2275

Szczegóły
Tytuł 2275
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2275 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Rodziewicz�wna Farsa panny Heni Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 1995 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Alfa", Warszawa 1991 Pisa�a J. Szopa Korekty dokona�y I. Stankiewicz i K. Markiewicz Redakcja "Gazety" znajdowa�a si� w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzi�ca, na parterze trzypi�trowej kamienicy. Pok�j ten dzieli� si� na dwa rodzajem sta�ego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi by�o okienko zakratowane, w g��bi, r�wnie� w tym przepierzeniu, drzwiczki prowadz�ce do sanctuarium dziennika. Przestrze� od drzwi wchodowych zajmowa�a d�uga �awka pod �cian�, stolik z brudnym ka�amarzem, wzd�u� parawanu od �ciany do �ciany ci�gn�a si� p�ka wytarta �okciami interesant�w, ozdobiona szeregiem skarbonek. W biurze nad okienkiem pali� si� gaz przez pierwsz� cz�� dnia, do nory tej bowiem s�o�ce wstydzi�o si� zajrze�; go�cie, roznosiciele, cz�onkowie redakcji, listonosze, wszyscy wsp�lnymi si�ami robili, co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i o�wiaty uczyni� niezno�nym dla pi�ciu zmys��w w komplecie. B�oto utworzy�o skorup� na nigdy nie mytej pod�odze, kope� z lamp powleka� �ciany ��toszar� pow�ok�, dym cygar przys�ania� wszystko, zabija� oddech, rzucanie i zgrzyt drzwi z blokiem rozstraja�y nerwy. Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, d�d�yste i czarne, drzwi wypoczywa�y od pi�ciu minut, czekaj�c na dalsze szamotanie. Sekretarz dziennika siedzia� z pi�rem w z�bach nad stosem �wie�o przyniesionej korespondencji i gatunkowa� mozolnie t� r�norodn� mieszanin� ��da�, doniesie�, artyku��w, skarg itd. Przez wp�otwarte drzwi dalszych pokoj�w dochodzi� g�uchy odg�os drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez �cian� sapa�y pompy od s�siednich parowych �a�ni, na podw�rzu wygrywa� kataryniarz, deszcz pluska�, hucza�o miasto, w r�kach sekretarza szele�ci� papier, zreszt� nic nie przerywa�o ciszy biura. Kto� targn�� drzwi s�abo, delikatnie, potem z si� ca�ych, widocznie kobiecych, i w otworze stan�a drobna, nik�a posta� z ociekaj�cym parasolem, w eleganckim futerku i sobolowej czapeczce. Po kr�tkiej walce z blokiem zdoby�a szturmem drzwi, rzuci�a parasol na �awk� i wsun�a g��wk� w okienko przepierzenia. - Wujaszku! - zawo�a� cienki, srebrzysty g�osik. Sekretarz podskoczy� na krze�le, spojrza� w tamt� stron� i wsta� automatycznie. - Czym mog� s�u�y�? - rzuci� zwyk�e pytanie. - Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi - powt�rzy� g�osik spod g�stej woalki. - Co takiego? - Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor "Gazety" nosi ten tytu� dla mnie. - Zaraz! w Sekretarza nie zarazi� weso�y ton odpowiedzi. Chmurnie przyst�pi� do elektrycznego dzwonka w �cianie, przycisn�� go trzy razy i wr�ci� na swoje miejsce. Dama obejrza�a szybko �ciany redakcji, zakrztusi�a si� dymem, a uspokoiwszy rozdra�nione gard�o, zacz�a nuci� p�g�osem, drobn� r�czk�, obci�gni�t� w jelonkow� r�kawiczk�, wybijaj�c lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu. Redaktor wszed�. By� to cz�owiek �rednich lat, podobny do biust�w Szekspira, z ostro zako�czon� brod�. - A co tam znowu? - spyta� z d�wi�kiem niecierpliwo�ci w g�osie. - Interes - odpar� lakonicznie sekretarz, ruchem g�owy wskazuj�c kobiet�. - To ja, wujaszku - ozwa�a si� przechylaj�c g�ow� przez okienko i wyci�gaj�c r�k�. - Henrysia? Co ty tu robisz, trzpiocie? Redaktor u�cisn�� podan� sobie d�o� i u�miechn�� si� zapominaj�c o niech�ci, z jak� wszed�. - Przysz�am z pro�b� do wujaszka. - Na przyk�ad! - Wujaszku, prosz� mi znale�� jakiego m�a. - Co?! - No, m�a, ma��onka, un mari, einen Mann, a husband, jak wuj chce. - Daj�e pok�j. Nie mam czasu �artowa� z tob�. Czego chcesz? - Powiedzia�am ju�: m�a! - Co� ty? w malignie? Szukaj go sama. Do�� si� znajdzie, s�dz� amator�w na tw�j �adny pyszczek, bez mojej pomocy. - Na tym w�a�nie polega ca�y interes. M�j m�� nie powinien mnie chcie�; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Mo�e by� �lepy, kulawy, niemy, garbaty, byle si� zgodzi� na �lub natychmiast! - Co to za heca! Sfiksowa�a� do reszty! - Nie ja, c� znowu! ale m�j opiekun i stryj jednocze�nie. - Nic nie rozumiem. - Ach, jaki wujaszek niedomy�lny! Mam wszak�e g�os cudowny, dyrektor konserwatorium przepowiada mi s�aw� europejsk�, ale nie tu, w tej mie�cinie. Trzeba mi w �wiat, do Pary�a, Londynu, gue