2233
Szczegóły |
Tytuł |
2233 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2233 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2233 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2233 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Antoni Marczy�ski
Upiory Atlantyku
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1994
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa ul. Konwiktorska 9
Przedruk z Wydawnictwa
Oficyna Filmowa "Galicja",
Krak�w 1990 r.
Pisa�a J. Szopa
korekty dokona�a
K. Kruk
I
Nawet najwi�ksze �piochy nie
spa�y tej pami�tnej nocy.
Wszystko t�oczy�o si� na
pok�adach, wszystkie spojrzenia
bieg�y na wsch�d, staraj�c si�
przebi� mroki pochmurnej nocy.
Gwar rozm�w zag�uszy� zupe�nie
szum fal, kt�re z bezmy�ln�
zaciek�o�ci� dzikiego �ycia
atakowa�y pot�ne boki naszego
okr�tu... Bo olbrzymi "Majestic"
mia� kpi� z g�r wody w czasie
burz zimowych, a co dopiero z
takich trzymetrowych ba�wan�w.
"Majestic" mia� respekt tylko
przed lodowcami, kt�re przed
laty przynios�y zgub� jego
starszemu bratu "Titanicowi",
ale kt� l�ka si� lodowc�w u
schy�ku lata? Wi�c kpi� sobie z
fal, torturowa� je ostrym
dziobem i p�yn�� z jednakow�
szybko�ci� ku odleg�ym brzegom
Nowego �wiata, rozbrzmiewaj�c
rozgwarem tysi�cznych g�os�w.
Drzwi budki radiotelegrafu
otwar�y si� z trzaskiem. Wypad�
z nich najm�odszy oficer
pok�adowy i szybkim krokiem
ruszy� w stron� kapita�skiego
mostka.
- Co? Co? Jaka wiadomo��? -
pada�y gor�czkowe pytania.
Ci�ba pasa�er�w pierwszej
klasy zrobi�a szpaler bez
niczyjego rozkazu. Ka�dy stara�
si� zaj�� jak najmniej miejsca
sw� osob�, �ebrz�c tylko
wzrokiem o nowiny. Niecierpliwe,
natr�tne spojrzenia
przeskakiwa�y ze z�o�onej we
dwoje depeszy na wargi oficera,
czekaj�c, kiedy z tych
zaci�ni�tych ust padnie
upragniona wiadomo��.
Lecz on nie widzia� niemych
ani g�o�nych zaczepek, a raczej
udawa�, �e ich nie spostrzega. W
czterech skokach przebieg�
schody wiod�ce do komendanta i
zasalutowawszy pi�knie, wr�czy�
szefowi telegram.
Gwar rozm�w ucich� jeszcze
wtedy, gdy otwar�y si� drzwi
kabiny radiotelegrafisty. Teraz
nasta�a grobowa cisza, zam�cona
tylko pie�ni� t�sknoty, nucon�
od miliona lat przez fale,
zak��cona tylko przez wiatr
wschodni, kt�ry gra� do wt�ru na
drutach anteny.
Sta�em do�� blisko, by widzie�
dok�adnie gr� twarzy komendanta
"Majesticu". Zreszt� ca�y okr�t
by� rz�si�cie iluminowany od
szczyt�w maszt�w po najni�szy
pok�ad.
Odetchn��em z ulg� ujrzawszy,
�e surowa twarz starego wilka
morskiego rozja�ni�a si�
szczerym u�miechem.
- Dzi�ki Bogu - rzuci�em
p�g�osem.
Ale nie wszyscy widzieli ten
uspokajaj�cy u�miech, nie
wszyscy utrzymali nerwy na
wodzy. Posypa�y si� okrzyki
wi�cej lub mniej uprzejme.
- Jaka wiadomo��?
- Lec�?
- Ujrzymy ich?
- Czytaj pan, u diab�a!
- Sam zaspokoi� ciekawo��, a
nam ka�e czeka�.
- Hallo, captain! Czy� pan
zasn��?
- No, dowiemy si� wreszcie,
czy nie!
Komendant podni�s� d�o� w g�r�
na znak, �e pragnie przem�wi�.
S�owa niedopowiedziane zawis�y
na wargach, okrzyki skona�y w
krtani. Cisza by�a, jak na
cmentarzu w noc bezwietrzn�,
pogodn�.
- Ladies and gentelmen!
Nasza radiostacja otrzyma�a
przed chwil� depesz�, nadan� z
kabiny samolotu "Victoria".
Przeczytam wam jej tre��.
S�uchajcie!...
Niby lekki podmuch wiatru
zaszemra�o echo westchnie� ulgi
z piersi setek tysi�cy.
Spojrzenia wszystkich oczu
przylgn�y do wylotu tuby
megafonu, kt�ra umilk�a na
moment.
Kapitan czyta� powoli,
akcentuj�c ka�de s�owo, aby je
zrozumieli nawet najdalej
stoj�cy, nawet pasa�erowie
trzeciej klasy, szary t�um
emigrant�w, odgrodzony por�czami
i mosi�nymi tabliczkami od
wytwornej publiczno�ci pierwszej
klasy oraz luksusowych kabin.
"Druga pi�tna�cie. Wszystko
idzie dobrze. Motor znakomity.
Martini przy kierownicy. Za
kwadrans dop�dzimy "Majestica".
Ashley rzuci wam bukiet kwiat�w
zerwanych wczoraj w Wersalu.
Schowajcie je na pami�tk�
naszego spotkania. Do
zobaczenia...
Ashley, Martini, Petit. "
Znowu chwila ciszy, potem tuba
megafonu zagrzmia�a po raz
trzeci...
- Ladies and gentelmen!
"Victoria" osi�ga w tej chwili
po�ow� drogi z Europy do
Ameryki. Na cze�� bohaterskich
lotnik�w wznosz� okrzyk: Niech
�yj�!
- Niech �yj�! - rykn�o tysi�c
g�os�w, a potem rozszala�a burza
okrzyk�w, orkan wiwat�w.
- Niechaj powt�rnie zwyci꿹
Atlantyk!
- Niech �yj�!
- Niech im si� szcz�ci w
powrotnej drodze!
- Hip!
- Hip!
- Hurra!
Zdumione fale przycich�y na
chwil�, nads�uchuj�c ciekawie,
lecz cisza trwa�a kr�tko. Trzeba
by�o nie�� wielk� nowin�
miliardom si�str, pl�saj�cych na
bezmiarze w�d od Afryki i Europy
po olbrzymi kontynent Nowego
�wiata, od Grenlandii po g�ry
lodowe po�udniowego bieguna...
