7466

Szczegóły
Tytuł 7466
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7466 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7466 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7466 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanley Grauman Weinbaum Odyseja Marsja�ska Przek�ad Wiktor Bukato Data wydania polskiego 1985 O autorze Stanley Grauman Weinbaum, pisarz ameryka�ski, urodzi� si� w roku 1900. Zmar� przedwcze�nie w roku 1935. Z wykszta�cenia by� in�ynierem chemikiem. Maj�c lat trzydzie�ci cztery opublikowa� swoje pierwsze opowiadanie, kt�re w konkursie ameryka�skiego stowarzyszenia pisarzy fantast�w w roku 1970, na najlepsze nie publikowane opowiadanie, uzyska�o drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). By�a to Odyseja marsja�ska. Stanley Weinbaum zapowiada� si� jako jeden z najbardziej obiecuj�cych talent�w wczesnego okresu dwudziestowiecznej literatury sf. Wprowadzi� do swego opowiadania pozytywn� posta� kosmity (stru� Twil), obdarzy� j� ciep�em i inteligencj�, kt�ra mo�e konkurowa� z inteligencj� ludzk�. Stron� najbardziej gorzk� tego debiutu by� fakt, �e autor musia� umrze� w rok p�niej, w 1935, na raka. Gdyby nie przedwczesna �mier�, dzi� by�by zapewne zaliczany do klasyk�w gatunku, na r�wni z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke'em, Robertem Heinleinem czy Rayem Bradburym. Napisa� dwadzie�cia kilka opowiada� sf, w kt�rych stworzy� wiele oryginalnych odmian �ycia pozaziemskiego, co jak na owe czasy by�o nowo�ci�. Opowiadania te, a w szczeg�lno�ci wspomniana ju� Odyseja marsja�ska i Drapie�na planeta, znalaz�y si� w wielu antologiach wydanych ju� po jego �mierci. R�wnie� po�miertnie wydano dwa zbiory opowiada�, kt�re za �ycia opublikowa� Weinbaum w czasopismach, oraz powie�ci: The Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niekt�rych krytyk�w uwa�ana za najwybitniejsze dzie�o tego autora. Odyseja marsja�ska Jarvis wyci�gn�� si�, jak m�g� najwygodniej, w ciasnym wn�trzu g��wnej kajuty "Aresa". - Powietrze zdatne do oddychania! - rzek� nie posiadaj�c si� z rado�ci. - Wydaje si� g�ste jak zupa po tej cienkiej atmosferce na zewn�trz! - Skin�� g�ow� w kierunku marsja�skiego krajobrazu rozci�gaj�cego si� w �wietle bli�szego ksi�yca pustynn� r�wnin�. Trzej pozostali popatrzyli na niego ze wsp�czuciem - in�ynier Putz, biolog Leroy oraz astronom, a zarazem kapitan wyprawy, Harrison. Dick Jarvis by� chemikiem w tej s�ynnej za�odze "Aresa", pierwszej grupie istot ludzkich, kt�ra stan�a na powierzchni Marsa, owego tajemniczego s�siada Ziemi. Oczywi�cie by�o to dawno temu, mniej ni� dwadzie�cia lat po tym, jak szalony Amerykanin Doheny za cen� �ycia udoskonali� nap�d atomowy, i ledwie dziesi�� lat po tym, jak r�wnie szalony Cardoza polecia� na nim na Ksi�yc. Ci czterej z "Aresa" byli prawdziwymi pionierami. Je�li nie liczy� p� tuzina wypraw ksi�ycowych i nieszcz�snego lotu de Lanceya ku uwodzicielskiemu kr�gowi Wenus, to oni pierwsi znale�li si� pod wp�ywem si�y ci��enia innego cia�a niebieskiego ni� Ziemia, a z pewno�ci� byli pierwsz� za�og�, kt�rej z powodzeniem uda�o si� wydosta� poza uk�ad Ziemi i Ksi�yca. I zas�ugiwali na ten sukces, zwa�ywszy na wszystkie trudno�ci i niewygody, kt�re musieli pokona�, miesi�ce sp�dzone w komorach aklimatyzacyjnych na Ziemi, by przyzwyczai� si� do oddychania powietrzem tak rzadkim jak marsja�skie. Rzucili wyzwanie bezmiarowi Kosmosu w male�kiej rakietce nap�dzanej prymitywnymi silnikami odrzutowymi dwudziestego pierwszego wieku, a przede wszystkim stawili czo�o zupe�nie nieznanej planecie. Jarvis przeci�gn�� si� i dotkn�� zaczerwienionego i �uszcz�cego si� koniuszka swego odmro�onego nosa. Ponownie westchn�� z zadowoleniem. - Dowiemy si� nareszcie, co si� sta�o? - wybuchn�� Harrison. - Odlatujesz ca�y i zdrowy rakietk� pomocnicz�, przez dziesi�� dni nie dajesz znaku �ycia i w ko�cu Putz wyci�ga ciebie z jakiego� zwariowanego mrowiska z twoim kumplem, pomylonym strusiem! Pu�� farb�, stary! - Farba? - zdziwi� si� Leroy. - Quelle farba? - Er spricht "pu�� farb�" - wyja�ni� trze�wo Putz - co znaczy "opowiedz". Jarvis napotka� rozbawiony wzrok Harrisona, lecz nie odpowiedzia� mu ani cieniem u�miechu. - S�usznie, Karl - odrzek�, uroczy�cie przytakuj�c Putzowi. - Ich sprach es! - mrukn�� z zadowoleniem i rozpocz�� opowie��. - Zgodnie z rozkazami obserwowa�em, jak Karl startuje na p�noc, a nast�pnie wlaz�em do mojej lataj�cej beczki i skierowa�em si� na po�udnie. Pami�tasz, kapitanie, mieli�my rozkaz nie l�dowa�, lecz tylko rozejrze� si� za ciekawymi miejscami. W��czy�em obie kamery i wystartowa�em lec�c do�� wysoko, oko�o dw�ch tysi�cy st�p, z dw�ch powod�w. Po pierwsze, kamery w ten spos�b obejmowa�y wi�ksz� powierzchni�, po drugie za� strumie� odrzutu tak daleko si� niesie w tej p�pr�ni, kt�r� tu nazywaj� powietrzem, �e je�li leci si� nisko, dooko�a unosz� si� tumany kurzu. - O tym wszystkim wiemy od Putza - mrukn�� Harrison. - Szkoda jednak, �e nie uda�o ci si� uratowa� film�w. Za nie same otrzymaliby�my tyle, co za t� ca�� wypraw�; pami�tacie, jak ludzie wyrywali sobie pierwsze zdj�cia z Ksi�yca? - Filmom nic si� nie sta�o - odpar� Jarvis. - No wi�c - podj�� opowie�� - jak ju� m�wi�em, polecia�em przed siebie z solidn� cyfr� na szybko�ciomierzu; tak jak to sobie wyobra�ali�my, skrzyd�a nie maj� zbyt du�ej no�no�ci w tym powietrzu przy szybko�ci ni�szej ni� sto mil na godzin�, a i wtedy musia�em u�y� dysz pionowych. Tak wi�c przy tej szybko�ci, wysoko�ci oraz w wyniku ograniczenia widoczno�ci spowodowanego dzia�aniem dysz pionowych mo�liwo�� obserwacji by�a prawie �adna. Mog�em jednak dostrzec, �e to, nad czym lecia�em, by�o dalszym ci�giem owej szarej r�wniny, kt�r� badali�my przez ca�y tydzie� od chwili l�dowania: te same gruz�owate porosty i ten sam wieczny dywan z pe�zaj�cych ro�lino-zwierz�tek czy te� bio�az�w, jak je nazywa Leroy. Polecia�em wi�c dalej, zgodnie z instrukcj� podaj�c sw� pozycj� co godzin� i nie wiedz�c, czy mnie s�yszycie. - Ja s�ysza�em! - rzuci� Harrison. - Sto pi��dziesi�t mil na po�udnie - Jarvis nie przerywa� opowie�ci - teren zmieni� si� w niski p�askowy�, na kt�rym by�a tylko pustynia pe�na pomara�czowego