1469

Szczegóły
Tytuł 1469
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1469 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1469 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1469 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SIOSTRZYCZKI Z ELURII STEPHEN KING [Nota odautorska: Ksi�gi "Mrocznej Wie�y" podejmuj� w�tek w chwili, gdy Roland z Gilead, ostatni rewolwerowiec w gasn�cym �wiecie, rusza w po�cig za magikiem w czarnej szacie. Roland d�ugo szuka� Waltera i chocia� dopad� go ostatecznie w pierwszej ksi�dze, niniejsza opowie�� rozgrywa si� w chwili, kiedy nasz bohater szuka dopiero trop�w przeciwnika. Mo�na si� wi�c zabra� do lektury - i znale�� w tym przyjemno��, mam nadziej� - r�wnie� wtedy, gdy nie zna si� samego cyklu. S. K.] I. Pe�noziemie. Puste miasto. Dzwonki. Martwy ch�opak. Przewr�cony w�z. Zielony lud. Pewnego dnia pe�noziemia, tak upalnego, �e gor�ce powietrze prawie dech odbiera�o, Roland z Gilead dotar� do bram miasteczka po�o�onego w g�rach Desatoya. Podr�owa� ju� w�wczas sam, a w dodatku wszystko wskazywa�o na to, �e lada dzie� przyjdzie mu polega� wy��cznie na w�asnych nogach. Przez ca�y poprzedni tydzie� wypatrywa� wsz�dzie lekarza od koni, teraz jednak zapewne i on nie na wiele by si� zda�, nawet gdyby mieli tu takowego. Wierzchowiec Rolanda, deresz dwulatek, by� ju� naprawd� w paskudnym stanie. Przystrojona kwiatami niby na jakie� �wi�to brama miasteczka sta�a zapraszaj�co otworem, lecz panuj�ca za ni� cisza nie wr�y�a niczego dobrego. Rewolwerowiec nie s�ysza� ani stukotu ko�skich kopyt, ani skrzypienia k� woz�w, ani pokrzykiwania straganiarzy na rynku. Doko�a rozlega�o si� jedynie granie �wierszczy - czy jakich� innych owad�w, kt�re odzywa�y si� po prawdzie nieco bardziej melodyjnie ni� �wierszcze - dziwne, przypominaj�ce uderzenia w drewno postukiwanie i s�aby, troch� nierealny d�wi�k ma�ych dzwonk�w. Ponadto kwiaty wplecione w �elazne pr�ty zdobnej bramy ju� dawno usch�y. Topsy kichn�� pot�nie dwa razy i zatoczy� si� nieco. Roland zsiad� czym pr�dzej - po cz�ci ze wzgl�du na zdrowie konia, po cz�ci w trosce o w�asne - nie chcia� bowiem ryzykowa� z�amania nogi, gdyby Topsy przewr�ci� si� z nim w siodle, wybieraj�c ten w�a�nie moment, by osi�gn�� wolno�� na kra�cu swej drogi. Stan�� w zakurzonych butach i brudnych d�insach pod pal�cym s�o�cem i pog�aska� zmatowia�y kark deresza. Przeczesa� palcami spl�tan� grzyw� i usun�� muszki gromadz�ce si� w k�cikach oczu Topsy'ego. Niech sobie sk�adaj� jaja i hoduj� larwy po �mierci rumaka, ale jeszcze nie teraz. Robi� dla Topsy'ego ile tylko m�g� w tych warunkach, nas�uchuj�c jednocze�nie pobrz�kiwania odleg�ych dzwonk�w i tego osobliwego stuku, jakby dw�ch uderzaj�cych o siebie kawa�k�w drewna. Po chwili przerwa� odruchowe bardziej ni� �wiadome oporz�dzanie wierzchowca i spojrza� w zamy�leniu na otwart� bram�. Krzy� nad wej�ciem by� troch� niezwyk�y, jednak sama brama niczym specjalnym si� nie wyr�nia�a. Na ca�ym Zachodzie spotyka�o si� takie; by�y mo�e ma�o funkcjonalne, lecz zgodne ze zwyczajem - wszystkie ma�e miasteczka, kt�re odwiedzi� przez ostatnie dziesi�� miesi�cy, mia�y zwykle jedn� tak�, kt�r� si� wchodzi�o (bez problem�w), i jedn� przeznaczon� dla wychodz�cych (to ju� bywa�o problematyczne). �adnej nie zbudowano po to, by powstrzyma� go�ci, a ju� na pewno nie t�. Tkwi�a w murze z r�owej, suszonej ceg�y, kt�ry ci�gn�� si� w obie strony na jakie� dwadzie�cia st�p i po prostu urywa�. Gdyby zamkn�� j� na klucz i k��dki, starczy�oby obej�� ca�� konstrukcj� z lewa czy z prawa. Za bram� ci�gn�a si� ulica, kt�ra pod ka�dym wzgl�dem przypomina�a Rolandowi typow� Ulic� G��wn�: gospoda, dwa saloony (jeden nazywa� si� Zagoniona �winia, szyld nad drugim wyblak� zbyt mocno, by mo�na by�o co� odczyta�), sklep, ku�nia i Sala Zebra�. By� jeszcze ma�y, lecz ca�kiem zgrabny drewniany budynek ze skromn� dzwonnic� na szczycie, podmur�wk� z polnego kamienia i pomalowanym na z�oty kolor krzy�em na podw�jnych drzwiach. Krzy� nie r�ni� si� niczym od tego nad bram� i oznacza� miejsce kultu Jezusa, religii niezbyt powszechnej w Sr�d�wiecie, znanej wszelako i obecnej podobnie jak inne wyznania owych czas�w, cho�by kult Baala czy Asmodeusza. Wiara, jak wszystko inne w tych czasach, te� uleg�a przemianom. O ile Roland si� orientowa�, religia krzy�a jako kolejna naucza�a, �e mi�o�� i morderstwo s� nierozerwalnie zwi�zane, a B�g koniec ko�c�w i tak zawsze spija krew. Doko�a wci�� gra�y owady udaj�ce �wierszcze, odzywa�y si� dzwonki jak z bajki. I co� dziwnie �omota�o w drewno, teraz jakby kto� bi� pi�ci� w drzwi. Albo w wieko trumny. Co� tu jest cholernie nie w porz�dku, pomy�la� rewolwerowiec. Uwa�aj, Rolandzie, okolica cuchnie na czerwono. Przeprowadzi� Topsy'ego przez przybran� martwymi kwiatami bram� i powi�d� Ulic� G��wn�. Na ganku przed sklepem, gdzie staruszkowie winni si� zbiera� na rozmowy o uprawie ziemi, polityce i szale�stwach m�odzie�y, sta� tylko rz�d pustych krzese� na biegunach. Pod jednym z nich le�a�a poczernia�a piszcza�ka z kaczana, ci�ni�ta tam chyba niedbale i na pewno ju� bardzo dawno. Belka dla koni przed Zagonion� �wini� �wieci�a pustkami, w oknach lokalu by�o ciemno. Jedno ze skrzyde� drzwi wahad�owych zosta�o wy�amane i sta�o oparte o �cian�, drugie stercza�o otwarte ze sp�owia�ymi, zielonymi deszczu�kami pochlapanymi czym� kasztanowym. Mog�a to by� farba, ale najpewniej nie by�a. Fronton budynku firmy wynajmuj�cej konie sta� nietkni�ty i wygl�da� niczym oblicze steranej �yciem kobiety, kt�ra ma dost�p do dobrych kosmetyk�w, jednak z podw�jnej stajni na ty�ach zosta� tylko poczernia�y szkielet. Po�ar musia� wybuchn�� w deszczowy dzie�, pomy�la� Roland, bo inaczej ca�e to cholerne miasto posz�oby z dymem, raduj�c widowiskiem oczy wszystkich w bli�szej i nieco dalszej okolicy. Ko�ci� wznosi� si� po prawej, w po�owie odleg�o�ci do rynku. Z obu stron okala�y go pasy trawy, jeden oddzielaj�cy od Sali Zebra�, drugi od domku kaznodziei i jego rodziny (oczywi�cie, o ile by�a to jedna z tych sekt jezusowych, kt�re pozwala�y swoim szamanom mie� kobiety i dzieci, niekt�re bowiem, bez w�tpienia wiedzione szale�stwem, ��da�y zachowywania chocia� pozor�w celibatu). Po�r�d trawy ros�y kwiaty, troch� przywi�d�e, lecz w wi�kszo�ci �ywe. Cokolwiek si� tu zdarzy�o, nie mog�o si� zdarzy� dawno. Mo�e tydzie�, g�ra dwa temu, zwa�ywszy na upa�. Topsy zn�w prychn�� i ci�ko opu�ci� �eb. Roland dojrza� wreszcie, co tak dzwoni. Nad drzwiami i krzy�em umocowano wygi�ty w �agodny �uk sznur, na nim za� wisia�y ze dwa tuziny ma�ych, srebrnych dzwonk�w. Wiatru wprawdzie jakby nie by�o, ale wida� takie dzwoneczki nigdy nie siedz� cicho... a gdy naprawd� zaczyna dmucha�, pomy�la� Roland, daj� pewnie do wiwatu gorzej ni� plotkarskie j�zyki. - Hej! - zawo�a�, spogl�daj�c przez ulic� na ma�o sugestywny, cho� ogromny szyld obwieszczaj�cy, �e naprzeciwko mie�ci si� Good Beds Hotel. - Hej, jest tu kto? �adnej odpowiedzi, tylko dzwonienie, granie owad�w i to nieustanne postukiwanie. Poza tym cisza i martwota... chocia� kto� tu by�. Kto� albo i co�. Roland czu�, �e jest obserwowany, i a� mu si� w�oski na karku zje�y�y. Ruszy� przed siebie, prowadz�c Topsy'ego do centrum, a ka�dy jego krok wzbija� tumany py�u. Czterdzie�ci takich krok�w dalej zatrzyma� si� przed niskim budynkiem oznaczonym jednym tylko s�owem: PRAWO. Biuro szeryfa (o ile mieli tu, tak daleko od Okr�g�w Wewn�trznych, prawdziwego szeryfa) przypomina�o zastanawiaj�ce ko�ci� - drewniane panele wymazane nader podejrzanym odcieniem czerwieni i kamienna podmur�wka. Dzwonki z ty�u szemra�y i pobrz�kiwa�y. Zostawi� deresza na �rodku ulicy i wszed� po schodkach do siedziby prawa. Wci�� doskonale s�ysza� dzwonki, czu� s�o�ce pal�ce mu kark i strumyki potu sp�ywaj�ce po bokach. Drzwi by�y zatrza�ni�te, ale nie zamkni�te. Otworzy� je i a� cofn�� si�, podnosz�c przy tym r�k�, gdy uwi�zione w �rodku gor�ce powietrze uderzy�o go bezg�o�nie w twarz. Je�li we wszystkich budynkach jest tu taki �ar, to niebawem sp�onie co� wi�cej ni� ta jedna stajnia, pomy�la�. A je�li zabraknie deszczu (bo ochotniczej stra�y po�arnej zabrak�o ju� wcze�niej), wkr�tce po miasteczku nie zostanie nawet �lad. Oddychaj�c mo�liwie jak najp�ycej, wszed� do �rodka i natychmiast us�ysza� basowe brz�czenie much. By�a tu tylko jedna cela, obszerna ca�kiem i pusta, a jej okratowane drzwi sta�y otworem. Pod zabrudzon� jak drzwi saloonu prycz� le�a�a para sk�rzanych but�w, jeden nie wiedzie� czemu rozpruty. Tu tutaj zlatywa�y si� muchy. Kr��y�y nad plam� i co rusz na niej przysiada�y. Na biurku le�a� rejestr. Roland obr�ci� go do siebie i spojrza� na czerwon� ok�adk�: REJESTR WYST�PK�W I ZADO��UCZYNIE� W LATACH PANA NASZEGO ELURIA Wreszcie wiedzia�, jak nazywa si� to miasteczko: Eluria. Pi�knie, ale te� jako� tak z�owieszczo. Chocia� w tych okoliczno�ciach ka�da nazwa by�aby raczej z�owieszcza. Chcia� ju� wyj��, gdy dojrza� drzwi zabezpieczone drewnianym skoblem. Podszed� bli�ej, zatrzyma� si� na chwil� i wyci�gn�� jeden z wielkich rewolwer�w, kt�re nosi� zawieszone nisko na biodrach. Posta� jeszcze chwil� ze zwieszon� g�ow�, rozmy�laj�c (Cuthbert, jego stary przyjaciel, zwyk� mawia�, �e trybiki w g�owie Rolanda obracaj� si� wprawdzie bardzo powoli, ale nader efektywnie), a potem wyci�gn�� skobel. Otworzy� drzwi i natychmiast si� cofn��, unosz�c bro� w oczekiwaniu cia�a (na przyk�ad tutejszego szeryfa), kt�re runie do pokoju z podci�tym gard�em i wytrzeszczonymi oczami. Ofiara WYST�PKU domagaj�ca si� ZADO��UCZYNIENIA... I nic. C�, w �rodku le�a�o z p� tuzina brudnych wdzianek dla wi�ni�w, dwa �uki, ko�czan ze strza�ami, stary zakurzony motor, strzelba, kt�ra wypali�a ostatni raz chyba ze sto lat temu, i jeszcze miot�a... to jednak akurat Rolanda nie obchodzi�o. Dla niego pakamera by�a pusta. Wr�ci� do biurka, otworzy� rejestr i przerzuci� kartki. Nawet papier by� nagrzany, jakby kto� pr�bowa� upiec ksi�g�. Poniek�d tak w�a�nie by�o, pomy�la�. Gdyby Ulica G��wna wygl�da�a nieco inaczej, m�g�by oczekiwa� mn�stwa doniesie� o obrazie uczu� religijnych, ale nie trafi� na �adne i wcale si�" tym nie zdziwi� - ostatecznie skoro ko�ci� m�g� tu s�siadowa� z dwoma saloonami, miejscowi wyznawcy Jezusa musieli nale�e� do tych rozs�dniejszych. Znalaz� za to sporo drobnych spraw i kilka grubszych: jedno morderstwo, jedn� kradzie� konia i obraz� damy (co zapewne oznacza�o gwa�t). Morderc� przewieziono do miejscowo�ci zwanej Lexingworth, gdzie mieli go powiesi�. Roland nigdy nie s�ysza� o tym mie�cie. Nast�pna notatka g�osi�a: "Zielony lud przyby� skutkiem tego". Roland nie wiedzia�, o co mo�e chodzi�. Ostatni zapisek donosi�: 12/P/99. Chas. Freeborn, z�odziej byd�a, do os�dzenia Oznaczenie daty brzmia�o mu do�� obco, skoro jednak pa�dziernik min�� ju� dawno, uzna�, �e musi chodzi� o pe�noziemie. Tak czy owak atrament wygl�da� na r�wnie �wie�y jak krwawa plama na pryczy, z czego mo�na by�o wnosi�, �e niejaki Chas. Freeborn, z�odziej byd�a, osi�gn�� ju� wolno�� na kra�cu swej drogi. Wr�ci� do spiekoty i koronkowego brz�czenia dzwoneczk�w. Topsy spojrza� na niego p�przytomnie i zn�w opu�ci� �eb, jakby na tej pe�nej py�u ulicy by�o co� do szczypania. Jakby w og�le my�la� o tym, by poszczypa� jeszcze kiedy� soczyst� traw�. Rewolwerowiec zebra� wodze, otrzepa� je z kurzu o wyblak�e, bezbarwne d�insy i ruszy� dalej. Stukanie by�o coraz g�o�niejsze (kiedy wychodzi� z biura szeryfa, nie schowa� broni i nie widzia� powodu, by robi� to teraz), a gdy zbli�y� si� do centralnego placu miasteczka, w dobrych czasach Elurii bez w�tpienia targowiska, dojrza� wreszcie co� bardziej ruchomego ni� dzwonki. Po drugiej stronie placu ci�gn�o si� d�ugie koryto na wod�, zrobione na oko z drzewa �elaznego (zwanego tutaj "sekwoj�"), kt�re w szcz�liwszych czasach nape�niano z przerdzewia�ej rury stercz�cej obecnie ja�owo po jego po�udniowej stronie. Przez kraw�d� tej municypalnej oazy, mo�e w po�owie jej d�ugo�ci, zwiesza�a si� noga w wyszarza�ych do szcz�tu spodniach i dobrze prze�utym kowbojskim bucie. Prze�uwaniem zajmowa� si� wielki pies o sier�ci ze dwa tony ciemniejszej od sztruksowych spodni powy�ej. W innych okoliczno�ciach kundel zapewne dawno zdar�by ju� but z nogi nieboszczyka, teraz jednak spuchni�ta stopa i �ydka musia�y wej�� mu w parad�, postanowi� wi�c po prostu przegry�� si� przez przeszkod�. Chwyta� but w paszcz�k� i szarpa� nim w t� i z powrotem, a� obcas uderza� w drewniany bok koryta. Roland uzna�, �e nie pomyli� si� a� tak bardzo z tym stukaniem w wieko trumny. Ale czemu on nie odejdzie