12575
Szczegóły |
Tytuł |
12575 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12575 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12575 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12575 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARTA TOMASZEWSKA
JE�ELI ZE MN� POJEDZIESZ
CZʌ� I
Jaka to pi�kna dziewczyna! Ted Skorsky patrzy� znad gazety, o kt�rej ju� od paru
minut zapomnia�. Kto� postronny m�g�by s�dzi�, �e s�u�y mu jako dyskretna os�ona
ca�kiem niedy-skretnej obserwacji. Dziewczyna sta�a wsparta o balustrad� nad
Tras� �azienkowsk�, lekko pochylona do przodu, wiatr od Wis�y wichrzy� jej
w�osy, kr�tko obci�te, miedzianoz�ote przypomina�y kask rzymskiego wojownika.
Surowy, klasycznie rzymski profil pod tym ka-skiem.
Pi�kna � stwierdzi� Ted Skorsky ze skurczem w sercu. � Dla znawc�w � uzupe�ni� w
my-�li. � Bardzo pi�kna. Czy o tym wie?
Co� z lekka prowincjonalnego by�o w jej stroju, a mo�e w sposobie, w jaki
patrzy�a na p�-dz�ce w dole samochody, wyra�nie zafascynowana rozgrywaj�cym si�
wielkomiejskim spektaklem.
Ted Skorsky ruchem na po�y machinalnym z�o�y� gazet�, schowa� j� do kieszeni
p�aszcza, wsta�, po�o�y� na stoliku kawiarnianego ogr�dka kilka banknot�w i
zrobi� co�, czego absolut-nie nie zaplanowa� � podszed� do niej.
� Przepraszam pani� � rzek� swoj� ameryka�sk� polszczyzn� � czy mog�aby pani
powie-dzie� mi, jak daleko st�d jest do �azienek?
Odwr�ci�a g�ow�, jej spojrzenie by�o zaskakuj�co badawcze. Szybko, bardzo szybko
omiot�o ca�� jego posta�, po czym skupi�o si� wy��cznie na twarzy, co stawa�o
si� niezno�nie kr�puj�ce. Zarazem jednak nasz�o Teda zupe�nie idiotyczne
pragnienie, aby do tej dziewczy-ny m�wi�, powiedzie� jej wszystko o sobie, o
swojej udr�ce, m�wi� do niej. Dlaczego do niej? Milcza�a, a on z dr�eniem serca
czeka�.
� Jeste�my, jak pan na pewno wie, na placu Na Rozdro�u i �azienki s� o dwa kroki
st�d � przem�wi�a wreszcie. Mo�e pan zej�� tu, w d� Agrykol�. S�ucha�
oszo�omiony. �azienki? Jakie �azienki? Co ona m�wi? Mia�a powiedzie� co� zu-
pe�nie innego! Patrzy�a nieporuszona, troch� jakby wzgardliwa.
� Czy mog�aby pani, przepraszam, przyjecha�em ze Stan�w, pierwszy raz w
Warszawie i w og�le w Polsce, czy mog�aby pani, to jest, czy m�g�bym pani�
prosi�, by pani pomog�a mi zwiedzi� �azienki?
W oczach nieznajomej skupi�o si� ostre �wiat�o.
�
Nie pasuje do pana � rzek�a kr�tko.
�
Co do mnie nie pasuje?
� Nie pasuje do pana ten spos�b podrywania � u�ci�li�a. Na pobliski przystanek
podjecha� autobus, podbieg�a. Na szcz�cie wsiadaj�cych by�o wielu, zd��y�.
By�a to najbardziej absurdalna historia, jaka mu si� zdarzy�a od czasu, gdy nie
wiadomo czym powodowany, zaci�gn�� si� na wojn� w Wietnamie. Decyzj� t�
zaskoczy� wszystkich: rodzin�, przyjaci�, a najbardziej siebie samego. Miesi�c
wcze�niej sko�czy� osiemna�cie lat i zapisa� si� na wydzia� prawa Uniwersytetu
Harvarda. Za pieni�dze zarobione w czasie waka-cji kupi� grube tomiska Historii
Niewykrytych Zbrodni, tom wierszy Sylwii Plath oraz wyma-rzon� kurtk� z mi�kkiej
sk�ry i zainstalowa� si� w dw�ch pokoikach skromnego pensjonatu dla student�w.
Poczynania owe stanowi�y pierwszy krok na drodze, kt�r� ten syn wzi�tego
ma�omiasteczkowego lekarza i powie�ciopisarki (swoje bardzo popularne, zw�aszcza
w�r�d kobiet, romanse wydawa�a pod pseudonimem Evelyn Both) wytyczy� sobie
jeszcze w latach, gdy wi�kszo�� jego smarkatych r�wie�nik�w odkrywa�a pierwsze
tajemnice p�ci, bawi�c si� r�wnocze�nie w wojny gang�w. Czasem i on bawi� si� w
wojn�. Cz�ciej jednak czyta�, a ju� prawdziw� jego nami�tno�ci� by�y wszelkiego
rodzaju uk�adanki i puzzle. Dopasowywanie w�a�ciwych element�w sk�adaj�cych si�
na niewiadom� ca�o�� sprawia�o mu rozkosz na po�y zmys�ow�, na po�y mistyczn�;
wydobywa� t� ca�o�� z chaosu, tworzy� j�.
To chyba wtedy zrodzi�o si� w nim przekonanie, umacniane z biegiem lat, �e
wszystko dzieje si� wed�ug ustalonego z g�ry planu, �e istnieje Plan, a zadaniem
cz�owieka na ziemi jest i�� jego tropem, szuka�, bo chaos ludzkiego �ycia jest
tylko pozorny, a wszystko musi znale�� swoje wyt�umaczenie i swoje miejsce. Nie
jest jednak pewne, czy sama nami�tno�� do uk�adanek skierowa�aby go na drog�, z
kt�rej u samego pocz�tku w tak dramatyczny, nie-wyt�umaczalny spos�b zboczy�.
Najpierw by�a inna droga, droga biegn�ca szczytem niewy-sokiego wzg�rza w�r�d
p�l kukurydzy. Przy drodze tej pod stra�� niebotycznej sekwoi sta� dom, w kt�rym
przed laty pope�niono potworn�, do dzi� nie wykryt� zbrodni�.
Dok�adnie w tym samym czasie, gdy dr Jan Skorsky, Amerykanin polskiego
pochodzenia ze sw� �wie�o po�lubion� �on� osiedli� si� w Green Winds, miasteczku
u podn�a owego wzg�rza w�a�nie, m�ody farmer Greg Winter przywi�z� sobie z
dalekich stron dziewczyn�. Greg Winter, jak wi�kszo�� ludzi w miasteczku, rzadko
wyrusza� w podr�, zdarzy�o si� wszak�e, i� w sprawach spadkowych musia�
pojecha� do Nowego Meksyku. Przebywa� tam zaledwie trzy dni. Ale los nie
potrzebuje du�o czasu, aby zastawi� sw� mistern� sie�.
To nie jest ma�e miasteczko Nowy Meksyk, na ulicach, skwerach, placach pe�no
ludzi, Greg Winter zab��dzi�, wszed� do niew�a�ciwej bramy, lecz by�a to w�a�nie
brama, z kt�rej ona wychodzi�a. Niemal si� zderzyli. Odskoczy�, powiedzia�:
�przepraszam�, ona powiedzia�a �nie szkodzi� i � po trzech dniach przywi�z� j�
do swego domu. Pobrali si� od razu.
Nigdy do tej pory nie widziano w miasteczku dziewczyny tak pi�knej, jak Juana
Meravi-liosa Sanchez. Nigdy nie widziano szcz�liwszego cz�owieka od Grega
Wintera.
Nikt te� nie m�g� poj��, co sprawi�o, �e ta pi�kna dziewczyna o urodzie ciemnej
Madonny zechcia�a opu�ci� wielkie miasto i zamieszka� z Gregiem w odludnym Domu
pod Sekwoj�. Znali si� trzy dni. I mieszkali w tym domu razem � trzy dni.
Czwartego dnia rano pi�kna Ju-ana zjecha�a do miasteczka po �wie�e bu�ki na
�niadanie, a gdy po powrocie wesz�a do sy-pialni, by obudzi� m�a, znalaz�a go
le��cego przy ��ku z roztrzaskan� g�ow�.
Nigdy nie wykryto sprawcy tej strasznej zbrodni. Dziewi�� miesi�cy p�niej
urodzi� si� syn. Otrzyma� imi� Greg po nie�yj�cym ojcu. Pi�kna Juana nigdy nie
opu�ci�a Green Winds, nigdy nie zdj�a �a�obnego stroju i nie wysz�a po raz
drugi za m��. Wychowywa�a samotnie swego synka. Mia� on sta� si� najbli�szym
przyjacielem urodzonego trzy miesi�ce p�niej, w tym samym miasteczku, Teda
Oliviera Skorsky�ego.
