Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Flint Eric - 1632 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
FLINT ERIC
1632
Strona 4
ERIC FLINT
Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2006.
Copyright © 2000, 2006 Eric Flint. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do
osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej
powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest zabronione bez pisemnej zgody
wydawcy lub właściciela praw autorskich. Ilustracja na okładce: Łukasz Mrozek
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Barbara Giecold i Michał Bochenek
Korekta: Sylwia Sandowska-Dobija
Skład: Jarosław Polański
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail:
[email protected]
ISBN: 83-7418-097-8 ISBN: 978-83-7418-097-9
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:
www.isa.pl
Mojej matce,
Mary Jeanne McCormick Flint,
oraz Wirginii Zachodniej,
z której pochodzi.
Prolog
Tej tajemnicy nigdy nie udało się wyjaśnić. Podobnie jak meteor tunguski czy krater Walhalla
na Callisto2, dołączy ona do katalogu zjawisk niewytłumaczalnych. Gdy po paru miesiącach
stało się już jasne, że nie uda się znaleźć żadnej szybkiej odpowiedzi, oczy całego świata
zaczęły stopniowo kierować się w inną stronę. Przez kilka lat ludzie opłakujący swych
bliskich naciskali na władze, aby kontynuowały śledztwo, ale niestety, do tego potrzebni byli
prawnicy, a tych właśnie zabrakło. Sąd prędko ustalił, że katastrofa w Grant-ville była woła
bożą, więc z tego tytułu nie należy się żadne odszkodowanie. W ciągu dziesięciu lat
Strona 5
katastrofa, wzorem zabójstwa Kennedy 'ego, stalą się pożywką dla fanatyków i zapaleńców,
dzięki czemu nie było jej dane odejść w zapomnienie. Prawdopodobnie jednak żaden
szanujący się naukowiec nie żywił nadziei, że zagadkę uda się ostatecznie rozwikłać.
Teorii, rzecz jasna, nie brakowało, choć z przyrządów pomiarowych nie dało się niczego
konkretnego odczytać. Niewielka czarna dziura przeszła przez atmosferę Ziemi – to była jedna
z teorii. Inna (popularna do czasu, gdy w świetle późniejszych odkryć odrzucono obliczenia,
na których się opierała) głosiła, że to oderwana superstruna* wymierzyła planecie lekko
chybiony cios.
Jedyną osobą, która była bliska zrozumienia, że oto powstał nowy świat, był pewien biolog,
Hank Tapper – student trzeciego roku biologii – dołączony praktycznie w ostatniej chwili do
jednej z ekip geologów, wysianych w celu zgłębienia przyczyn katastrofy. Spędzili oni kilka
miesięcy na badaniu obszaru, który zastąpił część Wirginii Zachodniej. Jedynym wnioskiem,
do jakiego doszli, było to, że ów nowy obszar nie był naturalną częścią rejonu. Był on
10 Erie Flint
jednak bez wątpienia pochodzenia ziemskiego, co całkowicie ostudziło zapał UFO-
maniaków.
Obcy teren został zmierzony, i to dość dokładnie. Tworzył idealną półkulę o promieniu pięciu
kilometrów. Kiedy ekipa geologów odjechała, Tapper pozostał tam jeszcze przez kilka
miesięcy. W końcu doszedł do wniosku, że identyczna flora i fauna występuje w pewnych
częściach Europy Środkowej. Ogarnęło go podniecenie. Jego odkrycie pokrywało się z
raportem archeologicznym, który – bardzo, ale to bardzo nieśmiało – sugerował, że
zrujnowane domostwa odnalezione na nowym obszarze przywodzą na myśl przełom późnego
średniowiecza i wczesnego okresu nowożytnego na ziemiach niemieckich. Podobnie było z
siedmioma ciałami – dwóch mężczyzn, dwóch kobiet oraz trojga dzieci – znalezionymi w
jednym z domów. Ogień w znacznym stopniu uszkodził zwłoki, jednak ślady na kościach
wskazywały, że przynajmniej dwie spośród siedmiu osób zamordowano przy użyciu broni
siecznej dużych rozmiarów.
Badania zębów wskazywały na to, że ci ludzie albo nie należeli do epoki współczesnej, albo
też – z niejasnych względów – ich uzębienie nigdy nie było leczone. Z drugiej jednak strony
ekspertyza jednoznacznie stwierdzała, że morderstwa popełniono niedawno. Ponadto w
momencie odnalezienia domostw z ich zgliszczy wciąż jeszcze unosił się dym.
Przez kolejne miesiące Tapper sprawdzał, czy gdzieś w Europie Środkowej nie zniknął jakiś
Strona 6
fragment terenu, ale niestety niczego nie znalazł.
Jedynym możliwym wyjaśnieniem było przeniesienie zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.
Tapper miał przed sobą dobrze zapowiadającą się karierę, która ległaby w gruzach, gdyby
ujawnił swe przypuszczenia bez okazania jakichkolwiek dowodów. A jeśli miał rację, to nie
mogło być mowy o dowodach. Jeżeli cokolwiek pozostało z zaginionego terenu, przepadło
gdzieś w otchłani
Tak więc Tapper musiał się pogodzić z tym, że jego całoroczny wysiłek poszedł na marne.
Opublikował, rzecz jasna, wyniki swoich badań, lecz jedynie w postaci suchych i rzeczowych
sprawozdań, i to w mało znaczących periodykach. Niczego nie sugerował, nie starał się nawet
wyciągać wniosków -zależało mu na braku jakiegokolwiek zainteresowania ze strony opinii
publicznej.
I dobrze się stało. Zrujnowałby sobie bowiem karierę, i to na próżno -nikt by mu nie uwierzył.
A gdyby nawet ktoś taki się znalazł, to najbardziej skrupulatne przetrząśnięcie Europy
Środkowej nie wykazałoby istnienia tam pasującej półkuli. Ona oczywiście tam była – w
rejonie Niemiec zwanym Turyngią – ale prawie czterysta lat wcześniej i jedynie przez ułamek
sekundy. Gdy tylko dokonało się przemieszczenie obydwu półkul, nowy świat oddzielił się od
starego.
Poza tym prawda była dużo dziwniejsza niż to, co przychodziło Tapperowi do głowy, choć
nawet on przypuszczał, że przyczyną mógł być jakiś galaktyczny kataklizm.
W rzeczywistości katastrofa w Grantville była skutkiem tego, co ówcześni ludzie zwykli nazywać „przestępczą
nieumyślnością ". Spowodował ją odłamek kosmicznego śmiecia, oderwany fragment czegoś, co (z braku lepszego
określenia) mogłoby zostać nazwane dziełem sztuki. Można by rzec: odłamek rzeźby. Assiti dawali upust swym
solipsystycznym4 zapędom przy użyciu materii czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy z wpływu, jaki ich
„sztuka" wywiera na resztę wszechświata.