Wi�c zacz�y sw� pogwark�,
szepcz�c jedna drugiej wie�� o
hucznej rado�ci trzech tysi�cy
ludzi, ukrytych w wielkim,
�elaznym pudle, co na dziobie
nios�o dumnie napis:
"Majestic"...
II
- Lec�!... Lec�!
- S�ycha� turkot motoru.
- Zw�aszcza, kiedy pan
krzyczy.
- Cicho tam! Nie gada�.
- Gdzie� ich widzicie, u
licha? Bo ja...
- Tam, cz�owieku. W smudze
�rodkowego reflektora.
Aha!
- Zgasi� reflektory. To ich
o�lepia.
- Racja. Zgasi� reflektory!
Trzy potwornie d�ugie j�zory
�wiat�a odlepi�y si� od
ruchliwej tafli oceanu,
pog�aska�y pieszczotliwie
pochy�o�� ciemnej kopu�y niebios
i strzeli�y pionowo w g�r�,
pozostaj�c ju� w tym po�o�eniu.
- A jak nie trafi� po ciemku?
- zaniepokoi�a si� jaka� leciwa
pani i w dalszym ci�gu
spogl�da�a przez lorgnon w
przeciwnym kierunku od tego,
sk�d mia� nadlecie� aeroplan.
- Jak to nie trafi� - �achn��
si� ma��onek zdezorientowanej
jejmo�ci. - Czy iluminacja
naszego statku nie starczy im za
drogowskaz?
To by�a prawda. "Majestic"
iluminowano jakby na przyj�cie
ksi�cia Walii. Wzd�u� maszt�w,
lin, komin�w, r�wnolegle do burt
od dziobu do rufy, wzd�u�
daszk�w, nad wszystkimi
pok�adami p�on�y, niezliczone
�ar�wki, nadaj�c
transoceanicznemu parowcowi
wygl�d okr�tu jak z bajki.
Huk motoru zag�uszy� uczone
wywody grubego pastora na temat
roli kompasu i innych
przyrz�d�w, jakimi lotnicy
niew�tpliwie rozporz�dzaj�,
skutkiem czego reflektory ani im
pomog�, ani zaszkodz�...
Trzykrotnym rykiem syreny
okr�towej powita� "Majestic"
zbli�anie si� samolotu. �adne
pi�ro nie opisze entuzjazmu,
jaki potem zapanowa�. D�onie
opuchni�te, zaczerwienione od
ustawicznego bicia brawo,
klaska�y dalej mimo b�lu;
zachrypni�te gardziele,
wyrzuca�y niezmordowanie tuziny
okrzyk�w i w�r�d piekielnej
wrzawy opada�a "Victoria" coraz
ni�ej, coraz ni�ej, ko�uj�c
r�wnocze�nie doko�a
roz�piewanego okr�tu.
Z tylnego pok�adu puszczano
ognie sztuczne. Tryska�y wi�c
gejzery srebrnych iskier, wi�y
si� ze zjadliwym sykiem z�ote
w�e, jaszczury, strzela�y
setkami migotliwych �wiate�ek
szkar�atnych, seledynowych,
pomara�czowych, fio�kowych,
b��kitnych.
Kapela okr�towa gra�a bez
ustanku trzy hymny narodowe na
cze�� trzech znakomitych
lotnik�w, kt�rzy, cho� ka�dy
innej narodowo�ci, byli
najserdeczniejszymi przyjaci�mi
i brawurowym lotem z Nowego
Jorku do Pary�a, ju� raz, przed
trzema dniami, pokonali
Atlantyk. Wi�c zaledwie
przebrzmia�y ostatnie d�wi�ki
powa�nego "God save the King",
zaczyna�a si� ognista
"Giovinezza", po niej porywaj�ca
"Marsylianka" i zn�w hymn
angielski da capo.
Ashley, Martini, Petit byli na
ustach wszystkich...
Kto� napomkn��, �e Ashley ma
narzeczon�, kt�ra �egna�a go
kilka dni temu w Nowym Jorku i
jutro zn�w go powita na
tamtejszym lotnisku. Zabrzmia�y
wi�c wiwaty na cze�� pierwszej
Mrs. Ashley i na cze�� ich
przysz�ego potomstwa.
Kto� si� pochwali�, �e
Martiniego zna osobi�cie. Tego
omal nie uduszono w u�ciskach.
Kto� wreszcie przypomnia�, �e
Petit straci� brata w czasie
jednego z dawniejszych lot�w nad
Atlantykiem. Zwi�kszy�o to
oczywi�cie uwielbienie dla
dzielnego Francuza, kt�rego nie
odstraszy�o braterskie
nieszcz�cie.
Ale kulminacyjny punkt
entuzjazmu mia� dopiero
nast�pi�.
"Victoria" przesta�a warcze�
dono�nym oddechem swych
dziewi�ciuset koni. Z zamkni�tym
silnikiem przeszybowa�a tu� nad
szczytami maszt�w. Trzy
prostopadle w g�r� �wiec�ce
reflektory popie�ci�y sp�d jej
olbrzymich skrzyde� i wykry�y
niedu�y przedmiot, kt�ry,
oderwawszy si� od kad�uba
samolotu, zadzwoni� na drutach
anteny i spad� obok mnie na
g�rny pok�ad.
By� to bukiet kwiat�w rzucony
r�k� Ashleya.
Schyli�em si�, podnios�em go,
lecz w tym momencie run��em
twarz� na plecy najbli�szego
s�siada. T�um zafalowa�
gwa�townie. Pi��dziesi�t silnych
�ap, sto zgrabnych r�czek z
zakrzywionymi na kszta�t s�pich
szpon�w palcami spad�o na moj�
g�ow�, na r�ce, na nieszcz�sny
bukiet i rozdar�o go w strz�py
wraz z papierem, kt�rym by�
owini�ty, wraz z drutem. Przez
przypadek tylko zdoby�em jedn�
bia�� r��. Skry�em j� pod
marynark� i z podrapanymi do
krwi r�kami wycofa�em si� czym
pr�dzej z tego t�oku
rozwydrzonych snob�w.
Dolecia� mnie g�os jakiego�
sp�nionego zbieracza.
- Daj� sto dolar�w za jeden
nieuszkodzony kwiat Ashleya...
- Daj� sto pi��dziesi�t -
licytowa� inny.
- Dwie�cie!
Z szczer� weso�o�ci�
obserwowa�em manewr dw�ch
kelner�w, kt�rzy kopn�li si�
p�dem do okr�towej kwiaciarni i
chwil� potem zacz�li dyskretnie
sprzedawa� kwiaty z
"autentycznego" bukietu bogom
r�wnego Ashleya...
W oddali ucich� stukot
pot�nego motoru samolotu.