po prostu troch� i nie wskoczy do koryta, �eby dobra� si� do go�cia od g�ry? - zastanawia� si�. Przecie� woda nie leci, nie musi si� ba�, �e utonie. Topsy zn�w ni to prychn��, ni to kaszln�� ci�ko, a gdy pies natychmiast si� odwr�ci�, Roland poj��, dlaczego zwierzak upiera si� przy tej mord�dze. Jedna z jego przednich �ap by�a kiedy� z�amana i zros�a si� tak krzywo, �e chodzenie by�o pewnie mord�g�, a o skokach m�g� zapomnie�. Na piersi mia� �at� brudnobia�ej sier�ci, po�r�d kt�rej ros�y czarne w�osy tworz�ce w zarysie kszta�t krzy�a. Mo�e to pies Jezusa szukaj�cy k�sa popo�udniowej komunii... Jednak w warkocie, kt�ry doby� mu si� z krtani, nie by�o nic z tre�ci religijnych. Zatoczy� jeszcze przekrwionymi �lepiami i uni�s� g�rn� warg�, ukazuj�c ca�kiem dobrze utrzymane z�biska. - Zmiataj st�d - powiedzia� Roland. - Dop�ki mo�esz. Pies cofa� si�, a� trafi� zadem na pogryziony but. Wyra�nie ba� si� przybysza, lecz nie zamierza� ust�pi� mu pola. Na rewolwer w d�oni Rolanda nie zwr�ci� uwagi, co nie by�o bynajmniej tak dziwne - pewnie nigdy dot�d �adnego nie widzia� i s�dzi�, �e to najwy�ej jaki� rodzaj pa�ki, a pa�k� mo�na cisn�� tylko raz i kwita. - Dalej, wyno� si�! - rzuci� Roland, jednak pies ani drgn��. W�a�ciwie powinien go zastrzeli�, oszcz�dzaj�c pod�ego �ywota. Na dodatek pies, kt�ry raz posmakowa� ludzkiego mi�sa, m�g� by� zwyczajnie gro�ny. Roland jednak jako� nie pali� si�, by zabi� zwierzaka - zabij jedyne �ywe jeszcze w tym mie�cie stworzenie (nie licz�c cykaczy, oczywi�cie), a jakby� zaprosi� z�e, �eby si� tob� zaj�o. Pocisk uderzy� w ziemi� blisko zdrowej przedniej �apy psa. Hukn�o w gor�cym powietrzu i nawet owady na chwil� ucich�y. Okaza�o si�, i� pies potrafi mo�e biega�, ale tak przy tym kula�, �e a� przykro by�o patrze�. Rolandowi nawet serce si� lekko �cisn�o. Zwierzak stan�� po drugiej stronie placu, tu� obok przewr�conej platformy (z koz�em spryskanych chyba zaschni�t� krwi�). Obejrza� si� i zawy� kr�tko, a Rolandowi w�osy nie tyle si� naje�y�y, ile teraz ju� naprawd� stan�y d�ba. Potem odwr�ci� si�, okr��y� przewr�cony w�z i poku�tyka� uliczk� otwieraj�c� si� mi�dzy dwoma straganami. Rewolwerowiec pomy�la�, �e to zapewne droga do tylnej bramy miasteczka. Prowadz�c wci�� umieraj�cego konia, przeci�� plac i zajrza� do koryta z drzewa �elaznego. W�a�ciciel nad�utego buta nie by� m�czyzn�, lecz ch�opcem, kt�ry zacz�� dopiero nabiera� s�usznych rozmiar�w, a mia�y to by� rozmiary naprawd� s�uszne, oceni� Roland, pomijaj�c nawet zaawansowane wzd�cie zw�ok b�d�ce skutkiem trudnego do okre�lenia, nazbyt wszelako d�ugiego pobytu cia�a w g��bokiej na dziewi�� cali wodzie, wprost pod pal�cym letnim s�o�cem. Oczy ch�opca, obecnie mleczne kulki, wpatrywa�y si� w rewolwerowca niczym oczy pos�gu. Jego w�osy by�y bia�e jak u starca, to jednak akurat sprawi�a woda; wcze�niej by� zapewne blondynem. Nosi� str�j kowboja, chocia� nie m�g� mie� wi�cej ni� czterna�cie lub szesna�cie lat. Na jego szyi, l�ni�c niewyra�nie w wodzie, kt�ra zmienia�a si� powoli w mocno nie�wie�y ros�, wisia� medalion. Roland wcale nie mia� ochoty zanurza� d�oni w brei, ale czu� si� w obowi�zku wydoby� medalion. Chwyci� go i poci�gn��. �a�cuszek pu�ci�, on za� uni�s� ociekaj�cy kawa�ek z�ota. Oczekiwa�, �e b�dzie to sigul jezusowc�w, co�, co oni sami zwali krucyfiksem lub krzy�ykiem, na �a�cuszku wisia� jednak ma�y prostok�t, chyba z czystego z�ota, z wyrytym napisem: James Mi�y rodzinie. Mi�y BOGU Roland, kt�rego obrzydzenie omal nie powstrzyma�o od zanurzenia d�oni w brudnej wodzie (w m�odo�ci nigdy by si� do tego nie zmusi�), uzna�, �e s�usznie si� przem�g�. Szansa spotkania kogokolwiek z bliskich ch�opaka mog�a by� nik�a, do�� wszelako wiedzia� o ka, by uzna�, �e to mo�liwe. Tak czy owak, dobrze zrobi�. Dobrze by�oby te�, gdyby zaj�� si� poch�wkiem... zak�adaj�c oczywi�cie, �e uda mu si� wyci�gn�� cia�o z koryta w jednym kawa�ku. Zastanawia� si� w�a�nie nad tym, pr�buj�c rozwa�y�, czy to wa�niejsze ni� coraz bardziej nagl�ca ch�� opuszczenia miasteczka, gdy Topsy ostatecznie pad� martwy. Deresz zaskrzypia� stawami, j�kn�� po raz ostatni i zwali� si� na ziemi�. Roland obr�ci� si� i ujrza� osiem postaci id�cych ulic�. Zbli�a�y si� tyralier� jak naganiacze maj�cy wyp�oszy� ptaki czy inn� drobn� zwierzyn�. Mia�y woskowozielon� sk�r�; w ciemno�ci mog�y �wieci� niczym duchy. Trudno by�o orzec co� o ich p�ci, ale czy mia�o to jakiekolwiek znaczenie? A je�li ju�, to dla kogo? Dla nich samych? Dla innych? Byli niemrawymi mutantami, kt�re porusza�y si� powoli, przygarbione, niczym trupy o�ywione dzi�ki arkanom magii. Kurz t�umi� odg�osy ich krok�w jak dywan. Po znikni�ciu psa mieli wszelkie szans� podej�� do Rolanda na odleg�o�� ataku i uczyniliby to niechybnie, gdyby Topsy nie wy�wiadczy� swemu panu tej ostatniej przys�ugi i nie umar� we w�a�ciwej chwili. Rewolwerowiec nie dostrzeg�, �eby mieli bro� paln�, nie�li tylko rozmaite pa�ki - g��wnie nogi wy�amane ze sto��w i krzese� - chocia� jeden d�wiga� co� chyba specjalnie zmajstrowanego, z g�owic� naje�on� zardzewia�ymi gwo�dziami, niegdy� zapewne w�asno�� wykidaj�y z saloonu, mo�e nawet tego, kt�ry pilnowa� porz�dku w Zagonionej �wini. Roland uni�s� rewolwer i wymierzy� w go�cia w �rodku tyraliery. Teraz ju� s�ysza� cz�apanie ich st�p i wilgotny po�wist oddech�w. Zupe�nie jakby wszyscy byli porz�dnie przezi�bieni. Tacy jak oni wychodz� najpewniej z kopal�, pomy�la� Roland. Z kopal� radu na przyk�ad, wida� musz� by� jakie� w okolicy. St�d ta sk�ra. Ciekawe, czemu s�o�ce ich nie zabija? Gdy na nich patrzy�, jeden z id�cych na skraju, istota z twarz� jak stopiona �wieca, umar� w�a�nie czy w ka�dym razie upad�. Nie wiedzie� czemu Roland by� pewien, �e to m�czyzna. Najpierw j�kn�� nisko a przenikliwie, osuwaj�c si� na kolana, potem pr�bowa� z�apa� r�k� istoty id�cej obok - niekszta�tnego �ysonia z czerwonymi wrzodami na karku. R�ki nie z�apa�, a sam kompan nie zwr�ci� nawet na niego uwagi, tylko gapi� si� t�po na Rolanda, zbli�aj�c do� ma�ymi kroczkami wraz z reszt� koleg�w. - Zosta�cie, gdzie jeste�cie! - krzykn�� Roland. - Pos�uchajcie mnie, je�li chcecie do�y� wieczoru! Dobrze wam radz�! Przemawia� g��wnie do tego po�rodku, kt�ry nosi� przedpotopowe zupe�nie, czerwone szelki naci�gni�te na strz�py