Osiemdziesiąt pięć milionów lat później Assiti zostali unicestwieni przez Fta Tei. Jak na ironię, Fta Tei byli
bocznym odgałęzieniem jednego z wielu gatunków wywodzących się z rasy ludzkiej. Nie powodowała nimi jednak
chęć zemsty. Fta Tei nie mieli pojęcia o swych korzeniach sięgających odległej planety zwanej Ziemią, a tym
bardziej nie wiedzieli o katastrofie, która miała tam miejsce. Przyczyną eksterminacji było to, że -pomimo wielu
wyraźnych ostrzeżeń -Assiti nie przestali oddawać się swej szkodliwej i nieodpowiedzialnej sztuce.
Rozdział 1
Przepraszam za moich rodziców, Mikę. – Tom spojrzał na wspomnianą parę wzrokiem
pełnym żalu. – Miałem nadzieję, że… – Urwał, lekko wzdychając. – Naprawdę mi przykro.
Władowałeś w to kupę kasy.
Mikę Stearns skierował wzrok tam, gdzie jego kolega. Matka i ojciec Toma Simpsona stali
pod ścianą stołówki, jakieś piętaaście metrów dalej, sztywno i ze skwaszonymi minami.
Strona 7
Swoje bardzo kosztowne ubrania nosili tak, jak gdyby przywdziali pełną zbroję płytową.
Filiżanki z ponczem trzymali kciukiem i palcem wskazującym, jakby chcieli w ten sposób
odciąć się od odbywającej się uroczystości.
Mikę powstrzymał się od uśmiechu. „No tak. Wysłannicy cywilizacji przestrzegający savoir-
vivre'u w krainie ludożerców".
–Nie przejmuj się tym, stary – powiedział łagodnie. Przestał obserwować nadętą dwójkę spod
ściany i zajął się lustrowaniem tłumu. Oczy błyszczały mu z zadowolenia.
Stołówka była bardzo dużym pomieszczeniem. Ściany w praktycznym kre-mowo-szarym
kolorze pokryto nieprzebraną ilością dekoracji, które brak dobrego smaku nadrabiały pogodą
ducha i radosną żywiołowością. Puste krzesła przesunięto pod ściany, długie stoły ustawione
nieopodal kuchni zastawiono jedzeniem i piciem.
Nie było kawioru ani szampana. Wiele zgromadzonych w sali osób nie ucieszyłoby się na
widok pierwszego dania („rybie jaja, co za paskudztwo!"), drugie zaś było zabronione przez
regulamin liceum. Ale Mikę się nie przejmował. Znał tych ludzi i wiedział, że docenią
skromny poczęstunek i podziękują, nawet
16 Erie Flint
jeśli dla bogatych i wyrafinowanych miastowych jest on poniżej wszelkiej krytyki. Dotyczyło
to głównie dorosłych, w znacznie mniejszym zaś stopniu tabunu dzieci biegających po całym
pomieszczeniu.
Mikę poklepał młodszego kolegę po ramieniu. Przypominało to nieco poklepywanie
zwalistego wołu. Tom był najlepszym blokującym wśród futboli-stów reprezentujących
barwy Uniwersytetu Wirginii Zachodniej i z całą pewnością wyglądał na kogoś takiego.
–Moja siostra poślubiła ciebie, a nie twoich rodziców. Tom skrzywił się.
–Co z tego? Mogliby chociaż… Jeśli mieli zamiar tak się zachowywać, to po cholerę w ogóle przyszli?
Mikę zerknął na niego. Pomimo ogromnych gabarytów kolegi nie musiał zadzierać głowy. Choć wagowo nie mógł
się z nim równać – Tom był cięższy o dobre 45 kilogramów -obydwaj byli mniej więcej tego samego wzrostu; mieli
nieco powyżej metra osiemdziesięciu. Tom powrócił do niechętnego wpatrywania się w rodziców. Podobnie jak w
ich przypadku, także jego twarz przybrała postać kamiennej maski. Mikę niepostrzeżenie mierzył wzrokiem swego
świeżo upieczonego szwagra.
I to bardzo świeżo. Ślub odbył się niespełna dwie godziny wcześniej w małym kościele, odległym od budynku
liceum o nieco ponad półtora kilometra. Rodzice Toma już podczas ceremonii kościelnej byli wyniośli i aroganccy.
Ich syn powinien był wziąć kameralny ślub w porządnej episkopalnej katedrze, anie… nie… Nie dość, że duchowny
to wieśniak, to jeszcze ta wsiowa szopal
Mikę wraz z siostrą całe lata temu porzucili rygorystyczną wiarę swych przodków na korzyść spokojnego
agnostycyzmu, jednak żadne z dwójki rodzeństwa nawet nie pomyślało o tym, że ślub Rity miałby się odbyć w
jakimś innym miejscu. Pastor był przyjacielem rodziny, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. I choć ceremonia
Strona 8
utrzymana była w duchu kalwinistycznego fundamentalizmu, w niczym im to nie przeszkadzało. Mikę stłumił
śmiech. Choćby dla samego widoku rodziców Toma, gotujących się z wściekłości na wzmiankę o siarce i ogniu
piekielnym, warto było przyjść na mszę.
Dobry humor szybko go jednak opuścił. Dostrzegł czający się w oczach Toma ból.
Zadawniony ból, jak przypuszczał. Tępy, stały ból mężczyzny nie akceptowanego przez
własnego ojca już od chłopięcych lat.
Tom urodził się w jednej z najbogatszych rodzin w Pittsburghu. Jego matka wywodziła się z
zamożnej rodziny ze wschodu Stanów. Jego ojciec – John Chan-dler Simpson – był
dyrektorem naczelnym sporej korporacji naftowej. Lubił chełpić się opowieściami o tym, jak
piął się po szczeblach kariery. Owszem, rzeczywiście spędził pół roku na hali produkcyjnej
jako brygadzista, tuż po tym, jak opuścił szeregi korpusu oficerskiego marynarki wojennej,
jednak na późniejszy rozwój
jego kariery największy wpływ miał fakt, iż jego ojciec był właścicielem korporacji. John
Chandler Simpson nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny potomek nie będzie chciał
podążać tym dobrze przetartym szlakiem.
Jednak Tom nie spełniał pokładanych w nim nadziei – ani jako dziecko, ani po osiągnięciu
pełnoletności. Mikę słyszał, że John Chandler wpadł w szał, gdy dowiedział się, że zamiast
Uniwersytetu Carnegie-Mellon jego syn wybrał Uniwersytet Wirginii Zachodniej. Gdy poznał
przyczynę tej decyzj i, j esz-cze bardziej go to rozjuszyło. „Futbol? Przecież ty nawet nie
jesteś rozgrywającym!". Gdy zaś rodzice ujrzeli wybrankę serca ich syna, obydwoje byli
bliscy ataku apopleksji.
