5784
Szczegóły |
Tytuł |
5784 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5784 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5784 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5784 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ADAM WI�NIEWSKI-SNERG
zmowa
Ja te� wreszcie wymy�li�em sobie �wiat. Musia�em to w
ko�cu zrobi�, bo ju� mi tamte nie odpowiadaj�. Chyba
nied�ugo zanudzi�bym si� na �mier� albo by mnie spotka�o
jeszcze co� gorszego, gdybym mia� tak czeka� sam ju� nie
wiem na co. Ale teraz wymy�li�em ten sw�j nowy �wiat i jutro
od samego rana zaczn� w nim �y�, nareszcie. Przysi�g�em
sobie na wszystko, �e b�dzie dok�adnie tak, jak zm�wili�my
si� wczoraj rano. B�d� musia� by� bardzo ostro�ny i uwa�ny.
Nie�atwo tak od razu za jednym zamachem wej�� w posiadanie
tego, co si� wymy�li.
To z Romanem zm�wili�my si� wczoraj rano. My si�
rozumiemy. Le�a� rozwalony w trawie, kiedy przyby�em i ani
si� odezwa�. On do mnie nie ma �adnych uraz. Wi�c m�wi�: "przyby�em"
i siadam. A on:
- Od�wie� si� troch�, to pogadamy sobie. Dzisiaj inaczej
b�dziemy m�wili, zobaczysz.
Wypi�em nieco z butelki, bo ja nie mog� my�le� bez
popicia. Czy za siedemna�cie, czy za trzydzie�ci dziewi��,
ale musz� wypi�, bo zaraz mi si� my�li pl�cz� i koniec. Co
ja zrobi�, �e to takie �wi�stwo. Nic tylko rzyga� mi si�
chce i ju�. Wi�c wypi�em tyle, ile trzeba, �eby mnie nie
przykapowa�; niech si� nie z�o�ci.
Ale on pomilcza� i si� odzywa:
- M�wi� ci, bracie, co innego b�dziemy udawa�.
- A co? - pytam.
- A bo ja wiem co. Ale co innego, ju� ja to wiem.
Ja popatrzy�em na niego i m�wi�:
- Odbi�o ci si� chyba, Roman, my co...
Ale on mi nie wszed� w s�owa, tylko swoje:
- Co� si� wymy�li, zobaczysz.
Wtedy wyci�gn��em si� przy krzaku, gdzie trzyma� te swoje
buty, co je zawsze �ci�ga�, jak tylko m�g�. Nogi chyba
strasznie go piek�y, czy ja wiem. A ja akurat przy tych
nogach i butach musia�em si� wyci�gn��, bo a� mnie
zalecia�o, jak nie wiem co. Ale le�� cicho i my�l�, czego on
znowu chce. Przecie� jest wszystko normalnie, to co innego
mo�e by�. I pytam tak wci�� siebie, tak w k�ko siebie
zapytuj�, chocia� wiem ju� dawno, co on chce udawa� teraz.
Ale chocia� ju� to wiem, le�� cicho, nic nie m�wi�. Mam
czas. Tylko si� z tego ciesz�, �e ju� wiem, co ma by�. Bo w
sam� por� przyby�em: by� na to czas.
Wi�c kiedy tak cicho le�eli�my w trawie wczoraj rano i on
co� knu� - ja to samo knu�em, to si� wie. I ju� co� nam
musia�o za�wita� podczas tej niemej zmowy, bo i on si� tak
jako� skrzywi� na twarzy i ja te�.
Odezwa�em si� nagle:
- Prawie milcze� b�dziemy!
- No i co?
- A nic.
- O!
Nie mog�em go wtedy zaskoczy�, no bo jak. Patrz� si� na
niego, a on pi�t� w ziemi� wierzgn�� i palcami w skarpetkach
przerabia, jako� tak r�wno i bez czucia palce w skarpetkach
tasuje: czy�by nic nie przyj��?
Ale m�wi:
- Przemilcza� b�dziemy, co si� da, no nie?
- No jasne. Niech sami maml�, jak chc�. Nie ma o czym
m�wi�.
Przyjrza� mi si� nieufnie, dalej si� upewnia.
- A sta� b�dziemy po swojemu bez tych sk�on�w i wymach�w.
Ja niczego nie podpisywa�em.
- Ani ja - zapewni�em go po�piesznie.
Sko�cz, sko�cz! bo skonam.
Bo ju� od dawna trzeba by�o co� od�wie�y�. A my�lisz, �e
tego nie by�o? Jak sobie to wymy�lili, niech si� tym m�cz�, co
mnie to obchodzi - to ju� nie m�j �wiat, niech si� t�uk�.
Hanka mi trajluje w k�ko, �ebym si� z tob� nie zadawa�,
bo masz na mnie wp�yw...
- Mo�e i mam. Ka�dy ma na kogo� wp�yw...