sais_je! (fr. wiem o tym.) By�am pewna, �e na pierwsze s�owa stryj z wdzi�czno�ci� wy�le mnie, gdzie pieprz ro�nie. Robi�am, co mog�am, by na to zas�u�y�: przewraca�am i �ama�am meble, t�uk�am talerze, wyrzuca�am lub dar�am nie doczytan� gazet�, u�cie�a�am pod�og� �upinami od orzech�w. Nic nie pomog�o. Ach, ci emeryci! - Bardzo szanowni ludzie, moja droga! - przerwa� redaktor. - C� dalej? Stryj ci nie pozwoli� jecha�? - Owszem, ale pod warunkiem, bym za m�� posz�a. W�wczas umywa sobie r�ce od moich szale�stw, jak je raczy nazywa�, wyp�aca mi m�j fundusz... to nie �arty, wujaszku, trzydzie�ci tysi�cy rubli, i nie chce o mnie s�ysze� wi�cej. - No, zatem rzecz sko�czona. Wychod� za m��. Ka�dy ci� we�mie, z posagiem szczeg�lnie. - Ale� ja nie chc� wychodzi� za m��! - zawo�a�a z p�aczem prawie. - �e te� wuj tego nie rozumie! Ja chc� swobody, ale to zupe�nej; ja nie ch� tego nieodst�pnego towarzysza, ja chc� zosta� kap�ank� sztuki tylko. - C� ja w tej sprawie mog� poradzi�? - Niech mi wuj da m�a, kt�ry by, wzi�wszy �lub, poszed� sobie w prawo, a ja w lewo; kt�ry by si� pi�miennie zobowi�za� �adnych praw do mnie nie ro�ci�, ani do moich fundusz�w, ani do niczego, i nigdy nawet wspomnie�, �e jest niby moim panem; s�owem m�� tylko na czas �lubu! Zap�ac� mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam si� o rozw�d wystara�... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu os�b bywa, mo�e si� kto taki znajdzie. Niech wuj pomy�li. - Et, bredzisz! - oburzy� si� wreszcie redaktor. - Za kogo mnie masz? Za wariata podobnego tobie? Rozumny projekt, nie ma co m�wi�, godzien zbiega od bonifratr�w. Na ksi�ycu szukaj g�upca, co by na to si� zgodzi�!... A potem rozw�d... Tfy, �eby� cho� przeczyta�a powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. �licznie! Moje imi� w takiej awanturze, redaktor "Gazety" wmieszany w skandal... - Panie redaktorze, prosz� pana, numer wr�ci� z cenzury, trzeba zmienia� - ozwa� si� za drzwiami gruby g�os. - Ot i masz, a ja tu czas trac�! B�d� zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten tw�j dyrektor konserwatorium przewr�ci� ci w g�owie. - Wujaszku m�j drogi! - zawo�a�a prosz�co - ja tu przyjd� jutro! Prosz� si� namy�li�. Los m�j od tego zale�y. Ach, ci emeryci! Ju� by�a za drzwiami i na ulicy. Deszcz pada� jak z wiadra, wicher wydziera� z r�k parasol, drobne n�ki ton�y w �liskim b�ocie. Bieg�a tak szybko, �e nie spostrzeg�a, i� kto� szed� za ni� w �lad, z widocznym postanowieniem towarzyszenia do ko�ca. Zwraca�a si� w prawo i lewo - m�czyzna zwraca� si� tak�e, zagl�da�a do wystaw - czeka�, cho� nie mia� parasola i deszcz strumieniami oblewa� jego wytarte palto; wesz�a w bram� - i on; wbieg�a na schody - szed� za ni�; stan�a na prz�le - i on si� zatrzyma�. Teraz dopiero spostrzeg�a natr�tnego towarzysza; usun�a si� s�dz�c, �e p�jdzie na drugie pi�tro - nie ruszy� si�. - Pan szuka pana Dobrzy�skiego? - Nie, pani, panny Dobrzy�skiej! - Mnie? - Tak, pani. - Czego pan potrzebuje? - Mam interes do pani. - Jaki? - spyta�a ostro. - W sprawie pani ma��e�stwa, o kt�rym pani m�wi�a przed chwil� w redakcji "Gazety". - Ach, co? Wujaszek pana tu przys�a� do mnie? - zawo�a�a z �ywo�ci� dziecinn�. - Znalaz� kogo? - Nie, pani, przychodz� sam jako kandydat... - Pan? Kto pan taki? - Je�eli pani pozwoli wej�� do mieszkania, rozm�wimy si� dok�adniej. Tu, na schodach... - Ach, prawda. Gdzie� to klucz? Aa, jest. Niech pan tu wejdzie i zaczeka chwil�, o tutaj. Zaraz lamp� zapal�. Mo�e pan bardzo brzydki? - Zdaje mi si�, �e to pani� nic nie obchodzi w okoliczno�ciach wymaganych - odpar� spokojnie i ch�odno, jak wszystko, co dot�d m�wi�. Panna Henryka Dobrzy�ska, nie dos�uchawszy odpowiedzi, nie pami�taj�c zapytania, zaj�a si� poszukiwaniem lampy i zapa�ek. Go�� sta� nieporuszony ko�o drzwi, na wskazanym miejscu. - Jak�e si� pan dowiedzia� o moim ��daniu? - spyta�a po chwili milczenia, przerywaj�c nucenie jakiej� piosenki. - S�ysza�em rozmow�. Jestem sekretarzem redakcji. Lampa by�a wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzeg�, �e sta� w eleganckim miniaturowym saloniku, �e mia� dywan pod nogami, pianino przed sob�, w powietrzu czu� �w nieokre�lony delikatny zapach, w�a�ciwy buduarom uroczych kobiet. Panna Henryka wysz�a do drugiego pokoju, rzucaj�c: - Pardon! Zaraz s�u��! Zdj�� palto i stan�� u sto�u. By� to ch�opak wysoki, bardzo szczup�y i bardzo m�ody. Lekki cie� pierwszego zarostu osypa� mu ledwie policzki, twarz by�a do�� mi�a, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi czy zastyg�ego b�lu, co ze� zrobi� mask� lodow�, bez �ycia; oczy, wsuni�te g��boko pod czo�em, patrzy�y pos�pnie i wygl�da�y bardzo zm�czone. Usta mia� czarne, jakby spalone gor�czk�, u�miech zna�y rzadko; ci�gle �ci�gni�te brwi przerzyna�y czo�o bruzd� g��bok�, co wszystko sprawia�o, �e cz�owiek ten, dopiero od roku pe�noletni, wygl�da� raczej na trzydziestoletniego m�czyzn�. Patrzy� przed siebie w pr�ni�, gdy dzieweczka wesz�a na powr�t. Stan�a przed nim i obejrza�a ciekawie. Nie zmru�y� oka ani si� wzruszy�, cho� by� to bardzo objecuj�cy pocz�tek - ta m�oda, siedemnastoletnia posta�, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smuk�a. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyr�ni�tych rysach, teraz mia�a jeszcze zbytni� okr�g�o�� dziecka, swawol� w oczach, pustot� na ustach, �lep� odwag� i zapa� na czole. Czarne, bujne w�osy i ciemna p�e� robi�y z niej Cygank�. Popatrzy�a chwil� na swego przysz�ego ma��onka, spowa�nia�a i uk�oni�a si� lekko. - Z kim mam przyjemno��? - ozwa�a si� etykietalnie. - Tytus Chojecki - rzek� kr�tko. - Zatem, przyst�puj�c do interesu, pan si� chce �eni� ze mn� wedle podanych warunk�w. - Tak, pani. - C� pan ��da w zamian? Twarz Chojeckiego nabieg�a krwi�; z nies�ychanym wysi�kiem wym�wi� po chwili: - Pieni�dzy. Panienka zrobi�a grymas niezadowolenia. Mo�e spodziewa�a si� bardziej romantycznej zap�aty. - Tylko zap�aty? - rzek�a ju� zimno zupe�nie. - I obowi�zuje si� pan zapomnie� nawet o moim istnieniu po �lubie? - Tak, pani. - Jakiej sumy ��da pan? - Pi�ciu tysi�cy rubli - odpar� g�ucho. Zamy�li�a si� nie patrz�c na niego. - Po �lubie? - spyta�a kr�tko. - Kiedy pani wola. Dla bezpiecze�stwa, �ebym wzi�wszy pieni�dze nie uciek�, lepiej b�dzie po sko�czonej ceremonii. - Ale� nie o tym my�la�am! - zawo�a�a �ywo. - Je�eli tylko otrzymam pierwej m�j kapita� od stryja, wyp�ac� natychmiast. Jaki pan podejrzliwy! Za kar� b�dzie pan musia� zaj�� si� wszystkimi formalno�ciami, bo ja si� na tym nie znam. - I owszem, je�eli si� pani zgodzi. Dla bezpiecze�stwa powinna pani pierwej zasi�gn�� o mnie bli�szych wiadomo�ci. - A to po co? Nic mi nie zale�y na tym, kim pan jest. Dzi� �lub, jutro jad� za granic�, i nie spotkamy si� mo�e nigdy. Powinien pan tylko z�o�y� wizyt� memu stryjowi. - Je�eli sobie pani tego �yczy, i owszem. Ale gdy stryj pani si� spyta, dlaczego si� �eni�? - Powie pan, z mi�o�ci, c� to szkodzi? - Mo�e nic nie szkodzi, tylko �e ja tego nie powiem. - Dlaczego? - Nie umiem k�ama�. - Vous ~etes gentil! (fr. Jaki pan uprzejmy!) Wielu by chcia�o by� na pana miejscu i powiedzia�oby to z ochot�. Wzruszy� ramionami. - Wierz� - odpar� oboj�tnie - ale pani takich nie chce. - Nie, nie, nie! Niech i tak b�dzie. Nic mi nie zale�y na pa�skiej mi�o�ci. - Wzajemnie - odpar� wstaj�c. - Powiedzia�em ju� wszystko. Je�eli pani nie znajdzie nikogo dogodniejszego, prosz� mnie zawiadomi� w redakcji o stanowczej decyzji. - Dobrze, dobrze, jestem zupe�nie zdecydowana. Jutro przyjd� sama do wuja. Zegar �cienny wybi� dziesi�t�. Chojecki sk�oni� si� i wyszed�, a jednocze�nie za �cian� saloniku da�o si� s�ysze� niecierpliwe ko�atanie. Dzieweczka zamy�lona zamkn�a drzwi za go�ciem. - Ach, ci emeryci! - westchn�a. Tam za �cian� czeka�a j� bura od stryja, �e dot�d nie przysz�a na wieczerz�. - Ten m�j przysz�y - szepn�a, nie dbaj�c na coraz g�o�niejsze stukanie - wygl�da troch� na Sinobrodego en herbe! (fr. przysz�y, niedojrza�y.) Trzeba jednak b�dzie wuja si� spyta�. Usiad�a do pianina i wzi�a par� hucznych akord�w. Ko�atanie nie ustawa�o. - Ach, ci emeryci! - wykrzykn�a zwyk�� skarg�. - No, urz�dz� ja wam sztuczk�! Poczekajcie, dowiecie si� dopiero o moim ma��e�stwie po �lubie! To� to b�d� miny! Pyszna farsa! Nuc�c wybieg�a. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe by�o dla farsy wzi�� imi� i nazwisko zbieg�ego kryminalisty czy wytrawnego z�odzieja. W tej cyga�skiej g�owie my�li by�y te� dzikim, koczowniczym stadem. Gdy si� uwolni�a od gderania starego, i, zamkn�wszy si� w swoim pokoju, pozwoli�a stadu temu hula�, ma��e�stwo znik�o ju� zupe�nie z pami�ci. My�la�a o swym g�osie, o teatralnej s�awie, o gazeciarskich pochwa�ach, mo�e o roju kochank�w, �ebrz�cych u�miechu lub spojrzenia primadonny. Ranek j� zasta� na wp� le��c� na kanapie, z odrzucon� na por�cz g��wk�, z przymkni�tymi oczyma, rozegzaltowan� owym widzeniem przysz�o�ci. Wiosenny promie� s�o�ca sp�oszy� te widzenia: porwa�a si� na nogi, obejrza�a wko�o, przypomnia�a