5735

Szczegóły
Tytuł 5735
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5735 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5735 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5735 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrew Weiner Sygna�y z daleka W m�odym cz�owieku by�o co� dziwnego. Jego garnitur wydawa� si� fabrycznie nowy. Niemal l�ni� nienaturaln� �wie�o�ci� i ostro�ci� kontur�w. A przecie� jego kr�j wyszed� z mody pod koniec lat pi��dziesi�tych. Klapy by�y zbyt szerokie, spodnie tak�e, nogawki ko�czy�y si� trzycentymetrowym mankietem. Kr�tko - zbyt kr�tko obci�te w�osy, zaczesane z przedzia�kiem po lewej stronie, zosta�y starannie u�o�one i wysmarowane czym� w rodzaju brylantyny. Jego u�miech te� by� za szeroki, przynajmniej jak na poniedzia�kowy ranek, godzin� dziewi�t� i bibliotek� publiczn� w Parkdale. W�a�nie dzi� wyszed�, pomy�la�a przelotnie bibliotekarka. �ci�lej bior�c, wyszed� z kliniki psychiatrycznej, mieszcz�cej si� trzy przecznice dalej. - Chcia�bym - powiedzia� m�ody cz�owiek - aby skierowa�a mnie pani do dzia�u telewizyjno-filmowego. Jego g�os r�wnie� zaskakiwa� nienaturaln� wyrazisto�ci�, jakby przemawia� przez ukryty mikrofon. Rozlega� si� wyra�nie w ca�ej bibliotece. Kilku sta�ych czytelnik�w odwr�ci�o g�owy, aby przyjrze� si� przybyszowi. - To tam - odpar�a ostrym szeptem bibliotekarka - Tu� za rogiem. OBCY W MIE�CIE. Serial, 1960. Northstar Studios dla NBC-TV. Producent: KEN ODELL. Wed�ug pomys�u BILLA HURNA. Re�yserowie odcink�w (m. in.) JASON ALTBERG, NICK BALL i JIM SPEIGEL. 26 cz/b epizod�w. Czas trwania: 50 minut. Western opowiadaj�cy o przygodach Coopera, inaczej Obcego (VANCE MACCOBY), dotkni�tego amnezj� rewolwerowca, w�druj�cego od miasta do miasta w poszukiwaniu utraconej przesz�o�ci. Stale prze�laduje go tajemniczy kulawy samotnik Loomis (TERRY WHITE), kt�ry by� mo�e zna jego prawdziwe nazwisko. Mimo obiecuj�cego pomys�u serial wkr�tce popad� w nu��cy schemat: Cooper niczym szlachetny szeryf wyst�powa� w roli zbawcy wd�w i sierot. Serial mia� �rednie notowania i NBC zrezygnowa�o z jego kontynuacji w nast�pnym sezonie. Prawdziwe nazwisko Coopera i jego dzieje nie zosta�y ujawnione. Patrz tak�e: REWOLWEROWCY; HOLLYWOODZKI EGZYSTENCJALIZM; PRAWO I PORZ�DEK; WESTERNY. MACCOBY, VANCE (1938-?). Aktor. Urodzony jako Henry Mulvin w Salt Lake City, stan Utah. Cz�ste epizody w KARAWANIE, PAROWCU, KAPITANIE CHRONOSIE, ODLEG�EJ STREFIE itp. w latach 1957-59. W 1960 roku g��wna rola w westernie OBCY W MIE�CIE i efemerycznej serii detektywistycznej MAX PARADISE (1961), przerwanej po sze�ciu odcinkach. P�niejsze losy nieznane. Jeden z kilkunastu niemal identycznych gwiazdor�w wczesnych seriali telewizyjnych. Maccoby mia� w sobie pewien rys mrocznego romantyzmu, szczeg�lnie w filmach czarno-bia�ych. To pozwoli�o mu zaj�� wysoko, lecz najwyra�niej ograniczony talent nie wystarczy�, by d�ugo utrzyma� go na szczycie. Patrz tak�e GWIADY I GWIAZDORSTWO. "Kompletna Encyklopedia Telewizyjna", Chuck Gingle (wyd.). W m�odym cz�owieku by�o co� zdecydowanie dziwnego. Jego bia�e mokasyny, w�osy zaczesane na Pompadur�... Przez ca�y dzie� tkwi� w poczekalni. Czy�by wr�ci�a moda na lata sze��dziesi�te?, pomy�la� Feldman. - Pos�uchaj, ch�opcze - zagadn�� go do�� uprzejmie. - Moja sekretarka powiedzia�a ci ju�, �e nie przyjmuj� nowych klient�w. W tej chwili lista jest zamkni�ta. Naprawd� lepiej by by�o, gdyby� zg�osi� si� do M�odych Talent�w czy tego typu firmy. Wiesz, oni specjalizuj� si� w nowych twarzach. - Jak ju� powiedzia�em pa�skiej sekretarce - odpar� m�ody cz�owiek - nie chc� zosta� aktorem. Pragn� zatrudni� aktora. Jednego z pa�skich klient�w. To czysto handlowa propozycja. Handlowa propozycja, akurat, pomy�la� Feldman. Pewnie to jaki� �owca autograf�w. Odrzek� jednak