Ted Skorsky jako jedyny z koleg�w Grega bywa� w Domu pod Sekwoj� i to bywa�
cz�sto. W innych, nie tylko dzieciach zreszt�. Dom pod Sekwoj� i jego pos�pna
w�a�cicielka budzi�y l�k i � jakie� niejasne poczucie winy.
� Roze�mia� si� przy niej, to jakby przy innej splun��, cz�owieka wstyd ogarnia
� powie-dzia� kiedy� emerytowany listonosz, i by�o to dok�adnie to, co odczuwali
inni.
Ma�y Greg, jasnow�osy jak jego ojciec, o szczerej otwartej twarzy budzi�
sympati�. Nikt nie zabrania� swoim dzieciom bawi� si� z nim. Ale � bawi� si� na
dole, w szkole czy na placu zabaw, a towarzyszy� mu do Domu pod Sekwoj�, to by�o
zupe�nie co innego! Na Teda, kt�ry bez obaw i przeszk�d ze strony rodzic�w
chodzi� tam, z Gregiem lub sam, niemal ka�dego dnia, patrzono ze wsp�czuciem.
Nie ma kto dziecku zakaza� � mawiano.
Ojciec Teda, jedyny lekarz w okolicy, bezgranicznie zakochany w swojej
romantycznej �onie, zapracowany, niewiele czasu po�wi�ca� synowi, no a matka...
czy mo�na od matki, kt�ra ca�e dnie sp�dza z pi�rem w r�ku, zamkni�ta w czterech
�cianach, wymaga� rozumu? Mimo takiego prze�wiadczenia, nauczycielka pani
Baxter, sk�din�d mi�o�niczka powie�ci Evelyn Both, poczu�a si� niemile
dotkni�ta, gdy spotkawszy raz pani� Skorsky na ulicy pr�-bowa�a jej zwr�ci�
uwag� na niestosowno�� tak cz�stego bywania jej ma�ego synka w tym ponurym domu.
Pani Skorsky najpierw d�ugo patrzy�a na ni� swymi fio�kowymi oczami, wy-ra�nie
nie rozumiej�c, o co chodzi, po czym zrozumiawszy powiedzia�a:
�
Ten dom jest pi�kny i jest stamt�d najpi�kniejszy widok w ca�ej okolicy. I ta
kobieta jest pi�kna. Co w tym z�ego, �e m�j syn obcuje z pi�knem?
�
Musia�a spojrze� na ciebie jak na wariatk� � za�mia� si� doktor Skorsky, gdy
�ona po-wt�rzy�a mu t� rozmow�. � A swoj� drog�, czy nie uwa�asz, �e jest w tym
troch� racji? Ta straszna zbrodnia... ta dziwna kobieta...
�
Im wcze�niej b�dzie wiedzia�, �e takie rzeczy si� zdarzaj�, �e w �yciu pi�kno
s�siaduje ze zbrodni�, tym harmonijniej b�dzie si� rozwija� � odpar�a z
zagadkowym b�yskiem w swych fio�kowych oczach Evelyn Both.
Ted s�ysza� s�owa matki i zapami�ta� je. Dopiero jako cz�owiek doros�y
zrozumia�, jak bar-dzo si� myli�a. Myli�a si�! Nie wiedzia�a, jakim wstrz�sem
by� dla nami�tnego mi�o�nika puz-zli mo�e nie tyle sam fakt zbrodni, lecz to, �e
pozosta�a nie wykryta. Jaki� porz�dek zosta� tu zak��cony, a to si� upartemu,
wnikliwie porz�dkuj�cemu sw�j �wiat dziecku nie mie�ci�o w g�owie. Zabito
cz�owieka. Okrutnie, bezmy�lnie, bo przecie� z domu nic nie zgin�o. Zadano
potworny b�l kochaj�cej go kobiecie. I � nic. Zwyczajnie nic. Akta nie
wyja�nionej sprawy ��k�y w archiwach, a morderca bezkarnie chodzi� po �wiecie.
By�. Istnia�. A w Wielkim Puz-zlu, jakim jest �ycie, widnia�o puste miejsce,
dziura, otch�a�, nad kt�r� pochyla� si� dr��cy, rozpaczliwie zakochany ch�opiec.
Ja go znajd�. Znajd� go.
T� milcz�c� przysi�g� sk�ada� niemal ka�dego wieczoru. Z okna swego pokoju
spogl�da� w stron� wzg�rza, gdzie olbrzymia sekwoja znaczy�a miejsce, w kt�rym
mrok osnuwa� dom z niebieskimi, teraz zamkni�tymi okiennicami. Za tymi na
pierwszym pi�trze by� jej pok�j. Tam ona, Meraviliosa, spa�a snem niespokojnym
lub mo�e patrzy�a w sufit oczami suchymi z braku dawno wylanych �ez, nie�wiadoma
tego, �e on sk�ada przysi�g� pe�n� dzieci�cej �arli-wo�ci i ca�kiem
niedzieci�cej determinacji.
Zamierza� dotrzyma� tej przysi�gi. Zamierza� by� tym, kt�ry przywraca
sprawiedliwo��, kt�ry stoi na stra�y Planu. Postanowi�, �e w swym doros�ym �yciu
zajmie si� demaskowa-niem nie wykrytych zbrodniarzy.
Po wielu latach rozpocz�� studia na Uniwersytecie Harvarda. Miesi�c p�niej
zg�osi� si� jako ochotnik na wojn� w Wietnamie.
Kiedy ju� lecia� ci�kim transportowym helikopterem nad nizin� Quang Nai (mg�a
osnu-wa�a pola ry�owe i wojn�, o kt�rej szybko si� dowie, �e by�a przede
wszystkim zimna, lepka i zgni�a), absurdalno�� tego, co si� dzieje, tego, co si�
z nim dzieje, po prostu go porazi�a. W pewnym momencie zacz�� si� �mia�, co
dow�dca plutonu �Charlie�, do kt�rego zosta� wcie-lony, wzi�� za przejaw
histerycznego l�ku.
Teraz, w Warszawie, jad�c zat�oczonym, niezbyt przyjemnie pachn�cym autobusem
czu� si� niemal dok�adnie tak samo. To, co si� dzia�o: fakt, �e nieoczekiwanie
dla siebie i nie wia-domo po co zaczepi� nieznajom� polsk� dziewczyn�, a
zw�aszcza to, �e po wyra�nej odprawie wskoczy� za ni� do autobusu, by�o
ca�kowicie absurdalne. Tak bardzo absurdalne, �e przy-wo�a�o doznanie z tamtego
lotu ku wojnie, na kt�r� przecie� nie chcia�, ba, nie mia� najmniej-szego
zamiaru i��, i o kt�rej potem przez wiele lat bezskutecznie stara� si�
zapomnie�.
Zaabsorbowany w�asnymi doznaniami, nat�okiem nag�ych wspomnie� nie zauwa�y�,
kiedy autobus zatrzyma� si� na przystanku. Gdy spojrza� tam, gdzie jeszcze przed
chwil� zza ramie-nia brodatego dryblasa wystawa� miedzianoz�oty kask, nie
zobaczy� go.
Wysiad�a � pomy�la� w pop�ochu. � Zgubi�em j�.
Dopiero teraz w pe�ni zda� sobie spraw� z tego, jak bardzo si� w tym nijakim
t�umie wy-r�nia�a. W niczym nie przypomina�a �adnej z natarczywie mu si�
przygl�daj�cych dziew-czyn i kobiet o spojrzeniach �enuj�co wprost
jednoznacznych. By�a inna. Z innej epoki. Dla znawc�w.
U�miechn�� si� z gorycz�.
Znawca! To w�a�nie s�owo rzuci�a mu Soledad w jednej z tych dzikich scen, o
kt�rych my-�la�, �e je uwielbia�a. Dzi� wiedzia�, �e j� zabija�y; by�y krzykiem
bezsilno�ci i przeczuciem kl�ski.
� Jeste� zara�ony tymi wspomnieniami! Jeste� zara�ony t� kobiet�! Jeste� chory.
Ty po prostu jeste� nienormalny!
To Greg Winter powiedzia� Soledad, �e jego matka Juana, tragiczna wdowa z Domu
pod Sekwoj� by�a wielk� dzieci�c� mi�o�ci� Teda. Nie dorzuci�, �e i jego
pierwsz� wielk� mi�o-�ci�. Ale Soledad, kt�ra od czternastego roku �ycia
ci�gn�a za sob� tabuny wielbicieli, czy-ta�a w m�czyznach jak wysokiej klasy
szyfrantka bez trudu dobieraj�ca klucz do najzawilej zaszyfrowanego tekstu.
Autobus zatrzyma� si� ko�o hotelu �Bristol�. Ted Skorsky wysiad� �egnany
t�sknymi spoj-rzeniami kobiet. Nie zaszczyciwszy uwag� sm�tnej postaci Boles�awa
Prusa, ra��co martwej zw�aszcza w zestawieniu z wiosenn� zieleni�, zawr�ci�.
