MARTA TOMASZEWSKA JEŻELI ZE MNĄ POJEDZIESZ CZĘŚĆ I Jaka to piękna dziewczyna! Ted Skorsky patrzył znad gazety, o której już od paru minut zapomniał. Ktoś postronny mógłby sądzić, że służy mu jako dyskretna osłona całkiem niedy-skretnej obserwacji. Dziewczyna stała wsparta o balustradę nad Trasą Łazienkowską, lekko pochylona do przodu, wiatr od Wisły wichrzył jej włosy, krótko obcięte, miedzianozłote przypominały kask rzymskiego wojownika. Surowy, klasycznie rzymski profil pod tym ka-skiem. Piękna – stwierdził Ted Skorsky ze skurczem w sercu. – Dla znawców – uzupełnił w my-śli. – Bardzo piękna. Czy o tym wie? Coś z lekka prowincjonalnego było w jej stroju, a może w sposobie, w jaki patrzyła na pę-dzące w dole samochody, wyraźnie zafascynowana rozgrywającym się wielkomiejskim spektaklem. Ted Skorsky ruchem na poły machinalnym złożył gazetę, schował ją do kieszeni płaszcza, wstał, położył na stoliku kawiarnianego ogródka kilka banknotów i zrobił coś, czego absolut-nie nie zaplanował – podszedł do niej. – Przepraszam panią – rzekł swoją amerykańską polszczyzną – czy mogłaby pani powie-dzieć mi, jak daleko stąd jest do Łazienek? Odwróciła głowę, jej spojrzenie było zaskakująco badawcze. Szybko, bardzo szybko omiotło całą jego postać, po czym skupiło się wyłącznie na twarzy, co stawało się nieznośnie krępujące. Zarazem jednak naszło Teda zupełnie idiotyczne pragnienie, aby do tej dziewczy-ny mówić, powiedzieć jej wszystko o sobie, o swojej udręce, mówić do niej. Dlaczego do niej? Milczała, a on z drżeniem serca czekał. – Jesteśmy, jak pan na pewno wie, na placu Na Rozdrożu i Łazienki są o dwa kroki stąd – przemówiła wreszcie. Może pan zejść tu, w dół Agrykolą. Słuchał oszołomiony. Łazienki? Jakie Łazienki? Co ona mówi? Miała powiedzieć coś zu- pełnie innego! Patrzyła nieporuszona, trochę jakby wzgardliwa. – Czy mogłaby pani, przepraszam, przyjechałem ze Stanów, pierwszy raz w Warszawie i w ogóle w Polsce, czy mogłaby pani, to jest, czy mógłbym panią prosić, by pani pomogła mi zwiedzić Łazienki? W oczach nieznajomej skupiło się ostre światło. – Nie pasuje do pana – rzekła krótko. – Co do mnie nie pasuje? – Nie pasuje do pana ten sposób podrywania – uściśliła. Na pobliski przystanek podjechał autobus, podbiegła. Na szczęście wsiadających było wielu, zdążył. Była to najbardziej absurdalna historia, jaka mu się zdarzyła od czasu, gdy nie wiadomo czym powodowany, zaciągnął się na wojnę w Wietnamie. Decyzją tą zaskoczył wszystkich: rodzinę, przyjaciół, a najbardziej siebie samego. Miesiąc wcześniej skończył osiemnaście lat i zapisał się na wydział prawa Uniwersytetu Harvarda. Za pieniądze zarobione w czasie waka-cji kupił grube tomiska Historii Niewykrytych Zbrodni, tom wierszy Sylwii Plath oraz wyma-rzoną kurtkę z miękkiej skóry i zainstalował się w dwóch pokoikach skromnego pensjonatu dla studentów. Poczynania owe stanowiły pierwszy krok na drodze, którą ten syn wziętego małomiasteczkowego lekarza i powieściopisarki (swoje bardzo popularne, zwłaszcza wśród kobiet, romanse wydawała pod pseudonimem Evelyn Both) wytyczył sobie jeszcze w latach, gdy większość jego smarkatych rówieśników odkrywała pierwsze tajemnice płci, bawiąc się równocześnie w wojny gangów. Czasem i on bawił się w wojnę. Częściej jednak czytał, a już prawdziwą jego namiętnością były wszelkiego rodzaju układanki i puzzle. Dopasowywanie właściwych elementów składających się na niewiadomą całość sprawiało mu rozkosz na poły zmysłową, na poły mistyczną; wydobywał tę całość z chaosu, tworzył ją. To chyba wtedy zrodziło się w nim przekonanie, umacniane z biegiem lat, że wszystko dzieje się według ustalonego z góry planu, że istnieje Plan, a zadaniem człowieka na ziemi jest iść jego tropem, szukać, bo chaos ludzkiego życia jest tylko pozorny, a wszystko musi znaleźć swoje wytłumaczenie i swoje miejsce. Nie jest jednak pewne, czy sama namiętność do układanek skierowałaby go na drogę, z której u samego początku w tak dramatyczny, nie-wytłumaczalny sposób zboczył. Najpierw była inna droga, droga biegnąca szczytem niewy-sokiego wzgórza wśród pól kukurydzy. Przy drodze tej pod strażą niebotycznej sekwoi stał dom, w którym przed laty popełniono potworną, do dziś nie wykrytą zbrodnię. Dokładnie w tym samym czasie, gdy dr Jan Skorsky, Amerykanin polskiego pochodzenia ze swą świeżo poślubioną żoną osiedlił się w Green Winds, miasteczku u podnóża owego wzgórza właśnie, młody farmer Greg Winter przywiózł sobie z dalekich stron dziewczynę. Greg Winter, jak większość ludzi w miasteczku, rzadko wyruszał w podróż, zdarzyło się wszakże, iż w sprawach spadkowych musiał pojechać do Nowego Meksyku. Przebywał tam zaledwie trzy dni. Ale los nie potrzebuje dużo czasu, aby zastawić swą misterną sieć. To nie jest małe miasteczko Nowy Meksyk, na ulicach, skwerach, placach pełno ludzi, Greg Winter zabłądził, wszedł do niewłaściwej bramy, lecz była to właśnie brama, z której ona wychodziła. Niemal się zderzyli. Odskoczył, powiedział: „przepraszam”, ona powiedziała „nie szkodzi” i – po trzech dniach przywiózł ją do swego domu. Pobrali się od razu. Nigdy do tej pory nie widziano w miasteczku dziewczyny tak pięknej, jak Juana Meravi-liosa Sanchez. Nigdy nie widziano szczęśliwszego człowieka od Grega Wintera. Nikt też nie mógł pojąć, co sprawiło, że ta piękna dziewczyna o urodzie ciemnej Madonny zechciała opuścić wielkie miasto i zamieszkać z Gregiem w odludnym Domu pod Sekwoją. Znali się trzy dni. I mieszkali w tym domu razem – trzy dni. Czwartego dnia rano piękna Ju-ana zjechała do miasteczka po świeże bułki na śniadanie, a gdy po powrocie weszła do sy-pialni, by obudzić męża, znalazła go leżącego przy łóżku z roztrzaskaną głową. Nigdy nie wykryto sprawcy tej strasznej zbrodni. Dziewięć miesięcy później urodził się syn. Otrzymał imię Greg po nieżyjącym ojcu. Piękna Juana nigdy nie opuściła Green Winds, nigdy nie zdjęła żałobnego stroju i nie wyszła po raz drugi za mąż. Wychowywała samotnie swego synka. Miał on stać się najbliższym przyjacielem urodzonego trzy miesiące później, w tym samym miasteczku, Teda Oliviera Skorsky’ego. Ted Skorsky jako jedyny z kolegów Grega bywał w Domu pod Sekwoją i to bywał często. W innych, nie tylko dzieciach zresztą. Dom pod Sekwoją i jego posępna właścicielka budziły lęk i – jakieś niejasne poczucie winy. – Roześmiać