Foster Alan Dean - Lodowy kliper
Szczegóły |
Tytuł |
Foster Alan Dean - Lodowy kliper |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Foster Alan Dean - Lodowy kliper PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Foster Alan Dean - Lodowy kliper PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Foster Alan Dean - Lodowy kliper - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ALAN DEAN FOSTER
LODOWY KLIPER
Tytuł oryginału: Icerigger
Trylogia: Tran-ky-ky tom 1
Przełożyła: Anna Wojtaszczyk
Data wydania polskiego: 1998
Data wydania oryginalnego: 1974
Strona 3
Strona 4
ROZDZIAŁ I
Niewiele brakowało, a tym razem, za czwartą próbą, facet grzmotnąłby głową w zakrzywiony,
gwiaździsty sufit w barze Antaresu. Zresztą może była to piąta próba. Kilku z bardziej wymownych
gości tego luksusowego baru dało wyraz swojemu rozczarowaniu. Kiedy się wyprostował – a w
ostatnich minutach rzadko się to zdarzało – miał niemal dwa metry wzrostu. Znający się na rzeczy
właściciel sklepu z galanterią męską oceniłby pewnie jego wagę na jakieś dwieście kilo. Naturalnie
nie wliczając gorzały, którą facet wlewał w siebie z fantastyczną szybkością. To, że w ogóle udało
mu się zbliżyć do sufitu z imitacją ziemskiego nieba, należało przynajmniej częściowo przypisać jego
potężnej budowie.
Ruszał z drugiego końca pomieszczenia, ciężko jak słoń rozpędzał się w kierunku baru, wskakiwał
na wypolerowaną ladę z klonowego drewna i z tej platformy startowej o pięknym rysunku słoi
wzbijał się w kierunku sufitu. Prostował rękę, wyciągał się, usiłował za coś się złapać i opadał w
powodzi plastikowych butelek, szklanek i mieszadełek do drinków. Następnie oganiał się od
wymachującego na wszystkie strony rozwścieczonego barmana-robota, który był już na krawędzi
elektronicznego rozstroju nerwowego, zataczając się wracał między stoliki i ponawiał próbę.
Właśnie z trudem podniósł się na nogi, wlał w siebie haust tego czegoś, co aktualnie pił, i
niepewnie ruszył na pozycję startową. Przyglądający mu się kibice, elegancko ubrani i raczej młodzi,
wiwatowali i zagrzewali go do czynu. Ogarnęła ich gorączka sportowa. Nie przestawali zawierać
zakładów. Czy się w końcu zabije, spadając na ten swój zalany łeb, piąty (a może szósty już) raz? A
może tylko straci przytomność, jak uda mu się wreszcie łbem rąbnąć w sufit?
Po kopule sunęły trójwymiarowe kumulusy, tłuste i wełniste. Wyglądały całkiem jak prawdziwe,
ale były to tylko projekcje, przemyślnie wyświetlane na hartowanym duramiksie. A chociaż ten
osobisty brat kangura wyraźnie nie miał w głowie nic prócz kości, to w bliższym kontakcie z
delikatnymi chmurkami musiały wygrać te ostatnie.
Gdzieś na tyłach sali zaczął się ruch. Pierwszy oficer i dwóch niższych stopniem inżynierów
Antaresu podskakiwało jak szmaragdowe korki wśród roześmianych, klaszczących hazardzistów i
oburzonych, ale zaintrygowanych gości. Przez ostatnie piętnaście minut mieli jeden jedyny cel w
życiu: uspokoić tego galopującego, wielkiego, starego małpoluda z jak najmniejszą szkodą dla siebie
i dla majątku kompanii. Jak dotąd ich usiłowania spełzły na niczym. Więcej, zaczęto się z nich już
trochę podśmiechiwać. A pierwszemu oficerowi, który był człowiekiem wykształconym i większość
czasu pracy spędzał na planowaniu manewrów nadbiegowych i manipulowaniu polem grawitacyjnym
małej, sztucznej masy słonecznej, nie wydawało się to ani odrobinę śmieszne. Tak naprawdę miał już
tego po dziurki w nosie.
Strona 5
Nie ma co zaglądać jeszcze raz do regulaminu. Przepisy kompanii wyraźnie zabraniały strzelać do
pasażera, który zapłacił za przejazd, bez względu na to, jak by się obrzydliwie zachowywał.
Tymczasem każda z dotychczas zastosowanych metod zakończyła się fiaskiem. Jednemu z inżynierów
ten rozpędzony akrobata przyłożył celnie stalową pięścią. Oficer otarł dolną wargę i zastanowił się
głęboko, czyby nie rozwalić krzesłem łba temu człekokształtnemu moczymordzie. Zawsze mógłby
później zwalić to na działanie w afekcie. I niech się wypchają emeryturą.
– Rozstąpcie się chłopcy. Znowu leci.
Kandydat na Ikara ponownie wystartował w kierunku baru; wymachiwał na pół opróżnioną
butelką Heepu Uriasza z niepowszednią wytrzymałością wył na całe gardło i z każdym krokiem
nabierał szybkości. Ze zręcznością zdumiewającą u kogoś lak starego i tak zalanego wybił się
wysoko i jednym susem wskoczył na ladę. Leciał w górę, coraz wyżej i wyżej, z rękami
wyciągniętymi w stronę sufitu. O włos minął się zjedna z płynących po pseudoniebie pseudochmurek.
Z drugiej strony baru dobiegł wcale udany i swojski już łomot. Plastikowe dzbanki i nietłukące się
szkło połączyły się ze sobą w tęczową fontannę i spłynęły na podłogę. W tłumie kibiców pieniądze
przechodziły z rąk do rąk.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i pierwszy oficer zdecydował się na nowe podejście do
sprawy. Spróbuje perswazji. Poza tym ten facet jeszcze się nie podniósł. Może sobie kark skręcił. To
by wszystkim zaoszczędziło mnóstwo kłopotów. Skinął na inżynierów, na paluszkach podszedł do
szpetnie porysowanej klonowej lady i ostrożnie zajrzał na drugą stronę.
Niestety.
To prawda, że faceta na chwilę unieruchomiło, jako że spadł na mechaniczny bar, czasowo
nieczynny, ale parskał i mamrotał z przerażającą energią.
– Proszę pana, odwołuję się do pana morale. Publiczne upijanie się jest aż nadto naganne. Jeszcze
gorsze jest to, że skasował pan wieczorne obroty baru, nie mówiąc już o samym barze. Ale fakt, że w
przestrzeni kosmicznej nie zważa pan na upomnienia załogi statku, może być potraktowany jako
zniewaga. Czy obraziliśmy czymś pana?
Przez chwilę mężczyzna jakby czegoś szukał na podłodze, wreszcie wyglądało, że znalazł –
własne nogi. Chwiejnie na nich stanął, mniej więcej się wyprostował, położył dwie olbrzymie pięści
na blacie i pochylił się do przodu.
– Obrazić mnie? OBRAZIĆ MNIE!
Oficer uchylił się od oparów alkoholu i taktownie odwrócił głowę. To byłaby czysta samoobrona.
Chyba mogą tego człowieka sprzątnąć! Nie ulega wątpliwości, że jest łatwopalny i stanowi realne
zagrożenie dla statku.
