2026

Szczegóły
Tytuł 2026
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2026 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2026 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2026 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Witold Gombrowicz Zbrodnia z premedytacj� Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1993 T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g. kl. III_b�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z "Wydawnictwa Literackiego", Krak�w 1989 Pisa� R. Du� Korekty dokona�y K. Markiewicz i K. Kruk Witold Gombrowicz urodzi� si� w 1904 roku w Ma�oszycach pod Opatowem, w �rodowisku ziemia�skim. Egzamin dojrza�o�ci z�o�y� w warszawskim gimnazjum. W 1927 roku uzyska� magisterium z zakresu prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Studiowa� r�wnie� w Pary�u filozofi� i ekonomi�. Kilka lat pracowa� jako prawnik. W 1939 r. wyjecha� do Argentyny, tam zasta�a go wojna. Argentyn� opu�ci� dopiero w 1961 r. Powr�ci� w�wczas do Europy Zachodniej. Zmar� w Vence we Francji w 1969 roku. Przed wybuchem II wojny �wiatowej wyda� tom opowiada� pt. "Pami�tnik z okresu dojrzewania" (1933) i powie�� "Ferdydurke" (1938). Na �amach "Skamandra" ukaza�a si� w tym samym czasie sztuka "Iwona, ksi�niczka Burgunda". Powszechne uznanie jako pisarz i my�liciel zyska� dopiero po zako�czeniu II wojny �wiatowej. W jego powie�ciach znalaz�y wyraz tendencje filozoficzne wyprzedzaj�ce egzystencjalizm. Z dobrym przyj�ciem spotka�y si� te� propozycje nowych rozwi�za� artystycznych. Utwory dramatyczne obieg�y najwa�niejsze sceny �wiatowe. Proz� przet�umaczono na kilkana�cie j�zyk�w. W Polsce Ludowej wznowiono "Ferdydurke" (1957), wydano po raz pierwszy w formie ksi��kowej "Iwon�, ksi�niczk� Burgunda" (1958), wydrukowano napisane po 1939 roku: powie�� "Trans_atlantyk" (1957) i sztuk� sceniczn� "�lub" (1957). Nowele zebrano w ksi��ce "Bakakaj" (1957). W roku 1986 ukaza�o si� w Wydawnictwie Literackim 9_tomowe wydanie "Dzie�" Witolda Gombrowicza pod redakcj� naukow� Jana B�o�skiego. Tancerz mecenasa Kraykowskiego Trzydziesty ju� i czwarty raz wybra�em si� na przedstawienie operetki "Ksi�na Czardaszka" - a poniewa� by�o p�no, pomin��em ogonek i wprost zwr�ci�em si� do kasjerki: - Kochana pani, pr�dziutko dla mnie, jak zwykle, na galeri� - wtem kto� wzi�� mnie z ty�u za ko�nierz i zimno, tak, zimno - odci�gn�� od okienka i popchn�� na w�a�ciwe miejsce, tj. tam, gdzie ko�czy� si� ogonek. Serce zabi�o mi mocno, zabrak�o tchu - czy� to nie jest mordercze, gdy kto� zostanie naraz wzi�ty za ko�nierz w publicznym lokalu? - lecz obejrza�em si�: by� to wysoki, wy�wie�ony, pachn�cy jegomo�� z przystrzy�onym w�sikiem. Rozmawiaj�c z dwiema eleganckimi damami i jednym panem, ogl�da� �wie�o kupione bilety. Wszyscy spojrzeli na mnie - i musia�em co� powiedzie�. - Czy to pan by� �askaw? - spyta�em tonem mo�e ironicznym, mo�e nawet z�owr�bnym, lecz poniewa� nagle os�ab�em, spyta�em za cicho. - H�? - spyta�, nachylaj�c si� ku mnie. - Czy to pan by� �askaw? - powt�rzy�em, lecz znowu - za cicho. - Tak, ja by�em �askaw. Tam na koniec. Porz�dek! Europa! - a zwracaj�c si� do pa�, zauwa�y�: - Trzeba uczy�, niestrudzenie uczy�, inaczej nie przestaniemy by� narodem Zulus�w. Ze czterdzie�ci par oczu i rozmaitych twarzy - serce bi�o mi, g�os zamar�, skierowa�em si� do wyj�cia - w ostatniej chwili (b�ogos�awi� j�, t� chwil�) - co� przesun�o si� we mnie i wr�ci�em. Stan��em w ogonku, kupi�em bilet i zd��y�em akurat na pierwsze takty przygrywki, ale tym razem nie uton��em, jak zwykle, dusz� w przedstawieniu. Podczas gdy ksi�na Czardaszka �piewa�a, uderzaj�c w kastaniety, przeginaj�c tu��w i dysz�c, a wykwintni m�odzie�cy z podniesionymi ko�nierzami i w cylindrach defilowali sznurem pod jej wzniesionym ramieniem - ja, patrz�c na majacz�c� w pierwszych rz�dach parteru g�ow� o wypomadowanych blond w�osach, powtarza�em - ach, to tak! Po pierwszym akcie zeszed�em na d�, opar�em si� lekko o parapet orkiestry i - poczeka�em troch�. Wtem - uk�oni�em si�. Nie odpowiedzia�. A wi�c jeszcze jeden uk�on - potem zacz��em rozgl�da� si� po lo�ach i zn�w - uk�oni�em si�, gdy nadszed� odpowiedni moment. Wr�ci�em na g�r�, dr�a�em, by�em wyczerpany. Wyszed�szy z teatru, przystan��em na chodniku. Wkr�tce si� ukaza� - �egna� si� z jedn� z pa� i z jej m�em: do widzenia si� z kochanym pa�stwem, a wi�c koniecznie - ja prosz�! - jutro o dziesi�tej w Polonii, moje uszanowanie. Po czym umie�ci� drug� dam� w taks�wce i sam mia� wsiada�, gdy ja podszed�em. - Przepraszam, �e si� narzucam, ale mo�e by�by pan �askaw podwie�� mnie kawa�ek, ja tak lubi� dobr� jazd�. - Prosz� si� odczepi� ode mnie! - krzykn��. - Mo�e pan by mnie popar� - zwr�ci�em si� spokojnie do szofera. Niezwyk�y