4247

Szczegóły
Tytuł 4247
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4247 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4247 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4247 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JULIUSZ VERNE NAPOWIETRZNA WYSPA PRZE�O�Y�A OLGA NOWAKOWSKA TYTU� ORYGINA�A FRANCUSKIEGO LE VILLAGE AERIEN ROZDZIA� I U KRESU D�UGIEGO ETAPU ��No, a Kongo Ameryka�skie? � spyta� Maks Huber. � Nie m�wi si� o nim jeszcze? ��Nie, m�j drogi � odpar� John Cort. � Bo i po co? Czy� brakuje nam w Stanach rozleg�ych teren�w? Ile� to dziewiczych, bezludnych obszar�w mo�na spotka� pomi�dzy Alask� a Teksasem! My�l�, �e lepiej kolonizowa� wn�trze w�asnego kraju ni� dalekie l�dy. ��Co te� ty m�wisz? Je�li tak dalej p�jdzie, pa�stwa europejskie podziel� w ko�cu mi�dzy siebie Afryk�: bez ma�a trzy miliardy hektar�w! Czy� Amerykanie pozostawi� je w ca�o�ci Anglikom, Niemcom, Holendrom, Portugalczykom, Francuzom, W�ochom, Hiszpanom i Belgom? ��Ameryka nie potrzebuje kolonii, zupe�nie tak samo jak Rosja � odpar� Cort � i to dla podobnych powod�w� ��Mianowicie? ��Poniewa� nie ma sensu p�dzi� na koniec �wiata, gdy si� ma do�� ziemi pod r�k�. ��No, no! Rz�d Stan�w nie dzi�, to jutro upomni si� o swoj� porcj� afryka�skiego tortu. Istnieje ju� Kongo Francuskie*, Kongo Niemieckie, nie licz�c Konga Niepodleg�ego, kt�re tylko patrze�, jak straci swoj� niepodleg�o��. A ca�y ten obszar, kt�ry�my w�a�nie przew�drowali w ci�gu ostatnich trzech miesi�cy� ��Jako tury�ci, jako zwykli tury�ci, Maksie, nie jako zdobywcy� ��Nie ma w tym zn�w tak wielkiej r�nicy, czcigodny obywatelu Stan�w Zjednoczonych � o�wiadczy� Maks Huber. � Powtarzani raz jeszcze, �e w tej cz�ci Afryki mogliby�cie sobie wykroi� wspania�� koloni�. Znajduj� si� tutaj urodzajne tereny, kt�re tylko czekaj�, by kto� zamieni� je w uprawne pola, wyzyskuj�c w tym celu obfite, naturalne nawodnienie. Sie� rzek i strumieni nie wysycha tu nigdy. ��Nawet w czasie tak potwornych upa��w, jak dzisiaj � wtr�ci� John Cort ocieraj�c czo�o spalone tropikalnym s�o�cem. ��Ech, co tam upa�y! � zawo�a� Maks. � Czy� nie przystosowali�my si� ju� do klimatu, czy� nie �zmurzynieli�my� kompletnie, je�li si� tak mo�na wyrazi�? Zreszt� jest dopiero marzec, prawdziwy �ar zacznie si� w lipcu i sierpniu, kiedy promienie s�o�ca przebijaj� sk�r� niczym ogniste groty! ��W ka�dym razie, m�j drogi, nawet wtedy Francuz i Amerykanin ze swoim delikatnym nask�rkiem nie tak �atwo przeobra�� si� w Zanzibarczyk�w. Przyznaj� jednak, �e odbyli�my wspania�� i ciekaw� wypraw�, w czasie kt�rej dopisywa�o nam wyj�tkowe szcz�cie. Mimo to ch�tnie wracam do Libreville, gdzie w naszych faktoriach znajdziemy spok�j i wytchnienie, nale�ne podr�nikom po trzech miesi�cach tego rodzaju w��cz�gi. ��Masz racj�, Johnie, nasza podr� by�a do�� ciekawa. Jednak�e musz� ci si� przyzna�, �e nie spe�ni�a wszystkich moich nadziei� ��Jak to? W�drowali�my przecie� kilkaset mil poprzez nieznane kraje, stawili�my czo�o wielu niebezpiecze�stwom po�r�d wrogo usposobionych plemion, czasami nawet musieli�my u�ywa� broni palnej przeciwko w��czniom i chmurom strza�. Odbyli�my niezliczon� ilo�� polowa�, u�wietnionych obecno�ci� lw�w i panter, po�o�yli�my trupem setki s�oni z wielk� korzy�ci� dla dow�dcy wyprawy pana Urdaxa, zebrali�my tyle wspania�ych k��w, �e mo�na by z nich zrobi� klawisze do wszystkich fortepian�w �wiata� A ty jeszcze nie jeste� zadowolony! ��I tak, i nie, m�j drogi. Wszystko, co wymieni�e�, to chleb powszedni badaczy Afryki �rodkowej. Wszystko to znajduje czytelnik w sprawozdaniach takich podr�nik�w, jak Barth, Burton, Speke, Grant, du Chaillu, Livingstone, Stanley, Serpa Pinto, Anderson, Cameron, Mage, Brazza, Gallieni, Jan Dybowski, Lejean, Massari.Wissemann, Buonfanti, Maistre� Prz�d wozu stukn�� w tym momencie w spory kamie� i Maks Huber przerwa� raptownie recytowanie nazwisk zdobywc�w Afryki. John Cort skorzysta� z tego, by spyta�: ��A wi�c liczy�e� na co� innego w czasie naszej wyprawy? Na jakie� niespodziewane zdarzenie? ��Musz� przyzna�, �e nie brak�o nam niespodzianek. Chodzi mi o co� jeszcze lepszego� ��Mo�e o nowe, niezwyk�e odkrycia? ��Ot� to, m�j drogi! A tymczasem ani razu, dos�ownie ani razu, nie mog�em wykrzykn�� w obliczu tych prastarych ziem owej straszliwej nazwy, kt�r� nadawali im staro�ytni �garze: �Portentosa* Africa�! ��No prosz�! Widocznie Francuza trudniej zadowoli� ni�� ��Amerykanina� Tak jest, Johnie, masz racj�. By� mo�e tobie wystarczaj�, wra�enia, jakie wynios�e� z naszej wyprawy� ��Najzupe�niej. ��By� mo�e wracasz zadowolony� ��Oczywi�cie. A zw�aszcza cieszy mnie, �e mam to wszystko poza sob�. ��I pewnie my�lisz, �e ka�dy, kto przeczyta opis naszej podr�y, wykrzyknie z zachwytem: �Do licha, ale� to ciekawe przygody l� ��Czytelnik okaza�by si� nadmiernie wymagaj�cy, gdyby tak nie zawo�a�. ��Moim zdaniem nie mia�by w og�le, �adnych wymaga�, gdyby go zadowoli�y nasze prze�ycia. ��Zapewne poczu�by si� szcz�liwy dopiero wtedy � odci�� si� Cort � gdyby�my zako�czyli wypraw� w �o��dku lwa czy ludo�ercy z kraju Ubangi. ��C� znowu, m�j drogi! Nie trzeba si� ucieka� a� do takich rozwi�za�, w kt�rych zreszt� istotnie zdaj� si� gustowa� nie tylko czytelnicy, ale i czytelniczki. Czy o�mieli�by� si� jednak przysi�c z r�k� na sercu, �e odkryli�my czy zaobserwowali co� wi�cej ni� nasi poprzednicy w Afryce �rodkowej? ��Istotnie, tego nie m�g�bym twierdzi�. ��Ot� ja mia�em nadziej�, �e lepiej mi si� powiedzie� ��Jeste� �ar�okiem, kt�ry ze swej przywary usi�uje zrobi� cnot�. Co do mnie, o�wiadczam, �e najad�em si� wra�e� do syta i �e nie oczekiwa�em po naszej wyprawie innych prze�y� poza tymi, kt�rych nam dostarczy�a. ��A kt�re r�wnaj� si� zeru. ��Zreszt� podr� nie sko�czy�a si� jeszcze i w czasie kilku tygodni potrzebnych na doj�cie do Libreville� ��Daj�e spok�j! � zawo�a� Maks. � B�dzie to najzwyklejszy, powolny marsz, typowy dla karawan, i nuda codziennych popas�w! Co� w rodzaju przeja�d�ki dyli�ansem za dawnych lat. ��Kto wie? � powiedzia� John Cort. W�z zatrzyma� si� na post�j wieczorny u st�p niewielkiego wzniesienia, zwie�czonego grup� pi�ciu czy sze�ciu drzew, jedynych na tej rozleg�ej