Oczy mężczyzny błądziły, aż trafiły na butelkę, którą ściskał mocno w jednej łapie. Wychylił
połowę z tego, co w niej pozostało.
Strona 6
– Obrazić mnie! – wybełkotał znowu. – Słuchaj no, ty brukowe zagrożenie dla nawigacji. To
pieskie nasienie, które tam siedzi – tu machnął wielkim, sękatym paluchem w kierunku szczególnie
zadowolonego z siebie, młodego hazardzisty – ten świński szczylek twierdzi, że więcej wie o
pozygrawitacji niż ja. Niż ja. JA! Wyobrażasz to sobie?
– Nie jestem pewien – odparł oficer. Odczuwał pewne trudności przy śledzeniu toku myślenia
swojego rozmówcy. Może miała z tym coś wspólnego lokalna zmiana atmosfery. Dwaj inżynierowie
chyłkiem przesuwali się na jedną stronę baru. Jeżeli uda się i ta kreatura nie przestanie mówić...
– Najzadokładniej – powiedział mężczyzna i czknął. – Tak więc zajęci jesteśmy eksperymentem
naukowym, żeby ten problem rozwiązać raz na zawsze. Nie jesteś chyba jednym z tych
antydoświadczalników, chłoptasiu, co?
– Dobry Boże, nie – przyznał, nawet szczerze, oficer.
– No. Trochę policzyliśmy, jakie będzie pole statku, rozumiesz? I zgodnie z moimi wyliczeniami
powinienem móc dotknąć dachu.
– Tego nad naszymi głowami?
– No, właśnie tego. Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, koleś. Rozumiesz teraz, co robię,
co?
– Oczywiście. – Inżynierom jeszcze troszkę brakowało do zajęcia pozycji. – Ale chociaż jestem
pewien, że zna się pan na obliczeniach, ten młody facet, którego mi pan pokazał, to syn dobrze
znanego żeglarza, a sam jest czymś w rodzaju międzyplanetarnego sprintera. Niewykluczone, że wie,
o czym mówi.
Wpatrzył się w rozwichrzone jak od wybuchu białe włosy, otaczające głowę imponującą aureolą,
w wielki, zakrzywiony jak dziób nos, w brodę przypominającą obuch topora, w czarne jak smar oczy
pod nawisłymi brwiami i w złoty kolczyk w prawym uchu. Ale na obnażonych rękach mężczyzny
włosy były jasne, a na opalonej twarzy mniej dostrzegł zmarszczek, niż wydawało mu się na
pierwszy rzut oka. Z tym, że te, które już tam były, to były zmarszczki-kaniony, istne wąwozy. Nie
budziło to też wątpliwości, że najpierw powstał nos, jak u Bergeraca, a potem dookoła niego została
skonstruowana twarz, z kawałków i odłamków poprzyszywanych to tu, to tam. Zmarszczki leżały
schludnie na swoich miejscach, jak szwy na skórze.
– Natomiast nie całkiem jestem pewien – kontynuował oficer – kim pan jesteś. – A sąd na pewno
będzie chciał to wiedzieć, pomyślał.
Przez chwilę wydawało mu się, że jego rozmówca ma może jakiś atak, bowiem wciąż trzymając
zaciśniętą w dłoni butelkę, potrząsnął pięścią najpierw w kierunku pierwszego oficera, a potem
ogólnie w kierunku całego baru.
– Na Zastępy Niebieskie i na Końską Głowę, jestem Skua September, oto kim jestem! I że się tak
wyrażę, biję na głowę w piciu, bijatyce, lataniu, spaniu, żarciu, pieprzeniu, wyścigach, gadaniu,
Strona 7
wrzaskach i kochaniu każdego innego człowieka czy stworzenia na tym końcu Spiralnego Ramienia!
September wydawał się mieć ogromną ochotę na kontynuowanie tej wyliczanki swoich
wątpliwych zalet, aż do najbliższych obchodów milenijnych. Jego tyradę przerwało jednak godne
brontozaura czknięcie, po którym na chwilę w barze zapanowała ogólna konsternacja. W tym
momencie obydwie niższe szarże równocześnie zaatakowały go od tyłu, w wyniku czego powstałe
menage a trois zwaliło się na podłogę przed ladą. Jeden z inżynierów złapał za butelkę pełną
złotolitego czegoś tam i zamachnął się nad głową Skuy. Ale pierwszy oficer wyciągnął rękę i
powstrzymał go.
– Nie trzeba, Evers. Leży obojętnym bykiem.
Po raz pierwszy na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Potem przerwały ją uprzejme oklaski jednej
pary dłoni. Oficer odwrócił się do syna żeglarza, który ich wszystkich oklaskiwał... czy z
szacunkiem, czy z sarkazmem, tego nie potrafił powiedzieć.
– Brawo – zaćwierkał playboy.
***
Cisza była jak makiem zasiał. Ludzie musieli chyba siedzieć, jak myszy pod miotłą. Stwierdzenie
to było słuszne, ale porównanie niewłaściwe, myślał sobie Ethan Frome Fortune, sunąc na tyły
pasażerskiej kopuły. Myszy i szczury nie umiały przechytrzyć regulaminu lotów międzygwiezdnych.
Och, potrafiły dostać się na pokład wahadłowców, a stamtąd na statek i na początku były nawet z
nimi problemy.
A potem ktoś wpadł na sprytny pomysł, żeby w części pasażerskiej wyłączać na pół godziny pole
pozygrawitacyjne. Jeden człowiek pływał po pomieszczeniach z siatką i zbierał zamroczone
szkodniki; w ten sposób problem mieli z głowy aż do następnego portu. No i dobrze, dumał z ironią
Ethan. Gdyby gryzonie były w stanie się przystosować, to może musiałby w imieniu swojej kompanii
handlować łapkami na myszy. Tymczasem był przecież umiarkowanie wziętym sprzedawcą towarów
luksusowych Domu Kupieckiego Malaiki, a więc na składzie miał raczej wysadzane klejnotami
drobiazgi, perfumy i przyrządy mechaniczne misternej roboty o wysokiej cenie. Ozdobione
klejnotami łapki na myszy nie sprzedawałyby się najlepiej.
Minął małe okienko obserwacyjne, zatrzymał się, żeby popatrzeć na planetę wirującą ociężale
pod nimi. Tu, na tyłach przedziału pasażerskiego, takich okienek było mniej, ale i mniej było tu
pasażerów. Przyszedł, bo zmęczony już był idiotyczną paplaniną, a nikomu z tego tłumu nie uda się
niczego sprzedać hurtem.
Większość Tran-ky-ky pogrążona była jeszcze w ciemnościach. Pewnie to zbieg okoliczności, że
obrócona była stroną nocną do orbitującego wokół niej w porze snu statku. Ethan był chyba jedynym
nie należącym do załogi człowiekiem, który wyszedł z kabiny.
Jutro poleci wahadłowcem na dół, chociaż szansę zrobienia jakiegoś interesu są mizerne. Znaczy
to, że będzie musiał jakoś wytrzymać towarzystwo gromady turystów. No cóż, rozpychanie się
Strona 8
łokciami też jest częścią istnienia, obojętnie pod jakie prawo się je podciągnie.