Mikę przebiegał wzrokiem pomieszczenie, aż w końcu jego spojrzenie padło na dziewczynę
w sukni ślubnej, śmiejącą się z czegoś, co właśnie powiedziała młoda kobieta stojąca u jej
boku. To jego siostra Rita, dowcipkująca sobie wraz z jedną z druhen.
Różnica pomiędzy tymi dwiema dziewczynami była uderzająca. Druhna, Sharon, była dosyć
pulchna, co absolutnie nie przeszkadzało jej być atrakcyjną, i miała niezwykle ciemną cerę,
nawet jak na Murzynkę. Siostra Toma również była ładna, lecz tak szczupła, że sprawiała
wrażenie wychudzonej. Jej wygląd zdradzał pochodzenie – niezwykle blada skóra, piegi,
błękitne oczy i włosy niemal tak czarne jak u brata. Typowy appalachijski6 mieszaniec. Córka
górnika i siostra górnika.
„Biała biedota. No cóż, tym właśnie jesteśmy".
Myśląc tak, Mikę nie czuł złości. Odczuwał raczej litość dla Toma i pogardę dla jego
rodziców. Ojciec Mike'a, Jack Stearns, skończył liceum i pracował w kopalni, odkąd
Strona 9
ukończył 18 lat. Nigdy nie było go stać na nic więcej niż skromny dom. Liczył na to, że
pomoże swym dzieciom, gdy te pójdą do colle-ge'u. Nie przewidział jednak, że w kopalni
zawali się strop i zniweczy wszelkie jego plany. Jack został kaleką i wkrótce potem umarł.
W dniu jego śmierci Mikę był jak otępiały. Lata mijały, a w tym miejscu w jego sercu, które
niegdyś zajmował ojciec, była teraz bolesna pustka.
–Olej to, stary – powiedział cicho do Toma. – Po prostu to olej. Jeśli to ma dla ciebie
jakiekolwiek znaczenie, pragnę ci powiedzieć, że twój szwagier cię
Tom wciągnął głęboko powietrze, po czym powoli je wypuścił.
–Jasne, że ma, i to spore.
Nagle potrząsnął głową, jakby chciał oczyścić umysł i zająć go czymś zupełnie innym. Spojrzał Mike'owi prosto w
twarz.
–Potrzebuję twojej szczerej opinii. Za kilka miesięcy skończę szkołę i będę musiał podjąć
decyzję, co dalej. Czy myślisz, że jestem wystarczająco dobry, żeby przejść na
zawodowstwo?
Odpowiedź była natychmiastowa.
18 Erie Flint
–Nie. – Mikę pokręcił ze smutkiem głową. – Dobrze ci życzę, stary. Znalazłbyś się dokładnie
w tym samym miejscu, w którym ja niegdyś byłem: najgorszym z możliwych. Niemal
wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by się łudzić, ale…
Tom zmarszczył brwi; wciąż miał nadzieję.
–Tobie się na swój sposób udało. Cholera, wycofałeś się niepokonany. Mikę zaśmiał się pod nosem.
–Właśnie. Po ośmiu zawodowych walkach w wadze średniej. – Podniósł dłoń i potarł niewielką bliznę na lewej
brwi. – Na zakończenie kariery miałem nawet drugą walkę wieczoru w Grand Olympic Auditorium. To było
niesamowite.
Ponownie się zaśmiał, tym razem już otwarcie.
–Zbyt niesamowite! Wygrałem – ledwie – na punkty. Dzieciak zażądał rewanżu. I właśnie
wtedy wykazałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby się wycofać. Trzeba znać własne
możliwości.
Tom w dalszym ciągu był zachmurzony; wciąż się łudził. Mikę położył dłoń na jego masywnym ramieniu.
–Tom, spójrz prawdzie w oczy. Nie zajdziesz dalej ode mnie. Zdałem sobie sprawę z tego, że
załatwiłem dzieciaka, bo miałem nieco więcej doświadczenia, nieco więcej pomyślunku,
nieco więcej szczęścia niż on. – Skrzywił się na wspomnienie młodego meksykańskiego
boksera, którego szybkość i siła ciosu były naprawdę przerażające. – Ale wiedziałem, że
Strona 10
dzieciak zrobi postępy, i to wkrótce. I wiedziałem też, że nigdy w życiu nie będę tak dobry,
jak on już wtedy był. Dlatego się wycofałem, zanim rozwalił mi łeb. Radzę ci zrobić to samo,
póki jeszcze masz zdrowe kolana.
Tom znowu wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale jego
uwagę przykuła świeżo poślubiona małżonka, która zbliżała się, ciągnąc za sobą jakichś ludzi.
Tom w mgnieniu oka rozpromienił się niczym mały chłopiec. Widząc ten uśmiech, Mikę poczuł, że coś go chwyta
za serce. „Taki fajny dzieciak, a tacy koszmarni starzy". Rita pojawiła się z właściwą sobie energią, która byłaby w
stanie zasilić reaktor termojądrowy. Rozpoczęła od objęcia swego męża w sposób, który w takim miejscu jak
szkolna stołówka był wielce nieodpowiedni – wskoczyła na niego, obejmując go nogami („a co tam suknia").
Dodatkiem do tego niemal lubieżnego uścisku był dziki i bez wątpienia mało skromny pocałunek. Gdy już
zeskoczyła z Toma, podeszła, aby przytulić się do brata; w ten uścisk (choć oczywiście pozbawiony podtekstów
seksualnych) włożyła tyle samo energii, co w poprzedni.
Gdy wstępna faza powitań dobiegła już końca, Rita odwróciła się i zaprosiła gestem dwie wlokące się za nią
osoby. Pomijając szeroki uśmiech, wyglądało to tak, jakby cesarzowa przywoływała swe sługi.
Sharon również była uśmiechnięta od ucha do ucha. Stojąca obok niej postać miała na twarzy nieco bardziej
stonowany uśmiech. Był to czarnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w bardzo kosztowny garnitur.
Tradycyjne, szyte na miarę ubranie leżało na nim jak ulał, lecz jakoś dziwnie nie współgrało z uśmiechem
mężczyzny. Mikę dostrzegał w nim coś zawadiackiego. A z postawy wnosił, że ciało ukryte pod garniturem jest
znacznie bardziej atletycznie zbudowane niż wskazywałby na to oszczędny krój.
–Mikę, chciałabym ci przedstawić ojca Sharon. – Rita odwróciła się i właściwie wypchnęła
wspomnianego rodzica przed siebie, a potem zaczęła energicznie wymachiwać ręką. – Mój
brat, Mikę Stearns. Doktor James Nichols. Zachowuj się kulturalnie, braciszku. To jest
chirurg i pewnie gdzieś tu chowa jakiś zestaw skalpeli.
Chwilę później już jej nie było; popędziła w kierunku grupki ludzi rozmawiających w dalekim rogu stołówki,
ciągnąc za sobą Toma i Sharon. Mikę i doktor Nichols zostali sami. Mikę spojrzał na nieznajomego, nie bardzo
wiedząc, jak nawiązać rozmowę. Zdecydował się więc na mało wyszukany żart.