r�wninie, zalanej po�og� zachodz�cego s�o�ca. By�a godzina si�dma wieczorem, a �e podr�ni znajdowali si� na dziewi�tym stopniu szeroko�ci p�nocnej, gdzie zmierzch trwa niezmiernie kr�tko, za chwil� mia�y ich otoczy� ciemno�ci tym g��bsze, i� nadci�gaj�ce chmury grozi�y przes�oni�ciem po�wiaty gwiazd, a w�ski sierp ksi�yca kry� si� w�a�nie za horyzontem na zachodzie. Pojazd, przeznaczony wy��cznie dla podr�nych, nie wi�z� ani towar�w, ani zapas�w �ywno�ci. Prosz� sobie wyobrazi� rodzaj wagonu wspartego na czterech masywnych ko�ach, ci�gnionego przez zaprz�g z�o�ony z sze�ciu wo��w. W dolnej cz�ci jednej ze �cian umieszczono drzwiczki. Przez ma�e, pod�u�ne okienka �wiat�o wpada�o do wagonu, kt�ry podzielono przepierzeniem na dwa przylegaj�ce do siebie pokoiki. Izdebk� po�o�on� od ty�u zajmowali dwaj m�odzi ludzie, mniej wi�cej dwudziestopi�cioletni: Amerykanin John Cort i Francuz Maks Huber. Na przodzie wozu rezydowa� kupiec portugalski nazwiskiem Urdax oraz przewodnik karawany, Chamis. Ten ostatni, Murzyn pochodz�cy z Kamerunu, zna� doskonale swoje trudne rzemios�o, i bezb��dnie prowadzi� podr�nik�w poprzez rozpalone pustkowia kraju Ubangi. Rozumie si� samo przez si�, �e pojazdowi nikt nie zdo�a�by nic zarzuci� pod wzgl�dem solidno�ci konstrukcji. Po trudach d�ugiej i uci��liwej wyprawy jego pud�o by�o w dobrym stanie, obr�cze k� zaledwie troch� si� przetar�y, osie za� ani nie pop�ka�y, ani si� nie skrzywi�y. Mo�na by s�dzi�, �e powraca z ma�ego spaceru, przejechawszy dwadzie�cia czy trzydzie�ci kilometr�w, chocia� jego trasa liczy�a dwa tysi�ce kilometr�w z g�r�. Przed trzema miesi�cami wehiku� opu�ci� Libreville i kieruj�c si� ci�gle na p�noco�wsch�d, przemierzy� r�wniny kraju Ubangi, docieraj�c a� poza rzek� Szari, kt�ra wpada do po�udniowego kra�ca jeziora Czad. Obszar ten zawdzi�cza sw� nazw� rzece Ubangi, b�d�cej wa�nym prawobrze�nym dop�ywem Konga, zwanego w swym g�rnym biegu Zair�. Kraina rozci�ga si� na wsch�d od Kamerunu Niemieckiego (kt�rego gubernator jest jednocze�nie niemieckim konsulem generalnym w Afryce Zachodniej), a granic jej nie oznaczaj� dok�adnie najnowsze nawet mapy. Nie jest to wprawdzie bezludna pustynia � pokrywa j� zreszt�, w przeciwie�stwie do Sahary, bujna ro�linno�� � w ka�dym razie jednak na tych ogromnych przestrzeniach znaczne odleg�o�ci dziel� od siebie rzadko rozsiane wioski. Mieszka�cy tych ziem walcz� ze sob� bez ustanku, bior� do niewoli lub morduj� swych przeciwnik�w, a niekiedy �ywi� si� jeszcze ludzkim mi�sem, jak na przyk�ad owi Monbuttowie, zamieszkali pomi�dzy dorzeczem Nilu i Konga. Najohydniejsz� stron� tych praktyk stanowi fakt, �e ofiar� ludo�erczych apetyt�w padaj� najcz�ciej dzieci. Tote� misjonarze dok�adaj� wszelkich stara�, aby ocali� od zguby niewinne stworzenia: niekiedy odbieraj� je si��, niekiedy wykupuj�, aby wychowa� je po chrze�cija�sku w misjach za�o�onych wzd�u� rzeki Siramba. Musimy jeszcze doda�, �e na terenie Ubangi mali ch�opcy i ma�e dziewczynki stanowi� rodzaj obiegowej monety we wszelkich transakcjach handlowych. Dzie�mi p�aci si� za r�ne u�ytkowe przedmioty, kt�re handlarze przywo�� do wn�trza kraju. Najwi�kszymi bogaczami w�r�d tubylc�w s� zatem ojcowie licznych rodzin. Portugalczyk Urdax, chocia� nie zapu�ci� si� na r�wniny Ubangi w celach handlowych, chocia� nie zamierza� prowadzi� interes�w z Murzynami osiad�ymi na brzegach rzeki, chocia� pragn�� jedynie zdoby� pewn� ilo�� k��w poluj�c na s�onie, bardzo liczne w tych okolicach � zetkn�� si� mimo wszystko z okrutnymi tubylczymi szczepami. W czasie kilku takich spotka� musia� nawet stawi� czo�o wrogo usposobionym bandom i u�y� jako broni my�liwskich strzelb, kt�re przeznacza� wy��cznie do walki ze stadami s�oni. Ostatecznie jednak kampania przynios�a znaczne zyski, a jej przebieg okaza� si� bardzo pomy�lny: spo�r�d cz�onk�w karawany nie zgin�� ani jeden cz�owiek. Pewnego dnia, zaraz po wkroczeniu do wioski w pobli�u �r�de� rzeki Szari, John Corti Maks Huber zdo�ali � za cen� kilku gar�ci paciork�w � wybawi� ma�ego ch�opca od straszliwego losu, kt�ry mu chciano zgotowa�. By� to silny i zdrowy dziesi�cioletni zuch o sympatycznej, �agodnej twarzyczce i niezbyt zaakcentowanym murzy�skim typie. Mia� do�� jasn� sk�r�, w�osy, kt�re nie przypomina�y wcale czarnej we�ny, nos raczej orli, i ma�o wydatne wargi; cechy takie mo�na zaobserwowa� u niekt�rych afryka�skich szczep�w. Oczy malca b�yszcza�y inteligencj�, a do swoich wybawc�w zapa�a� wkr�tce i�cie synowskim uczuciem. Nieszcz�snego dzieciaka, imieniem Llanga, porwali kiedy� wrogowie, wprawdzie nie rodzicom, gdy� by� zupe�nym sierot�, ale macierzystemu szczepowi. Poprzednio ch�opiec wychowywa� si� przez jaki� czas u misjonarzy, gdzie nauczy� si� m�wi� jako tako po francusku i angielsku. Wskutek nieszcz�liwego zbiegu okoliczno�ci wpad� w r�ce wojownik�w z plemienia Dinka i �atwo sobie wyobrazi�, jaki los go u nich oczekiwa�. Obaj przyjaciele polubili ch�opca ogromnie, uj�ci jego serdecznym sposobem bycia i wdzi�czno�ci�, jak� stale przejawia�. Odkarmili go, przyodziali i zaj�li si� jego wychowaniem, co dawa�o doskona�e rezultaty, poniewa� Llanga okaza� si� nad wiek rozwini�tym dzieckiem. Jakie� zmiany zasz�y w �yciu malca l Przesta� by� zwyk�ym towarem jak inni jego r�wie�nicy z kraju Ubangi, mia� �y� w spokojnej faktorii w L�breville, sta� si� przybranym synem Hubera i Corta, kt�rzy podj�li si� nad nim czuwa� i nie opu�ci� go nigdy. Chocia� by� jeszcze tak ma�y, Llanga rozumia� dobrze to wszystko. Czu�, �e jest kochany, i oczy jego promienia�y szcz�ciem, gdy r�ka Maksa lub Johna spocz�a czasem na jego g�owie. Kiedy w�z si� zatrzyma�, wyprz�gni�te wo�y pok�ad�y si� natychmiast na trawie, znu�one d�ug� w�dr�wk� i morderczym upa�em. Llanga, kt�ry ostatni odcinek drogi przeby� cz�ciowo na piechot�, maszeruj�c to przed zaprz�giem, to znowu z ty�u, przybieg� teraz w momencie, kiedy jego opiekunowie wychodzili z pojazdu. ��Czy nie zm�czy�e� si� za bardzo? � spyta� John Cort ujmuj�c r�k� ch�opczyka. ��Nie, nie! Mam dobre nogi� Lubi� biega�! � odpowiedzia� Llanga; �mia� si� i promienne spojrzenie przenosi� z Johna na Maksa. ��A teraz trzeba si� bra� do jedzenia � powiedzia� Huber. ��O tak, wujku Maksie! Do jedzenia! Llanga uca�owa� opiekun�w i przy��czy� si� do tragarzy, zgromadzonych w cieniu roz�o�ystych drzew na szczycie wzg�rza. Je�li Urdax, Chamis i ich dwaj towarzysze mogli zajmowa� ca�e wn�trze wozu, dzia�o si� tak dlatego, �e baga�e i ko�� s�oniow� powierzono tragarzom. Karawana sk�ada�a si� z pi��dziesi�ciu mniej wi�cej Murzyn�w, pochodz�cych przewa�nie z Kamerunu. W tej chwili k�adli w�a�nie na ziemi pot�ne k�y i skrzynki zawieraj�ce racje �ywno�ciowe, kt�re uzupe�niano poluj�c na bogatych w zwierzyn� r�wninach Ubangi. Murzy�scy tragarze s� najemnikami, wdro�onymi do swego zaj�cia i op�acanymi do�� wysoko, co pozwala im uczestniczy�, w korzy�ciach, jakie daj� zyskowne ekspedycje w g��b Afryki. Mo�na o nich powiedzie�, �e nigdy nie bywaj� �kwokami, co wysiaduj� kurcz�ta�, je�li zechcemy u�y� powiedzenia, kt�rym okre�la si� w Afryce szczepy osiad�e. Przyzwyczajeni od dzieci�stwa do noszenia ci�ar�w, d�wigaj� je dop�ty, dop�ki nogi nie odm�wi� im pos�usze�stwa. A jednak praca ta jest niezmiernie wyczerpuj�ca, zw�aszcza ze wzgl�du na klimat. Ramiona uginaj� si� pod brzemieniem ogromnych k��w lub ci�kich tobo��w z �ywno�ci�, na sk�rze otwieraj� si� g��bokie rany, nogi krwawi�, ostre trawy kalecz� prawie zupe�nie nagie cia�a, ale tragarze maszeruj� nieust�pliwie od �witu do godziny jedenastej, i zn�w podejmuj� w�dr�wk� a� do zmierzchu, gdy tylko przeminie pora najwi�kszego upa�u. Na szcz�cie w interesie kupc�w le�y dobre op�acanie tragarzy, czyni� to wi�c bez targ�w. Tak samo musz� ich dobrze �ywi� i nie przem�cza� nadmiernie, aby w czasie ogromnie niebezpiecznych polowa� na s�onie � nie m�wi�c ju� o napadach lw�w czyi lampart�w � dow�dca wyprawy m�g� liczy� z ca�� pewno�ci� na wszystkich swoich ludzi. Poza tym, gdy zako�czy si� zbi�r cennego surowca, konieczn� jest rzecz�, by karawana powr�ci�a szybko i bez przyg�d do nadmorskich faktorii. Kupcom zale�y wi�c na tym, aby nadmierne zm�czenie czy te� choroby tragarzy nie op�nia�y w�dr�wki, przy czym najbardziej obawiaj� si� spustosze�, jakich potrafi dokonywa� ospa. Portugalczyk Urdax, do�wiadczony kupiec, wierny dawnym zasadom, dba� pieczo�owicie o swoich ludzi i wskutek tego z niezmiennym powodzeniem odbywa� dot�d swoje zyskowne wyprawy w g��b Afryki �rodkowej. R�wnie korzystna jak poprzednia by�a i obecna ekspedycja � przynios�a Urdaxowi znaczn� parti� ko�ci s�oniowej w doskona�ym gatunku, zdobytej na terenach le��cych niemal na granicy Dar Furu. Rozbito ob�z w cieniu olbrzymich tamaryndowc�w i tragarze zacz�li rozpakowywa� zapasy �ywno�ci. John Cort podszed� do Portugalczyka. ��Zdaje mi si�, panie Cort � powiedzia� Urdax po angielsku, gdy� w�ada� biegle tym j�zykiem � �e wybrali�my doskonale miejsce na post�j. Nasze wo�y zasta�y tu prawdziwy st� zastawiony do uczty. ��Rzeczywi�cie � przyzna� Cort. � Trawa jest tu nadzwyczaj g�sta i soczysta. ��Sam bym si� ch�tnie na niej popas�� wtr�ci� Maks Huber � gdybym mia� organizm prze�uwacza, to znaczy trzy �o��dki do trawienia pokarm�w. ��Dzi�kuj� � odpar� John Cort. � Wol� udziec antylopy upieczony na w�glach, suchary, kt�rych tak du�o mamy jeszcze w zapasie, i butelk� po�udniowoafryka�skiej madery. ��Wino b�dzie mo�na wymiesza� z odrobin� wody z tego przezroczystego potoku, kt�ry przecina r�wnin� � doda� Portugalczyk. Pokaza� towarzyszom niewielk� rzeczk� � wpadaj�c� prawdopodobnie do Ubangi � kt�ra p�yn�a o kilometr mniej wi�cej od wzg�rza. Wkr�tce sko�czono rozbijanie obozu. Ko�� s�oniow� u�o�ono w stosy w pobli�u wozu, wo�y b��ka�y si� swobodnie po�r�d tamaryndowc�w, tu i tam zap�on�y ogniska, podsycane chrustem, kt�rego nie brakowa�o pod drzewami, a przewodnik karawany sprawdza�, czy poszczeg�lne grupy tragarzy maj� wszystko, czego im potrzeba. Mi�sa bawo��w i antylop, �wie�ego i suszonego, by�o w br�d, gdy� my�liwi mogli bez trudu uzupe�nia� w drodze zapasy. Tote� wkr�tce smakowita wo� pieczystego nape�ni�a powietrze i ka�dy z uczestnik�w wyprawy da� dowody wspania�ego apetytu, naturalnego zreszt� po p�dniowym, uci��liwym marszu. Oczywi�cie, bro� i amunicj� pozostawiono w wozie. Na wypadek alarmu Portugalczyk, Chamis, John Cort i Maks Huber mieli tam do dyspozycji kilka skrzy� z nabojami, strzelby my�liwskie, karabiny i doskona�e, nowoczesne rewolwery. Posi�ek sko�czy� si� w godzin� p�niej, po czym karawana, syta i znu�ona, zapad�a od razu w g��boki sen. Przewodnik zleci� nad ni� opiek� kilku wartownikom, kt�rzy mieli si� zmienia� co dwie godziny. W tych dalekich krainach nale�y stale mie� si� na baczno�ci przed wrogo usposobionymi istotami, czy to dwu�, czy czterono�nymi. Tote� Urdax nie zaniedbywa� �adnych �rodk�w ostro�no�ci. By� to krzepki jeszcze, pi��dziesi�cioletni m�czyzna, znaj�cy si� �wietnie na tego rodzaju ekspedycjach i wyj�tkowo odporny na wszelkie trudy. Tak samo trzydziestopi�cioletni Chamis, ruchliwy, zwinny, cho� masywnie zbudowany, s�yn�cy z niezwyk�ej odwagi i zimnej krwi, wydawa� si� stworzony o prowadzenia karawan przez bezdro�a Afryki. Obydwaj przyjaciele i Portugalczyk zasiedli do kolacji pod jednym z tamaryndowc�w. Posi�ek, przyrz�dzony przez tubylczego kucharza, przyni�s� im ma�y Llanga. Podczas jedzenia trwa�y nieprzerwanie o�ywione rozmowy; kiedy nie �yka si� potraw w po�piechu, mo�na przecie� gada�, ile dusza zapragnie, O czym tak rozprawiano? Czy o minionej wyprawie na p�noco�wsch�d? Nic podobnego. O wiele ciekawsze i aktualniejsze zagadnienie stanowi�y wypadki mog�ce si� przydarzy� w czasie powrotu. D�uga droga dzieli�a ich jeszcze od faktorii w Libreville � przesz�o dwa tysi�ce kilometr�w, co wymaga�o dziewi�ciu lub dziesi�ciu tygodni marszu. Ot� w trakcie tej drugiej cz�ci podr�y mog�o si� sta� niejedno, jak zapewni� John Cort swego towarzysza, kt�remu nie wystarcza�y niespodzianki i kt�ry oczekiwa� niezwyk�ych wra�e� Od granic Dar Furu a� do ostatniego miejsca postoju karawana kierowa�a si� w stron� Ubangi, przebywszy w br�d rzek� Nzili i jej liczne dop�ywy. Tego wieczoru zatrzyma�a si� mniej wi�cej w tym punkcie, gdzie dwudziesty drugi po�udnik przecina dziewi�ty r�wnole�nik. ��Ale teraz � powiedzia� Urdax � ruszymy chyba na zach�d. ��Jest to tym bardziej