Tran-ky-ky była, metaforycznie mówiąc, przystankiem na żądanie na trasie Antaresu. Gigantyczny
międzygwiezdny transportowiec pozostanie dzień czy dwa w pobliżu planety, a większość tego czasu
zajmie transfer ładunku dla jedynej thranxludzkiej placówki działającej na posępnej powierzchni
planety.
Fakt, że ta placówka została nazwana w języku teranglo niekoniecznie oznaczał, że odkrywcami
świata byli ludzie. Załoga mogła być mieszana albo czysto thranxyjska. Ale bardziej prawdopodobna
była ta pierwsza możliwość. Żaden thranx, a z natury miały one dobrze w głowie, nie nazwałby
prawdopodobnie placówki Wspólnoty Dętą Małpą. Poza tym dla tych kochających skwar owadów
leżący w dole glob byłby czymś gorszym niż porządna porcja lodowatego piekła w najlepszym
gatunku.
Słońce padało jedynie na mały skrawek planety, tworząc na jej skraju jaskrawy, niemal boleśnie
biały półksiężyc. Przypomniały mu się wiadomości z infotaśmy, dotyczące tej ciemnej kuli. Tran-ky-
ky znajdowała się na obrzeżach zasiedlanych terenów thranxludzkich i odkryta została niedawno.
Oznaczało to wiele różnych ważnych rzeczy, ale także i to, że stanowiła nowe terytorium dla
rozmaitych gorliwców, takich jak on sam, nie została jednak zaklasyfikowana jako potencjalna
kolonia. Ludzie mogli na niej żyć i jakoś żyli w Dętej Małpie, ale planeta była bardzo niegościnna.
Nie była to żadna Nowa Riwiera! Poza tym została oznaczona symbolem 4-B. Oznaczało to, że
zamieszkuje ją rasa tubylców o przyzwoitym potencjale intelektualnym, żyjących na etapie
technologicznym poprzedzającym wiek pary, a może nawet jeszcze wcześniejszym.
Jeśli chodzi o topografię, planeta mogła się poszczycić kilkoma niewielkimi kontynentami, a
właściwie obszernymi wyspami i tysiącami małych wysepek. Niektóre były przyzwoicie płaskie jak
Asurdun, na której leżała Dęta Małpa, inne urwiste, pochodzenia tektonicznego. Wszystkie były
rozproszone po płytkich morzach planety, w permanencji zamarzniętych na głębokość dochodzącą w
niektórych miejscach nawet do trzech kilometrów, a w innych zaledwie do dziesięciu metrów.
Grawitacja około 0,92 standardowej ziemskiej, doba około dwudziestu standardowych godzin,
odległość od słońca – zbyt wielka. Na tej uroczej, wypoczynkowej planecie, myślał sobie z
sarkazmem, temperatura na równiku dochodziła do balsamicznych trzech stopni Celsjusza powyżej
zera. Istna fala upałów w Dętej Małpie. Średnia temperatura utrzymywała się około minus piętnastu,
a niekiedy nocą opadała do absurdalnych minus dziewięćdziesięciu stopni. A jak się człowiek ruszył
gdzieś dalej od równika, dopiero zaczynało się robić chłodno.
O tak, to uroczy przystanek w podróży po wystrzępionych, obdartych rąbkach cywilizacji! Innym
komiwojażerom wyznaczono trasy po terytoriach takich jak bliźniacze, rozrywkowe planety Balthazar
i Beersheba, a nawet po samej Ziemi. A Ethan Fortune? Zawsze odwrócony plecami do cieplutkich,
wewnętrznych światów Wspólnoty, szperający za swoją marżą niepewnie, skromniutko po różnych
pustkowiach i zakazanych dziurach. Wariat!
Och, miało to pewne dobre strony. Na przykład bardzo dobrze zarabiał. I wciąż jeszcze nie
przekroczył trzydziestki. Bez wątpienia lada dzień ktoś w głównym biurze zwróci uwagę na jego
niewiarygodne, zdumiewające osiągnięcia w tych niemożliwych warunkach. Może wtedy dadzą mu
Strona 9
coś, co by lepiej pasowało do jego wyjątkowych uzdolnień. Na przykład szukanie nabywców na
kosztowną chuć-bieliznę wśród osławionych ekdyzjastek Świata Przegranych czy świeżo
upieczonych debiutantek Nowego Paryża.
Zamrugał oczami, odwrócił się od hipnotyzującego bielą sierpa i starał się zmusić do skupienia
się na bardziej prozaicznych rozważaniach. Na przykład, jak wytłumaczyć tubylcom działanie
przenośnego asandyjskiego grzejnika katalitycznego, model delux. Infotaśma dała mu praktyczną
znajomość języka – zawsze przygotowywał się na każdy nowy świat tak sumiennie, jak się dało – ale
niewiele było na niej takich decydujących o wszystkim rodzynków, jak lokalne zwyczaje czy niuanse
dotyczące handlu. Tran-ky-ky była tak nowym światem, że dostępne taśmy dotyczyły wyłącznie
podstawowych faktów i niczego więcej. Na badania antropologiczne przyjdzie czas później. Tak
więc zakres jego działań będzie ograniczony.
Ale przynajmniej jednej pozycji ze swojej listy powinien się pozbyć w całości. Te asandyjskie
grzejniki produkowane były na Amropolousie i stanowiły istny cud mocy i miniaturyzacji. Nawet w
trańskim klimacie jeden z takich kieszonkowych grzejników będzie w stanie utrzymać plażową
temperaturę w sporych rozmiarów pokoju. A ponieważ tubylcy zaadaptowali się do krańcowo
niskich temperatur, taki asandus powinien u nich funkcjonować bez końca. Wystarczy podkręcić
termostat na zero i niech dziadziuś i dzieciaki pławią się w luksusie.
Na powierzchni Tran-ky-ky prędkość wiatru dochodziła do trzystu kilometrów, co powodowało,
że zimno było doprawdy aż niedorzecznie przenikliwe. Jeżeli jakiś człowiek utknąłby tam bez
zabezpieczenia i nie miał przy sobie urządzenia typu asandus, mógłby później służyć wyłącznie jako
dekoracyjna rzeźba lodowa. Do niczego innego by się nie nadawał.
Zresztą pewnie i w samej placówce znajdzie się parę osób, które z radością powitają mały,
luksusowy grzejniczek, który można wziąć ze sobą na skuter. Najprawdopodobniej niezbyt często
zdarza im się oglądać towar tej klasy. Jeżeli tylko uda mu się powstrzymać dygotanie rąk, kiedy
będzie nastawiał termostat...
Pogrążony całkowicie w rozmyślaniach o wspaniałych perspektywach sprzedaży skręcił za róg i
trafił na żywy obraz, który mu się wcale nie spodobał.
Pięć osób skupiło się wokół wejścia do szalupy ratunkowej. Wyżej wymienione wejście było
otwarte, co nie powinno mieć miejsca. A może on chwilowo zapadł na głuchotę, a tymczasem
rozpoczęły się ćwiczenia ratunkowe? Słyszał, jak wali mu serce. No, uszy ma w porządku, ale
informacja wzrokowa do kitu. Niewątpliwie, musi mieć jakieś problemy z oczami, bowiem dwóch z
tych ludzi wymachuje z pijacką nonszalancją laserami. Jeden z bandytów, niski facet o łasicowatej
twarzy, cierpiący chyba na poważny przypadek epilepsji palcowej, celował swoim laserem w
starszego pana, który usiłował się dzielnie trzymać, zacny ten człowiek ubrany był w wyśmienicie
skrojony garnitur z jaskrawoszmaragdowej emeraldyny, nałożony na ciemnolazurową koszulę z
żabotem. Na lewo od tego wytwornie odzianego sześćdziesięciolatka stał drobny, nieśmiało
wyglądający człowieczek i patrzył na laser tak, jak gdyby zastanawiał się, czy nie rzucić się na jego
właściciela.