"Victoria" wzbija� si� ku
ob�okom, �egluj�c na zach�d, z
po�udniowym odchyleniem, w
stron� bardzo jeszcze odleg�ego
Nowego Jorku.
- B�g was prowad�! -
powiedzia�a wzruszonym g�osem
srebrnow�osa staruszka, a
przysadzisty pastor hukn��
grobowym basem.
- Amen.
T�um snob�w, zadowolonych z
widowiska, zacz�� odp�ywa� do
kabin, do palar�, do salon�w,
gdzie ta�czono zazwyczaj a� do
�witu...
Fale szemra�y po staremu i
wiatr j�cza� po staremu na
rozpi�tych drutach anteny...
III
Kiedy muzyka gra� przesta�a i
liczne pary, spracowane przy
pe�nym werwy charlestonie,
ruszy�y ku stolikom, pojawi� si�
na estradzie pierwszy porucznik
"Majesctica". Jak za dotkni�ciem
czarodziejskiej r�d�ki umilk�
gwar rozm�w, �miechy, oklaski...
na widok ma�ej �wiartki papieru.
- Naj�wie�sze wiadomo�ci od
za�ogi "Victorii"! - zawo�a�
oficer i w�r�d wielkiego
skupienia odczyta� tre��
telegramu, jaki stacja odbiorcza
na statku dopiero co otrzyma�a:
"Lecimy wci�� z wiatrem,
przeci�tna pr�dko�� 190 km na
godzin�. Ashley prowadzi, Petit
chrapie. Wzbijamy si� wy�ej,
ponad chmur� deszczow�. Wszystko
w porz�dku
Martini.
Gdy przebrzmia�y radosne
okrzyki, spojrza�em na zegarek.
By�o pi�tna�cie minut po
trzeciej. Pomimo tak p�nej pory
nie odczuwa�em potrzeby snu.
Przeta�czywszy jeszcze jednego
black_bottoma, wyszed�em z
sali, by zaczerpn�� �wie�ego
powietrza przed spoczynkiem.
Na pok�adach by�y pustki.
Pr�cz zapalonych zwolennik�w
ta�ca, zabawiaj�cych si� w
salonach, olbrzymia wi�kszo��
pasa�er�w spa�a ju� w kabinach.
Tylko u podn�a schodk�w,
wiod�cych na mostek komendanta,
toczy�a si� jaka� o�ywiona
rozmowa. W blaskach samotnej
lampki (iluminacja sko�czy�a si�
zaraz po znikni�ciu samolotu),
ujrza�em dwie sylwetki. Po
g�osie pozna�em natychmiast
jedn� z tych os�b. By� to m�j
stary znajomy z Anglii, profesor
Edgar Scott, znakomito��
uniwersytetu londy�skiego, autor
dzie�a pt. "Fauna Kanady",
dzie�a, kt�re wiele wrzawy
zrobi�o swego czasu w �wiecie
uczonych. Jecha� obecnie do
Nowego Jorku na zjazd
ameryka�skich zoolog�w.
- Czy nie przeszkodz�? -
spyta�em, pragn�c wzi�� udzia� w
dyskusji. Us�ysza�em bowiem z
daleka takie nazwiska, jak:
Lindbergh, Byrd, Chamberlin i
domy�li�em si� bez trudu, co
jest tematem rozmowy.
- Prosz� bardzo - odpar� Scott
i, jakby chc�c mnie zapozna� z
w�asnym zdaniem i z opini�
przygodnego towarzysza podr�y,
doda� wyja�niaj�co. - Mr. Grouse
zapatruje si� bardzo sceptycznie
na znaczenie przelot�w nad
oceanami, z czym ja si� nie
zgadzam...
Mr. Grouse, ma�y, chudy
cz�owieczek przerwa� z �ywo�ci�.
- Pan mnie �le zrozumia� w
takim razie. Wprost przeciwnie!
Uwa�am, �e lotnictwo post�pi�o w
ostatnich czasach ogromnie
naprz�d, wierz� niez�omnie, i�
cud�w jeszcze doka��, ale...
- O to "ale" w�a�nie chodzi.
- Ale - powt�rzy� tamten z
naciskiem - zanim z tych
poszczeg�lnych sukces�w b�dzie
mo�na odnie�� praktyczne
korzy�ci, wiele wody up�ynie w
Tamizie... W czym zreszt� nie ma
winy lotnictwa, jako takiego.
Ostatnie zdanie by�o
wypowiedziane prawie szeptem,
lecz nie usz�o mej uwagi.
Poprosi�em o wyja�nienia. Mr.
Grouse wyda� si� troch�
zmieszanym i nagle przeskoczy�
do statystyki.
- We�my taki rok 1927. Rok
pierwszych wi�kszych przelot�w
nad morzami...
- Rok zwyci�stw nad oceanem -
dorzuci� Edgar Scott.
- I licznych katastrof...
Smutn� list� otwiera porucznik
Mounerys oraz mechanik Petit,
pono� krewniak dzisiejszego
bohatera... Dalej za�oga
"B��kitnego Ptaka": Nungesser i
Coli. W sierpniu przychodzi
kolej na Ocean Spokojny.
Znikn�y bez �ladu samoloty
"Golden Eagle", "Miss Doran",
"Spirit of Dallos"... Potem
ginie aparat "Port of
Brunswick", a 6 dni p�niej mamy
zn�w do zanotowania straszn�
katastrof� aeroplanu "Saint
Raphael"...
- Pami�tam - westchn��
profesor. - By�em w Salisbury
przy odlocie... Biedny Hamilton!
- A znikni�cie "Old Glory" i
"Sir John Carling"? - recytowa�
pesymista, dobr� wida� obdarzony
pami�ci�... Umilk� na chwil�,
potem spyta� znienacka. - Czy
pan�w nie zastanawia ta
nieproporcjonalnie wielka ilo��
nieszcz�liwych wypadk�w?
- Zapewne - b�kn��em, aby co�
powiedzie�. Czu�em, �e ma�y
pasa�er zmierza do jakiego�
wniosku, �e chce nas na�
naprowadzi�, lecz chwilowo nie
mog�em si� zorientowa�.
Mr. Grouse uwa�a� mnie za
bardziej poj�tnego s�uchacza,
ni� nim by�em w
rzeczywisto�ci...
- No... no - m�wi�
zach�caj�co.
- Defekty silnik�w?
Pytaj�cy ton odpowiedzi
zdemaskowa� moj� niewiedz�. Mr.
Grouse rozczarowany, machn��
r�k� wzgardliwie.
- Dlaczego jednak wielkie
przeloty nad l�dami nie ko�cz�
si� katastrof�? - zasycza� i
chwyci� mnie za guzik marynarki.