Nie mog�em z nim dyskutowa�, on by� geniuszem, a ja nie.
Roman by� geniuszem. Ale o tym, �e Roman jest geniuszem,
nie wiedzia� ani pan S., jego ojciec, ani pani P., jego matka,
ani nawet Katarzyna, jego dziewczyna, zwyk�y przypadek. Faktu
tego nie zna�o jeszcze ca�y szereg innych os�b, a wi�c
opr�cz ju� wymienionych r�wnie� nauczycielka j�zyka pani W.
oraz nauczyciel matematyki pan M.
Jednak trudno b�dzie wymieni� wszystkie osoby nie
wiedz�ce o tym, �e Roman by� geniuszem. Znacznie �atwiej
b�dzie powiedzie�, kto o tym wiedzia�, tym bardziej �e na
ca�ym �wiecie by�a tylko jedna taka osoba: by� ni� on sam.
Do swego odkrycia (podobno geniusza trzeba odkry�) doszed�
Roman dobrowolnie i samodzielnie. Dobrowolnie - to znaczy
bez �adnego zewn�trznego przymusu ani nawet bez
czyjegokolwiek nacisku, samodzielnie natomiast - to jest bez
niczyjej pomocy, bo wy��cznie drog� obserwacji w�asnych
prze�y�. Doceniaj�c powy�sze, trzeba zapozna� si� z jeszcze
jednym zas�uguj�cym na uwag�, bo pot�guj�cym genialno��
Romana faktem: ot� on sam utwierdzi� si� w swojej
genialno�ci bez jakiegokolwiek wysi�ku. Ka�dy przepis na
genialno�� wzbudzi� mo�e zainteresowanie. Jednak najwi�ksz�
ciekawo�� wywo�a� mo�e jedynie wzmianka o istnieniu recepty,
w kt�rej usuni�ty zosta� czynnik wysi�ku. Wykluczenie
przykrego czynnika wysi�ku Roman zagwarantowa� sobie przez
naturalny manewr omijania wy�aniaj�cych si� przeszk�d
wsz�dzie tam, gdzie inni upierali si� je pokonywa�.
Og�lnie rzecz ujmuj�c, Roman postanowi� konsekwentnie
unika� wszystkiego, co mog�oby os�abi� jego przekonanie o
w�asnej genialno�ci. Akurat tak si� pomy�lnie z�o�y�o -
szcz�liwy zbieg okoliczno�ci, niestety, nie zawsze ma miejsce
- �e naj�atwiej przychodzi�o mu ignorowa� fakt istnienia
nauki. Nigdy nie m�g� lub je�eli u�y� jego w�asnego
asekuracyjnego okre�lenia - nigdy nie chcia� uchwyci� �adnego
istotnego zwi�zku mi�dzy zjawiskami, tote� bardzo �atwo by�o
mu przyj��, �e takie zwi�zki w og�le nie wyst�puj�. Po
przyj�ciu takiego za�o�enia nic nie mog�o zak��ca�
przyj�tej przeze� koncepcji genialno�ci.
By�em drug� osob� na �wiecie, kt�ra
dowiedzia�a si�, �e Roman jest geniuszem. Zdarzy�o si� to
pewnego jesiennego dnia, gdy siedzieli�my w piwiarni nad
dwoma kuflami jasnego.
- Masz, przeczytaj! - powiedzia�, podsuwaj�c arkusz
podaniowego papieru w kratk�.
Unios�em arkusz ostro�nie, aby nie zamoczy� go w rozlanym
piwie. Zacz��em czyta�:
ANONIM
Uciekaj! - Wszystko wiedz� o Tobie, nie zataisz d�u�ej,
wszystko si� wyda�o! Paniki nie luzuj rozumem. I w nocnych
przebudzeniach naj�pieszniej - chro� cia�o. Oddal si�!
G��biej wtul g�ow� - nadziej� roztrzaskaj na progu. Zanim
�wit nag�y wstanie. Bawe�n� ust nie omotasz - �akn� krzyku
zacieki majacz�ce na �cianie. Kiedy? Ju� wiedz�! Przed�wit
p�k� - uciekaj. Nie szarp walizek w zam�cie. Rzu� rzeczy! A
te koty, co� je wczoraj utopi� tam - w kuble? Musia�e�? Kto
przeczy. A mo�e urwane skrzyd�a muchy, kt�r�� chwyci� na
szybie z dreszczem. Upewniwszy si�, czy nikt nie widzi -
wyra�niej powiedz� ci jeszcze? Uciekaj! Z serca �omotem
porozbijaj kolana w biegu. W dowodzie osobistym: mieszkasz -
pracujesz - piecz��. C� z tego? Pomnisz, jak zwartym
kr�giem w pokoju Twym przy Tobie kiedy� stano? Gramofon w
cisz� �agodne tony muzyki wysy�a� piano. Wtedy z miejsca,
gdzie sta�e�, w przestrze� obca wdar�a si� nuta. O innym
charakterze ni� zwyk�e skrzypni�cie buta. S�yszeli - wi�c
uciekaj! Wszystko przepad�o. �wit wstaje. Noc ubieg�a. Niebo
poblad�o. Oczu w g��bi opar�w nocnych cieni ju� wi�cej nie
zmru�ysz. Ciemno�ci, co przys�ania kredow� biel twarzy, nie
wyd�u�ysz. - Uciekaj! Lod�wka sp�acona - zgoda. Zd�awione
l�ku ognisko. �r�d�a dochodu, przekonania, przesz�o�� - w
porz�dku wszystko. Tu nikt nie wyszarpie niczego, st�d nie
oczekuj ciosu. Wyliczysz si� z tego wszystkiego, bo nie
kusi�e� losu. Lecz pomnisz, jak z pierwsz� dziewczyn� w
po�cieli, czar mocy m�skiej prysn��? Sko�czy�e� ju� - gdy�
dopiero powinien zacz��... jako� ci nie wysz�o. Uciekaj! Jak
stoisz - w p�dz�cym poci�gu si� zaszyj. Wszystko si� wyda�o!