Poprzedni przystanek by� przy Uni-wersytecie, tam wysiad�a i mog�a tam i��.
Uniwersytet, tak. To by do niej pasowa�o, mog�a by� asystentk�, a mo�e jeszcze
studentk�?
Szed� szybko, usi�uj�c sobie przypomnie�, czy trzyma�a w r�ku jak�� torb�,
teczk�, ksi��-k�. Nie pami�ta�. Zapami�ta� tylko jej twarz, w�osy oraz to, �e
by�a ubrana w co� granatowe-go. A tak�e to, �e w jej wygl�dzie by�o co� z
�yciowego rozbitka. Na pewno odstrasza�a m�-czyzn sw� ch�odn� urod�. Mo�e nie
tylko urod�.
Przypomnia� sobie badawcze, prze�wietlaj�ce spojrzenie, jakim go od st�p do g��w
zlu-strowa�a; czu� si� w�wczas tak, jakby widzia�a go na wskro�, a kt�ry
m�czyzna to lubi?
Ted Skorsky pokr�ci� g�ow� i nieoczekiwanie si� roze�mia�. Po prostu parskn��
�miechem, czym �ci�gn�� na siebie wyra�nie zgorszone spojrzenia przechodni�w.
Zw�aszcza �e zdarzy�o si� to akurat ko�o pomnika kardyna�a Stefana Wyszy�skiego,
stoj�cego przed ko�cio�em Wi-zytek. Egzotyka tego kraju! By� tu zaledwie od
tygodnia, lecz z ka�dym dniem pot�nia�o w nim uczucie, �e ca�e jego niema�e
przecie� do�wiadczenie m�czyzny dobijaj�cego czter-dziestki, jego nawyki,
wychowanie, tutaj nie zdaj� si� na nic, ba, sprawiaj�, i� bezustannie, on,
najtaktowniejszy cz�owiek na �wiecie, zachowuje si� niby �w przys�owiowy s�o� w
skle-pie z porcelan�, �e stale co� obra�a, �e stale i c h obra�a. Tak
straszliwie bior� wszystko (i siebie) na serio! �miertelna powaga i �miertelna
nuda.
Jak to o Polakach powiedzia� mu w Pary�u �wie�o upieczony emigrant? �We� w jedn�
r�-k� krzy�, w drug� bia�o-czerwon� chor�giewk�, a p�jd� za tob� jak barany�.
Nie, nie tak, nie tak! To za �atwe. Ten �klocek� ma swoje miejsce, lecz nie
charakteryzuje ca�o�ci. Pod�wiadomie czu�, �e polskie puzzle sprawi�yby k�opot
najt�szej g�owie wy�wi-czonej od dziecka w tej grze. A on ci�gle nie by� pewny,
czy do tej gry ma ochot� przyst�pi� (dlaczego tu przyjecha�, dobry Bo�e,
dlaczego?).
Rozgl�daj�c si� bacznie dooko�a i usi�uj�c odtworzy� najdrobniejsze szczeg�y
wygl�du nieznajomej, zda� sobie nagle spraw�, �e tak w�a�nie wyobra�a� sobie
�typow� Polk�. Z rzymskim profilem! Znowu parskn�� �miechem, ale nast�pi�o to
przed bram� Uniwersytetu, wi�c nie wzbudzi� ju� wyra�nego zgorszenia.
Wszed� na obszerny dziedziniec i rozgl�da� si� wok� ciekawie, nagle wyzbyty
owej szczeg�lnej presji, kt�ra kaza�a mu �ciga� nieznajom�. A mo�e raczej �
nagle wyzwolony z czego� mrocznego, co od lat k�ad�o si� cieniem na jego �yciu?
Czu� si� tak, zupe�nie bez po-wodu, jakby zrzuci� z ramion brzemi� swej
skomplikowanej egzystencji, jakby jeszcze nie utraci� tej osobliwej niewinno�ci
duszy, kt�ra jest mo�liwa jedynie w�wczas, gdy nie prze-kroczy si� �adnej z
zasad, dzi�ki kt�rym cz�owiek mo�e sobie patrze� w oczy, a g�ow� nosi� wysoko.
W tej chwili, krocz�c z wolna przez zalany s�o�cem dziedziniec, Uniwersytetu
Warszaw-skiego, ni�s� j� wysoko. Szczup�y, wysportowany, w wytwornym wiosennym
trenczu i kape-luszu z mi�kkim rondem, widzia�, �e mo�e si� podoba� i � tak! �
podoba� si� sobie. Dr�czony bezustannym poczuciem winy oduczy� si� ju� czerpa�
przyjemno�� z w�asnego wygl�du. To by�o naprawd� przyjemne tak i�� w wiosennym
s�o�cu i czu� swoje cia�o pr�ne i silne. W g��bi duszy wyra�nie czeka� na co�,
co mia�o przyj��, co przebija�o si� zwyci�skie przez mur niemo�no�ci i
beznadziei, kt�ry siedem lat temu przegrodzi� nurt jego �ycia. Nieznajoma z
placu Na Rozdro�u! Ona to sprawi�a? Nieoczekiwanie nabra� pewno�ci, �e j�
znajdzie i �e po to w�a�nie, aby j� spotka� i prze�y� to, co zapowiada�a,
przyjecha� do Polski.
Zdj�� kapelusz i zadar� g�ow� do g�ry. Mia� wra�enie, �e niebo nigdy jeszcze nie
by�o tak wiosenne, jak tego dnia, a s�o�ce nigdy nie rozpyla�o tyle rado�ci.
Sta� z twarz� uniesion� ku niebu, zalan� s�o�cem.
Nie mia� poj�cia, �e ta, za kt�r� tutaj przyszed�, z okna biblioteki na pi�trze
patrzy�a na niego. Na ciemn� g�ow� zadart� do g�ry, na kosmyk w�os�w
przecinaj�cy opalone czo�o, na twarz m�sk� i ch�opi�c� zarazem, kt�ra w tym
o�wietleniu promienia�a m�odo�ci�, na jego usta, zw�aszcza na jego usta.
Wiedzia�a, �e ten niezwykle atrakcyjny m�czyzna przyszed� tu za ni�. Za ni�!
Wystarczy�oby zej�� na d� lub mo�e tylko otworzy� okno. Ale Irma Osso-wiecka,
cho� bardzo jeszcze m�oda, mia�a za sob� gorzkie, tragiczne wprost
rozczarowanie. Zaowocowa�o ogromn� nieufno�ci� i � bardzo jeszcze dziecinn�
pewno�ci�, �e dobro, pi�kno i mi�o�� zdarzaj� si� tylko w ksi��kach. Na tej
ziemi w ka�dym razie.
Patrzy�a na tego pi�knego m�czyzn�, ksi�cia nie tyle z bajki, co z innego
�wiata i marzy-�a. M�g�by j� porwa�, m�g�by j� wyzwoli� z beznadziejnej
egzystencji, na kt�r� skaza� j� los, m�g�by zabra� j� st�d. Zabra� st�d!
Pogr��ona w swych rojeniach, nie us�ysza�a krok�w za plecami. G�os, kt�ry j�
wyrwa� z t�sknego zamy�lenia, by� brutalnym przywo�aniem do porz�dku �wiata, by�
g�osem rzeczywi-sto�ci, kt�ra budzi z marze�.
� A jednak przyjecha�a�!
Nie odwr�ci�a g�owy. Drgn�a tylko zaskoczona, a potem dos�ownie st�a�a, jak
gdyby powiew mrozu w jednej chwili zamieni� j� w bry�� lodu. Czu�a zimno, kt�re
od niej emano-wa�o, lecz przede wszystkim czu�a lodow� barier� dziel�c� j� od
stoj�cego za ni� m�czyzny. M�czyzny, kt�ry j� tak straszliwie zawi�d�, kt�ry
zada� jej b�l, jakiego �adna �aska nie przemieni w mi�o�� i zrozumienie. �A
jednak przyjecha�a�!�
� Nie do ciebie! � rzuci�a, z trudem rozwieraj�c st�a�e wargi � i wybieg�a,
nawet na niego
nie spojrzawszy. Usun�� si� kurtuazyjnie.
Jego spokojna, wytworna kurtuazja! S�ynny profesor Arnold Wirski o wygl�dzie i
manie-rach Europejczyka! Jej mistrz i kochanek. �miechu warte.
Przydarzy�a si� jej tuzinkowa historia: wybitnie utalentowana studentka
pokocha�a swego profesora, uwierzy�a w ich wsp�lne naukowe i osobiste
przeznaczenie, w to, �e j� wybra� dla niej samej. Jak straszliwie j�
wykorzysta�. W jak�e banalny wpad�a spos�b. Dumna i ambitna, przekonana
niebezpodstawnie o swojej wyj�tkowo�ci, o tym, �e czeka j� niezwyk�y los, wpa-
d�a w pospolit� pu�apk�. Jak najzwyczajniejsza na �wiecie dziewczyna. Bana�.
Bana�!