zm�czonym g�osem: - Kto to ma by�? Lola Banks? Dirk Raymond? - Vance Maccoby. - Vance Maccoby? - przez moment nie m�g� skojarzy� nazwiska. - Vance Maccoby? - powt�rzy�. - Ten frajer? Po co, u diab�a, komu� Vance Maccoby? - Panie Feldman, reprezentuj� grup� zagranicznych inwestor�w zainteresowanych niezale�n� produkcj� serialu telewizyjnego. Chcemy, aby zagra� w nim Vance Maccoby. Jak na razie jednak nie zdo�ali�my go zlokalizowa�. - Od lat nie jest moim klientem. Ani niczyim innym. Nie pracowa� ca�e wieki... jak si� nazywa�a ta bzdura? "Max Paradise"? Nie chcia�bym m�wi� �le o by�ych klientach, ale ten go�� by� absolutnie niemo�liwy. Pi�. Co� okropnego. Nikt nie m�g� z nim wytrzyma�. - Jeste�my tego �wiadomi. Uwzgl�dnili�my wszystkie fakty i nadal jeste�my zainteresowani rozmow� z panem Maccoby. Uwa�amy, i� tylko on mo�e zagra� t� rol�. S�dzimy te�, �e je�li ktokolwiek mo�e go znale��, to tylko pan. M�ody cz�owiek otworzy� neseser i zacz�� grzeba� w �rodku. - Chcieliby�my zapewni� sobie pa�skie us�ugi w tym zakresie. Jeste�my gotowi zagwarantowa� panu godziwe wynagrodzenie, niezale�nie od tego, czy uda nam si� podpisa� kontrakt z panem Maccoby i czy zdecyduje si� pan reprezentowa� go jako agent. - Synu - zacz�� Feldman. - Potrzebujesz prywatnego detek... - urwa� na widok sztabki w d�oni m�odzie�ca. - Czy to z�oto? - Bez w�tpienia, panie Feldman. Bez w�tpienia. M�ody cz�owiek po�o�y� sztabk� na dziel�cym ich biurku. - Uncja z�ota? - Jeden i trzydzie�ci cztery setne uncji. Przepraszamy za nietypow� miar�. Uni�s� otwarty neseser. - Mam tu jeszcze dwadzie�cia cztery takie sztabki. Wed�ug dzisiejszych notowa� nowojorskich ich warto�� wynosi mniej wi�cej pi�tna�cie tysi�cy dolar�w. - Pi�tna�cie tysi�cy dolar�w za odszukanie Vance'a Maccoby? - mrukn�� Feldman. Wsta� i zacz�� spacerowa� wok� biura. - Czy to gor�cy towar? - spyta� wreszcie, wskazuj�c walizeczk�. Czu� si� jak bohater banalnego serialu telewizyjnego, jednego z tych, w kt�rych za�atwia� role swoim klientom. - Gor�cy? - powt�rzy� jak echo m�ody cz�owiek. Wyci�gn�� r�k� i pomaca� sztabk� z�ota na biurku. - S�dz�, �e jakie� kilka stopni poni�ej temperatury pokojowej. - Weso�ek, co? Nie sil si� na dowcipy. Po prostu powiedz, czy ten interes jest legalny? - A, rozumiem - odpar� m�odzieniec. - Tak, absolutnie legalny. Posiadamy materia�y, kt�re chcieliby�my wykorzysta�. Prawa do nich nabyli�my ostatnio jako cz�� masy spadkowej po nie�yj�cym ju� Kennethie Odellu. Tylko jeden cz�owiek mo�e tam zagra� i cz�owiekiem tym jest Vance Maccoby. - Jaki materia�? - "Obcego w mie�cie" - odpar� m�ody cz�owiek. - Wiedzia�am - stwierdzi�a - By�am pewna, �e wr�cisz. - To wiedzia�a� wi�cej ode mnie - odpar� Cooper. - By�em ju� pi�� mil za miastem i kierowa�em si� na zach�d. Ale co�... co� kaza�o mi zawr�ci� i stawi� czo�o braciom Kerraway. - Jeste� dobrym cz�owiekiem - powiedzia�a. - Nic nie mo�esz na to poradzi�. - Nie wiem, czy jestem dobry. Nie wiem nawet, jaki jestem - spojrza� pos�pnie na rozrzucone wok� domu cia�a. - Nie mog�em jednak pozwoli�, by Kerrawayowie zabrali ci ziemi�. Wsiad� na konia. - Czas rusza� w drog� - oznajmi�. - Uwa�aj na siebie i ma�ego Billy'ego. - Wr�cisz tu kiedy�? - Mo�e - odrzek�. - Kiedy znajd� to, czego szukam. - My�l�, �e ju� to znalaz�e�. Po prostu jeszcze o tym nie wiesz. Odnalaz�e� siebie. - To mo�liwe - stwierdzi� Cooper. - Nadal jednak brakuje mi imienia. Odjecha� w niezwykle szybko zachodz�ce s�o�ce. Obraz na wideo zamigota�, po czym ustabilizowa� si� na przera�liwie starej reklam�wce. Hurn wy��czy� sprz�t. Odwr�ci� si� do dziwnego m�odzie�ca w zbyt tweedowej marynarce i okularach w ci�kiej, rogowej oprawie. - To? - spyta�, wskazuj�c ekran. - Chce pan zrobi� remake tego... tego �miecia? - Nie remake - odpar� nieznajomy. - Ci�g