piasku. Przekona�em si�, �e nasze przypuszczenia by�y s�uszne i �e rzeczywi�cie ta szara r�wnina, na kt�rej wyl�dowali�my, to Mare Cimmerium, w wyniku czego moja pomara�czowa pustynia by�by to region zwany Xanthus. Je�li tak by�o, powinienem po dwustu milach dotrze� do kolejnej szarej r�wniny, Mare Chronium, a nast�pnie do jeszcze jednej pomara�czowej pustyni - Thyle I albo II. I tak te� si� sta�o. - Putz zweryfikowa� nasz� pozycj� ju� p�tora tygodnia temu! - mrukn�� kapitan. - Do rzeczy. - Ju� si� robi! - odrzek� Jarvis. - Po dwustu milach w g��b Thyle, mo�ecie wierzy� lub nie, przelecia�em nad kana�em! - Putz sfotografowa� sto kana��w! Chcemy us�ysze� co� nowego! - A czy miasto te� widzia�? - Dwadzie�cia, o ile te stosy b�ota mo�na nazwa� miastami. - No wi�c - odrzek� Jarvis - teraz opowiem o paru rzeczach, kt�rych Putz nie widzia�. - Potar� sw�dz�cy nos, a nast�pnie m�wi� dalej. - Wiedzia�em, �e o tej porze roku dzie� trwa tu szesna�cie godzin, wi�c po o�miu godzinach od startu, czyli po o�miuset milach, postanowi�em zawr�ci�. Wci�� jeszcze by�em nad Thyle, nie jestem pewien I czy II, nie dalej jednak ni� dwadzie�cia pi�� mil w g��b. I tam w�a�nie ukochany silnik Putza wysiad�! - Wysiad�! Jak to? - zaniepokoi� si� Putz. - Siad� nap�d atomowy. Od razu zacz��em traci� wysoko�� i oto nagle wyr�n��em o grunt w samym �rodku Thyle! Rozbi�em sobie przy tym nos o okno, ot co! - �a�o�nie potar� uszkodzony narz�d. - Nie pr�bowa�e� przep�uka� komory spalania kwasem siarkowym? - dopytywa� si� Putz. - Czasami udaje si� z o�owiu uzyska� wt�rne promieniowanie... - Nie! - odrzek� z niesmakiem Jarvis. - Nie pr�bowa�bym tego wi�cej ni� dziesi�� razy! Poza tym upadek sp�aszczy� urz�dzenia l�duj�ce i rozwali� dysze pionowe. Powiedzmy, �e uda�oby mi si� uruchomi� statek - i co wtedy? Po dziesi�ciu milach na ci�gu z dolnych dysz pod�oga by si� pode mn� stopi�a! - Znowu potar� nos. - Ca�e szcz�cie, �e funt wa�y tu tylko siedem uncji, inaczej by�aby ze mnie miazga? - Naprawi�bym! - wykrzykn�� in�ynier. - Na pewno nie by�o to nic powa�nego. - Zapewne nie - zgodzi� si� Jarvis ironicznie. - Tyle �e rakietka nie chcia�a lecie�. Nic powa�nego, ale do wyboru mia�em czekanie, a� mnie kto� odnajdzie, albo pr�b� powrotu na piechot� - osiemset mil, i to dwadzie�cia dni przed zamierzonym odlotem! Czterdzie�ci mil dziennie. No wi�c - zako�czy� - postanowi�em wraca� na piechot�. Mia�em tak� sam� szans�, a przynajmniej czym� si� zaj��em. - Znale�liby�my ci� - rzek� Harrison. - Bez w�tpienia. Zmajstrowa�em co� w rodzaju uprz�y z pas�w bezpiecze�stwa i do plec�w przytroczy�em sobie zbiornik z wod�, wzi��em pas z nabojami i rewolwer, troch� �ywno�ci i ruszy�em w drog�. - Le reservoir! - wykrzykn�� ma�y biolog Leroy. - Wa�y �wier� tony! - Nie by� pe�ny. Wa�y� oko�o dwustu pi��dziesi�ciu funt�w przy ziemskim ci��eniu, co stanowi tu osiemdziesi�t pi��. Poza tym moje w�asne dwie�cie dziesi�� funt�w tutaj r�wna si� osiemdziesi�ciu, a wi�c ��cznie ze zbiornikiem i reszt� osi�gn��em sto pi��dziesi�t pi��, czyli pi��dziesi�t pi�� funt�w poni�ej mojej ziemskiej wagi. Mia�em to na wzgl�dzie, gdy podejmowa�em ow� o�miusetmilow� przechadzk�. Aha, oczywi�cie zabra�em termo�piw�r na ch�odne marsja�skie noce. Ruszy�em wi�c, posuwaj�c si� do�� szybko naprz�d. Osiem godzin marszu dziennie oznacza�o przej�cie dwudziestu lub wi�cej mil. Oczywi�cie od razu zrobi�o si� to nudne - marsz po pustyni pe�nej mi�kkiego piasku, na kt�rej nie ma na czym oka zatrzyma�, nie ma nawet pe�zaj�cych bio�az�w Leroya. Jednak po oko�o godzinie dotar�em do kana�u, kt�ry by� tylko suchym rowem o szeroko�ci oko�o czterystu st�p, a prostym jak linia kolejowa na mapie. Kiedy� chyba p�yn�a w nim woda. R�w pokryty by� czym�, co wygl�da�o jak pi�kny zielony trawnik. Tyle �e gdy si� zbli�y�em, trawnik usun�� mi si� spod n�g! - Co takiego? - zdziwi� si� Leroy. - Tak, by� to krewny twoich bio�az�w. Z�apa�em jedno stworzonko przypominaj�ce �d�b�o trawy o d�ugo�ci mniej wi�cej mojego palca, z dwiema cienkimi nogami przypominaj�cymi �ody�ki. - On jest gdzie? - zaciekawi� si� Leroy. - On jest wypuszczony! Musia�em i�� dalej, ruszy�em wi�c naprz�d, a chodz�ca trawa otwiera�a si� przede mn� i zamyka�a z ty�u. A potem znowu znalaz�em si� na pomara�czowej pustyni Thyle. Posuwa�em si� r�wnym krokiem, przeklinaj�c piasek, po kt�rym marsz by� tak mozolny, a zarazem przeklinaj�c twoj� maszyn�, Karl. Dopiero przed zmrokiem dotar�em do skraju Thyle i popatrzy�em na szare Mare Chronium. Wiedzia�em, �e mam jeszcze do przej�cia siedemdziesi�t pi�� mil tego Thyle, a potem dwie setki pustyni Xanthus i mniej wi�cej tyle samo Mare Cimmerium. Jak si� czu�em? Zacz��em was przeklina�, �e�cie mnie nie znale�li i nie zabrali. - Pr�bowali�my, ty o�le! - rzek� Harrison. - I co mi z tego? No wi�c, przysz�o mi do g�owy, �e mog� wykorzysta� t� reszt� dnia, kt�ra mi jeszcze zosta�a, na zej�cie ze ska�y stanowi�cej granic� Thyle. Znalaz�em �atwe miejsce i zszed�em w d�. Mare Chronium przypomina tutejsz� okolic� - pomylone bezlistne ro�liny i ca�a masa pe�zak�w; rzuci�em im przelotne spojrzenie i wyci�gn��em �piw�r. Nie zauwa�y�em jak dot�d w tym p�martwym krajobrazie niczego, czym musia�bym si� martwi�, to jest niczego niebezpiecznego. - Naprawd�? - zapyta� Harrison. - Czy naprawd�? Us�yszycie, gdy do tego dojd�. No wi�c, mia�em ju� w�a�nie zasn��, gdy nagle rozp�ta�a si� istna Sodoma i Gomora. - Jaka Sodoma i Gomora? - chcia� wiedzie� Putz. - On m�wi Je ne sais quoi - wyja�ni� Leroy - czyli "nie wiadomo co". - S�usznie - przytakn�� Jarvis. - Nie wiedzia�em, co to takiego, podpe�z�em wi�c bli�ej, aby czego� si� dowiedzie�. Ha�as by� taki, jakby banda kruk�w po�era�a stado kanark�w - gwizdy, gdakania, krakania, tryle i co tam jeszcze. Obszed�em k�p� stercz�cych patyk�w i natkn��em si� na Twila! - Twila? - zapytali jednocze�nie Harrison, Leroy i Putz, ka�dy po swojemu. - To ten pomylony stru� - wyja�ni� narrator. - W ka�dym razie Twil to s�owo najbli�sze jego imieniu, kt�re potrafi� wym�wi� nie zapluwaj�c si�. On sam wymawia� to jak "Trrrrwiiihrrrlll". - A co on robi�? - By� zjadany! I wrzeszcza�, jak ka�dy w tej sytuacji. - Zjadany! Przez