koszuli, a na g�owie brudny melonik. Mia� tylko jedno dobre oko i mierzy� nim rewolwerowca tak jednoznacznie �akomym wzrokiem, �e tego a� ciarki przechodzi�y. Istota cz�api�ca obok Melonika (wed�ug wszelkich znak�w kobieta z zaschni�tymi szcz�tkami piersi ko�ysz�cymi si� pod stanikiem) cisn�a w Rolanda nog� krzes�a, ale chocia� rzut by� mocny, pocisk upad� dobre dziesi�� jard�w przed celem. Roland odwi�d� kciukiem kurek rewolweru i wystrzeli�. Tym razem nie kulawemu psu przed nos, lecz pod obute w resztki cholewek stopy Melonika. Zielony lud nie uciek�, jak wcze�niej pies, przynajmniej jednak przystan��. Wci�� wpatrywali si� w niego chciwie. Czy�by zaginieni mieszka�cy Elurii sko�czyli w �o��dkach tych stworze�? Rewolwerowiec nie bardzo m�g� w to uwierzy�, chocia� wiedzia� doskonale, �e podobne kreatury nie zawahaj� si� przed kanibalizmem. (O ile w ich wydaniu mia�oby to cokolwiek wsp�lnego z ludo�erstwem, lud�mi wszak nie byli ju� od dawna.) Byli jednak zbyt powolni i zbyt g�upi. Gdyby odwa�yli si� wr�ci� po tym, jak szeryf raz ich wygoni�, to przy kolejnej pr�bie spalono by ich lub ukamienowano. Wobec nierozs�dnej postawy zielonych Rolandowi zacz�o zale�e� na wyci�gni�ciu drugiego rewolweru, odruchowo wsun�� wi�c zdj�ty ch�opcu medalion do kieszeni, a w �lad za nim upchn�� te� rozerwany �a�cuszek. Stali, gapi�c si� na niego, ich pokr�cone cienie za� malowa�y si� za nimi na ulicy. I co teraz? Kaza� im wraca�, sk�d przyszli? Roland nie wiedzia�, czy pos�uchaj�. Uzna�, �e tak czy owak najlepiej b�dzie mie� ich na oku. Jedno dobre, �e rozwi�zali spraw� poch�wku ch�opca o imieniu James: rewolwerowiec na pewno nie zostanie w miasteczku, by si� nim zaj��. - St�jcie spokojnie - powiedzia�, szykuj�c si� do odwrotu. - Pierwszy, kt�ry si� ruszy... Nim sko�czy�, jeden z nich - troll o beczkowatej piersi, g�bie jak u ropuchy i czym� na kszta�t skrzeli po obu stronach pokrytego naro�lami karku - rzuci� si� naprz�d, odzywaj�c przy tym piskliwie i nijako zarazem. Mo�liwe, �e mia� to by� �miech. Wywija� zamaszy�cie nog� od fortepianu. Roland wypali�. Klatka piersiowa Ropucha zapad�a si� niczym przegni�a po�a� dachu. Cofn�� si� chwiejnie kilka krok�w, pr�buj�c odzyska� r�wnowag�, i przycisn�� woln� r�k� do piersi. Potem stopy w czerwonych, welwetowych pantoflach z zadartymi noskami spl�ta�y si� i go�� pad�, popiskuj�c bulgotliwie i tak jako� �a�o�nie. Wtedy dopiero pu�ci� sw� pa�k�. Przetoczy� si� na bok i spr�bowa� wsta�, ale run�� w py�. Ostre s�o�ce zajrza�o mu w oczy. Smugi pary zacz�y dobywa� si� z por�w sk�ry, kt�ra traci�a raptownie zielonkawy odcie�. S�ycha� te� by�o syk, taki jak ten, kt�ry powstaje, gdy splunie si� na rozgrzan� p�yt� pieca. To przynajmniej oszcz�dza rozwlek�ych wyja�nie�, pomy�la� Roland i powi�d� spojrzeniem po pozosta�ych. - Dobra, on by� pierwszy. Kto drugi w kolejce? Na razie jakby zabrak�o ch�tnych. Stali, patrzyli i nie pr�bowali si� zbli�a�... ale te� nie cofali. Roland pomy�la�, �e powinien zastrzeli� ich wszystkich (tak jak i tego krzy�owego psa) - wyci�gn�� po prostu drugi rewolwer i pos�a� towarzystwo do piachu. Dla wprawnych d�oni robota na kilka sekund, zupe�na dziecinada, nawet gdyby kt�ry� pr�bowa� ucieka�. Jednak nie da�o si�. Nie m�g�. Nie tak na zimno, przecie� nie by� zab�jc�... przynajmniej jeszcze nie. Bardzo powoli zacz�� si� cofa�, tak obchodz�c koryto, by znalaz�o si� mi�dzy nim a napastnikami. Gdy Melonik post�pi� o krok, Roland nie czeka�, a� reszta p�jdzie w jego �lady, tylko pos�a� kul� cal od nogi stwora. - To ostatnie ostrze�enie - powiedzia�. Nie mia� poj�cia, czy go rozumiej�, cho� m�wi� pospolitym j�zykiem, ale te� ma�o go to obchodzi�o. Zasadniczy przekaz winni poj�� bez trudu. - Nast�pna kula wejdzie komu� w serce. To ma by� tak: wy zostajecie, ja odchodz�. Daj� wam tylko jedn� szans�. Spr�bujecie pole�� za mn�, a zabij�. Wszystkich. Jest za gor�co na zabawy, a ja straci�em ju� du�o... - Buuu! - rykn�o bulgotliwie tu� za jego plecami. Ton by� jakby znajomy. Roland ujrza� kszta�t wy�aniaj�cy si� z cienia za przewr�conym wozem, do kt�rego niemal ju� doszed�, i zd��y� sobie tylko u�wiadomi�, �e skry� si� za nim jeszcze jeden zielony. Kiedy pr�bowa� si� odwr�ci�, pa�ka spad�a na jego rami� i prawa r�ka zdr�twia�a mu a� do nadgarstka. Zdo�a� utrzyma� bro�, wystrzeli� nawet, lecz pocisk trafi� w jedno z k� wozu, od�upuj�c drzazgi i obracaj�c je z piskiem. Us�ysza� te�, �e zieloni na ulicy krzykn�li chrapliwie, rzucaj�c si� do ataku. Za wozem kry�o si� monstrum z dwiema g�owami na karku. Jedna mia�a szcz�tkowe, obwis�e oblicze trupa, druga za�, cho� tak�e zielona, by�a nieco bardziej �ywotna. Szerokie wargi rozci�gn�y si� w radosnym u�miechu, gdy bydl�tko unios�o pa�k�, by raz jeszcze uderzy�. Roland uni�s� sprawn� lew� r�k� i wystrzeli�, pakuj�c kul� prosto w ten wyszczerzony u�miech, a� krew i z�by rozprysn�y si� doko�a, a narz�dzie wypad�o z d�oni monstrum. Reszta jednak by�a ju� przy nim i pracowa�a zawzi�cie pa�kami. Zdo�a� odbi� tylko kilka pierwszych cios�w. By� nawet moment, gdy pomy�la�, �e uda mu si� skoczy� za przewr�cony w�z, obr�ci� si� na pi�cie i uruchomi� ca�� artyleri�. Z pewno�ci� m�g�by to zrobi�. Z pewno�ci� jego droga nie dobiegnie kresu na zalanej s�o�cem uliczce Elurii, ma�ego miasteczka na dalekim Zachodzie, nie zginie z r�k bandy niezdarnych zielonosk�rych mutant�w. Z pewno�ci� ka nie mo�e by� a� tak okrutne. Niestety, Melonik przy�o�y� mu tak mocno, �e miast okr��y� platform�, Roland wpad� na obracaj�ce si� wci�� wolno tylne ko�o wozu. Opad� na czworaki. Pr�buj�c si� obr�ci� i odparowa� cho� cz�� z gradu spadaj�cych na� cios�w, ujrza�, �e napastnik�w jest ju� znacznie wi�cej ni� p� tuzina. Ulic� nadchodzi�o ku rynkowi przynajmniej trzydzie�cioro zielonych m�czyzn i kobiet. To nie klan, ale ca�e cholerne plemi�! I to na otwartym terenie, w pe�nym s�o�cu! Roland wiedzia� z do�wiadczenia, �e zdegenerowani mutanci trzymali si� ciemno�ci i najbardziej przypominali purchawki obdarzone przypadkiem czym� na kszta�t m�zgu. Takich bydl�t jak ci tutaj nigdy jeszcze nie widzia�. Przecie� oni... Istota w czerwonym naprawd� by�a kobiet�. Pod brudn� materi� ko�ysa�y si� piersi. By�a to ostatnia rzecz, jak� ujrza�, kiedy go ju� otoczyli, uderzaj�c raz za razem. Pa�ka z