dalszy. Kontynuacj�. Zako�czenie. Opowiedzie� reszt� historii Coopera o tym, jak odzyskuje pami�� i nazwisko. - A kogo to obchodzi? Kto, u diab�a, interesuje si� tym, co zrobi Cooper i kim naprawd� jest? Z pewno�ci� nie widzowie. Wie pan, ile dostali�my list�w, kiedy przerwano serial? Szesna�cie. Szesna�cie list�w. Tylu ludzi si� tym przej�o. - To nasza sprawa, panie Hurn. Uwa�amy, �e znajdziemy zbyt na ten towar. Dlatego sk�adamy panu propozycj�. Jeste�my gotowi zabra� si� do dzie�a z panem lub bez pana. Niew�tpliwie jednak woleliby�my, �eby przy��czy� si� pan do nas. Jako g��wny tw�rca tamtego serialu. - Tw�rca? - powt�rzy� Hurn. - Szczerze m�wi�c, ca�y ten program by� dla mnie jedynie powodem do wstydu. Naprawd� ucieszy�em si�, kiedy go zawiesili. Pisa�em te scenariusze wy��cznie z jednego powodu. Dla pieni�dzy. - Mo�emy zaproponowa� panu du�� sum� pieni�dzy, panie Hurn. Hurn machn�� r�k�, jakby wskazuj�c orientalne kobierce na �cianach, cenne ksi��ki na p�kach, rze�by i obrazy oraz dom w Beverly Hills, wart kilka milion�w dolar�w, w kt�rym to wszystko si� znajdowa�o. - Nie potrzebuj� pieni�dzy, panie... zapomnia�em, jak brzmi pa�skie nazwisko. - Smith. - Panie Smith, mam a� nadto jak na moje potrzeby. Powiod�o mi si� w tym biznesie. Naprawd� powiod�o. Nie jestem ju� m�odym pisarzem, kt�ry sp�odzi� "Obcego w mie�cie". W dzisiejszych czasach wybieram nowe projekty, kieruj�c si� ich poziomem. - Niepotrzebnie umniejsza pan swoje dokonania. Uwa�amy, �e "Obcy w mie�cie" by� serialem najwy�szej jako�ci. W istocie w pewnym sensie reprezentuje on sob� szczyt osi�gni�� sztuki telewizualnej. Egzystencjalny dylemat protagonisty, �otrzykowski charakter jego w�dr�wki, obsesyjna fascynacja natur� pami�ci... Ta scena... - oczy m�odego cz�owieka zab�ys�y. - Ta scena, kiedy Cooper pr�buje arbuza i m�wi: "Pami�tam smak arbuza. Pami�tam letnie dni, letnie noce, ch�odny wietrzyk na ganku, szum p�yn�cej rzeki. Pami�tam usta kobiety, jej oczy, ciemnoniebieskie, g��bokie. Ale gdzie, do diaska? Gdzie?" Hurn spojrza� na niego ze zdumieniem. - Pan to zna na pami��? S�owo w s�owo? O m�j Bo�e! - Sztuka, panie Hurn. Sztuka w najczystszym wydaniu. - Wydumane koncepcje niedorostka. Fikcja. Bzdura - odpar� Hurn. - Okropne. O Bo�e, jakie okropne. - Czasami nieco trywialne - odpar� ust�pliwie m�ody cz�owiek. - Zuchwa�e. W niekt�rych miejscach nawet niezdarne. Ale p�on�ce wewn�trzn� moc�. Panie Hurn, pan musi nam pom�c. Pom�c o�ywi� "Obcego w mie�cie". - To niemo�liwe - odrzek� Hurn. - Nie da si� go o�ywi�. Nawet gdybym si� zgodzi�, �e warto spr�bowa�, a przyznam si� panu, czasem o tym my�la�em, cho� nie przez ostatnie kilka lat. Zawsze mia�em uczucie, �e jest to co� w rodzaju nie doko�czonego dzie�a... Ale nawet gdybym chcia� panu pom�c, to niewykonalne. Nie teraz. Jest ju� za p�no, o wiele za p�no. Nie mo�ecie wskrzesi� przesz�o�ci, Smith. Co by�o, to by�o. To koniec, kropka, zdech� pies. - Oczywi�cie, �e mo�emy - stwierdzi� Smith. - Mo�emy wskrzesi� przesz�o��. Nie mamy co do tego najmniejszych w�tpliwo�ci. - Wios�owanie pod pr�d - mrukn�� Hurn. - Ale nie, nie mog� si� z tym zgodzi�. To tak, jak ci agenci, kt�rzy pr�bowali zjednoczy� Beatles�w. - Bitels�w? - powt�rzy� Smith. - Jakich bitels�w? - The Beatles - wyja�ni� zaskoczony Hurn. - "She Loves You". "I Want to Hold Your Hand". Te rzeczy. - Ach, tak - odpar� z roztargnieniem Smith. Sk�d si� urwa� ten facet?, pomy�la� Hurn. Z Mongolii? - Jak dok�adnie brzmi pa�ska propozycja, panie Smith? M�ody cz�owiek sta� si� z powrotem nies�ychanie rzeczowy. Wyci�gn�� z teczki plik papier�w. - Kiedy nadesz�a informacja o zawieszeniu serialu, jeden odcinek by� ju� gotowy, cho� nie zmontowany. Zdobyli�my te materia�y. Z �atwo�ci� b�dzie mo�na posk�ada� je w jedn� ca�o��. Nabyli�my tak�e pi�� scenariuszy z drugiej serii, zatwierdzonych