co? - Potem si� dowiedzia�em. Wszystko, co widzia�em wtedy, to by�a pl�tanina czarnych, powrozowatych ramion oplataj�cych co�, co przypomina�o, jak Putz wam to opisa�, strusia. Oczywi�cie nie mia�em zamiaru si� wtr�ca�; gdyby obie bestie by�y niebezpieczne, pozby�bym si� jednej z nich. Ale przypominaj�ce ptaka stworzenie dzielnie si� opiera�o, zadaj�c w�r�d pisk�w ciosy osiemnastocalowym dziobem. A poza tym raz czy dwa razy zobaczy�em, co by�o na ko�cu tych czarnych ramion! - Jarvis wzdrygn�� si�. - Ale ostatecznie podj��em decyzj�, gdy spostrzeg�em, �e ptasia istota ma na szyi czarn� torebk�, czy te� skrzynk�! To stworzenie by�o inteligentne! Albo te�, jak przypuszcza�em, oswojone. W ka�dym razie zawa�y�o to na mojej decyzji. Wyj��em pistolet i wystrzeli�em w kierunku widocznego fragmentu tu�owia jego przeciwnika. Macki zatrzepota�y i wytrys�a czarna ma�, a nast�pnie to co� z obrzydliwym cmokaj�cym d�wi�kiem wci�gn�o ca�e cia�o i macki do dziury w ziemi. Niby-stru� wyda� szereg gdakni��, zadrepta� wko�o na nogach grubo�ci mniej wi�cej tyczek do golfa i odwr�ciwszy si� stan�� nagle twarz� w twarz ze mn�. Trzyma�em bro� w pogotowiu i obaj patrzyli�my na siebie. Marsjanin w�a�ciwie nie by� ptakiem; nawet go nie przypomina�, mo�e na pierwszy rzut oka. Mia� oczywi�cie dzi�b i kilka pierzastych wyrostk�w, ale ten dzi�b nie by� w�a�ciwie dziobem. By� to narz�d do�� elastyczny: widzia�em, jak jego koniuszek przegina si� powoli z boku na bok. W sumie by�o to jakby skrzy�owanie dzioba ze s�oniow� tr�b�. Stworzenie mia�o stopy o czterech palcach i czteropalczaste... chyba trzeba to tak nazwa�, r�ce; mia�o zaokr�glony tu��w i d�ug� szyj� zako�czon� niedu�� g�ow� - i tym dziobem. Marsjanin by� ode mnie wy�szy o jaki� cal i... no przecie� Putz widzia� go. In�ynier skin�� g�ow�. - Ja! Widzia�em! - I tak przygl�dali�my si� sobie nawzajem - kontynuowa� Jarvis. - Stworzenie wyda�o wreszcie szereg gdakni�� i �wierka� i wyci�gn�o do mnie r�ce - puste. Przyj��em to za przyjazny gest. - Zapewne - podsun�� Harrison - ta istota popatrzy�a na tw�j nos i uzna�a, �e jeste� jej krewniakiem! - Ha! I tak jeste� �mieszny, po co si� jeszcze odzywasz. W ka�dym razie od�o�y�em bro� i powiedzia�em: "E tam, nie ma o czym m�wi�" czy co� w tym rodzaju, a stworzenie podesz�o bli�ej i po chwili byli�my ju� najlepszymi kumplami. W tym czasie S�o�ce by�o ju� bardzo nisko i wiedzia�em, �e lepiej b�dzie, je�li rozpal� ognisko albo wejd� do termo�piwora. Wybra�em ognisko. Znalaz�em odpowiednie miejsce u st�p granicznych ska� Thyle, gdzie mog�em sobie troch� ogrza� plecy. Zacz��em od�amywa� kawa�ki wysuszonej ro�linno�ci marsja�skiej, a m�j towarzysz od razu poj��, o co chodzi, i przyni�s� ca�e nar�cze. Si�gn��em po zapa�ki, ale Marsjanin pogrzeba� w swej torbie i wyci�gn�� co�, co wygl�da�o jak �arz�cy si� w�gielek; przytkn�� go tylko do ogniska, kt�re od razu rozpali�o si� mocnym p�omieniem - a sami wiecie, jakie trudno�ci mamy z zapaleniem ognia w tej atmosferze! A ta jego torba! - ci�gn�� narrator. - By� to wytw�r czyich� r�k, przyjaciele: naci�niesz jeden koniec i torba otwiera si� sama, naci�niesz w �rodku i zamyka si� tak dok�adnie, �e nie wida� gdzie. Lepsze ni� suwak. No wi�c popatrzyli�my przez chwil� na ognisko, a potem postanowi�em spr�bowa� porozumie� si� z Marsjaninem. Wskaza�em na siebie i powiedzia�em "Dick"; natychmiast poj�� w czym rzecz, wyci�gn�� ko�cisty paluch w moim kierunku i powt�rzy� "Tick". Potem ja pokaza�em na niego, a on wyda� ten gwizd, kt�ry ja wymawiam jako "Twil"; nie potrafi� na�ladowa� jego wymowy. Wszystko sz�o g�adko; jeszcze raz powt�rzy�em "Dick", a nast�pnie, pokazuj�c na niego, "Twil". I na tym utkn�li�my! Zagdaka� kilka razy, co zabrzmia�o jak przeczenie, i powiedzia� co� jak "P-p-p-prut". Ale to by� tylko pocz�tek; ja by�em zawsze "Tick", a co do niego, to czasami nazywa� si� "Twil", czasami "P-p-p-prut", a jeszcze kiedy indziej by�o to szesna�cie zupe�nie innych d�wi�k�w. Po prostu nie mogli�my z�apa� kontaktu. Pr�bowa�em s��w "kamie�", i "gwiazda", .i "drzewo", i "ogie�", i B�g wie, czego jeszcze, ale mimo moich wysi�k�w nie uda�o mi si� wyodr�bni� ani jednego s�owa! �aden przedmiot nie nazywa� si� tak samo, cho�by przez dwie kolejne minuty, i je�li to ma by� j�zyk, to ja jestem alchemikiem! W ko�cu podda�em si� i nazwa�em go Twil, i to, zdaje si�, wystarczy�o. Twil jednak przyswoi� sobie kilka moich s��w. Zapami�ta� par� z nich, co, jak s�dz�, jest wielkim osi�gni�ciem dla kogo�, kto przyzwyczajony jest do j�zyka tworzonego na bie��co. Ja jednak nie potrafi�em po�apa� si� w jego mowie; albo mojej uwagi uchodzi� jaki� subtelny niuans, albo po prostu my�leli�my inaczej. Wed�ug mnie to drugie. Mam r�wnie� inne na to dowody. Po jakim� czasie zrezygnowa�em � pr�b j�zykowych i spr�bowa�em z matematyk�. Na ziemi narysowa�em: 2 + 2 = 4 i zademonstrowa�em to za pomoc� kamyk�w. I znowu Twil zrozumia�, w czym rzecz, i poinformowa� mnie, �e trzy plus trzy r�wna si� sze��. Wydawa�o si�, �e zaczynali�my do czego� dochodzi�. Wiedz�c, �e Twil dysponuje wiedz� przynajmniej na poziomie szko�y podstawowej, narysowa�em kr�g oznaczaj�cy S�o�ce; pokaza�em wpierw na rysunek, a nast�pnie na zachodz�ce w�a�nie S�o�ce. Nast�pnie dorysowa�em Merkurego i Wenus, i matk� Ziemi�, i Marsa, i w ko�cu, wskazuj�c rysunek Marsa, powiod�em wok� siebie r�k� pokazuj�c, �e w�a�nie na nim si� obecnie znajdujemy. Zmierza�em do przekazania mu wiadomo�ci, �e m�j dom znajduje si� na Ziemi. Twil bez trudno�ci zrozumia� rysunek. Wetkn�� we� sw�j dzi�b i po wielu trylach i gdakni�ciach doda� Marsowi Fobosa i Deimosa, a nast�pnie dorysowa� Ksi�yc Ziemi! Czy rozumiecie, czego to dowodzi? Tego, �e rasa Twila u�ywa teleskop�w, �e jest ucywilizowana! - Niekoniecznie! - rzuci� Harrison. - St�d wida� Ksi�yc jako gwiazd� pi�tej wielko�ci. Mogli zobaczy� jego ruch go�ym okiem. - Ksi�yca, owszem! - odpar� Jarvis. - Ale nie zrozumia�e� mnie. To Merkury jest niewidzialny! A Twil wiedzia� o Merkurym, narysowa� bowiem Ksi�yc przy trzeciej planecie, nie przy drugiej. Gdyby nie zna� Merkurego, umie�ci�by Ziemi� na drugim miejscu, Marsa za� na trzecim, nie na czwartym! Rozumiecie? - Hmmm! - mrukn�� Harrison. - Tak