spok�j czu�em w sobie. - Ja lubi�... - ale samoch�d ju� rusza�. Cho� mam niewiele pieni�dzy, zaledwie na konieczne potrzeby, wskoczy�em w nast�pn� taks�wk� i kaza�em jecha� za nimi. - Przepraszam - rzek�em do str�a br�zowej, czteropi�trowej kamienicy - wszak to in�ynier Dziubi�ski wszed� przed chwil�. - Sk�d, panie - odpar� - to mecenas Kraykowski z �on�. Wr�ci�em do siebie. Tej nocy nie mog�em zasn�� - kilkadziesi�t razy przemy�la�em ca�e zaj�cie w teatrze i moje uk�ony i odjazd mecenasa - przewraca�em si� z boku na bok w stanie czujno�ci i wzmo�onej dzia�alno�ci, kt�ra nie pozwala zasn��, a jednocze�nie wskutek uporczywego kr�cenia si� w k�ko, jest jakby drugim snem na jawie. Zaraz nazajutrz rano wys�a�em wspania�y bukiet r� pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Naprzeciwko domu, w kt�rym mieszka�, by�a ma�a mleczarnia z werand� - przesiedzia�em tam ca�y ranek i wreszcie zobaczy�em go ko�o trzeciej, w szarym, eleganckim ubraniu, z laseczk�. Ach, ach - szed� i pogwizdywa�, a czasem macha� laseczk�, macha� laseczk�... Natychmiast zap�aci�em rachunek i wybieg�em za nim - i podziwiaj�c lekko falisty ruch jego plec�w, rozkoszowa�em si� tym, �e nie wie o niczym, �e to moje, wewn�trzne. Ci�gn�� za sob� smug� toaletowego zapachu, by� �wie�y - wydawa�o si� niemo�liwo�ci� uzyska� z nim jakie� zbli�enie. Lecz i na to znalaz�a si� rada! Postanowi�em: je�li skr�ci na lewo, kupisz sobie t� ksi��k� "Przygod�" Londona, o kt�rej marzysz tak dawno - a je�li na prawo, nigdy nie b�dziesz jej mia�, nigdy ju�, cho�by� j� dosta� za darmo, nie przeczytasz z niej jednej stroniczki! B�dzie stracona! O, godzinami m�g�bym wpatrywa� si� w to miejsce na jego szyi, gdzie ko�cz� si� w�osy r�wn� lini�, i nast�puje bia�y kark. Skr�ci� na lewo. W innych okoliczno�ciach pobieg�bym zaraz do ksi�garni, lecz teraz szed�em dalej za nim - a tylko z uczuciem niewys�owionej wdzi�czno�ci. Widok kwiaciarki nasun�� mi now� ide� - wszak mog�em, zaraz, natychmiast - le�a�o to w mojej mocy - wyprawi� mu owacj�, dyskretny ho�d, co�, czego mo�e i nie zauwa�y. Lecz c� st�d, �e nie zauwa�y? Wszak nawet pi�kniej - uczci� w tajemnicy. Kupi�em bukiecik, wyprzedzi�em go - a jak tylko wszed�em w orbit� jego wzroku, r�wny, oboj�tny krok sta� si� dla mnie niepodobie�stwem - i rzuci�em mu nieznacznie pod nogi par� nie�mia�ych fio�k�w. I oto znalaz�em si� nagle w przedziwnej sytuacji: szed�em wci�� dalej i dalej, nie wiedz�c, czy on idzie za mn�, czy mo�e skr�ci�, lub wszed� do bramy, a nie mia�em si�y si� odwr�ci� - nie odwr�ci�bym si�, cho�by od tego zale�a�o nie wiem co, w og�le wszystko - a kiedy wreszcie przemog�em si�, uda�em, �e gubi� kapelusz i zawr�ci�em - jego ju� za mn� nie by�o. Do wieczora �y�em tylko my�l� o Polonii. Wszed�em tu� za nimi do bogatej sali i usiad�em przy s�siednim stoliku. Przeczuwa�em, �e to b�dzie mnie drogo kosztowa�o, lecz ostatecznie (my�la�em) wszystko jedno i mo�e - nie po�yj� d�u�ej ni� rok, nie potrzebuj� oszcz�dza�. Od razu mnie spostrzegli; panie by�y nawet na tyle nietaktowne, �e zacz�y szepta�. Natomiast on - nie zawi�d� moich oczekiwa�. Nie obdarzy� mnie cieniem uwagi, emablowa�, chyli� si� ku damom, to zn�w rozgl�da� si�, obserwuj�c inne kobiety. M�wi� z wolna, ze smakiem, przegl�daj�c kart�: - Zak�ski, kawior... majonez... pularda... Ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery. Zadysponowa�em. - Kawior - majonez - pularda - ananas na wety - czarna kawa, pommard, chablis, koniak i likiery. Trwa�o to d�ugo. Mecenas jad� du�o, zw�aszcza pulardy - musia�em si� zmusza� - doprawdy, my�la�em, �e ju� nie b�d� m�g� podo�a� i z trwog� patrzy�em, czy jeszcze dobierze. Dobiera� ci�gle i jad� smacznie, du�ymi k�sami, jad� bez mi�osierdzia, popijaj�c winem, a� w ko�cu sta�o si� to dla mnie prawdziw� m�czarni�. My�l�, �e nigdy ju� nie b�d� m�g� patrze� na pulard� i nigdy nie zdo�am prze�kn�� majonezu, chyba - chyba, �e zn�w p�jdziemy kiedy razem do restauracji, a w takim razie co innego, wtedy, wiem to na pewno, wtedy wytrwam. Wypi� te� mas� wina, a� zacz�o mi si� kr�ci� w g�owie. Lustro odbija�o jego posta�! Jak wspaniale si� nachyla�! Jak zr�cznie i umiej�tnie przyrz�dza� sobie cocktail! Jak elegancko, z wyka�aczk� w z�bach, �artowa�! Na ciemieniu mia� zamaskowan� �ysin�, r�ce wypieszczone z sygnetem na palcu, g�os g��boki, baryton, mi�kki, pie�ciwy. Mecenasowa nie wyr�nia�a si� niczym, by�a - rzec mo�na - niegodna, natomiast doktorowa! Zauwa�y�em od razu, �e g�os jego, gdy zwraca� si� do doktorowej, przybiera� bardziej mi�kkie i okr�g�e tony. Ach, ach! Rzecz jasna! Doktorowa by�a jak stworzona dla niego, w�ska, w�owa, wytworna, leniwa, kotka z cudownym kobiecym kaprysem. A w jego ustach s�owo - pazurki, brzmia�o doskonale, czu� by�o, �e