1438
Szczegóły |
Tytuł |
1438 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1438 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1438 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1438 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: John Morressy
Tytul: Nic do stracenia
(Nothing to lose, nothing to kick)
Z "NF" 1/92
Michael McGuffey wszystko robi� do�� dobrze, ale w niczym
nie by� dobry naprawd� i uwa�a� to za przekle�stwo swego
�ycia. Pragn�� uznania, chwa�y i poklasku. Otrzymywa�
uprzejme skinienia i u�miechy zaabsorbowanych czym innym
ludzi. Pragn�� s�ysze� swoje imi� wyrywaj�ce si� z milion�w
garde�. Zamiast tego s�ysza�, jak m�wiono o nim "ten Mike
Jakmutam..." Do b�lu pragn�� by� kim� znanym, a z
ka�dym dniem stawa� si� coraz bardziej niezauwa�any.
W ponury wiecz�r trzydziestych czwartych urodzin siedzia�
samotnie w n�dznym pokoju rozmy�laj�c nad swym �yciem.
Stwierdzi�, �e mo�na by je przedstawi� na wykresie jako
stale opadaj�c� krzyw�. By� kumplem bohater�w, rozmazan�
twarz� w rogu fotografii wielkich ludzi, pomocnikiem
zwyci�zc�w. Zawsze tak by�o i nic nie wskazywa�o, �eby teraz
nagle mia�o si� co� zmieni�.
Kiedy na studiach gra� w szkolnej dru�ynie koszyk�wki,
zawsze siedzia� na �awce rezerwowych. Zarobi� kilka punkt�w,
ale najlepszy by� jako podaj�cy. Studiowa� prawo, ale nazwa
uniwersytetu, kt�ry sko�czy�, nikomu nic nie m�wi�a. Po
dyplomie zacz�� pracowa� w ma�ej firmie "Baer, Barron, Withes
i Cyr", specjalizuj�cej si� w mozolnym zdobywaniu informacji
dla wi�kszych, lepiej znanych zespo��w adwokackich. O�eni�
si� z mi��, ca�kiem atrakcyjn� dziewczyn� i wynaj�li skromne
mieszkanie. Po pewnym czasie pogodzi� si� z faktem, �e jego
�ycie najprawdopodobniej nie stanie si� nagle szczeg�lnie
widowiskowe. Ale r�wnie� nie b�dzie beznadziejne. Po prostu
wielko�� nie wchodzi�a w gr�.
W trzecim roku ma��e�stwa �ona odesz�a od niego. Par� dni
p�niej, w czasie gdy by� w pracy, przyjecha�a du�ym
samochodem baga�owym i zabra�a wszystko, czego zd��yli si�
dorobi�.
McGuffey pr�bowa� zapomnie�. Zacz�� chodzi� do bar�w dla
samotnych, du�o pi� i odstr�cza� ka�d� napotkan� kobiet�
swymi rzewnymi monologami. "Bear, Barron, Withers i Cyr"
trezygnowali z jego us�ug. Zacz�� pi� jeszcze wi�cej.
Zapl�ta� si� w pe�en napi�� zwi�zek z pocz�tkuj�c�
aktork� i dzi�ki niej zainteresowa� si� scen�. Po jakim�
czasie zaproponowano mu r�lk� w purenonsensowym dramacie
wystawianym daleko od Broadwayu. Uwierzy�, �e wreszcie
przyszed� jego czas. Sztuka upad�a podczas pierwszego
przedstawienia, kiedy �aden z widz�w nie wr�ci� po przerwie.
McGuffey zacisn�� z�by i postanowi� szuka� s�awy w
pisaniu. Napisa� powie�� opowiadaj�c� w �ywy,
bezkompromisowy spos�b o �yciu jego pokolenia. Zaakceptowana
w trzydziestym si�dmym wydawnictwie, do kt�rego pos�a�
maszynopis, ukaza�a si� podczas strajku ksi�garzy. Sprzedano
osiemdziesi�t jeden egzemplarzy. Kiedy McGuffey przes�a�
maszynopis kolejnej ksi��ki: "G�os wo�aj�cego na puszczy",
otrzyma� odmow� poczt� zwrotn�. Wydawca nie odpowiada� na
jego szalone telefony i odsy�a� listy nawet ich nie
otwieraj�c.
To by� kres jego mo�liwo�ci. Wchodz�c w trzydziesty
czwarty rok �ycia, czu� si� podstarza�ym nieudacznikiem i na
takiego te� wygl�da�. Mia� blad� i obwis�� sk�r�, siwiej�ce
w�osy, oczy bez wyrazu. Je�li kiedykolwiek mia� zosta� kim�
wielkim i s�awnym, na co czu�, �e zas�ugiwa�, powinno si� to
sta� nied�ugo. Bardzo nied�ugo. Tej w�a�nie nocy.