- Bo w razie zepsucia si�
motoru lotnik mo�e l�dowa�.
Zawsze si� znajdzie pod r�k�
jakie� mniej lub wi�cej
odpowiednie miejsce, podczas gdy
na oceanie grozi nieuchronna
zguba.
- Gadanie! - warkn��. -
Stwierdzono wielokrotnie, �e te
aparaty, kt�re zda�y doskonale
egzamin w czasie lot�w ponad
l�dem, spad�y przy pierwszym
przelocie nad wod� i �lad po
nich zagin��... Ot co!
- Jaki st�d wniosek?
Prawie jednocze�nie z moim
pytaniem pad�o z ust profesora
rubaszne:
- No, wykrztu� pan to
rozwi�zanie zagadki.
Chudy gentleman wspi�� si� na
palce, aby sw� niepoka�n�
sylwetk� uczyni� bardziej
gro�n�, pochwyci� profesora za
po�� p�aszcza i przyci�gn�wszy
nas obu do siebie, powiedzia�
jednym tchem.
- Widocznie komu� zale�y na
tym, aby si� te przeloty nie
udawa�y. Rozumiecie?
Spojrzeli�my z profesorem po
sobie, przenie�li�my wzrok na
naszego towarzysza i nagle
ogarn�a nas nieprzeparta ochota
do �miechu. Edgar Scott parskn��
pierwszy, ja za nim. Mnie
osobi�cie roz�mieszy�a nie tyle
niedorzeczna koncepcja
podejrzliwego jegomo�cia, ile
jego komicznie tajemnicza mina,
kt�ra po naszym wybuchu
�ywio�owej weso�o�ci sta�a si�
bajecznie wzgardliwa i jeszcze
nas bardziej pobudza�a do
�miechu...
- Pyszny kawa�! - r�a�
znakomity zoolog - uda�o si�
panu Mr. Grouse... Wi�c pa�skim
zdaniem jest sobie osobnik,
kt�ry dowiaduje si�
skrupulatnie, czy jaki� lotnik
nie zamierza przelecie� nad
oceanem, przybywa czym pr�dzej
na odno�ne lotnisko, w�amuje si�
do hangaru, odkr�ca jak��
�rubk�, nakr�tk�, czy inne
licho, z czego musi oczywi�cie
wynikn�� katastrofa... Ten
czarny charakter pos�uguje si�
naturalnie tak�e aeroplanem, bo
jak�eby inaczej zd��y� z
Wirginii, sk�d wystartowa� "Port
of Brunswick", do Salisbury,
gdzie sze�� dni p�niej
startowa� Hamilton, jak�eby
zd��y� z San Francisco do Europy
i tak dalej, i tak dalej...
- A je�li owym czarnym
charakterem nie jest jednostka,
lecz dobrze zorganizowana
szajka, kt�rej cz�onkowie
znajduj� si� wsz�dzie? Je�li
mamy do czynienia z ca�� szajk�,
to co w�wczas, profesorze?
- Ca�a szajka!... Ha, ha, ha,
ha. Pyszne!... Szajka, kt�ra dla
sportu...
- Dlaczego dla sportu? -
przerwa� zapalczywie Mr. Grouse.
- Wi�c dla idei? Wznios�a
idea, ani s�owa...
- Istnieje jednak�e idea,
skoro ju� pan tego s�owa u�y�,
dla kt�rej ka�dy �rodek jest
dobry... Zna pan jej imi�?
- Nie.
- Business...
- Dobry kawa�... Wi�c dla pana
interes to...
- Dlaczego w�a�nie dla mnie? -
zastrzeg� si� Mr. Grouse
skwapliwie. - Ja si� ju�
wycofa�em z wszelkich interes�w,
jak panu dobrze wiadomo. Ale dla
wi�kszo�ci wsp�czesnych
businessman�w istnieje tylko
jeden cel w �yciu: zrobi� jak
najwi�cej pieni�dzy w
najkr�tszym czasie przy
r�wnoczesnym minimum wysi�ku.
- Odbiegamy od tematu.
- Nie moja w tym wina. Ot�
przyj�wszy, �e dla tej kategorii
ludzi ka�dy �rodek, wiod�cy do
upragnionego celu, jest dobry,
nie widz� powodu, dla kt�rego
mieliby si� cofn�� przed
zbrodni�. A zbrodni� jest celowe
uszkodzenie samolotu gotuj�cego
si� do podr�y nad olbrzymi�
wodn� pustyni�, gdzie w razie
l�dowania, czy raczej wodowania,
mamy na tysi�c szans ledwie
jedn�, �e jaki� okr�t odnajdzie
rozbitk�w.
- No, dobrze, dobrze - odpar�
uczony pojednawczo, rezygnuj�c
widocznie z zamiaru
przekonywania maniaka. - Ale
niech�e nam pan powie, kim s� ci
ludzie.
- Nikt inny, tylko ci, kt�rym
zale�y na tym, aby przeloty nad
oceanami si� nie udawa�y, aby
odstrasza�y na�ladowc�w...
- Same zagadki. Czy nie mo�e
pan wreszcie zacz�� m�wi�
ja�niej?
- Czy nie mo�e pan, Mr. Scott,
sam rozwi�za� tej prostej
zagadki? - odpar� Grouse
pytaniem na pytanie.
Edgar Scott otwiera� w�a�nie
usta, kiedy na s�siednim
pok�adzie zadudni�y szybkie
kroki. Kto� bieg� w szalonym
p�dzie w nasz� stron�. S�ysza�em, jak
w trzech skokach przesadzi�
schody.
- Co tam, poruczniku? - rzek�
profesor, kt�ry pierwszy pozna�
p�dz�cego m�czyzn� i zast�pi�
mu drog�. Oficer odepchn�� go
szorstko.
- Pu�� pan, u diab�a! - rzuci�
chrapliwym g�osem. - Id� zbudzi�
kapitana...
Ale znakomity zoolog nie
nale�a� do tych, kt�rych si�
mo�na �atwo pozby�.
- Czy si� co sta�o? - nalega�,
przytrzymuj�c oficera za r�k�.
- Z "Victorii" nadano sygna�
"Sos"! - odpar� zapytany, wyrwa�
si� os�upia�emu Scottowi, dopad�
drzwi, wiod�cych do kabin
oficer�w statku i znik� nam z
oczu.
Stali�my jak og�uszeni, nie
mog�c przem�wi� s�owa.
Zdr�twia�e, sparali�owane
hiobow� wie�ci� my�li zacz�y
jednak z wolna odzyskiwa� zwyk��
pr�no��, zacz�y si� k��bi� w
labiryntach m�zgu... Jak to?!