wskazane � doda� Cort � �e, je�li mnie oczy nie myl�, od po�udnia zagradza nam drog� rozleg�a puszcza; ani jej wschodniego, ani zachodniego kra�ca niepodobna st�d dojrze�. ��Tak, puszcza jest olbrzymia � potwierdzi� Portugalczyk. � Gdyby�my j� musieli okr��a� od wschodu, trwa�oby to ca�e miesi�ce. ��A od zachodu? ��Od zachodu � odpar� Urdax � nie nad�o�ymy zbytnio drogi, posuwaj�c si� skrajem lasu, i dotrzemy do Ubangi w okolicy wodospad�w Zongo. ��A czy nie skr�ciliby�my podr�y, kieruj�c si� na prze�aj? � spyta� Maks Huber. ��Owszem� o jakie� dwa tygodnie marszu. ��A wi�c? Dlaczego nie mamy skorzysta� z tej trasy? ��Bo jest niemo�liwa do przebycia. ��Och, zaraz niemo�liwa! � wykrzykn�� Maks tonem pe�nym pow�tpiewania. ��By� mo�e na piechot� da�oby si� tamt�dy przebrn�� � rzek� Portugalczyk � ale nie jestem pewien, bo nikt tego dot�d nie pr�bowa�. Co si� za� tyczy przejazdu wozem, to bez w�tpienia taka sztuka si� nie uda. ��Twierdzi pan, �e nikt jeszcze nie usi�owa� wedrze� si� w g��b lasu? ��Czy kto� usi�owa�, czy nie, tego nie wiem, panie Maksie. W ka�dym razie nikomu si� to nie uda�o. Ani w Kamerunie, ani w Kongu nie znam nikogo, kto by si� chcia� porwa� na tak� rzecz� Kt� by si� odwa�y� pcha� tam, gdzie nie ma ani jednej �cie�ki w kolczastej g�stwinie, mi�dzy cierniami i chaszczami? W�tpi� nawet, czy ogie� lub siekiera zdo�a�yby utorowa� tam drog�. Nie m�wi� ju� o powalonych pniach, kt�re musz� tworzy� nieprzebyte sza�ce� ��Naprawd� nieprzebyte, panie Urdax? ��No, no, m�j drogi�wtr�ci� po�piesznie Cort. � Nie nabijaj sobie g�owy t� puszcz�. Powinni�my si� czu� szcz�liwi, �e wystarczy j� tylko okr��y�. Przyznaj�, �e bez najmniejszej przyjemno�ci zapu�ci�bym si� w ten drzewny labirynt� ��I nie chcia�by� zbada�, co si� w nim kryje? ��A c� takiego mo�e si� w nim kry�? Czy s�dzisz, �e s� tam bajeczne kr�lestwa, zaczarowane miasta, mityczne krainy skarb�w, nieznane zwierz�ta i ludzie o trzech nogach? ��Czemu� by nie? A najprostszym sposobem by�oby sprawdzi� to wszystko na miejscu. Llanga wpatrywa� si� w Maksa uwa�nie szeroko rozwartymi oczami, a jego pe�na napi�cia twarzyczka zdawa�a si� m�wi�, �e gdyby Huber odwa�y� si� wkroczy� do tajemniczego lasu, on bez wahania poszed�by za nim. ��W ka�dym razie � podj�� Cort � skoro pan Urdax nie zamierza dotrze� do brzeg�w Ubangi, przecinaj�c puszcz� ��Nie, na pewno nie mam takiego zamiaru � stwierdzi� Portugalczyk. � Ryzykowaliby�my, �e nigdy si� stamt�d nie wydob�dziemy. ��A wi�c, drogi Maksie, chod�my si� przespa�. Pozwalam ci docieka� tajemnic tej kniei, zapuszcza� si� w niedost�pne g�stwiny� we �nie oczywi�cie. A i to nie b�dzie bardzo bezpieczne. ��Mo�esz ze mnie kpi�, ile ci si� podoba. Ale ja mam w pami�ci s�owa jednego z naszych poet�w� nie pami�tam tylko kt�rego: �Przetrz�sajmy nieznane, by znale�� to, co nowe�. ��Doprawdy, Maksie? A jak brzmi nast�pny wiersz tego utworu? ��S�owo daj� zapomnia�em zupe�nie! ��W takim razie zapomnij te� i o cytacie, kt�ry przytoczy�e�, i chod�my spa�. By�a to rzeczywi�cie najrozs�dniejsza rzecz, jak� mogli zrobi�, przy czym dzisiaj nie potrzebowali nawet chroni� si� we wn�trzu wozu. Nocleg u st�p wzg�rza, pod os�on� roz�o�ystych tamaryndowc�w � kt�rych ch��d �agodzi� nieco �ar powietrza, rozpalonego nawet po zachodzie s�o�ca � nie robi� �adnej r�nicy sta�ym bywalcom �hotelu pod go�ym niebem�, je�li tylko dopisywa�a pogoda. Tego wieczoru nie spodziewano si� deszczu, chocia� gwiazdy skry�y si� za g�st� opon� chmur, lepiej wi�c by�o przespa� si� na �wie�ym powietrzu. Murzynek przyni�s� koce i dwaj przyjaciele, owin�wszy si� nimi szczelnie, po�o�yli si� pomi�dzy korzeniami tamaryndowca niby w kojach kabin okr�towych. Llanga zwin�� si� w k��bek nie opodal jak ma�y piesek czuwaj�cy nad bezpiecze�stwem swoich pan�w. Urdax i Chamis, zanim poszli w ich �lady, obeszli raz jeszcze obozowisko, sprawdzili, czy sp�tane wo�y nie zamierzaj� wymkn�� si� i wa��sa� po r�wninie, czy wartownicy nie opu�cili posterunk�w, czy wygaszono ogniska, z kt�rych najmniejsza iskierka mog�aby wznieci� po�ar w�r�d chrustu i suchych traw. Ale wreszcie i oni powr�cili do st�p wzg�rza. Wkr�tce wszyscy zapadli w g��boki sen � gdyby zacz�y teraz bi� pioruny, nikt z pewno�ci� by si� nie obudzi�. Kto wie, czy i wartownicy nie zdrzemn�li si� r�wnie�? W ka�dym razie, gdy min�a dziesi�ta, nie by�o nikogo, kto by da� zna� dow�dcy, �e na skraju puszczy migoc� jakie� dziwne, podejrzane �wiate�ka. ROZDZIA� II B��DNE OGNIKI Najwy�ej dwa kilometry dzieli�y wzg�rze od ciemnej g�stwiny, w�r�d kt�rej b��dzi�y tam i sam chwiejne, pr�sz�ce sadz� p�omyki. Mo�na by ich naliczy� oko�o dziesi�ciu, czasami skupionych razem, czasami rozproszonych, czasami miotaj�cych si� gwa�townie, czego nie t�umaczy� najmniejszy powiew w stoj�cym nieruchomo powietrzu. Prawdopodobnie obozowa�a w tym miejscu gromada tubylc�w, kt�rzy schronili si� w�r�d drzew na nocleg. A jednak �wiate�ka nie robi�y wra�enia obozowych ognisk. Zbyt kapry�nie b��dzi�y na przestrzeni jakich� stu s��ni, zamiast skupi� si� w jednym punkcie nocnego biwaku. Nie nale�y zapomina�, �e w tych okolicach kr�c� si� koczownicze szczepy w�druj�ce z Adamawa czy z Bagirmi na zachodzie lub nawet z Ugandy na wschodzie. Karawana kupiecka z pewno�ci� nie by�aby tak nieostro�na, aby zdradzi� swoj� obecno�� za pomoc� licznych, p�on�cych w ciemno�ci �wiate�. Jedynie tubylcy mogli si� zatrzyma� w tym miejscu. I kto wie, czy nie �ywili wrogich zamiar�w w stosunku do u�pionej pod tamaryndowcami karawany? W ka�dym razie, je�li nawet z tej strony grozi�o jakie� niebezpiecze�stwo, je�li par� setek czarnych wojownik�w, licz�c na sw� przewag� liczebn�, czeka�o na odpowiedni do natarcia moment � nikt z uczestnik�w wyprawy Urdaxa, a� do godziny wp� do jedenastej, nie pomy�la� o przygotowaniach do obrony. W obozie wszyscy spali jak zabici, zar�wno panowie, jak s�udzy, a co gorsza wartownicy, maj�cy si� zmienia� na posterunkach, zapadli tak�e w g��boki sen. Na szcz�cie obudzi� si� ch�opiec murzy�ski, Llanga. Z pewno�ci� po chwili zasn��by znowu, gdyby nie to, �e przypadkiem rzuci� okiem na po�udnie. Poprzez na wp� przymkni�te powieki dojrza� �wiat�a l�ni�ce w g�stych ciemno�ciach