Wyjrza� w ciemne niebo przez pokryte warstw� brudu, mokre
od deszczu okno i zacisn�� za z�o�ci� pi�ci.
- Dlaczego mi to robisz? - j�kn��. - Pragn� zosta� kim�
znanym! Zas�uguj� na to.
Odwr�ci� si� od okna i pad� na twarde, w�skie ��ko.
- Oddam wszystko, co mam, �eby by� s�awny - �ka�. - Oddam
wszystko ka�demu, kto uczyni mnie s�awnym. - P�aka� we
wygniecion� poduszk�.
Us�ysza� wewn�trz g�owy zimny, bezosobowy g�os:
- Wszystko, ka�demu? Czy jeste� pewien? - zapyta� g�os.
- Tak! - krzykn�� McGuffey.
W tym samym momencie us�ysza� pukanie do drzwi.
Usiad� zdziwiony. Od tak dawna nikt go nie odwiedza�, �e
zacz�� zachowywa� si� ostro�nie jak zbieg. Wsta� z ��ka i
skradaj�c si� podszed� do drzwi.
- Kto tam? - zawo�a�.
- Czy to mieszkanie pana Michaela Aloysiusa McGuffeya? -
zapyta� zimny, bezosobowy i znajomy g�os.
- Tak. Kim pan jest?
- Mam par� spraw do tego pana, ale nie mo�na ich
za�atwi�, je�eli stoi si� po dw�ch stronach drzwi. Czy mog�
wej��?
McGuffey zawaha� si�, po czym otworzy�. Go�� nie mia� ani
g�osu ani manier z�odziejaszka. A gdyby nawet by� nim,
w mieszkaniu nie znajdowa�o si� nic interesuj�cego.
Przybysz, wysoki, szczup�y m�czyzna w
dopasowanym, pr��kowanym garniturze, nosi� melonik i trzyma�
teczk� oraz cienki parasol. W�osy i w�sy mia� rude, oczy
bladoniebieskie, nos w�ski i garbaty. Jego wygl�d odpowiada�
wyobra�eniu McGuffeya o londy�skim radcy prawnym.
Wszed� do �rodka i rozejrza� si�, jakby oceniaj�c
lokatora wed�ug jego mieszkania. McGuffey poczu� si� nagle
nieswojo i jeszcze gorzej ni� zwykle.
- Musi pan wybaczy�... nie oczekiwa�em - mamrota�.
Jego go�� usadowi� si� na najmniej zniszczonym krze�le,
po�o�y� teczk� i parasol obok siebie, a kapelusz na oparciu.
Spogl�daj�c na gospodarza odezwa� si�:
- Zak�adam, �e to pan jest Michael McGuffey. Zgadza si�?
- Tak, panie...panie...
Si�gaj�c w g��b wewn�trznej kieszeni marynarki, go��
wyci�gn�� karty wizytowe i wr�czy� jedn� z nich
McGuffeyowi. Wypuk�e, czarne litery g�osi�y: "Alistair
Burne-Brymstone. K.C.S.E." Papier by� bardzo zimny w dotyku.
- Czego wi�c pan sobie �yczy, panie Burne-Brymstone?
Je�eli reprezentuje pan kogo�, kto chce wyci�gn�� ode mnie
jakie� pieni�dze, traci pan sw�j czas. Mam ubranie na
grzbiecie i niewiele wi�cej - apatycznie stwierdzi�
McGuffey.
Burne-Brymstone machn�� na t� sugesti� r�k� i
zdecydowanie pokr�ci� g�ow�.
- Orientujemy si� bardzo dobrze, jaki jest pa�ski status
materialny, panie McGuffey i to od jakiego� ju� czasu. Nie
przyszed�em tu po to, �eby prosi� o pieni�dze - powiedzia�.
- Wi�c co? Spadek? - Na samo brzmienie tego s�owa
McGuffeya przeszed� dreszcz. - Czy kto� zostawi� mi
pieni�dze? Czy wujek Warren wreszcie...
Jego go�� ponownie machn�� tylko wymanikiurowan� d�oni�.
- To jest spotkanie handlowe. Par� minut temu z�o�y� pan
ofert�. Jestem tu, �eby przedyskutowa� warunki.
- Jak� ofert�?
- Powiedzia� pan, �e odda wszystko ka�demu kto uczyni
pana s�awnym.
- Naprawd�? ...Tak, by� mo�e to w�a�nie powiedzia�em.
- Owszem, panie McGuffey. Nawet na pewno pan to powiedzia�.
I to z du�ym przej�ciem. Czy oferta jest nadal aktualna?
McGuffey poczu� si� nagle nieswojo. Przyjrza� si� swojemu
go�ciowi uwa�niej. Wygl�da� na cz�owieka godnego zaufania,
ale ca�a sytuacja by�a do�� niepokoj�ca. Jak ktokolwiek
m�g� us�ysze� jego zd�awione poduszk� s�owa?