przed zawieszeniem. I mamy streszczenie pa�skiej wersji dalszych epizod�w, ��cznie z ostatnim, gdzie wreszcie zostanie ujawniona to�samo�� Coopera. Pragniemy otrzyma� dwadzie�cia sze�� pi��dziesi�ciominutowych odcink�w, do ko�ca drugiej serii. Za t� us�ug� gotowi jeste�my zap�aci� panu r�wnowarto�� dw�ch milion�w dolar�w. - R�wnowarto��, panie Smith? - W z�ocie, panie Hurn - m�ody cz�owiek uni�s� wielk� waliz�, kt�r� przyni�s� do domu pisarza, i otworzy� j�. By�a pe�na �o�tawych metalowych sztabek. - M�j Bo�e - j�kn�� Hurn. - Ta walizka musi wa�y� z pi��dziesi�t kilo! - �ci�lej m�wi�c, pi��dziesi�t siedem. Albo r�wnowarto�� oko�o miliona funt�w wed�ug dzisiejszej ceny londy�skiej. Hurn przypomnia� sobie, �e jego go�� ni�s� walizk� bez najmniejszego wysi�ku. Teraz te� trzyma� j�, jakby by�a pe�na pierza. Najwyra�niej nie by� tak w�t�y, na jakiego wygl�da�. - Prosz� mi powiedzie�, panie Smith, kto mia�by zagra� w tym filmie? - Och, Vance Maccoby. To oczywiste. - Vance Maccoby, je�li nawet jeszcze �yje, jest beznadziejnym alkoholikiem. Nie pracowa� w tym mie�cie od dwudziestu lat. Nie wiem nawet, gdzie obecnie przebywa. Czy zaanga�owali�cie ju� Vance'a Maccoby, panie Smith? - Jeszcze nie - odrzek� m�ody cz�owiek. - Ale ju� wkr�tce to zrobimy. Wkr�tce. - Nazywam si� Loomis - oznajmi� wysoki, kulawy m�czyzna, staj�c w barze obok Coopera. Uj�� w d�o� szklank� z grubego szk�a i wpatrzy� si� w ni� z namys�em. - To imi� czy nazwisko? - spyta� Cooper. - Po prostu Loomis. - Ja jestem Cooper. Lub przynajmniej tak si� przezwa�em. Jedno nazwisko jest tak samo dobre, jak drugie. W jukach mia�em ksi��k�, kt�rej autorem by� jaki� Cooper. - Nie pami�tasz, jak si� nazywasz? - Niczego nie pami�tam. Opr�cz tego, jak m�wi�, je�dzi� konno i strzela�. Loomis wychyli� sw� whisky. - Pewnych rzeczy nie da si� zapomnie� - stwierdzi�. Cooper spojrza� na niego uwa�nie. - Czy widzia�em ci� ju� kiedy�? Co� sobie kojarz�... - Nie s�dz� - przerwa� mu Loomis. - Jestem tu obcy. Brzegi obrazu telewizyjnego zamgli�y si� i rozp�yn�y. Obraz znikn��, zast�piony innym. Jasny, niemal nierealnie jasny letni dzie�. Dom na farmie. Kurczaki w kojcu. Otwarte drzwi, gwa�townie poruszane wiatrem, obijaj� si� o �cian�. Kamera pow�drowa�a do �rodka, do jadalni. �lady walki, powywracane meble, na pod�odze rozbity talerz. M�czyzna pochyli� si�, aby zebra� od�amki. - Aimee? - zawo�a�. - Aimee! Kamera ruszy�a dalej, do sypialni. Cia�o kobiety, bezw�adnie rozci�gni�te na ��ku. Otwarte okno, wiatr targa zas�onami. A potem twarz, twarz m�czyzny, zagl�daj�ca do pokoju. Jego r�ka trzymaj�ca strzelb�. Wystrza�. Ekran wype�nia ciemno��. W dali cie� uciekaj�cego cz�owieka. Lekko kulej�cy cie�. I nagle powr�t do baru. - Dobrze si� czujesz, Cooper? - Nic mi nie jest - odpar�, z ca�ej si�y �ciskaj�c blat baru. - Wszystko w porz�dku. - Taaak - oznajmi� �ysy grubas, rozparty w fotelu. - Wiwat milcz�cy, silni faceci. Uj�� w d�o� szklank�, stoj�c� na stoliku telewizyjnym, uni�s� j� w szyderczym toa�cie ku pustemu ekranowi, po czym mrugn�� do swego starego agenta, Feldmana, kt�ry siedzia� na sofie obok m�odego cz�owieka. W m�odym cz�owieku by�o co� dziwnego, ale grubas za du�o ju� wypi�, by m�c sprecyzowa� swe wra�enie. Mo�e to jego wymy�lna fryzura w stylu lat sze��dziesi�tych... - Vance... - powiedzia� Feldman. - Vance, ja... przykro mi, �e tak sko�czy�e�. - Niby jak? - spyta� grubas, kt�ry niegdy� by� Vance'em Maccoby. - A nazywam si� Henry. Henry Mulvin. D�wign�� si� z fotela i pow�drowa� do kuchni swej przyczepy po nowego drinka. Feldman spojrza� bezradnie na m�odego cz�owieka. - Powiedzia�em ci, Smith. M�wi�em, �e to beznadziejne. Musisz znale�� sobie innego ch�opaka. Do cholery, w tym mie�cie s� pewnie ich tysi�ce. - Jest tylko jeden Vance Maccoby - stwierdzi� stanowczo