Wi�c ratuj si�, jak mo�esz, czym pr�dzej chy�kiem - na
dworzec pomykaj. Chro� cia�o.
Przeczyta�em dwa razy.
- Genialne! - pochwali�em.
- �adne odkrycie - skwitowa� m�j zachwyt - przecie�
jestem geniuszem.
- Zamierzasz to gdzie� wys�a�? - spyta�em.
- Jeszcze si� nie zdecydowa�em - odpowiedzia� po namy�le
- nie mam pewno�ci, czy te barany to doceni�. By� geniuszem
to nie jest takie proste, mo�na by� odkrytym dopiero po
�mierci.
Roman by� moim koleg� z wojska, s�u�yli�my w tej samej
kompanii. Wiele mu zawdzi�czam.
Sta�em na warcie szar� noc� - gdy wtem widz�, �e mierzy
do mnie na wp� ukryty. Sosny proste, rzadkie, na pewno
drewniana �ciana magazynu - za ni� si� chowam, nie chowam -
ani drgnie - mierzy do mnie zza pnia sosnowego drzewa.
Mierz� do niego od siebie - nie wypala - spust - bezpiecznik
- spust. Wreszcie seria d�uga. Za d�uga - czemu g�o�na tak
niepotrzebnie i b��dnie za d�uga. Automat odpali�, przeszyty
na wskro� le�y tam - przygi�ty dymi�c� gor�c� seri�. Sta�o
si� - niepotrzebnie b��dnie. Ju� z wartowni przybiegli -
milcz�c podnosz� koleg� mojego w zakrwawionym mundurze. Nios�
go pod �cian� budynku kompanii. Tu le�y przeszyty z piersi�
rozdart�, �yje, nie m�wi. W jaki� spos�b pomy�kowo zrani�em
koleg�? Milcz� nie oskar�aj� w ciszy zapad�ej. Kt�ry to?
Imi� znam. Z �atwo�ci� m�g�bym wymieni�. Roman pom�g� mi
wtedy, by� �wiadkiem w S�dzie Wojskowym. Zosta�em
uniewinniony.
Le�ymy w trawie, widz� otwarte niebo. Tr�jwymiarowa
przestrze� zakrzywiona lazurem pi�trzy si� w dal ustawiona w
stereoskopie g��bi. Nieograniczony horyzont rozdzierany
p�ynnie cielskiem samolotu. W p�locie wrzyna si� w skowyt i
ginie szumem - lecz ju� inny ton jego silnik�w rozwija
ewolucj� l�ku. Na rozgrzanych drganiem blachach kad�uba
sterroryzowanych tarciem atmosfery znaki. Wiem o nich, �e
s� ameryka�skie. A wi�c jednak - my�l� - sta�o si� - dokona�
si� dzie� nadchodz�cy - wybi�a jego godzina.
To tu, to tam - wsz�dzie �awice chmurek w oczekiwaniu.
Podbiegli�my we dw�ch na wzg�rze - ze szczytu ograniczony
panoram� doliny widok - tu �ledzimy tor jego lotu. Nagle
zgrzytem wytraca prost� i pikuje w d�, ca�� mas� uderza o
ziemi�. W s�up kwitn�cego ognia kaszlem zach�ysn�� si�
trzask detonacji - trz�sie rozerwan� przestrze� w promieniu
fali. P�kaj� opary ob�ok�w. Pot�ny wstrz�s o�rodka jeszcze
nie nadszed�, lecz wiem, �e nast�pi dope�nienie. Ju� w
pierwszym kole cios zerwa� szyby z okien i sypie je p�atami
pi�ter - gdy w po�piechu licz� roztrzaskane sekundy.
Powietrze przed nami wygina si� w p�cherz nadmiarem energii.
- Na d�! - wo�am do Romana.