wieczorn� wizyt�, poskoczy�a do swego biureczka i za�arcie pocz�a szpera� w szufladce. Po chwili spo�r�d poszarpanych zeszyt�w, po�amanych wachlarzy, pomi�tych koronek, sztucznych kwiat�w, urywk�w nut muzycznych, list�w i starych r�kawiczek doby�a wielki arkusz opatrzony s�dow� piecz�ci�. - Szcz�ciem, �e tego dot�d nie podarto. Ledwiem j� u niego wyprosi�a, jakbym przeczuwa�a t� chwil�. Podobno potrzebne to do �lubu; zanios� j� temu, jak�e on si� nazywa... Sosnowski, Dembicki... Mniejsza zreszt�, znajd� go w redakcji. Nast�pnie trzeba sobie pomy�le�. Potrzebuj� sukni, welonu, kwiat�w, tysi�ca rzeczy. Niech stryj p�aci za sw�j kaprys, co mi tam!... �liczny dzie�. Id� do J�zi i Maryni, zaprosz� je na dru�ki pod sekretem, o �wiadk�w niech si� m�j przysz�y m�� stara... Ale, Bo�e, jam mu nie powiedzia�a, �e to ma by� sekret na figiel stryjowi i wujaszkowi. Got�w doprawdy opowiedzie� rzecz ca�� w redakcji. Ach, ach, lec�. Efekt przepadnie. Trzeba go ostrzec. I pobieg�a skacz�c z metryk� w r�ku, uszcz�liwiona z owego figla; zam�wi�a J�zi� i Maryni�, kt�re d�ugo poj�� nie mog�y tej szczeg�lnej kombinacji, ale zgodzi�y si� na wszystko, jako nieodrodne przyjaci�ki postrzelonej dziewczyny; wpad�a do magazynu, zam�wi�a �lubn� sukni�, spotka�a swego dyrektora i powita�a wie�ci�, �e za trzy tygodnie �egna na zawsze miasto; odurzy�a starego kompletnie i nic nie wyja�niwszy pobieg�a dalej, ciesz�c si� z wiosennego dnia, z za�atwionych interes�w, z farsy, i z trelem na ustach ju� po po�udniu wpad�a do redakcji. Na progu przypomnia�a sobie zaledwie o tajemnicy; zacisn�a rozchylone do �miechu usteczka, wsun�a metryk� w mufk� i powa�nie przyst�pi�a do okienka. Sekretarz rozmawia� z jakim� szpakowatym jegomo�ciem i nawet nie spojrza� na ni�. Wygl�da� zgn�biony i smutny, oczy mia� czerwone od bezsenno�ci czy �ez, g�os g�uchy, r�ce, w kt�rych trzyma� pi�ro, dr�a�y febrycznie, konferencja ze szlachcicem trwa�a ca�y kwadrands; panna Henryka a� tupa�a n�kami z niecierpliwo�ci - sekretarz nie okazywa� �adnego wra�enia. Interesant posiada� cukrowni� na Podolu, szuka� buchaltera i kasjera zarazem, wylicza� ze sto warunk�w, chcia� posiada� egzemplarz nie istniej�cy na ziemi. Pan Tytus Chojecki cierpliwie wys�ucha� i wypisa� �w szereg wymaga�, zliczy� wyrazy, okre�li� cen� og�oszenia, szlachcic zap�aci�, obieca� przyj�� nazajutrz i z trudem wytoczy� si� na podw�rze, mozolnie przepchn�wszy przez drzwi sw� olbrzymi� nied�wiedzi� szub�. Para przysz�ych ma��onk�w zosta�a sama. - Co pani rozka�e? - by�a wiecznie ta sama zwrotka na ustach sekretarza. - Nie m�wi� pan nic wujowi? - zapyta�a �ywo. - Nie zapytany, nie odzywa�em si� pierwszy. Zreszt� pani nie da�a mi stanowczej odpowiedzi. - To dobrze, to dobrze! Niech pan, bro� Bo�e, nic nie m�wi. Wie pan, urz�dzimy fars�; po �lubie zjawimy si� z wizyt� u stryja i u wuja. Wyobra� pan sobie ich miny! Podskoczy�a do g�ry. - Wszak to mo�liwa tajemnica? - zagadn�a, zaniepokojona pos�pnym milczeniem towarzysza. Pomy�la� chwil�, poczerwienia� i spojrza� jej raz pierwszy w same oczy. - Jak ja b�d� wygl�da� w tej sprawie? Co powie wuj i stryj pani? Nazw� mnie oszustem! Nie chc� tego! - Bo�e, jaki pan nudny z tymi ceregielami!... Oto moja metryka, niech pan zreszt� powie, ale tylko wujowi. - Nie, pani, to nie moja rzecz. Poprosz� pana redaktora tutaj i z ust pani pos�yszy t� wiadomo��. Wobec niego z�o�� pi�mienne zar�czenie w kwestiach pani �ycia i funduszu, za jego wiedz� i pozwoleniem dam na zapowiedzi. - Jak to! pan dot�d jeszcze nie da�? - wykrzykn�a z ca�� nielogiczno�ci� lat siedemnastu. Wzruszy� lekko ramionami. - Czy pan si� nigdy nie �mieje? - zawo�a�a gniewnie. - Ma pan tak okropn� min�, �e strach bierze. Czy pan bardzo z�y z natury? - Na co pani ta wiadomo�� potrzebna? Wszak nie spotyka mnie pani nigdy na swej drodze. Czy mam wezwa� pana redaktora? - Ach, zreszt� niech i tak b�dzie. Istotnie, boj� si� pana. - Niepotrzebnie - odpar� powoli, patrz�c w ziemi� - z�y nie jestem... nieszcz�liwy, to mo�e. Pos�uszny na sygna� elektryczny redaktor zjawi� si� w tej chwili. - Znowu Henrysia? - zawo�a�. - C� nowego, trzpiocie! - Wujaszku, mam m�a - odpar�a u�miechni�ta, podaj�c staremu r�czk� - takiego, jakiego chcia�am. - Doprawdy? Czy wedle mojej rady szuka�a� go u bonifratr�w? - spyta� �miej�c si�. - O, bli�ej! We w�asnej wuja redakcji - za�mia�a si� figlarnie. - Jest to pan, pan... Jak�e pan si� nazywa? - doda�a, desperacko patrz�c na przedmiot rozmowy. - Coo? - wykrzykn��, otwieraj�c szeroko oczy, naczelnik "Gazety". - Coo? on si� �eni z tob�? - Tak, wujaszku, i obiecuje zrzec si� mnie pi�miennie, zaraz po �lubie. - I ty wierzysz temu, dziecko? Redaktor, niezdolny utrzyma� powagi, parskn�� �miechem. - Co to wszystko znaczy, Chojecki? Sekretarz poczerwienia� znowu, opar� si� o biurko, jakby si� mu brak�o usta�. - Tak, panie redaktorze - odpar� st�umionym g�osem - praw �adnych ro�ci� nigdy nie b�d�, �on� nie nazw� tej, kt�r� po�lubi�; je�li ona tu zostanie, wyjad�, je�li si� z ni� spotkam kiedy, nie przypomn� nawet znajomo�ci. Wszak takie by�y wymagania? - Czeg� chcesz w zamian? - powt�rzy� redaktor pytanie siostrzenicy, bystro patrz�c w oczy m�odego cz�owieka. - Pieni�dzy - odpar� cicho, ale stanowczo. Ten wyraz by� odkryciem dla dziennikarza; zamy�li� si�, zmarszczy� czo�o, targn�� brod�, znowu spojrza� na przysz�ego oblubie�ca. - Rozumiem. Chcesz za par� tysi�cy rubli sprzeda� sw� wolno�� osobist�. Pami�taj, �e przyjdzie mo�e czas, gdy zechcesz si� o�eni� istotnie. - Jestem za ubogi na to. - Ja obiecuj� w�wczas postara� si� o rozw�d, zap�ac� - wtr�ci�a bogata w pomys�y oblubienica. - Sied� cicho! - ofukn�� gniewnie redaktor. - Nic nie rozumiesz i mieszasz si� w nie swoje rzeczy. Czy� si� dobrze nad tym namy�li�, Chojecki? - Tak, panie redaktorze, i je�li pan pozwoli, got�w jestem st�d prosto p�j�� do ko�cio�a i rozpocz�� starania. Redaktor milcz�c przeszed� si� par� razy po pokoju. - C�, wujaszku, mog� wierzy� temu panu? - zawo�a� niecierpliwy g�osik. - Tylko sekret musi by� przed stryjem koniecznie! Po �lubie dopiero mu powiem i pojad� do Pary�a, frrr!... nie zobaczycie mnie ju� nigdy! - Oby to pr�dzej nast�pi�o! teraz rozumiem postanowienie twego stryja. Biedny cz�owiek! Pilnowa� ciebie dzie� jeden ja bym si� nie podj��. Czy� si� zastanowi�a cho� sekund� nad twoim post�pkiem? C� by by�o, �eby ten oto ch�opak by� �otr, infamis, jaki froter, lokaj czy z�odziej? �adna awantura, u licha! Temu mo�esz ufa�, r�wnie jak stryj b�dzie rad pozby� si� ciebie jak najpr�dzej. R�bcie sobie z nim co chcecie, ja nie istniej� w tej sprawie, s�ysze� nawet o tym nie chc�; �e�cie si�, r�bcie niedorzeczno�ci, tylko ty mi do redakcji nie przychod�, prosz�. Robisz bez�ad, odrywasz ludzi od zaj��, gmatwasz interesy. Chojecki b�dzie zmuszony dnie ca�e chodzi� na miasto dla tej g�upiej awantury, a ty sekretarzuj, wujaszku! Nieprawda�? Tobie nic do tego. Sapi�c, biedny wujaszek_redaktor wyrzuci� ��� z siebie i wypad� z biura, zatrzaskuj�c drzwi z �oskotem. Bohaterowie chwili zostali sami, Henia wybuchn�a szalonym �miechem. - Furia wujaszek!... My�la�am, �e mnie zje z futrem i bucikami. Panie Chojecki, oto metryka, oto sto rubli na koszty. Prosz�, nich si� pan spieszy! Na z�o�� wszystkim we�miemy �lub. Pan przyjdzie do mnie, je�li tego b�dzie potrzeba; ja si� do niczego nie mieszam, daj� panu og�ln� plenipotencj�. Ju� znik�a, a on wci�� sta� w jednym miejscu, patrz�c zamglonymi oczyma na urz�dowy papier i bankow� asygnat�; by� to cz�owiek zn�kany bezmiernie. Nazajutrz wysz�y zapowiedzi tej szczeg�lnej pary w filialnym ko�ciele, na oddalonym przedmie�ciu. Stryj emeryt ich nie us�ysza�, poniewa� od czasu, gdy omal go nie zaduszono przed dwudziestu laty na jakim� odpu�cie, �lubowa� Bogu uroczy�cie nie przest�powa� progu Jego domu. W par� tygodni potem, o po�udniu, przy wyj�ciu z konserwatorium panna Henryka spostrzeg�a Chojeckiego, jak jej szuka� swymi zapad�ymi oczami w gronie uczennic. - J�ziu, Maniu! - zabrzmia� jej cieniutki dono�ny g�osik - chod�cie, chod�cie, przedstawi� wam mego narzeczonego. Chwyci�a za r�k� dwie przyjaci�ki i poci�gn�a w stron� oczekuj�cego m�czyzny. Na jej widok uchyli� lekko kapelusza i podszed� par� krok�w. - Moje kole�anki i dru�ki, pan Chojecki - recytowa�a szalona dziewczyna. - Czy pan chce mi do domu towarzyszy�? - Je�eli pani pozwoli? - I owszem, chod�my. Czekam od wiek�w na pana! Tak si� gniewa�am, �e nic nie wiem, ale ba�am si� p�j�� po wie�ci do redakcji, �eby wuja nie zasta�. Kiedy� ten nasz �lub? - Jutro, pani. - Ju� jutro! S�yszycie, J�ziu i Maryniu? Jutro wieczorem jad� do Pary�a. Ach, jaki pan dobry, �e tak pr�dko. Nieporuszona twarz oblubie�ca pozosta�a oboj�tna na t� podzi�k� czy pochwa��. Mia� widocznie co� do pom�wienia sam na sam ze sw� przysz�� ma��onk�; obecno�� dw�ch kole�anek nie wyda�a mu si� potrzebna. Henia odgad�a to sprytem, wrodzonym kobietom; zatrzyma�a si� na rogu ulicy. - Tu si� rozejdziemy, J�ziu i Maryniu. S�ysza�y�cie, jutro �lub, b�d�cie gotowe. - Ale gdzie? - wtr�ci�a