nocy. Przeci�gn�� si�, przetar� oczy i popatrzy� bardziej przytomnie. Nie, nie myli� si�! Rozproszone ogniki b��dzi�y wzd�u� skraju lasu. Llanga pomy�la�, �e nieznani wrogowie zamierzaj� napa�� na karawan�. By�a to z jego strony raczej odruchowa reakcja ni� logiczny wniosek. Bo przecie� z�oczy�cy, gotuj�cy si� do mordu i rabunku, wiedz� dobrze, i� pomna�aj� swoje szans�, je�li potrafi� zaskoczy� przeciwnika, i nigdy nie ukazuj� si� przedwcze�nie. Dlaczego wi�c ci mieliby dawa� zna� o swej obecno�ci? Ch�opiec nie chcia� niepokoi� ani Maksa, ani Johna, poczo�ga� si� wi�c bezg�o�nie w stron� wozu. Przysun�� si� do Chamisa, obudzi� go, po�o�ywszy mu r�k� na ramieniu, i wskaza� palcem na migaj�ce w�r�d drzew ogniki. Przewodnik wsta� i przez chwil� wpatrywa� si� w ruchome p�omienie. ��Panie Urdax! � wrzasn�� nagle, nie my�l�c wcale o �ciszaniu g�osu. Portugalczyk zwyk� otrz�sa� si� szybko z sennego zamroczenia, tote� zerwa� si� w ci�gu u�amka sekundy. ��Co si� sta�o?! ��Niech pan patrzy! Chamis wyci�gn�� r�k�, wskazuj�c o�wietlony skraj las przytykaj�cy do r�wniny. ��Alarm! � krzykn�� Portugalczyk, co tchu w p�ucach. W jednej chwili wszyscy zerwali si� na r�wne nogi, do tego stopnia przej�ci groz� sytuacji, �e nikomu nie przysz�o do g�owy oskar�a� niedba�ych wartownik�w. Gdyby nie Llanga, ob�z sta�by zapewne opanowany w czasie snu dow�dcy i jego towarzyszy. Naturalnie Maks Huber i John Cort opu�cili czym pr�dzej swoje przedzia�y sypialne pomi�dzy korzeniami drzewa i przy��czyli si� do Urdaxa i Chamisa. By�o par� minut po wp� do jedenastej. G��bokie ciemno�ci spowija�y r�wnin�, obejmuj�c trzy czwarte horyzontu, na p�nocy wschodzie i zachodzie. Jedynie na po�udniu b�yska�y nik�e p�omyki, jarz�c si� mocniej, gdy zaczyna�y wirowa�; mo�na ich by�o naliczy� teraz co najmniej pi��dziesi�t. ��Siedzi tam spora gromada tubylc�w � powiedzia� Urdax. � To z pewno�ci� Bud�osi koczuj�cy wzd�u� brzeg�w Konga i Ubangi. ��Z pewno�ci� � doda� Chamis. � Te ognie nie zapali�y si� same. ��I oczywi�cie � zauwa�y� Cort � jakie� r�ce przenosz� je z miejsca na miejsce. ��Ale r�ce musz� wyrasta� z ramion, a ramiona nale�e� do ludzkich postaci. Tymczasem nie widzimy nikogo po�r�d tej ca�ej iluminacji � powiedzia� Maks Huber. ��Na pewno ludzie kryj� si� troch� g��biej za drzewami, nie wychodz�c na skraj lasu � wyja�ni� Chamis. ��Zwr��cie uwag� � podj�� Huber � �e nie mamy do czynienia z gromad� id�c� w okre�lonym kierunku brzegiem puszczy. Ognie rozpraszaj� si� wprawdzie w prawo i w lewo, ale p�niej wracaj� stale na jedno miejsce. ��Tam gdzie jest obozowisko � stwierdzi� przewodnik. ��A co pan o tym s�dzi? � zapyta� John Cort Urdaxa. ���e lada chwila trzeba si� spodziewa� ataku i �e musimy natychmiast przygotowa� si� do obrony � odrzek� kupiec. ��Dlaczego jednak Murzyni nie napadli na nas znienacka? Dlaczego zdradzili swoj� obecno��? ��Bo rozumuj� zupe�nie inaczej ni� ludzie biali � o�wiadczy� Portugalczyk. � Ale chocia� post�puj� nieogl�dnie, mog� si� okaza� bardzo gro�ni wskutek swej przewagi liczebnej i okrucie�stwa. Misjonarze b�d� mieli mn�stwo roboty, zanim przekszta�c� te pantery w �agodne baranki � wtr�ci� Maks Huber. ��B�d�my gotowi na wszystko � zako�czy� rozmow� Portugalczyk. Przez ca�y czas podr�y nie zawsze m�g� unikn�� napa�ci ze strony tubylc�w, ale jak dot�d nie poni�s� prawie �adnych strat i nikt z cz�onk�w karawany nie zgin��. Droga powrotna zapowiada�a si� tak�e pomy�lnie. Gdy okr��� las od zachodu, powinni dotrze� bez trudu do prawego brzegu Ubangi i w�drowa� wzd�u� tej rzeki a� do miejsca, gdzie wpada do Konga. Dalej spotyka si� ju� cz�sto kupc�w i misjonarzy i nie tak gro�nie wygl�daj� zetkni�cia z koczowniczymi szczepami, kt�re akcja kolonizacyjna Francuz�w, Anglik�w, Portugalczyk�w i Niemc�w spycha powoli ku odleg�ym obszarom Dar Furu. Jednak�e, cho� zaledwie kilka dni marszu wystarcza�o, by dotrze� do wielkiej rzeki, czy karawana nie natknie si� na tak liczne bandy rabusi�w, �e b�dzie musia�a im ulec? Takiej ewentualno�ci nie mo�na by�o wyklucza�. W ka�dym razie nikt nie my�la� poddawa� si� bez walki i za rad� Portugalczyka podj�ty odpowiednie kroki, aby odeprze� napa��. W jednej chwili Urdas Chamis, John Cort i Maks Huber stan�li pod broni�, ka�dy z karabinem w r�ku, z rewolwerem u pasa i z dobrze zaopatrzony �adownic�. W wozie by�o jeszcze ze dwana�cie strzelb i pistolet�w, kt�re rozdano najbardziej pewnym spo�r�d tragarzy. Jednocze�nie Urdax rozkaza� swoim ludziom, aby skupili si� w�r�d wielkich tamaryndowc�w, kt�re powinny ich os�oni� przed nios�cymi �mier�, zatrutymi strza�ami. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Najs�abszy nawet szmer nie m�ci� ciszy. Wydawa�o si�, �e napastnicy nie opu�cili jeszcze lasu, bo p�omienie ukazywa�y si� nieustannie zza drzew, a tu i tam k��bi�y si� d�ugie pi�ropusze ��tawego dymu. ��Kr�c� si� na skraju puszczy z �ywicznymi pochodniami w r�kach� ��Niew�tpliwie � odpowiedzia� Maks Huber � ale ja w dalszym ci�gu nie rozumiem, po co to robi�, je�li maj� zamiar nas zaatakowa�. ��A je�li nie maj� takiego zamiaru, ich post�powanie jest r�wnie niepoj�te � doda� John Cort. Istotnie, trudno tu by�o znale�� jakie� wyt�umaczenie. Po up�ywie p� godziny sytuacja nie uleg�a zmianie. Ca�y ob�z mia� si� na baczno�ci, wszystkie spojrzenia przeszukiwa�y ciemn� dal na wschodzie i zachodzie. Jaki� oddzia� m�g� przecie� podkra�� si� z boku i rzuci� pod os�on� nocy na karawan�, zapatrzon� w ognie b�yszcz�ce na po�udniu. Ale na r�wninie z pewno�ci� nie by�o nikogo. Zreszt�, mimo g��bokich ciemno�ci, cz�� napastnik�w nie mog�aby zaskoczy� Portugalczyka i jego towarzyszy � w ka�dym razie biali zd��yliby zrobi� u�ytek z broni. Po jedenastej Maks Huber od��czy� si� od grupki towarzyszy i o�wiadczy� zdecydowanym tonem: ��Id� na rekonesans! ��I na co si� to zda? � zapyta� Cort. � Zwyk�y rozs�dek nakazuje nam tkwi� tutaj do rana i obserwowa� nieprzyjaciela. ��Wi�c mam czeka� � obruszy� si� Huber � teraz, kiedy w tak przykry spos�b wyrwano nas ze snu? Czeka� jeszcze sze�� czy siedem godzin z palcem na cynglu? O, nie! Musz� si� natychmiast dowiedzie�, jak sprawy stoj�. I je�li ostatecznie si� oka�e, �e owi tubylcy nie