Drugi z bandytów to był kawał chłopa o płaskiej twarzy, zębach zabarwionych na wszystkie
Strona 10
kolory tęczy i potężnych bicepsach. W chwili, o której mowa, usiłował poradzić sobie ze swoim
laserem i opanować jakoś kłębek drącej się i drapiącej kobiecości, chyba rodzaju ludzkiego. Tylko
chyba, bo wyglądało na to, że kłębek ma osiem nóg i dwanaście rąk i wszystkimi naraz wymachuje.
Dobiegające gdzieś ze środka kłębka przekleństwa były jednak niewątpliwie w języku teranglo.
Kilka z nich doszło do uszu Ethana, który spiekł raka. Opryszek również klął, jego basso profondo –
a właściwie profano – stanowiło melodyjny kontrapunkt dla głosu dziewczyny. Ethan ciekaw był, jak
też ona wygląda. Miotała się tak, że nie sposób było coś dostrzec.
Jego uwagę przyciągnął znowu łasicowaty, który mówił do starszego pana.
– Nie mam zamiaru ci powtarzać, du Kane! Chcesz, żebyśmy cię stuknęli? – Ręka, którą trzymał
promiennik, lekko drżała. – Wsiadaj do szalupy, ale już! – Nerwowe spojrzenie na zegarek. Żaden z
bandytów nie zwracał uwagi na drugiego z więźniów.
– No cóż, nie jestem pewien... Nie chciałbym wam sprawiać kłopotów, ale tak trudno jest już
przypomnieć sobie, co właściwie należy zrobić. Może lepiej poczekam...
Łasicowaty aż ręce wyrzucił w górę i wzrok podniósł, szukając pomocy w niebiosach i nie
zwracając uwagi na to, że we wszechświecie położenie niebios zależało tylko od chwilowego
ustawienia statku.
W tej chwili wielkie chłopisko wrzasnęło: „Auć!” w sposób nie pozostawiający żadnych
wątpliwości. Bez zastanowienia upuściło dziewczynę na podłogę. Ta przeturlała się od twardego
lądowania i powoli usiadła. Klęła teraz ciszej, ale nie mniej oryginalnie. Ethan troszkę podupadł na
duchu. Dziewczyna musiała ważyć co najmniej ze sto kilo, a nie była jakoś wyjątkowo wysoka.
– Ugryzła mnie – powiedział duży zaskoczony. Zaczął ssać swój uszkodzony paluch. – Słuchaj no,
du Kane. Zaczyna nam brakować czasu. Już nic na to nie możemy poradzić. Najpierw pokazała się ta
krewetka – pokazał na nieśmiałego, który wciąż im się uważnie przyglądał – a teraz ty się musisz
zapierać. Nic ci to nie pomoże.
– No cóż, sam nie wiem... – powiedział z wahaniem du Kane.
Poszukał oczami dziewczyny.
– Nie ruszaj się, ojcze. – Podniosła wzrok na dużego i Ethan zauważył, że z tej pulchnej twarzy
patrzy dwoje zaskakująco zielonych oczu. – Jeżeli uderzysz ojca, prawdopodobnie go zabijesz... jest
już stary. Skończcie z tym idiotyzmem. Dopilnuję, żeby was nie zastrzelono, przynajmniej nie od razu.
A ojciec nie wniesie oskarżenia. Ma za dużo roboty, żeby interesować się takimi szumowinami jak
wy.
Du Kane! Teraz wiedział już, skąd ich zna... ależ ona naiwna... liczy na kruche zdrowie ojca... co
za ryzyko. Hellespont du Kane był prezesem Rady Kurita-Kinoshita Ltd. Produkowali wiele rzeczy,
między innymi napędy dla statków międzygwiezdnych. Powiedzieć, że był bogaty, to tak jakby
stwierdzić, że klimat leżącej pod nimi planety nieco odbiega od tropików. O kim jak o kim, ale o nim
można było niewątpliwie powiedzieć, że jest nadziany.
Strona 11
Ethan był dobrym handlowcem, szybko więc połapał się w sytuacji i podzielił aktorów na dwie
grupy. Dwóch porywaczy, dwoje porywanych i jeden niewinny przechodzień, który wpadł w
pułapkę. Ciekaw był, czemu tego człowieczka nie zastrzelili.
Pytanie to przestało być tylko czysto akademicką ciekawostką, ponieważ wielkie chłopisko z
obolałym kciukiem wpatrywało się teraz prosto w niego. I kiedy Ethan gapił się w lufę promiennika,
przyszło mu na myśl, że nieco za dużo czasu poświęcił na obserwowanie, a nieco za mało na
ulatnianie się z miejsca akcji. Cofnął się o krok.
– Idę do wnęki bagażowej numer trzy... przepraszam, że przeszka...
– Czekaj no, ty odpadku. – Duży odwrócił się do swojego partnera. – I co teraz, Walther?
– No nie, na Ramę, jeszcze jeden! Czy wszyscy na tym statku prowadzą nocny tryb życia? –
Jeszcze jedno spojrzenie w kierunku przegubu. – Musimy się stąd wynosić. Zabieraj go na razie,
Kotabit. Whitting wyraźnie mówił, żeby nie zostawiać żadnych szczątków.
Ethanowi wcale nie podobało się to, że nazywają go „szczątkiem”. Brzmiało to jak jawna groźba.
Na razie jednak wpadł.
– Ty, przechodź tam – rozkazał Walther, gestykulując promiennikiem w kierunku pozostałych
jeńców.
– Słuchajcie, ja naprawdę nie mogę do was dołączyć. Za pół godziny mam bardzo ważną naradę
handlową i...
Walther wytopił niewielką dziurkę w pokładzie między nogami Ethana, który już nie ociągając się
ruszył i stanął obok człowieczka, na lewo od du Kane’a. Człowieczek poprawiał sobie chyba szkła
kontaktowe.
– Czy to naprawdę porwanie? – zapytał Ethan, kiedy dwaj bandyci zaczęli się naradzać.
– Obawiam się, że tak, przyjacielu. – Człowieczek akcentował słowa miękko, wyrażał się
precyzyjnie. – Z formalnego punktu widzenia można by nas uznać za współsprawców zbrodni
głównej. – Mówił jak nauczyciel pouczający klasę.
– Obawiam się, że wszystko się panu pomieszało – poprawił go Ethan. – Współsprawcą, jest
ktoś, kto pomaga i nakłania do przestępstwa. Pan i ja jesteśmy ofiarami, a nie współsprawcami.
– Wie pan, to wszystko zależy od punktu widzenia.
– Do szalupy, wszyscy! – ryknął Walther nie troszcząc się już o to, czy ktoś go usłyszy.