–O ile znam swoją siostrę – rzekł sucho – to mój nowy szwagier ma przed sobą długą noc. Doktor uśmiechnął się
nieco szerzej, potęgując tym samym wrażenie zawadiactwa.
–Na to wygląda – powiedział przeciągle. – Zawsze ma tyle energii?
–Odkąd nauczyła się chodzić.
Po przełamaniu lodów Mikę spróbował nieco uważniej przyjrzeć się swemu rozmówcy. Po kilku sekundach
doszedł do wniosku, że początkowe wrażenie było słuszne. Ojciec Sharon był typowym przykładem sprzeczności.
Skórę miał czarnąjak smoła, włosy siwe, mocno kręcone, bardzo krótko przycięte. Rysy toporne, jakby grubo
ciosane – takiej twarzy można się spodziewać raczej po robotniku portowym niż po lekarzu. Ajednak nosił się z
klasą, którą dopełniały dwa proste, lecz gustowne pierścienie. Pierwszy z nich był najzwyklejszą w świecie
obrączką ślubną, drugi zaś – dyskretnym sygnetem. Wypowiadał się jak człowiek wykształcony, jednak w jego
akcencie dźwięczały nutki języka ulicy. James Nichols nie był człowiekiem pokaźnych rozmiarów – miał nie więcej
niż 175 centymetrów wzrostu i nie był specjalnie masywny – a mimo to zdawał się emanować siłą. Rzut oka na
olbrzymie dłonie doktora pozwolił Mike'owi potwierdzić swe przypuszczenia. Te drobne blizny z całą pewnością
nie powstały podczas pracy w szpitalu.
Nichols zrewanżował się Mikę'owi podobną inspekcją. Wydawać by się mogło, że w jego oku
zamigotała jakaś iskierka. Mikę doszedł do wniosku, że mógłby polubić tego faceta, i
zdecydował się podjąć taką próbę.
Strona 11
20 Erie Flint
–Tak więc, panie doktorze, czy panu sędzia dał wybór? Znaczy się między lądówką a
piechotą morską.
Nichols parsknął. W jego oku rzeczywiście coś zaiskrzyło.
–Bynajmniej! „Idziecie do piechoty, Nichols". Mikę pokręcił głową.
–No to miał pan pecha. Mnie dał wybór. Na szczęście mi nie odbiło i wybrałem lądówkę. Jakoś nie miałem ochoty
na Parris Island7.
Nichols wyszczerzył zęby.
–Cóż, pewnie wylądował pan tam tylko za napaść i pobicie. O jedną bójkę za dużo, co? –
Przyjął uśmiech Mike'a za odpowiedź. – Nie mieli żadnych dowodów, bo zachowałem się jak
ostatni frajer. No, ale władze miały swoje mroczne przypuszczenia, tak więc sędzia był
nieubłagany. „Powiedziałem: piechota, Nichols. Mam was już dosyć. Albo to, albo sześć lat
na prowincji".
Doktor wzruszył ramionami.
–Muszę jednak przyznać, że pewnie ocalił mi życie. – Na jego twarzy pojawiło się udawane
oburzenie. Teraz dało się mocniej odczuć jego akcent. – Ale wciąż uważam, że gdy głupi
dzieciak upuszcza spluwę po drodze do monopolowego, po czym daje się złapać pięć
przecznic dalej, to nie jest to napad z bronią w ręku. A może, do cholery, właśnie szukał
prawowitego właściciela? Biedny aniołek pewnie nie zdawał sobie sprawy, że broń jest
kradziona.
Mikę wybuchnął śmiechem. Gdy spojrzenia rozmówców się spotkały, obaj poczuli wzajemną
sympatię i aprobatę. Był to przykład na to, że czasem dwoje ludzi jest w stanie niemal
natychmiast się polubić.
Mikę znowu zerknął na świeżo upieczonych członków swojej rodziny. Nie był specjalnie
zdziwiony faktem, że jego wybuch radości przyciągnął ich karcące spojrzenia. Na ich surowy
wzrok odpowiedział kulturalnym, ledwie skrywającym szyderstwo uśmiechem.
„Właśnie, bogate, stare pierdziele, patrzycie na dwóch bandziorów. Najprawdziwsi byli
skazańcy, bardziej prawdziwi już nie mogą być!".
Głos Nicholsa przerwał Mike'owi tę psychologiczną wojnę z państwem Simpson.
–A więc to pan jest tym słynnym bratem – mruknął doktor. Mikę przestał gapić się na Simpsonów.
–Nie wiedziałem, że jestem taki sławny – odrzekł zaskoczony. Nichols z uśmiechem wzruszył ramionami.
–Chyba wszystko zależy od kręgów, w których się człowiek obraca. Z tego, co usłyszałem w
Strona 12
ciągu ostatnich kilku dni, wiem, że lecą na pana wszystkie szkolne koleżanki pańskiej siostry.
Prawdziwy z pana romantyk, wie pan?
Zdumienie nie opuszczało Mikę'a, i najwyraźniej było to widać.
–No, panie Michaelu, niech pan da spokój! – parsknął Nichols. – Jest pan ledwie po
trzydziestce, a wygląda pan znacznie młodziej. Wysoki, przystojny…
No, może dosyć przystojny. No i przede wszystkim ta pańska olśniewająca przeszłość.
–Olśniewająca? – wykrztusił Mikę. – Zwariował pan? Nichols uśmiechał się szeroko.
–Oj, mnie pan chce oszukać? – Wykonał dłońmi zamaszysty gest, wskazując na samego siebie. – Proszę mi
powiedzieć, co pan widzi. Bardzo zamożnego, czarnoskórego mężczyznę po pięćdziesiątce. Mam rację? – Oczy
doktora zdradzały zarówno duże pokłady humoru, jak i bogate doświadczenie życiowe. – 1 co jeszcze pan widzi?
Mikę zmierzył go wzrokiem.
–Pewną, nazwijmy to, przeszłość. Nie zawsze był pan porządnym lekarzem.
–Z całą pewnością nie! I niech pan sobie nie myśli, że w pańskim wieku nie korzystałem z darów losu. – Uśmiech
Nicholsa stał się bardzo łagodny. – Jest pan klasycznym przypadkiem, panie Michaelu. Stara jak świat historia,
która zawsze chwyta za serce. Lekkomyślny i pełen fantazji młodzieniec, będący czarną owcą w rodzinie, opuszcza
miasto, zanim dopadnie go wymiar sprawiedliwości. Żądny przygód młodzieniaszek. Żołnierz, doker, kierowca
ciężarówki, zawodowy bokser. Robol o złej reputacji, niezależnie od tego, że jakoś ukończył trzy lata college'u.
Następnie…
Uśmiech całkowicie zniknął z twarzy doktora.