- Je�eli zastanawia si� pan sk�d to wiem, zapewniam, �e
posiadamy sta�y serwis informacyjny - powiedzia�
Burne-Brymstone z uspokajaj�cym u�miechem.
- Na m�j temat?
- Na temat wszystkich ludzi.
McGuffey przez chwil� milcza� przetrawiaj�c t�
informacj�. Wiedzia�, �e mafia rozporz�dza ogromnymi
�rodkami, ale nigdy nie spodziewa� si�, �e na tak� skal�.
To, w co si� pakowa�, mog�o by� �liskim interesem... ale oni
obiecywali s�aw�...
- Jaka jest wasza oferta?
- Proponujemy pi�� lat s�awy i powodzenia we
wskazanej przez pana dziedzinie w zamian za pa�sk� dusz�.
- Moj� dusz�? Czy pan jest?...
G�os McGuffeya za�ama� si�. By� got�w na uk�ad z
przest�pcami. Diabe� to zupe�nie inna sprawa.
- Jestem - przyzna� Burne-Brymstone lekko sk�aniaj�c
g�ow�.
- Ale� pan jest przecie� Anglikiem! - zaprotestowa�
McGuffey.
- M�j drogi przyjacielu, czy� nie tego si� pan
spodziewa�? Ostatecznie, pan jest Irlandczykiem.
McGuffey spojrza� na eleganck�, u�miechni�t� i bardzo
anglosask� posta�, i przypomnia� sobie opowie�ci swojej
babki ze starego kraju o dniach przed Wiosennym Powstaniem.
- Ma pan racj�, Burne-Brymstone. Nie zastanawia�em si�
nad tym od dawna, ale ma pan racj�.
- Oczywi�cie, �e tak. A teraz czy jest jeszcze co�, co
chcia�by pan przedyskutowa� przed z�o�eniem podpisu?
- Tak. Dlaczego dostaj� tylko pi�� lat. Ci wszyscy, o
kt�rych s�ysza�em, dostawali dwana�cie, a niekt�rzy nawet
dwadzie�cia cztery lata.
- M�j drogi przyjacielu, chyba zdaje pan sobie spraw�, jak
bardzo wzros�y koszty w ci�gu ostatnich paru wiek�w. Po
prostu nie jeste�my w stanie proponowa� warunk�w z tamtych
czas�w. Z drugiej jednak strony, dzi�ki nowym technologiom
mo�na osi�gn�� wi�cej korzy�ci. Dzi� w ci�gu
pi�ciu lat mo�na si� naprawd� porz�dnie zdeprawowa�. Kiedy�
potrzeba by�o na to co najmniej pi��dziesi�ciu. W
rzeczywisto�ci wi�c osi�gn�li�my post�p.
McGuffey potrz�sn�� g�ow�.
- Technologia mnie nie obchodzi. Pi�� lat to pi�� lat, a
nie dwadzie�cia cztery.
- Prosz� tego nie bra� do siebie, m�j drogi, ale pan
tak�e nie jest Faustem.
- Niech b�dzie dziesi��.
- Mog� zgodzi� si� na sze��, McGuffey, ale to moje
ostatnie s�owo.
- Kiedy to si� zacznie?
- Pan wyznacza termin. Zazwyczaj umowa zaczyna
obowi�zywa� natychmiast po podpisaniu.
McGuffey westchn�� g��boko.
- Dobrze wi�c. Chwileczk�. Chc�, �eby wszystko by�o
zupe�nie jasne. Je�eli zaprzedam panu swoj� dusz� -
przyjmuj�c, �e j� posiadam - w momencie podpisywania stan�
si� s�awny. Zgadza si�?
- Je�eli takie jest pa�skie �yczenie. Uwa�am, �e warunki
trzeba ustala� bardzo precyzyjnie. To zapobiega p�niejszym
pretensjom.
- Czy my�li pan, �e ja b�d� chcia� oszukiwa�?
- M�j drogi, ka�dy pr�buje. Prosz� wi�c wyrazi� jasno
swoje pragnienia.
McGuffey kiwn�� g�ow� unosz�c d�o�, jakby prosz�c o
cierpliwo��. Po chwili zastanowienia powiedzia�:
- Chc� mi�dzynarodowej s�awy i uznania dla moich
artystycznych osi�gni��, a tak�e maj�tku i zdrowia, bym m�g�
korzysta� z nich w pe�ni.
- To wszystko? - zapyta� rozmarzonym g�osem
Burne-Brymstone.