maj� wcale z�ych zamiar�w, z prawdziw� rozkosz� wtul� si� znowu w moj� koj� mi�dzy korzeniami, gdzie �ni�y mi si� tak pi�kne rzeczy� ��Co pan o tym s�dzi? � zapyta� John Cort Portugalczyka, kt�ry milcza� dot�d uparcie. ��By� mo�e propozycja pana Hubera ma swoje dobre strony � odpar� Urdax. � Trzeba jednak zachowa� ostro�no�� ��Chc� i�� na zwiady � powiedzia� Maks. � Prosz�, zaufajcie mi. ��P�jd� z panem � wtr�ci� przewodnik karawany � je�li pan Urdax pozwoli. Tak b�dzie z pewno�ci� lepiej � zgodzi� si� Portugalczyk. Ja r�wnie� mog� przy��czy� si� do was � zaproponowa� Cort. ��Nie, ty zosta� tutaj � sprzeciwi� si� Maks Huber. � Damy sobie rad� we dw�ch z Chamisem. Zreszt� nie posuniemy si� dalej, ni� to b�dzie koniecznie potrzebne. A je�li zauwa�ymy, �e cz�� napastnik�w kieruje si� w t� stron�, przylecimy co tchu z powrotem. ��Sprawd�cie, czy wasza bro� jest w porz�dku � przypomnia� Cort. ��Zrobione � odpar� Chamis. � Ale nie my�l�, �eby�my jej i u�y� w czasie zwiadu. Najwa�niejsz� rzecz� b�dzie przej�� niespostrze�enie. ��I ja tak uwa�am � o�wiadczy� Portugalczyk. Wkr�tce Maks Huber i Chamis, maszeruj�c rami� w rami�, zostawili za sob� wzg�rze poro�ni�te tamaryndowcami. Na r�wninie by�o cokolwiek ja�niej, chocia� i tutaj na sto krok�w nie mo�na by dostrzec cz�owieka. Dwaj zwiadowcy uszli zaledwie po�ow� tej odleg�o�ci, gdy nagle zauwa�yli krocz�cego za nimi Llang�. Nic nikomu nie m�wi�c, ch�opiec wymkn�� si� z obozu i przybieg� do nich. ��Czego tu chcesz, ma�y? � burkn�� Chamis. ��Czemu nie zosta�e� z tamtymi? � spyta� Huber. ��Jazda! Wracaj do obozu! � rozkaza� przewodnik. ��Och, panie Maksie! � wyszepta� Llanga. � Ja chc� z panem� ��Jak to? Zostawi�e� wujka Johna samego? ��Tak� Bo wuj Maks jest tutaj� ��Nie potrzebujemy ci� wcale � rzek� twardo Chamis. ��A, niech zostanie, skoro ju� tu jest! � uleg� wreszcie Huber. � Nie b�dzie nam przeszkadza�, a mo�e nawet dojrzy w ciemno�ciach co�, czego my nie zdo�amy spostrzec, bo oczy ma jak ry�. ��Tak, tak, b�d� patrzy� uwa�nie, wszystko zobacz� z daleka � upewnia� gor�co ch�opiec. ��Dobrze! � powiedzia� Maks Huber. � Trzymaj si� mnie i uwa�aj na wszystko! Ruszyli naprz�d we trzech i po pi�tnastu minutach znale�li si� w po�owie drogi mi�dzy obozem a skrajem puszczy. Ognie pl�sa�y ci�gle u st�p g�stwiny i z bliska l�ni�y corza �ywszym blaskiem. Jednak�e, mimo �wietnego wzroku Chamisa; mimo bystrych oczu ma�ego �rysia�, a nawet mimo pomocy doskona�ej lornety, kt�r� Maks wydoby� z futera�u, niemo�liwo�ci� by�o dostrzec, kto potrz�sa owymi pochodniami. Potwierdza�o to przypuszczenie Portugalczyka, �e ogniki rusza�y si� pod os�on� drzew, poza g�stymi chaszczami i palisad� grubych pni. Z ca�� pewno�ci� tubylcy nie przekroczyli granicy lasu i by� mo�e nie zamierzali wcale tego uczyni�. W istocie sytuacja stawa�a si� coraz bardziej niezrozumia�a. Je�li Murzyni zatrzymali si� na zwyk�y post�j i o �wicie mieli wyruszy� w dalsz� drog�, po c� urz�dzali tak� iluminacj� na skraju puszczy? Czy�by jakie� tajemnicze, nocne obrz�dy kaza�y im czuwa� o tej porze? ��Zastanawiam si� nawet � powiedzia� Maks Huber � czy w og�le dostrzegli nasz� karawan� i czy wiedz�, �e rozbili�my ob�z po�r�d tamaryndowc�w. ��Mo�e i nie � odpar� Chamis. � Je�li przybyli o zmierzchu, kiedy ciemno�ci zakry�y ju� r�wnin�, a my pogasili�my ogniska, mog� nic nie wiedzie�, �e maj� nas pod bokiem. Ale jutro, o �wicie, zobacz� ca�y ob�z� ��Je�eli nie odjedziemy wcze�niej. Maks i przewodnik karawany zacz�li znowu posuwa� si� naprz�d w milczeniu. Przebyli w ten spos�b mniej wi�cej p� kilometra, tak �e odleg�o�� od lasu wynosi�a obecnie zaledwie par�set metr�w. Nie zauwa�yli nic podejrzanego na tym terenie, omiatanym od czasu do czasu smug� �wiat�a bij�cego z pochodni. Nie ukaza�a si� ani jedna ludzka sylwetka, czy to na po�udniu, czy na wschodzie, czy na zachodzie. Jak si� zdawa�o, nie grozi� podr�nym natychmiastowy napad. Ale ani Maks Huber, ani Chamis, ani Llanga, cho� znale�li si� ju� tak blisko skraju puszczy, nie zdo�ali wy�ledzi� tajemniczych istot, kt�re dawa�y zna� o swej obecno�ci za pomoc� tych dziwnych ognik�w. ��Czy powinni�my posun�� si� jeszcze dalej? � zapyta� Huber, gdy zatrzymali si� na par� minut. ��A po co? � odrzek� Chamis. � Post�pili�my bardzo nieostro�nie. Wygl�da na to, �e mimo wszystko tamci nie dostrzegli jeszcze naszej karawany, i je�li w ci�gu nocy damy drapaka� ��Wola�bym jednak wiedzie� co� pewnego � upiera� si� Maks Huber. � Temu spotkaniu towarzysz� tak dziwne okoliczno�ci� Rzeczywi�cie zdarzenie by�o dostatecznie niezwyk�e, by pobudzi� �yw� wyobra�ni� Francuza. ��Wracajmy na wzg�rze � doradza� przewodnik. Musia� jednak podej�� jeszcze troch� dalej, w �lad za Maksem i Llanga, kt�ry za nic nie opu�ci�by opiekuna; wszyscy trzej dotarliby zapewne do skraju lasu, gdyby Chamis nie zatrzyma� si� nagle. ��Ani kroku dalej! � powiedzia� po cichu stanowczym tonem. Czy grozi�o im jakie� natychmiastowe niebezpiecze�stwo? Czy Przewodnik dostrzeg� gromad� tubylc�w gotuj�cych si� do ataku? Jedno nie ulega�o w�tpliwo�ci: w uk�adzie ogni b�yszcz�cych na skraju lasu zasz�a gwa�towna zmiana. Na chwil� znik�y wszystkie za kurtyn� pierwszych drzew, kt�re w g��bokich ciemno�ciach zlewa�y si� w jedn� mas�. ��Uwaga! � szepn�� Huber. ��Uciekajmy! � rzek� Chamis. Czy nale�a�o jednak zawraca�, gdy grozi� natychmiastowy atak? W ka�dym razie, przed rozpocz�ciem rejterady, trzeba i by�o si� przygotowa� do odparowania pierwszych cios�w. Wycelowali nabite karabiny, nie przestaj�c �ledzi� z nat�eniem ciemnej g�stwiny na skraju puszczy. Nagle z ciemno�ci wytrysn�o znowu oko�o dwudziestu p�omyk�w. ��Do licha! � zawo�a� Maks Huber. � Je�li ta przygoda nie jest niezwyk�a, to przynajmniej bardzo dziwaczna! Uwaga wydawa�a si� zupe�nie usprawiedliwiona, gdy� pochodnie, kt�re przed chwil� b�yska�y na poziomie r�wniny, p�on�y teraz jaskrawo o jakie� pi��dziesi�t do stu st�p nad ziemi�. W dalszym ci�gu Huber, przewodnik i Llanga nie mogli dostrzec ani jednej z tych zagadkowych istot, kt�re potrz�sa�y pochodniami to na dolnych, to na najwy�szych ga��ziach drzew, co sprawia�o wra�enie, jak gdyby ognisty wicher przebiega� w�r�d, obfitego listowia. ��Ech, to