–Następnie po tragicznym wypadku ojca powraca, aby zaopiekować się rodziną. I wychodzi mu to równie dobrze,
jak wcześniej wychodziło mu przyprawianie ich o zawał. Teraz jest poważany. Kilka lat temu został nawet wybrany
przewodniczącym związku zawodowego miejscowych górników.
–Widzę, że Rita trochę panu naopowiadała – prychnął Mikę. Wściekły na siostrę, zaczął rozglądać się za nią po
sali i jego wzrok padł na Simpsonów. Ci wciąż się na niego gapili ze zmarszczonymi brwiami. Mikę wbił w nich
mordercze spojrzenie.
–Widzi pan? – zapytał gorzko. – Moja nowa rodzina nie sprawia wrażenia zachwyconej „krewnym romantykiem".
Japoważany? Dobre sobie!
Nichols podążył za wzrokiem Mikę'a.
–No cóż… Poważany na swój appalachijski sposób. Chyba nie sądzi pan, że ten
„błękitnokrwisty" znajduje ukojenie w fakcie, że brat jego synowej jest nie tylko niezłomnym
związkowcem, ale i cholernym prostakiem.
Simpsonowie nie spuszczali wzroku. Mikę również nie odpuszczał i dodał jeszcze szeroki uśmiech, uśmiech
dzikiego zwierzęcia. Bezczelny, nieugięty, wyzywający. Przez następne lata Nichols często wspominał ten
uśmiech. Wspominał i czuł za niego wdzięczność. Potem nadszedł Ognisty Krąg i znaleźli się w nowym, zdziczałym
świecie.
Rozdział 2
Błysk był oślepiający. Przez krótką chwilę wydawało się, że pomieszczenie zalała fala słonecznego światła.
Towarzyszący rozbłyskowi huk wstrząsnął całym budynkiem. Mike przykucnął. Reakcja Jamesa Nicholsa była o
wiele bardziej dramatyczna.
Strona 13
–Kryć się! – krzyknął i rzucił się na ziemię, zakrywając rękami głowę. Sprawiał wrażenie
człowieka zupełnie nie myślącego o tym, że jego kosztowny garnitur może ulec zniszczeniu.
Na wpół oszołomiony Mike usiłował coś zobaczyć przez okno, ale wciąż miał przed oczami
plamy – zupełnie jakby najpotężniejsza błyskawica świata uderzyła tuż obok liceum. Nie był
w stanie dostrzec żadnych szkód, na szybach nie widać było nawet pęknięcia. Nie wyglądało
też na to, żeby którykolwiek z zaparkowanych pojazdów został uszkodzony. Ludzie na
parkingu przypominali bandę gdaczących kur, lecz także nie sprawiali wrażenia rannych.
Byli to w większości miejscowi górnicy, którzy przybyli z całej okolicy na wesele jego
siostry. Amerykańskie Stowarzyszenie Górników8 nigdy nie przegapiało okazji
zamanifestowania swej solidarności („ASG trzyma się razem"). Mike'owi wydawało się, że
niemal każdy miejscowy górnik pojawił się na weselu, przyprowadzając swoją rodzinę.
Teraz ci zdezorientowani ludzie przedstawiali tak komiczny widok, że Mike niechybnie by się
roześmiał, gdyby nie szok po tym niesamowitym… piorunie? Co to, do cholery, było?
Mężczyźni tłoczyli się na przyczepach
kilku pikapów, gdzie trzymali przywieziony alkohol, nie dbając nawet o jego ukrycie. W myśl
regulaminu szkoły, stanowiącego, że żadne napoje alkoholowe nie mają prawa znaleźć się na
jej terenie, było to rażące pogwałcenie przepisów.
Kątem oka Mike dostrzegł jakieś poruszenie.
Ed Piazza pędził ku niemu na swych krótkich nóżkach, marszcząc brwi niczym Zeus
gromowładny. Przez moment Mike'owi wydawało się, że dyrektor liceum zaraz udzieli mu
reprymendy za niedopuszczalne zachowanie górników na parkingu.
„E tam, on po prostu też nie wie, co się stało". Czekając, aż Ed do niego dotrze, Mike poczuł
nagły przypływ sympatii dla tego człowieka. „Szkoda, że za moich czasów nie był
dyrektorem. Może nie wpakowałbym się w tyle kłopotów. Fajny koleś z tego Eda".
–Banda górników na przyjęciu weselnym? Wiem, że będą pili na parkingu, Mike – oznajmił
mu Piazza wczorajszego dnia. – Tylko błagam, niech nie wymachują mi butelkami przed
nosem. Całe moje 165 centymetrów czułoby się doprawdy idiotycznie, gdybym musiał komuś
przylać po łapach linijką.
Ed był już obok.
–Co się stało? – Spojrzał na sufit. – Światła też zgasły.
Dopóki Ed o tym nie wspomniał, Mike nawet nie zwrócił na ten fakt uwagi. Był środek dnia, a okna rozmieszczone
na całej długości ściany wpuszczały tyle światła, że elektryczne oświetlenie było praktycznie zbędne.
Strona 14
–Nie mam pojęcia, Ed. – Mike odstawił filiżankę z ponczem (niepostrzeżenie, żeby nie afiszować się łamaniem
regulaminu) na najbliższy stół. Doktor Nichols zaczął się powoli podnosić, więc pomógł mu wstać.
–Chryste, czuję się jak bałwan – mruknął lekarz, otrzepując garnitur. Szczęśliwie dla jego kreacji podłoga
stołówki została uprzednio wypucowana na glanc. – Przez moment miałem wrażenie, że znów jestem w Khe Sanh.9
– On również zadał nieuniknione pytanie. – Co to, do diabła, było?
Duże, wypełnione ludźmi pomieszczenie rozbrzmiewało teraz stłumionymi głosami – każdy pytał o to samo. Nikt
jednak nie wpadał w panikę. Cokolwiek się stało parę chwil wcześniej, nie widać było żadnych tragicznych
konsekwencji.
–Chodźmy na zewnątrz – powiedział Mike, kierując się w stronę wyjścia ze stołówki. – Może
przyjdzie nam coś do głowy. – Rozejrzał się po sali, wypatrując siostry. Zauważył ją, jak
ściska Toma za rękę. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej, ale bez wątpienia była cała i
zdrowa.
Do zmierzającego ku drzwiom Mike'a dołączył Frank Jackson, któremu udało się przepchać
przez hałaśliwy tłum. Na widok tego masywnego, siwowłosego skarbnika związku, za którym
podążało pięciu innych górników, Mike poczuł, jak jego serce wzbiera dumą. „ASG. Jedność
na wieki".
24 Erie Flint
Widząc pytające spojrzenie Franka, Mikę wzruszył ramionami i pokręcił głową.
–Ja też nie wiem, co się stało. Wyjdźmy się rozejrzeć.
