2275
Szczegóły |
Tytuł |
2275 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2275 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Rodziewicz�wna
Farsa panny Heni
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1995
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni
Zak�adu Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
"Alfa", Warszawa 1991
Pisa�a J. Szopa
Korekty dokona�y
I. Stankiewicz
i K. Markiewicz
Redakcja "Gazety" znajdowa�a
si� w ciemnym, brudnym,
okopconym pokoju od dziedzi�ca,
na parterze trzypi�trowej
kamienicy.
Pok�j ten dzieli� si� na dwa
rodzajem sta�ego parawanu,
okratowanego i oszklonego.
Wprost drzwi by�o okienko
zakratowane, w g��bi, r�wnie� w
tym przepierzeniu, drzwiczki
prowadz�ce do sanctuarium
dziennika.
Przestrze� od drzwi
wchodowych zajmowa�a d�uga
�awka pod �cian�, stolik z
brudnym ka�amarzem, wzd�u�
parawanu od �ciany do �ciany
ci�gn�a si� p�ka wytarta
�okciami interesant�w, ozdobiona
szeregiem skarbonek.
W biurze nad okienkiem pali�
si� gaz przez pierwsz� cz��
dnia, do nory tej bowiem s�o�ce
wstydzi�o si� zajrze�; go�cie,
roznosiciele, cz�onkowie
redakcji, listonosze, wszyscy
wsp�lnymi si�ami robili, co
mogli, by ten przybytek
narodowej inteligencji i o�wiaty
uczyni� niezno�nym dla pi�ciu
zmys��w w komplecie. B�oto
utworzy�o skorup� na nigdy nie
mytej pod�odze, kope� z lamp
powleka� �ciany ��toszar�
pow�ok�, dym cygar przys�ania�
wszystko, zabija� oddech,
rzucanie i zgrzyt drzwi z
blokiem rozstraja�y nerwy.
Pewnego wieczora, w same
wiosenne roztopy, zimne,
d�d�yste i czarne, drzwi
wypoczywa�y od pi�ciu minut,
czekaj�c na dalsze szamotanie.
Sekretarz dziennika siedzia� z
pi�rem w z�bach nad stosem
�wie�o przyniesionej
korespondencji i gatunkowa�
mozolnie t� r�norodn� mieszanin�
��da�, doniesie�, artyku��w,
skarg itd.
Przez wp�otwarte drzwi
dalszych pokoj�w dochodzi�
g�uchy odg�os drukarni i
gwizdanie roznosicieli, przez
�cian� sapa�y pompy od
s�siednich parowych �a�ni, na
podw�rzu wygrywa� kataryniarz,
deszcz pluska�, hucza�o miasto,
w r�kach sekretarza szele�ci�
papier, zreszt� nic nie
przerywa�o ciszy biura.
Kto� targn�� drzwi s�abo,
delikatnie, potem z si� ca�ych,
widocznie kobiecych, i w otworze
stan�a drobna, nik�a posta� z
ociekaj�cym parasolem, w
eleganckim futerku i sobolowej
czapeczce. Po kr�tkiej walce z
blokiem zdoby�a szturmem drzwi,
rzuci�a parasol na �awk� i
wsun�a g��wk� w okienko
przepierzenia.
- Wujaszku! - zawo�a� cienki,
srebrzysty g�osik.
Sekretarz podskoczy� na
krze�le, spojrza� w tamt� stron�
i wsta� automatycznie.
- Czym mog� s�u�y�? - rzuci�
zwyk�e pytanie.
- Niech mi pan tu wujaszka
sprowadzi - powt�rzy� g�osik
spod g�stej woalki.
- Co takiego?
- Wujaszka! No, wszak pan wie,
redaktor "Gazety" nosi ten tytu�
dla mnie.
- Zaraz!
w Sekretarza nie zarazi�
weso�y ton odpowiedzi. Chmurnie
przyst�pi� do elektrycznego
dzwonka w �cianie, przycisn�� go
trzy razy i wr�ci� na swoje
miejsce.
Dama obejrza�a szybko �ciany
redakcji, zakrztusi�a si� dymem,
a uspokoiwszy rozdra�nione
gard�o, zacz�a nuci� p�g�osem,
drobn� r�czk�, obci�gni�t� w
jelonkow� r�kawiczk�, wybijaj�c
lekko takt po pierwszej
skarbonce z brzegu.
Redaktor wszed�. By� to
cz�owiek �rednich lat, podobny
do biust�w Szekspira, z ostro
zako�czon� brod�.
- A co tam znowu? - spyta� z
d�wi�kiem niecierpliwo�ci w
g�osie.
- Interes - odpar� lakonicznie
sekretarz, ruchem g�owy
wskazuj�c kobiet�.
- To ja, wujaszku - ozwa�a si�
przechylaj�c g�ow� przez okienko
i wyci�gaj�c r�k�.
- Henrysia? Co ty tu robisz,
trzpiocie?
Redaktor u�cisn�� podan� sobie
d�o� i u�miechn�� si�
zapominaj�c o niech�ci, z jak�
wszed�.
- Przysz�am z pro�b� do
wujaszka.
- Na przyk�ad!
- Wujaszku, prosz� mi znale��
jakiego m�a.
- Co?!
- No, m�a, ma��onka, un mari,
einen Mann, a husband, jak wuj
chce.
- Daj�e pok�j. Nie mam czasu
�artowa� z tob�. Czego chcesz?
- Powiedzia�am ju�: m�a!
- Co� ty? w malignie? Szukaj
go sama. Do�� si� znajdzie,
s�dz� amator�w na tw�j �adny
pyszczek, bez mojej pomocy.
- Na tym w�a�nie polega ca�y
interes. M�j m�� nie powinien
mnie chcie�; niech mi wujaszek
takiego wynajdzie. Mo�e by�
�lepy, kulawy, niemy, garbaty,
byle si� zgodzi� na �lub
natychmiast!
- Co to za heca! Sfiksowa�a�
do reszty!
- Nie ja, c� znowu! ale m�j
opiekun i stryj jednocze�nie.
- Nic nie rozumiem.
- Ach, jaki wujaszek
niedomy�lny! Mam wszak�e g�os
cudowny, dyrektor konserwatorium
przepowiada mi s�aw� europejsk�,
ale nie tu, w tej mie�cinie.
Trzeba mi w �wiat, do Pary�a,
Londynu, gue sais_je! (fr. wiem
o tym.) By�am pewna, �e na
pierwsze s�owa stryj z
wdzi�czno�ci� wy�le mnie, gdzie
pieprz ro�nie. Robi�am, co
mog�am, by na to zas�u�y�:
przewraca�am i �ama�am meble,
t�uk�am talerze, wyrzuca�am lub
dar�am nie doczytan� gazet�,
u�cie�a�am pod�og� �upinami od
orzech�w. Nic nie pomog�o. Ach,
ci emeryci!