Biegniemy na skrzyda�ch niejasnego l�ku. Wi�c bryzgi
�wiru pod nogami strug� lepkiej mazi odejmuj� gard�o s�owom.
- Znowu kilkudziesi�ciu ludzi odzwyczai�o si� od palenia
- powiedzia� Roman, le��c w trawie pod wzg�rzem.
- I to ostatecznie - doda�em.
Zaci�gn�� si� papierosem.
- Jutro ruszamy! - rzuci� w moj� stron�.
- Dok�d?
- Tam - machn�� r�k� w kierunku p�nocy - nad morze.
Szli�my wzd�u� nieznanego brzegu. W drodze tutaj nogi nam
wi�z�y w�r�d podmok�ych ��k, a s�ony wiatr owiewa� nas od
strony wody. Tu� na lewo kraw�d� sp�ukiwana pian� - brzeg
ten dziwnie fali si� opiera�. My�la�em - rzeka, brzeg musi
mie� przeciwny i wyt�a�em wzrok pod s�ony wiatr. Nie
ujrza�em jednak nic ponad sk��bione chmury. Na p�achcie
�wiru bose stopy obsychaj� z wody. Teraz wiatr trz�sie
li��mi brzozy i niesie ch��d. Patrz� na kraw�d�, sk�d
bezmiern� przepa�ci� zaczyna si� dal nieba. Nie rzeka to,
lecz niesko�czone morze. Jeszcze �lady po rybach i ptakach
dostrzegam tu i tam - k�py r�nobarwnych traw podmok�ych
w�r�d kamieni.
Z�o�yli�my na trawie to, co�my nie�li, �aden nie wyrzek�
s�owa. Gdy zasiedli�my przy ognisku, gotuj�c wieczorny
makaron, Roman spyta�:
- Czego my tu w�a�ciwie szukamy?
- Nie wiem, to by� tw�j pomys�.
- Jak ja mog�em mie� taki g�upi pomys�? Nie mog� sobie
przypomnie�.
- No c�, geniusze te� maj� potkni�cia - pocieszy�em go
ironicznie. Mo�e w chwili natchnienia przyby�e� tu, aby
szuka� prawdy absolutnej?
- Nie ma takiej prawdy! - krzykn��. - Prawd jest wiele,
tyle, ilu ludzi. Ka�dy ma swoj� prawd�. Tak jak ka�dy ma
swoj� dup� - doda�.
- Mylisz si�! - zaoponowa�em. - S� prawdy absolutne.
Prawdy dla wszystkich.
- Jakie?
- A cho�by Wszech�wiat. Wszech�wiat jest prawd� absolutn�
po prostu dlatego, �e z za�o�enia obejmuje wszystko, co
istnieje, cho�by mia� nawet zawiera� domniemanych tw�rc�w
naszej rzeczywisto�ci fizycznej, egzystuj�cych w pustym dla
nich miejscu czasoprzestrzeni, zamkni�tej obok jednego z
wielu fragment�w tworzywa, otwartego i ograniczonego swym
brzegiem (jak na przyk�ad p�yta gramofonowa w naszej
przestrzeni), mo�e jego konstruktor�w i re�yser�w
mechanicznej fali rozchodz�cej si� w nim okresowo, zatem
autor�w doskonalszych ni� my, ale w ka�dym razie
pozbawionych atrybutu wszechmocy. Takich wi�c tw�rc�w
naszego stereonu, kt�rych byt nale�a�oby wyt�umaczy�
istnieniem kolejnego wymiaru. By� mo�e nasza czasoprzestrze�
stanowi rodzaj p�yty ze stereonami dla czterowymiarowych
widz�w, w�r�d kt�rych bezwiednie przez ca�y czas
tr�jwymiarowego seansu przebywa ka�dy cz�owiek? Mo�e ich
umys�y ubrane w zjawisko cia�a i bardziej skupione na akcji
�ycia, ni� nasze umys�y na ekranie podczas projekcji
dwuwymiarowego filmu, wi�c zupe�nie nie�wiadome otaczaj�cej
fikcji, po jej przerwaniu powracaj� ze snu do jawy w
czterowymiarowej rzeczywisto�ci ich �wiata - s�owem czy to
my tam powracamy? Podobno �ycie jest snem, za� �mier�
powrotem do rzeczywisto�ci nieba.
- Brawo! Brawo! Wida�, �e ma si� t� matur� i kursa
niekt�re - krzykn�� w udanym podziwie Roman. - A tak serio,
to s�dz�, �e ci ca�kiem odbi�o. Cz�owiek jest biologiczn�
maszyn�, kt�ra istnieje, p�ki �yje. Pewnego dnia, z takich,
czy innych powod�w, maszyna przestaje dzia�a� - czyli �y�. I
jest to koniec jej �wiata, Wszech�wiata i wszystkich tych
bzdet�w, o kt�rych szeroko si� tu rozwodzisz. �yciem
ludzkiej maszyny (identycznie jak zwierz�cej) kieruj� trzy
pop�dy: strach, g��d i chu�. Reszta to nadbudowa, kt�r�
stworzyli ludzie w ramach cywilizacji.