Kilka chwil później niewielka grupa mężczyzn opuściła budynek liceum, kierując się na parking. Na widok Mike'a
dziesiątki związkowców ruszyły w jego stronę. Większość z nich zachowała na tyle rozsądku, żeby zostawić trunki
w samochodach.
Mikę rozpoczął wstępne oględziny od szkoły. Na żadnej z biało-beżowych ścian budynków nie doszukał się
śladów zniszczeń.
–Wszystko wydaje się w porządku – mruknął Ed z wyraźną ulgą. Liceum liczące sobie
zaledwie dwadzieścia kilka lat zostało wzniesione przy dużym udziale ochotników i było
prawdziwą chlubą tej okolicy. A szczególną chlubę przyniosło swemu dyrektorowi.
Mikę spojrzał na zachód, w kierunku Grantville. Oddalone o jakieś trzy kilometry miasteczko
schowane było za wzgórzami, charakterystycznym elementem krajobrazu Wirginii
Zachodniej. Ale tam również nie dostrzegł niczego niepokojącego.
Skierował wzrok na południe. Liceum wzniesiono na łagodnym wzniesieniu na północ od
Buffalo Creek, małej rzeczki płynącej równolegle do drogi numer 250. Wzgórza rozciągające
się po drugiej stronie dolinki były strome i zalesione. Mieszkała tam tylko garstka ludzi w
przyczepach kempingowych.
Wciąż nic. Jego wzrok przesuwał się wzdłuż autostrady w stronę Fairmont, dużego miasta
Strona 15
oddalonego o jakieś 25 kilometrów na wschód.
„Zaraz, zaraz… Tam chyba widać dym".
Wskazał na wzgórza położone na południowy wschód od szkoły.
–Coś się pali. Tam.
Wszyscy spojrzeli w kierunku, który wskazywał palec Mike'a.
–Można się było tego spodziewać – burknął Frank. – Jazda, Ed, dzwonimy po strażaków. – Skarbnik związku i
dyrektor liceum ruszyli w kierunku dwuskrzydłowych drzwi do szkoły. Nagle przystanęli, ujrzawszy mężczyznę,
który właśnie stamtąd wychodził.
–Ej, Dan! – Frank wskazał unoszące się w oddali smużki dymu. – Spróbuj się połączyć z ochotniczą strażą. Mamy
tu problem!
Komendant policji Grantville nie tracił czasu i żwawo ruszył w kierunku swojego wozu. Niestety, z jakiejś
przyczyny radio nie działało. Nie słychać było niczego poza trzaskami i szumami. Klnąc pod nosem, Dan podniósł
wzrok na Piazzę.
–Musisz skorzystać z telefonu, Ed! – krzyknął. – Radio nie działa.
–Telefony też nie działają! – odpowiedział Piazza. – Wyślę tam kogoś samochodem! Popędził z powrotem w
kierunku szkoły.
–1 przy okazji skontaktuj się z doktorem Adamsem! – zawołał komendant do oddalającego się
dyrektora. – Możemy potrzebować pomocy medycznej!
W tym czasie Mikę, Frank i inni górnicy już zaczęli uruchamiać swoje pół-ciężarówki. Dan
Frost nie był w najmniejszym stopniu zdziwiony faktem, że nie zapytali, czy mogąjechac
razem z nim. W gruncie rzeczy nie spodziewał się niczego innego.
Dan dostał kiedyś propozycję pracy w policji w dużym mieście, oczywiście za odpowiednio
wyższą pensję. Zanim ją odrzucił, namyślał się jedynie przez jakieś trzy sekundy. Dan Frost
widział, jak pracuje policja w dużych miastach („dziękuję, postoję"), dlatego wolał pozostać
w swojej małej mieścinie, gdzie przynajmniej mógł być gliną, a nie okupantem.
Wdrapał się do swojego cherokee i uruchomił silnik. Przejrzał wnętrze pojazdu – strzelba była
w futerale na tylnym siedzeniu, a w schowku na rękawiczki znajdowała się dodatkowa
amunicja do pistoletu – i usatysfakcjonowany, wychylił głowę przez okno. Zobaczył Mike'a
Stearnsa podjeżdżającego do niego swoją ciężarówką. Ze zdziwieniem stwierdził, że na fotelu
pasażera siedzi jakiś czarnoskóry mężczyzna.
–Doktor Nichols jest chirurgiem i chce nam towarzyszyć – wyjaśnił Mikę. Wskazał kciukiem
ponad ramieniem. – Jego córka Sharon pojedzie razem z Frankiem. Okazuje się, że jest
wykwalifikowaną sanitariuszką.
Chwilę później cherokee Dana zjeżdżał w dół asfaltową szosą prowadzącą do drogi numer
Strona 16
250. Za nim jechały trzy pikapy i van, a w nich ośmiu górników w towarzystwie Jamesa i
Sharon Nicholsów. Patrząc w boczne lusterko, Dan dostrzegł tłum wylewający się z budynku
liceum. Było w tym coś zabawnego; wyglądali jak stadko gdaczących kur, które przybyły na
wesele w swoich najbardziej odświętnych ubraniach.
Skręcił w lewo i wjechał na drogę numer 250. Była to porządna dwupa-smówka; chociaż wiła
się między wzgórzami, na wielu odcinkach z powodzeniem można było jechać nawet
osiemdziesiątką. Dan prowadził jednak znacznie spokojniej niż zazwyczaj. Wciąż nie bardzo
wiedział, co się dzieje. Tamten błysk nie wyglądał normalnie. Przez ułamek sekundy myślał
nawet, że to początek wojny nuklearnej.
Jednak jak daleko sięgał wzrokiem, wszystko było w porządku. Mijał właśnie Buffalo Creek.
Po drugiej stronie rzeki, u podnóża wzgórz, gdzie tory kolejowe przebiegały równolegle do
drogi, mignęły mu między drzewami dwie przyczepy kempingowe. Były rozklekotane i
podniszczone, ale poza tym wyglądały zwyczajnie.
Dan wyjechał zza zakrętu i natychmiast wcisnął hamulec. Droga ni stąd, ni zowąd kończyła
się wysoką na jakieś dwa metry błyszczącą ścianą. Obok stało małe auto, które wpadło w
poślizg i uderzyło w nią bokiem. Maska samochodu
26 Erie Flint
pokryta była oderwanymi fragmentami ściany (Dan zdał sobie sprawę, że to ziemia). Przez
okno kierowcy widać było wpatrującą się w policjanta przerażoną kobietę.
–Jenny Lynch – mruknął Dan i spojrzał na stojącą w poprzek drogi ścianę. – Co tu się dzieje,
do jasnej cholery?!
Wysiadł z auta. Słyszał, że tamci też już dojechali i wysiadają. Podszedł do rozbitego samochodu i zastukał w
szybę. Jenny powolutku ją opuściła.
–Wszystko w porządku? – Młoda, pulchna kobieta pokiwała niepewnie głową.