Smith. - Panie Feldman, czy m�g�by pan zostawi� nas teraz samych? Obiecuj�, �e rano skontaktuj� si� z panem w kwestii ustale� kontraktowych. - Ustale� kontraktowych? Nie dzia�a pan troch� na wyrost? - Potrafi� by� bardzo przekonywaj�cy, panie Feldman. Prosz� mi wierzy�. Wierz� ci, powiedzia� w duchu Feldman. Inaczej co robi�bym w tej �mierdz�cej przyczepie? Kiedy szum silnika mercedesa Feldmana umilk� w oddali, m�ody cz�owiek odwr�ci� si� do Vance'a Maccoby. - Panie Maccoby - zacz�� niemal przepraszaj�cym tonem - chc� odby� z panem powa�n� rozmow�. Dlatego musi pan by� trze�wy. - Trze�wy? - grubas roze�mia� si�. - Nigdy o czym� takim nie s�ysza�em. - To nie b�dzie bola�o - stwierdzi� m�odzieniec wyci�gaj�c z kieszeni p�askie pude�eczko i kieruj�c je w stron� swego rozm�wcy. - Po prostu przyspieszy pa�ski metabolizm i usunie alkohol z krwi - nacisn�� guzik. - Ale ja nie chc� by� trze�wy - zaprotestowa� grubas. Zacz�� p�aka�. - Kiedy sko�czymy, panie Maccoby - powiedzia� koj�co m�ody cz�owiek - nigdy nie b�dzie ju� pan musia� by� trze�wy. Ani nieszcz�liwy. - Chyba b�d� ju� jecha� - oznajmi� Cooper. - �adne miasteczko. Z �atwo�ci� m�g�bym tu osi���. Ale nie mo�na zosta� w miejscu, p�ki nie wie si�, kim si� jest. - My�lisz, �e on wie? - spyta�a dziewczyna. - S�dzisz, �e ten kuternoga zna twoje nazwisko? - Tak - odpar� Cooper. - On wie i powie mi to. A� umiera z ch�ci, by mi to wyzna�. My�li, �e chce mnie zabi�, ale przede wszystkim pragnie mi powiedzie�. W przeciwnym razie za�atwi�by mnie w stodole Oskara. On i ja - chyba jeszcze ze sob� nie sko�czyli�my. Ale on jest w lepszej sytuacji, bo wie, o co tu chodzi. - Mo�e ci� jeszcze zabi� - wtr�ci�a dziewczyna ocieraj�c �zy, kt�re nap�yn�y jej do oczu. - Potrafi� o siebie zadba�. - Czy wr�cisz tu? Po wszystkim? - Mo�e - odpar�. - Mo�e. Odjecha� w dal. - Koniec - stwierdzi� re�yser. - Do zobaczenia jutro. Vance Maccoby ostro�nie zsiad� z konia i ruszy� w stron� garderoby. Po chwili dogoni� go Bill Hurn. - To by�o dobre, Vance - powiedzia�. Maccoby u�miechn�� si�, cho� grymas poruszaj�cy jego twarz bardziej przypomina� nerwowy tik. Operacje plastyczne tak bardzo naci�gn�y mu sk�r�, �e jego oblicze sta�o si� jeszcze bardziej nieruchome kiedy�, gdy by� u szczytu s�awy. Zdj�� kapelusz i przesun�� d�oni� po �wie�o przeszczepionych w�osach. Pod kierunkiem dziwnego m�odego cz�owieka, zwanego Smith, w ci�gu trzech poprzedzaj�cych zdj�cia miesi�cy straci� prawie pi��dziesi�t kilo. Jednak mimo tych wszystkich zmian z bliska Maccoby wygl�da� na ka�de ze swych czterdziestu sze�ciu lat. Chirurdzy niewiele mogli poradzi� na otaczaj�ce jego oczy zmarszczki, nie mieli te� lekarstwa na maluj�ce si� w spojrzeniu ogromne zm�czenie. A przecie� kamera nadal go kocha�a, szczeg�lnie na czarno-bia�ej ta�mie. Hurn d�ugo spiera� si� ze Smithem o kolor, lecz m�odzieniec pozosta� niewzruszony. - Ten film musi by� czarno-bia�y. Tak jak orygina�. Koszta nie graj� roli. To po prostu kwestia smaku. Czer� i biel pomog�y ukry� spustoszenia poczynione przez czas. Maccoby wygl�da� po prostu na bardziej zdeterminowanego, bardziej zaci�tego. Mo�e to dlatego Smith tak si� upiera�. Lecz Hurn w�tpi� w to. Czasami Smith okazywa� kompletn� ignorancj� w dziedzinie realizacji film�w. - Nie wiedzia�em - mrukn�� Maccoby - �e on wci�� jeszcze tam siedzi - poklepa� si� po piersi. - Cooper? - Maccoby. Vance Maccoby. Wewn�trz mnie, Henry'ego Mulvina. Nadal tam jest, po tych wszystkich latach. My�la�em, �e pozby�em si� go na dobre. Ale ci�gle tam tkwi�. Z tego, co Hurn wiedzia�, Maccoby od sze�ciu miesi�cy nie tkn�� nawet kropli alkoholu. Na planie funkcjonowa� bez zarzutu - ani �ladu dziwacznych nastroj�w czy awantur, charakteryzuj�cych jego ostatni hollywoodzki okres. Ale znikni�cie alkoholowej mgie�ki ods�oni�o jedynie skrywan� dot�d