czy inaczej - ci�gn�� Jarvis lekcj�. Wszystko sz�o g�adko i s�dzi�em, �e Uda mi si� przekaza� t� informacj�. Pokaza�em na rysunek Ziemi, potem na siebie, a nast�pnie, by przypiecz�towa� to, wskaza�em na siebie i na Ziemi� �wiec�c� jasnozielone, prawie w zenicie. Twil zagdaka� z takim o�ywieniem, �e by�em pewien, �e zrozumia�. Podskoczy� w g�r� i opad� na nogi, a potem nagle pokaza� na siebie, a nast�pnie na niebo i znowu na siebie, i na niebo. Dotkn�� siebie w po�owie tu�owia i pokaza� na Arktura, dotkn�� g�owy i pokaza� na Spik�, dotkn�� st�p i wskaza� jeszcze z p� tuzina gwiazd, a ja sta�em i wytrzeszcza�em na niego oczy. I nagle, ni st�d, ni zow�d, wykona� ogromny skok. Cz�owieku, c� to by� za skok! Wystrzeli� prosto ku gwiazdom na siedemdziesi�t pi�� st�p co do jednego cala! Ujrza�em jego sylwetk� na tle nieba, zobaczy�em, jak si� obraca i szybuje najpierw wprost na mnie, a potem l�duje na dziobie jak oszczep! Trafi� w sam �rodek mojego k�ka na piasku oznaczaj�cego S�o�ce - jak w dziesi�tk�! - Wariactwo! - zauwa�y� kapitan. - Istne wariactwo! - Ja te� tak my�la�em! Gapi�em si� tylko na niego z otwartymi ustami, a on wyci�gn�� g�ow� z piasku i wsta�. Wtedy wyda�o mi si�, �e nie zrozumia� mnie i ponownie wda�em si� w t� przekl�t� gadk�, kt�rej koniec by� identyczny: Twil z nosem wbitym w �rodek mojego obrazka! - Mo�e to jaki� obrz�d religijny? - podsun�� Harrison. - Mo�e - rzek� z pow�tpiewaniem Jarvis. - No wi�c, taka by�a sytuacja. Mogli�my wymienia� pogl�dy do pewnego momentu i wtedy - �ubudu! Co� w nas by�o odmiennego, nie maj�cego punktu odniesienia; bez w�tpienia Twil uwa�a� mnie za r�wnie pomylonego jak ja jego. Widocznie patrzyli�my na ten �wiat z dw�ch r�nych punkt�w widzenia i by� mo�e jego punkt widzenia jest r�wnie prawdziwy jak nasz. Lecz... po prostu nie potrafili�my si� porozumie� i to wszystko. Ale pomimo wszystkich trudno�ci polubi�em Twila i mam jak�� dziwn� pewno��, �e on te� mnie polubi�. - Wariactwo! - powt�rzy� kapitan. - Po prostu idiotyzm! - Tak? Poczekaj, a zobaczysz. Par� razy my�la�em, �e mo�e... - zamilk�, a potem m�wi� dalej. - W ko�cu podda�em si� i wlaz�em do termo�piwora, by p�j�� spa�. Ognisko mnie nie ogrza�o, ale za to ten parszywy �piw�r. Spoci�em si� ju� po pi�ciu minutach. Otworzy�em wi�c go troszeczk� i bach! W nos uderzy�o mnie powietrze o temperaturze gdzie� osiemdziesi�ciu stopni poni�ej zera i w�a�nie wtedy zdoby�em to mi�e niewielkie odmro�enie uzupe�niaj�ce opuchlizn� nabyt� w czasie upadku rakiety. Nie wiem, co sobie pomy�la� Twil o moim �nie. Kiedy zasypia�em, siedzia� w pobli�u, ale gdy si� obudzi�em, nie by�o go. Ledwie jednak wyczo�ga�em si� ze �piwora, us�ysza�em kr�tkie �wierkni�cie i oto ju� si� pojawi�, opadaj�c w d� z trzypi�trowej ska�y, by osi��� ko�o mnie na dziobie. Pokaza�em na siebie i na p�noc, a on pokaza� na siebie i na po�udnie, ale gdy spakowa�em si� i ruszy�em naprz�d, poszed� za mn�. Cz�owieku, jak on si� porusza�! Jednym skokiem przebywa� sto pi��dziesi�t st�p lec�c w powietrzu wyci�gni�ty jak struna i l�duj�c na dziobie. Zdaje si�, �e dziwi� si� memu mozolnemu marszowi, ale po kilku chwilach spada� obok mnie i tylko co par� minut zrywa� si� do kolejnego skoku i wbija� daleko przede mn� w piasek. Nast�pnie �miga� z powrotem w moim kierunku; zrazu nerwowo przyjmowa�em widok jego dzioba p�dz�cego ku mnie jak w��cznia, ale Twil zawsze l�dowa� obok mnie. I tak we dw�ch posuwali�my si� po Mare Chronium. Tamto miejsce podobne jest do tutejszego - takie same zwariowane ro�liny i takie same zielone bio�azy, wyrastaj�ce z piasku lub spe�zaj�ce ci z drogi. Rozmawiali�my; oczywi�cie nie potrafili�my si� dogada�, ale, rozumiecie, po prostu dla towarzystwa. �piewa�em piosenki i przypuszczam, �e Twil robi� to samo; w ka�dym razie niekt�re z jego tryl�w i �wiergot�w odznacza�y si� pewnym subtelnym rytmem. Kiedy indziej, dla urozmaicenia, Twil popisywa� si� swym skromnym zasobem angielskich s��w. Pokazywa� na ska�k� wy�aniaj�c� si� z piasku i m�wi� "kamie�"; pokazywa� ma�y kamyk i r�wnie� m�wi� "kamie�" albo te� dotyka� mojego ramienia i m�wi� "Tick", a potem jeszcze raz "Tick". Wygl�da� na strasznie ubawionego tym, �e jedno s�owo mo�e odnosi� si� do dw�ch r�nych przedmiot�w. To spowodowa�o, �e zacz��em zastanawia� si�, czy przypadkiem jego j�zyk nie przypomina prymitywnej mowy niekt�rych ziemskich lud�w, no wiesz, kapitanie, na przyk�ad Murzyn�w, kt�rzy nie znaj� poj�� og�lnych. Nie maj� wyraz�w oznaczaj�cych "jedzenie" czy "wod�", czy "cz�owieka"; s� tam tylko osobne s�owa na "dobre jedzenie" i "z�e jedzenie", na "wod� deszczow�" i "wod� morsk�", czy te� na "cz�owieka silnego" i "cz�owieka s�abego", ale brak termin�w oznaczaj�cych klasy og�lne. S� zbyt prymitywni, aby zrozumie�, �e woda deszczowa i woda morska to tylko dwa aspekty tej samej rzeczy. Jednak w przypadku Twila tak nie by�o; chodzi�o o to, �e w jaki� tajemniczy spos�b byli�my odmienni - nasze umys�y by�y sobie obce. A mimo to - polubili�my si�! - Spotka�o si� dw�ch wariat�w i to wszystko - zauwa�y� Harrison. - Dlatego przypadli�cie sobie do gustu. - Ciebie te� lubi�! - odparowa� z�o�liwie Jarvis. - A tak na marginesie - podj�� opowie�� - niech wam si� nie wydaje, �e z Twilem by�o co� nie tak. Nie jestem taki pewny, czy nie m�g�by nauczy� naszej os�awionej ludzkiej inteligencji paru rzeczy. Och, zapewne nie by� geniuszem, ale nie mo�na przeoczy� tego, �e uda�o mu si� zrozumie� troch� z moich wysi�k�w umys�owych. Ja za� o jego my�lach nie mia�em zielonego poj�cia. - Bo pewnie �adnych nie by�o - podsun�� kapitan, a Leroy i Putz zamrugali oczami. - Zachowaj sw� opini� do czasu, gdy sko�cz� - rzek� Jarvis. - No wi�c wlekli�my si� przez Mare Chronium przez ca�y ten dzie� i nast�pny. Mare Chronium - Morze Czasu! Wiecie co, pod koniec tego marszu by�em sk�onny przyzna�, �e Schiaparelli wybra� s�uszn� nazw� dla tego miejsca. Jest to szara, nie ko�cz�ca si� r�wnina pokryta dziwacznymi ro�linami, a poza tym �adnych innych oznak �ycia. By�a tak monotonna, �e z przyjemno�ci� powita�em widok pustyni Xanthus pod koniec drugiego dnia. By�em solidnie zm�czony, Twil za� �wie�y jak zawsze, mimo �e nigdy nie