- Bardzo szanowni ludzie, moja
droga! - przerwa� redaktor. -
C� dalej? Stryj ci nie pozwoli�
jecha�?
- Owszem, ale pod warunkiem,
bym za m�� posz�a. W�wczas umywa
sobie r�ce od moich szale�stw,
jak je raczy nazywa�, wyp�aca mi
m�j fundusz... to nie �arty,
wujaszku, trzydzie�ci tysi�cy
rubli, i nie chce o mnie s�ysze�
wi�cej.
- No, zatem rzecz sko�czona.
Wychod� za m��. Ka�dy ci�
we�mie, z posagiem szczeg�lnie.
- Ale� ja nie chc� wychodzi�
za m��! - zawo�a�a z p�aczem
prawie. - �e te� wuj tego nie
rozumie! Ja chc� swobody, ale to
zupe�nej; ja nie ch� tego
nieodst�pnego towarzysza, ja
chc� zosta� kap�ank� sztuki
tylko.
- C� ja w tej sprawie mog�
poradzi�?
- Niech mi wuj da m�a, kt�ry
by, wzi�wszy �lub, poszed� sobie
w prawo, a ja w lewo; kt�ry by
si� pi�miennie zobowi�za�
�adnych praw do mnie nie
ro�ci�, ani do moich fundusz�w,
ani do niczego, i nigdy nawet
wspomnie�, �e jest niby moim
panem; s�owem m�� tylko na czas
�lubu! Zap�ac� mu za to, co
zechce; nazajutrz gotowam si� o
rozw�d wystara�... wszystko,
wszystko! Wujaszku, tyle tu os�b
bywa, mo�e si� kto taki
znajdzie. Niech wuj pomy�li.
- Et, bredzisz! - oburzy� si�
wreszcie redaktor. - Za kogo
mnie masz? Za wariata podobnego
tobie? Rozumny projekt, nie ma
co m�wi�, godzien zbiega od
bonifratr�w. Na ksi�ycu szukaj
g�upca, co by na to si�
zgodzi�!... A potem rozw�d...
Tfy, �eby� cho� przeczyta�a
powody do rozwodu, kiedy o nim
pleciesz. �licznie! Moje imi� w
takiej awanturze, redaktor
"Gazety" wmieszany w skandal...
- Panie redaktorze, prosz�
pana, numer wr�ci� z cenzury,
trzeba zmienia� - ozwa� si� za
drzwiami gruby g�os.
- Ot i masz, a ja tu czas
trac�! B�d� zdrowa, Heniu. Dobra
z ciebie dziewczyna, ale ten
tw�j dyrektor konserwatorium
przewr�ci� ci w g�owie.
- Wujaszku m�j drogi! -
zawo�a�a prosz�co - ja tu
przyjd� jutro! Prosz� si�
namy�li�. Los m�j od tego
zale�y. Ach, ci emeryci!
Ju� by�a za drzwiami i na
ulicy. Deszcz pada� jak z
wiadra, wicher wydziera� z r�k
parasol, drobne n�ki ton�y w
�liskim b�ocie. Bieg�a tak
szybko, �e nie spostrzeg�a, i�
kto� szed� za ni� w �lad, z
widocznym postanowieniem
towarzyszenia do ko�ca.
Zwraca�a si� w prawo i lewo -
m�czyzna zwraca� si� tak�e,
zagl�da�a do wystaw - czeka�,
cho� nie mia� parasola i deszcz
strumieniami oblewa� jego
wytarte palto; wesz�a w bram� - i
on; wbieg�a na schody - szed� za
ni�; stan�a na prz�le - i on
si� zatrzyma�.
Teraz dopiero spostrzeg�a
natr�tnego towarzysza; usun�a
si� s�dz�c, �e p�jdzie na drugie
pi�tro - nie ruszy� si�.
- Pan szuka pana
Dobrzy�skiego?
- Nie, pani, panny
Dobrzy�skiej!
- Mnie?
- Tak, pani.
- Czego pan potrzebuje?
- Mam interes do pani.
- Jaki? - spyta�a ostro.
- W sprawie pani ma��e�stwa, o
kt�rym pani m�wi�a przed chwil�
w redakcji "Gazety".
- Ach, co? Wujaszek pana tu
przys�a� do mnie? - zawo�a�a z
�ywo�ci� dziecinn�. - Znalaz�
kogo?
- Nie, pani, przychodz� sam
jako kandydat...
- Pan? Kto pan taki?
- Je�eli pani pozwoli wej�� do
mieszkania, rozm�wimy si�
dok�adniej. Tu, na schodach...
- Ach, prawda. Gdzie� to
klucz? Aa, jest. Niech pan tu
wejdzie i zaczeka chwil�, o
tutaj. Zaraz lamp� zapal�. Mo�e
pan bardzo brzydki?
- Zdaje mi si�, �e to pani�
nic nie obchodzi w
okoliczno�ciach wymaganych -
odpar� spokojnie i ch�odno, jak
wszystko, co dot�d m�wi�.
Panna Henryka Dobrzy�ska, nie
dos�uchawszy odpowiedzi, nie
pami�taj�c zapytania, zaj�a si�
poszukiwaniem lampy i zapa�ek.
Go�� sta� nieporuszony ko�o
drzwi, na wskazanym miejscu.
- Jak�e si� pan dowiedzia� o
moim ��daniu? - spyta�a po
chwili milczenia, przerywaj�c
nucenie jakiej� piosenki.
- S�ysza�em rozmow�. Jestem
sekretarzem redakcji.
Lampa by�a wreszcie zapalona.
Sekretarz spostrzeg�, �e sta� w
eleganckim miniaturowym
saloniku, �e mia� dywan pod
nogami, pianino przed sob�, w
powietrzu czu� �w nieokre�lony
delikatny zapach, w�a�ciwy
buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wysz�a do
drugiego pokoju, rzucaj�c:
- Pardon! Zaraz s�u��!
Zdj�� palto i stan�� u sto�u.
By� to ch�opak wysoki, bardzo
szczup�y i bardzo m�ody. Lekki
cie� pierwszego zarostu osypa�
mu ledwie policzki, twarz by�a
do�� mi�a, gdyby nie wyraz
bezmiernej powagi czy zastyg�ego
b�lu, co ze� zrobi� mask�
lodow�, bez �ycia; oczy,
wsuni�te g��boko pod czo�em,
patrzy�y pos�pnie i wygl�da�y
bardzo zm�czone. Usta mia�
czarne, jakby spalone gor�czk�,
u�miech zna�y rzadko; ci�gle
�ci�gni�te brwi przerzyna�y
czo�o bruzd� g��bok�, co
wszystko sprawia�o, �e cz�owiek
ten, dopiero od roku pe�noletni,
wygl�da� raczej na
trzydziestoletniego m�czyzn�.