lubi, �e umie. Pazurki, kobitka, lumpka, birbant, lampart, bibosz - ha, ha, bibosz z kochanego doktorka! I - "ja prosz�", to "ja prosz�" tak wymowne i nieodparte, tak kulturalne, a nieznosz�ce sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa kronika wszelkich mo�liwych tryumf�w. A paznokcie mia� r�owe, jeden szczeg�lnie, u ma�ego palca. - Dopiero ko�o drugiej po p�nocy wr�ci�em do domu i rzuci�em si� w ubraniu na ��ko. By�em przesycony, przepe�niony, zmia�d�ony, dosta�em czkawki, w g�owie mi szumia�o, a delikatne potrawy rozsadza�y �o��dek. Orgia! Orgia i u�ywanie, hulanka! Noc w restauracji - szepta�em - nocna hulanka! Po raz pierwszy - nocna hulanka! Przez niego - i dla niego! Odt�d codziennie przesiadywa�em na werandzie mleczarni, czekaj�c na mecenasa i szed�em za nim, gdy si� ukaza�. Kto inny nie m�g�by mo�e po�wi�ci� sze�ciu, siedmiu godzin na czekanie. Lecz ja czasu mia�em pod dostatkiem. Choroba, epilepsja, by�a jedynym moim zaj�ciem, a i to - zaj�ciem od�wi�tnym, na marginesie sznureczka dni, poza tym �adnych innych obowi�zk�w, czas mia�em wolny. Nie odci�gali mi�, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i ta�ce, poza jednym jedynym ta�cem - �w. Walentego - nie zna�em ta�c�w ani kobiet. Skromny dochodzik wystarcza� na moje potrzeby, a zreszt� istnia�y dane, �e wyn�dznia�y m�j organizm nie wytrzyma d�ugo - po c� wi�c mia�bym oszcz�dza�? Od rana do wieczora dzie� wolny, niezatrudniony, jakby nieustaj�ce �wi�to, czas w nieograniczonej ilo�ci, ja - su�tan, godziny - hurysy... Ach, przyb�d� nareszcie - �mierci! Mecenas by� �akomy i trudno wypowiedzie�, jak to by�o pi�kne; zawsze wracaj�c z s�du do domu zachodzi� do cukierni i zjada� tam dwie napoleonki - podpatrywa�em go przez szyb� wystawow�, jak stoj�c przy bufecie wsuwa� je do ust ostro�nie, by nie powala� si� kremem, a potem oblizywa� delikatnie palce lub wyciera� papierow� serwetk�. D�ugo zastanawia�em si� nad tym i w ko�cu - wszed�em kiedy� do cukierni. - Pani zna mecenasa Kraykowskiego? Jada tu dwie napoleonki. Tak? Ot� p�ac� napoleonki za miesi�c z g�ry. Jak przyjdzie, prosz� nie przyjmowa� pieni�dzy, a tylko u�miechn�� si�: "ju� za�atwione". To nic, po prostu, widzi pani, przegra�em zak�ad. Nazajutrz przyszed� jak zwykle, zjad� i chcia� zap�aci� - odm�wiono przyj�cia - zirytowa� si� i wrzuci� pieni�dz do puszki dobroczynnej. C� mi to szkodzi? - Czcza formalno�� - wolno mu dawa�, ile chce, na bezdomne dzieci, nie zmieni to faktu, �e zjad� dwie moje napoleonki. Lecz nie b�d� tu opisywa� wszystkiego, bo zreszt�, czy� mo�na opisa� wszystko? To by�o morze - od rana, do wieczora, a tak�e cz�sto i w nocy. By�o dzikie, jak na przyk�ad, gdy raz usiedli�my naprzeciwko siebie, oko w oko, w tramwaju; i s�odkie, gdym m�g� odda� jak� przys�ug� - a czasem i �mieszne. �mieszne, s�odkie i dzikie? - tak, nic nie jest tak trudne i delikatne, tyle �wi�te nawet, co osobowo�� ludzka - nic nie mo�e si� r�wna� tej zach�anno�ci tajemnych zwi�zk�w, kt�re rodz� si� mi�dzy obcymi nik�e i bezprzedmiotowe, by sku� nieznacznie potworn� wi�zi�. Wyobra�cie sobie mecenasa, kt�ry wychodzi z publicznego pisuaru, si�ga po pi�tna�cie groszy i dowiaduje si�, �e rachunek - ju� uregulowany. C� odczuwa wtedy? Wyobra�cie sobie, �e na ka�dym kroku natrafia na oznaki kultu, na cze�� i s�u�b� ko�o siebie, na wierno�� i �elazne poczucie obowi�zku, na zapami�tanie. Ale doktorowa! M�czy�o mnie straszliwie post�powanie doktorowej. Czy� nie przemawia�y do niej jego zaloty, czy� wyka�aczka i cocktail w Polonii nie zrobi�y na niej �adnego wra�enia? Najwidoczniej nie zgadza�a si� - kiedy�, zauwa�y�em, wyszed� od niej w�ciek�y, z przekrzywionym krawatem... C� za kobieta! co zrobi�, jak j� nak�oni�, jak przekona�, by dobrze od razu zrozumia�a, by poj�a do g��bi, jak ja pojmuj�, by odczu�a. Po d�ugich wahaniach zdecydowa�em, �e najlepszy b�dzie - anonim. "Pani! Jak�e� mo�na? Post�powanie pani jest niezrozumia�e, nie, tak jak pani post�powa� nie wolno! Czy pani nieczu�a na te kszta�ty, ruchy, modulacje, na ten zapach? Pani nie chwyta tej doskona�o�ci? Od czeg� pani jest kobiet�? Ja na miejscu pani, wiedzia�bym, co do mnie nale�y, gdyby raczy� tylko kiwn�� palcem na moje ma�e, n�dzne, niemrawe, kobiece cia�ko". Po kilku dniach mecenas Kraykowski (by�o to w pustej ulicy, p�nym wieczorem) zatrzyma� si�, odwr�ci� i czeka� z lask�. Nie wypada�o si� cofa� - szed�em wi�c dalej, cho� jaka� omdla�o�� rozsnuwa�a si� po mnie - a� chwyci� za rami�, potrz�sn��, wal�c lask� o ziemi�. - Co znacz� te idiotyczne paszkwile? Czego si� pan czepia? - krzykn��. - Czemu pan w��czy si� za mn�? Co to jest? Wybij� lask�! Ko�ci po�ami�! Nie mog�em m�wi�. By�em szcz�liwy. Przyj��em to w siebie jak komuni� i zamkn��em oczy. Tylko w milczeniu - nachyli�em