widzia�em, �eby jad� czy pi�. My�l�, �e tymi swoimi siedmiomilowymi skokami m�g�by przeby� Mare Chronium w par� godzin, ale trzyma� si� mnie. Raz czy dwa da�em mu troch� wody; wzi�� ode mnie kubek, wyssa� p�yn dziobem, nast�pnie za� wstrzykn�� go ostro�nie z powrotem do kubka, kt�ry uroczy�cie mi odda�. W�a�nie kiedy ujrzeli�my pustyni� Xanthus, a raczej otaczaj�ce j� ska�y, nadlecia�a jedna z tych paskudnych chmur piaskowych, nie tak przykra, jak te, kt�re nam tu dokucza�y, ale utrudniaj�ca poruszanie si�. Na twarz naci�gn��em prze�roczyst� klap� termo�piwora i jako� mi sz�o. Co do Twila za�, to zauwa�y�em, �e nozdrza przykry� jakimi� pierzastymi wyrostkami przypominaj�cymi w�sy. Znajdowa�y si� bowiem u nasady dzioba; rosn�ce za� w innym miejscu k�pki podobnego zarostu pos�u�y�y do zas�oni�cia oczu. - To istota pustynna! - wykrzykn�� ma�y biolog Leroy. - H�? Dlaczeg� to? - Nie pije wody, jest przystosowana do burz piaskowych... - To �aden dow�d! Na tej wyschni�tej kulce zwanej Marsem nigdzie nie ma tyle wody, �eby mog�a si� marnowa�. Na Ziemi to wszystko nazywa�oby si� pustyni�, wiecie przecie�. - Zamilk� na chwil�. - Tak czy inaczej, kiedy burza piaskowa przelecia�a, pozosta� po niej tylko lekki wietrzyk wiej�cy nam w twarze, nie do�� jednak silny, by porwa� piasek. Lecz nagle zza ska� otaczaj�cych Xanthus nadlecia�y jakie� przedmioty: niedu�e, przezroczyste kule, najbardziej ze wszystkiego przypominaj�ce pi�ki tenisowe! Tyle �e lekkie, tak lekkie, �e nieomal same unosi�y si� nawet w tym cienkim powietrzu. By�y puste: rozbi�em dwie i ze �rodka wydosta�a si� tylko nieprzyjemna wo�. Zapyta�em o nie Twila, ale powtarza� tylko "nie, nie, nie", z czego wywnioskowa�em, �e nic o nich nie wie. Lecia�y wi�c, podskakuj�c jak k��bki waty czy te� ba�ki mydlane, a my posuwali�my si� w kierunku pustyni. Raz Twil pokaza� na jedn� ze szklistych kul i powiedzia� "kamie�", lecz ja by�em zbyt zm�czony, by si� z nim spiera�. P�niej odkry�em, co mia� na my�li. W ko�cu, gdy pozosta�o ju� niewiele dnia, doszli�my do podn�a ska� pustyni Xanthus. Postanowi�em, o ile to mo�liwe, nocowa� na p�askowy�u; uwa�a�em, �e wszelkie gro�by b�d� raczej czyha� w�r�d ro�linno�ci Mare Chronium ni� w piaskach Xanthusa. - I tak zreszt� nie napotka�em dot�d �adnych niebezpiecze�stw poza owym stworem o wij�cych si� ko�czynach, kt�ry schwyta� Twila w pu�apk�, a i ten najwyra�niej nie grasowa� w poszukiwaniu zdobyczy, lecz raczej zwabia� ofiary w swe pobli�e. Mnie zwabi� nie m�g�, gdy spa�em, szczeg�lnie �e Twil, jak si� zdaje, nie spa� w og�le, lecz cierpliwie siedzia� przez ca�� noc. Zastanawia�em si�, jak temu potworowi uda�o si� schwyta� Twila, ale w �aden spos�b nie umia�em o to zapyta�. P�niej to odkry�em - i�cie szata�ski podst�p! W�wczas jednak maszerowali�my wzd�u� bariery skalnej, szukaj�c �atwego miejsca do wspinaczki. Przynajmniej ja szuka�em! Twil z �atwo�ci� m�g�by si� dosta� na ska�y, by�y bowiem tu one ni�sze ni� na Thyle - mia�y mo�e sze��dziesi�t st�p. Znalaz�em odpowiednie miejsce i zacz��em si� wspina�, przeklinaj�c zbiornik na wod� zawieszony na plecach - nie zawadza� mi przedtem wcale, dopiero podczas wspinaczki - i nagle us�ysza�em, jak mi si� zdawa�o, znajomy d�wi�k! Wiecie, jak z�udne s� d�wi�ki rozchodz�ce si� w rozrzedzonym powietrzu. Wystrza� brzmi jak odg�os korka wyskakuj�cego z butelki. Jednak ten d�wi�k pochodzi� z rakiety, i rzeczywi�cie, wkr�tce pojawi�a si� nasza druga rakietka pomocnicza oko�o dziesi�ciu mil na zach�d, mi�dzy mn� i zachodz�cym S�o�cem! - To by�em ja! - powiedzia� Putz. - Szuka�em ciebie. - Owszem, domy�li�em si�, ale co mi z tego przysz�o? Przytrzymywa�em si� ska�y, krzycza�em i macha�em jedn� r�k�. Twil r�wnie� j� zobaczy� i podni�s� jazgot sk�adaj�cy si� z tryl�w i �wiergotu, skaka� na szczyt bariery, a nast�pnie wysoko w powietrze. A gdy tak patrzy�em, pojazd polecia� dalej i skry� si� w cieniu na po�udniu. Wspi��em si� na szczyt ska�y. Twil w dalszym ci�gu co� pokazywa� i zapalczywie �wierka�, wyskakiwa� w powietrze i pikowa� w d�, by wyl�dowa� na dziobie na piasku. Pokaza�em na siebie i na po�udnie, a on odrzek�: "Tak-tak-tak", lecz mnie czemu� wydawa�o si�, �e Twil uwa�a� lataj�cy stw�r za mojego krewnego, mo�e rodzica. Mo�e nie docenia�em jego intelektu, tak mi si� teraz wydaje. By�em g��boko rozczarowany tym, �e nie uda�o mi si� zwr�ci� na siebie uwagi. Wyci�gn��em termo�piw�r i wlaz�em do �rodka, ch��d nocy bowiem ju� dawa� si� we znaki. Twil wbi� dzi�b w piasek, wyci�gn�� w g�r� nogi i r�ce i wygl�da� zupe�nie jak jeden z rosn�cych tam krzak�w. My�l�, �e pozosta� w tej pozycji ca�� noc. - Ochronny mimetyzm! - wykrzykn�� Leroy. - Widzicie? To stworzenie pustynne! - Rankiem - podj�� opowie�� Jarvis - ruszyli�my dalej. Nie posun�li�my si� jeszcze w g��b pustyni wi�cej ni� na sto jard�w, gdy zobaczy�em co� dziwnego. Za�o�� si�, �e tego Putz nie sfotografowa�! By� to szereg ma�ych piramid - male�kich, o wysoko�ci najwy�ej sze�ciu cali, rozci�gaj�cych si� jak okiem si�gn��! Male�kie budyneczki wykonane z miniaturowych cegie�ek by�y wewn�trz puste, a wierzcho�ek mia�y �ci�ty lub mo�e rozbity. Wskaza�em na nie i powiedzia�em: "Co?" do Twila, ale on za�wiergota� jakby przecz�co, chc�c chyba da� do zrozumienia, �e nie wie. Poszli�my wi�c dalej, posuwaj�c si� wzd�u� szeregu piramid, poniewa� bieg� na p�noc, a ja te� szed�em na p�noc. Cz�owieku, szli�my wzd�u� nich godziny ca�e! Po jakim� czasie zobaczy�em jeszcze co� dziwnego: piramidy robi�y si� coraz wi�ksze. W ka�dej by�o tyle samo cegie�ek, ale cegie�ki by�y wi�ksze. W po�udnie si�ga�y mi ju� do ramion. Zajrza�em do paru - wszystkie by�y wci�� takie same: rozbite u g�ry i puste. Przyjrza�em si� r�wnie� kilku cegie�kom: by�y wykonane z krzemionki, a stare jak Wszech�wiat! - Sk�d wiesz? - zapyta� Leroy. - By�y zwietrza�e, z zaokr�glonymi kraw�dziami. Krzemionka nawet na Ziemi �atwo nie wietrzeje, a co dopiero w tym klimacie! - Ile mia�y lat, twoim zdaniem? - Pi��dziesi�t tysi�cy, sto tysi�cy. Sk�d mam wiedzie�? Te najmniejsze, kt�re widzia�em rano, by�y starsze, mo�e nawet dziesi�� razy starsze. Rozpada�y si�. Na jaki wiek by to wskazywa�o? Pi��set tysi�cy lat? Kto