Najbardziej dominuj�cym w poczynaniach cz�owieka jest
strach i zwi�zane z nim pr�by zapewnienia sobie
bezpiecze�stwa. Wszystkie postawy w zachowaniu cz�owieka,
ka�dy przejaw jego psychicznej czy fizycznej aktywno�ci
mo�na wyt�umaczy� w spos�b prosty i zarazem naturalny,
przypisuj�c mu dzia�anie pod wp�ywem jednego tylko motywu:
jest nim pragnienie bezpiecze�stwa. Pragnienie to stoi na
czele wszystkich innych pop�d�w, nadaje im kierunek i
zespala je wok� pierwszej przyczyny, kt�ra stanowi jedyny
motyw ka�dego post�powania, jest bowiem najbardziej
pierwotnym �r�d�em energii i uczu� doznanych pod naciskiem
g�odu i strachu albo instynktu seksualnego czy wreszcie
d��enia do w�asnej mocy, b��dnie rozpoznawalnych jako
niezale�ne i g��wne motory �ycia.
Niedosyt bezpiecze�stwa towarzyszy ludziom zawsze,
r�wnie� w okresach, gdy nie odczuwaj� bezpo�redniego
zagro�enia. Zaspokojenie sta�ej potrzeby bezpiecze�stwa
przynie�� mo�e wewn�trzna albo zewn�trzna si�a
bezpiecze�stwa. St�d bierze si� podzia� na ludzi
samodzielnych i niesamodzielnych, kszta�tuj�cy si� ju� w
pierwszym okresie �ycia. Reszta, jak ju� m�wi�em, to
nadbudowa stworzona przez cywilizacj�, proporcjonalna do
poziomu danej cywilizacji.
Ziewn�� przeci�gle.
- Chod�my spa�, bo przegadamy ca�� noc, a jutro jedziemy
w g�ry - powiedzia�, wsuwaj�c si� do �piwora.
D�ugo nie mog�em zasn��, kr�ci�em si� w �piworze, a gdy
wreszcie zasn��em, mia�em dziwny sen:
Sta�em przy szklanej �cianie pokoju w nieznanym mie�cie.
Patrz� na niebo, w ciemno��. Szukam przyczyny
niespodziewanego blasku od okna. Patrz� w niebo nad miastem.
Ciemnoczerwona kula - S�o�ce - wzbija si� ponad stalowy
horyzont i szybko zakre�la kr�g wok� punktu ponad
widnokr�giem. Widz�, jak zachodzi - zapada si� w g��b
�ci�gaj�c za sob� w d� resztki nap�cznia�ych prze�wit�w -
potem wystrzela w g�r� i zmywa miasto dziwnym
szaroszkar�atnym blaskiem. Pok�j tonie na przemian w szaro-
��tym, to znowu w prawdziwym s�onecznym blasku. �wiat�o co
pewien czas urywa si� g�stym mrokiem. Dr�� przy szklanej
�cianie i oceniam rozmiary kataklizmu. Na ulicach gor�czkowy
ruch zaskoczonych mieszka�c�w. �ledz� twarze ludzi
zbijaj�cych si� w grupy - doszukuj� si� w nich niemego
przera�enia.
Gasn�ca kula S�o�ca ro�nie w oczach - zajmuje ju� czwart�
cz�� horyzontu. �wiat�o staje si� zimne, s�abo rozja�nia
brunatn� ciemno��. Na chropowatej �cianie zapory skupia si�
zastyg�a w szkle czerwie�, potem kula oddala si� i powtarza
od nowa ca�� ewolucj�. Ziemia wpad�a na skomplikowan� orbit�
wok� przemienionego S�o�ca. Zn�w ugrz�z�e w nocy zarysy
wie�owc�w rozdar� klin rozlewaj�cego si� w przestrzeni
�wiat�a i spe�z� po murach - zasta� mnie w�r�d ociemnionych
blok�w, gdzie nie mog� pogodzi� si� z rozmiarami kataklizmu.
Noc - dzie� - i zn�w niepoj�ta noc.
Gdy po dw�ch dniach podr�y autostopem zatrzymali�my si�
na drodze do g�rskiego schroniska, Roman wyg�osi� mow�
pochwaln� dla wynalazcy autostopu:
- Wed�ug mnie ten facet powinien mie� pomnik w ka�dym
mie�cie. To jest wspania�e osi�gni�cie ludzko�ci. A jakie
zas�ugi dla rozwoju turystyki!
- Na pewno du�e osi�gni�cie - zgodzi�em si� z
umiarkowanym entuzjazmem, rozcieraj�c po�ladki zdr�twia�e od
kilkugodzinnego siedzenia w skrzyni ostatniej ci�ar�wki. Po
czym patrz�c na pi�kn� panoram� g�r spyta�em: - Co dalej?