się przy niej, to jakby przy innej splunąć, człowieka wstyd ogarnia – powie-dział kiedyś emerytowany listonosz, i było to dokładnie to, co odczuwali inni. Mały Greg, jasnowłosy jak jego ojciec, o szczerej otwartej twarzy budził sympatię. Nikt nie zabraniał swoim dzieciom bawić się z nim. Ale – bawić się na dole, w szkole czy na placu zabaw, a towarzyszyć mu do Domu pod Sekwoją, to było zupełnie co innego! Na Teda, który bez obaw i przeszkód ze strony rodziców chodził tam, z Gregiem lub sam, niemal każdego dnia, patrzono ze współczuciem. Nie ma kto dziecku zakazać – mawiano. Ojciec Teda, jedyny lekarz w okolicy, bezgranicznie zakochany w swojej romantycznej żonie, zapracowany, niewiele czasu poświęcał synowi, no a matka... czy można od matki, która całe dnie spędza z piórem w ręku, zamknięta w czterech ścianach, wymagać rozumu? Mimo takiego przeświadczenia, nauczycielka pani Baxter, skądinąd miłośniczka powieści Evelyn Both, poczuła się niemile dotknięta, gdy spotkawszy raz panią Skorsky na ulicy pró-bowała jej zwrócić uwagę na niestosowność tak częstego bywania jej małego synka w tym ponurym domu. Pani Skorsky najpierw długo patrzyła na nią swymi fiołkowymi oczami, wy-raźnie nie rozumiejąc, o co chodzi, po czym zrozumiawszy powiedziała: – Ten dom jest piękny i jest stamtąd najpiękniejszy widok w całej okolicy. I ta kobieta jest piękna. Co w tym złego, że mój syn obcuje z pięknem? – Musiała spojrzeć na ciebie jak na wariatkę – zaśmiał się doktor Skorsky, gdy żona po-wtórzyła mu tę rozmowę. – A swoją drogą, czy nie uważasz, że jest w tym trochę racji? Ta straszna zbrodnia... ta dziwna kobieta... – Im wcześniej będzie wiedział, że takie rzeczy się zdarzają, że w życiu piękno sąsiaduje ze zbrodnią, tym harmonijniej będzie się rozwijał – odparła z zagadkowym błyskiem w swych fiołkowych oczach Evelyn Both. Ted słyszał słowa matki i zapamiętał je. Dopiero jako człowiek dorosły zrozumiał, jak bar-dzo się myliła. Myliła się! Nie wiedziała, jakim wstrząsem był dla namiętnego miłośnika puz-zli może nie tyle sam fakt zbrodni, lecz to, że pozostała nie wykryta. Jakiś porządek został tu zakłócony, a to się upartemu, wnikliwie porządkującemu swój świat dziecku nie mieściło w głowie. Zabito człowieka. Okrutnie, bezmyślnie, bo przecież z domu nic nie zginęło. Zadano potworny ból kochającej go kobiecie. I – nic. Zwyczajnie nic. Akta nie wyjaśnionej sprawy żółkły w archiwach, a morderca bezkarnie chodził po świecie. Był. Istniał. A w Wielkim Puz-zlu, jakim jest życie, widniało puste miejsce, dziura, otchłań, nad którą pochylał się drżący, rozpaczliwie zakochany chłopiec. Ja go znajdę. Znajdę go. Tę milczącą przysięgę składał niemal każdego wieczoru. Z okna swego pokoju spoglądał w stronę wzgórza, gdzie olbrzymia sekwoja znaczyła miejsce, w którym mrok osnuwał dom z niebieskimi, teraz zamkniętymi okiennicami. Za tymi na pierwszym piętrze był jej pokój. Tam ona, Meraviliosa, spała snem niespokojnym lub może patrzyła w sufit oczami suchymi z braku dawno wylanych łez, nieświadoma tego, że on składa przysięgę pełną dziecięcej żarli-wości i całkiem niedziecięcej determinacji. Zamierzał dotrzymać tej przysięgi. Zamierzał być tym, który przywraca sprawiedliwość, który stoi na straży Planu. Postanowił, że w swym dorosłym życiu zajmie się demaskowa-niem nie wykrytych zbrodniarzy. Po wielu latach rozpoczął studia na Uniwersytecie Harvarda. Miesiąc później zgłosił się jako ochotnik na wojnę w Wietnamie. Kiedy już leciał ciężkim transportowym helikopterem nad niziną Quang Nai (mgła osnu-wała pola ryżowe i wojnę, o której szybko się dowie, że była przede wszystkim zimna, lepka i zgniła), absurdalność tego, co się dzieje, tego, co się z nim dzieje, po prostu go poraziła. W pewnym momencie zaczął się śmiać, co dowódca plutonu „Charlie”, do którego został wcie-lony, wziął za przejaw histerycznego lęku. Teraz, w Warszawie, jadąc zatłoczonym, niezbyt przyjemnie pachnącym autobusem czuł się niemal dokładnie tak samo. To, co się działo: fakt, że nieoczekiwanie dla siebie i nie wia-domo po co zaczepił nieznajomą polską dziewczynę, a zwłaszcza to, że po wyraźnej odprawie wskoczył za nią do autobusu, było całkowicie absurdalne. Tak bardzo absurdalne, że przy-wołało doznanie z tamtego lotu ku wojnie, na którą przecież nie chciał, ba, nie miał najmniej-szego zamiaru iść, i o której potem przez wiele lat bezskutecznie starał się zapomnieć. Zaabsorbowany własnymi doznaniami, natłokiem nagłych wspomnień nie zauważył, kiedy autobus zatrzymał się na przystanku. Gdy spojrzał tam, gdzie jeszcze przed chwilą zza ramie-nia brodatego dryblasa wystawał miedzianozłoty kask, nie zobaczył go. Wysiadła – pomyślał w popłochu. – Zgubiłem ją. Dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo się w tym nijakim tłumie wy-różniała. W niczym nie przypominała żadnej z natarczywie mu się przyglądających dziew-czyn i kobiet o spojrzeniach żenująco wprost jednoznacznych. Była inna. Z innej epoki. Dla znawców. Uśmiechnął się z goryczą. Znawca! To właśnie słowo rzuciła mu Soledad w jednej z tych dzikich scen, o których my-ślał, że je uwielbiała. Dziś wiedział, że ją zabijały; były krzykiem bezsilności i przeczuciem klęski. – Jesteś zarażony tymi wspomnieniami! Jesteś zarażony tą kobietą! Jesteś chory. Ty po prostu jesteś nienormalny! To Greg Winter powiedział Soledad, że jego matka Juana, tragiczna wdowa z Domu pod Sekwoją była wielką dziecięcą miłością Teda. Nie dorzucił, że i jego pierwszą wielką miło-ścią. Ale Soledad, która od czternastego roku życia ciągnęła za sobą tabuny wielbicieli, czy-tała w mężczyznach jak wysokiej klasy szyfrantka bez trudu dobierająca klucz do najzawilej zaszyfrowanego tekstu. Autobus zatrzymał się koło hotelu „Bristol”. Ted Skorsky wysiadł żegnany tęsknymi spoj-rzeniami kobiet. Nie zaszczyciwszy uwagą smętnej postaci Bolesława Prusa, rażąco martwej zwłaszcza w zestawieniu z wiosenną zielenią, zawrócił. Poprzedni przystanek był przy Uni-wersytecie, tam wysiadła i mogła tam iść. Uniwersytet, tak. To by do niej pasowało, mogła być asystentką, a może jeszcze studentką? Szedł szybko, usiłując sobie przypomnieć, czy trzymała w ręku jakąś torbę, teczkę, książ-kę. Nie pamiętał. Zapamiętał tylko jej twarz, włosy oraz to, że była ubrana w coś granatowe-go. A także to, że w jej wyglądzie było coś z życiowego rozbitka. Na