nic innego, tylko b��dne ogniki kr���ce mi�dzy drzewami! � zawo�a� Huber. Chamis potrz�sn�� g�ow�: wyja�nienie Maksa nie zadowoli�o; go wcale. Z ca�� pewno�ci� nie chodzi�o tu o wyziewy wodoru, ulatniaj�cego si� w formie p�on�cych par, ani o te p�ki promieni, kt�rymi burze wie�cz� zar�wno drzewa, jak osprz�t statk�w � nikt nie m�g�by pomyli� tajemniczych �wiate� z kapry�nymi �ogniami �wi�tego Elma�*. Atmosfery nie przesyca�a elektryczno��, a chmury grozi�y raczej jednym z tych ulewnych deszcz�w, kt�re tak cz�sto nawiedzaj� wn�trze Czarnego L�du. Ale w takim razie, je�li to gromada tubylc�w obozowa�a u st�p drzew, po c� by si� wspinali, jedni na rozwidlenie pierwszych konar�w, inni na najwy�sze ga��zie? I dlaczego wzi�li tam ze sob� te ogniste g�ownie, te smolne pochodnie, kt�re spalaj�c si� trzeszcza�y tak g�o�no, �e s�ycha� je by�o z daleka? ��Naprz�d! � rzuci� Maks. ��W jakim celu? � zaoponowa� przewodnik. � Nie s�dz�, �eby co� grozi�o obozowi tej nocy. Lepiej zrobimy wracaj�c od razu na wzg�rze; trzeba uspokoi� naszych towarzyszy. ��B�dziemy mogli ich uspokoi� dopiero wtedy, kiedy si� upewnimy co do charakteru tego zjawiska. ��Nie, panie Maksie. Nie zapuszczajmy si� ju� dalej� Na pewno jakie� plemi� zgromadzi�o si� w tym miejscu. Nie wiemy przy tym, dlaczego ci koczownicy potrz�saj� swoimi pochodniami i. dlaczego schronili si� na drzewa. Mo�e zapalili ognie, �eby odstraszy� dzikie zwierz�ta? ��Dzikie zwierz�ta? � obruszy� si� Huber. � Ale� w takim razie s�yszeliby�my ryki i wycie lampart�w, hien czy bawo��w, a przecie� dolatuje do nas jedynie skwierczenie �ywicy w pochodniach, kt�re lada chwila wzniec� po�ar w puszczy� Nie, musz� si� dowiedzie�, co to takiego! I Maks Huber posun�� si� zn�w naprz�d o kilka krok�w; za nim szed� Llanga, kt�rego Chamis na pr�no usi�owa� zatrzyma� przy sobie. Widz�c, �e nie przekona upartego Francuza, przewodnik zawaha� si�, co mu wypada uczyni�. Ostatecznie, nie chc�c zostawia� ryzykanta samego, postanowi� towarzyszy� mu a� do brzegu g�stwiny, chocia� jego zdaniem by�o to niewybaczaln� lekkomy�lno�ci�. Raptem stan�� jak wryty, a w tej samej chwili zatrzymali si� tak�e Maks Huber i Llanga. Wszyscy trzej odwr�cili si� plecami do lasu: tajemnicze ognie przesta�y nagle przykuwa� ich uwag�. Pochodnie zgas�y zreszt� jak od podmuchu gwa�townego huraganu i g��bokie ciemno�ci spowi�y horyzont. Od strony przeciwnej nadbiega� z oddali przyt�umiony rumor, co� jakby po��czenie przeci�g�ych ryk�w i chrapliwych, nosowych pomruk�w; zdawa� si� mog�o, �e to jakie� gigantyczne organy zalewaj� falami d�wi�k�w r�wnin�. Czy�by to burza nadci�ga�a z tej strony, czy�by pierwsze grzmoty wstrz�sa�y powietrzem? Nie. Nie zanosi�o si� wcale na jeden z owych kataklizm�w, kt�re nawiedzaj� tak cz�sto Afryk� �rodkow� na ca�ej jej szeroko�ci, od wschodniego do zachodniego wybrze�a. Ryki pochodzi�y bez w�tpienia ze zwierz�cych gardzieli, nie by�y echem grania piorun�w w g��boko�ciach nieba. Wydawa�y je jakie� olbrzymie paszcze, a nie nasycone elektryczno�ci� chmury. Niebosk�onu nie przecina�y poza tym ogniste zygzaki, ukazuj�ce si� jedne po drugich w kr�tkich odst�pach czasu; ani jedna b�yskawica nie roz�wietli�a horyzontu na p�nocy, r�wnie mrocznego jak po�udniowy. Ani jedna ognista smuga nie przebi�a st�oczonych, kulistych chmur, wznosz�cych si� jedne nad drugimi jak zwa�y mgie�. ��Co to mo�e by�? � zapyta� Maks Huber. ��Pr�dko! Do obozu! � krzykn�� przewodnik. ��Czy�by� � zacz�� Maks nas�uchuj�c bacznie odg�os�w dobiegaj�cych z r�wniny. Chwyta� teraz uchem wyra�ne tr�bienie, chwilami tak przenikliwe jak gwizd lokomotywy, na tle g�uchego dudnienia, kt�re ros�o z ka�d� sekund�. ��Do obozu! � wrzasn�� przewodnik. � I to biegiem! ROZDZIA� III POGROM Maks Huber, Llanga i Chamis w niespe�na dziesi�� minut znale�li si� u st�p wzg�rza. Nie obejrzeli si� ani razu, nie dbaj�c o to, czy tubylcy, po zgaszeniu swoich pochodni, nie pu�cili si� za nimi w pogo�. Nic takiego zreszt� si� nie sta�o i na skraju lasu panowa� zupe�ny spok�j, gdy tymczasem z przeciwnej strony r�wnina nape�nia�a si� nieokre�lonym ruchem i przera�liwymi odg�osami. Kiedy obaj m�czy�ni i ch�opiec przybyli do obozu, znale�li swych towarzyszy w najwy�szej trwodze; by�a ona zreszt� zupe�nie usprawiedliwiona � grozi�o im przecie� niebezpiecze�stwo, przed kt�rym nie mog�a ich uchroni� ani odwaga, ani inteligencja. Niepodobna by�o stawi� mu czo�a, a co do ucieczki� czy� jeszcze by� na to czas? Maks Huber i Chamis podbiegli natychmiast do Corta i Urdaxa, stoj�cych o pi��dziesi�t krok�w przed wzg�rzem. ��Stado s�oni! � rzuci� przewodnik. ��Tak � stwierdzi� Portugalczyk. � I za nieca�y kwadrans przejd� po naszych karkach. ��Uciekajmy do lasu � zaproponowa� John Cort. ��To jedyny ratunek � zauwa�y� Chamis. ��A co si� sta�o z tubylcami? � dowiadywa� si� Cort. ��Nie mogli�my ich dojrze� � odpowiedzia� Maks Hubei. ��A jednak nie opu�cili chyba skraju puszczy? ��Z ca�� pewno�ci� jeszcze tam s�. W oddali, o p� mili mniej wi�cej, mo�na by�o rozr�ni� szelk�, faluj�c� mas� cieni, kt�re porusza�y si� na przestrzeni oko�o stu s��ni. By� to jak gdyby olbrzymi wa� wodny, kt�ry z �oskotem rozwija swe rozwichrzone skr�ty. Odg�os ci�kiego, st�pania rozchodzi� si� poprzez warstwy elastycznego gruntu i drgania te dobiega�y a� do korzeni tamaryndowc�w. Jednocze�nie ryki osi�ga�y straszliw� intensywno��. Przenikliwe �wisty, grzmi�ce jak mied� tony dobywa�y si� z setek tr�b niby og�uszaj�ca, zwielokrotniona pobudka wojskowa. Badacze Afryki �rodkowej nie bez racji por�wnywali te odg�osy do �oskotu pancernego poci�gu podje�d�aj�cego pe�n� par� do pola bitwy. S�usznie! Ale trzeba by jeszcze doda�, �e towarzysz� mu rozdzieraj�ce d�wi�ki tr�bek wzywaj�cych do ataku. Os�d�cie sami, jakie przera�enie ogarn�o uczestnik�w wyprawy, kt�rych za chwil� mia�o zniweczy� rozp�dzone stado! Polowanie na te olbrzymy ��czy si� zawsze z powa�nym niebezpiecze�stwem, kt�re zmniejsza si� tylko wtedy, gdy my�liwi zdo�aj� podej�� pojedyncz�, od��czon� od stada sztuk� i, wyzyskuj�c okoliczno�ci zapewniaj�ce celno�� strza�u, trafi� zwierz� w g�ow�, pomi�dzy okiem i uchem, co niemal od razu k�adzie je trupem. W innym wypadku, cho�by