- Przenocujemy w schronisku, a jutro p�jdziemy zdoby�
Apori� - odpowiedzia�.
Stali�my na tej p�ce pod szczytem. Miniatura schroniska
widnia�a jak gniazdo os w�r�d polan - ��kami w�r�d
horyzont�w �piewa� ku nam wiatr. A by�o mi blisko nieba i
nie dolecia� do mnie pluskiem fio�k�w kwiat ten zapomniany,
kt�ry pozosta� w domu. Kamieniem g�odnych g�r bry�a
spogl�da mi lotem ptaka - trzepocze pi�rami i puchem do mnie
si� zbli�a i ro�nie kroplami melodyjnego szumu, zgrzytem.
Spadaj� ostatnie krople ros - podnosz� gosn�ce na d�oniach
kryszta�y wykwit�e w czerwieni p�k�w. I wiatr mie�ci si� w
locie roziskrzonego nieba - nad nim najwy�szym p�dem pie�ni
czaruj� szczyty i jeszcze sine giganty ich kszta�t�w ulatuj�
z trzepotem obok najni�szych podpartych grani. Niepowa�nie
brzmi �piew rzucony ostrzem bia�ego pieca chmur. Ciszy -
zawartej, szarej ciszy kamienia - nie wzruszy.
A tam w dali horyzont p�ka wzd�u� linii umownej -
przekrojonej ca�� wycofuj�c� si� obaw�. A mo�e jeste�my
wtopieni w ten kryszta� pejza�u na skale wysokiej, na
powierzchni swego bytu - tak ujrza�em w s�owach pierwszych
zawartego widoku my�l niejasn�.
Ale...
Zawsze jest jakie� ale...
Gdy spojrza�em na Romana stoj�cego na kraw�dzi p�ki ze
wzrokiem wbitym w nieokre�lon� dal, b�ysn�a w mym m�zgu
projekcja sceny, kt�ra mia�a miejsce przed dwoma miesi�cami:
...zgodnie z informacj�, kt�ra nadesz�a raptem - mo�e
ol�nieniem, przeczuciem - powinien by� w miejscu widocznym,
wiadomym - a tam go nie ma. Bo przecie� wiadomo mi od
niedawna, �e cz�owiek ten nie jest mi przyjacielem. Pojawi�
si� w potrzebie nag�ej. Ta sprawa do za�atwienia pilna,
nie�ywa ju� raczej - zawieruszy�a si� dziwnie. Jej te�
nigdzie nie ma i ju� to czuj� i spostrzegam. Wspinam si�
biegiem po schodach domu mojego, stromych, wiod�cych na
strych wysoki. Wystarczy teraz otworzy� drzwi pokoju na
g�rze i czas si� stanie jak rozdarta wrzeszcz�ca p�achta
papieru.
Le�� na pod�odze ciasno przy sobie - nieruchomi. Czy
mog�em gdziekolwiek przy�apa� ich - siebie na ogl�daniu
r�wnie bolesnej sceny?
A ju� najbardziej zdumiewa mnie to zestawienie i fakt, �e
go - ich nie podejrzewa�em i to, �e - jak si� dowiaduj� - tak
by�o ju� przez pewien czas. Nie mog� uwierzy� sobie - im, �e
widz� i patrz�.
Ju� my�l mi si� m�ci - tym bardziej �e spojrzenie jego
nie podejmuje napi�tych strun oniemia�ych z gniewu i
zaskoczenia wbitych w niego oczu moich. Odchodzi na bok jak
nic - normalnie. Uderzam - szarpi� si� z czym� na boku - rw�
to i rzucam w niego. Przecie� bezsilnie, s�abo, bez
znaczenia - ale do okna, do okna... Za oknem, przy kt�rym
stoj�, szmaragdowe obci�te niebem wzg�rza oblewa rzeka -
jezioro.
Koniec projekcji - a jego plecy tu� - przede mn�. Stoi na
skraju p�ki opasany lin�, kt�r� wypo�yczy� rano w
schronisku. On ma racj� - pomy�la�em - motorem ludzkich
dzia�a� jest strach. Jednym rzutem spr�onego cia�a uderzam
w te plecy...
Polecia�. Ostatni zw�j rozwijaj�cej si� liny zapl�ta� si�
na mojej nodze. Trzask �amanej ko�ci i b�l przeszywaj�cy
czaszk�, a potem ciemno��.
Gdy po kilku tygodniach pobytu w szpitalu powr�ci�em do
domu, �ona podsun�a mi dwie gazety z podkre�lonymi
flamastrem tytu�ami artyku��w.
- Przeczytaj, prosz�! - powiedzia�a, wymownie patrz�c mi w
oczy.
Zacz��em czyta�.