si� i nadstawi�em plec�w. Czeka�em - i prze�y�em par� chwil doskona�ych, jakie dane by� mog� jedynie komu�, kto ju� zaprawd� niewiele dni ma przed sob�. Kiedy si� wyprostowa�em, odchodzi� pr�dko, stukaj�c lask�. Z sercem przepe�nionym, w nastroju �aski i b�ogos�awie�stwa wraca�em pustymi ulicami. Za ma�o - my�la�em - za ma�o! Wszystko za ma�o! Jeszcze - jeszcze wi�cej! I skrucha domiesza�a si� do wdzi�czno�ci. Oczywi�cie! Poczyta�a list m�j za n�dzny frazes, za g�upi �art i pokaza�a go mecenasowi. Zamiast pom�c - zaszkodzi�em, a wszystko dlatego, �em zbyt wygodny, gnu�ny, za ma�o daj� z siebie - za ma�o powagi i odpowiedzialno�ci, nie umiem natchn�� zrozumieniem. "Pani! A�eby pani uprzytomni�, aby trafi� do sumienia - o�wiadczam, �e pocz�wszy od dzisiaj b�d� stosowa� rozmaite samoudr�czenia (posty itp.) tak d�ugo, p�ki to nie nast�pi. Pani jest bezczelna! Jakich s��w mam u�y�, by wyt�umaczy� konieczno��, powinno��, psi obowi�zek? Czy d�ugo jeszcze potrwa? Co ma znaczy� ten up�r? Sk�d ta pycha?!" A nazajutrz, przypomniawszy sobie wa�ny szczeg�, napisa�em: "Perfumy tylko "Violette". On to lubi." Odt�d mecenas przesta� odwiedza� doktorow�. Gryz�em si�, po nocach nie spa�em. Nie jestem naiwny. Orientuj� si� dobrze w wielu rzeczach, o co nikt by mnie nie pos�dzi� - zdaj� sobie spraw� na przyk�ad, jakie wra�enie wywrze� mo�e taki list na osobie �wiatowej i �wieckiej, jak� by�a doktorowa. Umiem nawet w najwy�szych momentach uniesienia u�miechn�� si� �cichap�k - lecz c� st�d? Czy przez to moje cierpienie mniej by�o dojmuj�ce, a m�ki, kt�re sobie zada�em, mniej bolesne? Czy oburzenie moje mniej istotne? Cze�� dla mecenasa mniej prawdziwa? O, nie! C� jest istotne? �ycie, zdrowie? wi�c przysi�gam, �e z tym samym �cichap�k u�mieszkiem odda�bym i �ycie, i zdrowie za to, by ona... by ona uczyni�a zado��. A mo�e ta kobieta mia�a skrupu�y etyczne? Czym jest g�upia etyka wobec mecenasa Kraykowskiego? Na wszelki wypadek postanowi�em uspokoi� j� i pod tym wzgl�dem! "Pani musi! Dokt�r - to zero, powietrze." Ale u niej to nie by�a etyka, to by�a po prostu pycha lub wreszcie bezsensowne fochy samicy i brak zrozumienia �wi�tych spraw elementarnych. Przechadza�em si� pod jej oknami - co dzia�o si� tam za zapuszczon� firank� (gdy� wstawa�a p�no), w jakim znajdowa�a si� stadium? Kobiety s� zbyt powierzchowne! Pr�bowa�em magnetyzmu: - musisz, musisz - powtarza�em raz za razem, spogl�daj�c w okno - dzi� jeszcze, jeszcze dzi� wieczorem, je�li m�a nie b�dzie w domu. - Wtem, nagle, przypominam sobie, �e przecie� mecenas pragn�� mnie obi�, �e je�li wtedy na ulicy nie uczyni� tego - to mo�e z powodu braku czasu? Rzucam wi�c wszystko i p�dz� do s�du, sk�d, jak wiem, wyjdzie za chwil�. Istotnie wychodzi po paru minutach z dwoma panami, a w�wczas zbli�am si� i, milcz�c, nadstawiam grzbiet. Zawisa nade mn� zdumienie obu pan�w, lecz nie dbam o to - cho�by i ca�y �wiat! Przymykam oczy, tul� ramiona i czekam ufnie - lecz nic nie spada. Wreszcie be�koc�, j�kaj�c si� w p�yty chodnika: - Mo�e teraz? Zawsze, zawsze, zawsze... - To jaki� idiota - rozci�ga si� nade mn� g�os jego. - Co za roztargnienie! Zapomnia�em, �e mam konferencj�! Pom�wimy innym razem, �egnam pan�w, masz tu par� groszy, m�j cz�owieku. Moje uszanowanie! I �piesznie wsiad� do taks�wki. Ach, te taks�wki! Jeden z pan�w si�gn�� do kieszeni. Wstrzyma�em go ruchem r�ki. - Nie jestem �ebrakiem ani idiot�. Mam godno�� - a ja�mu�n� przyjmuj� tylko od mecenasa Kraykowskiego. Powzi��em plan hipnozy, sta�ej, konsekwentnej presji za pomoc� tysi�ca drobnych fakt�w, mistycznych wskaz�wek, kt�re nie przenikaj�c do �wiadomo�ci wytworzy�yby pod�wiadomy stan konieczno�ci. Rysowa�em kred� na murze domu, w kt�rym mieszka�a, strza�k� i du�e K. Nie b�d� wy�uszcza� wszystkich mych intryg mniej lub wi�cej zr�cznych, zosta�a spowita sieci� dziwnych wydarze�. Subiekt w magazynie m�d zwraca� si� do niej niby przez pomy�k� - pani mecenasowo! Str� spotkany na schodach, powiedzia�, �e s�dzia Krajewski... zapytywa�, czy odes�ano parasol. Krajewski - Kraykowski, s�dzia - mecenas, trzeba by� ostro�nym, kropla dr��y g�az. Nie wiadomo, jakim cudem przynosi�a z miasta na sukni wo� mecenasa, jego o�ywczy zapach toaletowy fio�kowego myd�a i wody kolo�skiej. Lub na przyk�ad taki wypadek: p�no w nocy dzwoni telefon - zrywa si� ze snu, biegnie i s�yszy nieznajomy, rozkazuj�cy g�os - natychmiast! - i nic wi�cej. Albo wetkni�ty w drzwi �wistek, a na nim - nic, urywek wiersza: "Znasz_li ten |kray, gdzie cytryna dojrzewa?" Lecz stopniowo traci�em nadziej�. Mecenas przesta� j� odwiedza� - zdawa�o si�, �e na nic moje wysi�ki. Przewidywa�em ju� moment ostatecznej kapitulacji i ba�em si�; czu�em, �e nie b�d� m�g� si� z tym pogodzi�. Obraza mecenasa w tym punkcie