Patrzy� przed siebie w
pr�ni�, gdy dzieweczka wesz�a
na powr�t. Stan�a przed nim i
obejrza�a ciekawie.
Nie zmru�y� oka ani si�
wzruszy�, cho� by� to bardzo
objecuj�cy pocz�tek - ta m�oda,
siedemnastoletnia posta�,
jeszcze niezgrabna, jeszcze
ostra, ale wysoka i smuk�a.
Twarzyczka drobna, o cienkich,
jak na kamei wyr�ni�tych rysach,
teraz mia�a jeszcze zbytni�
okr�g�o�� dziecka, swawol� w
oczach, pustot� na ustach, �lep�
odwag� i zapa� na czole. Czarne,
bujne w�osy i ciemna p�e� robi�y
z niej Cygank�.
Popatrzy�a chwil� na swego
przysz�ego ma��onka, spowa�nia�a
i uk�oni�a si� lekko.
- Z kim mam przyjemno��? -
ozwa�a si� etykietalnie.
- Tytus Chojecki - rzek�
kr�tko.
- Zatem, przyst�puj�c do
interesu, pan si� chce �eni� ze
mn� wedle podanych warunk�w.
- Tak, pani.
- C� pan ��da w zamian?
Twarz Chojeckiego nabieg�a
krwi�; z nies�ychanym wysi�kiem
wym�wi� po chwili:
- Pieni�dzy.
Panienka zrobi�a grymas
niezadowolenia. Mo�e spodziewa�a
si� bardziej romantycznej
zap�aty.
- Tylko zap�aty? - rzek�a ju�
zimno zupe�nie. - I obowi�zuje
si� pan zapomnie� nawet o moim
istnieniu po �lubie?
- Tak, pani.
- Jakiej sumy ��da pan?
- Pi�ciu tysi�cy rubli -
odpar� g�ucho.
Zamy�li�a si� nie patrz�c na
niego.
- Po �lubie? - spyta�a kr�tko.
- Kiedy pani wola. Dla
bezpiecze�stwa, �ebym wzi�wszy
pieni�dze nie uciek�, lepiej
b�dzie po sko�czonej ceremonii.
- Ale� nie o tym my�la�am! -
zawo�a�a �ywo. - Je�eli tylko
otrzymam pierwej m�j kapita� od
stryja, wyp�ac� natychmiast.
Jaki pan podejrzliwy! Za kar�
b�dzie pan musia� zaj�� si�
wszystkimi formalno�ciami, bo ja
si� na tym nie znam.
- I owszem, je�eli si� pani
zgodzi. Dla bezpiecze�stwa
powinna pani pierwej zasi�gn�� o
mnie bli�szych wiadomo�ci.
- A to po co? Nic mi nie
zale�y na tym, kim pan jest.
Dzi� �lub, jutro jad� za
granic�, i nie spotkamy si� mo�e
nigdy. Powinien pan tylko z�o�y�
wizyt� memu stryjowi.
- Je�eli sobie pani tego
�yczy, i owszem. Ale gdy stryj
pani si� spyta, dlaczego si�
�eni�?
- Powie pan, z mi�o�ci, c� to
szkodzi?
- Mo�e nic nie szkodzi, tylko
�e ja tego nie powiem.
- Dlaczego?
- Nie umiem k�ama�.
- Vous ~etes gentil! (fr. Jaki
pan uprzejmy!) Wielu by chcia�o
by� na pana miejscu i
powiedzia�oby to z ochot�.
Wzruszy� ramionami.
- Wierz� - odpar� oboj�tnie -
ale pani takich nie chce.
- Nie, nie, nie! Niech i tak
b�dzie. Nic mi nie zale�y na
pa�skiej mi�o�ci.
- Wzajemnie - odpar� wstaj�c.
- Powiedzia�em ju� wszystko.
Je�eli pani nie znajdzie nikogo
dogodniejszego, prosz� mnie
zawiadomi� w redakcji o
stanowczej decyzji.
- Dobrze, dobrze, jestem
zupe�nie zdecydowana. Jutro
przyjd� sama do wuja.
Zegar �cienny wybi� dziesi�t�.
Chojecki sk�oni� si� i wyszed�,
a jednocze�nie za �cian�
saloniku da�o si� s�ysze�
niecierpliwe ko�atanie.
Dzieweczka zamy�lona zamkn�a
drzwi za go�ciem.
- Ach, ci emeryci! -
westchn�a.
Tam za �cian� czeka�a j� bura
od stryja, �e dot�d nie przysz�a
na wieczerz�.
- Ten m�j przysz�y - szepn�a,
nie dbaj�c na coraz g�o�niejsze
stukanie - wygl�da troch� na
Sinobrodego en herbe! (fr.
przysz�y, niedojrza�y.) Trzeba
jednak b�dzie wuja si� spyta�.
Usiad�a do pianina i wzi�a
par� hucznych akord�w. Ko�atanie
nie ustawa�o.
- Ach, ci emeryci! -
wykrzykn�a zwyk�� skarg�. - No,
urz�dz� ja wam sztuczk�!
Poczekajcie, dowiecie si�
dopiero o moim ma��e�stwie po
�lubie! To� to b�d� miny! Pyszna
farsa!
Nuc�c wybieg�a. Dziecko to,
przez nikogo nie kierowane,
gotowe by�o dla farsy wzi�� imi�
i nazwisko zbieg�ego
kryminalisty czy wytrawnego
z�odzieja. W tej cyga�skiej
g�owie my�li by�y te� dzikim,
koczowniczym stadem. Gdy si�
uwolni�a od gderania starego, i,
zamkn�wszy si� w swoim pokoju,
pozwoli�a stadu temu hula�,
ma��e�stwo znik�o ju� zupe�nie z
pami�ci. My�la�a o swym g�osie,
o teatralnej s�awie, o
gazeciarskich pochwa�ach, mo�e o
roju kochank�w, �ebrz�cych
u�miechu lub spojrzenia
primadonny. Ranek j� zasta� na
wp� le��c� na kanapie, z
odrzucon� na por�cz g��wk�, z
przymkni�tymi oczyma,
rozegzaltowan� owym widzeniem
przysz�o�ci.
Wiosenny promie� s�o�ca
sp�oszy� te widzenia: porwa�a
si� na nogi, obejrza�a wko�o,
przypomnia�a wieczorn� wizyt�,
poskoczy�a do swego biureczka i
za�arcie pocz�a szpera� w
szufladce.
Po chwili spo�r�d poszarpanych
zeszyt�w, po�amanych wachlarzy,
pomi�tych koronek, sztucznych
kwiat�w, urywk�w nut muzycznych,
list�w i starych r�kawiczek
doby�a wielki arkusz opatrzony
s�dow� piecz�ci�.