pewno odstraszała męż-czyzn swą chłodną urodą. Może nie tylko urodą. Przypomniał sobie badawcze, prześwietlające spojrzenie, jakim go od stóp do głów zlu-strowała; czuł się wówczas tak, jakby widziała go na wskroś, a który mężczyzna to lubi? Ted Skorsky pokręcił głową i nieoczekiwanie się roześmiał. Po prostu parsknął śmiechem, czym ściągnął na siebie wyraźnie zgorszone spojrzenia przechodniów. Zwłaszcza że zdarzyło się to akurat koło pomnika kardynała Stefana Wyszyńskiego, stojącego przed kościołem Wi-zytek. Egzotyka tego kraju! Był tu zaledwie od tygodnia, lecz z każdym dniem potężniało w nim uczucie, że całe jego niemałe przecież doświadczenie mężczyzny dobijającego czter-dziestki, jego nawyki, wychowanie, tutaj nie zdają się na nic, ba, sprawiają, iż bezustannie, on, najtaktowniejszy człowiek na świecie, zachowuje się niby ów przysłowiowy słoń w skle-pie z porcelaną, że stale coś obraża, że stale i c h obraża. Tak straszliwie biorą wszystko (i siebie) na serio! Śmiertelna powaga i śmiertelna nuda. Jak to o Polakach powiedział mu w Paryżu świeżo upieczony emigrant? „Weź w jedną rę-kę krzyż, w drugą biało-czerwoną chorągiewkę, a pójdą za tobą jak barany”. Nie, nie tak, nie tak! To za łatwe. Ten „klocek” ma swoje miejsce, lecz nie charakteryzuje całości. Podświadomie czuł, że polskie puzzle sprawiłyby kłopot najtęższej głowie wyćwi-czonej od dziecka w tej grze. A on ciągle nie był pewny, czy do tej gry ma ochotę przystąpić (dlaczego tu przyjechał, dobry Boże, dlaczego?). Rozglądając się bacznie dookoła i usiłując odtworzyć najdrobniejsze szczegóły wyglądu nieznajomej, zdał sobie nagle sprawę, że tak właśnie wyobrażał sobie „typową Polkę”. Z rzymskim profilem! Znowu parsknął śmiechem, ale nastąpiło to przed bramą Uniwersytetu, więc nie wzbudził już wyraźnego zgorszenia. Wszedł na obszerny dziedziniec i rozglądał się wokół ciekawie, nagle wyzbyty owej szczególnej presji, która kazała mu ścigać nieznajomą. A może raczej – nagle wyzwolony z czegoś mrocznego, co od lat kładło się cieniem na jego życiu? Czuł się tak, zupełnie bez po-wodu, jakby zrzucił z ramion brzemię swej skomplikowanej egzystencji, jakby jeszcze nie utracił tej osobliwej niewinności duszy, która jest możliwa jedynie wówczas, gdy nie prze-kroczy się żadnej z zasad, dzięki którym człowiek może sobie patrzeć w oczy, a głowę nosić wysoko. W tej chwili, krocząc z wolna przez zalany słońcem dziedziniec, Uniwersytetu Warszaw-skiego, niósł ją wysoko. Szczupły, wysportowany, w wytwornym wiosennym trenczu i kape-luszu z miękkim rondem, widział, że może się podobać i – tak! – podobał się sobie. Dręczony bezustannym poczuciem winy oduczył się już czerpać przyjemność z własnego wyglądu. To było naprawdę przyjemne tak iść w wiosennym słońcu i czuć swoje ciało prężne i silne. W głębi duszy wyraźnie czekał na coś, co miało przyjść, co przebijało się zwycięskie przez mur niemożności i beznadziei, który siedem lat temu przegrodził nurt jego życia. Nieznajoma z placu Na Rozdrożu! Ona to sprawiła? Nieoczekiwanie nabrał pewności, że ją znajdzie i że po to właśnie, aby ją spotkać i przeżyć to, co zapowiadała, przyjechał do Polski. Zdjął kapelusz i zadarł głowę do góry. Miał wrażenie, że niebo nigdy jeszcze nie było tak wiosenne, jak tego dnia, a słońce nigdy nie rozpylało tyle radości. Stał z twarzą uniesioną ku niebu, zalaną słońcem. Nie miał pojęcia, że ta, za którą tutaj przyszedł, z okna biblioteki na piętrze patrzyła na niego. Na ciemną głowę zadartą do góry, na kosmyk włosów przecinający opalone czoło, na twarz męską i chłopięcą zarazem, która w tym oświetleniu promieniała młodością, na jego usta, zwłaszcza na jego usta. Wiedziała, że ten niezwykle atrakcyjny mężczyzna przyszedł tu za nią. Za nią! Wystarczyłoby zejść na dół lub może tylko otworzyć okno. Ale Irma Osso-wiecka, choć bardzo jeszcze młoda, miała za sobą gorzkie, tragiczne wprost rozczarowanie. Zaowocowało ogromną nieufnością i – bardzo jeszcze dziecinną pewnością, że dobro, piękno i miłość zdarzają się tylko w książkach. Na tej ziemi w każdym razie. Patrzyła na tego pięknego mężczyznę, księcia nie tyle z bajki, co z innego świata i marzy-ła. Mógłby ją porwać, mógłby ją wyzwolić z beznadziejnej egzystencji, na którą skazał ją los, mógłby zabrać ją stąd. Zabrać stąd! Pogrążona w swych rojeniach, nie usłyszała kroków za plecami. Głos, który ją wyrwał z tęsknego zamyślenia, był brutalnym przywołaniem do porządku świata, był głosem rzeczywi-stości, która budzi z marzeń. – A jednak przyjechałaś! Nie odwróciła głowy. Drgnęła tylko zaskoczona, a potem dosłownie stężała, jak gdyby powiew mrozu w jednej chwili zamienił ją w bryłę lodu. Czuła zimno, które od niej emano-wało, lecz przede wszystkim czuła lodową barierę dzielącą ją od stojącego za nią mężczyzny. Mężczyzny, który ją tak straszliwie zawiódł, który zadał jej ból, jakiego żadna łaska nie przemieni w miłość i zrozumienie. „A jednak przyjechałaś!” – Nie do ciebie! – rzuciła, z trudem rozwierając stężałe wargi – i wybiegła, nawet na niego nie spojrzawszy. Usunął się kurtuazyjnie. Jego spokojna, wytworna kurtuazja! Słynny profesor Arnold Wirski o wyglądzie i manie-rach Europejczyka! Jej mistrz i kochanek. Śmiechu warte. Przydarzyła się jej tuzinkowa historia: wybitnie utalentowana studentka pokochała swego profesora, uwierzyła w ich wspólne naukowe i osobiste przeznaczenie, w to, że ją wybrał dla niej samej. Jak straszliwie ją wykorzystał. W jakże banalny wpadła sposób. Dumna i ambitna, przekonana niebezpodstawnie o swojej wyjątkowości, o tym, że czeka ją niezwykły los, wpa- dła w pospolitą pułapkę. Jak najzwyczajniejsza na świecie dziewczyna. Banał. Banał! Porzuciła wszystko, uciekła i zaszyła się niby zraniony zwierz na krańcach Polski. Ogłu-chła na rozbrzmiewający w niej od dzieciństwa zew przeznaczenia, którym miała być sława. Zobojętniała na pewność, że gdzieś w mrokach świata jest światło, którego blask ją opromie-ni. Dlaczego więc dziś przyjechała? Dlaczego uciekając przed podrywającym ją cudzoziem-cem wpadła akurat tutaj, do czytelni, gdzie przecież w każdej chwili on mógł wejść, tak jak wszedł? Dlaczego i po co przyjechała do Warszawy właśnie dziś? Dlaczego aż tak panicznie uciekała przez nieznajomym? Przypomniała sobie, że w momencie kiedy tak nieoczekiwanie przed nią stanął, przeszyło ją zaskakujące