Ten znakomity samolot, kt�ry ju�
raz pokona� Atlantyk, mia�by by�
teraz w niebezpiecze�stwie?
Z jakiej przyczyny, u licha!
Defekt motoru? Przecie� kwadrans
temu depeszowali, �e wszystko
jest w jak najlepszym porz�dku.
Warunki atmosferyczne? Absurd!
Ani burzy, ani mg�y nie ma. Lec�
z wiatrem, z �agodnym wiatrem
wschodnim. A jednak dzielni
lotnicy musz� si� znajdowa� w
rozpaczliwej sytuacji, je�li
wys�ali alarmuj�cy sygna�: "Save
our souls". Mo�e dumna
"Victoria" zanurza si� ju� w
morskie g��biny, mo�e ju�
zaton�a...
Nagle wzdrygn��em si� i Edgar
Scott tak�e zadr�a�. Z
ironicznie skrzywionych ust Mr.
Grouse'a pad�y trzy kr�tkie
s�owa.
- By�em tego pewny.
IV
Do dziesi�tej tkwi� "Majestic"
nieruchomo w tym miejscu, gdzie
przypuszczalnie nast�pi�a
katastrofa "Victorii"...
Oznaczono to miejsce w ten
spos�b, �e wzi�to pod uwag�
iloraz z �redniej szybko�ci
samolotu, podanej, jak wiadomo,
w przedostatnim telegramie, i z
ilo�ci minut, jakie up�yn�y od
chwili rzucenia bukietu przez
Ashleya, do momentu, kiedy
telegrafista przej�� rozpaczliwe
wo�anie o ratunek: "Sos
Vie...". Wo�anie urwa�o si� w
p� s�owa, z czego mo�na by�o
wywnioskowa�, �e katastrofa
zaskoczy�a lotnik�w ca�kiem
niespodziewanie, jak piorun z
jasnego nieba.
Uwzgl�dniaj�c mo�liwo�� do��
znacznej omy�ki i nieustann�
prac� ruchliwych fal, spuszczono
na wod� dwie motor�wki oraz
sze�� szalup. Wszystkie te ma�e
stateczki kr��y�y od godziny po
obszarze olbrzymiego ko�a,
kt�rego �rodek stanowi�
unieruchomiony "Majestic".
Motor�wki oddali�y si� tak
znacznie, �e nie mo�na ich by�o
dostrzec go�ym okiem. Jedn� z
nich pojecha� Edgar Scott, czego
mu szczerze zazdro�ci�em. Ja
musia�em niestety pozosta� na
statku. Musia�em dopilnowa�
wys�ania depeszy, z�o�onej z
osiemdziesi�ciu pi�ciu s��w,
przeznaczonej dla mego
przysz�ego te�cia, wydawcy
"New_York Morning News". Jako
wsp�pracownik i in spe
w�a�ciciel tego dziennika nie
mog�em przecie� pomin�� takiej
sposobno�ci, zw�aszcza, �e by�em
jedynym dziennikarzem na
pok�adzie "Majestica"...
Wys�anie telegramu takich
rozmiar�w nie by�o rzecz� �atw�.
Obydwaj telegrafi�ci byli
dos�ownie zawaleni robot�.
Stacja odbiorcza przyjmowa�a
setki niespokojnych zapyta� z
Francji, Anglii, Belgii, ze
Stan�w, z Kanady, z licznych
statk�w oceanicznych; stacja
nadawcza wysy�a�a stereotypowe
odpowiedzi, �e dotychczasowe
poszukiwaina nie da�y �adnych
wynik�w lub przysy�a�a zapytania
komendanta "Majestica" do
g��wnego biura kompanii
okr�towej "White Star Line", czy
wolno post�j na oceanie
przed�u�y� o dalsz� godzin�. Nie
wliczam tu litanii depesz, jakie
nadchodzi�y od rozmaitych
dziennik�w, agencji
telegraficznych, towarzystw,
komitet�w itd., itd. Wi�kszo��
ich pozostawiono bez odpowiedzi
z powodu braku czasu.
Tote� odetchn��em z ogromn�
ulg�, kiedy moje 85 s��w
po�eglowa�o na falach eteru do
metropolii �wiata, by
rozwa�kowane, rozwodnione
odpowiednio, mog�y s�u�y� za
materia� do nadzwyczajnego
dodatku "New_York Morning
News"... Spe�ni�em sw�j
obowi�zek i mog�em rozejrze� si�
w po�o�eniu.
Pok�ady roi�y si� od
pasa�er�w, zw�aszcza "upper
deck" by� zat�oczony do tego
stopnia, �e �okciami musia�em
sobie torowa� drog� do schodk�w.
Panowie i panie, dzieci i
starcy, wszystko uzbrojone w
lunetki, lornety i lornetki
teatralne, cisn�o si� ku
burtom, by wypatrywa� jakiego�
�ladu "Victorii". Nie brak�o
fa�szywych alarm�w. Byle mewa,
ciemny grzbiet rekina, nawet
bryzgi piany dawa�y pow�d do
krzyk�w, komentarzy, do istnych
w�dr�wek narod�w z jednej strony
pok�adu na drug�. Lecz w�wczas
majtek, zawieszony gdzie� u
szczytu masztu, zwraca� sw�
lunet� we wskazanym kierunku i
wyja�nia� omy�k�.
W pewnym momencie zauwa�y�em,
�e t�umy odp�ywaj� w stron�
dziobu statku. Stamt�d wi�c
spostrze�ono co� godnego uwagi.
Przeczuwaj�c now� pomy�k� nie
kwapi�em si� zbytnio, maj�c
�ebra nieco nadwyr�one przy
poprzednich alarmach.
Przystan�wszy w przyzwoitej
odleg�o�ci od zbitej masy ludzi,
przys�uchiwa�em si� okrzykom,
jakie pada�y z ust w�a�cicieli
najlepszych szkie�.
- Ma pan racj�, to dymek.
- Statek pod��a w nasz�
stron�.
- "Berengaria"!
- Sk�d pan wie, �e
"Berengaria"?
- S�ysza�em w�tek rozmowy
naszych oficer�w. "Berengaria"
donosi�a telefraficznie, �e
tak�e przej�a sygna�: "Sos" i
�e ma zamiar zboczy� z drogi.
- W takim razie p�no si�
zjawia na miejscu katastrofy.
- By�a bardziej oddalona,
kiedy "Victoria" wys�a�a ostatni
telegram.
- Albo robi mniej w�z��w.
- O, przepraszam! Statki
"Cunard Line" nie ust�puj� w
niczym statkom innych kompanii.