- Szcz�ciem, �e tego dot�d
nie podarto. Ledwiem j� u niego
wyprosi�a, jakbym przeczuwa�a t�
chwil�. Podobno potrzebne to do
�lubu; zanios� j� temu, jak�e on
si� nazywa... Sosnowski,
Dembicki... Mniejsza zreszt�,
znajd� go w redakcji. Nast�pnie
trzeba sobie pomy�le�.
Potrzebuj� sukni, welonu,
kwiat�w, tysi�ca rzeczy. Niech
stryj p�aci za sw�j kaprys, co
mi tam!... �liczny dzie�. Id� do
J�zi i Maryni, zaprosz� je na
dru�ki pod sekretem, o �wiadk�w
niech si� m�j przysz�y m��
stara... Ale, Bo�e, jam mu nie
powiedzia�a, �e to ma by� sekret
na figiel stryjowi i wujaszkowi.
Got�w doprawdy opowiedzie� rzecz
ca�� w redakcji. Ach, ach, lec�.
Efekt przepadnie. Trzeba go
ostrzec.
I pobieg�a skacz�c z metryk� w
r�ku, uszcz�liwiona z owego
figla; zam�wi�a J�zi� i Maryni�,
kt�re d�ugo poj�� nie mog�y tej
szczeg�lnej kombinacji, ale
zgodzi�y si� na wszystko, jako
nieodrodne przyjaci�ki
postrzelonej dziewczyny; wpad�a
do magazynu, zam�wi�a �lubn�
sukni�, spotka�a swego dyrektora
i powita�a wie�ci�, �e za trzy
tygodnie �egna na zawsze miasto;
odurzy�a starego kompletnie i
nic nie wyja�niwszy pobieg�a
dalej, ciesz�c si� z wiosennego
dnia, z za�atwionych interes�w,
z farsy, i z trelem na ustach
ju� po po�udniu wpad�a do
redakcji.
Na progu przypomnia�a sobie
zaledwie o tajemnicy; zacisn�a
rozchylone do �miechu usteczka,
wsun�a metryk� w mufk� i
powa�nie przyst�pi�a do okienka.
Sekretarz rozmawia� z jakim�
szpakowatym jegomo�ciem i nawet
nie spojrza� na ni�. Wygl�da�
zgn�biony i smutny, oczy mia�
czerwone od bezsenno�ci czy
�ez, g�os g�uchy, r�ce, w
kt�rych trzyma� pi�ro, dr�a�y
febrycznie, konferencja ze
szlachcicem trwa�a ca�y
kwadrands; panna Henryka a�
tupa�a n�kami z niecierpliwo�ci
- sekretarz nie okazywa� �adnego
wra�enia. Interesant posiada�
cukrowni� na Podolu, szuka�
buchaltera i kasjera zarazem,
wylicza� ze sto warunk�w, chcia�
posiada� egzemplarz nie
istniej�cy na ziemi. Pan Tytus
Chojecki cierpliwie wys�ucha� i
wypisa� �w szereg wymaga�,
zliczy� wyrazy, okre�li� cen�
og�oszenia, szlachcic zap�aci�,
obieca� przyj�� nazajutrz i z
trudem wytoczy� si� na podw�rze,
mozolnie przepchn�wszy przez
drzwi sw� olbrzymi� nied�wiedzi�
szub�. Para przysz�ych ma��onk�w
zosta�a sama.
- Co pani rozka�e? - by�a
wiecznie ta sama zwrotka na
ustach sekretarza.
- Nie m�wi� pan nic wujowi? -
zapyta�a �ywo.
- Nie zapytany, nie odzywa�em
si� pierwszy. Zreszt� pani nie
da�a mi stanowczej odpowiedzi.
- To dobrze, to dobrze! Niech
pan, bro� Bo�e, nic nie m�wi.
Wie pan, urz�dzimy fars�; po
�lubie zjawimy si� z wizyt� u
stryja i u wuja. Wyobra� pan
sobie ich miny!
Podskoczy�a do g�ry.
- Wszak to mo�liwa tajemnica?
- zagadn�a, zaniepokojona
pos�pnym milczeniem towarzysza.
Pomy�la� chwil�, poczerwienia�
i spojrza� jej raz pierwszy w
same oczy.
- Jak ja b�d� wygl�da� w tej
sprawie? Co powie wuj i stryj
pani? Nazw� mnie oszustem! Nie
chc� tego!
- Bo�e, jaki pan nudny z tymi
ceregielami!... Oto moja
metryka, niech pan zreszt� powie,
ale tylko wujowi.
- Nie, pani, to nie moja
rzecz. Poprosz� pana redaktora
tutaj i z ust pani pos�yszy t�
wiadomo��. Wobec niego z�o��
pi�mienne zar�czenie w kwestiach
pani �ycia i funduszu, za jego
wiedz� i pozwoleniem dam na
zapowiedzi.
- Jak to! pan dot�d jeszcze
nie da�? - wykrzykn�a z ca��
nielogiczno�ci� lat siedemnastu.
Wzruszy� lekko ramionami.
- Czy pan si� nigdy nie
�mieje? - zawo�a�a gniewnie. -
Ma pan tak okropn� min�, �e
strach bierze. Czy pan bardzo
z�y z natury?
- Na co pani ta wiadomo��
potrzebna? Wszak nie spotyka
mnie pani nigdy na swej drodze.
Czy mam wezwa� pana redaktora?
- Ach, zreszt� niech i tak
b�dzie. Istotnie, boj� si� pana.
- Niepotrzebnie - odpar�
powoli, patrz�c w ziemi� - z�y
nie jestem... nieszcz�liwy, to
mo�e.
Pos�uszny na sygna�
elektryczny redaktor zjawi� si�
w tej chwili.
- Znowu Henrysia? - zawo�a�. -
C� nowego, trzpiocie!
- Wujaszku, mam m�a - odpar�a
u�miechni�ta, podaj�c staremu
r�czk� - takiego, jakiego
chcia�am.
- Doprawdy? Czy wedle mojej
rady szuka�a� go u bonifratr�w? -
spyta� �miej�c si�.
- O, bli�ej! We w�asnej wuja
redakcji - za�mia�a si�
figlarnie. - Jest to pan, pan...
Jak�e pan si� nazywa? - doda�a,
desperacko patrz�c na przedmiot
rozmowy.
- Coo? - wykrzykn��,
otwieraj�c szeroko oczy,
naczelnik "Gazety". - Coo? on
si� �eni z tob�?
- Tak, wujaszku, i obiecuje
zrzec si� mnie pi�miennie, zaraz
po �lubie.
- I ty wierzysz temu, dziecko?
Redaktor, niezdolny utrzyma�
powagi, parskn�� �miechem.