TRAGEDIA W G�RACH
Czytelnik�w naszych informowali�my ju� o wstrz�saj�cej
tragedii g�rskiej, jaka mia�a miejsce w sobot� pod szczytem
Aporii. Niestety, mimo wielogodzinnych poszukiwa�, cia�a
Romana Neleza nie uda�o si� odnale��. Ustalono natomiast, �e
ostatni� osob� napotkan� przez m�odych turyst�w by� Alberto
Can, mieszkaniec tych okolic. Tury�ci rozmawiali z nim na
kilka godzin przed wypadkiem. Nelez zwierzy� si� g�ralowi,
�e on i jego towarzysz nie nale�� do najbardziej
do�wiadczonych alpinist�w i prosi� o wskazanie drogi
mo�liwie naj�atwiejszej. Doceniaj�c wag� tego wyznania
Alberto Can pochwali� ich za szczero��, a nast�pnie skierowa�
na szlak, kt�rego pokonanie nie wymaga�o �adnego ekwipunku.
�wiadectwo g�rala utwierdza nas w przekonaniu, �e m�odzi
m�czy�ni nie zamierzali ryzykowa� lekkomy�lnej w ich
przypadku i brawurowej wspinaczki.
Jednak�e z nie ustalonych jeszcze przyczyn m�odzi znacznie
zboczyli ze wskazanej trasy. Porozumienie si� z bezpo�rednim
�wiadkiem tragedii, panem Henrykiem S., wydaje si�,
przynajmniej na razie zupe�nie niemo�liwe. Zapytany o
przyczyn� zmiany decyzji, przyjaciel Neleza zwr�ci� si� do
nas z wyrazami wr�cz nieprzytomnej wrogo�ci. Wrogo�� jego,
jak zauwa�yli�my, przenosi si� z �atwo�ci� na wszystkie
znajduj�ce si� w pobli�u osoby i dziwnie kontrastuje z
wyja�nieniami jego �ony, wed�ug s��w kt�rej Henryk S. by�
zawsze opanowany i zr�wnowa�ony. B�d�my jednak wyrozumiali i
sprawiedliwi. Trudno nie znale�� s��w zrozumienia i
najg��bszego wsp�czucia dla tego wprawdzie nieobliczalnego
w s�owach i szalonego dzi� m�czyzny, je�li si� zwa�y ogrom
jego udr�ki. Bowiem na podstawie r�nych danych i
niezale�nie od bardzo chaotycznych i niepe�nych wyja�nie�
Henryka S. uda�o si� stwierdzi�, �e Nelez wisia� na linie
przypuszczalnie oko�o godziny, nim na koniec run�� w g��b
dwustumetrowej przepa�ci. W tym czasie jego przyjaciel le�a�
na skalnym progu tu� nad bezradnym towarzyszem, dok�adnie w
miejscu, gdzie go p�niej okaleczonego i nieprzytomnego
odnalaz�a ekipa ratownik�w. Le�a� tam przez niesko�czenie
dla niego d�ugi okres czasu, �miertelnie wyczerpany i
tragicznie bezsilny, by� mo�e nawet do ostatniej chwili
pe�en nadziei, wyczekuj�c pomocy - ba, cudu - i mimo
rozpaczliwych wysi�k�w nie by� w stanie przyj�� koledze z
pomoc�.
Dzi� Henryk S. robi wra�enie ob��kanego. Do takiej opinii
sk�aniaj� nas nie tylko w�asne obserwacje, ale te� s�owa
lekarza, kt�remu uda�o si� zdoby� zaufanie chorego dzi�ki
czemu us�ysza� z jego ust ma�o prawdopodobn� histori�.
Ot� wed�ug s��w pacjenta �wiadkiem tragedii by�
znajduj�cy si� w pobli�u inny alpinista. Chory okre�li�
miejsce, sk�d ich obserwowa�. Cz�owiek �w - je�li nie uznamy
go za tw�r chorej wyobra�ni - zwyrodnia�y sadysta, m�g�by
uratowa� Neleza, gdyby tylko zechcia�. Lecz on, zamiast
po�pieszy� z pomoc� nieszcz�liwym, co jak wykaza�y
ogl�dziny miejsca wypadku, by�o dla niego rzecz� mo�liw� i
bezpieczn� (wi�cej nawet: prost�), nie tylko, �e pozosta�
biernym �wiadkiem nieszcz�cia, ale - w co trudno uwierzy� -
najspokojniej w �wiecie... fotografowa� ich! Tak! Wykona�
kilka zdj�� tego rozci�gni�tego na pionowej �cianie,
obramowanego ska��, niepowtarzalnego spazmu ludzkiej
rozpaczy, po czym oddali� si� bez s�owa.
Drugi artyku�:
NOWE ELEMENTY TRAGICZNEJ �MIERCI NELEZA
Jednym z tych element�w jest komunikat zamieszczony w
prasie przed kilkoma tygodniami w czasie akcji ratowniczej.