Porzuci�a wszystko, uciek�a i zaszy�a si� niby zraniony zwierz na kra�cach
Polski. Og�u-ch�a na rozbrzmiewaj�cy w niej od dzieci�stwa zew przeznaczenia,
kt�rym mia�a by� s�awa. Zoboj�tnia�a na pewno��, �e gdzie� w mrokach �wiata jest
�wiat�o, kt�rego blask j� opromie-ni. Dlaczego wi�c dzi� przyjecha�a? Dlaczego
uciekaj�c przed podrywaj�cym j� cudzoziem-cem wpad�a akurat tutaj, do czytelni,
gdzie przecie� w ka�dej chwili on m�g� wej��, tak jak wszed�? Dlaczego i po co
przyjecha�a do Warszawy w�a�nie dzi�? Dlaczego a� tak panicznie ucieka�a przez
nieznajomym? Przypomnia�a sobie, �e w momencie kiedy tak nieoczekiwanie przed
ni� stan��, przeszy�o j� zaskakuj�ce pragnienie, by przyci�gn�� j� do siebie i
przytulon� d�ugo, d�ugo ca�owa�. By�o to dla niej uczucie zaskakuj�co nowe.
Przystan�a na pode�cie schod�w poruszona tym przypomnieniem, przepe�niona
niejasnym przeczuciem, �e znalaz�a si� mi�dzy dwoma biegunami swego �ycia, �e
stoi na progu odkry-cia jakiej� niezwykle istotnej tajemnicy o sobie.
� Prosz�, prosz�, co za niespodzianka! Irma Ossowiecka we w�asnej osobie! Tym
razem odwr�ci�a si� natychmiast, cho� te� pozna�a g�os, tyle �e tak jadowicie
jeszcze nigdy nie brzmia�. Odczu�a ten g�os jak cios sztyletu w plecy.
Co za pech � pomy�la�a ze z�o�ci� � ledwo tu wesz�a, ledwo si� pokaza�a po tak
d�ugim czasie, od razu musia�a si� natkn�� na tych dwoje, w�a�nie na nich, a
byli ostatnimi, kt�rych chcia�aby spotka�, ba, kiedykolwiek widzie� na oczy.
Powinna by�a teraz, tak jak to zrobi�a przed chwil�, rzuci� jak�� ostr� replik�
i odej��. Lecz sta�a, nie b�d�c w stanie pokona� dziw-nej fascynacji i
obrzydzenia zarazem.
Sabina Holz. Kole�anka ze szko�y, teraz studentka z tego samego wydzia�u, na
kt�rym Ir-ma by�a ju� asystentk�. Sabina Holz, kt�rej g�os w telefonie p�tora
roku temu zapowiedzia� apokalips�. Kt�ra zapewne zaj�a teraz jej miejsce u boku
profesora Wirskiego, cho� nie, cho� nie, na to by�a za ma�o utalentowana! W
dziedzinie fizyki teoretycznej w ka�dym razie. Mog�a wszak�e � zaj�� jej miejsce
w jego ��ku. Tak to cynicznie pomy�la�a, z uczuciem, �e cynizm tych s��w
po�wiadcza jej gorzk� znajomo�� �ycia. Sabina Holz! Nigdy nie zapomni owej
chwili, gdy ta nowa kole�anka pojawi�a si� w ich klasie. Ekskluzywne liceum im.
Nar-cyzy �michowskiej w Warszawie, szko�a, w kt�rej Irma od pocz�tku czu�a si�
�le. Nie zno-si�a panuj�cego w niej szpanu i zad�cia, a tak�e dziewcz�t, kt�re w
spos�b niezno�nie sztucz-ny pozowa�y na zblazowane i doros�e. Jak�e by�a tam
obca. Marzenie o przyja�ni rozwiewa�o si� z ka�dym dniem.
I oto pewnego dnia do klasy, poprzedzona przez wychowawczyni�, wesz�a Sabina
Holz. Wysoka, szczup�a, ubrana z dyskretn� elegancj�. Irma zapami�ta�a kr�tki
�akiecik z ciemno-popielatego aksamitu, zapinany na d�ugi rz�d obci�gni�tych tym
samym materia�em guzicz-k�w. Sabina mia�a niezwykle bia�� sk�r�, ciemne w�osy
zaczesane g�adko i rozdzielone po �rodku, jak na portretach kobiet z
dwudziestolecia, ods�ania�y czo�o mo�e zbyt niskie, a mo�e takie si� tylko
wydawa�o w kontra�cie ze zmniejszaj�cymi wszystko, za�amuj�cymi proporcje
ogromnymi czarnymi oczami. Podczas kr�tkiej prezentacji sta�a nieruchomo, bez
s�owa, bez porozumiewawczego spojrzenia czy u�miechu, a potem poruszaj�c si� ze
swobodn� dystynk-cj� znamionuj�c� nieskazitelne wychowanie, usiad�a na wskazanym
przez nauczycielk� miej-scu. Irma pokocha�a j� natychmiast, ca�� si�� swej
marz�cej o bratniej duszy natury.
Ona jest inna ni� te rozwydrzone dziewuchy. Ona b�dzie po mojej stronie! �
pomy�la�a w�wczas w uniesieniu. Uwierzy�a, �e po��czy je przyja�� g��boka,
przejmuj�ca jak mi�o��.
Nie by�a inna. A mo�e zreszt� by�a? Dojrzalsza ni� inne, bardziej wyrafinowana.
Pod szcze-g�ln� os�on�, jak� stwarza�y pal�ce czarne oczy, skrywa�a okrucie�stwo
i ch��d. Ile� zada�a b�lu zabiegaj�cej o jej przyja�� dziewczynie!
Sta�a teraz naprzeciw Irmy. Ch�odna, mleczna twarz rozp�ywa�a si� w p�mroku
korytarza. Ciemne magnetyczne oczy jak zwykle kusi�y i odpycha�y; by�a w nich
jaka� trudna do okre-�lenia si�a, jaka� wiedza, raczej z�a ni� dobra. Ile razy
tak sta�a naprzeciw niej? Przyci�gana i odpychana. Najtrudniejsza do zniesienia
by�a �wiadomo��, �e Sabina �wietnie wie, co si� w niej dzieje i �e si� tym
skrycie rozkoszuje, �e si� tym po prostu napawa.
Kto� z ha�asem otworzy� drzwi, no�yce blasku wyci�y z p�mroku t� twarz jak
maska.
� Cze��! Spiesz� si� � rzuci�a szorstko Irma.
W zam�cie wywo�anym nieoczekiwanym i nie chcianym spotkaniem zupe�nie
zapomnia�a, �e nieznajomy wci�� stoi na dziedzi�cu. Cofn�a si� w ostatniej
chwili i sta�a ukryta za drzwiami, z bij�cym sercem, niepokoj�co �wiadoma swego
cia�a i pulsuj�cego w nim ciep�a.
Niech ju� p�jdzie. Niech on ju� wreszcie p�jdzie � pomy�la�a z rozpacz�.
Ted Skorsky w�a�ciwie nie mia� zamiaru ruszy� si� z miejsca, w kt�rym
przystan��, cho�-by dlatego, �e tu w�a�nie spad�a na niego niezrozumia�a b�ogo��
i nadzieja. Spl�tane nici jego �ycia zacz�y uk�ada� si� w sp�jny, logiczny
wz�r. Mia� absolutn� pewno��, �e dziewczyna jest blisko. Czu� jej obecno��, och,
niemal czu� jej dr�enie, kt�re wywo�ywa�o w nim od-d�wi�k. W uniesieniu, jakiego
nie zazna� od czasu, kiedy jako dziesi�cioletni ch�opiec sta� w oknie swego
pokoju i patrzy� w stron� Domu pod Sekwoj�, czeka�.
Us�ysza� stukot kobiecych obcas�w, odwr�ci� si� �ywo, spojrza�, ale z gmachu
wysz�a nie ta, na kt�r� czeka�. M�oda kobieta w ��tym p�aszczu i nasuni�tym na
czo�o kapelusiku zale-dwie spojrza�a na Teda, lecz poczu� si� tak, jakby
przechodz�c obw�cha�a go. Nag�e, niena-wistne po��danie ogarn�o jego l�d�wie,
opad�o i pozostawi�o go w pe�nej grozy pustce. Nie m�g� pozwoli�, by go
unieruchomi�a! Wcisn�� z powrotem kapelusz i przez zalany s�o�cem dziedziniec
ruszy� ku bramie.
Irma Ossowiecka, kt�ra to wszystko widzia�a, pomy�la�a, �e pod��y� za Sabin�
Holz, i po raz pierwszy, odk�d spad�y na ni� te wszystkie ciosy, pozwoli�a sobie
na nienawi��, ostr�, wyzwalaj�c�.
� �ycie jest ponur� �a�osn� przygod� � stwierdzi p�niej, opowiadaj�c to
wszystko Fili-powi, zakochanemu w niej powiernikowi z dobrowolnego wygnania, a
Filip Niemcewicz tyl-ko pochyli g�ow� w milcz�cym uporze, co j� jak zwykle
zirytuje.