- Co to wszystko znaczy,
Chojecki?
Sekretarz poczerwienia� znowu,
opar� si� o biurko, jakby si� mu
brak�o usta�.
- Tak, panie redaktorze -
odpar� st�umionym g�osem - praw
�adnych ro�ci� nigdy nie b�d�,
�on� nie nazw� tej, kt�r�
po�lubi�; je�li ona tu zostanie,
wyjad�, je�li si� z ni� spotkam
kiedy, nie przypomn� nawet
znajomo�ci. Wszak takie by�y
wymagania?
- Czeg� chcesz w zamian? -
powt�rzy� redaktor pytanie
siostrzenicy, bystro patrz�c w
oczy m�odego cz�owieka.
- Pieni�dzy - odpar� cicho,
ale stanowczo.
Ten wyraz by� odkryciem dla
dziennikarza; zamy�li� si�,
zmarszczy� czo�o, targn�� brod�,
znowu spojrza� na przysz�ego
oblubie�ca.
- Rozumiem. Chcesz za par�
tysi�cy rubli sprzeda� sw�
wolno�� osobist�. Pami�taj, �e
przyjdzie mo�e czas, gdy
zechcesz si� o�eni� istotnie.
- Jestem za ubogi na to.
- Ja obiecuj� w�wczas postara�
si� o rozw�d, zap�ac� - wtr�ci�a
bogata w pomys�y oblubienica.
- Sied� cicho! - ofukn��
gniewnie redaktor. - Nic nie
rozumiesz i mieszasz si� w nie
swoje rzeczy. Czy� si� dobrze
nad tym namy�li�, Chojecki?
- Tak, panie redaktorze, i
je�li pan pozwoli, got�w jestem
st�d prosto p�j�� do ko�cio�a i
rozpocz�� starania.
Redaktor milcz�c przeszed� si�
par� razy po pokoju.
- C�, wujaszku, mog� wierzy�
temu panu? - zawo�a�
niecierpliwy g�osik. - Tylko
sekret musi by� przed stryjem
koniecznie! Po �lubie dopiero mu
powiem i pojad� do Pary�a,
frrr!... nie zobaczycie mnie ju�
nigdy!
- Oby to pr�dzej nast�pi�o!
teraz rozumiem postanowienie
twego stryja. Biedny cz�owiek!
Pilnowa� ciebie dzie� jeden ja
bym si� nie podj��. Czy� si�
zastanowi�a cho� sekund� nad
twoim post�pkiem? C� by by�o,
�eby ten oto ch�opak by� �otr,
infamis, jaki froter, lokaj czy
z�odziej? �adna awantura, u
licha! Temu mo�esz ufa�, r�wnie
jak stryj b�dzie rad pozby� si�
ciebie jak najpr�dzej. R�bcie
sobie z nim co chcecie, ja nie
istniej� w tej sprawie, s�ysze�
nawet o tym nie chc�; �e�cie
si�, r�bcie niedorzeczno�ci,
tylko ty mi do redakcji nie
przychod�, prosz�. Robisz
bez�ad, odrywasz ludzi od zaj��,
gmatwasz interesy. Chojecki
b�dzie zmuszony dnie ca�e
chodzi� na miasto dla tej
g�upiej awantury, a ty
sekretarzuj, wujaszku!
Nieprawda�? Tobie nic do tego.
Sapi�c, biedny
wujaszek_redaktor wyrzuci� ���
z siebie i wypad� z biura,
zatrzaskuj�c drzwi z �oskotem.
Bohaterowie chwili zostali
sami, Henia wybuchn�a szalonym
�miechem.
- Furia wujaszek!... My�la�am,
�e mnie zje z futrem i bucikami.
Panie Chojecki, oto metryka, oto
sto rubli na koszty. Prosz�,
nich si� pan spieszy! Na z�o��
wszystkim we�miemy �lub. Pan
przyjdzie do mnie, je�li tego
b�dzie potrzeba; ja si� do
niczego nie mieszam, daj� panu
og�ln� plenipotencj�.
Ju� znik�a, a on wci�� sta� w
jednym miejscu, patrz�c
zamglonymi oczyma na urz�dowy
papier i bankow� asygnat�; by�
to cz�owiek zn�kany bezmiernie.
Nazajutrz wysz�y zapowiedzi
tej szczeg�lnej pary w filialnym
ko�ciele, na oddalonym
przedmie�ciu.
Stryj emeryt ich nie us�ysza�,
poniewa� od czasu, gdy omal go
nie zaduszono przed dwudziestu
laty na jakim� odpu�cie,
�lubowa� Bogu uroczy�cie nie
przest�powa� progu Jego domu. W
par� tygodni potem, o po�udniu,
przy wyj�ciu z konserwatorium
panna Henryka spostrzeg�a
Chojeckiego, jak jej szuka�
swymi zapad�ymi oczami w gronie
uczennic.
- J�ziu, Maniu! - zabrzmia�
jej cieniutki dono�ny g�osik -
chod�cie, chod�cie, przedstawi�
wam mego narzeczonego.
Chwyci�a za r�k� dwie
przyjaci�ki i poci�gn�a w
stron� oczekuj�cego m�czyzny.
Na jej widok uchyli� lekko
kapelusza i podszed� par�
krok�w.
- Moje kole�anki i dru�ki, pan
Chojecki - recytowa�a szalona
dziewczyna. - Czy pan chce mi do
domu towarzyszy�?
- Je�eli pani pozwoli?
- I owszem, chod�my. Czekam od
wiek�w na pana! Tak si�
gniewa�am, �e nic nie wiem, ale
ba�am si� p�j�� po wie�ci do
redakcji, �eby wuja nie zasta�.
Kiedy� ten nasz �lub?
- Jutro, pani.
- Ju� jutro! S�yszycie, J�ziu
i Maryniu? Jutro wieczorem jad�
do Pary�a. Ach, jaki pan dobry,
�e tak pr�dko.
Nieporuszona twarz oblubie�ca
pozosta�a oboj�tna na t�
podzi�k� czy pochwa��.
Mia� widocznie co� do
pom�wienia sam na sam ze sw�
przysz�� ma��onk�; obecno��
dw�ch kole�anek nie wyda�a mu
si� potrzebna.
Henia odgad�a to sprytem,
wrodzonym kobietom; zatrzyma�a
si� na rogu ulicy.
- Tu si� rozejdziemy, J�ziu i
Maryniu. S�ysza�y�cie, jutro
�lub, b�d�cie gotowe.
- Ale gdzie? - wtr�ci�a jedna.
- Ale kiedy? - doda�a druga.
- Gdzie? Kiedy? A prawda, �e i
ja nie wiem. Panie, panie...
Nieszcz�sne nazwisko nie
przychodzi�o nigdy w por� na
pami��.