to by�aby rzecz, kt�rej bym nie zni�s�, chocia�by on si� tym nie przej��. By�aby to dla mnie ostateczna zniewaga, krzywda i ha�ba. Ostateczna - tak, ostateczna, dobrze si� wyrazi�em. Nie mog�c w ni� wierzy�, dr�a�em jednak przed nieuchronnym zbli�aj�cym si� ko�cem. I rzeczywi�cie... Jest jednak jaka� �askawo��! I, ach, jacy byli przemy�lni - a swoj� drog� mam �al do mecenasa, dlaczego tak si� z tym ukrywa�, czy� nie wiedzia�, �e cierpi�? Przypadek? O nie, to nie by� przypadek, serce raczej! Wraca�em wieczorem Alejami do domu - wtem co� mi� tkn�o, by wst�pi� do parku. W�a�ciwie powinienem by� wcze�niej po�o�y� si� do ��ka, gdy� nazajutrz o �wicie mia�em przybi� do drzwi mecenasa z�ocon� tabliczk� z napisem - Mecenas Kraykowski, ale co� tkn�o mnie: do parku. Wszed�em - i w samym ko�cu, za stawem, ujrza�em... ach, ach! ujrza�em jej du�y kapelusz i jego melonik. A, smarkacze, �obuzy utrapione, a �otrzyki! Wi�c podczas, gdy ja si� m�czy�em, oni spotykali si� tutaj w sekrecie przede mn� - i jak zr�cznie! Musieli pos�ugiwa� si� taks�wkami! - skr�cili w boczn� alejk� i usiedli na �aweczce. Zaczai�em si� w krzakach. Niczego si� nie spodziewa�em, o niczym nie my�la�em - nie chcia�em nic wiedzie�, skuli�em si� tylko pod krzakiem i liczy�em li�cie pr�dko, bez zastanowienia, jakby mnie wcale nie by�o. I nagle - mecenas obj�� j�, przycisn�� i szepn��: - Tutaj - natura... Czy s�yszysz? S�owik. Teraz, pr�dzej - p�ki �piewa... Do wt�ru, w takt pie�ni s�owiczej... Ja prosz�! I potem... ach, to by�o kosmiczne, nie wytrzyma�em - jakby wszystkie moce �wiata spi�y si� we mnie �wi�tym szale�stwem, jakby potworny stos, stos elektryczny, stos pacierzowy, czy stos ofiarny, u�yczy� mi straszliwego wstrz�su - zerwa�em si� i zacz��em krzycze� na ca�y g�os, na ca�y park: - Mecenas Kraykowski j�...! Mecenas Kraykowski j�...! Mecenas Kraykowski j�...! Wszcz�� si� alarm. Kto� bieg�, kto� ucieka�, ludzie wysun�li si� naraz ze wszystkich stron - a mnie z�apa�o raz, drugi, trzeci, �ci�o mnie z n�g i zata�czy�em, jak jeszcze nigdy, z pian� na ustach, w drgawkach i konwulsjach - bachiczny taniec. Co si� potem dzia�o, nie pami�tam. Ockn��em si� w szpitalu. Miewam si� coraz gorzej. Ostatnie prze�ycia zm�czy�y mnie. Mecenas Kraykowski wyje�d�a jutro w tajemnicy przede mn� (lecz ja wiem) do ma�ej, g�rskiej miejscowo�ci w Karpatach Wschodnich. Chce przypa�� w g�rach na par� tygodni i s�dzi, �e mo�e zapomn�. Za nim! Tak, za nim! Wsz�dzie za t� moj� gwiazd� przewodni�! Lecz pytanie, czy powr�c� �ywy z tej podr�y, wzruszenia te s� zbyt silne. Mog� skona� nagle na ulicy, pod p�otem, a w takim razie - trzeba napisa� karteczk� - niech trupa mego ode�l� pod adresem mecenasa Kraykowskiego. Zbrodnia z premedytacj� Zim� ubieg�ego roku zmuszony by�em odwiedzi� obywatela ziemskiego Ignacego K. dla za�atwienia pewnych spraw maj�tkowych. Uzyskawszy parodniowy urlop, powierzy�em swoje funkcje s�dziemu_asesorowi i zadepeszowa�em: - Wtorek, sz�sta wiecz�r, prosz� o konie. - Tymczasem - przyje�d�am na stacj�, a koni nie ma. Dowiaduj� si� - telegram m�j zosta� wr�czony w nale�ytym porz�dku. Poprzedniego dnia odebra� go adresat we w�asnej osobie. Volens nolens musia�em wynaj�� prymitywn� bryk�, za�adowa� na ni� waliz� i neseser - a w neseserze mia�em buteleczk� wody kolo�skiej, flakon Vegetalu, myd�o toaletowe z zapachem migda��w, pilnik i no�yczki do paznokci - i oto przez cztery godziny t�uk� si� przez pola w nocy, w ciszy, w czasie odwil�y. Trz�s� si� w miejskim palcie, szcz�kam z�bami, patrz� na plecy furmana i my�l� - tak nadstawia� plec�w! Tak wiecznie, cz�sto w bezludnej okolicy, by� odwr�conym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedz�cych z ty�u! Wreszcie zaje�d�amy przed drewniany dw�r wiejski - ciemno, tylko na pierwszym pi�trze �wieci si� okno. Stukam do drzwi - zamkni�te, stukam mocniej - nic, cisza. Opadaj� mi� psy podw�rzowe i musz� rejterowa� na bryk�. Z kolei zaczyna dobija� si� m�j wo�nica. - Niezbyt go�cinnie - my�l�. Na koniec otwieraj� si� drzwi i ukazuje si� wysoki, w�t�ej postawy m�czyzna, oko�o trzydziestki, z blond w�sikiem, z lamp� w d�oni. - A co to? - pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosz�c lamp�. - Czy pa�stwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H. - H.? Jaki H.? - wpatruje si� we mnie. - Niech pan jedzie z Bogiem - m�wi nagle z cicha, jakby dojrza� jaki� znak szczeg�lny - oczy jego uciekaj� w bok, r�ka silniej zaciska si� ko�o lampy. - Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech B�g prowadzi! - i po�piesznie cofa si� do wn�trza. Powiedzia�em ju� ostrzej: - Przepraszam pana. Wczoraj wys�a�em depesz� o moim przyje�dzie. Jestem s�dzia �ledczy H. Pragn� si� widzie� z panem K. - a je�li nie mog�em wcze�niej przyjecha�, to