wie? - Jarvis zamilk� na chwil�. - No wi�c - podj�� opowie�� - szli�my dalej. Twil raz czy dwa razy pokaza� na piramidy i powiedzia� "kamie�", ale robi� to ju� wiele razy przedtem. Zreszt� tym razem mia� racj�. Pr�bowa�em go wypytywa�. Pokaza�em na piramid� i zapyta�em "ludzie?" pokazuj�c na nas dw�ch. Zagdaka� co�, co brzmia�o przecz�co, i powiedzia� Nie-nie-nie. Nie jeden-jeden-dwa. Nie dwa-dwa-cztery" g�adz�c si� jednocze�nie po brzuchu. Ja za� tylko wytrzeszczy�em na niego oczy, a on powt�rzy� ca�� kwesti�: "Nie jeden-jeden-dwa. Nie dwa-dwa-cztery". A ja dalej wlepia�em w niego wzrok. - To ostateczny dow�d! - wykrzykn�� Harrison. - Pomyleniec! - Tak my�lisz? - zapyta� ironicznie Jarvis. - No wi�c mnie co innego przysz�o do g�owy. "Nie jeden-jeden-dwa"! Ty oczywi�cie tego nie rozumiesz, prawda? - No jasne, ty zreszt� na pewno te� nie! - My�l� jednak, �e rozumiem! Twil u�y� tych kilku angielskich s��w, kt�re zna�, by przekaza� bardzo z�o�one poj�cie. Z czym�e, pozwol� sobie zapyta�, kojarzy si� matematyka? - No... z astronomi�. Albo... albo z logik�! - No w�a�nie! "Nie jeden-jeden-dwa"! Twil stara� si� mi powiedzie�, �e budowniczowie piramid nie s� lud�mi - czy te�, �e nie s� inteligentni, �e nie s� stworzeniami rozumnymi! Kapujesz? - H�? Niech mnie diabli porw�! - Pewnie i tak b�dzie. - Dlaczego - zapyta� Leroy - on pog�adzi� si� po brzuchu? - Dlaczego? Poniewa�, m�j drogi biologu, tam jest jego m�zg! Nie w male�kiej g��wce, ale po�rodku cia�a! - C'est impossible! - Na Marsie to nie jest niemo�liwe. Tutejsza flora i fauna nie przypomina ziemskiej; nawet twoje bio�azy tego dowodz�! - Jarvis u�miechn�� si� i kontynuowa� opowie��. - Jakkolwiek by�o, posuwali�my si� naprz�d przez Xanthus i oko�o po�udnia zdarzy�a si� inna dziwna rzecz. Piramidy si� sko�czy�y. - Sko�czy�y si�! - Owszem; najdziwniejsz� jednak spraw� by�o to, �e ostatnia z nich, a dosz�y ju� do wysoko�ci dziesi�ciu st�p, mia�a wierzcho�ek! Rozumiecie? Cokolwiek by to nie by�o, co je zbudowa�o, znajdowa�o si� nadal w �rodku; tropili�my je poprzez jego licz�c� p� miliona lat histori� do chwili obecnej. Twil i ja ujrzeli�my piramid� jednocze�nie. Wyszarpn��em sw�j pistolet (za�adowany magazynkiem pocisk�w rozpryskowych Bolanda), a Twil jak iluzjonista b�yskawicznie wydosta� z torby ma�y szklany rewolwer. Bardzo przypomina� nasz� bro�, tyle �e uchwyt by� wi�kszy, lepiej przystosowany do jego czteroszponiastej r�ki. Trzymali�my bro� w pogotowiu, skradaj�c si� wzd�u� szeregu pustych piramid. Twil pierwszy dostrzeg� ruch. G�rne warstwy cegie� zafalowa�y, zatrz�s�y si� i nagle ze s�abym trzaskiem ze�lizn�y si� po stokach piramidy. I wtedy co�... co� zacz�o wy�azi� ze �rodka! Pojawi�o si� d�ugie, srebrnoszare rami� ci�gn�ce za sob� opancerzony tu��w. To znaczy pokryty srebrnoszarymi �uskami o matowym po�ysku. Rami� wyci�gn�o tu��w z otworu i stw�r opad� na piasek. Trudno by�o okre�li� jego wygl�d: tu��w przypomina� wielk�, szar� beczk� zako�czon� z jednej strony ramieniem i czym� w rodzaju otworu g�bowego, z drugiej za� sztywnym, spiczastym ogonem - i to wszystko! �adnych innych ko�czyn, �adnych oczu, uszu, nosa - nic! Stw�r przesun�� si� o kilka jard�w, wbi� spiczasty ogon w piasek, wyprostowa� si� i po prostu siedzia� nieruchomo. Twil i ja obserwowali�my go przez dziesi�� minut, nim si� ponownie poruszy�. Wtedy ze zgrzytem i szelestem - no, przypominaj�cym zgniatanie grubego papieru - jego rami� pow�drowa�o do otworu g�bowego i pojawi�a si�... ceg�a! Rami� ustawi�o dok�adnie ceg�� na piasku i stw�r znowu znieruchomia�. Po nast�pnych dziesi�ciu minutach - kolejna ceg�a. Ot, taki stworzony przez Natur� murarz. Mia�em w�a�nie chy�kiem zabra� si� stamt�d, gdy Twil pokaza� na stwora i powiedzia� "kamie�". "H�?" zapyta�em, a on powt�rzy� "kamie�". Potem, przy wt�rze swoich tryl�w powiedzia� "Nie-nie..." i wyda� dwa czy trzy �wiszcz�ce oddechy. Dziwnym trafem zrozumia�em, o co mu chodzi! Powiedzia�em "nie oddycha?" i zademonstrowa�em oddech. Twil wpad� w ekstaz�; wykrzykn�� "tak, tak, tak! Nie dycha!" Wykona� nast�pnie sw�j skok i pop�yn�� w powietrzu, by wyl�dowa� na nosie zaledwie o krok od potwora! Mo�ecie sobie wyobrazi�, jak mnie to zaskoczy�o! Rami� w�a�nie si�ga�o po ceg�� i oczekiwa�em, �e pochwyci i zmia�d�y Twila, ale... nic si� nie sta�o! Twil uderzy� w tu��w stwora, kt�rego rami� uj�o ceg�� i starannie u�o�y�o obok poprzedniej. Twil ponownie postuka� w jego kad�ub i powiedzia� "kamie�", a ja zebra�em w sobie do�� odwagi, by podej�� i samemu si� przyjrze�. Twil znowu mia� racj�. Stw�r by� z kamienia i nie oddycha�! - Sk�d wiesz? - wykrzykn�� Leroy, w kt�rego oczach p�on�a ciekawo��. - Bo jestem chemikiem. Ten stw�r zbudowany by� z krzemionki! W piasku na pewno znajdowa� si� czysty krzem i stw�r tym �y�. Jasne? My, Twil i tamte ro�liny na zewn�trz, i nawet bio�azy to formy �ycia oparte na w�glu; ten stw�r za� �y� poprzez zupe�nie inny system reakcji chemicznych. To krzemowa forma �ycia! - La vie silicieuse! - wykrzykn�� Leroy. - Podejrzewa�em, a teraz mam dow�d! Musz� i�� zobaczy�! Il jaut que je... - No dobrze, dobrze! - powiedzia� Jarvis. - Mo�esz i�� zobaczy�. W ka�dym razie ten stw�r tam by�, �ywy, a jednocze�nie nie�ywy, poruszaj�cy si� co dziesi�� minut, i tylko po to, by wyj�� kolejn� ceg��. Te ceg�y to jego odchody. Rozumiesz, Francuziku? My jeste�my z w�gla i naszym odchodem jest dwutlenek w�gla, a ten stw�r jest z krzemu i jego odch�d to dwutlenek krzemu - krzemionka. Lecz krzemionka jest cia�em sta�ym i st�d te ceg�y. Obudowuje si� nimi dooko�a, a gdy ju� go ca�kiem przykryj�, przesuwa si� na nowe miejsce, by zacz�� od pocz�tku. Nic dziwnego, �e skrzypi! �ywa istota maj�ca p� miliona lat! - Sk�d wiesz, ile on ma lat? - Leroy szala� z ciekawo�ci. - Szli�my za jego piramidami od pocz�tku, nie? Gdyby budowniczy piramid nie by� t� sam� istot� od pocz�tku, szereg by si� sko�czy�, zanim go znale�li�my, nie? Sko�czy�by i zacz�� od nowa od ma�ych piramid. To chyba jasne, nie? Budowniczy si� jednak rozmna�a lub przynajmniej pr�buje. Zanim pojawi�a si� trzecia ceg�a, rozleg� si� cichy szmer i ze �rodka stwora wylecia�a kaskada znanych ju� nam szklistych kulek. S� to jego