- Jutro, o jedenastej rano, w
ko�ciele �wi�tej Zofii, na
przedmie�ciu - odpar� Chojecki
nie zwa�aj�c na heroiczny
wysi�ek my�li roztrzepanej
kandydatki na primadonn�.
- S�yszycie? Moje drogie, nie
zawied�cie mnie - ozwa�a si�
prosz�co, �ciskaj�c r�ce obu
panienek.
Szcz�liwy narzeczony otrzyma�
dyg pensjonarski i J�zia z
Maryni� znik�y na za�omie ulicy.
- Czemu mi pan r�ki nie poda?
- ozwa�a si� z d�sem.
- Nie czu�em si� w obowi�zku,
nie wezwany. S�u�� pani.
Wsun�a r�czk� pod jego rami�,
odda�a mu sw� tek� z nutami i
szli powoli, milcz�c; wreszcie
on zacz�� rozmow�.
- Mo�e pani uwa�a za
naruszenie mych zobowi�za�, �e
czeka�em na ni� na ulicy? Jako
wyt�umaczenie podam, �em
zapomnia� pani adresu, a
musia�em si� przecie� rozm�wi�
w przeddzie� �lubu.
- To dobrze. Wygl�da�am pana
niecierpliwie. Zatem wszystko
gotowe?
- Najzupe�niej! �lub i
�wiadkowie zam�wieni,
formalno�ci za�atwione. Kareta
przyb�dzie, gdzie pani wska�e,
ja czeka� b�d� w ko�ciele. Oto
rachunek z powierzonych mi
pieni�dzy. W tych szczeg�lnych
warunkach koszty by�y troch�
wi�ksze, jak na cichy obrz�dek.
Ale mia�em polecenie pospiesza�,
zrobi�em, co mog�em.
- C� teraz?
- Nie wiem. Czekam dalszych
polece�.
- Chod�my do stryja.
- Jak to! Zaraz!
- A tak. Jutro pan ucieknie,
jestem pewna, i nie zobaczy miny
stryja. Chod� pan, to takie
zabawne!
Nie wydawa�o mu si� to
zabawnym, ale poszed� pos�uszny
i znalaz� si� na tych samych
schodach, gdzie j� �ciga� przed
niedawnym czasem.
Poci�gn�a za dzwonek, jakby
go zerwa� chcia�a.
Kto� w pantoflach, suwaj�c
nogami i pokaszluj�c,
flegmatycznie wzi�� si� do
dzie�a otwarcia podwoi.
Wiedzia�a dobrze, �e to stryj
w w�asnej osobie, i targa�a
dalej dzwonek na psot�.
Zaprzesta�a dopiero tej
czynno�ci, gdy we drzwiach
pokaza�a si� d�uga, chuda, ��ta
twarz emeryta.
- Naturalnie, kt� by, jak nie
panna Henryka albo �obuz z
ulicy! Rwij, rwij, niech mi
wn�trzno�ci przewr�c� si� z
irytacji - ozwa� si� nosowy,
gderliwy g�os.
- Dobry wiecz�r, stryju! -
odpar�a winowajczyni, nie
s�uchaj�c dosadnego napomnienia
i usuwaj�c bez ceremonii �yw�
przeszkod� z drogi. - Czy stryj
nie widzi, �e nie jestem sama!
Przyszli�my po b�ogos�awie�stwo
i �yczenia. Jutro nasz �lub.
Emeryt skamienia� w progu,
patrz�c to na ni�, to na
Chojeckiego, kt�ry wszed� za
przewodniczk� i za jej
przyk�adem zdejmowa� palto w
przedpokoju.
- Co za b�ogos�awie�stwo? Jaki
�lub? - wyj�kn�� na koniec.
- M�j, a czyj�e by? Ten pan
podejmuje si� zwolni� stryja z
opieku�czych kajdan.
- Kto? On? By� nie mo�e! -
Emeryt podskoczy� ku
Chojeckiemu.
- Dobrodzieju, �askawco! Oby
ci B�g da� niebo za ten post�pek
mi�osierny. Uratowa�e� mi
dziesi�� lat �ycia! Czu�em, �e
ta dziewczyna do grobu mi�
wp�dzi swymi szale�stwami. Ach,
l�ej mi oddycha�. Prosz�, prosz�
pana do salonu. Krzy� pa�ski
bierzesz, m�j dobrodzieju!
Henrysiu! Nie ruszaj tego
�wiecznika, bo zleci nam na �eb!
Bo�e, czego ty tak skaczesz...
taki przeci�g. Ale� zostaw
�wiecznik w spokoju, m�wi� ci!
Patrz pan, i ja to utrapienie
cierpi� od dnia, gdy mi szatan
podszepn�� wzi�� j� pod opiek�,
t� koz�. Ach, �ebym m�g�
przysz�o�� przewidzie�,
wykupi�bym si� od tego honoru.
M�wi� panu, anio� by nie
wytrzyma�, nie tylko grzeszny
cz�owiek.
- Do�� tej apologii, stryju!
Jutro ju� mnie nie b�dzie, je�li
mi posag wyp�acisz.
- Ale, wyp�ac�, wyp�ac�. Dzi�
jeszcze, zaraz, je�li mnie kto
uwolni od twojej obecno�ci.
Panie, Panie! ta muzyka, a to
wycie czy pisk, po ca�ych dniach
i nocach! Tu, tu mnie co� r�nie,
my�li zebra� nie spos�b.
Morderstwo na g�adkiej drodze.
Stryj chud� r�k� wskaza� na
piersi ruchem desperackim.
- Pan dobrodziej niezdr�w
zapewne - wtr�ci� Chojecki.
- Co to niezdr�w? Ja nad
grobem stoj�! Patrz pan, cie�
jestem, na �mier� si� chcia�em
dysponowa�! Pan, po miesi�cu,
tak samo wygl�da� b�dziesz,
je�li tego wycia i t�uczenia
klawikordu nie zabronisz. To nie
na ludzkie nerwy.
- Je�li stryj chce asystowa�
przy �lubie, to prosz� by� jutro
u �w. Zofii, o jedenastej -
ozwa�a si� panna Henryka
przerywaj�c jakie� wokalne
�wiczenia, nucone bez wzgl�du na
ludzkie nerwy opiekuna.
- Co, na �lubie! o jedenastej?
w nie opalonym ko�ciele, gdzie
reumatyzm i parali�e mieszkaj�?
Nie, m�j �askawco - doda�
zwracaj�c si� do Chojeckiego -
oszcz�d� mi �mierci czy choroby.
Zabieraj j� sobie cho� zaraz,
posag jej oddam dzi� jeszcze;
koszty wszystkie na siebie
przyjmuj�, ale by� tam... nie,
nie, nie!...
Nikt nie nalega� na dziwaka.