gwo�dziami rozora�a mu praw� �ydk�. Raz jeszcze spr�bowa� unie�� jeden z wielkich rewolwer�w. (Widzia� jak przez mg��, lecz zdawa� sobie spraw�, �e w skutecznym prowadzeniu ognia to a� tak nie przeszkadza. Nie jemu. Zawsze mia� do sprawy najlepszy dryg ze wszystkich, a Jamie De-Curry stwierdzi� raz nawet, �e Roland m�g�by strzela� r�wnie dobrze z zawi�zanym oczami, bo i tak widzi palcami.) Kopniakiem wytr�cili mu bro� z r�ki. Drugi rewolwer wci�� jeszcze tkwi� w d�oni. Roland czu� r�koje�� z drewna sanda�owego, ale poj��, �e i tak nie zdo�a go u�y�. Czu� ich od�r: d�awi�c� wo� gnij�cego mi�sa. A mo�e to tylko zapach jego d�oni uniesionych bezskutecznie dla os�oni�cia g�owy? Zanurzy� je przecie� w tej wodzie, brei z kawa�kami sk�ry i cia�a martwego ch�opaka... Pa�ki trafia�y wsz�dzie, jakby zieloni nie tyle chcieli go zabi�, ile przerobi� na bitk�. Mo�e woleli skrusza�e mi�so... Zapadaj�c si� w mrok, niechybny w tej sytuacji zwiastun �mierci, us�ysza� jeszcze granie owad�w, szczekanie psa i dzwonki brz�cz�ce nad drzwiami ko�cio�a. Wszystkie te d�wi�ki zla�y si� w jedn�, dziwnie s�odk� muzyk�, lecz w ko�cu i ona umilk�a, poch�oni�ta przez ciemno��. II. Wynurzenie. Zawieszony. Pi�kno bieli. Dw�ch innych. Medalion. Powr�t mi�dzy �ywych nie przypomina� odzyskiwania przytomno�ci po og�uszeniu, co zdarzy�o si� Rolandowi ju� kilka razy. Nie mia� te� nic wsp�lnego z budzeniem si� ze snu. Najbardziej przypomina� wynurzanie. Umar�em, pomy�la� w jakiej� chwili... gdy wr�ci�a mu ju� cz�ciowo zdolno�� kojarzenia. Umar�em i wzlatuj� ku tym obszarom, kt�re nawiedza si� w po�miertnym bytowaniu. Nie mo�e by� inaczej. �piew, kt�ry s�ysz�, to pie�� dusz umar�ych. Ca�kowita ciemno�� ust�pi�a miejsca g��bokiej szaro�ci ci�kich, deszczowych chmur. Rozpe�za�y si�, a� poja�nia�y niczym mg�a, kt�ra ju� wkr�tce podda si� s�o�cu. Przez ca�y czas rewolwerowcowi zdawa�o si�, �e unosi si�, jakby spoczywa� na �agodnym, lecz pot�nym pr�dzie wst�puj�cym. Poczucie ruchu os�ab�o, a jasno�� pod powiekami wzros�a, wi�c Roland zaczai w ko�cu podejrzewa�, �e chyba jednak nie umar�. Najbardziej przekonuj�cy by� ten �piew. Nie dusz umar�ych, nie zast�p�w anielskich opisywanych przez kaznodziei jezusowc�w - raczej owad�w. �wierszczy lub cykad, tyle �e bardziej melodyjny. Takich owad�w, jakie s�ysza� w Elurii. Po tej w�a�nie my�li otworzy� oczy. Jego prze�wiadczenie o przynale�no�ci do �wiata �ywych zosta�o natychmiast wystawione na ci�k� pr�b�. Trwa� zawieszony po�rodku wielkiego obszaru nieskalanej bieli. Najpierw pomy�la�, zdumiony, �e to niebo, �e p�ynie przez chmur�. Wko�o rozlega�o si� granie owad�w. Teraz s�ysza� i dzwonki. Spr�bowa� odwr�ci� g�ow� i zako�ysa� si�. Wisia� na czym� w rodzaju uprz�y. S�ysza� jej skrzypienie. Muzykowanie owad�w, przypominaj�cych zreszt� te, kt�re brzmia�y niegdy� w trawach Gilead, zgubi�o rytm. Jednocze�nie Roland poczu� b�l plec�w. Nie wiedzia�, jak z �ebrami, ale kr�gos�up dawa� jasno do zrozumienia, �e jest na miejscu. O wiele bardziej dokucza�a mu jedna z �ydek, lecz ku swojemu zak�opotaniu rewolwerowiec nie potrafi� orzec, kt�ra w�a�ciwie. To tam dosi�g�a mnie pa�ka z gwo�dziami, pomy�la�. G�owa te� �upa�a niczym nadt�uczone mocno jajko. Roland krzykn��, lecz zabrzmia�o to jak ryk przezi�bionej krowy. Prawie nie pozna� swego g�osu. Wydawa�o mu si�, �e s�yszy te� ciche szczekanie krzy�owego psa, musia�a to by� jednak gra wyobra�ni. Umieram? Ockn��em si� raz jeszcze pod sam koniec? - zastanawia� si�. Czyja� d�o� pog�aska�a go po czole. Czu� j�, ale nie widzia�. Palce przesun�y si� po sk�rze, tu i �wdzie rozmasowuj�c zmarszczki. Odczucie by�o cudowne, jak �yk zimnej wody w upalny dzie�. Chcia� zamkn�� oczy, lecz nagle pomy�la� z przera�eniem, �e mo�e to kt�ry� z zielonych. Na przyk�ad w�a�cicielka czerwonego �achmana na resztkach cyck�w. A co, je�li tak w�a�nie jest? Co zrobisz? - pyta� sam siebie. - Spokojnie, cz�owieku - odpar� g�os nie tyle kobiecy, ile raczej dziewcz�cy. W pierwszej chwili Roland pomy�la� o Susan, dziewczynie z Mejis, kt�ra zwraca�a si� do niego per "wa��". - Gdzie... gdzie... - Cicho, nie ruszaj si�. Jeszcze nie. B�l plec�w z�agodnia�, ale obraz obola�ego drzewa z konarami �eber pozosta�. Sk�ra zdawa�a si� falowa� niczym li�cie na wietrze. Jak to mo�liwe? Odsun�� to pytanie, podobnie jak wszystkie inne zreszt�, i skoncentrowa� si� na ma�ej, ch�odnej d�oni, kt�ra wci�� go g�aska�a. - Spokojnie, pi�kny. B�g ci� kocha. Ale jeste� powa�nie ranny. Nie ruszaj si�. Zdrowiej. Pies jako� przycich� (o ile w og�le gdzie� tu by�), a Roland zn�w us�ysza� lekkie skrzypienie. Kojarzy�o mu si� z ko�skim rz�dem lub czym� (stryczek), o czym wola�by nie my�le�. Teraz zaczyna� wyczuwa� co� pod swoimi udami, po�ladkami i... tak... pod ramionami. Nie jestem wcale w ��ku. Ju� pr�dzej nad ��kiem. Czy to mo�liwe? - duma�. Pomy�la�, �e mo�e wisie� na pasach. Pami�ta�, �e raz, jeszcze jako ch�opiec, widzia� jednego go�cia zawieszonego tak w domu ko�skiego doktora za Wielk� Sal�. Stajenny poparzy� si� naft� tak bardzo, �e nie m�g� le�e� normalnie w ��ku. Zmar� potem, ale troch� to trwa�o - przez dwie noce jego j�ki p�yn�y w s�odk�, letni� noc nad B�oniami Zebra�. Jestem poparzony? Czarna skorupa z nogami wisz�ca na pasach? -zastanawia� si�. Palce musn�y �rodek jego czo�a, rozmasowa�y tworz�c� si� tam zmarszczk�. G�os jakby odczyta� jego my�li, przenikaj�c je bystrymi, koj�cymi palcami. - Z bo�� wol� wszystko b�dzie dobrze - powiedzia�. - Ale to B�g mierzy czas, nie ty. Nie, powiedzia�by, gdyby m�g�. Czas jest spraw� Wie�y. Po czym zanurzy� si� - r�wnie �agodnie, jak niedawno wyp�ywa� -oddalaj�c jednocze�nie od d�oni i nierealnych d�wi�k�w muzykuj�cych owad�w i brz�cz�cych dzwonk�w. Na jaki� czas straci� przytomno�� albo zapad� w sen, lecz nie by�o to ju� tak g��bokie jak wcze�niej. W pewnej chwili zdawa�o mu si�, �e s�yszy g�os dziewczyny, chocia� pewno�ci nie mia�, tym razem bowiem pobrzmiewa� gniewem lub strachem. Albo jednym i drugim. - Nie! - zawo�a�a. - Nie mo�ecie mu tego zabra� i dobrze o tym wiecie! R�bcie swoje i przesta�cie w og�le o tym m�wi�, dalej! Gdy ponownie odzyska� przytomno��, nie by� ani troch� silniejszy, ale w g�owie jakby mu poja�nia�o. Oczu nie otoczy�a mu jednorodna biel ob�oku, i tak jednak widok