– A może damy każdemu po głowie? – zapytał Kotabit.
– Słyszałeś, ty tłuściochu... to niebezpieczne. Zwłaszcza przy podchodzeniu do lądowania.
Strona 12
Colette du Kane wpatrywała się w Ethana. Może to imię pasowało do niej, kiedy była mała, ale
teraz... jakaś „Hilda” byłaby bardziej a propos. Od spojrzenia tych niezwykłych oczu robiło mu się
zimno. Nie uśmiechała się.
– Słuchaj no, czemu nie poszedłeś po pomoc?
– Dopiero co wszedłem i nie byłem pewien, co...
– Nie byłeś pewien? Och, zresztą wszystko jedno. – Westchnęła ze zrezygnowanym wyrazem
twarzy. – Przypuszczam, że nie powinnam się spodziewać niczego innego.
Pewnie by się z nią posprzeczał, gdyby nie jeden niezręczny fakt, a mianowicie to, że absolutnie
miała rację. Niewątpliwie przeciągnął obserwację ponad miarę.
– Dlaczego ty nie jesteś piękna? – zadał jej idiotyczne pytanie. – Dziewice w opałach są zawsze
piękne.
Uśmiechnął się z zamiarem obrócenia tego w żart, ale ona patrzyła na to inaczej. Rzuciła mu ostre
spojrzenie, a potem całe jej ciało pochyliło się, drżące, rozdęte.
– Słuchaj no – warknął Kotabit do du Kane’a. Głos miał spokojniejszy, bardziej pewny niż jego
towarzysz, chociaż to ten niższy mężczyzna wydawał się kierować akcją. – Jeżeli trzeba będzie
poobcinać po plasterku nogi twojej córce, zaczynając od wielkiego palca, sądzę że nie przeszkodzi to
naszym planom. Może to cię przekona?
– Nie zwracaj na niego uwagi, ojcze – powiedziała Colette. – Blefuje.
– Ojej...!
Starszy pan mimo posiadanych miliardów przypominał wyłącznie żałosny worek, pełen
niezdecydowania. I nagle w jego umyśle pojawiła się chyba jakaś myśl i nadała nowy ton jego
postawie. Stanął bardziej prosto i plunął na Kotabita. Wysoki mężczyzna z łatwością się uchylił, nie
tracąc nic ze swojej czujności. Du Kane robił wrażenie zadowolonego z siebie. Odwrócił się i
wszedł do maleńkiej, giętkiej śluzy prowadzącej do szalupy. Ethanowi przyszło na myśl, żeby walnąć
z rozmachem w broń Walthera, ale Kotabit nie sprawiał wrażenia ani odrobinę roztrzęsionego,
odwrotnie niż pierwszy opryszek. Nie miał najmniejszych wątpliwości, co zrobi drugi bandyta, jeżeli
on rzuci się na jednego z nich, chociaż jego śmierć mogłaby nieco skomplikować ich plany. Poszedł
więc za małym człowieczkiem do szalupy.
– Nawiasem mówiąc, nazywam się Williams... Milliken Williams – zagaił ten ostatni, kiedy
wchodził do śluzy przed Ethanem. – Uczę w szkole. Duża matura.
– Ethan Fortune. Jestem komiwojażerem.
Rzucił okiem na dziewczynę. Obaj bandyci szli tuż za nią. Szkoda, przyszło mu bowiem na myśl,
żeby zamknąć im drzwi do szalupy przed nosem, ale za bardzo się tłoczyli.
Strona 13
W szalupie było ciemno. Światło dochodziło jedynie od pulpitu, który był zawsze włączony.
Żaden z bandytów nie zadał sobie trudu, by zapalić światło. Oczywiście obawiali się, że włączyłoby
się urządzenie ostrzegawcze w kołpaku kontrolnym. Zastanawiał się, czyby nie przycisnąć kontaktu
nie bacząc na konsekwencje, ale jego plany unicestwił jeden drobny fakt. Nigdy, poza okresem
ćwiczeń, nie był w szalupie i nie umiałby odróżnić kontaktu światła od wyłącznika samodestrukcji.
Tak więc potykali się w niemal kompletnych ciemnościach, a potem popędzani przez bandytów
poprzypinali się pasami do leżanek. Foteli było dwadzieścia, a oprócz tego na przedzie dwie leżanki
dla pilotów. Walther już siedział na jednej z nich i wykonywał jakieś niewidoczne manipulacje przy
konsoli głównej. Kotabit leniwie przypinał się do drugiej. Okręcił dookoła swój fotel, żeby
popatrzeć na pozostałych. Ethan jakoś nie miał ochoty sprawdzić, czy tamten dobrze widzi w
ciemnościach.
Zatrzasnęły się drzwi i nie odezwała się ostrzegawcza syrena. Przynajmniej to urządzenie musieli
odłączyć wcześniej, żeby nie dopuścić do ostrzeżenia głównego komputera. Chyba ich ktoś zauważy,
jak tylko szalupa oderwie się od kadłuba, ale Ethan nie był inżynierem i nie mógł mieć pewności.
Walther mamrotał coś, co brzmiało jak „... ustawiony wystarczający dystans... mam nadzieję...”
– Lepiej się poprzypinajcie porządnie – doradził Ethan pozostałym. – Nie wydaje mi się, żebyśmy
mieli wylądować na standardowym lądowisku.
– Geniusz! – Głos Colette du Kane było równie łatwo rozpoznać, jak jej kształty.
– Pewnie będzie twarde lądowanie – dokończył Ethan niezręcznie.
– Dwie iście einsteinowskie dedukcje pod rząd. Ojcze, sądzę, że nie ma się czym martwić.
Przecież mamy na pokładzie geniusza takiego kalibru jak ten chłopak. Pewnie zaraz wprawi nas w
zdumienie informacją, że te dwa puchłogłowe białkowce mają wobec nas złe zamiary.
– Słuchaj no – zaczął Ethan, usiłując zlokalizować ją w ciemnościach. Oczy powoli zaczynały się
przyzwyczajać do nikłego światła. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak Walther w tych ciemnościach
manipuluje sterami. Musieli ćwiczyć to tysiące razy. – Wciąż jeszcze nie jestem całkiem pewien, co
tu się dzieje. Przyszedłem popatrzeć sobie na moje próbki towarów, zajmowałem się swoimi
sprawami, a naraz zwaliły mi się na głowę twoje problemy rodzinne.
– Postawiłbym hipotezę, że chodzi o próbę okupu – powiedział pan du Kane. – Jak bez wątpienia
orientują się ci teriologiczni potwarcy, nie jestem tak całkiem bez środków.
– Uważaj, co mówisz – wybuchnął kolos Kotabit, który nie bardzo wiedział, jak się ustosunkować
do zarzutów producenta.
– Przykro mi, że pan i pan Williams zostaliście w to wciągnięci.
To oczywiste, tych dwóch nie spodziewało się, że o tej porze im ktoś przeszkodzi.
– Mnie też jest przykro – powiedział z przejęciem Ethan.
Strona 14
Przez mały pojazd przeszło lekkie drżenie, potem jeszcze jedno. Wkrótce pod plecami czuli stałe,
nieustanne brzęczenie.
– Znajdą nas, jak już wylądujemy – ciągnął dalej, usiłując dodać swojemu rozmówcy otuchy. –
Wykreślenie naszej trajektorii lądowania nie powinno sprawić większych problemów.