Tymczasem Ted Skorsky wcale nie poszed� za Sabin� Holz. Musia� co� zrobi�,
ruszy� gdzie�, jak to zrobi� kt�rej� pe�nej udr�ki nocy w Wietnamie, gdy wype�z�
z p�ytkiego okopu wype�nionego mu�em i wod� i ruszy� w lepk�, zgni�� mg�� na
spotkanie �mierci, kt�rej pa-nicznie si� ba� i kt�r� w owym momencie z rozpacz�
prowokowa�. To Greg Winter uratowa� mu w�wczas �ycie.
Ted zacisn�� pi�ci, kr�tko obci�te paznokcie zada�y nie do�� b�lu. Tamto bola�o
niesko�-czenie bardziej. Mo�e by nie pomy�la� o tym okopie na polach ry�owych,
gdyby nie to, �e na warszawskiej ulicy raz po raz napotyka� m�odych, do��
niechlujnie zaro�ni�tych ludzi. Jak twarze koleg�w w okopach. Podobnie jak wo�
zat�oczonego warszawskiego autobusu nasu-n�a mu skojarzenie z zapachem
wype�niaj�cym transportowy helikopter wioz�cy ich na woj-n�.
Co si� ze mn� dzieje? � pomy�la�.
Co� si� dzia�o � wiedzia� tylko tyle. I wszystko mia�o jaki� ukryty, wa�ny sens.
Zna� takie chwile. Chwile, gdy �wiat nabiera wyrazisto�ci chi�skiego pejza�u i
przekazuje sygna�y, kt�-rych zazwyczaj w zgie�ku codzienno�ci nie spos�b
odebra�. A t� dziewczyn� na pewno od-najdzie. Sta�o si� to nagle spraw� �ycia i
�mierci. Odnajdzie j�, znowu spojrzy na niego ba-dawczym, przenikliwym
spojrzeniem i wreszcie dowie si�, kim naprawd� jest Ted Skorsky, urodzony
trzydzie�ci osiem lat temu w Green Winds w Ameryce. Ted Skorsky, kt�ry nie do-
trzyma� z�o�onej w �arliwo�ci serca dzieci�cej przysi�gi, kt�ry za przyja��, za
uratowanie
�ycia zap�aci� najczarniejsz� zdrad�.
Dowie si� tego.
Zabawne!
Wzruszy� ramionami rozbawiony, a zarazem autentycznie przej�ty. Rozpi�� p�aszcz
i zno-wu zdj�� kapelusz: zrobi�o si� ciep�o. Hotel �Victoria�, w kt�rym
mieszka�, by� niedaleko. Wst�pi tam, aby si� przebra�. A potem, potem zapewne
wr�ci na uniwersytet.
Rozleg�y plac Pi�sudskiego, przylegaj�cy do Ogrodu Saskiego, poprzecinany
parkanami, niby listwami �aluzji, wygl�da� w tym o�wietleniu jak ogromne okno,
przez kt�re mo�na zaj-rze� do wn�trza ziemi.
Do hotelu wchodzi� w znakomitym humorze.
Portier w br�zowej liberii z szacunkiem otworzy� mu drzwi. Recepcjonistka o
wygl�dzie trzeciorz�dnej gwiazdy filmowej przerwa�a prowadzon� w�a�nie rozmow�
telefoniczn�.
� Przyjecha�a pana �ona, mister Skorsky � powiedzia�a u�miechaj�c si� zalotnie.
� Czeka na pana w kawiarni.
Soledad siedzia�a przy oknie, w g��bi sali. Kawiarnia by�a rozleg�a i do��
zat�oczona, lecz Soledad siedzia�a jak gdyby sama, na scenie. Ten k�t sali
przyci�ga� wszystkie spojrzenia, a w ka�dym razie Ted patrz�cy od progu nie mia�
co do tego najmniejszych w�tpliwo�ci. Bardzo jasna w kolorycie, stwarza�a wok�
siebie ciemno�� g�st� od m�skich po��da� i zawistnej kobiecej adoracji. Mia�a
trzydzie�ci pi�� lat i by�a w pe�nym rozkwicie swej urody.
Patrzy�a w okno, pal�c papierosa. Wspania�e popielatoblond w�osy, odrzucone z
czo�a, l�ni�y nasycone s�o�cem, jej g�owa w lokach przypomina�a drogocenny
klejnot, lecz w twarzy najbardziej niezwykle by�y oczy. Jak bia�y topaz o
zielonkawo��tych refleksach. Od czasu do czasu zw�a�y si� lekko jak oczy kota.
Urodzi�a si� pod znakiem Lwa, w Rzymie, a w ka�dym razie takie miejsce urodzenia
mia�a wpisane do paszportu, jako jedna z trzech c�rek w�oskiej pi�kno�ci i
ameryka�skiego dyplomaty. Modelka, projektantka mody i w�a�cicielka jednego z
najwy�ej cenionych dom�w Haute Couture.
Ma�o kto wiedzia�, �e z wykszta�cenia by�a filologiem klasycznym i pracowa�a nad
prze-k�adem Owidiusza, co Ted odkry� zupe�nie przypadkowo, jak przypadkowo
odkrywa� wiele innych, na og� zaskakuj�cych szczeg��w z jej wymykaj�cego si�
wszelkiej kontroli �ycia. Czy istotnie by�a wsp�w�a�cicielk� luksusowego domu
schadzek dla pa� z towarzystwa? Tu� przed wyjazdem do Polski napomkn�� mu o tym
kto�, kto nie wiedzia�, co go ��czy z t� atrak-cyjn� blondynk�. By� czas, gdy
tylko duma powstrzymywa�a Teda od wynaj�cia prywatnego detektywa, kt�ry pom�g�by
mu uporz�dkowa�, u�o�y� w czyteln� ca�o�� nieprawdopodobnie skomplikowane puzzle
jej �ycia, nad kt�rymi postawi� go los. To Greg Winter by� tym narz�-dziem losu.
Greg Winter, najbli�szy przyjaciel Teda. Jej by�y m��.
Soledad powolnym ruchem zdusi�a w popielniczce papierosa i odwr�ci�a g�ow� od
okna. Cofn�� si�, nie do�� szybko wszak�e, aby go nie zobaczy�a. Nie poruszy�a
si� i tylko szcze-g�lna szklisto�� spojrzenia zdradza�a jej napi�cie.
Widzia�a, jak si� cofn��. Wiedzia�a, �e stoi tam w�ciek�y na siebie i �e za
chwil� podejdzie do niej z twarz� przyobleczon� w wyraz rado�ci i zachwytu.
Zmarszczka goryczy, kt�ra zarysowa�a si� w k�ciku jej ust, wygl�da�a jak
sztucznie dole-piona jak dorysowana przez niezdarnego pacykarza do znakomitego
portretu. Ka�da zmarszczka, ka�dy rys, kt�ry pog��bia� wyraz jej twarzy, twarzy
efektownej gwiazdy filmo-wej, zdawa� si� by� sztuczny. Nikt opr�cz niej nie
wiedzia�, jak bardzo czasem z tego powodu cierpia�a. Jak nikt by nie dostrzeg�,
�e cierpia�a w tej chwili.
Ted Skorsky odetchn�� g��boko i swobodnym krokiem, kt�ry tak lubi�a, wszed� na
sal�. Od razu wszystkie g�owy odwr�ci�y si� ku niemu, jakby z g�ry wiadomo by�o,
do kogo tu idzie, do kt�rego stolika si� skieruje. Nie by� tego �wiadom. Teraz
widzia� tylko j�, szed� ku jej oczom, kt�re w miar�, jak si� zbli�a�, z wolna
ciemnia�y.
�
Soledad! � powiedzia� z uczuciem.
�
Zrobi�am ci niespodziank�. Nie cieszysz si�?
�
Ciesz� si�! Uwielbiam twoje niespodzianki!
To nieprawda. To prawda. Nieprawda. Prawda. Patrzy� na jej usta pe�ne s�odyczy,
lecz to co� delikatnego, czu�ego, co ukaza�o si� w uniesionej ku niemu twarzy,
znik�o jeszcze szyb-ciej, ni� si� pojawi�o. Jej oczy pociemnia�y.
�
Chod� � powiedzia� nie siadaj�c.
�
Nie napijesz si� kawy?
�
Nie. Nie mam w tej chwili ochoty.Mam ochot�, do diab�a. Nie mam ochoty. Mam
ochot�.
�
Mam ochot� na co� zupe�nie innego � powiedzia� ca�kiem szczerze.
�
Czu�, �e odgrywa znan� mu do znudzenia rol� w id�cej latami sztuce, r�wnocze�nie
ka�
dym nerwem czu� prawd� swoich s��w, swego spojrzenia. Prawda. Nieprawda.
� Chod�.