Wybuch� z tego zupe�nie
nieoczekiwany sp�r na temat,
kt�ra linia okr�towa rozporz�dza
szybszymi parostatkami. Kto�
zacz�� wyja�nia� jakiej� pani,
�e okr�ty, nale��ce do "White
Star Line" maj� nazwy, ko�cz�ce
si� na: "ic", jak np. "Titanic",
"Majestic", "Cigantic", "Olimpic"
itd., podczas gdy imiona statk�w
"Gunard Line" ko�cz� si� na "ia:
"Mauretania", "Berengaria",
"Aquitania", Saxonia" itp.
To by�o mniej zajmuj�ce, tote�
odsun��em si� od st�oczonej
gromady i ruszy�em z powrotem w
stron� kabiny telegrafist�w,
gdzie mo�na si� by�o pr�dzej
czego� ciekawego dowiedzie�.
Ujrza�em nagle, �e oficerowie
zebrani na mostku, nie patrz� w
kierunku zbli�aj�cej si�
"Berengarii", lecz w przeciwn�
stron�. Pobieg�szy wzrokiem za
ich spojrzeniami, zobaczy�em
motor�wk�, p�dz�c� ku nam pe�nym
gazem. By�a ju� tak blisko, �e
pozna�em natychmiast d�ug�
sylwetk� Edgara Scotta, kt�ry
sta� mi�dzy �aweczkami i
powiewa� chustk�.
- Musieli chyba co� znale�� -
mrukn��em zbiegaj�c po schodkach
na ni�sze pok�ady.
Przeskakiwa�em po kilka stopni,
aby jak najpr�dzej stan�� przy
schodkach zwisaj�cych a� do
linii wody, gdy� turkot
spalinowego motoru zwabi� wielu
z tych pasa�er�w, kt�rzy
dotychczas gapili si� na
"Berengari�"...
Moje przewidywania by�y
s�uszne. Przechyliwszy si�
poprzez burt� najni�szego
pok�adu spostrzeg�em w �rodku
�odzi du�y przedmiot, kt�rego
obecno�� w motor�wce �wiadczy�a
najlepiej, �e "Victoria" uleg�a
nieszcz�liwemu wypadkowi. Owym
przedmiotem by�a po��wka �mig�a
samolotu.
Ciekawo�� pasa�er�w wystawiono
na pr�b�, albowiem ca�� za�og�
motor�wki oraz znalezion� cz��
�mig�a zabrano do kabiny
kapitana, celem spisania
protoko�u. Profesora Scotta
wypuszczono stamt�d pierwszego.
- Dowiecie si� od kapitana -
burkn�� niech�tnie, op�dzaj�c
si� natarczywym pytaniom
rozgor�czkowanych towarzyszy
podr�y, potem skin�� na mnie i
doda�. - Przemok�em do nitki.
Schodz� do kabiny przebra� si� w
inne ubranie. Je�li ma pan
ochot� p�j�� ze mn�, to prosz�.
Poszed�em z nim oczywi�cie,
�cigany zazdrosnymi spojrzeniami
innych pasa�er�w "Majestica".
- Czy pan wpad� do wody? -
spyta�em, wskazuj�c na mokre
r�kawy marynarski.
- Pr�bowa�em schwyci� pewien
przedmiot, ale nie powiod�o mi
si�.
- Przedmiot, nale��cy do
"Victorii"?
- Nie. Nie do "Victorii" -
odpar� w zamy�leniu.
- Tylko? Intryguje mnie pan,
profesorze.
Ockn�� si�, spojrza� na mnie
bystro i odpar� z u�miechem:
- Czy zapomnia� pan, �e jestem
przyrodnikiem?
- No tak; w takim razie nie
by� to zapewne �aden przedmiot,
lecz jakie� �ywe stworzenie,
jaka� ryba, mi�czak, czy...
- Tak, tak... ryba -
potwierdzi� nieszczerze, po
czym, aby odwr�ci� moj� uwag� w
inn� stron�, spyta�.
- Czy widzia� pan znaleziony
przez nas u�amek �mig�a?
- Widzia�em.
- I nie zastanowi� pana pewien
szczeg�?... Mam na my�li wielk�
plam�, jaka widnieje w pobli�u
miejsca z�amania - doda� po
chwili.
- NIe - odpar�em... -
Widzia�em ten kawa�ek �mig�a z
daleka. Bli�ej nie mo�na si�
by�o docisn��.
- Aha. Niech�e wi�c pan to
sobie dok�adnie obejrzy.
- Uczyni� to z pewno�ci�, ale
je�li poczyni� pan ju� jakie�
spostrze�enia, jakie� wnioski,
prosz� si� �askawie nimi
podzieli� ze mn�. Profesorze,
nich pan nie zapomina, �e jestem
dziennikarzem, �e wszelkie
sensacyjne wiadomo�ci musz�
zdobywa� wcze�niej ni�
ktokolwiek inny.
- Hm. Spostrze�eniami mog� si�
z panem rzeczywi�cie podzieli�,
ale wnioski, jakie wysnu�em,
zachowam wy��cznie dla siebie.
- To egoizm, profesorze -
naciera�em, gdy� zbudzi�a si� we
mnie �y�ka reporterska.
- NIech pan nie nalega.
Hipoteza, jak� sobie postawi�em,
jest na razie bardzo krucha, a
co gorsza, na pierwszy rzut oka
jeszcze bardziej
nieprawdopodobna, ni� pomys�
podejrzliwego Grouse'a. Nie mam
si� zamiaru o�mieszy�... NIe,
nie! - zaprotestowa� stanowczo,
widz�c, �e usi�uj� mu wpa�� w
s�owo i dalej go przekonywa�. -
Nic pan nie wsk�ra.
- Ha, niech pan wi�c m�wi
tylko o swoich spostrze�eniach -
rzek�em z udan� rezygnacj�,
�lubuj�c sobie w duchu, �e
poci�gn� go za j�zyk, kiedy si�
rozgada... - Zacznijmy od owej
plamy.
- Zacznijmy od plamy -
powt�rzy�. - Ot� niech pan
przyjmie do wiadomo�ci, �e owa
du�a plama to krew.
- Co???! - Zerwa�em si� na
r�wne nogi i z bezmiernym
zdumieniem spogl�da�em na
profesora. Edgar Scott wskaza�
mi krzes�o.
- NIech pan siada - rzek�
spokojnie.
- PLama krwi na �migle?! - Czy
si� pan nie pomyli�?
- Powiedzmy raczej ka�u�a
krwi, bo z poj�ciem plamy...
- Nie spierajmy si� o
definicj� - przerwa�em
podniecony.