– Zgodziłbym się z tobą, młody człowieku, gdyby nie dokładność, jaką do tej pory wykazywali
nasi nikczemni towarzysze...
Coś nimi szarpnęło i Ethan gwałtownie zaczął tracić na wadze. Oderwali się od statku i zaczęli
oddalać od pasażerskiego pola.
– Opuściliśmy statek – zaczął, ale przerwał mu dobrze znany głos:
– Dobry Boże! Znowu mnie zaskoczył! – powiedziała Colette z nabożną ironią.
– No to już, interpretuj sobie wszystko sama! – odparł ze złością Ethan. – I tak się pewnie nic nie
będzie działo, zanim nie zaczniemy przygotowywać się do lądowania.
Oczywiście nie miał racji.
Nagle coś uderzyło szalupę w bok, jakby ogromny młot. Szalupa zaczęła koziołkować jak szalona.
Ethan w przelocie zobaczył przez okienko planetę obiegającą ich dookoła i to dużo za szybko. Colette
zaczęła krzyczeć. Z przodu Walther klął i jęczał, manipulując przy sterach, wrzeszcząc coś na temat
czasu, którego mu już brak i czasu, który stracił.
Jeszcze jedno mdlące szarpnięcie i w polu widzenia pojawił się oświetlony słońcem Antares. Już
nie był blisko, więcej, gwałtownie się oddalał. Ale nie na tyle gwałtownie, żeby Ethan nie zdążył
spostrzec dziury ziejącej w zwróconym ku nim boku. Spojrzał znowu na wnętrze szalupy.
Nagle w części pasażerskiej pojawiła się jakaś dodatkowa postać. Nie była przypięta pasem i
zataczała się jak pijana na tyłach magazynku. Przez moment Ethan miał wrażenie, że jednak oczy mu
się jeszcze nie przystosowały.
Szalupa zakołysała się obłąkańczo i Walther zaczął bezradnie wrzeszczeć. Williams krzyknął: –
Ojej!
A widziadło z magazynku ryknęło w bełkotliwej terangielszczyźnie:
– Żarty żartami, ale na wszystkie Czarne Dziury i Fioletowe Protuberancje, tego już za wiele!
I w tym momencie oczy Ethana zrezygnowały z przystosowywania się do ciemności czy
czegokolwiek innego.
Strona 15
ROZDZIAŁ II
Nie żyje, co do tego nie było dwóch zdań. Zamarzł żywcem. Lodowaty dreszcz przeszedł go od
stóp do głów.
Zaraz, chwileczkę. Jeżeli nie żyje, to nie powinien się trząść. Żeby się upewnić, zatrząsł się raz
jeszcze. I drugi raz. Przyszło mu na myśl, że może te wstrząsy mają jakieś zewnętrzne źródło.
Mrugając powiekami odwrócił głowę. Wpatrywała się w niego pochylona, hebanowa twarz
Williamsa.
– Jakże się pan czuje, mój drogi Fortune? – zapytał nauczyciel z troską.
Ethan zauważył, że ma on na sobie gruby płaszcz z jakiegoś ciężkiego, brązowego materiału.
Widać było pomarańczowe łaty, wyściółka miejscami była skłębiona, ale sprawiał wrażenie
ciepłego. Odwrócił się na bok i usiadł. Od wysiłku zakręciło mu się w głowie i dopiero po minucie
wyostrzył mu się wzrok. Natychmiast zorientował się, że sam jest przyodziany w podobny strój, który
sięga mu dobrze za kolana i jest na niego co najmniej o dwa rozmiary za duży.
Williams podał mu kubek czarnej kawy. Kawa parowała jak szalona. Ethan ujął naczynie przez
rękawice i dwoma haustami wychylił wrzący płyn. Akurat w tym momencie było mu obojętne, czy
przełyk nie zmieni mu się w krater wulkaniczny. Miał za plecami coś, co wydawało się skłonne go
podtrzymać, oparł się więc, głęboko odetchnął i badawczo przyjrzał się swemu otoczeniu.
Du Kane’owie siedzieli naprzeciw niego. Ubrani byli w takie same brązowopomarańczowe
płaszcze, tylko dobrane rozmiarem. Starszy pan trzymał przed sobą jakąś puszkę i z namysłem w niej
dłubał. Z puszeczki unosiło się pasemko pary. Du Kane wybrał coś z wnętrza, wsunął to do ust,
zmarszczył się, przełknął i znowu zaczął dłubać. Jego córka siedziała z boku, opierała się na łokciu i
patrzyła spode łba tak po prostu przed siebie.
Siedzieli w jakimś niewielkim pokoju. Podłogę tu i tam pokrywała warstewka czegoś białego.
Chociaż Ethan umysł miał przyćmiony, nawet dla niego było jasne, że to śnieg albo jakaś Inna
zamarznięta ciecz. Wiedział, że znajdują się na powierzchni planety. Domyślił się po temperaturze.
Jedno pytające spojrzenie na Williamsa.
– Jesteśmy w szalupie, w tylnym magazynku. Prawie się nie rozszczelnił.
„Prawie” było słowem odpowiednim, bo z miejsca, gdzie stykały się ze sobą framuga i drzwi,
napływało powietrze. Metalowe ściany były bardzo pogięte, zwłaszcza z tyłu, tam gdzie znajdowały
się silniki. Skończył kawę i podczołgał się do drzwi wejściowych. Drzwi i ściana pochylały się u
Strona 16
szczytu do wewnątrz. Na trzech czwartych wysokości znajdowało się niewielkie okienko.
Stojąc wyjrzał przez glasyt, nie troszcząc się o to, że odcina niemal cały dopływ światła do
małego przedziału. Colette wyraziła się w sposób odpowiednio zjadliwy na temat takiego braku
względów, ale Ethan zbyt był pochłonięty widokiem, żeby na nią zwrócić choćby najmniejszą uwagę.
Patrzył na centralne przejście przez to, co było kiedyś przedziałem pasażerskim wahadłowca.
Przez ogromne dziury, ziejące w świętej pamięci dachu, widać było niebo. Ponad połowa leżanek
używanych na czas przyspieszania została wyrwana z zamocowania lub powykręcana. Wnętrze
kadłuba zalane było jaskrawym, oślepiająco jasnym światłem słońca. Uświadomił sobie nagle, że w
kaptur płaszcza, który miał na sobie, wmontowane zostały gogle i osłona twarzy.
Odwracał głowę i wyciągał szyję, aż udało mu się zobaczyć prawą stronę statku; cała była
dziobata. Połowę lewej strony coś rozdarło na całej długości, została z niej jedna szrama
potarganego metalu. Nie był z niego żaden mechanik, ale nawet taki matoł w tej dziedzinie
zorientowałby się, że prędzej polecą nowym statkiem, niż zreperują ten stary. W tej chwili większą
nośność miał jego fundusz reprezentacyjny.
Podłoga kabiny i powykręcane fotele były lekko przyprószone śniegiem, zwłaszcza po tej
rozdartej, lewej stronie. Muśnięcia bieli łagodziły widok porozdzieranego duramiksu i zastygłej w
konwulsjach podłogi. To tu, to tam leżące w śniegu odłamki rozbitego glasytu rzucały kalekie tęcze
na wnętrze przedziału. Jeżeli któreś okienko nie doznało uszczerbku, musiało znajdować się poza
jego linią wzroku.