jedna. - Ale kiedy? - doda�a druga. - Gdzie? Kiedy? A prawda, �e i ja nie wiem. Panie, panie... Nieszcz�sne nazwisko nie przychodzi�o nigdy w por� na pami��. - Jutro, o jedenastej rano, w ko�ciele �wi�tej Zofii, na przedmie�ciu - odpar� Chojecki nie zwa�aj�c na heroiczny wysi�ek my�li roztrzepanej kandydatki na primadonn�. - S�yszycie? Moje drogie, nie zawied�cie mnie - ozwa�a si� prosz�co, �ciskaj�c r�ce obu panienek. Szcz�liwy narzeczony otrzyma� dyg pensjonarski i J�zia z Maryni� znik�y na za�omie ulicy. - Czemu mi pan r�ki nie poda? - ozwa�a si� z d�sem. - Nie czu�em si� w obowi�zku, nie wezwany. S�u�� pani. Wsun�a r�czk� pod jego rami�, odda�a mu sw� tek� z nutami i szli powoli, milcz�c; wreszcie on zacz�� rozmow�. - Mo�e pani uwa�a za naruszenie mych zobowi�za�, �e czeka�em na ni� na ulicy? Jako wyt�umaczenie podam, �em zapomnia� pani adresu, a musia�em si� przecie� rozm�wi� w przeddzie� �lubu. - To dobrze. Wygl�da�am pana niecierpliwie. Zatem wszystko gotowe? - Najzupe�niej! �lub i �wiadkowie zam�wieni, formalno�ci za�atwione. Kareta przyb�dzie, gdzie pani wska�e, ja czeka� b�d� w ko�ciele. Oto rachunek z powierzonych mi pieni�dzy. W tych szczeg�lnych warunkach koszty by�y troch� wi�ksze, jak na cichy obrz�dek. Ale mia�em polecenie pospiesza�, zrobi�em, co mog�em. - C� teraz? - Nie wiem. Czekam dalszych polece�. - Chod�my do stryja. - Jak to! Zaraz! - A tak. Jutro pan ucieknie, jestem pewna, i nie zobaczy miny stryja. Chod� pan, to takie zabawne! Nie wydawa�o mu si� to zabawnym, ale poszed� pos�uszny i znalaz� si� na tych samych schodach, gdzie j� �ciga� przed niedawnym czasem. Poci�gn�a za dzwonek, jakby go zerwa� chcia�a. Kto� w pantoflach, suwaj�c nogami i pokaszluj�c, flegmatycznie wzi�� si� do dzie�a otwarcia podwoi. Wiedzia�a dobrze, �e to stryj w w�asnej osobie, i targa�a dalej dzwonek na psot�. Zaprzesta�a dopiero tej czynno�ci, gdy we drzwiach pokaza�a si� d�uga, chuda, ��ta twarz emeryta. - Naturalnie, kt� by, jak nie panna Henryka albo �obuz z ulicy! Rwij, rwij, niech mi wn�trzno�ci przewr�c� si� z irytacji - ozwa� si� nosowy, gderliwy g�os. - Dobry wiecz�r, stryju! - odpar�a winowajczyni, nie s�uchaj�c dosadnego napomnienia i usuwaj�c bez ceremonii �yw� przeszkod� z drogi. - Czy stryj nie widzi, �e nie jestem sama! Przyszli�my po b�ogos�awie�stwo i �yczenia. Jutro nasz �lub. Emeryt skamienia� w progu, patrz�c to na ni�, to na Chojeckiego, kt�ry wszed� za przewodniczk� i za jej przyk�adem zdejmowa� palto w przedpokoju. - Co za b�ogos�awie�stwo? Jaki �lub? - wyj�kn�� na koniec. - M�j, a czyj�e by? Ten pan podejmuje si� zwolni� stryja z opieku�czych kajdan. - Kto? On? By� nie mo�e! - Emeryt podskoczy� ku Chojeckiemu. - Dobrodzieju, �askawco! Oby ci B�g da� niebo za ten post�pek mi�osierny. Uratowa�e� mi dziesi�� lat �ycia! Czu�em, �e ta dziewczyna do grobu mi� wp�dzi swymi szale�stwami. Ach, l�ej mi oddycha�. Prosz�, prosz� pana do salonu. Krzy� pa�ski bierzesz, m�j dobrodzieju! Henrysiu! Nie ruszaj tego �wiecznika, bo zleci nam na �eb! Bo�e, czego ty tak skaczesz... taki przeci�g. Ale� zostaw �wiecznik w spokoju, m�wi� ci! Patrz pan, i ja to utrapienie cierpi� od dnia, gdy mi szatan podszepn�� wzi�� j� pod opiek�, t� koz�. Ach, �ebym m�g� przysz�o�� przewidzie�, wykupi�bym si� od tego honoru. M�wi� panu, anio� by nie wytrzyma�, nie tylko grzeszny cz�owiek. - Do�� tej apologii, stryju! Jutro ju� mnie nie b�dzie, je�li mi posag wyp�acisz. - Ale, wyp�ac�, wyp�ac�. Dzi� jeszcze, zaraz, je�li mnie kto uwolni od twojej obecno�ci. Panie, Panie! ta muzyka, a to wycie czy pisk, po ca�ych dniach i nocach! Tu, tu mnie co� r�nie, my�li zebra� nie spos�b. Morderstwo na g�adkiej drodze. Stryj chud� r�k� wskaza� na piersi ruchem desperackim. - Pan dobrodziej niezdr�w zapewne - wtr�ci� Chojecki. - Co to niezdr�w? Ja nad grobem stoj�! Patrz pan, cie� jestem, na �mier� si� chcia�em dysponowa�! Pan, po miesi�cu, tak samo wygl�da� b�dziesz, je�li tego wycia i t�uczenia klawikordu nie zabronisz. To nie na ludzkie nerwy. - Je�li stryj chce asystowa� przy �lubie, to prosz� by� jutro u �w. Zofii, o jedenastej - ozwa�a si� panna Henryka przerywaj�c jakie� wokalne �wiczenia, nucone bez wzgl�du na ludzkie nerwy opiekuna. - Co, na �lubie! o jedenastej? w nie opalonym ko�ciele, gdzie reumatyzm i parali�e mieszkaj�? Nie, m�j �askawco - doda� zwracaj�c si� do Chojeckiego - oszcz�d� mi �mierci czy choroby. Zabieraj j� sobie cho� zaraz, posag jej oddam dzi� jeszcze; koszty wszystkie na siebie przyjmuj�, ale by� tam... nie, nie, nie!... Nikt nie nalega� na dziwaka. Panna Henryka, zadowolona z prezentacji, po p�godzinnych �alach i skargach na ni� sam� mrugni�ciem uwolni�a swego przysz�ego m�a. Z westchnieniem ulgi zamyka� drzwi za sob�. Jeszcze na schodach s�ysza� czysty, srebrny g�osik nuc�cy ari� z "Fausta": Il y eut roi de Thule@ qui jusqu'~a la mort fid~ele,@ eut en souvenir de sa belle,@ une coupe en or cisel~e, cisel~e!