ci�sz� chorob� duszy: nienawi�� do samego siebie, a raczej do fikcyjnej osoby, jak� si� sta�: Vance'a Maccoby'ego gwiazdora telewizyjnego. Wykorzenionej postaci, bez rodowodu, istniej�cej jedynie na milionach ekran�w telewizyjnych i na kartkach popularnych pism. Czy to dlatego w�a�nie by� tak znakomitym Cooperem? Hurn zastanawia� si� nad tym ju� nie pierwszy raz. Mimo do�� mizernego talentu nikt inny nie m�g�by zagra� tej roli. - Vance - powiedzia�. - Henry... - M�w do mnie Vance. Zawsze mnie tak nazywa�e�. Zreszt� jestem tu Vance'em na czas naszej ma�ej komedyjki. - Vance, czemu si� na to zgodzi�e�? - A ty, Bill? Nie m�w mi tylko, �e chodzi�o ci o pieni�dze. Nie interesuje ci� forsa, mnie zreszt� r�wnie� nie. Masz wszystko, co chcesz. Ja mam tyle, �e mog� spokojnie pi�. - Nie wiem - odrzek� Hurn. - Smith... M�wi� o tym tak, jakby to by�o szalenie wa�ne. Jakby gdzie� miliony ludzi siedzia�y przed telewizorami, czekajac w napi�ciu na kolejn� seri� "Obcego w mie�cie". Pochlebi� mi. I skusi�. Pami�taj, to by�o moje dziecko, a sie� telewizyjna je zamordowa�a. Przypuszczam, �e w g��bi ducha zawsze chcia�em to zrobi�. Porz�dnie doko�czy� serial, zamkn�� wszystkie w�tki... A przecie� wiem, �e to wariactwo. Ameryka�ska telewizja nigdy go nie kupi. Nie w wersji czarno-bia�ej. Chyba �e od razu umieszcz� serial w powt�rkach. Ca�y ten film a� cuchnie latami sze��dziesi�tymi. Dotarli do garderoby Maccoby'ego. - No c� - stwierdzi� aktor. - W pewnym sensie Smith m�wi prawd�. Rzeczywi�cie, czekaj� na to miliony ludzi. - W Hongkongu? Korei P�nocnej? Gdzie on chce to sprzeda�? Kim s� ci s�ynni zagraniczni inwestorzy? Jak mo�e wyrzuca� w b�oto takie sumy i mie� nadziej�, �e kiedykolwiek je odzyska? Ca�a ta sprawa jest cholernie dziwna. - O tak, cholernie dziwna - przytakn�� Maccoby. - Cholernie. - Zerkn�� na jaskrawob��kitne niebo, po czym oznajmi�: - C�, lepiej si� przebior�. - Zabi�e� j� - powiedzia� Cooper. - Zabi�e� j� i pr�bowa�e� te� zabi� mnie. Ale jako� uda�o mi si� prze�y�. I wyczo�ga�em si� stamt�d, niemal trac�c zmys�y. Dotar�em a� na pustyni�. Tam znalaz�a mnie karawana osadnik�w. Zabrali mnie ze sob�, opatrzyli mi rany. A kiedy si� ockn��em, nie zna�em nawet swego nazwiska. Odebra�e� mi je. Odebra�e� mi moje nazwisko. - Stevens - odpar� Loomis. - Brad Stevens. - Jego d�o�, trzymaj�ca rewolwer, nawet nie drgn�a. - Och, teraz ju� sobie przypomnia�em. Przypomnia�em sobie wszystko. Pami�tam Aimee... wszystko. - Ciesz� si� z tego - stwierdzi� Loomis. - Naprawd�. Czeka�em na to dostatecznie d�ugo. Co za sens zabija� kogo�, kto nie wie nawet, kim jest. Jego palec mocniej napar� na spust. - Ale jest jeszcze co�. Co� wi�cej. Co�, czego nie mog�e� sobie przypomnie�, bo nigdy o tym nie wiedzia�e�. Od bardzo dawna chcia�em ci o tym powiedzie�. Dawniej, ni� mo�esz sobie wyobrazi�. - Gadaj z sensem - powiedzia� m�czyzna nazywaj�cy samego siebie Cooperem. - No dalej, wyt�umacz, o co ci chodzi. - O twoje nazwisko - wyja�ni� Loomis. - Wcale nie nazywasz si� Stevens. Nazwisko, kt�re z takim trudem stara�e� si� sobie przypomnie�, w rzeczywisto�ci nie nale�y wcale do ciebie. Czy� to nie zabawne? Czy nie jest to wa�niejsza rzecz, jak� kiedykolwiek s�ysza�e�? - roze�mia� si�. - M�w ja�niej - nalega� m�czyzna le��cy na ziemi. - Nic nie rozumiem. - Stevens. To tylko nazwisko, jakie ci nadali ludzie, kt�rzy zabrali ci� z sieroci�ca. Wybrali urocze male�stwo. Tak si� nazywali. Poczciwi, pobo�ni farmerzy. Ale chcieli tylko jedno dziecko i to ma�e, a nie wyro�ni�tego ch�opaka. I z pewno�ci� nie mieli zamiaru opiekowa� si� kalek�. - By�em adoptowany? Twierdzisz, �e zosta�em zaadoptowany? Sk�d mo�esz wiedzie�? - Bo tam by�em, braciszku. By�em tam. Kaleka, kt�rego odrzucili, wybieraj�c w zamian �liczne niemowl�. Mia�em wtedy tylko cztery lata. Ale