pragnienie, by przyciągnął ją do siebie i przytuloną długo, długo całował. Było to dla niej uczucie zaskakująco nowe. Przystanęła na podeście schodów poruszona tym przypomnieniem, przepełniona niejasnym przeczuciem, że znalazła się między dwoma biegunami swego życia, że stoi na progu odkry-cia jakiejś niezwykle istotnej tajemnicy o sobie. – Proszę, proszę, co za niespodzianka! Irma Ossowiecka we własnej osobie! Tym razem odwróciła się natychmiast, choć też poznała głos, tyle że tak jadowicie jeszcze nigdy nie brzmiał. Odczuła ten głos jak cios sztyletu w plecy. Co za pech – pomyślała ze złością – ledwo tu weszła, ledwo się pokazała po tak długim czasie, od razu musiała się natknąć na tych dwoje, właśnie na nich, a byli ostatnimi, których chciałaby spotkać, ba, kiedykolwiek widzieć na oczy. Powinna była teraz, tak jak to zrobiła przed chwilą, rzucić jakąś ostrą replikę i odejść. Lecz stała, nie będąc w stanie pokonać dziw-nej fascynacji i obrzydzenia zarazem. Sabina Holz. Koleżanka ze szkoły, teraz studentka z tego samego wydziału, na którym Ir-ma była już asystentką. Sabina Holz, której głos w telefonie półtora roku temu zapowiedział apokalipsę. Która zapewne zajęła teraz jej miejsce u boku profesora Wirskiego, choć nie, choć nie, na to była za mało utalentowana! W dziedzinie fizyki teoretycznej w każdym razie. Mogła wszakże – zająć jej miejsce w jego łóżku. Tak to cynicznie pomyślała, z uczuciem, że cynizm tych słów poświadcza jej gorzką znajomość życia. Sabina Holz! Nigdy nie zapomni owej chwili, gdy ta nowa koleżanka pojawiła się w ich klasie. Ekskluzywne liceum im. Nar-cyzy Żmichowskiej w Warszawie, szkoła, w której Irma od początku czuła się źle. Nie zno-siła panującego w niej szpanu i zadęcia, a także dziewcząt, które w sposób nieznośnie sztucz-ny pozowały na zblazowane i dorosłe. Jakże była tam obca. Marzenie o przyjaźni rozwiewało się z każdym dniem. I oto pewnego dnia do klasy, poprzedzona przez wychowawczynię, weszła Sabina Holz. Wysoka, szczupła, ubrana z dyskretną elegancją. Irma zapamiętała krótki żakiecik z ciemno-popielatego aksamitu, zapinany na długi rząd obciągniętych tym samym materiałem guzicz-ków. Sabina miała niezwykle białą skórę, ciemne włosy zaczesane gładko i rozdzielone po środku, jak na portretach kobiet z dwudziestolecia, odsłaniały czoło może zbyt niskie, a może takie się tylko wydawało w kontraście ze zmniejszającymi wszystko, załamującymi proporcje ogromnymi czarnymi oczami. Podczas krótkiej prezentacji stała nieruchomo, bez słowa, bez porozumiewawczego spojrzenia czy uśmiechu, a potem poruszając się ze swobodną dystynk-cją znamionującą nieskazitelne wychowanie, usiadła na wskazanym przez nauczycielkę miej-scu. Irma pokochała ją natychmiast, całą siłą swej marzącej o bratniej duszy natury. Ona jest inna niż te rozwydrzone dziewuchy. Ona będzie po mojej stronie! – pomyślała wówczas w uniesieniu. Uwierzyła, że połączy je przyjaźń głęboka, przejmująca jak miłość. Nie była inna. A może zresztą była? Dojrzalsza niż inne, bardziej wyrafinowana. Pod szcze-gólną osłoną, jaką stwarzały palące czarne oczy, skrywała okrucieństwo i chłód. Ileż zadała bólu zabiegającej o jej przyjaźń dziewczynie! Stała teraz naprzeciw Irmy. Chłodna, mleczna twarz rozpływała się w półmroku korytarza. Ciemne magnetyczne oczy jak zwykle kusiły i odpychały; była w nich jakaś trudna do okre-ślenia siła, jakaś wiedza, raczej zła niż dobra. Ile razy tak stała naprzeciw niej? Przyciągana i odpychana. Najtrudniejsza do zniesienia była świadomość, że Sabina świetnie wie, co się w niej dzieje i że się tym skrycie rozkoszuje, że się tym po prostu napawa. Ktoś z hałasem otworzył drzwi, nożyce blasku wycięły z półmroku tę twarz jak maska. – Cześć! Spieszę się – rzuciła szorstko Irma. W zamęcie wywołanym nieoczekiwanym i nie chcianym spotkaniem zupełnie zapomniała, że nieznajomy wciąż stoi na dziedzińcu. Cofnęła się w ostatniej chwili i stała ukryta za drzwiami, z bijącym sercem, niepokojąco świadoma swego ciała i pulsującego w nim ciepła. Niech już pójdzie. Niech on już wreszcie pójdzie – pomyślała z rozpaczą. Ted Skorsky właściwie nie miał zamiaru ruszyć się z miejsca, w którym przystanął, choć-by dlatego, że tu właśnie spadła na niego niezrozumiała błogość i nadzieja. Splątane nici jego życia zaczęły układać się w spójny, logiczny wzór. Miał absolutną pewność, że dziewczyna jest blisko. Czuł jej obecność, och, niemal czuł jej drżenie, które wywoływało w nim od-dźwięk. W uniesieniu, jakiego nie zaznał od czasu, kiedy jako dziesięcioletni chłopiec stał w oknie swego pokoju i patrzył w stronę Domu pod Sekwoją, czekał. Usłyszał stukot kobiecych obcasów, odwrócił się żywo, spojrzał, ale z gmachu wyszła nie ta, na którą czekał. Młoda kobieta w żółtym płaszczu i nasuniętym na czoło kapelusiku zale-dwie spojrzała na Teda, lecz poczuł się tak, jakby przechodząc obwąchała go. Nagłe, niena-wistne pożądanie ogarnęło jego lędźwie, opadło i pozostawiło go w pełnej grozy pustce. Nie mógł pozwolić, by go unieruchomiła! Wcisnął z powrotem kapelusz i przez zalany słońcem dziedziniec ruszył ku bramie. Irma Ossowiecka, która to wszystko widziała, pomyślała, że podążył za Sabiną Holz, i po raz pierwszy, odkąd spadły na nią te wszystkie ciosy, pozwoliła sobie na nienawiść, ostrą, wyzwalającą. – Życie jest ponurą żałosną przygodą – stwierdzi później, opowiadając to wszystko Fili-powi, zakochanemu w niej powiernikowi z dobrowolnego wygnania, a Filip Niemcewicz tyl-ko pochyli głowę w milczącym uporze, co ją jak zwykle zirytuje. Tymczasem Ted Skorsky wcale nie poszedł za Sabiną Holz. Musiał coś zrobić, ruszyć gdzieś, jak to zrobił którejś pełnej udręki nocy w Wietnamie, gdy wypełzł z płytkiego okopu wypełnionego mułem i wodą i ruszył w lepką, zgniłą mgłę na spotkanie śmierci, której pa-nicznie się bał i którą w owym momencie z rozpaczą prowokował. To Greg Winter uratował mu wówczas życie. Ted zacisnął pięści, krótko obcięte paznokcie zadały nie dość bólu. Tamto bolało nieskoń-czenie bardziej. Może by nie pomyślał o tym okopie na polach ryżowych, gdyby nie to, że na warszawskiej ulicy raz po raz napotykał młodych, dość niechlujnie zarośniętych ludzi. Jak twarze kolegów w okopach. Podobnie jak woń zatłoczonego warszawskiego autobusu nasu-nęła mu skojarzenie z zapachem wypełniającym transportowy helikopter