Panna Henryka, zadowolona z
prezentacji, po p�godzinnych
�alach i skargach na ni� sam�
mrugni�ciem uwolni�a swego
przysz�ego m�a.
Z westchnieniem ulgi zamyka�
drzwi za sob�.
Jeszcze na schodach s�ysza�
czysty, srebrny g�osik nuc�cy
ari� z "Fausta":
Il y eut roi de Thule@ qui
jusqu'~a la mort fid~ele,@ eut
en souvenir de sa belle,@ une
coupe en or cisel~e, cisel~e!@
Melodia uparcie pozosta�a mu w
uszach, pomimo roztargnienia,
smutku i nudy, tak, �e j�
odnalaz� po wielu i wielu
latach. Nie spodziewa� si�
schodz�c po tych schodach, �e
dla� tak pami�tne kiedy� b�d�.
Nazajutrz o po�udniu dwie
karety i doro�ka odwozi�y orszak
z ko�ci�ka na przedmie�ciu.
W ostatniej chwili, sumieniem
ruszony, zjawi� si� wujaszek
redaktor i czuj�c si�
obowi�zanym do wsp�udzia�u w
ceremonii, zst�puj�c za m�od�
par� ze schod�w, zaprosi� ca�e
towarzystwo na obiad do
pierwszorz�dnej restaruracji.
Panna m�oda przyj�a t� wie��
okrzykiem rado�ci.
Wygl�da�a ona jak pierwiosnek
w �nie�nej sukience; pan m�ody
by� zm�czony i pos�pny jak
cz�owiek po ci�kiej pracy.
Gdy si� znalaz� w karecie obok
�ony, pochyli� g�ow� w d�onie,
przymkn�� oczy i nie otworzy�
ust; ona nuci�a wedle zwyczaju
przez z�bki, wygl�daj�c oknem.
- Mam pieni�dze - rzek�a
nagle, jakby przypominaj�c sobie
t� wa�n� kwesti� - stryj mi je
da� wczoraj.
Wyj�a portmonetk� z torebki i
poda�a m�odemu cz�owiekowi czek
do banku na pi�� tysi�cy rubli.
Wzi�� go z wielk� rado�ci� i
widocznym rozradowaniem.
- Dzi�kuj� - rzek� tylko.
- Nie koniec na tym.
Przygotowa�am panu do podpisu
wiadomy dokument. Przeczytaj go
pan.
Przebieg� oczyma podan� kartk�
i nie m�wi�c s�owa nakre�li�
przy ko�cu imi� swe i nazwisko
o��wkiem, na szybie karety.
- Czy to wszystko? - spyta�
oddaj�c cyrograf.
- Tak, dzi�kuj� panu. Trzeba
teraz dotrzyma� zobowi�za�.
- O to niech pani b�dzie
spokojna.
- Ja nawet na scenie nie b�d�
nosi�a pa�skiego nazwiska, nie
jest melodyjne. Na afiszach i w
teatrze b�d� Harriet.
Nieprawda�, �e to dobrze
wygl�da?
- Zapewne. Wszak mi pani nie
we�mie za z�e, je�eli zaraz po
obiedzie si� oddal�.
- O nie! Trafi� sama do domu.
Zamilkli. Nie mieli nic wi�cej
do m�wienia. ��cznik �aden
mi�dzy nimi nie istnia�, nie
znali si� nawet.
Kurs ten po�lubny wyda� im si�
niezmiernie d�ugi i nudny; od
obiadu weselnego wykupi�by si�
biedny Chojecki nie wiem za jak�
wysok� cen�. Nie, los srogi nie
oszcz�dzi� mu ani jednej
kropelki, ani jednej chwili.
Musia� zasi��� na honorowym
miejscu obok u�miechni�tej Heni,
wys�ucha� trzech m�wek, spe�ni�
mn�stwo toast�w, odpowiada� na
prawo i na lewo.
Wujaszek po kilku kieliszkach
rozchmurzy� czo�o; farsa weselna
podoba�a si� jego podchmielonej
g�owie; dw�ch dru�b�w znajomych
Chojeckiego, zawiera�o znajomo��
z J�zi� i Maryni�; szampan si�
pieni�, humory si�
rozkrochmala�y. Nagle powa�nemu
redaktorowi przysz�a my�l
godna ulicznika; szepn�� co�
jednemu dru�bie, ten mrugn�� na
koleg�, wszyscy trzej umoczyli
usta w winie i jak na komend�
postawili kieliszki na stole.
- Kwa�ne wino! - hukn��
naczelnik polityczno_spo�ecznego
organu prasy.
- Kwa�ne wino! - powt�rzyli
ch�rem dru�bowie.
Nasta�a chwila k�opotliwego
milczenia. Pi�� par oczu
�miej�cych si� spocz�o na
m�odej parze.
Oni za� my�leli pierwszy raz w
�yciu to samo: tego nie by�o w
programie!
Chojecki z przykro�ci i gniewu
poczerwienia� jak kochanek.
Henia podnios�a ku niemu oczy
i u�miechn�a si� figlarnie.
- Kwa�ne wino! - wo�ano coraz
g�o�niej.
Nie by�o rady. Certowanie
doprowadzi�oby tylko do wi�kszej
konfuzji. M�ody cz�owiek
przechyli� si� szybko i usta
jego gor�ce musn�y lekko po
koralowych wargach dziewczyny.
Oboje nie spostrzegli si�, gdy
ju� by�o po wszystkim.
Nareszcie by�a to ostatnia
kropla z kielicha utrapie�
Chojeckiego. Obiad si� sko�czy�.
Zostali ostatni przy karecie,
kt�ra mia�a odwie�� Heni� do
domu.
Czu� si� w obowi�zku powiedzie�
co� na wyt�umaczenie.
- Przepraszam pani� - zacz�� od
naprawiania mimowolnej winy,
lokuj�c jej tren w powozie -
ale...
- Jaki to zabawny zwyczaj -
przerwa�a mu �ywo - ale wie pan,
�e mnie nikt w �yciu nie
poca�owa�. Jaka to �mieszna
rzecz! �egnam pana i dzi�kuj�.
Sk�oni� si� i po chwili,
zapewne na podziw s�u�bie
restauracyjnej, pan m�ody
poszed� na prawo, kareta ruszy�a
na lewo.
C� by powiedziano na ten
szczeg�, �e �ona, by sobie
przypomnie� nazwisko m�a,
zagl�da�a do aktu �lubnego, a
m�� by�by w k�opocie, zapytany o
mieszkanie ma��onki.
Szed� szybko. Do wieczora mia�
jeszcze tyle zaj�cia, a jutro
czeka�a na� praca w redakcji.