by� uroczy. Pi�kno bieli, pomy�la�, bo rzeczywi�cie nigdy w �yciu nie widzia� jeszcze miejsca tak cudownego... Cudownego po cz�ci dlatego, �e zjawi� si� tu wci�� jeszcze �ywy, przede wszystkim jednak ze wzgl�du na panuj�cy w nim nieziemski spok�j. Pomieszczenie by�o wielkie, wysokie i d�ugie. Kiedy Roland obr�ci� wreszcie ostro�nie, bardzo ostro�nie g�ow�, by oszacowa� jego rozmiary, uzna�, �e od kra�ca do kra�ca musi mie� co najmniej dwie�cie jard�w. By�o w�skie, ale wysokie, przez co wydawa�o si� niezwykle przestronne. Nie by�o tu �cian czy sufitu, do jakich by� przyzwyczajony - ca�o�� przypomina�a raczej rozleg�y namiot. Nad nim s�o�ce, rozpraszaj�c promienie, przenika�o sfalowane po�acie cienkiego, bia�ego jedwabiu, kt�rego biel wzi�� w pierwszej chwili za chmury. Pod tym jedwabnym sklepieniem panowa� wieczorny p�mrok. �ciany, tak�e jedwabne, �opota�y niczym �agle wydymane bryz�. Na ka�dej wisia� sznur z ma�ymi dzwoneczkami uderzaj�cymi o materi� i odzywaj�cymi si� unisono przy najl�ejszym jej ruchu. Po obu stronach przej�cia sta�y dziesi�tki ��ek, wszystkie zas�ane bia�ymi prze�cierad�ami i r�wnie nieskalanymi poduszkami. Ze czterdzie�ci z jednej strony, a wszystkie puste, drugie tyle po stronie Rolanda, z czego dwa zaj�te. Ten go��... To ten ch�opak. Ten, kt�ry by� w korycie, pomy�la�. Roland wzdrygn�� si� odruchowo z obrzydzenia i zdumienia. Gus�a i zabobony... Przyjrza� si� uwa�niej �pi�cemu m�odzie�cowi. Niemo�liwe. Przywidzia�o ci si�. Nie mo�e by�, upewnia� si� bezg�o�nie. Jednak nawet staranne zlustrowanie postaci nie rozproszy�o w�tpliwo�ci. Ch�opak wygl�da� tak samo jak trup z koryta i prawdopodobnie by� chory (czemu� by inaczej tu le�a�?), lecz z pewno�ci� daleki od �mierci. Roland dostrzega� powolne podnoszenie si� i opadanie jego piersi i drgnienia palc�w zwisaj�cej z ��ka r�ki. Nie przyjrza�e� mu si� do�� uwa�nie, by by� pewnym czegokolwiek, a po kilku dniach w tym korycie nawet w�asna matka by go nie pozna�a, stwierdzi� w my�lach. Ale Roland, kt�ry pami�ta�, jak to z jego matk� bywa�o, wiedzia� swoje. Widzia� te�, �e ch�opak ma na szyi z�oty medalion. Ten sam, kt�ry zerwa� z trupa i schowa� do kieszeni przed atakiem zielonych. A teraz kto� - pewnie gospodarze tego miejsca, kt�rzy przywr�cili ch�opaka imieniem James do �ycia - odebra� Rolandowi medalion i na powr�t zawiesi� na szyi w�a�ciciela. Kto to zrobi�? Ta dziewczyna ze wspaniale ch�odnymi palcami? Czy uzna�a w konsekwencji Rolanda za ghoula, kt�ry okrada zmar�ych? Chyba nie. O wiele bardziej niepokoj�ce by�oby, gdyby naprawd� zrekonstruowali napuch�e zw�oki m�odego kowboja, by ostatecznie go o�ywi�. Jaki� tuzin ��ek dalej od ch�opaka i Rolanda Deschaina le�a� trzeci pacjent tego osobliwego polowego szpitala. Wygl�da� na cztery razy starszego ni� dzieciak, a dwakro� doro�lejszego ni� rewolwerowiec. Mia� d�ug�, siw� raczej ni� czarn� brod�; rozdwojona, si�ga�a mu do po�owy piersi. Twarz nad zarostem by�a opalona i pomarszczona, z workami pod oczyma. Przez lewy policzek i dalej, poza nasad� nosa bieg�o grube, ciemne znami�, kt�re Roland uzna� za szram�. Brodacz by� albo nieprzytomny, albo spa� - Roland s�ysza� jego chrapanie -i wisia� trzy stopy nad ��kiem w pl�taninie bia�ych, l�ni�cych w p�mroku pas�w. Krzy�owa�y si�, oplataj�c cia�o m�czyzny �semkami, przez co kojarzy� si� z �ukiem z�apanym w sie� egzotycznego paj�ka. By� w przejrzystej bia�ej koszuli nocnej. Jeden z pas�w przebiega� mu pod po�ladkami, unosz�c l�d�wie tak, jakby chodzi�o o szczeg�lne wyeksponowanie genitali�w. Przez str�j wida� by�o ciemne zarysy n�g, pokr�conych chyba jak wiekowe drzewa. Roland wola� si� nie zastanawia�, w ilu miejscach musia�y zosta� z�amane, �eby tak w�a�nie wygl�da�. A jednak zdawa�o si�, �e si� ruszaj�. Jakim cudem, skoro brodacz jest nieprzytomny? Pewnie to tylko gra �wiate� albo sprawa cienia... lub wiatru ko�ysz�cego koszul� albo... Rewolwerowiec popatrzy� na jedwabny sufit, staraj�c si� opanowa� oszala�e nagle serce. To nie wiatr ani cienie, ani nic innego. Nogi m�czyzny rzeczywi�cie rusza�y si�, pozostaj�c w miejscu... tak jak Roland czu� sw�j grzbiet: ten te� si� porusza� w bezruchu. Rewolwerowiec nie mia� poj�cia, sk�d to zjawisko, ale nie chcia� wiedzie�-przynajmniej jeszcze nie teraz. - Nie jestem got�w - wyszepta�. Wargi mia� bardzo suche. Zn�w zamkn�� oczy, �eby troch� jeszcze pospa�. Nie chcia� my�le� o zwi�zku mi�dzy wygl�dem n�g brodacza a swoim stanem. A jednak... A jednak lepiej si� na to przygotuj. Ten g�os rozbrzmiewa� zawsze, gdy Roland pr�bowa� sobie odpu�ci�, odwali� robot� czy p�j�� na �atwizn�. Nale�a� do Corta, jego dawnego nauczyciela. Jako ch�opcy bali si� jego kija, jeszcze wi�kszy l�k budzi�y jednak jego s�owa, szczeg�lnie gdy �artowa� z ich s�abo�ci i cieszy� si�, s�ysz�c narzekania na ch�opi�cy los. Jeste� rewolwerowcem, Rolandzie? Je�li tak, to przygotuj si� na najgorsze. Roland otworzy� oczy i ponownie spojrza� w lewo. Kiedy obraca� g�ow�, poczu�, �e co� przesuwa mu si� na piersi. Bardzo powoli uni�s� praw� r�k� z podtrzymuj�cego j� pasa. B�l odezwa� si� w plecach i Roland zamar�. W ko�cu uzna�, �e bardziej ju� bole� nie b�dzie (przynajmniej je�li zachowa minimum ostro�no�ci), wi�c po�o�y� d�o� na mostku. Wyczu� ciasno utkan� materi�. Bawe�na. Podni�s� g�ow�, a� dotkn�� brod� mostka, i ujrza�, �e ma na sobie tak� sam� koszul� nocn� jak brodacz. Si�gn�� pod obr�bek i odszuka� palcami �a�cuszek. Nieco dalej trafi� na prostok�tny kawa�ek metalu. Domy�la� si�, co to, ale musia� mie� pewno��. Poci�gn�� bardzo ostro�nie, nie chc�c ruszy� �adnym z mi�ni grzbietu. Z�oty medalion. Uni�s� go wy�ej, ryzykuj�c kolejny przyp�yw b�lu, i przeczyta�, co na nim wygrawerowano: James Mi�y rodzinie. Mi�y BOGU Wsun�� medalion za koszul� i spojrza� na ch�opca �pi�cego na s�siednim ��ku... a raczej nad nim. Prze�cierad�o naci�gni�to mu na klatk� piersiow�, na koszuli z�oci� si� medalion. Taki sam, jaki nosi� Roland, tyle �e... Rewolwerowiec pomy�la�, �e chyba rozumie. To by�a spora ulga. Zerkn�� zn�w na brodacza i zdumia� si�: czarna szrama widoczna jeszcze przed chwil� na policzku i nosie m�czyzny znikn�a. Pozosta� tylko r�owy �lad po zagojonej ranie... zapewne ci�tej. Wydawa�o mi si�, pomy�la�. Nie, rewolwerowcu, odezwa� si� g�os Corta. Takim jak ty nic