@ Melodia uparcie pozosta�a mu w uszach, pomimo roztargnienia, smutku i nudy, tak, �e j� odnalaz� po wielu i wielu latach. Nie spodziewa� si� schodz�c po tych schodach, �e dla� tak pami�tne kiedy� b�d�. Nazajutrz o po�udniu dwie karety i doro�ka odwozi�y orszak z ko�ci�ka na przedmie�ciu. W ostatniej chwili, sumieniem ruszony, zjawi� si� wujaszek redaktor i czuj�c si� obowi�zanym do wsp�udzia�u w ceremonii, zst�puj�c za m�od� par� ze schod�w, zaprosi� ca�e towarzystwo na obiad do pierwszorz�dnej restaruracji. Panna m�oda przyj�a t� wie�� okrzykiem rado�ci. Wygl�da�a ona jak pierwiosnek w �nie�nej sukience; pan m�ody by� zm�czony i pos�pny jak cz�owiek po ci�kiej pracy. Gdy si� znalaz� w karecie obok �ony, pochyli� g�ow� w d�onie, przymkn�� oczy i nie otworzy� ust; ona nuci�a wedle zwyczaju przez z�bki, wygl�daj�c oknem. - Mam pieni�dze - rzek�a nagle, jakby przypominaj�c sobie t� wa�n� kwesti� - stryj mi je da� wczoraj. Wyj�a portmonetk� z torebki i poda�a m�odemu cz�owiekowi czek do banku na pi�� tysi�cy rubli. Wzi�� go z wielk� rado�ci� i widocznym rozradowaniem. - Dzi�kuj� - rzek� tylko. - Nie koniec na tym. Przygotowa�am panu do podpisu wiadomy dokument. Przeczytaj go pan. Przebieg� oczyma podan� kartk� i nie m�wi�c s�owa nakre�li� przy ko�cu imi� swe i nazwisko o��wkiem, na szybie karety. - Czy to wszystko? - spyta� oddaj�c cyrograf. - Tak, dzi�kuj� panu. Trzeba teraz dotrzyma� zobowi�za�. - O to niech pani b�dzie spokojna. - Ja nawet na scenie nie b�d� nosi�a pa�skiego nazwiska, nie jest melodyjne. Na afiszach i w teatrze b�d� Harriet. Nieprawda�, �e to dobrze wygl�da? - Zapewne. Wszak mi pani nie we�mie za z�e, je�eli zaraz po obiedzie si� oddal�. - O nie! Trafi� sama do domu. Zamilkli. Nie mieli nic wi�cej do m�wienia. ��cznik �aden mi�dzy nimi nie istnia�, nie znali si� nawet. Kurs ten po�lubny wyda� im si� niezmiernie d�ugi i nudny; od obiadu weselnego wykupi�by si� biedny Chojecki nie wiem za jak� wysok� cen�. Nie, los srogi nie oszcz�dzi� mu ani jednej kropelki, ani jednej chwili. Musia� zasi��� na honorowym miejscu obok u�miechni�tej Heni, wys�ucha� trzech m�wek, spe�ni� mn�stwo toast�w, odpowiada� na prawo i na lewo. Wujaszek po kilku kieliszkach rozchmurzy� czo�o; farsa weselna podoba�a si� jego podchmielonej g�owie; dw�ch dru�b�w znajomych Chojeckiego, zawiera�o znajomo�� z J�zi� i Maryni�; szampan si� pieni�, humory si� rozkrochmala�y. Nagle powa�nemu redaktorowi przysz�a my�l godna ulicznika; szepn�� co� jednemu dru�bie, ten mrugn�� na koleg�, wszyscy trzej umoczyli usta w winie i jak na komend� postawili kieliszki na stole. - Kwa�ne wino! - hukn�� naczelnik polityczno_spo�ecznego organu prasy. - Kwa�ne wino! - powt�rzyli ch�rem dru�bowie. Nasta�a chwila k�opotliwego milczenia. Pi�� par oczu �miej�cych si� spocz�o na m�odej parze. Oni za� my�leli pierwszy raz w �yciu to samo: tego nie by�o w programie! Chojecki z przykro�ci i gniewu poczerwienia� jak kochanek. Henia podnios�a ku niemu oczy i u�miechn�a si� figlarnie. - Kwa�ne wino! - wo�ano coraz g�o�niej. Nie by�o rady. Certowanie doprowadzi�oby tylko do wi�kszej konfuzji. M�ody cz�owiek przechyli� si� szybko i usta jego gor�ce musn�y lekko po koralowych wargach dziewczyny. Oboje nie spostrzegli si�, gdy ju� by�o po wszystkim. Nareszcie by�a to ostatnia kropla z kielicha utrapie� Chojeckiego. Obiad si� sko�czy�. Zostali ostatni przy karecie, kt�ra mia�a odwie�� Heni� do domu. Czu� si� w obowi�zku powiedzie� co� na wyt�umaczenie. - Przepraszam pani� - zacz�� od naprawiania mimowolnej winy, lokuj�c jej tren w powozie - ale... - Jaki to zabawny zwyczaj - przerwa�a mu �ywo - ale wie pan, �e mnie nikt w �yciu nie poca�owa�. Jaka to �mieszna rzecz! �egnam pana i dzi�kuj�. Sk�oni� si� i po chwili, zapewne na podziw s�u�bie restauracyjnej, pan m�ody poszed� na prawo, kareta ruszy�a na lewo. C� by powiedziano na ten szczeg�, �e �ona, by sobie przypomnie� nazwisko m�a, zagl�da�a do aktu �lubnego, a m�� by�by w k�opocie, zapytany o mieszkanie ma��onki. Szed� szybko. Do wieczora mia� jeszcze tyle zaj�cia, a jutro czeka�a