–No… chyba tak, Dan. – Przejechała drżącą dłonią po twarzy. – Czyja kogoś zabiłam? Nie mam pojęcia, co się
stało – mówiła bardzo szybko. – Był jakiś błysk… Chyba coś wybuchło, sama nie wiem… No i potem ta ściana. Skąd
ona się w ogóle wzięła? Musiałam hamować, zarzuciło mnie… Ja… nie mam pojęcia, co tu się stało… Po prostu nie
mam pojęcia. Dan poklepał ją po ramieniu.
–Uspokój się, Jenny. Nikogo nie skrzywdziłaś, jesteś po prostu w lekkim szoku. –
Przypomniał sobie o Nicholsie. – Jest tu z nami lekarz. Poczekaj chwi…
Właśnie miał się odwrócić, gdy zobaczył, że Nichols już stoi obok. Lekarz delikatnie odsunął Dana i szybko
zbadał kobietę.
–Chyba nic poważnego – powiedział. – Wyciągnijmy ją z samochodu. – Otworzył drzwi i wraz z Danem pomogli
Jenny wyjść. Poza bladością i ogólnym roztrzęsieniem kobieta nie sprawiała wrażenia rannej.
Strona 17
–Pozwól tu na chwilę, Dan – powiedział Mikę. Przewodniczący związku zawodowego górników kucał przy
tajemniczej ścianie i dłubał w niej scyzorykiem. Komendant zbliżył się.
–To jest po prostu ziemia – stwierdził Mikę. – Najzwyczajniejsza w świecie ziemia. – Odłupał ze ściany kolejny
fragment. W momencie gdy spójność ściany została zaburzona, świecąca substancja zmieniła się w garść proszku.
– To się świeci tylko dlatego, że… – Mikę szukał właściwych słów. – No to jest tak, jakby ktoś tę ziemię przeciął
idealnie ostrą brzytwą. – Ponownie zaczął dźgać ścianę. – Widzisz? Jak tylko przebijesz wierzchnią warstwę,
zostaje zwykła ziemia. Ale kto to, do cholery, zbudował? I skąd to się mogło wziąć?
Rozejrzał się uważnie. „Ściana" przecinała drogę i ciągnęła się po obydwu jej stronach. Wyglądało to zupełnie
tak, jakby ktoś sczepił ze sobą dwa diametralnie odmienne krajobrazy. Po południowej stronie widać było część
typowego dla Wirginii Zachodniej wzgórza, tylko że teraz przypominało ono pionowe urwisko. Błyszczało tak samo,
jak ściana przecinająca drogę, z wyjątkiem miejsc, z których osypała się ziemia.
Dan wzruszył ramionami. Już chciał coś powiedzieć, kiedy nagle usłyszał potworny wrzask.
Zaskoczony, poderwał się i spojrzał w górę. Jakieś ciało przeleciało nad ścianą i zwaliło się z
łoskotem prosto na niego.
Siła uderzenia sprowadziła go do parteru. Jak przez mgłę zobaczył obszarpaną nastolatkę.
Dziewczyna zerwała się i nie przestając wrzeszczeć, rzuciła się rozpaczliwie w dół zbocza.
Oszołomiony Dan zaczął się podnosić. To wszystko działo się za szybko. Ledwie dziewczyna
zniknęła, ujrzał dwie nowe postacie wychylające się zza
„Mężczyźni. Uzbrojeni".
Mikę był odwrócony do nich plecami i częściowo zasłaniał mu widok. Dan odepchnął go i
sięgnął po pistolet. Jeden z mężczyzn zaczął podnosić karabin. Drugi zaraz poszedł w jego
ślady. JCarabinl Co to za dziwaczna broń?".
Dan wyszarpnął pistolet z kabury.
–Nie ruszać się! – krzyknął. – Rzućcie broń!
Pierwszy karabin wypalił, wydając z siebie dziwny huk. Dan usłyszał, jak pocisk rykoszetuje
od nawierzchni jezdni, i zobaczył, że Mikę rzuca się na ziemię. Chwycił oburącz broń,
wycelował…
Kula z drugiego karabinu rozorała mu lewe ramię. Dan upadł na bok.
Nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Tak naprawdę nigdy do nikogo nie strzelał. Był jednak
policyjnym instruktorem technik bojowych i godzinami przesiadywał na strzelnicy oraz przy
symulatorach, więc chwycił pistolet w prawą dłoń i ponownie wycelował.
Dopiero teraz zauważył, że osobnik ma na sobie jakąś zbroję. I hełm. Dan był doskonałym
strzelcem, a odległość była niewielka. Strzelił. Potem jeszcze raz. Pociski kaliber 10,16
milimetra rozerwały szyję mężczyzny.
Następnie skierował broń w lewo. Drugi osobnik wciąż stał na murze i robił coś z bronią. On
Strona 18
również miał zbroję, ale nie nosił hełmu. Dan wystrzelił. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Trzy
strzały w mniej niż dwie sekundy. Głowa mężczyzny zmieniła się w krwawą miazgę. Osunął
się na kolana, broń wypadła z jego palców. Chwilę później zarówno on, jak i jego karabin
runęli w dół.
Dan poczuł, że jego zakrwawione ciało staje się bezwładne. Mikę złapał go i położył na
ziemię.
Zaczynał tracić przytomność. „To chyba szok. Tracę dużo krwi". Ujrzał pochyloną nad nim
rozmazaną twarz czarnoskórego lekarza. Stopniowo rozróżniał coraz mniej szczegółów.
Musi coś zrobić. I to szybko.
–Mikę – wyszeptał – mianuję cię moim zastępcą. Ciebie i twoich kolegów. Sprawdźcie, co tu,
do cholery… – Stracił na chwilę przytomność, lecz zaraz się ocknął. – Po prostu zróbcie
wszystko, co trzeba…
I zemdlał.
8 Erie Flint
–Co z nim? – zapytał Mikę.
Nichols pokręcił głową. Starał się zatamować krwawienie chustką do nosa, jednak materiał już powoli przesiąkał
krwią.
–Myślę, że to tylko powierzchowna rana – mruknął. – Ale, Chryste Panie, z czego oni
strzelali? Ze strzelb? Przecież o mały włos nie urwało mu ręki. Sharon, chodź tu!
Natychmiast.
Odetchnął z ulgą, widząc córkę podbiegającą z zestawem pierwszej pomocy – Frank Jackson musiał go trzymać
w ciężarówce – i jakiegoś górnika wyciągającego z samochodu kolejny zestaw. „Dziękujmy Bogu za tych wiejskich
chłopaków" – pomyślał z uśmiechem. Podczas gdy Nichols wraz z córką opatrywali Dana, jeden z górników
podniósł upuszczoną przez napastnika broń. Był to Ken Hobbs. Niedawno przekroczył sześćdziesiątkę i podobnie
jak wielu mężczyzn w tych stronach miał hopla na punkcie starodawnej broni palnej.