- Jeszcze nie. Chc� odnosi� ol�niewaj�ce sukcesy w ka�dym
przedsi�wzi�ciu, za kt�re si� wezm�. Chc�, by damy, kt�rych
widok zapiera dech w piersi, obdarza�y mnie szczodrze swymi
uczuciami i to bez wahania. Chc�, by pot�ni tego �wiata
bali si� mnie i powa�ali, a masy uwielbia�y. Chc�, �eby w
momencie mojego wej�cia do jakiego� pokoju zapada�a cisza, a
po chwili wybucha�y wiwaty i wyrazy �lepego uwielbienia dla
mej wielko�ci. Tego chc�, Burne-Brymstone. I chc� tego od
chwili podpisania dokumentu.
- Rozumiem. To b�dzie formularz 12-A.
Burne-Brymstone wyci�gn�� odpowiednie papiery ze swej
teczki, uwa�nie przeczyta� je, po czym da� do sprawdzenia
McGuffeyowi. McGuffey czyta� powoli, niezwykle wnikliwie,
�a�uj�c, �e od tak dawna wzi�� rozbrat z prawem. Nie m�g�
powstrzyma� podejrze�, chocia� wszystko wygl�da�o absolutnie
w porz�dku. Firma, z kt�r� mia� do czynienia, nie cieszy�a
si� dobr� reputacj�. Burne-Brymstone usiad� wygodnie w
fotelu niczym nie okazuj�c zniecierpliwienia.
- Chcia�bym tu wprowadzi� pewn� poprawk�. Niewielk� -
powiedzia� McGuffey. Burne-Brymstone uni�s� brew jakby
zaciekawiony, wi�c ci�gn�� dalej. - W artykule si�dmym
chcia�bym doda� s�owa "je�eli istnieje" po s�owie "dusza".
- Panie McGuffey, zadziwia mnie pan. W naszych
kartotekach jest pan umieszczony w spisie katolik�w,
prosz� wi�c wybaczy�, w tej kwestii nie powinien mie� pan
w�tpliwo�ci.
- By�em wychowany w rodzinie katolickiej. Teraz jestem
czym� w rodzaju agnostyka.
Burne-Brymstone parskn�� �miechem.
- Nawet teraz?
- C�... wci�� nie mam pewno�ci, je�eli chodzi o dusz� i
to wszystko.
- Poniewa� my mamy pewno��, my�l�, �e taka poprawka jest
mo�liwa. Czy podpisze pan teraz?
- A co ze zmian� tekstu?
- Nie ma potrzeby nic dopisywa�. Prosz� spojrze� i
sprawdzi�, czy teraz zapis jest odpowiedni.
McGuffey spojrza� na artyku� si�dmy. Zmienione s�owa
widnia�y, jakby by�y tam zawsze. Poczu� ch��d w �o��dku i
nie chc�c dopu�ci� do g�osu l�k�w, chwyci� oferowane pi�ro i
z�o�y� podpis powy�ej wydrukowanego swego nazwiska. Kiedy
wyka�cza� ogonek od y w McGuffey, zadzwoni� telefon.
- To do pana, panie McGuffey - powiedzia� Burne-Brymstone
wyjmuj�c pi�ro spomi�dzy palc�w swego klienta i si�gaj�c po
kontrakt.
- Ale� ja nie mam telefonu.
- Teraz ju� tak. Dzwoni pa�ski nowojorski agent.
- Ale� ja nie mam agenta.
- Teraz ju� tak. O�miu. I wszyscy s� bardzo zapracowani.
McGuffey wsta� i ruszy� oszo�omiony do zakurzonego
parapetu, gdzie dzwoni� jaskrawoczerwony telefon.
Odwr�ci� si�, �eby przeprosi� i zd��y� jeszcze zobaczy�
swego go�cia w drzwiach. U�miechni�ty Burne-Brymstone musn��
d�oni� melonik.
- Au revoir, panie McGuffey. Do zobaczenia za sze�� lat.
I ju� go nie by�o.
Od tej chwili �ycie Michaela McGuffeya nie przypomina�o w
niczym tego, co do�wiadcza� wcze�niej. Ka�dy dzie� by�
�wi�tem.
Jego powie�� "G�os wo�aj�cego na puszczy" zosta�a kupiona
na pniu, o czym poinformowa�y gazety na ca�ym �wiecie. Na
jej kampani� reklamow� przeznaczono pi�� milion�w dolar�w.
McGuffey ledwie zako�czy� objazd po wszystkich
wi�kszych miastach, gdzie zorganizowano mu spotkania
autorskie, a ju� musia� zaczyna� pr�by do
pi�tnastoodcinkowego miniserialu, kt�rego scenariusz bazowa�
na jego ksi��ce. Gra� w nim g��wn� rol�. Mia� tylko dwa dni
na odpoczynek, kt�re sp�dzi� wys�uchuj�c entuzjastycznych
recenzji, odczytywanych mu przez aktualn� przyjaci�k� i ju�
trzeba by�o rusza� na Zachodnie Wybrze�e, by rozpocz�� prac� nad
filmem. A poniewa� to on sam by� autorem scenariusza i
�cie�ki d�wi�kowej, a tak�e producentem i re�yserem, jego
dni by�y wype�nione prac�. Wieczory sp�dza� w
najelegantszych klubach, noce za� w ��kach kolejnych
pi�kno�ci. Ka�dego ranka zrywa� si� tryskaj�c energi�, got�w
powita� czekaj�cy na niego z ut�sknieniem �wiat.