na� praca w redakcji. W banku rozmieniono mu kwit na pa�stwowe papiery, by� to kurs pierwszy. Stamt�d nie szed� ju�, a bieg� do pocz�tkowego zarz�du i �mia�o, jak cz�owiek obeznany z miejscowo�ci�, otworzy� drzwi w ciemnym korytarzu, prowadz�ce do brudnej, okopconej sali. Za kantorem, w g��bi, pod wisz�c� lamp� urz�dnik jaki� pisa�, a raczej zape�nia� cyframi olbrzymi� ksi�g�, zreszt� by�o pusto. Sekretarz redakcji przyst�pi� szybko do sto�u. Urz�dnik podni�s� g�ow�, przymru�y� oczy. Widocznie pozna� interesanta, bo dziwny u�miech przebieg� mu po twarzy, a� ch�opak zblad� pod tym wejrzeniem, jakby sta� u pr�gierza. Nadludzk� si�� zachowa� spok�j pozorny. - Dobry wiecz�r, panie Gorcz - rzek� zwyk�ym g�osem. - Ojciec przys�a� mnie tu w interesie owej sumy pieni�nej, kt�rej zabrak�o po jego nieszcz�liwym wypadku. - Zdaje mi si�, �e jej zabrak�o przed owym nieszcz�liwym wypadkiem - wym�wi� ze z�o�liwym przyciskiem urz�dnik, ��cz�c do s��w wzrok bazyliszka. Chojecki zblad�, dzika rozpacz przesz�a mu spazmem po twarzy, d�awi�o go co� w gardle. Po chwili walki podni�s� czo�o. Bi�o z niego prawie bohaterstwo. - Wiem, panie - odpar� - �e na ojca mego pad� zarzut kradzie�y. Ha, B�g to os�dzi! Jam tu przyszed�, by wam zwr�ci� te pieni�dze i prosi� o pokwitowanie. Ojciec m�j kona w szpitalu, oto pow�d, dla kt�rego tak d�ugo nie spe�ni�em jego polecenia; przed �mierci� powinien mie� imi� czyste i honor bez skazy. Ch�opak zamilk�, dr��c� r�k� licz�c przed oczyma zdumionego urz�dnika pakiet asygnat, otrzymany przed chwil� z banku, nie zatrzyma� ani jednej. Teraz on sta� dumny u sto�u, oboj�tnie, wzgardliwie s�ucha� przeprosze� i t�umacze� urz�dnika. - Prosz� o kwit - wym�wi� zimno. Dopiero za drzwiami si� mu zabrak�o. Zawr�t g�owy go ogarn�� i os�abienie bezmierne. Oparty o �cian�, z zaci�ni�tymi z�bami, dysz�c jak po m�ce, ociera� d�oni� czo�o, na kt�rym zimny pot si� szkli� wielkimi kroplami. I znowu nagle, jakby poch�oni�ty nadprzyrodzon� si��, ogarn�� b�l wstydu, gor�czk� upokorzenia i z kwitem w r�ku wyszed� na ulic�. Ach, on wiedzia�, �e ojciec jego ukrad� rz�dowe pieni�dze, ukrad� na karty, a potem, nie widz�c sposobu rehabilitacji, nieprzytomny, b��dny, przy�o�y� bro� do boku i dogorywa� w szpitalu bez nadziei ratunku, w gor�czce majacz�c pro�b� rozdzieraj�c�, by mu kto plam� star� z honoru, jedyn� w �yciu... Ach, ch�opak, wyrostek prawie, wzi�� ten j�k w dusz� jak tortur�; dzwoni� mu nieustannie, nie dawa� spokoju. Nie mia� nic na �wiecie pr�cz siebie, sprzeda� si�, plamy nie by�o ju�, prze�wiadczenie ha�by i s�abo�ci on tylko poniesie wspomnieniem przez ca�e �ycie, umieraj�cemu da chwil� szcz�cia, nie wyzna, czym j� zap�aci�; spe�ni� obowi�zek. U drzwi szpitala zatrzyma� go pos�ugacz. Zna� t� twarz z codziennych odwiedzin. - Gdzie pan idzie? - zagadn��. - Do pana Chojeckiego, na g�r�. - Eh, nie trzeba i�� na g�r�. Ju� go przenie�li. - Gdzie? - Sekretarz zadr�a�. - Do kaplicy - odpar� oboj�tnie s�uga, wskazuj�c w g��b - ot tam, umar� dzi� rano. * * * Pewnego dnia pod wiecz�r, wpad�a Henia zdyszana do redakcji. - Wujaszku, gdzie m�j m��? - zawo�a�a od progu. - Albo� ja wiem! Przed tygodniem prosi� o kilkudniowy urlop i dot�d nie wr�ci�. My�la�em, �e sp�dzacie razem miodowy miesi�c. - Nie widzia�am go od dnia �lubu. - Biedny ch�opiec. Ojciec mu umar� tego� dnia. - Wi�c on mia� ojca? - C� w tym dziwnego? Ka�dy go ma. - Ja nie mam. Ale doprawdy, �e mi go �al. Kiedy wr�ci? - Kto? Tw�j ojciec czy Chojecki? Mieszasz wszystko razem. - M�j m�� - rzek�a patetycznie. - Nie wiem. - Gdzie on mieszka przynajmniej? - Saska ulica numer 7. - To dobrze, pojad� go pocieszy�. - Jeste� bardzo do tego stosowna. Henia powt�rzy�a adres doro�karzowi i kaza�a si� �pieszy�. W oznaczonym domu str� zawi�d� j� na korytarz samych kawalerskich mieszka�, otworzy� jedne drzwi, wzi�� na piwo i odszed�. Henia pierwszy raz w �yciu znalaz�a si� w najzupe�niej obcym mieszkaniu. Lampa z zielonym kloszem pali�a si� na biurku, przy kt�rym Chojecki przerzuca� jakie� papiery. Nie zauwa�y�a, jak wychud� i zmizernia� od �lubu; skonstatowawszy to�samo�� osoby, by�a najzupe�niej zadowolona. S�ysz�c otwieranie drzwi obejrza� si�, pozna� j� mimo mroku i wsta�, widocznie bardzo zdziwiony. - To pani? - zawo�a� oczom nie wierz�c. - A tak. Chcia�am ju� policji poleci� wyszukanie mojego m�a. - Pani mnie potrzebuje? - Naturalnie! Ach, te prawa obmierz�e, te formalno�ci, te chi�skie ceremonie! - C� si� sta�o? - Nie chc� mi da� paszportu bez pa�skiego zezwolenia.