W banku rozmieniono mu kwit na
pa�stwowe papiery, by� to kurs
pierwszy. Stamt�d nie szed� ju�,
a bieg� do pocz�tkowego zarz�du
i �mia�o, jak cz�owiek obeznany
z miejscowo�ci�, otworzy� drzwi
w ciemnym korytarzu, prowadz�ce
do brudnej, okopconej sali. Za
kantorem, w g��bi, pod wisz�c�
lamp� urz�dnik jaki� pisa�, a
raczej zape�nia� cyframi
olbrzymi� ksi�g�, zreszt� by�o
pusto.
Sekretarz redakcji przyst�pi�
szybko do sto�u.
Urz�dnik podni�s� g�ow�,
przymru�y� oczy. Widocznie
pozna� interesanta, bo dziwny
u�miech przebieg� mu po twarzy,
a� ch�opak zblad� pod tym
wejrzeniem, jakby sta� u
pr�gierza. Nadludzk� si��
zachowa� spok�j pozorny.
- Dobry wiecz�r, panie Gorcz -
rzek� zwyk�ym g�osem. - Ojciec
przys�a� mnie tu w interesie
owej sumy pieni�nej, kt�rej
zabrak�o po jego nieszcz�liwym
wypadku.
- Zdaje mi si�, �e jej
zabrak�o przed owym
nieszcz�liwym wypadkiem -
wym�wi� ze z�o�liwym przyciskiem
urz�dnik, ��cz�c do s��w wzrok
bazyliszka.
Chojecki zblad�, dzika rozpacz
przesz�a mu spazmem po twarzy,
d�awi�o go co� w gardle.
Po chwili walki podni�s�
czo�o. Bi�o z niego prawie
bohaterstwo.
- Wiem, panie - odpar� - �e na
ojca mego pad� zarzut kradzie�y.
Ha, B�g to os�dzi! Jam tu
przyszed�, by wam zwr�ci� te
pieni�dze i prosi� o
pokwitowanie. Ojciec m�j kona w
szpitalu, oto pow�d, dla kt�rego
tak d�ugo nie spe�ni�em jego
polecenia; przed �mierci�
powinien mie� imi� czyste i
honor bez skazy.
Ch�opak zamilk�, dr��c� r�k�
licz�c przed oczyma zdumionego
urz�dnika pakiet asygnat,
otrzymany przed chwil� z banku,
nie zatrzyma� ani jednej.
Teraz on sta� dumny u sto�u,
oboj�tnie, wzgardliwie s�ucha�
przeprosze� i t�umacze�
urz�dnika.
- Prosz� o kwit - wym�wi�
zimno.
Dopiero za drzwiami si� mu
zabrak�o. Zawr�t g�owy go
ogarn�� i os�abienie bezmierne.
Oparty o �cian�, z zaci�ni�tymi
z�bami, dysz�c jak po m�ce,
ociera� d�oni� czo�o, na kt�rym
zimny pot si� szkli� wielkimi
kroplami.
I znowu nagle, jakby
poch�oni�ty nadprzyrodzon� si��,
ogarn�� b�l wstydu, gor�czk�
upokorzenia i z kwitem w r�ku
wyszed� na ulic�.
Ach, on wiedzia�, �e ojciec
jego ukrad� rz�dowe pieni�dze,
ukrad� na karty, a potem, nie
widz�c sposobu rehabilitacji,
nieprzytomny, b��dny, przy�o�y�
bro� do boku i dogorywa� w
szpitalu bez nadziei ratunku, w
gor�czce majacz�c pro�b�
rozdzieraj�c�, by mu kto plam�
star� z honoru, jedyn� w
�yciu...
Ach, ch�opak, wyrostek prawie,
wzi�� ten j�k w dusz� jak
tortur�; dzwoni� mu nieustannie,
nie dawa� spokoju. Nie mia� nic
na �wiecie pr�cz siebie,
sprzeda� si�, plamy nie by�o
ju�, prze�wiadczenie ha�by i
s�abo�ci on tylko poniesie
wspomnieniem przez ca�e �ycie,
umieraj�cemu da chwil�
szcz�cia, nie wyzna, czym j�
zap�aci�; spe�ni� obowi�zek.
U drzwi szpitala zatrzyma� go
pos�ugacz. Zna� t� twarz z
codziennych odwiedzin.
- Gdzie pan idzie? - zagadn��.
- Do pana Chojeckiego, na
g�r�.
- Eh, nie trzeba i�� na g�r�.
Ju� go przenie�li.
- Gdzie? - Sekretarz zadr�a�.
- Do kaplicy - odpar�
oboj�tnie s�uga, wskazuj�c w
g��b - ot tam, umar� dzi� rano.
* * *
Pewnego dnia pod wiecz�r,
wpad�a Henia zdyszana do
redakcji.
- Wujaszku, gdzie m�j m��? -
zawo�a�a od progu.
- Albo� ja wiem! Przed
tygodniem prosi� o kilkudniowy
urlop i dot�d nie wr�ci�.
My�la�em, �e sp�dzacie razem
miodowy miesi�c.
- Nie widzia�am go od dnia
�lubu.
- Biedny ch�opiec. Ojciec mu
umar� tego� dnia.
- Wi�c on mia� ojca?
- C� w tym dziwnego? Ka�dy go
ma.
- Ja nie mam. Ale doprawdy, �e
mi go �al. Kiedy wr�ci?
- Kto? Tw�j ojciec czy
Chojecki? Mieszasz wszystko
razem.
- M�j m�� - rzek�a
patetycznie.
- Nie wiem.
- Gdzie on mieszka
przynajmniej?
- Saska ulica numer 7.
- To dobrze, pojad� go
pocieszy�.
- Jeste� bardzo do tego
stosowna.
Henia powt�rzy�a adres
doro�karzowi i kaza�a si�
�pieszy�.
W oznaczonym domu str�
zawi�d� j� na korytarz samych
kawalerskich mieszka�, otworzy�
jedne drzwi, wzi�� na piwo i
odszed�.
Henia pierwszy raz w �yciu
znalaz�a si� w najzupe�niej
obcym mieszkaniu.
Lampa z zielonym kloszem pali�a
si� na biurku, przy kt�rym
Chojecki przerzuca� jakie�
papiery.
Nie zauwa�y�a, jak wychud� i
zmizernia� od �lubu;
skonstatowawszy to�samo�� osoby,
by�a najzupe�niej zadowolona.
S�ysz�c otwieranie drzwi
obejrza� si�, pozna� j� mimo
mroku i wsta�, widocznie bardzo
zdziwiony.
- To pani? - zawo�a� oczom nie
wierz�c.
- A tak. Chcia�am ju� policji
poleci� wyszukanie mojego m�a.
- Pani mnie potrzebuje?
- Naturalnie! Ach, te prawa
obmierz�e, te formalno�ci, te
chi�skie ceremonie!
- C� si� sta�o?
- Nie chc� mi da� paszportu
bez pa�skiego zezwolenia.