Wsta�a i natychmiast poczu� cisz� za plecami, jakby wszyscy naraz przestali
m�wi�. Szed� z ni� ku wyj�ciu bole�nie �wiadom tego, �e na nich patrz�. Soledad
ostatnio ubiera�a si� z wyrafinowan� prostot�, lecz nic nie mog�o sprawi�, aby
m�czy�ni nie rozbierali jej wzro-kiem; powiedzie�, �e by�a seksowna, to jakby
nie powiedzie� nic. Budzi�a uczucia absolutnie jednoznaczne. Zawsze, kiedy z ni�
szed�, gdziekolwiek si� z ni� pokazywa�, rozdziera�y go sprzeczne uczucia �
dumy, �e idzie z tak efektown� kobiet�, kobiet�, kt�rej mu. wszyscy za-zdroszcz�
i � nienawi�ci do siebie za to, �e z tak� w�a�nie kobiet� idzie.
Nie tak� kobiet� wyobra�a� sobie zawsze u swego boku. Nie tak�! Mia�a to by�
pi�kno�� surowa, czysta, nacechowana szlachetn� prostot�, jak pi�kno�� Juany z
Domu pod Sekwoj�. Jak pi�kno�� nieznajomej dziewczyny z placu Na Rozdro�u.
Tymczasem za� (od ilu to ju� lat?) kroczy� u boku kobiety, kt�ra by�a ca�kowitym
zaprzeczeniem jego idea�u, kt�ra, co wi�-cej nie zaspokaja�a jego duchowego
g�odu, jego wewn�trznego osamotnienia, kt�ra nie po-winna nale�e� do niego. A
przecie� to ona by�a jego przeznaczeniem. Co do tego nie mia� najmniejszych
w�tpliwo�ci.
Soledad sz�a obok niego w woni perfum zmieszanej z jej w�asnym zapachem. Soledad
tu, w Warszawie. W dniu, kiedy otrzyma� znak. Jego serce wezbra�o buntem i
pragnieniem wolno�ci.
Wzi�� j� w ramiona, gdy tylko znale�li si� w pokoju.
Irma Ossowiecka czeka�a na matk�. W owym strasznym dniu, gdy spakowawszy si� na
�eb na szyj� oznajmi�a, �e wyje�d�a, co by�o r�wnoznaczne z porzuceniem pracy na
uniwersyte-cie, matka nalega�a tylko na jedno: aby wzi�a ze sob� klucze.
� We� ze sob� klucze od domu. Mo�e zechcesz przyjecha�, a mnie nie b�dzie �
powie-dzia�a ze spokojem, kt�ry jak zwykle podzia�a� na Irm� nie tylko koj�co,
ale i rozdra�niaj�co.
Mimo to pos�ucha�a. Wzi�a klucze. I oto nadszed� dzie�, kiedy zapragn�a tu
przyj��, kie-dy te ciemnawe, wysokie pokoje przyci�gn�y j� niby przys�owiowa
nora, do kt�rej cz�owiek chce si� skry� przed �wiatem, kt�ry go zrani� lub
odepchn��. Rada by�a, �e nie zasta�a nikogo, cho� biegn�c przez ulice mokre od
nieoczekiwanego w tym dniu, kr�tkiego wiosennego desz-czu, bieg�a do matki. Do
jej cz�sto nienawistnego spokoju w�a�nie. Do jej oczu m�drych i wyrozumia�ych,
kt�re patrzy�y jakby z niezmierzonej wysoko�ci, a widzia�y wszystko. Wiele. Zbyt
wiele, aby pani Ossowiecka mog�a by� szcz�liwa. Ale tego Irma jeszcze nie
wiedzia�a; by�a za m�oda.
Z ulg� zanurzy�a si� w cisz� panuj�c� w obszernym, przedwojennym mieszkaniu, tak
r�-n� od wiejskiej ciszy, kt�ra od przesz�o p�tora roku towarzyszy�a jej
�yciu. W momencie, gdy siad�a w fotelu poczu�a, jak bardzo tamta cisza, �cudowna
wiejska cisza� � jak mawia� Filip � by�a wroga zam�towi, kt�ry wype�nia� j�
bezustannie, kt�ry narzuca� jej my�lom, jej �yciu sw�j w�asny niezgodny z
otaczaj�c� natur� rytm. Czy tylko dlatego, �e by�a dzieckiem wielkiego miasta?
Nigdy nie przestan� by� tam obca. Nigdy si� nie przyzwyczaj� � pomy�la�a z
rozpacz�.
Patrzy�a w wysokie balkonowe okno, lecz znowu nie widzia�a nic poza obrazami,
kt�re atakowa�y jej pami��. Zw�aszcza ten ostatni zabola� najbardziej: Sabina
Holz, wychodzi z gmachu uniwersytetu, a nieznajomy m�czyzna pod��a za ni�. Za
ni�!
Zadr�a�a, jakby nagle zrobi�o jej si� zimno. Jeszcze bardziej skuli�a si� w
fotelu, przybie-raj�c niemal pozycj� embriona, i trwa�a tak w dziwnym
odr�twieniu zmys��w i uczu�. Dopie-ro po d�u�szej chwili zacz�y dociera� do
niej d�wi�ki dochodz�ce zza okna, pisk tramwaj�w zw�aszcza, bo tutaj na placu
Narutowicza wiele z nich mia�o sw�j ko�cowy przystanek. Lu-bi�a te odg�osy, nie
przeszkadza�y jej. Rano, jeszcze przed �witem, kiedy pierwsze tramwaje wdziera�y
si� w jej sen, budzi�a si� na chwil� i z rozkosz� my�la�a, �e jeszcze mo�e
pospa� godzink� lub dwie. A teraz chcia�aby zasn�� i nie obudzi� si� wi�cej.
Podnios�a g�ow� i spojrza�a w okno. Lubi�a plac Narutowicza, zw�aszcza
nieforemn� bry�� ko�cio�a �w. Jakuba; masywny, ca�y z surowej ceg�y sta� w
�wiecie dzwoni�cych, przelatuj�-cych tramwaj�w, niby symbol wieczno�ci.
W�a�ciwie tylko ten jeden ko�ci� w Warszawie lubi�a naprawd�. Odpowiada� na
jaki� zew p�yn�cy z praczas�w jej istnienia.
Irma wcisn�a palce do ust, by st�umi� j�k. Bo�e, Bo�e, chyba zrobi� co�
strasznego � po-my�la�a i w tej w�a�nie chwili us�ysza�a zgrzyt klucza w zamku:
matka wraca�a.
Matka Irmy mia�a pi��dziesi�t siedem lat i losy typowe dla wielu ludzi z jej
pokolenia, kt�remu dzieci�stwo zamordowa�a wojna, a kolejne etapy bardzo
polskiej drogi �ycia wyzna-cza�y mniejszego i wi�kszego kalibru wydarzenia
historyczne, pokolenia, kt�re pewien publi-cysta nazwa� pokoleniem nekrologowym.
Rozejrzawszy si� wko�o mog�aby si� doliczy� wielu przypadk�w nag�ych zgon�w,
zawa��w zw�aszcza, kt�re powali�y �miertelnie jej kole-g�w i znajomych. Lubi�a
m�wi� troch� �artem, a troch� serio, �e jej najwi�kszym osi�gni�-ciem �yciowym
jest to, �e prze�y�a pi��dziesi�t siedem lat.
Czy mia�a nim by� Irma? Tak �wietnie si� zapowiada�a. Tyle ju� osi�gn�a! A
teraz siedzi skulona w fotelu, niby zranione zwierz�, i patrzy w pustk�, ci�gle
nie rozumiej�c, dlaczego przydarzy�o si� jej to, co si� przydarzy�o. Pani
Ossowiecka doskonale wiedzia�a, czego naj-bardziej nie mog�a znie�� jej dumna
c�rka. Tego, �e sta�a si� bohaterk� rozpaczliwie banalnej historii: znakomity
profesor, s�awa naukowa, zauwa�y� j�, wyr�ni�, ho�ubi�, przywi�za� do siebie, a
potem zmusi� do odej�cia, przyw�aszczywszy sobie jedn� z tez jej pracy
doktorskiej. Na szcz�cie nie zrobi� jej dziecka, ale na to ten stary lis by� za
sprytny. By� te� niez�ym psy-chologiem: doskonale wiedzia�, �e Irma nie b�dzie
si� awanturowa�a, nie b�dzie dochodzi�a swoich praw, �e zrobi to, co zrobi�a:
straszliwie zraniona odwr�ci si� na pi�cie i odejdzie. Przewidzia� nawet to, �e
porzuci uniwersytet, �e wyrzuci za burt� wszystko, tak�e t� napraw-d� genialn�
prac� doktorsk�, co do kt�rej by� pewien, �e jej jeszcze nie uko�czy�a i �e nie-
pr�dko j� uko�czy. A on si� spieszy�...
Tylko trzy osoby wiedzia�y, �e praca Irmy by�a uko�czona: ona sama, jej matka i
Filip Niemcewicz. I jeszcze � rzecz jasna � maszynistka, kt�ra prac�
przepisywa�a.