Może przesadził z tym wyciąganiem się i obracaniem. W każdym razie znowu poczuł zawroty
głowy. Zaparł się plecami o drzwi, powoli osunął do pozycji siedzącej i wtulał głowę w dłonie,
dopóki mu nie przeszło.
– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał znowu Williams.
Na jego twarzy malował się niepokój.
– Tak... odrobinę mnie tylko mdli. – Zamrugał oczami. – Chyba już w porządku, przynajmniej tak
mi się zdaje. – Przerwał. – Tyle, że jakoś nagle chyba nic najlepiej widzę.
– Za długo patrzył pan przez okienko bez zabezpieczenia – wysunął przypuszczenie Williams. –
Spodziewam się, że to zaraz minie. Niech się pan nie martwi. Nic ma to nic wspólnego z urazem
głowy.
– I niby ta informacja ma mnie podtrzymać na duchu?
Z tyłu na głowie miał guza, czuł to. Ale przynajmniej wydaje się nienaruszony. Jego łeb, a nie ten
guz. W zasadzie to powinien być tak podziurawiony jak kadłub statku.
– Powinien pan to założyć. – Nauczyciel pokazywał palcem na gogle spoczywające na czole
Ethana. – Żeby zapobiec ślepocie śnieżnej – dodał zupełnie niepotrzebnie.
Strona 17
– Pomyśleli o wszystkim, nie? – stęknął Ethan. Znowu przeszedł go dreszcz. – Ma pan jakieś
rozeznanie, ile może być stopni?
– Tak na oko około dwudziestu poniżej zera, naturalnie w skali Celsjusza – odparł Williams, jak
gdyby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. – I jak mi się zdaje, trochę się ochładza. Ale
może się pan sam zorientować. W lewy mankiet ma pan wbudowany termometr. – I lekko się
uśmiechnął.
Rzeczywiście, w materiał tuż za obrąbkiem rękawicy wszyty był maleńki, okrągły termometr. W
pierwszej chwili Ethan sądził, że nauczyciel musi się mylić. Czerwona linia wydawała się okrążać
niemal całą tarczę. Potem zauważył, że najwyższe wskazanie termometru odnosi się do temperatury
zamarzania wody. Dalej wskazania szły w dół, nie w górę. Duże wrażenie robił nie tyle odczyt
bieżący, ile nasuwające się wnioski. Nagle przyszło mu na myśl coś zabawnego. Roześmiał się, a
nawet ryknął śmiechem. Dla całej reszty nie wyglądało to ani zabawnie, ani nawet zrozumiale.
Przyglądali mu się z pewnym niepokojem, zwłaszcza du Kane. Colette zaś miała taką minę, jak gdyby
od samego początku spodziewała się czegoś podobnego. Siłą powstrzymał się od śmiechu, kiedy
poczuł, że na policzkach zaczynają mu zamarzać łzy. Wtedy zauważył, że wszyscy mu się przyglądają.
– Nie, nie zwariowałem. Uderzyła mnie tylko myśl, że na pokładzie Antaresu został towar, którym
handluję, między innymi cztery tuziny asandyjskich, przenośnych, katalitycznych grzejników, model
delux. Miałem je zamiar sprzedać biednym, zacofanym tubylcom. A teraz za jeden z nich oddałbym
własną babkę.
– Gdyby, gdyby na piecu rosły grzyby, zawsze byśmy mieli co jeść... – powiedział filozoficznie
Williams. – Coś takiego powiedział Russel... filozof angielski, dwudziesty wiek.
Ethan kiwnął głową. Narysował palcem na śniegu spiralę... te rękawice są z prawdziwej skóry,
zauważył. A kiedy patrzył na zebraną grupkę, coś wpadło mu do głowy. Jego umysł wciąż jeszcze o
kilka kroków nie nadążał za wzrokiem.
– A mówiąc o Antaresie, coś z nim było bardzo nie w porządku, kiedyśmy odpalili przy starcie.
Tak, w kopule pasażerskiej była dziura! Zobaczyłem ją w czasie koziołkowania.
– Bardzo nie w porządku i dużo za silnie odpalili – zawtórował mu jakiś jakby swojski głos z
ciemnego kąta gdzieś w tyle. Niewielka, markotna postać wysunęła się w smugę nikłego światła.
Prawą rękę miała zgiętą i podwieszoną na prowizorycznym temblaku, a na policzku powoli zasychała
szpetna szrama.
– Nie ma co, umiesz dobierać słowa, koleś – zakończyła.
– Hej, przypominam sobie, kto ty jesteś – powiedział bez wahania Ethan. – Masz na imię... czekaj
no... ten drugi facet mówił do ciebie Walther.
Ten duży facet. – Usiłował zobaczyć coś za jego plecami, w najdalszym kącie pomieszczenia. A
skoro już o nim mowa...
Strona 18
– Ten większy facet... September... go wykończył poinformowała go Colette du Kane. –
Wprawdzie światła na konsoli zgasły, ale jestem pewna, że to był on, przecież chyba nic... – Ugryzła
się w język. – Ciekawe, skąd on się wziął?
Ethan cofnął się myślami i przypomniał sobie widmową, przeklinającą w żywy kamień zjawę,
która pojawiła się w kabinie na chwilę przed tym, jak stracił przytomność.
– Chyba wiem, o kim mówisz. Mało resztek zmysłów ze strachu przez niego nie postradałem...
wyskoczył jak diabeł z pudełka w tym całym rozgardiaszu.
– To było naprawdę interesujące – zaczął du Kane. – Przypominam sobie, jak kiedyś...
– Cicho, ojcze, skończ jeść – powiedziała Colette.
Ethan popatrzył uważniej na tę dziewczynę, która w swoim kombinezonie ratunkowym wyglądała
jak różowy Budda. Kto tu właściwie jest prezesem, co?
Colette znowu zwróciła oczy na Ethana. Jej spojrzenie było otwarte, bezkompromisowe. Oceniała
jego wartość. Nie, nie... to powinna być jego prerogatywa. Odwrócił się, a ona musiała wyczuć jego
zdenerwowanie.
– Pan oberwał najmocniej z nas wszystkich – powiedziała uspokajająco.
Ethan zdawał sobie sprawę, że z rozmysłem usiłuje mu poprawić samopoczucie. Chociaż guz, jaki
wyczuwał z tyłu głowy, potwierdzał słuszność jej uwagi.
– Miał broń? – zapytał Ethan.
Odpowiedź dziewczyny była chłodna i obojętna.
– Nie, wydaje mi się, że mu kark skręcił. Czysta robota.
– O – powiedział Ethan. – Słuchaj, chciałem przeprosić, że powiedziałem ci, że jesteś gru... to
znaczy za to, co tam powiedziałem.
– Daj sobie spokój – mruknęła cicho. – Przyzwyczaiłam się do tego.
Po raz pierwszy, pomyślał Ethan, w swoich wypowiedziach minęła się z prawdą.
Wyglądało na to, że Du Kane wyczuł ich zażenowanie. I z niezwykłym taktem pomógł im je ukryć.