si� nie wydaje. Dobrze wiesz. Ta odrobina ruchu zn�w go zm�czy�a... a mo�e by�o to my�lenie. Granie owad�w i brzmienie dzwoneczk�w splot�o si� w a� nadto sugestywn� ko�ysank�. Tym razem Roland naprawd� zamkn�� oczy i zasn��. III. Pi�� si�str. Jenna. Doktorzy Elurii. Medalion. Obietnica milczenia. Kiedy ponownie si� obudzi�, w pierwszej chwili wyda�o mu si�, �e wci�� �pi. �e ma senny koszmar. Kiedy�, w tym samym czasie, gdy spotka� Susan Delgado i zakocha� si� w niej, zna� te� wied�m� imieniem Rhea - pierwsz� i jedn� dot�d prawdziw� wied�m� �r�d�wiata, kt�r� spotka�. To ona przywiod�a Susan do �mierci, chocia� i Roland si� do tego przyczyni�. Kiedy wi�c teraz otworzy� oczy i ujrza� Rhe� nie w jednej, lecz w pi�ciu osobach, pomy�la�: Oto, do czego prowadzi wspominanie przesz�o�ci. Przywo�uj�c Susan, przywo�a�em te� Rhe� z Coos. Wraz z jej siostrami. Ca�a pi�tka nosi�a powiewne habity z materii tak �nie�nej jak �ciany i sufit szpitala. Stare twarze okala�y r�wnie bia�e kornety, sk�ra by�a poszarza�a i pomarszczona niczym nagi stok wzg�rza po deszczu. Ze zwoj�w jedwabiu otulaj�cych ich w�osy (o ile mia�y jakie� w�osy) stercza�y niby filakterie pasy z ma�ymi dzwoneczkami, kt�re odzywa�y si� przy ka�dym poruszeniu czy s�owie. Na �nie�nobia�ych przodach habit�w widnia�y wyszyte krwistoczerwone r�e... sigule Mrocznej Wie�y. Zobaczywszy to, Roland pomy�la�: Nie, ja nie �ni�. Te wied�my s� prawdziwe. - Budzi si�! - krzykn�a jedna z nich dziwnie kokieteryjnym g�osem. - Oooo! - Ooooch! - Ach! Za�opota�y habitami niczym stadko ptak�w. Stoj�ca po�rodku wyst�pi�a o krok, a oblicza wszystkich zafalowa�y jak jedwabne �ciany namiotu. Roland przekona� si�, �e nie by�y tak stare - raczej w �rednim wieku. Ale naprawd� s� bardzo stare. Odmieni�y si� teraz, pomy�la�. Ta, kt�ra im przewodzi�a, by�a nieco wy�sza od pozosta�ych i mia�a szerokie, nieco wypuk�e czo�o. Pochyli�a si� nad Rolandem i dzwoneczki za�piewa�y wko�o jej twarzy. Nie wiedzie� czemu rewolwerowcowi zrobi�o si� niedobrze od tego d�wi�ku i poczu� si� s�abszy ni� przed chwil�. Piwne oczy spojrza�y uwa�nie, a mo�e i chciwie. Dotkn�a przelotnie policzka chorego i natychmiast zacz�o si� z tego miejsca rozpe�za� odr�twienie. Spojrza�a w d�, a cie� niepokoju przemkn�� jej po twarzy. Cofn�a r�k�. - Obudzi�e� si�, pi�kny panie. Uda�o ci si�. To dobrze. - Kim jeste�cie? Gdzie ja jestem? - Jeste�my siostrzyczkami z Elurii - odpar�a. - Ja jestem siostra Mary, to jest siostra Louise, siostra Michela, siostra Coauina... - I siostra Tamra - odezwa�a si� ostatnia. - Pi�kne dziewcz� lat dwudziestu jeden. - Zachichota�a, a jej twarz zafalowa�a i przez chwil� zn�w by�a r�wnie stara jak ten �wiat: mia�a haczykowaty nos i szar� sk�r�. Roland zn�w pomy�la� o Rhei. Podesz�y bli�ej, otaczaj�c wianuszkiem uprz��, na kt�rej wisia�. Gdy spr�bowa� si� od nich odsun��, grzbiet zabola� jak nigdy, odezwa�a si� te� ranna noga. J�kn��. Pasy zaskrzypia�y. - Ooooo! - To boli! - Boli go! - Tak bardzo boli! Przysun�y si� jeszcze bli�ej, jakby fascynowa�o je jego cierpienie. Czu� teraz ich wo�: wo� wysch�ej ziemi. Istota zwana siostr� Michel� wyci�gn�a d�o�... - Odejd�cie! Zostawcie go! Czy� nie m�wi�am wam ju�? Podskoczy�y, zaskoczone tym g�osem. Siostra Mary wygl�da�a wr�cz na zirytowan�, ale i ona si� odsun�a, zgromiwszy pierwej wzrokiem (Roland m�g�by to przysi�c) medalion zawieszony na szyi pacjenta. Wsuni�ty wcze�niej pod koszul�, teraz zn�w by� na wierzchu. Mi�dzy Mary a Tamr� przepchn�a si� bezceremonialnie sz�sta siostra, tym razem chyba naprawd� dwudziestojednoletnia. Mia�a rumiane policzki, g�adk� sk�r� i ciemne oczy. Jej bia�y habit falowa� niczym kszta�t ze snu. Czerwona r�a na piersi dziewcz�cia pa�a�a oskar�ycielsko. - Id�cie sobie! Zostawcie go! - Ooo, moja kochana! - zawo�a�a siostra Louise g�osem, w kt�rym pobrzmiewa�y zarazem szyderstwo i z�o��. - To Jenna, dzieciak. Zakocha�a si� w nim? - Jasne! - za�mia�a si� Tamra. - Dzieciak ma serce na sprzeda�! - Och, to w�a�nie to, dok�adnie! - zgodzi�a si� siostra Coauina. Mary spojrza�a na przyby�� z zaci�ni�tymi z w�ciek�o�ci ustami. - Nie masz tu czego szuka�, zuchwa�a dziewucho. - Je�li przysz�am, znaczy, �e mam - odpali�a Jenna. Zachowywa�a si� jak kto� bardzo wa�ny. K�dzior czarnych w�os�w wymkn�� si� jej spod kornetu i zawis� nad czo�em niczym przecinek. - Wyno�cie si�. Nie b�dzie si� z niego na�miewa� i �artowa�. - Nie rozkazuj nam - powiedzia�a siostra Mary - bo my nigdy nie �artujemy. Sama dobrze wiesz, siostro Jenno. Rysy dziewczyny z�agodnia�y nieco. Roland poj��, �e Jenna zaczyna si� ba�, i sam te� zacz�� si� o ni� l�ka�. O ni� i o siebie. - Id�cie - powt�rzy�a. - To nie pora. Nie macie jeszcze innych pod opiek�? Siostra Mary zacz�a si� chyba zastanawia�. Pozosta�e obserwowa�y j�, a� w ko�cu przytakn�a i u�miechn�a si� do rewolwerowca. Jej twarz zn�w zafalowa�a jak obraz w rozgrzanym powietrzu i Roland ujrza� (lub zda�o mu si�, �e ujrza�) to, co kry�o si� pod zas�on� i co wyda�o mu si� straszne i czujne zarazem. - Bywaj, pi�kny panie - powiedzia�a do rannego. - Zosta� z nami troch�, a uleczymy ci�. A mam jaki� wyb�r? - pomy�la� Roland. Pozosta�e roze�mia�y si�. Ich ptasie chichoty wype�ni�y wn�trze namiotu. Siostra Michela pos�a�a rewolwerowcowi ca�usa. - Chod�my, panie! - zawo�a�a siostra Mary. - Zostawmy z nim Jenn� przez pami�� jej matki, kt�r� tak kocha�y�my! Powiedziawszy to, odprowadzi�a gromadk� - pi�� zamiataj�cych sukniami bia�ych ptak�w, kt�re odlatywa�y przej�ciem mi�dzy ��kami. - Dzi�kuj� - szepn�� Roland, spogl�daj�c na w�a�cicielk� ch�odnej d�oni... bo wiedzia� ju�, �e to ona nios�a mu ukojenie. Uj�a jego palce, jakby chcia�a potwierdzi� domys�y swego pacjenta, i pog�aska�a je. - Nie chcia�y ci� skrzywdzi� - powiedzia�a. Roland widzia� jednak, �e sama w to nie wierzy. On te� nie dowierza�. Wyra�nie szykowa�y si� k�opoty. Takie, w kt�rych grz�nie si� po uszy. - Co to za miejsce? - Nasze. Dom siostrzyczek z Elurii. Nasz klasztor, je�li wolisz -odpar�a. - To nie jest klasztor - stwierdzi� Roland, popatruj�c obok siostry na puste ��ka. - To lecznica, prawda? - Szpital - poprawi�a rewolwerowca, wci�� g�adz�c jego palce. -S�u�ymy doktorom... a oni s�u�� nam. Czarny lok na kremowym czole fascynowa� go coraz bardziej -gdyby m�g� i