–Możesz na to spojrzeć, Mikę? – zapytał, demonstrując znalezisko. – Klnę się na Boga, że to
jest pierdolona rusznica!
Hobbs zaczerwienił się, gdyż dopiero teraz zauważył Sharon pomagającą swojemu ojcu.
–Pani wybaczy, tak mi się wymskło.
Ale Sharon nie zwróciła na niego uwagi, zbyt zajęta opatrywaniem rany. Dan nie otwierał oczu, jego twarz była
blada jak kreda.
Mikę odwrócił się do Hobbsa. Na zwiędłej twarzy mężczyzny, ściągniętej teraz w wyrazie zdumienia, utworzyła
się istna pajęczyna zmarszczek.
–Przysięgam, Mikę, to jest rusznica. Mam takie na zdjęciach w domu. Zbliżył się do nich kolejny górnik, Hank
Jones.
Strona 19
–Ty lepiej z tym uważaj – mruknął. – No wiesz, muszą być odciski palców. Hobbs już miał go skląć, ale
przypomniał sobie o obecności Sharon, więc
zamiast wulgarnych słów wydobył z siebie tylko syk.
–A powiesz mi po co, Hank? Żebyśmy mogli dorwać podejrzanego? – Wskazał na zwłoki leżące u stóp dziwnej
ściany. – Jakbyś nie zauważył, to Dan już odstrzelił gościowi łeb. Kolejny górnik wdrapał się na ścianę i oglądał
trupa drugiego z męż-
–Tutaj to samo! – zaśmiał się ochryple. – Dwie kule na wylot przez szyję. Darryl McCarthy był niewiele po
dwudziestce i absolutnie nie podzielał
staromodnych oporów Hobbsa co do przeklinania w obecności kobiet. Tym razem również nie zamierzał robić
wyjątku.
–Sukinsynowi prawie odpadł łeb! – wydarł się. – Trzyma się tylko na jakichś trzech paskach
mięsa!
Potem spojrzał z niekłamanym podziwem na nieprzytomnego Dana.
–Obydwie kule trafiły kolesia prosto w gardło. Rozjebały mu szyję.
–Jak następnym razem będziemy w „Szczęśliwej Drogi" i Dan powie, że za dużo wypiłem, to przypomnijcie mi,
żebym mu nie pyskował – wymruczał Frank Jackson. – Wszyscy zawsze mówili, że świetnie strzela.
Mikę przypomniał sobie o dziewczynie. Wyprostował się i spojrzał w kierunku rzeki, dokąd uciekła.
–Pewnie jest już ponad pół kilometra stąd – powiedział Hank i wskazał palcem na południowy
zachód. – Widziałem, jak się gramoliła na drugi brzeg. Musiało być płytko. Zniknęła gdzieś
tam wśród drzew.
Jego twarz zmieniła się w dziką maskę.
–Całą sukienkę z tyłu miała rozerwaną, Mikę. – Spojrzał ze wściekłością na leżącego na
drodze trupa. – Myślę, że próbowali ją zgwałcić.
Mikę skierował wzrok na zwłoki, a następnie na ścianę i rozciągającą się za nią niezbadaną przestrzeń. Cienkie
strugi dymu wciąż były widoczne.
–Panowie, tu się dzieje coś niedobrego – oznajmił. – Nie wiem co, ale na pewno coś
niedobrego. – Pokazał palcem na trupa. – Myślę, że na tym się nie skończy.
Frank zbliżył się do ciała i pochylił nad nim.
–Popatrz na tę dziwaczną zbroję. Co o tym myślisz, Mikę? Jacyś popieprzeni miłośnicy
szkoły przetrwania?
Mikę wzruszył ramionami.
–Nie mam pojęcia, Frank. Ale skoro było dwóch, czemu miałoby ich nie być więcej? –
Wskazał Dana. Doktor Nichols chyba wreszcie zatamował upływ krwi. – Słyszeliście,
panowie, co szef powiedział. Zastępujemy go i mamy zrobić wszystko, co uważamy za
stosowne.
Strona 20
Górnicy przytaknęli skinieniem głowy i podeszli odrobinę bliżej.
–No to łapiemy się za broń, chłopaki. Dobrze wiem, że każdy z was ma tam coś upchane w
wozie. Ruszamy na polowanie.
Mężczyźni udali się do swych pojazdów. Po chwili namysłu Mikę zmienił decyzję.
–Ty zostajesz, Ken. Musisz zabrać Dana z powrotem do szkoły. Mają tam gabinet lekarski. Widząc, że stary
Hobbs patrzy nań podejrzliwie, dodał krótko:
–Nie kłóć się ze mną! Jesteś na to za stary, do jasnej cholery. I tylko ty masz vana. To chyba lepsze niż wpychanie
Dana do pikapa.
Nieco udobruchany Hobbs skinął głową.
–Pójdę po broń. Przyda się wam.
Mikę usłyszał, że Nichols coś mówi do córki. Chwilę później doktor się podniósł.
–Sharon zaopiekuje się nim równie dobrze jak ja – powiedział. – To tylko powierzchowna
rana. Spora, owszem, ale to nic poważnego. Sharon pojedzie z nim do szkoły.
30 Erie Flint
Mikę uniósł ze zdziwienia brew. Nichols uśmiechnął się niewyraźnie.
–Idę z wami. – Kiwnął głową w kierunku ściany. – Sam pan powiedział, że tam się dzieje coś
niedobrego. Myślę, że przydam się wam po drodze.
Mikę zawahał się. Spojrzał na surową twarz lekarza (jego uśmiech był bardzo niewyraźny) i wreszcie skinął
głową.
–Jak dla mnie OK, panie doktorze. – Zerknął na Frosta. – Weźmie pan jego broń? Przyda się
panu.
Podczas gdy Nichols zajął się odpinaniem kabury, Mikę udał się do swojego pikapa.
Wydobycie broni ze schowka za siedzeniem zajęło mu zaledwie kilka sekund. Wziął też
pudełko z nabojami. Miał rewolwer magnum kaliber 9 milimetrów. Był to Smith-Wesson,
model 28 – „Highway Patrolman" z zamontowanym celownikiem. Całe szczęście, że tego
dnia Mikę założył pasek zamiast szelek. Przypiął kaburę do paska, a amunicję wepchnął do
obszernej kieszeni wypożyczonego smokingu.
Następnie podszedł do jeepa Dana i wyjął stamtąd strzelbę. Znalazł też dwa opakowania z
nabojami. Jedno zawierało naboje kaliber 10,16 milimetra, zaś w drugim był gruby śrut
kaliber 8,38 milimetra; właśnie takimi pociskami broń była teraz załadowana. Wyciągnął
sześć nabojów do strzelby i upchnął je w kieszeniach spodni. Z całym tym arsenałem czuł się
jak człapiąca kaczka.
„Pieprzyć to. Wolę być kaczką uzbrojoną po zęby niż wystawioną na odstrzał".