- Opr�cz �lad�w krwi, kt�re
b�dzie pan m�g� za chwil�
zobaczy�, wykry�em male�kie
kawa�ki ko�ci; wbi�y si� one w
drewno tak g��boko, �e tylko za
pomoc� scyzoryka mog�em je
stamt�d wyd�uba�. Je�li do tego
dodam znalezienie ma�ej drobiny
m�zgu...
- M�zgu?!
- Tak, m�zgu - powiedzia�
Scott i ci�gn�� dalej przerwan�
my�l - to wyci�gniemy st�d
prosty wniosek, �e �mig�o
rozp�ata�o jak�� czaszk�.
Dok�adniejsze wyja�nienia b�d�
m�g� udzieli� po przybyciu do
Nowego Jorku. Tu nie mam
niestety mikroskopu.
- No dobrze, profesorze, lecz
prosz� mi wyja�ni�, w jaki
spos�b g�owa nieszcz�snego
lotnika mog�a si� dosta� w
piekielny m�yn �mig�a? Przecie�
siedzieli wszyscy trzej w
zamkni�tej kabinie i...
- S�usznie. Nie by�oby to
�atw� rzecz� rozwi�za� zagadk�,
w jaki spos�b g�owa lotnika
dosta�a si� w obr�b "piekielnego
m�yna", u�ywaj�c pa�skiej
przeno�ni.
Na s�owie: "lotnika" spoczywa�
jaki� dziwny akcent. C�by to
mia�o znaczy�? Zarzuci�em
pow�ci�gliwego rozm�wc� gradem
podchwytliwych pyta�, lecz by�
to trud syzyfowy. Edgar Scott
nie da� si� poci�gn�� za j�zyk i
musia�em poprzesta� na og�lnych
spostrze�eniach.
- Mo�e jednak ten kawa�ek
�mig�a jest szcz�tkiem innego
samolotu, a nie "Victorii"? -
zagadn��em w pewnym momencie.
- Nie upieram si� bynajmniej
przy "Victorii", ale to pewne,
�e znajduje si� w wodzie
zaledwie od kilku godzin.
Wskazuj� na to zar�wno �lady
krwi, jak i �wie�o�� z�amania.
Drewno w miejscu z�amania
wygl�da�oby inaczej po
kilkudniowej k�pieli w falach.
- W takim razie mo�emy m�wi�
tylko o "Victorii". Ostatni
nieudany przelot nad Atlantykiem
odby� si� przed miesi�cem.
- To prawda.
- A wi�c na podstawie tych
danych mo�emy twierdzi� z ca��
pewno�ci�, �e "Victoria" uleg�a
katastrofie i wszyscy trzej
lotnicy nie �yj�. Czy si� pan z
tym zgadza?
- Czy mo�na? - zabrzmia� jaki�
g�os za drzwiami. Zag��bieni w
rozmowie, nie s�yszeli�my
pukania.
- Prosz�.
Na progu stan�� pierwszy
steward.
- Pan kapitan prosi, by Mr.
Scott pofatygowa� si� mo�liwie
zaraz do niego - rzek�.
- Id� - brzmia�a odpowied�. -
Prosz� powiedzie�, �e za chwil�
przyjd�, a z panem, Mr. Bronson,
spotkamy si� przy lunchu.
Wyszed�szy na pok�ad,
stwierdzi�em, �e okr�t nasz
zatacza wielkie p�kole.
- C� to? - zapyta�em
stewarda. - Wracamy do Europy?
- Nie, Mr. Bronson. P�yniemy
tylko do miejsca gdzie nast�pi�a
katastrofa "Victorii".
Uda�em si� w stron� kabiny
kapitana statku, w nadziei, �e
dowiem si� jakich ciekawych
szczeg��w, lecz gburowaty
majtek nie uznawa� �adnych
r�nic. Z jednakow�
bezwgl�dno�ci� odp�dza� ka�dego
pasa�era, nie wy��czaj�c mnie,
jedynego dziennikarza na statku.
Przyrzek�em wi�c sobie w duszy,
�e zrobi� dok�adny wywiad z
kapitanem, skoro tylko uko�czy
przes�uchiwanie za�ogi
motor�wki, a na razie
skierowa�em swe kroki do kabiny
radiotelegrafist�w, aby nada� do
"New_York Morning News" depesz�
donosz�c� o tragicznej �mierci
trzech lotnik�w. Nie pomin��em
oczywi�cie sensacyjnego
szczeg�u o plamach krwi, o
rozp�atanej czaszce, od�amkach
ko�ci, cz�steczkach m�zgu, a
zredagowany na kolanie telegram
zako�czy�em tymi s�owy:
"Z�o�y� kondolencje
narzeczonej Waltera Ashleya oraz
rodzinom wszystkich ofiar
dzisiejszej katastrofy."
Czy mog�em wtedy przypuszcza�,
�e te kilka s��w przestawi
zwrotnic� mego �ycia i moj�
przysz�o�� pchnie na tory
zupe�nie inne od tych, jakimi
pod��a� zamierza�em dotychczas?
NIe! Tego przewidzie� nie
mog�em, jak biedny Ashley,
Petit, Martini nie przewidywali
rych�ej �mierci siedem godzin
temu, kiedy ich naj�wie�szym
wspomnieniem by� widok
roz�piewanego, wiwatuj�cego na
ich cze�� statku...
V
Dwa wielkie okr�ty ustawi�y
si� w ten spos�b, �e dzi�b
"Majestica" oraz rufa
"Berengarii" by�y zwr�cone ku
odleg�emu Nowemu Jorkowi. Ich
pot�ne kad�uby utworzy�y w
�rodku pod�u�ny prostok�t,
kt�rego oba kr�tsze boki by�y
otwarte. Przez te dwa wy�omy
wpada�y fale, a polizawszy
wysok� �cian� w�wozu, odbija�y
si�, bieg�y ku drugiemu
statkowi, ko�ysz�c po drodze
prowizorycznym p�ywakiem, kt�ry
rzucono wraz z odpowiednim
balastem w tym samym miejscu,
gdzie jedna z motor�wek
"Majestica" znalaz�a kawa�
z�amanego �mig�a. Tu wi�c
znajdowa� si� gr�b "Victorii" i
ich bohaterskich pasa�er�w.
Gruby pastor zaintonowa� pie��
�a�obn�. Wszystkie g�owy odkry�y
si�, jak na komend�. T�um
pasa�er�w z "Berengarii"
przy��czy� si� do naszego ch�ru
i zgodny �piew kilku tysi�cy
ludzi p�yn�� poprzez
rozs�onecznione powietrze do
st�p tronu Tego, co zna wszelkie
tajemnice...
Doskona�a orkiestra
"Berengarii" wykona�a marsz
pogrzebowy Szopena, a potem
nast�pi� moment najbardziej
wzruszaj�cy...