dlatego, �e nie przys�ano po mnie koni na stacj�. Odstawi� lamp�. - A prawda - odpowiedzia� po chwili, zamy�lony, ton m�j nie zrobi� na nim �adnego wra�enia. - Prawda... Pan telegrafowa�... Prosimy bardzo. Co si� okaza�o? �e, jak mi powiedzia� w przedpokoju m�ody cz�owiek (kt�ry by� synem gospodarza), �e po prostu... zupe�nie zapomnieli o moim przyje�dzie i o depeszy otrzymanej poprzedniego dnia rano. Sumituj�c si� i grzecznie przepraszaj�c za najazd, zdj��em palto i powiesi�em na ko�ku. Zaprowadzi� mi� do ma�ego saloniku, gdzie na nasz widok zerwa�a si� z sofy, z lekkim "ach", m�oda kobieta. - Moja siostra. - A, bardzo mi mi�o! I rzeczywi�cie - bardzo mi�o, gdy� kobieco��, cho�by nawet i bez �adnych ubocznych zamiar�w, kobieco��, powiadam, nigdy nie zawadzi. Ale r�ka, kt�r� mi poda�a, jest spocona - kto kiedy widzia� podawa� m�czy�nie spocon� r�k�? - a kobieco�� sama, pomimo wdzi�cznej twarzyczki, jaka�, nie wiem, spocona i oboj�tna, bez �adnej reakcji, rozmam�ana i nieuczesana. Zasiadamy na czerwonych, staro�wieckich mebelkach i zaczyna si� wst�pna konwersacja. Lecz zaraz pierwsze, uprzejme frazesy natrafiaj� na nieokre�lony op�r, i zamiast po��danej potoczysto�ci, wszystko si� rwie, zacina. Ja: - Pa�stwo zapewne zdziwili si�, s�ysz�c stukanie do drzwi o tej porze? Oni: - Stukanie? A, rzeczywi�cie... Ja, grzecznie: - Bardzo mi przykro, �e niepokoi�em pa�stwa, ale musia�bym chyba ca�� noc je�dzi� po polach, jak Don Kiszot, ha, ha! Oni (sztywno i cicho i nie uwa�aj�c za stosowne powita� mego �arcika cho�by konwencjonalnym u�miechem): - Ale� owszem, prosimy bardzo. - C� to? Wygl�da�o dziwnie doprawdy - jakby byli na mnie obra�eni, lub jakby si� mnie bali, lub jakby litowali si� nade mn�, lub te� jakby si� za mnie wstydzili... Wci�ni�ci w fotele unikali mego wzroku, a tak�e nie patrzyli na siebie, z najwy�sz� przykro�ci� znosili moje towarzystwo - zdawa�o si�, �e zaprz�tni�ci s� jedynie sob� i ca�y czas nic tylko dr��, abym nie powiedzia� czego�, co by ich mog�o urazi�. Zacz�o mnie to w ko�cu denerwowa�. Czego oni si� boj�, co jest we mnie takiego? C� to za przyj�cie, arystokratyczne, strachliwe i dumne? Gdy za� zapyta�em o cel mojej wizyty, tj. o pana K., brat spojrza� na siostr�, a siostra na brata, jakby ust�puj�c sobie pierwsze�stwa - wreszcie brat prze�kn�� �lin� i rzek� wyra�nie, wyra�nie i uroczy�cie, jakby to nie wiem co by�o: - Owszem, jest w domu. ZUpe�nie, jakby m�wi�: - Kr�l, Ojciec m�j, jest w domu. Kolacja te� by�a nieco dziwaczna. Podana zosta�a niedbale, nie bez wzgardy dla jedzenia i dla mnie. Apetyt, z jakim, zg�odnia�y, zmiata�em dary Bo�e, zdawa� si� wzbudza� zgorszenie nawet w uroczystym s�u��cym Szczepanie, nie m�wi�c ju� o rodze�stwie, kt�re milcz�c, przys�uchiwa�o si� odg�osom, jakie wydawa�em nad talerzem - a wiecie, jak ci�ko prze�yka�, gdy kto� s�ucha - mimo woli ka�dy k�sek zapada si� w gard�o z okropnym bulgotem. Brat mia� na imi� - Antoni, a siostra - panna Cecylia. Wtem patrz� - kt� to wchodzi? Zdetronizowana kr�lowa? Nie, to matka, pani K., sunie wolno, podaje mi r�k� zimn� jak l�d, spogl�da z cieniem dostojnego zdziwienia i siada bez s�owa. Jest to osoba za�ywna, ma�a, nawet t�usta, typu tych starych matron wiejskich, nieub�aganych na punkcie wszelkich zasad, a zw�aszcza towarzyskich - i spogl�da na mnie surowo, z bezmiernym zdziwieniem, jakbym mia� nieprzyzwoit� sentencj� wypisan� na czole. Cecylia robi ruch r�k� usi�uj�cy t�umaczy�, czy usprawiedliwi� - lecz ruch zamiera w po�owie, atmosfera za� staje si� jeszcze sztuczniejsza i ci�sza. - Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podr�y - rzek�a naraz pani K. - Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem kr�lowej, kt�rej zaniedbano z�o�y� trzeciego pok�onu - jakby jedzenie kotlet�w stanowi� mia�o crimen laesae maiestatis! - Kotlety wieprzowe w domu pa�stwa s� doskona�e! - odpar�em w z�o�ci, gdy� mimo woli robi�o mi si� coraz bardziej ordynarnie, g�upio i nieswojo. - Kotlety - kotlety... - Anto� jeszcze nic nie powiedzia�, mamo - wyrwa�o si� naraz cichej jak trusia, nie�mia�ej Cecylii. - Jak to - nie powiedzia�? Jak to - nie powiedzia�e�? "Jeszcze" nie powiedzia�e�? - Po co to, mamo? - Szepn�� Antoni, zblad� i zacisn�� z�by, jakby mia� siada� na fotelu dentysty. - Antosiu... - Ale� bo... Po co? To oboj�tne... nie warto - zawsze b�dzie czas - powiedzia� i zamilk�. - Antosiu, jak�e mo�na, jak�e - nie warto, co te� ty, Antosiu? - To nikogo nic... To wszyst- ko jedno... - Biedaku ty! - szepn�a matka, g�adz�c go po w�osach; ale odtr�ci� szorstko jej r�k�. - M�� m�j - rzek�a sucho, zwracaj�c si� do mnie - umar� dzisiejszej nocy. - Co?!... Wi�c umar�? Wi�c dlatego! Przerwa�em jedzenie, od�o�y�em n� i widelec - po�kn��em pr�dko k�sek, kt�ry mia�em w