Sta� si� idolem. Uwielbiali go wszyscy niezale�nie od
wieku, p�ci, j�zyka, kultury, rasy, narodowo�ci. Eskimosi i
pigmeje, Ainowie i Lapo�czycy, Beduini - wszyscy oni
nazywali swoje dzieci, ch�opc�w jak i dziewczynki, Michaelem
McGuffeyem. Zewsz�d wygl�da�a uwieczniona na plakatach jego
u�miechni�ta twarz, od Wielkiego Muru w Chinach po Chichen
Itza, od Kremla do Timbuktu. Wsz�dzie r�wnie� by�o go
s�ycha� - w przej�ciach, poczekalniach, wielkich magazynach,
dyskotekach, na przyj�ciach i w samolotach - �piewaj�cego
swe nagrodzone piosenki do muzycznej wersji swej nagrodzonej
powie�ci "G�os wo�aj�cego na puszczy". By� wszechobecny jak
pogoda.
Grywa� w golfa z prezydentami, pokona� nawet pewnego
ksi�cia dziewi�tnastoma punktami. �piewa� przed kr�low�, a
po wyst�pie ca�a rodzina kr�lewska urz�dzi�a mu owacj� na
stoj�co. Spi� dokumentnie ca�e Politbiuro, a kiedy wszyscy
le�eli ju� pod sto�em, wychyli� ostatni staka�czyk w�dki i
poszed� prosto do teatru "Bolszoj", gdzie dla niego
dziewi�tna�cie razy podnoszono kurtyn�.
Dzi�ki jego urokowi i talentowi film "G�os wo�aj�cego na
puszczy" otrzyma� dziewi�tna�cie Oskar�w, McGuffey zosta�
wi�c od razu poproszony, by przez kilka najbli�szych lat by�
mistrzem ceremonii podczas rozdawania tej presti�owej
nagrody. Mowa, kt�r� wyg�osi� odbieraj�c Nobla, natychmiast
przesz�a do klasyki. W plebiscycie magazynu "Time" przez pi��
lat pod rz�d by� wybierany m�czyzn� roku.
Przez wszystkich traktowany by� jako najwi�kszy
autorytet. I to w ka�dej dziedzinie. Wypowiada� si�
publicznie na temat wybor�w, zdrowia, ekologii, ekonomii,
Bliskiego Wschodu, bezpiecze�stwa na drogach, praw
obywatelskich, sportu i programu kosmicznego - a ludzie
s�uchali. W telewizji pojawia� si� co najmniej cztery razy w
tygodniu. Czasami jako jedyny go�� w najbardziej popularnych
programach publicystycznych. Niekiedy pozwala� przeprowadzi�
ze sob� wywiad. Ale najcz�ciej wyg�asza� memoranda w
sprawach najwy�szej, �wiatowej wagi.
W ci�gu jednego tylko roku powsta�o siedemna�cie nowych
organizacji artystycznych, kulturalnych czy literackich, po
to tylko, by przyzna� jak�� nagrod� Michaelowi McGuffeyowi.
Jego obrazy zainicjowa�y nowy trend w malarstwie, nazwany
mod� na nadmiar, kt�ra opanowa�a natychmiast Zachodni�
Europ� i Japoni�, a w Sowietach spowodowa�a kryzys.
Jego prace wystawiono w muzeum, kt�rego budynek on sam
zaprojektowa�. Premiera jego "Wariacji na perkusj�, cztery
g�osy i orkiestr�" odby�a si� w Centrum Kennedy'ego, a owacja
po prapremierze by�a wi�ksza od tych, jakie otrzymywa� ten
prezydent.
McGuffey by� stale w ruchu, a podr�owa� jak na
miliardera przysta�o. W limuzynie towarzyszyli mu fryzjer,
manikiurzystka, krawiec, charakteryzator, sekretarz, lekarz,
i instruktor gry w szachy. Za nimi pod��a� zesp� do
kontakt�w z mediami. A obstawa jecha�a z przodu, z ty�u i po
bokach. Nigdy nie by� sam, zawsze towarzyszyli mu ludzie - a
on to uwielbia�, uwielbia�, uwielbia�.
Kiedy min�a po�owa sz�stego roku tej mi�dzynarodowej
celebry na jego cze�� Michael McGuffey zacz�� powa�niej
zastanawia� si� nad swoj� przysz�o�ci�. Podoba�o mu si�
�ycie, jakie prowadzi� i nie chcia� zamienia� go na wieczno��,
kt�ra na pewno nie mia�a by� przyjemna.