Pani Ossowiecka, cho� nie zaskoczona, by�a nie mniej wzburzona ni� c�rka.
Profesor Wir-ski, znakomity fizyk, nie podoba� si� jej zdecydowanie i wiele o
nim wiedzia�a. Tego strasz-nego dnia, gdy Irma wyjawi�a jej co odkry�a, nie
powiedzia�a: trzeba wytoczy� mu proces. Wiedzia�a, jak� otrzyma�aby odpowied�:
�Nie b�d� si� procesowa�. Nie b�d� si� poni�a�!� Oczywi�cie. Tak reaguj� dumne
szlachetne natury, gdy �ycie udzieli im pierwszej, bardzo gorzkiej lekcji.
My�l�c o tym wszystkim w owym kr�tkim momencie, kiedy sz�a przez pok�j ku
skulonej w fotelu dziewczynie, mimowolnie u�miechn�a si�: dobrze wiedzia�a, �e
nie wystarczy jed-nej lekcji, �e kolejne te� niczego nie zmieni�; sama by�a
kiedy� tak� dziewczyn�...
Irma, nie mog�c wiedzie�, jakie my�li przebiegaj� przez g�ow� matki, odczyta�a
ten u�miech ca�kiem inaczej: z nie�wiadomym egotyzmem w�a�ciwym m�odo�ci
wszystko zaw-sze bra�a do siebie.
� Jeszcze tylko powiedz: a wi�c wr�ci�a�! � wybuch�a. � Powiedz to! Czekam! Mog�
wy-s�ucha� wszystkiego. Wszystkiego, rozumiesz?! �Nie jeste� w stanie wys�ucha�
niczego poza krzykiem swej zranionej dumy, moje bie-
dactwo� � pomy�la�a pani Ossowiecka.
Nie powiedzia�a nic.
Irma roze�mia�a si�, jej �miech mia� w sobie ostrze no�a.
Teraz pani Ossowiecka si� zaniepokoi�a. Nigdy nie �mia�a si� w ten spos�b. Czemu
tak
nagle przyjecha�a? Co si� sta�o? Czy co� si� sta�o? Nie zada�a �adnego z tych
pyta�, przykl�k�a tylko przy fotelu i uj�a r�k� Irmy.
�
Kochanie � powiedzia�a, wk�adaj�c w to s�owo ca�� mi�o�� i ca�e swoje
wsp�odczuwa-j�ce zrozumienie.
Irma wyszarpn�a r�k�. Jej oczy by�y suche, szeroko otwarte, gor�czkowe. By�a w
nich st�ona nienawi��. Pe�ne pogardy i obrzydzenia usta dr�a�y. W ciemnawym
pokoju pociem-nia�o jeszcze bardziej. Cisza dzwoni�a jak wo�anie o pomoc.
W�a�nie t� chwil� wybra� sobie kos, by przysiad�szy na balkonie za�piewa�
s�odko, mi�o�nie.
�
Jak ja was wszystkich nienawidz�! � powiedzia�a g�ucho Irma. Wsta�a odtr�caj�c
przy-kl�kni�t� u jej kolan matk�. Pani Ossowiecka podnios�a si� z kl�czek, nagle
poblad�a. Wie-dzia�a, �e ta nienawi��, kt�ra zmieni�a twarz jej c�rki, nie jest
wymierzona w ni�. Co wi�cej, wiedzia�a, �e mo�e by� dobroczynna, przynie�� ulg�
w cierpieniu. Lecz nie zdoby�a si� na to, by zrobi� co�, na co mia�a tak wielk�
ochot�: wyci�gn�� ramiona, obj��, przytuli� do siebie rozdygotan� dziewczyn�.
Sta�a i patrzy�a w t� mask�, kt�ra przys�ania�a wra�liw� twarz c�rki.
�Niech sobie na to pozwoli� � pomy�la�a, nie�wiadoma tego, �e jej oczy zwykle
ciep�e i pe�ne blasku, przes�oni� cie� mimowolnej dezaprobaty.
Nie uczyni�a nic.
Czy post�pi�aby tak samo, gdyby mog�a przewidzie� tragedi�, kt�ra czeka�a ju� za
pro
giem? Irma, nie powstrzymana, obr�ci�a si� na pi�cie i wysz�a. Z przedpokoju
dobieg� brz�k rzu-conych na pod�og� kluczy.
Soledad spa�a przytulona do plec�w Teda, cicho i mocno jak dziecko. Ted nie spa�
ju� od pewnego czasu. By�o mu niewygodnie, lecz nawet wiedz�c, jak mocny ma ona
sen, ba� si� poruszy�, by jej nie obudzi�. Nie chcia�, �eby si� obudzi�a.
Chcia�, przez jaki� czas jeszcze, zosta� sam ze swymi my�lami, swymi wra�eniami,
pogmatwanymi doznaniami, kt�re mimo wyczerpania mi�o�ci� � kochali si� gor�co,
gwa�townie � atakowa�y, wyra�nie si� czego� od niego domagaj�c. Trzeba to
uporz�dkowa�. Co uporz�dkowa�?
Z korytarza dobiega� st�umiony przez podw�jne drzwi odg�os pracuj�cego
odkurzacza, na parkingu przed hotelem g�o�no rozmawiali taks�wkarze, wr�ble ich
przekrzykiwa�y. Zapra-gn�� podej�� do okna i spojrze� na plac. Wyda�o mu si�, �e
w wielorakich odg�osach s�yszy paradny krok �o�nierzy maszeruj�cych do Grobu
Nieznanego �o�nierza. Tak dumnie, tak pa-radnie w tych swoich rogatywkach szli.
Nie wiedz�, jak si� umiera, jak mo�na ohydnie umie-ra� ze strachu. W mule
zmieszanym z wod� i krwi� chorych na biegunk�, z przera�eniem patrz�c na w�asn�
rozmi�k�� sk�r�.
Ja tam zwariowa�em � pomy�la� Ted Skorsky i ogarn�a go trwoga. Zacisn��
powieki, zaci-sn�� pi�ci i tak le�a� � spi�ty, dygocz�cy wewn�trznie, czuj�c
jak pe�znie po nim �miertelne zimno, a� wreszcie, po chwili, kt�ra zdawa�a si�
wieczno�ci�, przez lodowat� trwog� przebi�o si� ciep�o przytulonego do niego
cia�a. Poczu� ci�ar przerzuconej przez jego plecy r�ki. So-ledad. By�a tu.
Uczepi� si� tego ciep�a jak ko�a ratunkowego. Nigdy, nigdy z nikim nie do-znawa�
uczucia tak koj�cej fizycznej intymno�ci. A by�a przecie� nieustaj�cym wyrzutem
sumienia.
Ona?
W Wietnamie od niechybnej, haniebnej �mierci uratowa� go Greg Winter. A teraz,
przez ca�e lata, wp�dza� go w ob��d i pcha� do �mierci. Nie, nie Greg. Zachowa�
si� niezwykle przy-zwoicie. Nie Greg! My�l o nim. Ale to na jedno wychodzi�o.
Poczu�, �e d�u�ej nie wytrzyma, �e musi wsta�.
Delikatnie obr�ci� �pi�c� na drugi bok, westchn�a lekko, na moment jakby
wstrzyma�a oddech i on wstrzyma� oddech, lecz nie obudzi�a si�, spa�a dalej. Nie
wsta� jednak. Le�a� na wznak, z g�ow� wychylon� ku oknu. Zza kotar s�czy�o si�
�wiat�o chyl�cego si� ku zmierz-chowi dnia. Twarz Teda naga, bezbronna wyra�a�a
t�sknot�. Uciec. Zawsze ucieka�. Wypl�-tywa� si� z cudzych uk�adanek, z radosnym
poczuciem swobody, niezale�no�ci. Nie ba� si� tego, w co wpl�tywa�o go �ycie,
pewny, �e zawsze wyzwoli si� z wi�z�w. Przez 30 lat swego �ycia by� wolny.
Owego dnia, gdy wezwany tajemniczym i nagl�cym telegramem Grega lecia� osiem lat
temu do Pary�a, nie mia� nawet cienia z�ych przeczu�. Ani dobrych. Co najwy�ej
by� lekko poirytowany. Niedawno wr�ci� z Hongkongu. Jeszcze mia� w pami�ci
zapach, flotyll� �agli ze s�omianych mat, m�tne fale w oplocie brudnych
czerwonawych wodorost�w niesionych nurtem rzeki.