zarodniki, jaja czy nasiona - mo�esz nazwa� je jak chcesz. Przelecia�y obok nas podskakuj�c nad pustyni�, tak samo jak przelecia�y wtedy, gdy byli�my jeszcze nad Mare Chronium. Zdaje mi si� r�wnie�, �e wiem, jak dzia�aj� - to dla twej wiadomo�ci, Leroy. My�l�, �e szklista pow�oka z krzemionki jest jedynie os�on�, jak skorupa jajka, aktywnym czynnikiem za� jest �w zapach w �rodku. Jest to jaki� gaz, kt�ry oddzia�uje na krzem, i je�li skorupa rozbije si� w pobli�u nagromadzenia tego pierwiastka, rozpoczyna si� jaka� reakcja, kt�ra w ko�cu wytworzy stworzenie podobne do tamtego. - Trzeba by�o spr�bowa�! - wykrzykn�� ma�y Francuz. - Musimy rozbi� jeden, �eby sprawdzi�! - Ach tak? No wi�c ja ju� to zrobi�em. Rozbi�em par� o piasek. Chcesz tu przylecie� za mniej wi�cej dziesi�� tysi�cy lat, �eby zobaczy�, czy zasia�em jakie� monstra od piramid? Dopiero wtedy b�dziesz m�g� co� powiedzie�! - Jarvis zamilk� i odetchn�� g��boko. - Bo�e! C� to za osobliwe stworzenie! Wyobra�acie sobie? �lepe, g�uche, bez nerw�w, bez m�zgu, zwyk�y mechanizm, a przecie� - nie�miertelne! B�dzie dalej wytwarza� ceg�y, budowa� piramidy p�ki starczy tlenu i krzemu, a potem po prostu zatrzyma si�. Nie umrze. Je�li jakie� zdarzenia za milion lat przynios� mu zn�w po�ywienie, b�dzie na miejscu, gotowe do dzia�ania, podczas gdy m�zg i cywilizacja odejd� w przesz�o��. Osobliwa bestia - jednak spotka�em jeszcze dziwniejsz�! - Je�li tak by�o, musia�o si� to zdarzy� w twoich marzeniach! - burkn�� Harrison. - Masz s�uszno��, na sw�j spos�b. Potw�r marze�! To najlepsza nazwa dla niego - a jest to najbardziej szata�skie, przera�aj�ce stworzenie, jakie mo�na sobie wyobrazi�! Bardziej niebezpieczne ni� lew, bardziej zdradzieckie ni� w��! - Opowiedz mi! - b�aga� Leroy. - Musz� go zobaczy�! - Nie tego diab�a! - zamilk� znowu. - No wi�c - podj�� opowie�� - Twil i ja zostawili�my stwora od piramid i poszli�my dalej przez pustyni�. By�em zm�czony i troch� rozczarowany tym, �e Putz mnie nie znalaz�, a tryle Twila dzia�a�y mi na nerwy, tak samo jak jego skoki na nos. Szed�em wi�c przed siebie bez s�owa, godzina za godzin�, poprzez t� monotonn� pustyni�. Pod wiecz�r nisko na horyzoncie pojawi�a si� ciemna linia. Wiedzia�em, co to jest. To by� kana�; przelatywa�em nad nim rakiet�. Oznacza�o to, �e przeszli�my dopiero jedn� trzeci� drogi poprzez Xanthus. Mi�a refleksja, nie? A jednak utrzymywa�em tempo. Powoli zbli�yli�my si� do kana�u; pami�ta�em, �e jego brzegi pokrywa� szeroki pas ro�linno�ci i �e le�a�o na nim b�otne miasto. Jak m�wi�em, by�em zm�czony. Ca�y czas my�la�em o dobrym, gor�cym posi�ku, a potem pomy�la�em sobie o tym, jak mi�e i rodzinne wyda�oby si� nawet Borneo po tej zwariowanej planecie, a jeszcze p�niej przypomnia� mi si� stare�ki Nowy Jork i dziewczyna, kt�r� tam zna�em - Fancy Long. S�yszeli�cie o niej? - Gwiazdka telewizji - powiedzia� Harrison. - Ogl�da�em jej programy. Fajna blondyna - ta�czy i �piewa w programie "Yerba Mate". - To ona - potwierdzi� Jarvis. - Znam j� do�� dobrze, ale tylko si� przyja�nimy, jasne? Mimo �e przysz�a odprowadzi� nas do "Aresa". No wi�c my�la�em o niej i czu�em si� taki samotny, a ca�y czas podchodzili�my do pasa gumowatych ro�lin. I nagle... "Co do cholery!" powiedzia�em i wytrzeszczy�em ga�y. Przede mn� sta�a ona, Fancy Long tak wyra�na jak dzie�, pod jednym z tych pomylonych drzew; sta�a i u�miecha�a si�, i macha�a do mnie r�k�, tak jak zapami�ta�em j�, gdy odlatywali�my. - Teraz i tobie si� we �bie pomiesza�o - zauwa�y� kapitan. - Kochany, prawie tak samo wtedy my�la�em! Wytrzeszcza�em oczy i szczypa�em si�, zamyka�em oczy i zn�w je wytrzeszcza�em. I za ka�dym razem sta�a przede mn� Fancy Long, u�miechni�ta i machaj�ca r�k�! Twil te� co� zobaczy�; zapami�tale �wierka� i gdaka�, ale ja ledwie go s�ysza�em. Bieg�em w jej stron� po piasku, zbyt zdumiony, �eby zadawa� sobie jakie� pytania. By�em od niej nie dalej jak dwadzie�cia st�p, gdy Twil pochwyci� mnie w jednym ze swych lotoskok�w. Z�apa� mnie za r�k� wrzeszcz�c swym piskliwym g�osikiem "Nie-nie-nie!" Pr�bowa�em si� od niego uwolni� - by� tak lekki, jakby go zbudowano z bambusa - ale wpi� we mnie swe szpony i wrzeszcza�. I w ko�cu jako� wr�ci� mi rozs�dek i zatrzyma�em si� mniej wi�cej dziesi�� st�p od niej. A ona sta�a przede mn�, wygl�daj�c tak realnie jak g�owa Putza! - Was? - zapyta� in�ynier. - U�miecha�a si� i macha�a, macha�a i u�miecha�a si�, a ja sta�em tam oniemia�y jak Leroy, Twil za� piszcza� i jazgota�. Wiedzia�em, �e to nie mo�e by� prawda, a mimo to sta�a przede mn�! W ko�cu powiedzia�em: "Fancy! Fancy Long!" A ona tylko u�miecha�a si� i macha�a, i wygl�da�a tak prawdziwie, jakbym nie zostawi� jej trzydzie�ci siedem milion�w mil st�d. Twil wydoby� sw�j szklany pistolet i skierowa� na ni�. Schwyci�em go za r�k�, ale pr�bowa� mnie odepchn��. Pokaza� na dziewczyn� i powiedzia� "Nie dycha! Nie dycha!", a ja zrozumia�em, �e chce powiedzie�, �e to, co wygl�da jak Fancy Long, nie jest �ywe. Cz�owieku, we �bie mi wirowa�o jak we m�ynie! Jednak ciarki mnie przechodzi�y, gdy widzia�em, jak do niej mierzy. Nie wiem, czemu sta�em tak i przygl�da�em si�, jak bierze j� na cel, ale tak by�o. Potem �cisn�� r�koje��, pojawi� si� ma�y ob�oczek pary, i Fancy Long znikn�a! W jej miejscu znajdowa� si� taki sam wij�cy si�, czarny potw�r z powrozowatymi ramionami jak ten, przed kt�rym uratowa�em Twila! Potw�r marze�! Sta�em tam ot�pia�y patrz�c jak zdycha, Twil za� �wierka� i pogwizdywa�. W ko�cu dotkn�� mojej r�ki, pokaza� na wij�cego si� stwora i powiedzia�: "Ty jeden-jeden-dwa, on jeden-jeden-dwa". Kiedy powt�rzy� to osiem czy dziesi�� razy, poj��em, o co chodzi. A wy? - Oui! - zapiszcza� Leroy. - Moi je le comprends! On m�wi�, �e ty my�lisz o czym�, potw�r o tym wie i ty to widzisz! Un chten - g�odny pies zobaczy wielk� ko�� z mi�sem! Albo j� zw�szy, n'est ce pas? - S�usznie - rzek� Jarvis. - Potw�r marze� wykorzystuje ��dze i pragnienia swych ofiar, by schwyta� je w pu�apk�. Ptak w okresie wyl�gu piskl�t zobaczy swego partnera; lis, szukaj�cy zdobyczy, zobaczy bezbronnego zaj�ca! - Jak on to robi? - chcia� wiedzie� Leroy. - Sk�d mam wiedzie�? Jak na Ziemi w�� zwabia ptaka a� do