Zebra� zesp� swoich doradc�w prawnych, zaprzysi�g� ich i
zdradzi� warunki ugody z Burne-Brymstonem. Nikt nie wydawa�
si� szczeg�lnie zaskoczony. Popatrzyli po sobie i poprosili,
by pokaza� im kontrakt. Kiedy po�o�y� go przed nimi, uwa�nie
obejrzeli papiery. Przez jaki� czas w pokoju panowa�a absolutna
cisza.
Kilkenny, starszy partner firmy, spojrza� na Katza,
drugiego starszego partnera. Katz uni�s� brwi i powoli
pokr�ci� g�ow�.
- Bardzo interesuj�cy dokument - stwierdzi� Kilkenny.
- Kr�tki, jasny i zwi�z�y... w�a�nie przed takimi
dokumentami zawsze pana przestrzegali�my - powiedzia� Kutz
patrz�c na McGuffeya ze smutkiem i rezygnacj�.
- Kiedy to podpisywa�em, nie mia� mnie kto ostrzec -
odpowiedzia� McGuffey poirytowanym g�osem. - Teraz macie
mnie z tego wyci�gn��.
Katz odchrz�kn��, westchn�� i wreszcie powiedzia�.
- Tak jak ju� m�j partner zauwa�y�, panie McGuffey, to
jest bardzo interesuj�cy dokument.
- Co chce pan przez to powiedzie�, panie Katz?
- Je�li wybaczy mi pan ten kolokwializm, powiem kr�tko.
Jest pan udupiony, panie McGuffey.
- Udupiony? - powt�rzy� McGuffey cichym, dr��cym g�osem.
Katz kiwn�� g�ow�. Kilkenny poprawi� okulary, odkaszln��
i z dodaj�cym otuchy u�miechem powiedzia�:
- Chyba �e m�g�by pan dowie�� tym... ludziom, �e nie ma
pan duszy, wtedy problem by�by rozwi�zany. Zgodnie z
dokumentem, m�g�by pan zatrzyma� wszystko, bez �adnych
legalnych konsekwencji.
- Ale... przecie� jeste�my inteligentnymi lud�mi... to
jest dwudziesty wiek, a nie �redniowiecze... nikt ju� w
takie rzeczy nie wierzy... prawda?
- Wszystko wskazuje na to, �e Burne-Brymstone i jego
ludzie - tak. A oni wype�nili swoj� cz�� zobowi�zania -
powiedzia� Kilkenny. - Je�eli posiada pan dusz�, nale�y ona
do nich.
- Wymy�lcie co�! - g�os McGuffeya wzni�s� si� do krzyku.
- Wyci�gnijcie mnie z tego! Walczcie z nimi!
- �adem s�d si� tego nie podejmie - powiedzia� Katz
ponuro.
- Mo�e wi�c ugoda?
- Z tymi lud�mi?
McGuffey z�apa� si� za g�ow�. Spojrza� po siedz�cych
wok� sto�u prawnikach. Dwie�cie lat do�wiadczenia,
uko�czone najbardziej presti�owe wydzia�y prawa, wp�ywy,
kontakty - musieli znale�� jakie� rozwi�zanie.
- Dobrze - powiedzia� z wysi�kiem kontroluj�c sw�j g�os
- nie wyst�pimy do s�du i nie mamy szans na ugod�. Jakie s�
inne rozwi�zania?
Z odleg�ego ko�ca sto�u doszed� go cichy g�os starego,
siwego Vikery.
- We wszystkich podobnych przypadkach, o jakich
s�ysza�em, stosowana by�a modlitwa i pokuta. Jak zapatruje
si� pan na takie rozwi�zanie, panie McGuffey?
McGuffey spojrza� na niego zaszokowany. Cisza przeci�ga�a
si�, atmosfera zrobi�a si� ci�ka, przerwa� j� wreszcie
m�ody Woodby, aplikant, odzywaj�c si� prawie szeptem.
- Je�eli mo�na co� zaproponowa�...
- Proponuj, proponuj! - wykrzykn�� McGuffey.
- Rejestracja.
Dwadzie�cia zebranych wok� sto�u os�b r�wnocze�nie
westchn�o, a potem wykrzykn�o.
- W�a�nie to chcia�em zaproponowa�!
- Czy to oznacza, �e ja jestem niezarejestrowany? Ka�da
znakomita osobisto�� jest zarejestrowana. Jak to si� sta�o,
�e�cie o tym zapomnieli?
- Kiedy Kongres w jawnym g�osowaniu ustanowi�, �e nie
obowi�zuje pana jurysdykcja kraju, wydawa�o si� to zb�dne.
Teraz oczywi�cie, je�eli uwa�a pan...