Podczas d�ugiego lotu nad Atlantykiem my�la� przede wszystkim o nowej sprawie,
kolej-nej zagadce nie wykrytego morderstwa, kt�r� zaraz po powrocie z urlopu
zacz�� si� zajmo-wa�. By� ju� w�wczas wybitnym specjalist� w tej dziedzinie i
mia� na swoim koncie kilka spektakularnych sukces�w, kt�rym zawdzi�cza� pewien
rozg�os, nie tylko w kr�gach �ci�le prawniczych. Jego liczne artyku�y,
zamieszczane w periodykach naukowych, zwraca�y uwag� niezwyk�� wnikliwo�ci� i
niebywa�� umiej�tno�ci� wczuwania si� w psychik� mordercy. Bardziej mordercy ni�
ofiary, co mu czasem krytycy wytykali. Ci�gle wszak�e nie wiedzia�, kto zabi�
m�odego m�a Juany z Domu pod Sekwoj� w jego rodzinnym miasteczku Green Winds.
Nie wiedzia� za� nie dlatego, �e ta zagadka okaza�a si� za trudna dla jego
dociekliwe-go umys�u. Nie, nie dlatego! W og�le nie przyst�pi� do jej
rozwi�zywania. Przy ka�dym ko-lejnym podej�ciu parali�owa� go nieoczekiwany,
mroczny l�k, jak gdyby stawa� przed ciem-nym tunelem, w kt�rym co� si� czai�o. W
dniu, w kt�rym to co� przybra�o upiorn� twarz Ju-any, definitywnie zaprzesta�
pr�b.
Raz spr�bowa� porozmawia� na ten temat z matk�, podczas jednej ze swych rzadkich
wi-zyt w domu. Nazbyt rzadkich. Nie odnosi� wra�enia, cho� by� jedynym synem,
aby ojciec czy matka, bez reszty zaj�ci sob� nawzajem i swoj� prac�, specjalnie
jego wizyt oczekiwali.
� Mamo � zapyta� w�wczas, a �artobliwo�� tonu nie mog�a przes�oni� napi�cia w
oczach � dlaczego nigdy nie napisa�a� powie�ci o tej historii, kt�ra wydarzy�a
si� przed laty w Domu pod Sekwoj�? To taka pi�kna, tragiczna historia,
wydawa�oby si�, �e wymarzony temat dla ciebie.
�
Mnie co� od tej historii odrzuca � rzek�a prosto. W niczym nie zdradzi�, w jaki
zam�t uczu� go ta odpowied� wprawi�a.
�
Ale co? � dopytywa�, niby w dalszym ci�gu �artobliwie; zupe�nie nie podejrzewa�,
jak czytelna jest dla matki jego twarz.
Patrzy�a na niego z charakterystyczn� dla niej wyrozumia�� uwag�. Milcza�a
d�ugo, wi�c zauwa�y�, jak co� wahn�o si� w jej oczach i zm�ci�o fio�kow� to�.
� Pytasz, co mnie odrzuca? � przem�wi�a wolno. � By� mo�e to samo, co ciebie
przyci�ga.Tak odpowiedzia�a i roze�mia�a si� z pewnym zniecierpliwieniem.Odk�d
zrozumia�, jaki dziwny zaw�d wykonuje jego matka, nigdy nie by� pewien, czy
traktuje go jak �yw� istot� z krwi i ko�ci, czy te� jako jednego z bohater�w
swoich powie�ci. Przez jaki� czas nawet go to fascynowa�o. Potem jednak zacz�o
w nim narasta� niezwykle przykre prze�wiadczenie, �e jego istnienie znaczy�o dla
niej tyle, ile istnienie kolejnych po-wie�ciowych bohater�w; mia� matk� i jakby
jej nie mia�. Drzwi do jej gabineciku, na kt�rych tak cz�sto wisia�a kartka: NIE
PRZESZKADZA�, sta�y si� dla niego symbolem tego wszyst-kiego, co b�dzie mu w
�yciu odm�wione, zapowiedzi� kolejnych mur�w, o kt�re b�dzie t�uk� g�ow� w
daremnym wysi�ku sforsowania przeszkody.
Jak tylko nauczy� si� pisa�, wsuwa� pod te drzwi swoje ma�e karteczki: �Kochana
mamu-siu, st�uk�em sobie kolano, ale nie p�acz�. �Kochana mamusiu, nie mog�
ci�gle je�� tego okropnego budyniu z resztek�. I czasem, gdy b�l osamotnienia
by� ju� zbyt silny: �Kochana mamusiu. Bardzo ci� kocham. Tw�j synek, Teddy�.
Nigdy nie odpowiedzia�a wprost na te karteczki. M�wi�a tylko:
� O, jak m�j synek �adnie pisze. Albo najcz�ciej: zdaje si�, �e czego� ode mnie
chcia�e�, synku, wybacz, ale gdzie� zapo-dzia�am tw�j li�cik.
Czy to by� jedyny pow�d, kt�ry sprawi�, �e jak gdyby wyrzek� si� matki i ca�e
swoje serce zwr�ci� ku tamtej na Wzg�rzu, kt�ra go dostrzega�a? Co by�o
pierwsze? �Bo mnie co� od tej historii odrzuca. By� mo�e to samo, co ciebie
przyci�ga�. Co mnie przyci�ga? Kto mnie przyci�ga? Czy ja wiem, dlaczego tak
zakocha�em si� w tej kobiecie?
Takie pytania wy�oni�y si� z chaosu jego odczu�, lecz nad wszystkim g�rowa�o
zdziwie-nie. Zadziwienie tym, co dojrza� w twarzy matki. Jej s�owa mog�yby
�wiadczy� o tym, �e si� myli�: ona si� jednak nim interesowa�a! Mo�e wiedzia�a
wi�cej, ni� przypuszcza�? Mo�e za-stanawia�a si� nad nim? Co ja w�a�ciwie o niej
wiem? Czy stara�em si� czego� dowiedzie�?
Siedzia�a naprzeciw niego w swym ulubionym ogromnym klubowym fotelu, kt�ry powi-
nien by� dysonansem w tym bardzo kobiecym pokoju. Powinien, lecz nie by�. Tak
wyra�nie by� miejscem, w kt�rym ona si� chroni�a, w kt�rym stawia�a tamy swej
powie�ciowej wy-obra�ni. Po jej twarzy b��ka� si� u�miech wyra�aj�cy sprzeciw i
zmartwienie. W owej chwili nieoczekiwanego zbli�enia po raz pierwszy spostrzeg�
jej urod�. By�a to uroda pastelowa, delikatna, lecz niew�tpliwie wielka.
Kontrastowo r�na od ciemnej urody wdowy po farmerze Winterze. O takiej urodzie
jak uroda Juany m�wi si� zazwyczaj �gor�ca, p�omienna� i on te� w�a�ciwie zawsze
tak o niej my�la�. I nagle objawi�o mu si�, �e jej pi�kno by�o zimne, pod-czas
gdy delikatnie modelowane rysy matki mia�y w sobie ciep�o, s�odycz i � jakby
dzieci�c� niewinno��?
Setki pyta� zawirowa�y w jego g�owie, lecz zada� to jedyne, na kt�re nie musia�
sam odpowiada�.
�
Mamo, ty nie lubisz Juany, prawda? � spyta�. � Nigdy jej nie lubi�a�.
�
Czy kiedykolwiek zabrania�am ci tam przesiadywa�? � odparowa�a.
Serce Teda wykona�o ma�y, nieprzyjemny skok. By�a inteligentna, och, jaka by�a
inteli-gentna. Tunel, w kt�rym czai�o si� co� mrocznego, otworzy� si� wci�gaj�c
go w przepa��, wi�c szybko zwekslowa� na bezpieczniejszy tor. Tak, jego matka
by�a zazdrosna o to uwiel-bienie, kt�rym obdarza� tamt�. Tamt� matk�.
Niew�tpliwa prawda tego zbyt p�no uczynionego odkrycia, jak�e wygodnym by�a
pretek-stem, aby nie dr��y� g��biej. Matka by�a zazdrosna o Juan�. Lecz przecie�
� nigdy, nigdy nie pr�bowa�a go do niej zra�a�, nigdy nic przeciw niej nie
powiedzia�a! �Czy kiedykolwiek za-brania�am ci tam przesiadywa�?� To ojciec
odnosi� si� do zauroczenia syna z wyra�n� dez-aprobat�. Jakby wy��cznie z
lekarskiego punktu widzenia: atmosfera tego ponurego domu na wzg�rzu mo�e
niekorzystnie wp�yn�� na psychik� dziecka. Wi�c jedynie ojciec. Ale gdy gro-za
czaj�ca si� w ciemnym tunelu zacz�a si� materializowa� w ledwo rozpoznawaln�
twarz Juany (czy Juany?!!), nie z ojcem, lecz z matk� zapragn�� porozmawia�.
Siedzia� teraz naprzeciw niej wstrz��ni�ty, w zam�cie niepokoj�cych uczu�, a ona
krucha i male�ka w bezpiecznej fortecy klubowego fotela snu�a jakie� swoje
my�li. Tym razem nie by�o to powie�ciowe wyobcowanie, wiedzia� to.
� Co my w�a�ciwie wiemy o ludziach? � przem�wi�a wreszcie, g�adz�c ruchem na
po�y ma-chinalnym, na po�y pieszczotliwym b�yszcz�c� od staro�ci