mia� do�� odwagi, ch�tnie by go dotkn��. Tylko po to, �eby sprawdzi�, jakie s� te w�osy: sztywne czy mi�kkie... Roland uwa�a�, �e jest �liczny, gdy� by� jedynym ciemnym obiektem po�r�d ca�ej tej bieli, bieli, kt�ra zd��y�a mu ju� obrzydn��. - Jeste�my szpitalniczkami... lub by�y�my... zanim �wiat si� odmieni�. - Jeste�cie z jezusowc�w? Spojrza�a na niego zdumiona, niemal wstrz��ni�ta, i roze�mia�a si� weso�o. - Nie, nie my! - Skoro wy jeste�cie szpitalniczkami... piel�gniarkami... to gdzie s� doktorzy? Przygryz�a warg�, jakby zastanawia�a si�, co powiedzie�. Rolandowi to wahanie dziwnie si� spodoba�o i poj��, �e chocia� chory, patrzy na siostr� jak na kobiet� i �e zdarza mu si� to po raz pierwszy od czasu �mierci Susan Delgado, czyli od bardzo dawna. Ca�y �wiat zmieni� si� od tamtych dni, i to wcale nie na lepsze. - Naprawd� chcesz wiedzie�? - Tak, oczywi�cie - odpar� lekko zdziwiony i zaniepokojony zarazem. Patrzy� na jej twarz, czekaj�c, a� zacznie falowa� i zmienia� si� jak oblicza tamtych, ale nic takiego si� nie dzia�o. Nie czu� te� niemi�ej woni cmentarnej ziemi. Poczekaj, przestrzeg� si� w my�lach. Nie wierz w nic, co jest tutaj, a ju� zw�aszcza nie ufaj swoim zmys�om. Jeszcze nie teraz. - Pewnie musisz wiedzie� - powiedzia�a z westchnieniem, a� zadzwoni�y dzwoneczki na jej czole. By�y nieco ciemniejsze od tych, kt�re nosi�y pozosta�e siostry, nie czarne, raczej wi�niowe, jakby wisia�y czas jaki� w dymie nad ogniskiem. Brzmia�y wszak�e najczystszym srebrem. - Ale obiecaj mi, �e nie zaczniesz krzycze� i nie obudzisz tego niedorostka z s�siedniego ��ka. - Niedorostka? - Tego ch�opca. Obiecujesz? - Tak jest! - odpar� tonem pasuj�cym raczej do napuszonego s�ownictwa Zewn�trznego �uku. Zupe�nie odruchowo przypomnia� sobie dialekt Susan. - Ju� do�� dawno nie krzycza�em, pi�kna pani. Sp�oni�a si� szkar�atem intensywniejszym ni� czerwie� r�y wyszytej na jej piersi. - Nie zwij pi�knym tego, czego nie mo�esz dojrze� nale�ycie. - No to zdejmij kornet. Wprawdzie twarzy dziewczyny nic mu nie zas�ania�o, lecz chcia�by ujrze� jeszcze jej w�osy. Widoku tych�e by� niemal g�odny. Kaskady czerni w�r�d sennej bieli. Oczywi�cie, mog�o by� i tak, �e strzyg�a je kr�tko zgodnie z nakazami zakonu, ale wydawa�o mu si� to jako� nieprawdopodobne. - Tego mi nie wolno. - Kto ci zakazuje? - Wielka Siostra. - Ta, kt�ra zwie si� Mary? - Tak jest, ona. Odesz�a kilka krok�w, zatrzyma�a si� i obejrza�a przez rami�. U innej, r�wnie pi�knej dziewczyny w jej wieku gest ten by�by zaproszeniem do flirtu. Jenna by�a jednak powa�na. - Pami�taj, obieca�e�. - Tak jest, �adnych krzyk�w. Ko�ysz�c sukni�, podesz�a do brodacza. W p�mroku rzuca�a na mijane ��ka jedynie rozmyty zarys cienia. Stan�wszy przy m�czy�nie (nieprzytomnym raczej ni� �pi�cym, pomy�la� Roland), spojrza�a raz jeszcze na Rolanda. Przytakn��. Przysun�a si� z boku do zawieszonego, kryj�c po cz�ci za pl�tanin� jedwabnych pas�w. Z�o�y�a delikatnie d�onie na lewej stronie piersi m�czyzny, pochyli�a si� nad nim i pokr�ci�a g�ow�, jakby chcia�a czemu� zdecydowanie zaprzeczy�. Dzwoneczki odezwa�y si� melodyjnie i Roland zn�w poczu� dziwne poruszenie na grzbiecie po��czone z lekk� fal� b�lu. Zupe�nie jakby si� wzdrygn��, chocia� wcale tego nie zrobi�. Albo tylko �ni�o mu si�, �e to zrobi�. To, co sta�o si� potem, o ma�o nie wyrwa�o mu jednak krzyku z gard�a - musia� a� zagry�� wargi. Nogi nieprzytomnego raz jeszcze o�y�y, mimo i� �adna nawet nie drgn�a... niemniej jednak to, co na nich by�o, i owszem, rusza�o si� �wawo. Jego ow�osione golenie, kostki i stopy wystaj�ce spod koszuli. Teraz pokry�y si� robactwem, kt�re sp�ywa�o czarn� fal� coraz ni�ej i ni�ej, �piewaj�c przy tym w marszu niczym kolumna wojska. Roland przypomnia� sobie czarn� szram� na twarzy m�czyzny, szram� kt�ra znikn�a. To musia�o by� co� takiego. Na nim te� siedzia�y, st�d to dr�enie bez dreszczy. Mia� je na plecach. �ata�y go. Nie, powstrzymanie krzyku wcale nie by�o takie �atwe, jak si� tego spodziewa�. Insekty dotar�y do palc�w m�czyzny i zacz�y opada� z nich falami niczym sp�ywaj�ca woda. Szybko i sprawnie ustawi�y si� na bia�ym prze�cieradle w szerok� na stop� kolumn�, po czym karnie pomaszerowa�y na pod�og�. By�o za daleko i zbyt ciemno, aby Roland m�g� si� im lepiej przyjrze�, lecz wydawa�o mu si�, �e stworzenia s� dwukrotnie wi�ksze ni� mr�wki i prawie tak du�e jak miodne pszczo�y, kt�re widywa� w domu nad pe�nymi kwiat�w ��kami. �piewa�y w marszu. Brodacz nie �piewa�. Gdy r�j �uczk�w na jego nogach zacz�� si� kurczy�, zadr�a� i j�kn��. Dziewczyna po�o�y�a mu d�o� na czole i uspokoi�a, a Roland poczu� uk�ucie zazdro�ci, i to pomimo ca�ego obrzydzenia, kt�re poza tym odczuwa�. Ale czy to, co widzia�, naprawd� by�o a� tak paskudne? W Gilead przy niekt�rych chorobach przyk�adano pijawki. Zw�aszcza w wypadku puchlin m�zgu lub pachwin. Kiedy chodzi�o o m�zg, ka�dy przyznawa�, �e woli najszpetniejsz� nawet pijawk� od trepanacji czaszki. By�o w nich jednak co� obrzydliwego, chocia� mo�e wy��cznie dlatego, �e nie m�g� dok�adnie tych �uczk�w obejrze� i musia� - z lekk� zgroz� - wyobra�a� je sobie, zawieszony i bezradny, na swoich plecach. Tyle �e jego robaczki nie �piewa�y. Dlaczego? Bo si� po�ywia�y? Spa�y? Jedno i drugie? J�ki brodacza przycich�y. �uczki maszerowa�y po pod�odze w kierunku jednej z �opocz�cych jedwabnych �cian. Po chwili znikn�y w cieniu. Jenna wr�ci�a do Rolanda lekko niespokojna. - Dobrze si� spisa�e�. Ale po twojej twarzy widz�, co czujesz. - Doktorzy - powiedzia�. - Tak, maj� wielk� moc, ale... - przyciszy�a g�os - ale obawiam si�, �e nie zdo�aj� pom�c poganiaczowi. Z nogami jest ju� lepiej, rany na twarzy si� zabli�ni�y, lecz ma te� takie obra�enia, do kt�rych doktorzy nie dojd�. - Przesun�a d�oni� po brzuchu, sugeruj�c ich lokalizacj�, o ile nie rodzaj. - A ja? - spyta� rewolwerowiec. - Porwa� ci� zielony lud - wyja�ni�a. - Musia�e� pot�nie ich rozjuszy�, skoro od razu ci� nie zabili, tylko zwi�zali i poci�gn�li ze sob�. Tamra, Michela i Louise zbiera�y akurat zio�a i zobaczy�y, jak si� z tob� zabawiaj�. Kaza�y im przesta�, ale... - Czy mutanci zawsze was s�uchaj�, siostro Jenno? U�miechn�a, mo�e zadowolona, �e zapami�ta� jej imi�. - Nie zawsze, ale zazwyczaj tak. Tym razem us�uchali, bo inaczej wisia�by� teraz w j