wiozący ich na woj-nę. Co się ze mną dzieje? – pomyślał. Coś się działo – wiedział tylko tyle. I wszystko miało jakiś ukryty, ważny sens. Znał takie chwile. Chwile, gdy świat nabiera wyrazistości chińskiego pejzażu i przekazuje sygnały, któ-rych zazwyczaj w zgiełku codzienności nie sposób odebrać. A tę dziewczynę na pewno od-najdzie. Stało się to nagle sprawą życia i śmierci. Odnajdzie ją, znowu spojrzy na niego ba-dawczym, przenikliwym spojrzeniem i wreszcie dowie się, kim naprawdę jest Ted Skorsky, urodzony trzydzieści osiem lat temu w Green Winds w Ameryce. Ted Skorsky, który nie do- trzymał złożonej w żarliwości serca dziecięcej przysięgi, który za przyjaźń, za uratowanie życia zapłacił najczarniejszą zdradą. Dowie się tego. Zabawne! Wzruszył ramionami rozbawiony, a zarazem autentycznie przejęty. Rozpiął płaszcz i zno-wu zdjął kapelusz: zrobiło się ciepło. Hotel „Victoria”, w którym mieszkał, był niedaleko. Wstąpi tam, aby się przebrać. A potem, potem zapewne wróci na uniwersytet. Rozległy plac Piłsudskiego, przylegający do Ogrodu Saskiego, poprzecinany parkanami, niby listwami żaluzji, wyglądał w tym oświetleniu jak ogromne okno, przez które można zaj-rzeć do wnętrza ziemi. Do hotelu wchodził w znakomitym humorze. Portier w brązowej liberii z szacunkiem otworzył mu drzwi. Recepcjonistka o wyglądzie trzeciorzędnej gwiazdy filmowej przerwała prowadzoną właśnie rozmowę telefoniczną. – Przyjechała pana żona, mister Skorsky – powiedziała uśmiechając się zalotnie. – Czeka na pana w kawiarni. Soledad siedziała przy oknie, w głębi sali. Kawiarnia była rozległa i dość zatłoczona, lecz Soledad siedziała jak gdyby sama, na scenie. Ten kąt sali przyciągał wszystkie spojrzenia, a w każdym razie Ted patrzący od progu nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Bardzo jasna w kolorycie, stwarzała wokół siebie ciemność gęstą od męskich pożądań i zawistnej kobiecej adoracji. Miała trzydzieści pięć lat i była w pełnym rozkwicie swej urody. Patrzyła w okno, paląc papierosa. Wspaniałe popielatoblond włosy, odrzucone z czoła, lśniły nasycone słońcem, jej głowa w lokach przypominała drogocenny klejnot, lecz w twarzy najbardziej niezwykle były oczy. Jak biały topaz o zielonkawożółtych refleksach. Od czasu do czasu zwężały się lekko jak oczy kota. Urodziła się pod znakiem Lwa, w Rzymie, a w każdym razie takie miejsce urodzenia miała wpisane do paszportu, jako jedna z trzech córek włoskiej piękności i amerykańskiego dyplomaty. Modelka, projektantka mody i właścicielka jednego z najwyżej cenionych domów Haute Couture. Mało kto wiedział, że z wykształcenia była filologiem klasycznym i pracowała nad prze-kładem Owidiusza, co Ted odkrył zupełnie przypadkowo, jak przypadkowo odkrywał wiele innych, na ogół zaskakujących szczegółów z jej wymykającego się wszelkiej kontroli życia. Czy istotnie była współwłaścicielką luksusowego domu schadzek dla pań z towarzystwa? Tuż przed wyjazdem do Polski napomknął mu o tym ktoś, kto nie wiedział, co go łączy z tą atrak-cyjną blondynką. Był czas, gdy tylko duma powstrzymywała Teda od wynajęcia prywatnego detektywa, który pomógłby mu uporządkować, ułożyć w czytelną całość nieprawdopodobnie skomplikowane puzzle jej życia, nad którymi postawił go los. To Greg Winter był tym narzę-dziem losu. Greg Winter, najbliższy przyjaciel Teda. Jej były mąż. Soledad powolnym ruchem zdusiła w popielniczce papierosa i odwróciła głowę od okna. Cofnął się, nie dość szybko wszakże, aby go nie zobaczyła. Nie poruszyła się i tylko szcze-gólna szklistość spojrzenia zdradzała jej napięcie. Widziała, jak się cofnął. Wiedziała, że stoi tam wściekły na siebie i że za chwilę podejdzie do niej z twarzą przyobleczoną w wyraz radości i zachwytu. Zmarszczka goryczy, która zarysowała się w kąciku jej ust, wyglądała jak sztucznie dole-piona jak dorysowana przez niezdarnego pacykarza do znakomitego portretu. Każda zmarszczka, każdy rys, który pogłębiał wyraz jej twarzy, twarzy efektownej gwiazdy filmo-wej, zdawał się być sztuczny. Nikt oprócz niej nie wiedział, jak bardzo czasem z tego powodu cierpiała. Jak nikt by nie dostrzegł, że cierpiała w tej chwili. Ted Skorsky odetchnął głęboko i swobodnym krokiem, który tak lubiła, wszedł na salę. Od razu wszystkie głowy odwróciły się ku niemu, jakby z góry wiadomo było, do kogo tu idzie, do którego stolika się skieruje. Nie był tego świadom. Teraz widział tylko ją, szedł ku jej oczom, które w miarę, jak się zbliżał, z wolna ciemniały. – Soledad! – powiedział z uczuciem. – Zrobiłam ci niespodziankę. Nie cieszysz się? – Cieszę się! Uwielbiam twoje niespodzianki! To nieprawda. To prawda. Nieprawda. Prawda. Patrzył na jej usta pełne słodyczy, lecz to coś delikatnego, czułego, co ukazało się w uniesionej ku niemu twarzy, znikło jeszcze szyb-ciej, niż się pojawiło. Jej oczy pociemniały. – Chodź – powiedział nie siadając. – Nie napijesz się kawy? – Nie. Nie mam w tej chwili ochoty.Mam ochotę, do diabła. Nie mam ochoty. Mam ochotę. – Mam ochotę na coś zupełnie innego – powiedział całkiem szczerze. – Czuł, że odgrywa znaną mu do znudzenia rolę w idącej latami sztuce, równocześnie każ dym nerwem czuł prawdę swoich słów, swego spojrzenia. Prawda. Nieprawda. – Chodź. Wstała i natychmiast poczuł ciszę za plecami, jakby wszyscy naraz przestali mówić. Szedł z nią ku wyjściu boleśnie świadom tego, że na nich patrzą. Soledad ostatnio ubierała się z wyrafinowaną prostotą, lecz nic nie mogło sprawić, aby mężczyźni nie rozbierali jej wzro-kiem; powiedzieć, że była seksowna, to jakby nie powiedzieć nic. Budziła uczucia absolutnie jednoznaczne. Zawsze, kiedy z nią szedł, gdziekolwiek się z nią pokazywał, rozdzierały go sprzeczne uczucia – dumy, że idzie z tak efektowną kobietą, kobietą, której mu. wszyscy za-zdroszczą i – nienawiści do siebie za to, że z taką właśnie kobietą idzie. Nie taką kobietę wyobrażał sobie zawsze u swego boku. Nie taką! Miała to być piękność surowa, czysta, nacechowana szlachetną prostotą, jak piękność Juany z Domu pod Sekwoją. Jak piękność nieznajomej dziewczyny z placu Na Rozdrożu. Tymczasem zaś (od ilu to już lat?) kroczył u boku kobiety, która była całkowitym zaprzeczeniem jego ideału, która, co wię-cej nie zaspokajała jego duchowego głodu, jego wewnętrznego osamotnienia, która nie po-winna należeć do niego. A przecież to ona była jego przeznaczeniem. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Soledad szła obok niego w woni perfum zmieszanej z jej własnym zapachem. Soledad tu, w Warszawie. W dniu, kiedy otrzymał znak. Jego serce wezbrało buntem i pragnieniem wolności. Wziął ją w ramiona, gdy tylko znaleźli się w pokoju. Irma Ossowiecka czekała na matkę. W owym strasznym dniu, gdy spakowawszy się na łeb na szyję oznajmiła, że wyjeżdża, co było równoznaczne z porzuceniem pracy na uniwersyte-cie, matka nalegała tylko na jedno: aby wzięła ze sobą klucze. – Weź ze sobą klucze od domu. Może zechcesz przyjechać, a mnie nie będzie – powie-działa ze spokojem, który jak zwykle podziałał na Irmę nie tylko kojąco, ale i rozdrażniająco. Mimo to posłuchała. Wzięła klucze. I oto nadszedł dzień, kiedy zapragnęła tu przyjść, kie-dy te ciemnawe, wysokie pokoje przyciągnęły ją niby przysłowiowa nora, do której człowiek chce się skryć przed światem, który go zranił lub odepchnął. Rada była, że nie zastała nikogo, choć biegnąc przez ulice mokre od nieoczekiwanego w tym dniu, krótkiego wiosennego desz-czu, biegła do matki. Do jej często nienawistnego spokoju właśnie. Do jej oczu mądrych i wyrozumiałych, które patrzyły jakby z niezmierzonej wysokości, a widziały wszystko. Wiele. Zbyt wiele, aby pani Ossowiecka mogła być szczęśliwa. Ale tego Irma jeszcze nie wiedziała; była za młoda. Z ulgą zanurzyła się w ciszę panującą w obszernym, przedwojennym mieszkaniu, tak róż-ną od wiejskiej ciszy, która od przeszło półtora roku towarzyszyła jej życiu. W momencie, gdy siadła w fotelu poczuła, jak bardzo tamta cisza, „cudowna wiejska cisza” – jak mawiał Filip – była wroga zamętowi, który wypełniał ją bezustannie, który narzucał jej myślom, jej życiu swój własny niezgodny z otaczającą naturą rytm. Czy tylko dlatego, że była dzieckiem wielkiego miasta? Nigdy nie przestanę być tam obca. Nigdy się nie przyzwyczaję – pomyślała z rozpaczą. Patrzyła w wysokie balkonowe okno, lecz znowu nie widziała nic poza obrazami, które atakowały jej pamięć. Zwłaszcza ten ostatni zabolał najbardziej: Sabina Holz, wychodzi z gmachu uniwersytetu, a nieznajomy mężczyzna podąża za nią. Za nią! Zadrżała, jakby nagle zrobiło jej się zimno. Jeszcze bardziej skuliła się w fotelu, przybie-rając niemal pozycję embriona, i trwała tak w dziwnym odrętwieniu zmysłów i uczuć. Dopie-ro po dłuższej chwili zaczęły docierać do niej dźwięki dochodzące zza okna, pisk tramwajów zwłaszcza, bo tutaj na placu Narutowicza wiele z nich miało swój końcowy przystanek. Lu-biła te odgłosy, nie przeszkadzały jej. Rano, jeszcze przed świtem, kiedy pierwsze tramwaje wdzierały się w jej sen, budziła się na chwilę i z rozkoszą myślała, że jeszcze może pospać godzinkę lub dwie. A teraz chciałaby zasnąć i nie obudzić się więcej. Podniosła głowę i spojrzała w okno. Lubiła plac Narutowicza, zwłaszcza nieforemną bryłę kościoła św. Jakuba; masywny, cały z surowej cegły stał w świecie dzwoniących, przelatują-cych tramwajów, niby symbol wieczności. Właściwie tylko ten jeden kościół w Warszawie lubiła naprawdę. Odpowiadał na jakiś zew płynący z praczasów jej istnienia. Irma wcisnęła palce do ust, by stłumić jęk. Boże, Boże, chyba zrobię coś strasznego – po-myślała i w tej właśnie chwili usłyszała zgrzyt klucza w zamku: matka wracała. Matka Irmy miała pięćdziesiąt siedem lat i losy typowe dla wielu ludzi z jej pokolenia, któremu dzieciństwo zamordowała wojna, a kolejne etapy bardzo polskiej drogi życia wyzna-czały mniejszego i większego kalibru wydarzenia historyczne, pokolenia, które pewien publi-cysta nazwał pokoleniem nekrologowym. Rozejrzawszy się wkoło mogłaby się doliczyć wielu przypadków nagłych zgonów, zawałów zwłaszcza, które powaliły śmiertelnie jej kole-gów i znajomych. Lubiła mówić trochę żartem, a trochę serio, że jej największym osiągnię-ciem życiowym jest to, że przeżyła pięćdziesiąt siedem lat. Czy miała nim być Irma? Tak świetnie się zapowiadała. Tyle już osiągnęła! A teraz siedzi skulona w fotelu, niby zranione zwierzę, i patrzy w pustkę, ciągle nie rozumiejąc, dlaczego przydarzyło się jej to, co się przydarzyło. Pani Ossowiecka doskonale wiedziała, czego naj-bardziej nie mogła znieść jej dumna córka. Tego, że stała się bohaterką rozpaczliwie banalnej historii: znakomity profesor, sława naukowa, zauważył ją, wyróżnił, hołubił, przywiązał do siebie, a potem zmusił do odejścia, przywłaszczywszy sobie jedną z tez jej pracy doktorskiej. Na szczęście nie zrobił jej dziecka, ale na to ten stary lis był za sprytny. Był też niezłym psy-chologiem: doskonale wiedział, że Irma nie będzie się awanturowała, nie będzie dochodziła swoich praw, że zrobi to, co zrobiła: straszliwie zraniona odwróci się na pięcie i odejdzie. Przewidział nawet to, że porzuci uniwersytet, że wyrzuci za burtę wszystko, także tę napraw-dę genialną pracę doktorską, co do której był pewien, że jej jeszcze nie ukończyła i że nie- prędko ją ukończy. A on się spieszył... Tylko trzy osoby wiedziały, że praca Irmy była ukończona: ona sama, jej matka i Filip Niemcewicz. I jeszcze – rzecz jasna – maszynistka, która pracę przepisywała. Pani Ossowiecka, choć nie zaskoczona, była nie mniej wzburzona niż córka. Profesor Wir-ski, znakomity fizyk, nie podobał się jej zdecydowanie i wiele o nim wiedziała. Tego strasz-nego dnia, gdy Irma wyjawiła jej co odkryła, nie powiedziała: trzeba wytoczyć mu proces. Wiedziała, jaką otrzymałaby odpowiedź: „Nie będę się procesować. Nie będę się poniżać!” Oczywiście. Tak reagują dumne szlachetne natury, gdy życie udzieli im pierwszej, bardzo gorzkiej lekcji. Myśląc o tym wszystkim w owym krótkim momencie, kiedy szła przez pokój ku skulonej w fotelu dziewczynie, mimowolnie uśmiechnęła się: dobrze wiedziała, że nie wystarczy jed-nej lekcji, że kolejne też niczego nie zmienią; sama była kiedyś taką dziewczyną... Irma, nie mogąc wiedzieć, jakie myśli przebiegają przez głowę matki, odczytała ten uśmiech całkiem inaczej: z nieświadomym egotyzmem właściwym młodości wszystko zaw-sze brała do siebie. – Jeszcze tylko powiedz: a więc wróciłaś! – wybuchła. – Powiedz to! Czekam! Mogę wy-słuchać wszystkiego. Wszystkiego, rozumiesz?! „Nie jesteś w stanie wysłuchać niczego poza krzykiem swej zranionej dumy, moje bie- dactwo” – pomyślała pani Ossowiecka. Nie powiedziała nic. Irma roześmiała się, jej śmiech miał