– Ma pan na sobie, jak mi się zdaje, płaszcz nieboszczyka.
– Nie najlepiej pasuje, prawda? – mruknął z roztargnieniem Ethan.
Podniósł ręce. Jeżeli nie będzie uważał, pogubi rękawice. Ale nie przeszkadzało mu to, że
śmiesznie wygląda. Płaszcz był ciepły. Chociaż prawdopodobnie Colette du Kane była jeszcze
Strona 19
cieplejsza. Rozejrzał się dookoła.
– Gdzie jest ten facet... jak mu tam...
– September. Skua September – podpowiedział mu Williams.
– No, gdzie on jest?
Colette machnęła ręką gdzieś w kierunku drzwi.
– Kiedy przekonaliśmy się, że to pomieszczenie jest właściwie nienaruszone... nawiasem mówiąc,
to on cię wniósł do środka... wydawało się naturalne, żeby tu się schronić. Nie tracić ciepła
własnego, schować się przed wiatrem. Awaryjne racje żywnościowe są w tej pokręconej szafce za
moimi plecami. Z radością mogę cię poinformować, że ogólnie mówiąc przetrwały nie najgorzej.
September przekąsił coś i zniknął na zewnątrz. Jakiś czas temu. Jeszcze nie wrócił.
– Milczący facet – wtrącił du Kane. Jedzenie pociekło mu po brodzie i zaczął je z zażenowaniem
ocierać.
– Spodziewam się, że nic mu się nie stanie – wtrącił Williams. – Zabrał ze sobą jeden z
promienników. A ja – ciągnął dalej podnosząc niewielką broń – mam drugi. Sugerował, żebym
wykorzystał go, gdyby naszemu porywaczowi – wskazał na posępnego Walthera – zebrało się znowu
na jakieś nietowarzyskie poczynania.
Ethanowi przyszło na myśl, że ten ostatni przygląda się broni z nieco tęsknym wyrazem twarzy.
– Phi! Niewiele by mi teraz z niej przyszło!
Zadygotał. Wyraźnie był nawet bardziej zmarznięty niż Ethan. Ponakładał na siebie kilka koszul i
awaryjne termoponczo z zapasów w szalupie, przez co wyglądał jak przysadzista, tłusta żaba. Ale
ponczo nie było zaprojektowane z myślą o takich temperaturach, a kaptur działał na granicy
wytrzymałości. No cóż, tym gorzej dla niego.
Ethan zastanowił się nad ubraniami, które nosili du Kane i jego córka. Pasowały na nich niemal
idealnie, jak gdyby zamówiono je w warsztacie jakiegoś thranxyjskiego krawca. Niewykluczone, że
właśnie tak było. Wyraźnie porywacze nie chcieli, żeby ich podopieczni zamarzli na śmierć. W takim
razie Williams prawdopodobnie ubrany był w futra Walthera. On sam został już poinformowany o
przerażającym pochodzeniu własnego stroju. No cóż, jeżeli ktoś tu miał zamarznąć na śmierć, to bez
najmniejszych skrupułów wybierze tego szpetnego człowieczka z rozwalonym skrzydełkiem. Kiedy
pomyślał, ile w prowizji będzie go kosztowało to nałożenie drogi...
Zaraz, zaraz. Jeżeli on ma na sobie kurtkę zmarłego Kotabita, Williams nosi ubranie Walthera, a
du Kane’owie mieli swoje własne – to znaczy, że ten dziwny pan September grasuje gdzieś tam na
zewnątrz bez płaszcza. Chyba że porywacze mieli jakieś zapasowe, a to było niezbyt
prawdopodobne. Cóż, to już sprawa pana Septembra. Teraz w pierwszej kolejności miał co innego
na głowie.
Strona 20
– Ma pan jakieś zielone pojęcie – zapytał Williamsa – gdzie jesteśmy?
Odpowiedzi na pytanie udzielił jednak Walther.
– Mieliśmy wylądować – zaczął z goryczą – około dwustu kilometrów na południowy wschód od
Dętej Małpy. Spotkanie było zapięte na ostatni guzik. Jednak wskutek kilku cholernych opóźnień i
problemów z zapalnikiem znaleźliśmy się w polu wybuchu ładunku, który zamontowaliśmy na
Antaresie. Pokiereszowało nam całą zdolność nawigacyjną. Instrumenty tak skomlały, że nie mogę
mieć pewności, a do tego jeszcze ten rozwalony komputer. Wcale nie zdziwiłbym się, gdybyśmy byli
po drugiej stronie planety. A jak się chcecie zakładać, jaką mamy szansę, żeby się z tego wykaraskać,
to odstąpię wam mój udział za pół darmo.
– Zamontowaliście ładunek? – wypytywał go Ethan, ale Walther najwyraźniej powiedział już
wszystko, co chwilowo miał zamiar powiedzieć. Popadł w ponure milczenie i zaszył się z powrotem
w swoim kącie.
– Prawdopodobnie jakaś solidnych rozmiarów bomba nastawiona tak, żeby wybuchła, kiedy
opuścimy Antaresa – brzmiał profesjonalny komentarz Colette. – Gdy wchodziliśmy do szalupy, a
potem uszczelnialiśmy wejście, nic było słychać żadnego alarmu, tak więc zakładam, że o to
zatroszczyli się wcześniej. W oczywisty sposób ta bomba to był manewr maskujący, zgodnie z
planem miała przekonać ekipę ratunkową, że wszyscy w tej części statku wyparowali, a zwłaszcza
ojciec i ja.
– Rozumiem – powiedział Ethan. – W ten sposób wszyscy założyliby, że wy z ojcem nie żyjecie...
aż ci dwaj odlecieliby na bezpieczną odległość i przygotowali się do wysuwania żądań. I nie byłoby
żadnego pościgu. Bardzo sprytnie. Oczywiście, jeżeli ktoś akurat przechadzałby się po tej części
statku w momencie wybuchu bomby, to już tylko jego pech. – Rzucił Waltherowi wściekłe
spojrzenie, ale ten go ignorował.
– Właśnie – ciągnęła dalej Colette. – A zwlekali, zwlekali, aż rozwalił im się całkiem rozkład
jazdy i nie udało im się odlecieć na porę. W ogóle nie udałoby im się odlecieć, gdyby ojciec nie... –
Wzruszyła ramionami.
– Powinnaś podziękować mu, że uratował ci życie – powiedział z dezaprobatą Ethan.
Colette ponownie zmiażdżyła go spojrzeniem. – Jakie życie? Czy ma pan choć cień pojęcia, co to
znaczy być bogatym, panie Fortune? To wspaniałe uczucie. Ale być bogatym i wyśmiewanym...
– No to czemu się nie od...? – Ugryzł się w język. Ale Colette zrozumiała.
– Odchudzę? Nie da się. Zmiany gruczołowe, nieodwracalne, tak mówią lekarze. – Była wyraźnie
podrażniona. – Och, idź pan już sobie coś odmrozić!
– Słuchajcie – wtrącił się Walther, wystawiając głowę w smugę światła. – Obojętne, co sobie
myślicie, ale planowaliśmy to tak, żeby nikogo nie zaskoczył ten wybuch. To był jedyny powód, dla
którego nie zastrzeliłem ciebie ani ciebie jak tylko wetknęliście swoje nosy na pokład szalupowy.