pewnych rzeczy si� nie zapomina. - Braciszku? - O, tak - odpar� Loomis. - Ty i ja jeste�my dzie�mi tych samych rodzic�w. Arnolda i Mary Jane Loomis. Mojego nazwiska nikt nie zmieni�. Kto by chcia� zawraca� sobie g�ow� biednym ma�ym kalek�. - Nasi rodzice... - Nie �yj� - doko�czy� Loomis. - Indianie. Zabili tat�. Mam� te�, kiedy ju� z ni� sko�czyli. Nas tak�e by nie oszcz�dzili, tyle �e kto� im przeszkodzi�. Wolno, z rozmys�em, m�czyzna, kt�ry nie by� Cooperem, d�wign�� si� na nogi. - Rozdzielono nas? - spyta�. - Na prawie trzydzie�ci lat. Ty jad�e� smaczne domowe obiadki, ja - okropn� owsiank�. Ty wyros�e� na porz�dnego obywatela, o�eni�e� si�, osiad�e� na roli. Ja w��czy�em si� od miasta do miasta niczym kawa� ko�skiego �ajna, unoszony przez wiatr. Nigdzie nie znalaz�em miejsca, kt�re m�g�bym nazwa� domem. I ci�gle, ci�gle szuka�em mojego ma�ego braciszka. A� wreszcie ci� znalaz�em... - Czemu? Dlaczego to zrobi�e�? - Nie mia�em zamiaru... - Loomis urwa�. - Zupe�nie jakby co� mnie op�ta�o. Kiedy zobaczy�em tw�j dom i farm�, twoj� �on�, wszystko, co mia�e�, a ja nie... Nienawidzi�em ci� za to. Ale sam nie wiem... Mo�e przez ca�y czas planowa�em co� takiego, chcia�em, aby� i ty poczu� smak cierpienia. Nie wiem. Nie s�dz�, abym zamierza� zabi� Aimee, lecz kiedy ju� to zrobi�em, zrozumia�em, �e musz� te� zabi� ciebie. By�em zreszt� pewien, �e mi si� uda�o. A potem odkry�em, �e �yjesz. I u�wiadomi�em sobie, i� nic nie pami�tasz. Czeka�em zatem, obserwowa�em ci� i czeka�em, p�ki nie zacz��e� sobie przypomina�. Aby� wiedzia�, dlaczego musisz umrze�. Za chwil�. Nadszed� ju� czas. - Nie mo�esz znie�� samego siebie, prawda, bracie? - stwierdzi� m�czyzna, kt�rego zwano Cooper. - Ty i ty zupe�nie si� z sob� nie zgadzacie. Rozumiem to. Sam przeszed�em co� podobnego, nie wiedzia�em, kim u diab�a jestem, co robi�em w przesz�o�ci i czym powinienem si� zaj��. Ale w ko�cu cz�owiek odkrywa, kim jest. Mo�e nie to, jak si� nazywa, ale jak powinien �y�. Je�li w og�le jest co� wart. Podszed� o krok bli�ej do Loomisa. - Ale ty nie jeste� nic wart, bracie, i nigdy nie by�e�. Jasne, nie wszystko sz�o ci jak po ma�le. Ale w �adnym razie nie usprawiedliwia tego, co zrobi�e�. Nawet ty sam siebie nienawidzisz. I je�li mnie zabijesz, nie b�dziesz mia� po co �y�. Stracisz sw�j jedyny cel. Bo nikt nie zna twego imienia - i nikogo nie obchodzisz. Kolejny krok. - Ale mnie obchodzisz. W najgorszy spos�b. Sam to sprawi�e� kr���c wok� mnie niczym natr�tna mucha. Czekaj�c, a� sobie przypomn�. C�, dokona�e� tego. Przypomnia�em sobie - ciebie. Jeszcze jeden krok. Loomis znajdowa� si� zaledwie kilka metr�w dalej. M�czyzna zwany Cooperem zerkn�� na sw�j rewolwer le��cy na klepisku. Prawie m�g� go ju� dosi�gn��. - St�j - warkn�� Loomis - nie ruszaj si�. Jeszcze jeden krok. - Pami�tam ci�, bracie. I to, co mi zrobi�e�. Nikt inny ci� nie wspomni. Zabij mnie i zn�w zostaniesz sam, tylko ze sob�, jak zawsze. Ucieknij, a b�dziesz mia� po co �y�. Strach, bracie. Strach. To ju� co�. Co�, co pozwoli ci poczu� si� �ywym. I mnie tak�e. Ja te� potrzebuj� czego�, co ka�e mi przetrwa�. Loomis cofn�� si�. - St�j - poleci�. - St�j albo ci� zabij�. - Na co wi�c czekasz? - spyta� go brat. Rewolwer zadr�a� w d�oni Loomisa. M�czyzna, kt�ry przezwa� si� Cooper, schyli� si� b�yskawicznie i porwa� sw� bro� z ziemi. Dwa rewolwery wystrzeli�y jednocze�nie. Przez moment Loomis sta� bez ruchu. Na jego wargach zawita� dziwny u�miech. Wreszcie powoli osun�� si� na klepisko stajni. Jego brat sta� nadal po�r�d rozwiewaj�cego si� dymu, podtrzymuj�c zranion� lew� r�k�. - Niech to diabli - powiedzia� cicho. - Niech to diabli. W sali projekcyjnej zap�on�y �wiat�a. Jeden z widz�w zacz�� entuzjastycznie klaska�. Smith. Wszystkie g�owy zwr�ci�y si� w jego stron�. - Troch� to rozczarowuje - stwierdzi� Hurn. - Nie s�dzicie? Obawiali�my si� takiego efektu. W pewnym sensie chyba bali�my si� to sko�czy�. - Wr�cz przeciwnie, panie Hurn - powiedzia� Smith. - Wr�cz przeciwnie. Zako�czenie jest absolutnie idealne. Doskona�e. Pot�ga prawdziwej sztuki. Wyprawa w g��b natury ludzkiej, w �wiat, gdzie brat musi zabi� brata, tak jak Kain zabi� Abla. Archetyp, panie Hurn. Archetyp. Wsta� i zwr�ci� si� do skromnej grupki zebranej w sali. - Chcia�bym podzi�kowa� wam wszystkim za wasz� nieocenion� pomoc. Szczeg�lnie gor�co pragn� podzi�kowa� panu Hurnowi i wspania�emu Vance'owi Maccoby'emu, bez kt�rych dokonanie tego dzie�a by�oby niemo�liwe. Maccoby u�miechn�� si�, spogl�daj�c na niego nieobecnym wzrokiem. Cho� dzieli�y ich dwa rz�dy foteli, Hurn czu� w jego oddechu alkohol. Lekarstwo przesta�o dzia�a�, pomy�la�. C�, poskutkowa�o wystarczaj�co d�ugo. - Jutro wyje�d�am z miasta - oznajmi� Smith - i w najbli�szej przysz�o�ci tu nie wr�c�. Pozw�lcie zatem, i� powiem wam, jak wspaniale wsp�pracowa�o mi si� z wami i jak wielki przywilej stanowi�o dla mnie spotkanie z tyloma znakomitymi fachowcami. W m�odym cz�owieku, u�wiadomi� sobie Hurn, nadal by�o co� zdecydowanie dziwnego. Obecnie ubrany by� w str�j, kt�ry stanowi� najnowszy mundur m�odych hollywoodzkich producent�w - marynarka w stylu safari, sportowa koszula z rozpi�tym ko�nierzykiem, z�oty medalion, ciemne lotnicze okulary - a przecie� wci�� sprawia� nieco sztuczne wra�enie, jakby dopiero co zszed� z planu. - Ten serial - powiedzia� Hurn, gdy Smith kierowa� si� ju� ku drzwion. - Kiedy zostanie wy�wietlony? - Och, nied�ugo - odpar� Smith. - Nie w tym kraju, bior�c pod uwag� obecne warunki, ale mamy spore udzia�y za granic�. Kanadyjski raj podatkowy?, zastanawia� si� Hurn. Jedna z tych produkcji, kt�rych nigdy nie kieruje si� do rozpowszechniania? Z pewno�ci� jednak nie zadawaliby sobie a� tyle trudu. - Gdzie? - nalega�. - Gdzie go poka�ecie? - Daleko st�d - Smith odruchowo poprawi� okulary. - Bardzo daleko, daleko st�d. - Znikn�� za drzwiami. Hurn nigdy nie mia� go ju� ujrze�. - Daleko - powt�rzy� do siebie. - Bardzo daleko - powt�rzy� Maccoby, ko�ysz�c si� lekko, kiedy wstawa� z fotela. By� kompletnie pijany. - Wiesz o czym�, czego ja nie wiem? - Hurn ruszy� za nim. Razem wyszli z sali projekcyjnej. - Bardzo daleko - powt�rzy� Maccoby, gdy znale�li si� na parkingu. Tej nocy smog by� rzadszy ni� zwykle. Na niebie s�abo po�yskiwa�y gwiazdy. - Oko�o dwudziestu lat �wietlnych - doda�, unosz�c wzrok. - Co takiego? - Dwadzie�cia lat �wietlnych. Dwadzie�cia lat, nim dotar�y do nich sygna�y. Sygna�y z daleka, z bardzo daleka. A potem urwa�y si�. Zanim sko�czy�a si� historia. Nie byli z tego zadowoleni. - Oni? - Rodacy Smitha. S�ynni zagraniczni inwestorzy. Nasi odlegli fanowie. - Zaraz, chwileczk�... - wtr�ci� Hurn - Twierdzisz, �e tam... odebrano nasz serial? Teraz i on zadar� g�ow� do g�ry, spogl�daj�c w nocne niebo. Zadr�a�. - Nie wierz� w to. - Jasne, �e wierzysz - odpar� Maccoby. - Ale to wariactwo. Ca�a ta sprawa jest zupe�nie nieprawdopodobna. Szczeg�lnie za� i przede wszystkim fakt, i� wybrali akurat nasz film. - Sam si� nad tym zastanawia�em. Ale musimy zrozumie�, �e ich gust mo�e by�, no... inny od naszego. - A zatem on m�wi� powa�nie - mrukn�� Hurn. - Kiedy powiedzia�, �e ten serial to - jak to okre�li�? - szczyt osi�gni�� sztuki telewizualnej? Maccoby skin�� g�ow�. - Jak najpowa�niej. - Sztuka - Hurn wypowiedzia� to s�owo, jakby pr�buj�c, jak zabrzmi. - �ycie jest kr�tkie, lecz sztuka trwa wiecznie. Czy� nie tak mawiaj�? Albo przynajmniej co� w tym stylu. - Jasne - odpar� z roztargnieniem Maccoby. - Sztuka. Albo co� w tym stylu. Patrzy� teraz na wielki maszt anteny telewizyjnej, stoj�cy na wzg�rzu obok studia. - Sygna�y - powiedzia� zn�w. - Sygna�y z daleka. Z bardzo daleka.