w sobie ostrze noża. Teraz pani Ossowiecka się zaniepokoiła. Nigdy nie śmiała się w ten sposób. Czemu tak nagle przyjechała? Co się stało? Czy coś się stało? Nie zadała żadnego z tych pytań, przyklękła tylko przy fotelu i ujęła rękę Irmy. – Kochanie – powiedziała, wkładając w to słowo całą miłość i całe swoje współodczuwa-jące zrozumienie. Irma wyszarpnęła rękę. Jej oczy były suche, szeroko otwarte, gorączkowe. Była w nich stężona nienawiść. Pełne pogardy i obrzydzenia usta drżały. W ciemnawym pokoju pociem-niało jeszcze bardziej. Cisza dzwoniła jak wołanie o pomoc. Właśnie tę chwilę wybrał sobie kos, by przysiadłszy na balkonie zaśpiewać słodko, miłośnie. – Jak ja was wszystkich nienawidzę! – powiedziała głucho Irma. Wstała odtrącając przy-klękniętą u jej kolan matkę. Pani Ossowiecka podniosła się z klęczek, nagle pobladła. Wie-działa, że ta nienawiść, która zmieniła twarz jej córki, nie jest wymierzona w nią. Co więcej, wiedziała, że może być dobroczynna, przynieść ulgę w cierpieniu. Lecz nie zdobyła się na to, by zrobić coś, na co miała tak wielką ochotę: wyciągnąć ramiona, objąć, przytulić do siebie rozdygotaną dziewczynę. Stała i patrzyła w tę maskę, która przysłaniała wrażliwą twarz córki. „Niech sobie na to pozwoli” – pomyślała, nieświadoma tego, że jej oczy zwykle ciepłe i pełne blasku, przesłonił cień mimowolnej dezaprobaty. Nie uczyniła nic. Czy postąpiłaby tak samo, gdyby mogła przewidzieć tragedię, która czekała już za pro giem? Irma, nie powstrzymana, obróciła się na pięcie i wyszła. Z przedpokoju dobiegł brzęk rzu-conych na podłogę kluczy. Soledad spała przytulona do pleców Teda, cicho i mocno jak dziecko. Ted nie spał już od pewnego czasu. Było mu niewygodnie, lecz nawet wiedząc, jak mocny ma ona sen, bał się poruszyć, by jej nie obudzić. Nie chciał, żeby się obudziła. Chciał, przez jakiś czas jeszcze, zostać sam ze swymi myślami, swymi wrażeniami, pogmatwanymi doznaniami, które mimo wyczerpania miłością – kochali się gorąco, gwałtownie – atakowały, wyraźnie się czegoś od niego domagając. Trzeba to uporządkować. Co uporządkować? Z korytarza dobiegał stłumiony przez podwójne drzwi odgłos pracującego odkurzacza, na parkingu przed hotelem głośno rozmawiali taksówkarze, wróble ich przekrzykiwały. Zapra-gnął podejść do okna i spojrzeć na plac. Wydało mu się, że w wielorakich odgłosach słyszy paradny krok żołnierzy maszerujących do Grobu Nieznanego Żołnierza. Tak dumnie, tak pa-radnie w tych swoich rogatywkach szli. Nie wiedzą, jak się umiera, jak można ohydnie umie-rać ze strachu. W mule zmieszanym z wodą i krwią chorych na biegunkę, z przerażeniem patrząc na własną rozmiękłą skórę. Ja tam zwariowałem – pomyślał Ted Skorsky i ogarnęła go trwoga. Zacisnął powieki, zaci-snął pięści i tak leżał – spięty, dygoczący wewnętrznie, czując jak pełznie po nim śmiertelne zimno, aż wreszcie, po chwili, która zdawała się wiecznością, przez lodowatą trwogę przebiło się ciepło przytulonego do niego ciała. Poczuł ciężar przerzuconej przez jego plecy ręki. So-ledad. Była tu. Uczepił się tego ciepła jak koła ratunkowego. Nigdy, nigdy z nikim nie do-znawał uczucia tak kojącej fizycznej intymności. A była przecież nieustającym wyrzutem sumienia. Ona? W Wietnamie od niechybnej, haniebnej śmierci uratował go Greg Winter. A teraz, przez całe lata, wpędzał go w obłęd i pchał do śmierci. Nie, nie Greg. Zachował się niezwykle przy-zwoicie. Nie Greg! Myśl o nim. Ale to na jedno wychodziło. Poczuł, że dłużej nie wytrzyma, że musi wstać. Delikatnie obrócił śpiącą na drugi bok, westchnęła lekko, na moment jakby wstrzymała oddech i on wstrzymał oddech, lecz nie obudziła się, spała dalej. Nie wstał jednak. Leżał na wznak, z głową wychyloną ku oknu. Zza kotar sączyło się światło chylącego się ku zmierz-chowi dnia. Twarz Teda naga, bezbronna wyrażała tęsknotę. Uciec. Zawsze uciekał. Wyplą-tywał się z cudzych układanek, z radosnym poczuciem swobody, niezależności. Nie bał się tego, w co wplątywało go życie, pewny, że zawsze wyzwoli się z więzów. Przez 30 lat swego życia był wolny. Owego dnia, gdy wezwany tajemniczym i naglącym telegramem Grega leciał osiem lat temu do Paryża, nie miał nawet cienia złych przeczuć. Ani dobrych. Co najwyżej był lekko poirytowany. Niedawno wrócił z Hongkongu. Jeszcze miał w pamięci zapach, flotyllę żagli ze słomianych mat, mętne fale w oplocie brudnych czerwonawych wodorostów niesionych nurtem rzeki. Podczas długiego lotu nad Atlantykiem myślał przede wszystkim o nowej sprawie, kolej-nej zagadce nie wykrytego morderstwa, którą zaraz po powrocie z urlopu zaczął się zajmo-wać. Był już wówczas wybitnym specjalistą w tej dziedzinie i miał na swoim koncie kilka spektakularnych sukcesów, którym zawdzięczał pewien rozgłos, nie tylko w kręgach ściśle prawniczych. Jego liczne artykuły, zamieszczane w periodykach naukowych, zwracały uwagę niezwykłą wnikliwością i niebywałą umiejętnością wczuwania się w psychikę mordercy. Bardziej mordercy niż ofiary, co mu czasem krytycy wytykali. Ciągle wszakże nie wiedział, kto zabił młodego męża Juany z Domu pod Sekwoją w jego rodzinnym miasteczku Green Winds. Nie wiedział zaś nie dlatego, że ta zagadka okazała się za trudna dla jego dociekliwe-go umysłu. Nie, nie dlatego! W ogóle nie przystąpił do jej rozwiązywania. Przy każdym ko-lejnym podejściu paraliżował go nieoczekiwany, mroczny lęk, jak gdyby stawał przed ciem-nym tunelem, w którym coś się czaiło. W dniu, w którym to coś przybrało upiorną twarz Ju-any, definitywnie zaprzestał prób. Raz spróbował porozmawiać na ten temat z matką, podczas jednej ze swych rzadkich wi-zyt w domu. Nazbyt rzadkich. Nie odnosił wrażenia, choć był jedynym synem, aby ojciec czy matka, bez reszty zajęci sobą nawzajem i swoją pracą, specjalnie jego wizyt oczekiwali. – Mamo – zapytał wówczas, a żartobliwość tonu nie mogła przesłonić napięcia w oczach – dlaczego nigdy nie napisałaś powieści o tej historii, która wydarzyła się przed laty w Domu pod Sekwoją? To taka piękna, tragiczna historia, wydawałoby się, że wymarzony temat dla ciebie. – Mnie coś od tej historii odrzuca – rzekła prosto. W niczym nie zdradził, w jaki zamęt uczuć go ta odpowiedź wprawiła. – Ale co? – dopytywał, niby w dalszym ciągu żartobliwie; zupełnie nie podejrzewał, jak czytelna jest dla matki jego twarz. Patrzyła na niego z charakterystyczną