samej paszczy? A czy� nie ma takich ryb morskich, kt�re te� tak wabi� swe ofiary? Bo�e - Jarvis zadygota�. - Czy widzicie, jaki przebieg�y jest ten potw�r? Teraz zostali�my ostrze�eni, ale odt�d nie mo�emy ufa� nawet w�asnym oczom. Mo�ecie zobaczy� mnie, ja mog� zobaczy� kt�rego� z was, a w rzeczywisto�ci b�dzie to tylko nast�pne czarne paskudztwo! - Sk�d tw�j kumpel o tym wiedzia�? - zapyta� nagle kapitan. - Twil? Bo ja wiem? Mo�e on my�la� o czym�, co w �aden spos�b nie mog�o mnie interesowa� i kiedy zacz��em bieg, domy�li� si�, �e widz� co� innego i zosta� ostrze�ony. Albo te� potw�r marze� mo�e wysy�a� tylko jeden obraz i Twil widzia� to co ja albo nic. Nie mog�em go zapyta�. Ale to jeszcze jeden dow�d, �e jego inteligencja jest r�wna naszej lub wi�ksza. - On ma nie po kolei, m�wi� ci! - rzek� Harrison. - Dlaczego my�lisz, �e jego inteligencja jest na poziomie ludzkiej? - Jest wiele powod�w! Najpierw stw�r od piramid. Przedtem niczego takiego nie widzia�, sam to powiedzia�. A jednak rozpozna� w nim ni �ywy, ni martwy automat krzemowy. - M�g� o nim s�ysze� - sprzeciwi� si� Harrison. - Sam m�wi�e�, �e tu gdzie� mieszka. - No wi�c we�my j�zyk. Ja nie mog�em zrozumie� ani jednego z jego poj��, a on nauczy� si� sze�ciu czy siedmiu moich s��w. A czy zdajecie sobie spraw�, jak z�o�one poj�cia przekazywa� za pomoc� tych sze�ciu czy siedmiu wyraz�w? Stw�r od piramid, potw�r marze�! Jednym wyra�eniem powiedzia� mi, �e pierwszy jest nieszkodliwym automatem, drugi za� �miertelnie niebezpiecznym hipnotyzerem. Co wy na to? - Hm! - powiedzia� kapitan. - M�w sobie, hm, ile ci si� podoba! Czy sam umia�by� tyle powiedzie� znaj�c tylko sze�� angielskich s��w? Czy m�g�by� p�j�� dalej, jak to zrobi� Twil, i powiedzie� mi, �e jeszcze inne stworzenie ma inteligencj� tak r�n� od naszej, �e porozumienie jest niemo�liwe - nawet bardziej niemo�liwe ni� mi�dzy Twilem i mn�? - H�? Co to by�o? - P�niej. Chc� tylko powiedzie�, �e Twil i jego rasa warci s� naszej przyja�ni. Gdzie� na Marsie - i zobaczycie, �e mam racj� - znajduje si� cywilizacja i kultura r�wna naszej, a mo�e wi�cej ni� r�wna. I porozumienie si� z nimi jest mo�liwe; dowodem jest Twil. Mo�e trzeba b�dzie lat cierpliwych pr�b, umys�y ich bowiem s� nam obce, ale mniej obce ni� nast�pne umys�y, kt�re napotkali�my - o ile to s� w og�le umys�y. - Nast�pne? Jakie nast�pne? - Mieszka�cy b�otnych miast wzd�u� kana��w. - Jarvis zmarszczy� brwi, potem m�wi� dalej. - My�la�em, �e potw�r marze� i krzemowiec s� najdziwniejszymi stworami, jakie mo�na sobie wyobrazi�, ale myli�em si�. Owe istoty s� jeszcze bardziej obce, jeszcze mniej zrozumia�e ni� tamte poprzednie i znacznie trudniejsze do obj�cia rozumem ni� Twil, z kt�rym mo�na si� zaprzyja�ni�, a nawet, przy cierpliwo�ci i koncentracji, wymienia� pogl�dy. I tak - m�wi� dalej - zostawili�my zdychaj�cego potwora marze�, kt�ry wczo�giwa� si� z trudem do swej nory, i skierowali�my si� w stron� kana�u. Z drogi umyka� nam istny dywan owej osobliwej chodz�cej trawy, a gdy dotarli�my do brzegu, ujrzeli�my ��ty strumyk wody. B�otne miasto, kt�re zobaczy�em z rakiety, by�o gdzie� o mil� na prawo. By�em tak zaciekawiony, �e chcia�em p�j�� tam i popatrze� na nie. Na pierwszy rzut oka z rakiety wygl�da�o na opuszczone, a je�li kry�yby si� w nim jakie� stwory... no c�, i ja, i Twil byli�my uzbrojeni. A nawiasem m�wi�c, ten szklany pistolet Twila to ciekawe urz�dzenie: przyjrza�em mu si� dok�adniej po wypadku z potworem. Wyrzuca� niewielki pocisk ze szk�a, chyba zatruty, i moim zdaniem w magazynku by�o ich ze sto. Czynnikiem miotaj�cym by�a para, zwyk�a para! - Was? - zdziwi� si� Putz. - Sk�d ta para? - Z wody oczywi�cie! Przez prze�roczyst� r�koje�� wida� by�o wod� i troch� innego p�ynu, g�stego i ��tego. Gdy Twil �ciska� r�koje�� - spustu nie by�o - wstrzykiwa� do komory po kropli wody i ��tawego p�ynu, i woda zamienia�a si� w par�, ot tak, pstryk! Nie jest to takie trudne; my�l�, �e my sami mogliby�my opracowa� taki system. St�ony kwas siarkowy podgrzeje wod� prawie do punktu wrzenia, tak samo wapno niegaszone, a tak�e potas i s�d... Oczywi�cie jego bro� mia�a mniejszy zasi�g ni� moja, ale w tym rozrzedzonym powietrzu nie by�a najgorsza, a �adunk�w mia�a tyle co colt kowboja z westernu. By�a r�wnie� skuteczna, przynajmniej przeciwko marsja�skim formom �ycia; wypr�bowa�em j� celuj�c w stron� jednej z tych wariackich ro�lin i niech mnie szlag trafi, je�li ta ro�lina nie zwi�d�a i nie rozpad�a si�! W�a�nie dlatego my�l�, �e szklane pociski by�y zatrute. Posuwali�my si� przed siebie w kierunku b�otnego miasta i zacz��em si� zastanawia�, czy to budowniczowie tych miast wykopali kana�y. Pokaza�em na miasto, nast�pnie za� na kana�, a Twil rzek�: "Nie-nie-nie!" i pokaza� na po�udnie. Przyj��em, �e oznacza to, �e system kana��w stworzy�a jaka� inna rasa, mo�e nar�d Twila. Nie wiem; mo�e na tej planecie jest jeszcze jedna rasa inteligentna, mo�e tuzin. Mars to osobliwy �wiatek. Sto jard�w od miasta przekroczyli�my co� w rodzaju drogi; by�a to po prostu �cie�ka z mocno ubitego b�ota. Nagle pojawi� si� jeden z budowniczych b�otnych kopc�w! Cz�owieku, to dopiero by�a osobliwa istota! Przypomina�a beczk� truchtaj�c� na czterech nogach z czterema r�kami czy mackami. Nie mia�a g�owy, jedynie korpus i ko�czyny oraz opasuj�cy j� rz�d oczu. Na wierzchu beczkowatego kad�uba znajdowa�a si� b�ona ciasno naci�gni�ta jak sk�ra na b�bnie, i to by�o wszystko. Stworzenie pcha�o przed sob� ma�y w�zek miedzianej barwy i przemkn�o obok nas jak jaki r�czy jele�. Nawet nas nie zauwa�y�o, cho�, gdy mnie mija�o, zdawa�o mi si�, �e oczy z mojej strony nieznacznie si� poruszy�y. W chwil� p�niej przebieg� kolejny bary�kowiec, popychaj�c jeszcze jeden pusty w�zek. I to samo - po prostu przemkn�� obok nas. No wi�c nie mog�em dopu�ci� do tego, �eby banda beczek bawi�cych si� w poci�g nie zwraca�a na mnie uwagi, kiedy wi�c zbli�y� si� trzeci, ustawi�em si� na jego drodze, got�w oczywi�cie uskoczy�, gdyby stw�r si� nie zatrzyma�. Ale zatrzyma� si�. Stan�� i z b�ony na wierzchu zacz�o dobywa� si� jakie� dudnienie. Ja za� wyci�gn��em obie r�ce i zawo�a�em: "Nie jeste�my wrogami!" I jak wam si� zdaje, c