ustach. - Jak to? Jeszcze wczoraj odbiera� telegram na stacji! Spojrza�em na nich: wszyscy troje - czekali, skromnie i powa�nie, ale - czekali, z twarzami surowymi, zamkni�tymi, z zaci�ni�tymi ustami; czekaj� sztywno - na c� oni czekaj�? Ach, prawda, przecie� trzeba z�o�y� kondolencj�! By�o to tak niespodziewane, �e w pierwszej chwili zupe�nie straci�em kontenans. Zmieszany, podnios�em si� z krzes�a i wybe�kota�em niewyra�nie co� jak: - Bardzo mi przykro... Bardzo... Przepraszam. - Zamilk�em, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im by�o za ma�o: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on - nie ogolony, one - nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie m�wi�c. Chrz�kn��em, szukaj�c na gwa�t odpowiedniego zagajenia, w�a�ciwego zwrotu, ale w g�owie akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia, oni za� - czekaj�, pogr��eni w cierpieniu. Czekaj�, nie patrz�c - Antoni stuka lekko palcami w blat sto�u, Cecylia skubie wstydliwie r�bek brudnej sukni, a matka bez ruchu, jak skamienia�a, z owym surowym, nieust�pliwym wyrazem matrony. - Zrobi�o mi si� nieprzyjemnie, cho� przecie, jako s�dzia �ledczy, setki zgon�w za�atwia�em w �yciu. Lecz w�a�nie... jak powiedzie� - co innego brzydki, przykryty ko�dr� trup zamordowany, a co innego na katafalku szanowny zmar�y �mierci� naturaln�, co innego pewna bezceremonialno��, a co innego �mier� uczciwa, przyzwyczajona do wzgl�d�w, do manier, �mier�, �e tak powiem, w ca�ym swoim majestacie. Nie, powtarzam, nie zmiesza�bym si� tak przenigdy, gdyby mi byli od razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto byli skr�powani. Zanadto si� bali. Nie wiem, czy dlatego po prostu, �e by�em intruzem, czy te� odczuwali mo�e pewien wstyd z racji mego urz�du w tych okoliczno�ciach, z racji pewnej... rzeczowo�ci, jak� musia�a we mnie wyrobi� d�ugoletnia praktyka, lecz w ka�dym razie - ten wstyd ich jako� okropnie mnie zawstydzi�, zawstydzi� mnie, w�a�ciwie bior�c, zupe�nie nieproporcjonalnie. Wyj�ka�em co� o szacunku i o przywi�zaniu, jakie zawsze mia�em do zmar�ego. Przypomniawszy sobie, �e od czas�w szkolnych nie spotka�em si� z nim nigdy, o czym mogli wiedzie�, doda�em: - w czasach szkolnych. - Poniewa� ci�gle nic nie odpowiadali, a przecie� musia�em jako� zako�czy�, jako� zaokr�gli�, wi�c nie znajduj�c ju� nic wi�cej, zapyta�em: - Czy mog� ujrze� zezw�ok? - a s�owo "zezw�ok" zabrzmia�o jako� bardzo nieszcz�liwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobrucha�o wdow� - rozp�aka�a si� bole�nie i poda�a mi d�o�, kt�r� z pokor� uca�owa�em. - Dzi� - rzek�a p�przytomnie - dzi� w nocy... Rano wstaj�... wchodz�... wo�am - Igna� - Igna� - nic, le�y... Zemdla�am... Zemdla�am... A od tej chwili r�ce mi dr�� bez przerwy, o, niech pan spojrzy! - Po co to, mamo? - Dr��... dr�� bez przerwy - podnosi ramiona. - Mamo - zn�w odzywa si� z boku, p�g�osem, Antoni. - Dr��, dr�� - dr�� same, o, dr��, jak osika... - To nic nikogo... nikomu nic... to wszystko jedno. Wstyd! - wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca si�, odchodzi. - Antosiu! - wo�a z przestrachem matka - Cecylko, za nim... - A ja stoj�, patrz�, na roztrz�sione r�ce, nie mam zupe�nie nic do powiedzenia i czuj�, �e si� trac�, mieszam coraz bardziej. Wdowa rzek�a naraz cicho: - Pan chcia�... Wi�c chod�my... tam... Zaprowadz� pana. - Zasadniczo uwa�am - dzisiaj, gdy na zimno rozpatruj� t� spraw� - �e wtedy mia�em prawo do siebie i do mych kotlet�w, to jest, �e mog�em i nawet powinienem by� odpowiedzie�: - S�u�� - ale naprz�d doko�cz� kotlet�w, gdy� od po�udnia nie mia�em nic w ustach. Mo�e, gdybym tak odpowiedzia�, odwr�ci�by si� bieg wielu tragicznych wypadk�w. Lecz czy moja wina, �e tak mi� sterroryzowa�a, i� kotlety moje, zar�wno jak ja sam, wyda�y mi si� czym� trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak by�em z nag�a zawstydzony - �e do dzi� rumieni� si�, my�l�c o tym wstydzie. Po drodze na pierwszym pi�trze, gdzie le�a� umar�y, szepta�a do siebie: - Straszne nieszcz�cie... Cios, cios okropny... Dzieci nic nie powiedzia�y. Dumne s�, trudne, skryte, nie chc� wpuszcza� byle kogo do serc, wol� zagry�� si� same. Po mnie to wzi�y, po mnie... Ach, �eby tylko Anto� nie zrobi� sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzi�ty, nie da nawet dygota� r�kami. Nie pozwoli� tkn�� cia�a - a przecie� trzeba co� przedsi�wzi��, zarz�dzi�. Nie p�aka�, wcale nie p�aka�... Ach, �eby� chocia� raz zap�aka�! Otworzy�a jakie� drzwi - i musia�em kl�kn�� z pochylon� g�ow�, ze skupieniem w twarzy, podczas gdy ona sta�a z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazuj�c Przenaj�wi�tszy Sakrament. Zmar�y le�a� na ��ku - tak, jak umar�, tyle tylko, �e u�o�ono go na wznak. Twarz sina, obrz�k�a, �wiadczy�a o �mierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych. - Uduszony - szepn��em, cho� wiedzia�em dobrze, �e atak sercowy. - To serce, serce, panie. Umar� na serce... - O, serce umie czasem zadusi�... umie... - rzek�em ponuro. Wci�� sta�a, czekaj�c - wi�c prze�egnawszy si� - zm�wi�em modlitw�, a potem (wci�� sta�a) powiedzia�em cicho: - Szlachetne rysy! R�ce jej tak zadygota�y, �e wypada�o chyba zn�w je uca�owa�. Nie zareagowa�a najl�ejszym poruszeniem, stoj�c w dalszym ci�gu, jak cyprys, zapatrzona gdzie� w �cian� bole�nie - a im d�u�ej tak sta�a, tym trudniej by�o unikn�� okazania cho� cokolwiek serca. Wymaga�a tego zwyk�a przyzwoito��, nie mo�na by�o si� wym�wi�. Podnosz� si� z kolan, str�cam niepotrzebnie jaki� py�ek z ubrania, pokas�uj� cicho - ona za� wci�� stoi. Stoi w zapami�taniu, milcz�ca, z oczami w s�up, jak Niobe, ze wzrokiem przykutym do wspomnie�, zmi�ta, rozmam�ana, a u nosa pojawia si� male�ka kapka i dynda, dynda... jak miecz Damoklesa - a �wiece kopc�. Po paru minutach spr�bowa�em si� odezwa� z cicha - poderwa�a si�, jakby j� co� ugryz�o, post�pi�a par� krok�w i znowu stan�a. Ukl�k�em.. C� za niezno�na sytuacja! C� za dylemat dla cz�owieka tak wra�liwego, a przede wszystkim tak dra�liwego jak ja! Nie pos�dzam j� o �wiadom� z�o�liwo��, niemniej jednak, nikt nie zaprzeczy, by�a w tym z�o�liwo��. Nikt mi� nie przekona! Nie ona sama - to jej z�o�liwo�� napawa�a si� bezczelnie tym, �e ja tu kryguj� si� przed ni� i przed trupem. Kl�cz�c o dwa kroki od tego trupa, pierwszego, kt�rego nie mog�em si� dotkn��, patrzy�em ja�owo na ko�dr� okrywaj�c� go g�adko a� po pachy, na r�ce pieczo�owicie u�o�one na ko�drze - kwiaty doniczkowe sta�y w nogach ��ka, a twarz wy�ania�a si� blado z wg��bienia poduszki. Przygl�da�em si� kwiatom, a potem patrzy�em zn�w w twarz zmar�emu, lecz nic mi nie przychodzi�o do g�owy, jak tylko ta jedna natr�tna my�l, dziwnie uporczywa, �e to jaka� - z g�ry u�o�ona, teatralna scena. Wszystko wygl�da�o jakby wyre�yserowane - tam trup, dumny, nietykalny, spogl�daj�cy zamkni�tymi oczami oboj�tnie w sufit, obok - bolej�ca wdowa, tu - ja, s�dzia �ledczy, na kl�czkach, jak z�y pies, kt�remu za�o�ono kaganiec. "Co by by�o, gdyby tak wsta�, podej��, �ci�gn�� ko�dr� i obejrze� - gdyby przynajmniej dotkn�� - dotkn�� ko�cem palca". To ja my�l� - lecz powa�na uczciwo�� �mierci przygwa�d�a do miejsca, bole�� i cnota chroni� przed profanacj�. - Precz! Nie wolno! Wara! Na kolana! - Co to jest? - pomy�la�em z wolna - kto to tak wyre�yserowa�? Ja jestem cz�owiek zwyk�y, pospolity - nie nadaj� si� do takich wyst�p�w. Nie radz�... Do diab�a! - zastanowi�em si� nagle - co za g�upstwa! Sk�d mi si� to wzi�o? Czy�bym si� zgrywa�? Sk�d u mnie taka sztuczno��, afektacja - przecie� ja na og� jestem zupe�nie inny - czy ja si� od nich zarazi�em? Co to jest - odk�d tu przyjecha�em, wszystko we mnie wypada sztucznie i pretensjonalnie, jakby przedstawiane przez marnego aktora. Zupe�nie si� straci�em w tym domu - okropnie si� zgrywam. - Hm - szepn��em i znowu nie bez pewnej teatralnej pozy (jakbym ju� by� wci�gni�ty w gr� i nie m�g� powr�ci� do normy) - nie radz� nikomu... Nie radz� nikomu robi� ze mnie demona, bo got�w by�bym przyj�� zaproszenie... Wdowa tymczasem wytar�a nos i ruszy�a ku drzwiom, m�wi�c co� do siebie i pochrz�kuj�c, machaj�c r�kami. Gdy na koniec znalaz�em si� sam w swoim pokoju, zdj��em ko�nierzyk i zamiast po�o�y� go na stole - cisn��em o ziemi�, a potem jeszcze - rozmia�d�y�em nog�. Twarz wykrzywi�a mi si� i nabieg�a krwi�, a palce zacisn�y si� kurczowo w spos�b zupe�nie dla mnie niespodziewany. Najwidoczniej by�em w furii. O�mieszyli mnie - szepn��em - w�ciek�a baba... jak to oni wszystko zr�cznie urz�dzili. Ho�dy sobie ka�� sk�ada� - po r�kach ca�owa�! Uczucia wymagaj� ode mnie! Uczucia! Cacka� si� ka��! A ja, powiedzmy - nienawidz� tego. I, powiedzmy - nienawidz�, gdy dygotem zmuszaj� do ca�owania r�k, gdy zniewalaj� do mamrotania modlitw, do kl�kania, do wydobywania z siebie d�wi�k�w fa�szywych, wstr�tnie uczuciowych, a ju� nade wszystko nienawidz� �ez, wzdycha� i kapki u nosa; natomiast lubi� czysto�� i porz�dek. - Hm - chrz�kn��em po pauzie z namys�em, z innego tonu, ostro�nie i jakby pr�buj�c - ka�� si� ca�owa� po r�kach? Po nogach powinienem ca�owa�, bo przecie� jasne, czym jestem wobec majestatu �mierci, i tej bole�ci rodzinnej?... Wulgarnym, bezdusznym szpiclem policyjnym, niczym wi�cej - natura moja wysz�a na jaw. Lecz... hm... nie wiem, czy niezbyt pochopnie, tak, ja osobi�cie by�bym na ich miejscu nieco - ostro�niejszy... odrobin� - skromniejszy... Bo nale�a�oby chyba liczy� si� troch� z tym moim n�dznym charakterem, a je�li ju� nie z moim charakterem... prywatnym, to... to... przynajmniej z mym char