McGuffey podni�s� r�ce prosz�c o cisz� i zwr�ci� si� do
Woodby'ego.
- Zarejestruj� si� wi�c. I co to dla mnie oznacza?
- Istnieje s�ynne postanowienie og�oszone przez Sir
Edwarda Coke'a w sprawie szpitala w Sutton, kt�rego
najwa�niejszy paragraf g�osi, �e podmioty zarejestrowane nie
maj� dusz. Nast�pnie Lord Thurlow potwierdzi� to bardziej
dosadnie, w s�ynnym zdaniu : "Nie maj� duszy, kt�r� by mogli
straci�, ani zadka, kt�ry by mo�na kopn��" - doda� Woodby ze
sztywnym, zawodowym u�mieszkiem.
- Jest pan pewien, Woodby?
- Absolutnie pewien, panie McGuffey.
- Je�eli to jest takie proste, dlaczego Burne-Brymstone
nie wpad� na to? Jak m�g� przeoczy� co� tak oczywistego,
panie Woodby?
- Ka�dy pope�nia b��dy, panie McGuffey.
- My�li pan, �e ci ludzie r�wnie�? - zapyta� McGuffey z
niewiar�.
- Zgodnie z moimi wiadomo�ciami, w ten w�a�nie spos�b
stali si� nimi, panie McGuffey. Zawsze przeceniali
swoje mo�liwo�ci.
McGuffey zapad� si� g��boko w fotel i wreszcie odetchn��
z ulg�. Parskn�� cicho, a potem roze�mia� si� na g�os.
Pochyli� si� do przodu i z rado�ci hukn�� pi�ci� w
wypoliturowany blat sto�u, po czym krzykn��.
- Na co wi�c czekacie? Rejestrujcie mnie!
Burne-Brymstone zjawi� si� punktualnie. McGuffey przyj��
go w pokoju wielko�ci boiska do pi�ki no�nej swego pied a
terre w Palm Springs.
- Czy jest pan gotowy, McGuffey? - zapyta�
Burne-Brymstone.
- Oczywi�cie.
- Musz� przyzna�, �e znosi to pan ca�kiem nie�le, stary
przyjacielu. Zadziwiaj�co nie�le.
McGuffey wzruszy� ramionami i machn�� lekcewa��co r�k�.
- Napije si� pan czego�? - zapyta� szykuj�c dwie
szklanki.
- Chyba mamy czas na strzemiennego. Zazwyczaj
zostawiam sobie par� minut na wys�uchanie lament�w i b�aga�,
wie pan, ale jak wida� pan nie b�dzie traci� na nie
niepotrzebnie czasu.
- Nie - odpowiedzia� z u�miechem McGuffey. Nala� do obu
szklanek poka�n� porcj� pi�cioletniej szkockiej whisky. Do
swojej szklanki wrzuci� kostk� lodu, drug� wr�czy� swojemu
go�ciowi.
- Dzi� nie b�dzie �adnych pr�b i �adnych lament�w,
chyba �e pa�skie.
- Nie bardzo rozumiem.
- Nie wybieram si� z panem nigdzie, panie
Burne-Brymstone. A jednocze�nie nie zamierzam z�ama� naszej
umowy. Widzi pan, zosta�em zarejestrowany.
- Co? - zapyta� Burne-Brymstone nagle bledn�c.
- Rejestracja. My, podmioty zarejestrowane, nie posiadamy
dusz, co najprawdopodobniej dobrze pan wie. Tu s� papiery,
je�eli chce pan co� sprawdzi�, a tu odpowiednie przepisy -
powiedzia� McGuffey wskazuj�c r�k� w kierunku d�ugiego
sto�u, na kt�rym le�a� imponuj�cy zbi�r prawniczych tom�w.
- Rejestracja. A niech to - powiedzia� g�ucho
Burne-Brymstone. - Zawsze o tym zapominam. A niech to. -
Wypi� do dna i poda� szklank� do kolejnego nape�nienia.
- Czy to znaczy, �e taka pomy�ka zdarzy�a si� ju� panu
wcze�niej?
- Tak - Burne-Brymstone skin�� g�ow�. - Ju� kilka razy
si� o to potkn��em.
- To pech, kolego - stwierdzi� McGuffey. Nala� go�ciowi
ponownie, ale sobie wrzuci� tylko kolejn� kostk� lodu,
uwa�aj�c, �e powinien mie� si� na baczno�ci, zanim wszystko
zostanie om�wione. Podaj�c szklank� Burne-Brymstone'owi
powiedzia�:
- Musz� przyzna�, �e znosi to pan ca�kiem nie�le.
Przypuszczam, �e zdaje sobie pan spraw�, i� zgodnie z
kontraktem musicie nadal wype�nia� swoj� cz�� zobowi�zania.