stado sk�ada�o si� jedynie z p� tuzina s�oni, niezb�dne jest jak najsurowsze przestrzeganie �rodk�w ostro�no�ci, najdalej posuni�ta przezorno��. Niepodobna oprze� si� dziesi�ciu czy dwunastu rozjuszonym s�oniom, kiedy � jak by powiedzia� matematyk � ich masa zostaje pomno�ona przez kwadrat ich pr�dko�ci. A je�li te straszliwe bestie rzuc� si� na ob�z stadem licz�cym setki sztuk � nic nie zdo�a powstrzyma� takiego natarcia, jak nic nie zawr�ci w biegu lawiny albo powrotnej fali, kt�ra wp�dza statki w g��b l�du, na kilka kilometr�w od brzegu morza. Jednak�e, mimo wielkiej ich liczby, zwierz�ta te musz� w ko�cu wygin��: warto�� pary k��w wynosi przeci�tnie sto frank�w, tote� poluje si� na nie bez lito�ci. Wed�ug oblicze� specjalist�w zabija si� co roku w Afryce nie mniej ni� czterdzie�ci tysi�cy s�oni, co daje siedemset pi��dziesi�t tysi�cy kilogram�w ko�ci s�oniowej, wysy�anej przewa�nie do Anglii. Zanim up�ynie p� wieku, nie pozostanie z nich zapewne ani jedna sztuka, chocia� normalnie do�ywaj� p�nej staro�ci. Czy� nie by�oby rozs�dniej ci�gn�� zyski z oswojenia tych cennych zwierz�t? Przecie� s�o� mo�e ud�wign�� ci�ar, kt�remu trzydziestu dw�ch ludzi zaledwie da�oby rad�, i przebywa� cztery razy d�u�sze odcinki drogi ni� najlepszy piechur! Poza tym jako zwierz� domowe by�by wart, tak jak w Indiach, od tysi�ca pi�ciuset do dw�ch tysi�cy frank�w, zamiast stu, kt�re przynosi po �mierci. S�onie afryka�skie i azjatyckie s� jedynymi istniej�cymi dzisiaj przedstawicielami tr�bowc�w. R�ni� si� one nieco pomi�dzy sob�: pierwsze s� wy�sze od swych azjatyckich pobratymc�w, maj� ciemniejsz� sk�r�, bardziej wypuk�e czo�a, o wiele wi�ksze uszy i d�u�sze k�y; odznaczaj� si� tak�e dzikszym usposobieniem, niemo�liwym prawie do poskromienia. W czasie ostatniej ekspedycji zar�wno Portugalczyk, jak i dwaj my�liwi�amatorzy mogli sobie tylko powinszowa� rezultat�w polowania. S�onie s� jeszcze � trzeba to podkre�li� � bardzo liczne w g��bi Afryki. Obszary nad rzek� Ubangi stanowi�y ich ulubione tereny � by�y tam lasy i bagniste r�wniny, za kt�rymi przepadaj�. �yj� w stadach, nad kt�rymi czuwaj� zwykle stare samce. Urdax i jego towarzysze wp�dzali s�onie do otoczonych palisadami zagr�d, zastawiali na nie pa�cie i atakowali odbite od stada sztuki. W ten spos�b odbyli kampani� szcz�liwie, bez wypadk�w, chocia� nie bez niebezpiecze�stw i trud�w. Ale oto zdawa�o si�, �e na drodze powrotnej rozw�cieczone stado, kt�rego ryki nape�nia�y powietrze, zgniecie na miazg� ca�� karawan�. Portugalczyk zd��y� zorganizowa� obron�, kiedy, jak s�dzi�, zagra�a� im atak obozuj�cych na skraju lasu tubylc�w. Ale c� m�g� uczyni� teraz przeciwko takiej napa�ci? Wkr�tce obozowisko rozleci si� w proch i py�� Ca�e zagadnienie polega�o na tym, czy ludzie zdo�aj� si� uchroni� rozpraszaj�c si� na r�wninie. Nie nale�y zapomina�, �e s�o� biegnie z niesamowit� szybko�ci�, przewy�szaj�c� szybko�� galopuj�cego konia. ��Trzeba ucieka�! Ucieka� natychmiast! � nalega� Chamis zwracaj�c si� do Portugalczyka. ��Ucieka�! � wykrzykn�� z rozpacz� Urdax. Nieszcz�sny kupiec zdawa� sobie doskonale spraw�, �e w ten spos�b, opuszczaj�c sw�j towar, straci ca�y zysk z ostatniej ekspedycji. Ale czy� ocali�by cokolwiek, pozostaj�c w obozowisku? Czy� mia�o sens upiera� si� przy niemo�liwych do zrealizowania planach obrony? Maks Huber i John Cort czekali cierpliwie, aby dow�dca karawany powzi�� decyzj�. Gotowi byli us�ucha� go, cokolwiek by postanowi�. Tymczasem olbrzymie stado zbli�a�o si� z takim �oskotem, �e trudno ju� by�o wzajemnie si� dos�ysze�. Przewodnik powt�rzy�, �e nale�y ucieka� czym pr�dzej. ��W jakim kierunku? � zapyta� Maks Huber. ��W stron� lasu. ��A tubylcy? ��Niebezpiecze�stwo jest mniej gro�ne z tamtej strony ni� z tej � odpowiedzia� Chamis. Trudno by�o stwierdzi�, czy przewodnik ma racj�. W ka�dym razie nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e w tym miejscu pozosta� nie mo�na. Jedynym sposobem, aby unikn�� zmia�d�enia, by�o ukrycie si� w puszczy. Ale czy starczy na to czasu? Trzeba b�dzie przeby� dwa kilometry, a stado znajdowa�o si� ju� najwy�ej o kilometr od podr�nych. Wszyscy zacz�li przynagla� Urdaxa, aby wyda� jaki� rozkaz, ale kupiec nadal nie umia� powzi�� decyzji. ��W�z! � krzykn�� wreszcie. � Trzeba go ukry� za wzg�rzem! Mo�e tam ocaleje! ��Za p�no � odrzek� przewodnik. ��R�b, co ci m�wi�! � rozkaza� Portugalczyk. ��Ale w jaki spos�b? � zaoponowa� Chamis. Rzeczywi�cie, wo�y z zaprz�gu zerwa�y p�ta i uciek�y, zanim ktokolwiek zdo�a� je zatrzyma�; rozszala�e, pobieg�y prosto w kierunku olbrzymiego stada, kt�re za chwil� mia�o je zgnie�� jak muchy. Widz�c to, Urdax postanowi� do przetoczenia wozu u�y� swych ludzi. ��Tragarze! Do mnie! � wykrzykn��. ��Tragarze? � odezwa� si� Chamis. � Mo�e ich pan wzywa� do woli. W�a�nie bior� nogi za pas. ��Tch�rze! � rykn�� Urdax. Istotnie, wszyscy Murzyni wypadli z obozu, p�dz�c w kierunku zachodnim, ob�adowani tobo�ami i ko�ci� s�oniow�. Porzucali swych pan�w, ograbiaj�c ich r�wnocze�nie. Nie mo�na ju� by�o liczy� na tych ludzi. Nie powr�c� na pewno, znalaz�szy schronienie w tubylczych wioskach. Z ca�ej karawany pozostali jedynie Portugalczyk, przewodnik, Francuz, Amerykanin i ma�y murzy�ski ch�opiec. ��W�z, w�z! � powtarza� Urdax, kt�ry upiera� si�, by ukry� go poza wzg�rzem. Chamis nie m�g� si� powstrzyma� i wzruszy� ramionami. Pos�ucha� jednak�e i wraz z Huberem i Cortem podci�gn�� ci�ki wehiku� do grupy drzew. By� mo�e stado oszcz�dzi go, je�li rozdzieli si�, podbieg�szy do lasku tamaryndowc�w. Przetoczenie wozu zabra�o jednak troch� czasu i kiedy z tym sko�czono, zrobi�o si� najoczywi�ciej zbyt p�no, by Portugalczyk i jego towarzysze mogli dotrze� do skraju puszczy. Chamis obliczy� to b�yskawicznie i rzuci� tylko dwa s�owa: ��Na drzewa! Pozostawa�a jeszcze ta jedna szansa ocalenia: wspi�� si� mi�dzy konary tamaryndowc�w, aby unikn�� przynajmniej pierwszego uderzenia. Maks Huber i John Cort wskoczyli jeszcze do wozu i przy pomocy Portugalczyka i Chamisa w ci�gu sekundy ob�adowali si� wszystkimi pozosta�ymi paczkami naboj�w. Mieli wi�c teraz amunicj� na wypadek, gdyby przysz�o odpiera� atak s�oni, a tak�e gdyby zdo�ali po