Przebywaj�cy na najwy�szym
pok�adzie naszego statku pastor
podszed� do burty i
zaczerpn�wszy z podanej mu
fajerki gar�� ziemi, rzuci�
symboliczn� grudk� w morze.
Polscy emigranci, stanowi�cy
najwi�ksz� grup� w�r�d pasa�er�w
trzeciej klasy, przykl�kli na
swoim pok�adzie i zacz�li g�o�no
odmawia� trzykrotne "Wieczne
odpoczywanie...".
Ewangelicy, bardziej sztywni,
poprzestali na cichej modlitwie.
Nagle rozleg� si� ryk syren
okr�towych. Ich g�os,
przera�liwy, og�uszaj�cy i
ochryp�y zarazem, nie wyda� mi
si� jeszcze nigdy tak ponury,
jak w�wcza, w czasie pami�tnego
pogrzebu na oceanie.
Oficerowie i marynarze stan�li
na baczno��, z d�oni� przy
daszku czapki. Wojskowym uk�onem
�egnali koleg�w, poleg�ych w
odwiecznej walce cz�owieka z
�ywio�em i wypr�eni, jak
struny, trwali w tej postawie,
dop�ki nie przebrzmia�o echo
trzech d�ugotrwa�ych sygna��w. A
syreny, o�ywione strumieniami
pary, wy�y �a�o�nie i d�ugo.
Kapitanowie obydw�ch okr�t�w
podeszli do burt r�wnocze�nie.
R�wnocze�nie rzucili na wod�
wie�ce z wst�gami: jeden od
kompanii "White Star Line",
drugi od "Cunard Line"...
By� to jakby um�wiony znak.
Zafalowa�o mrowie ludzkie,
setki r�k podnios�o si� ponad
g�owy i deszcz kwiat�w sp�yn�� z
wysoko�ci pok�ad�w na wsp�ln�
mogi�� trzech lotnik�w. Posz�y
na ten cel wszystkie przywi�d�e
bukiety, jakie podr�niczkom
"Majestica" ofiarowali ich
wielbiciele, kochankowie i
m�owie przy odje�dzie z
Southampton, a w Nowym Jorku
pasa�erkom "Berengarii". Posz�y
na ten cel wszystkie bez wyj�tku
kwiaty z oran�erii, kwiaciarni i
dancing�w, obydw�ch olbrzymich
parowc�w_miasteczek, tak, �e w
dalszej podr�y nie mo�na by�o
naby� ma�ego bukieciku nawet za
banknot dziesi�ciodolarowy.
Liczni w�a�ciciele aparat�w
fotograficznych zacz�li robi�
zdj�cia. Uwiecznili ju� pastora,
kapitan�w, majtk�w, moment
rzucania kwiat�w, nawet
podskakuj�c� ma�� boj�, s�owem,
sfotografowali�my wszystko, co
by�o naprawd� interesuj�ce. A
kiedy usta�o suche pstrykanie
kodak�w, wielka cisza zapanowa�a
na morskim cmentarzu. Nie m�ci�y
jej ani d�wi�ki orkiestry, ani
�piewy �a�obne, ani wycie syren.
Nawet wiatr przycich� do tego
stopnia, �e ma�e chor�giewki
przesta�y si� trzepota� u
szczyt�w maszt�w i zwisa�y
pionowo. Nawet fale zmala�y,
spokornia�y, szanuj�c �a�ob�
ludzi, i dobr� minut� trwa�o
grobowe milczenie...
Lecz znalaz� si� �mia�ek,
kt�ry sam� sw� obecno�ci� zm�ci�
�wi�t� cisz�...
P�ywak zarzucony w miejscu
znalezienia jedynego szcz�tku,
jaki pozosta� po dumnej
"Victorii", p�ywak, oznaczaj�cy
mo�e niezbyt �ci�le, lecz
symbolicznie po�o�enie grobu
trzech lotnik�w, p�ywak, na
kt�ry w tym momencie patrzy�y
oczy tysi�cy, podskoczy� nagle,
szarpn�� w bok i ta�czy� przez
chwil�, poruszany od spodu
tajemnicz� si��.
- Bo�e! - zawo�a�a
przejmuj�cym g�osem jaka� pani.
- Co to? Co to by�o?
- Ryba z pewno�ci� - wyja�ni�
pomocnik stewarda, a gruby
kucharz dorzuci� cyniczn� uwag�:
- Nie dziwota. Po takiej
uczcie!
- Milcze�! - rykn�� jaki�
pasa�er i przyskoczy� do niego z
wzniesion�, jak do uderzenia,
r�k�.
P�ywak znowu rozpocz��
op�ta�cze pl�sy na mogile
lotnik�w. Niesamowity nastr�j u
tysi�cznych widz�w dosi�gn��
zenitu napi�cia. Dwie panie
wybuch�y histerycznym �miechem,
niewiele r�ni�cym si� od
�kania.
Wtem...
Fala, dobiegaj�ca do p�ywaka,
roz�upa�a si� dziwnie, co�,
niby du�a p�etwa, wystrzeli�o w
g�r�, co�, niby ciemna k�oda
drzewa zaczerni�o si� w�r�d
bia�ej piany i z odm�t�w
wychyn�a pod ostrym k�tem
straszliwa paszcza rekina.
Rekin przy �wie�ym grobie!
R�k� dam sobie uci��, �e ta
sama my�l zrodzi�a si� w m�zgach
wszystkich, �e t� my�l mo�na by
wyrazi� s�owami: "Ot ten
przekl�ty rozb�jnik morski, ten
kr�l korsarzy po�ar� lub przyby�
po�re� cia�a biednych ofiar
dzisiejszej katastrofy. Oto
wyba�usza swe wstr�tne �lepia i
natrz�sa si� z bezsilno�ci
�wiadk�w jego zbrodni..."
- A nie m�wi�em? - warkn��
kucharz i odsun�� si� przezornie
jak najdalej od wojowniczego
pasa�era, kt�ry go ju� raz
skarci�.
S�dny dzie� nasta� na statku.
Kilka kobiet zemdla�o,
kilkana�cie �ka�o przera�liwie.
Grupa podenerwowanych m�czyzn
otoczy�a kapitana, ��daj�c
spuszczenia motor�wki i
zapolowania na �wi�tokradzkiego
intruza. A ponad og�ln� wrzaw�,
zawodzenia, s�owa modlitwy,
p�acz przera�onych dzieci, wybi�
si� g�o�ny okrzyk jakiego�
histeryka...
- Odp�d�cie t� besti�!...
Odp�d�cie t� besti�!...
Nag�ym ruchem wyrwa� rewolwer
z kieszeni i wypali� sze�� razy
w stron� rekina.
H