- Oczywi�cie, panie McGuffey. B�dzie pan osob� s�ynn� na
ca�ym �wiecie do ko�ca swego d�ugiego, bardzo d�ugiego
�ycia. W�a�ciwie mo�na powiedzie�, �e b�dzie si� pan robi�
ka�dego dnia coraz s�awniejszy. Tak jak tu jest
napisane.
- To bardzo �adnie z waszej strony.
Burne-Brymstone u�miechn�� si�. Zd��y� ju� odzyska�
poprzedni� pewno�� siebie.
- Ale� sk�d. I prosz� pami�ta�, �e je�li kiedykolwiek
poczu�by pan gotowo��, �eby jednak zjawi� si� u nas,
wystarczy tylko jedno pa�skie s�owo. B�dziemy na pods�uchu.
- Doceniam propozycj�, ale to chyba tylko strata czasu.
Podoba mi si� takie �ycie.
Kiedy Burne-Brymstone nic na to nie odpowiedzia�, tylko
u�miechn�� si� dziwnie, McGuffey spojrza� podejrzliwie. Nie
by� ju� tak pewny siebie jak na pocz�tku rozmowy.
- Nie mo�ecie mi nic odebra�. Kontrakt stwierdza to
zupe�nie jasno. Nie pr�bujcie mnie oszuka�.
- Oszuka� takiego sprytnego faceta? Nawet mi to do g�owy
nie przysz�o, przyjacielu. Powiedzia�em to zupe�nie
powa�nie. Z dnia na dzie� pa�ska s�awa b�dzie ros�a. Wszyscy
i wsz�dzie b�d� pana po��da�. Tylko...
- Co?...
- Tylko od tej chwili przestanie to by� przyjemno�ci�.
- Hej, poczekaj no chwil�, Burne-Brymstone - powiedzia�
dr��cym g�osem McGuffey. - Tylko jedn� chwil�. Podpisali�my
umow�. Nie wolno jej zmienia� wstecz.
- M�j drogi przyjacielu - powiedzia� podnosz�c si�
Burne-Brymstone - obiecali�my ci s�aw� i dali�my ci j�, nie
oszcz�dzaj�c na niczym. Nigdy nie obiecywali�my, �e b�dzie
ona pana cieszy�. Pewno��, �e tak si� stanie, istnia�a tylko
w pa�skiej wyobra�ni. - Doko�czy� drinka, skin�� zadowolony
g�ow� i doda�. - Zjawi� si� na pierwsze wezwanie.
Przypuszczam, �e b�dzie pan gotowy na nasze warunki nie
p�niej ni� za jakie� trzy tygodnie. Do zobaczenia,
McGuffey.
McGuffey znalaz� si� nagle zupe�nie sam w pokoju. Nala�
sobie kolejnego, pot�nego drinka i prze�kn�� go jednym
haustem. W s�siednim pokoju zadzwoni� telefon, gdzie� dalej
rozdzwoni� si� nast�pny. Nagle przestraszy� go dzwonek
aparatu na stole tu� obok. Wydawa�o si�, �e terkot dzwonk�w
otacza go ze wszystkich stron. Podbieg� do okna i zobaczy�
nadje�d�aj�cy w�a�nie autokar pe�en reporter�w, kt�rzy
rzucili si� w stron� jego domu. Wida� te� by�o zbli�aj�ce
si� trzy kolejne autokary pe�ne turyst�w. Do dzwonka
telefon�w do��czy� si� gong drzwi, frontowych i kuchennych.
Kto� zacz�� wali� w nie pi�ci�, kto� inny stuka� w okno.
S�ysza� wo�aj�cych jego imi� ludzi.
A z ka�dym dniem mia� si� stawa� coraz s�awniejszy.
Prze�o�y�a Dorota Malinowska
JOHN MORRESSY
Urodzi� si� w 1930 r. Ameryka�ski pisarz SF i profesor
literatury angielskiej. Na pocz�tku swej kariery literackiej
opublikowa� dwie powie�ci obyczajowe, po czym zaj�� si� SF.
Uwa�a, �e jest to obecnie najciekawsza, daj�ca najwi�cej
satysfakcji pisarskiej dziedzina. Filozoficzn� podstaw�
tw�rczo�ci Morressy'ego stanowi twierdzenie, �e ludzko�� w
przysz�o�ci b�dzie si� zachowywa�a podobnie jak w
przesz�o�ci. Jego nieco moralizatorska proza zawiera zawsze
du�o humoru.
Czytelnicy "Fantastyki" i "Ma�ej Fantastyki" mieli okazj�
zapozna� si� z trzema opowiadaniami Johna Morressy'ego:
"Murphy pokazuje co potrafi" ("F" nr 3/89), "Moggropple po
tamtej stronie lustra" ("F" nr 7/89) i "Duchy z otch�annych
g��bi" ("MF" nr 3/88).
D.M.