Drugim artystycznie wykonana fotografia krajobrazu g�rskiego
odnaleziona przez pewnego czytelnika w pi�mie
fotograficznym. Barwne zdj�cie przedstawia bogat� w
szczeg�y panoram� g�rsk�, kt�rej zr�cznie zakomponowany
plan pierwszy stanowi widoczna z jednej strony karko�omnie
umiejscowiona na skale para alpinist�w.
Zwi�zek mi�dzy opisan� w komunikacie tragedi� (autor
fotografii nic o niej nie wie) i tre�ci� zdj�cia jest dla
g��wnego bohatera artysty fotografa - nieuchwytny. Wprawdzie
zar�wno komunikat, jak i fotografia ukazuj� tych samych
ludzi w tych samych miejscach i czasie, jednak przedstawiaj�
ich w spos�b kra�cowo r�ny. Widoczny na fotografii
m�czyzna w niczym nie przypomina tragicznej postaci
opisanej w komunikacie. Tu patrzy na nas z fotografii
obramowana urzekaj�cym krajobrazem twarz czaruj�co
u�miechni�tego, a wi�c - jak s�dzimy - szcz�liwego
cz�owieka. Opis wypadku jest temu przeciwny. Sprzeczno��
jest oczywista, a przyczyna jej jest nast�puj�ca: przy
wykonywaniu zdj�cia fotografa poch�on�y w ca�o�ci problemy
techniczne zwi�zane z najbardziej efektownym jego wykonaniem.
S�dzi�, �e robi zdj�cie rozmi�owanym w urokach �mia�ej
wspinaczki, tryskaj�cych zdrowiem i �yciem i chwilowo
pogr��onym w kontemplacji g�r turystom - tymczasem by�a to
chwila przed agoni�. Wykonywane w ci�kich warunkach i
wymagaj�ce najwi�kszego skupienia czynno�ci nie pozwoli�y mu
zauwa�y� tego, co by zauwa�y�, gdyby patrzy� zamiast
fotografowa�. Autor fotografii, zreszt� sam rozmi�owany
alpinista, jest tak dalece przekonany o ukazanym na
zdj�ciu synonimie beztroski i szcz�cia, �e uog�lnia w
niej niepowtarzaln� satysfakcj�, kt�r� cz�owiek wynosi ze
zwyci�skiej walki z przyrod� i nadaje swej pracy tytu�
"Rado�� �ycia".
Czujemy si� zobowi�zani poinformowa� czytelnik�w, �e
termin "aporia" ma dwa znaczenia. To nie tylko nazwa
g�rskiego szczytu, niedost�pnego z jednej strony, a
r�wnocze�nie bardzo �atwego do zdobycia z drugiej - to
r�wnie� poj�cie oznaczaj�ce bezradno��, w�tpliwo�� i nie
daj�c� si� przezwyci�y� trudno�� logiczn�. Termin
filozoficzny - dodajmy, termin okre�laj�cy trudno�� pozorn� -
bowiem ca�y problem nieosi�galno�ci aporii w og�le jest
pozorny i to zar�wno tej, kt�ra jest szczytem, jak i tej, co
jest tylko terminem. Aporia wreszcie to wynik�a z
niezwyk�ego i tragicznego zbiegu okoliczno�ci, nie daj�ca
si� przezwyci�y� trudno�� psychiczna, trudno��, kt�ra
uwik�anego pot�guj�c� si� niemo�liwo�ci� cz�owieka wprowadza
w nieub�agany impas. Nieunikniony rozw�j wypadk�w przechodzi
przez wszystkie fazy kszta�tuj�cego si� urazu psychicznego i
niczym p�kni�ta p�yta powraca uparcie do tych samych
element�w, w kt�rych znajduje sw�j zdeterminowany cel, a
jednocze�nie pra�r�d�o.
Nawi�zuj�c do fotografii musimy stwierdzi�, �e czas
naszego bezpo�redniego kontaktu z przedmiotami, zjawiskami
czy te� lud�mi jest niezwykle kr�tki w zestawieniu z czasem
rzeczywistego ich trwania. Na podstawie wycinkowych
spostrze�e�, u�amkowych do�wiadcze� usi�ujemy uog�lnia� nasz�
wiedz� o rzeczach, ka�emy im nieruchomie� w pozach zgodnych
z naszymi wyobra�eniami o nich, by w symbolach tych znale��
potwierdzenie dla naszej - jak�e ograniczonej - wiedzy.
Czujemy si� upowa�nieni...
Zauwa�y�a, �e sko�czy�em czyta�.
Dziel�c� nas pustk� rozdar�o pytanie:
- Czemu to zrobi�e�? Przecie� to ob��d!
- Czemu? - powt�rzy�em jej pytanie. - Czemu?
Milcza�a.
- Bo nie ma prawdy absolutnej, ka�dy z nas ma swoj�
prawd�! - odpowiedzia�em, patrz�c zimno w jej oczy.