dla niej wyrozumiałą uwagą. Milczała długo, więc zauważył, jak coś wahnęło się w jej oczach i zmąciło fiołkową toń. – Pytasz, co mnie odrzuca? – przemówiła wolno. – Być może to samo, co ciebie przyciąga.Tak odpowiedziała i roześmiała się z pewnym zniecierpliwieniem.Odkąd zrozumiał, jaki dziwny zawód wykonuje jego matka, nigdy nie był pewien, czy traktuje go jak żywą istotę z krwi i kości, czy też jako jednego z bohaterów swoich powieści. Przez jakiś czas nawet go to fascynowało. Potem jednak zaczęło w nim narastać niezwykle przykre przeświadczenie, że jego istnienie znaczyło dla niej tyle, ile istnienie kolejnych po-wieściowych bohaterów; miał matkę i jakby jej nie miał. Drzwi do jej gabineciku, na których tak często wisiała kartka: NIE PRZESZKADZAĆ, stały się dla niego symbolem tego wszyst-kiego, co będzie mu w życiu odmówione, zapowiedzią kolejnych murów, o które będzie tłukł głową w daremnym wysiłku sforsowania przeszkody. Jak tylko nauczył się pisać, wsuwał pod te drzwi swoje małe karteczki: „Kochana mamu-siu, stłukłem sobie kolano, ale nie płaczę”. „Kochana mamusiu, nie mogę ciągle jeść tego okropnego budyniu z resztek”. I czasem, gdy ból osamotnienia był już zbyt silny: „Kochana mamusiu. Bardzo cię kocham. Twój synek, Teddy”. Nigdy nie odpowiedziała wprost na te karteczki. Mówiła tylko: – O, jak mój synek ładnie pisze. Albo najczęściej: zdaje się, że czegoś ode mnie chciałeś, synku, wybacz, ale gdzieś zapo-działam twój liścik. Czy to był jedyny powód, który sprawił, że jak gdyby wyrzekł się matki i całe swoje serce zwrócił ku tamtej na Wzgórzu, która go dostrzegała? Co było pierwsze? „Bo mnie coś od tej historii odrzuca. Być może to samo, co ciebie przyciąga”. Co mnie przyciąga? Kto mnie przyciąga? Czy ja wiem, dlaczego tak zakochałem się w tej kobiecie? Takie pytania wyłoniły się z chaosu jego odczuć, lecz nad wszystkim górowało zdziwie-nie. Zadziwienie tym, co dojrzał w twarzy matki. Jej słowa mogłyby świadczyć o tym, że się mylił: ona się jednak nim interesowała! Może wiedziała więcej, niż przypuszczał? Może za-stanawiała się nad nim? Co ja właściwie o niej wiem? Czy starałem się czegoś dowiedzieć? Siedziała naprzeciw niego w swym ulubionym ogromnym klubowym fotelu, który powi- nien być dysonansem w tym bardzo kobiecym pokoju. Powinien, lecz nie był. Tak wyraźnie był miejscem, w którym ona się chroniła, w którym stawiała tamy swej powieściowej wy-obraźni. Po jej twarzy błąkał się uśmiech wyrażający sprzeciw i zmartwienie. W owej chwili nieoczekiwanego zbliżenia po raz pierwszy spostrzegł jej urodę. Była to uroda pastelowa, delikatna, lecz niewątpliwie wielka. Kontrastowo różna od ciemnej urody wdowy po farmerze Winterze. O takiej urodzie jak uroda Juany mówi się zazwyczaj „gorąca, płomienna” i on też właściwie zawsze tak o niej myślał. I nagle objawiło mu się, że jej piękno było zimne, pod-czas gdy delikatnie modelowane rysy matki miały w sobie ciepło, słodycz i – jakby dziecięcą niewinność? Setki pytań zawirowały w jego głowie, lecz zadał to jedyne, na które nie musiał sam odpowiadać. – Mamo, ty nie lubisz Juany, prawda? – spytał. – Nigdy jej nie lubiłaś. – Czy kiedykolwiek zabraniałam ci tam przesiadywać? – odparowała. Serce Teda wykonało mały, nieprzyjemny skok. Była inteligentna, och, jaka była inteli-gentna. Tunel, w którym czaiło się coś mrocznego, otworzył się wciągając go w przepaść, więc szybko zwekslował na bezpieczniejszy tor. Tak, jego matka była zazdrosna o to uwiel-bienie, którym obdarzał tamtą. Tamtą matkę. Niewątpliwa prawda tego zbyt późno uczynionego odkrycia, jakże wygodnym była pretek-stem, aby nie drążyć głębiej. Matka była zazdrosna o Juanę. Lecz przecież – nigdy, nigdy nie próbowała go do niej zrażać, nigdy nic przeciw niej nie powiedziała! „Czy kiedykolwiek za-braniałam ci tam przesiadywać?” To ojciec odnosił się do zauroczenia syna z wyraźną dez-aprobatą. Jakby wyłącznie z lekarskiego punktu widzenia: atmosfera tego ponurego domu na wzgórzu może niekorzystnie wpłynąć na psychikę dziecka. Więc jedynie ojciec. Ale gdy gro-za czająca się w ciemnym tunelu zaczęła się materializować w ledwo rozpoznawalną twarz Juany (czy Juany?!!), nie z ojcem, lecz z matką zapragnął porozmawiać. Siedział teraz naprzeciw niej wstrząśnięty, w zamęcie niepokojących uczuć, a ona krucha i maleńka w bezpiecznej fortecy klubowego fotela snuła jakieś swoje myśli. Tym razem nie było to powieściowe wyobcowanie, wiedział to. – Co my właściwie wiemy o ludziach? – przemówiła wreszcie, gładząc ruchem na poły ma-chinalnym, na poły pieszczotliwym błyszczącą od starości skórę fotela. – Najczęściej tyle, ile chcemy wiedzieć. Albo – ile nam pozwolą. Próbujesz wykryć sprawcę tego morderstwa, tak? Ted drgnął. To bezpośrednie pytanie w pełnej zawoalowanych podtekstów rozmowie, było niby taran, któ-ry z precyzją uderzył w pieczołowicie wzniesione fortyfikacje obronne. Na nic się nie zdało całe jego kluczenie. Lęk dopadł go natychmiast. Wiedział, że zbladł i że drżą mu ręce. Wiedział rów-nież, jakąś wypływającą z najmroczniejszych zakamarków duszy wiedzą, że nadszedł moment przełomowy, że od tego, co teraz odpowie, zależy trwanie uświęconego kształtu rzeczy. – Nie, nie próbuję – odparł ledwo dosłyszalnie, głosem tak zdławionym, jakby tę odpo-wiedź wyrwano z niego siłą. Natychmiast otrzymał nagrodę: fiołkowe oczy matki wypełniły się intensywnym światłem. Płynęło ku niemu łagodzące, a zarazem coś sygnalizujące? Otrzymał znak. Droga była prosta, oczywista, jasna. Nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak w owej chwili i chwila taka nigdy więcej się między nimi nie powtórzyła. Ukrył ją w sobie bardzo starannie, a przeświadczenie, że nosi ukryty skarb, wiele mu w życiu ułatwiło. W każdym razie do momentu, kiedy popełnił zdradę, a tym samym, jak sądził, został nieodwołalnie pozbawiony koła ratunkowego, które w tamtej pełnej szczególnych znaczeń chwili rzuciła mu matka. Wstał wreszcie i nagi podszedł do okna. Zasłony falowały lekko, przez uchylone okno wpływał do pokoju zapach źle oczyszczonej benzyny zmieszany z przeróżnymi zapachami wiosny, wśród których najsilniejszy był zapach zielonego wiosennego deszczu. Kiedy padał deszcz? Teraz, gdy ten delikatny powiew musnął jego ciało, Ted Skorsky poczuł, że jest cały spocony. Jak tamtego wieczoru w Paryżu, na pokazie mody. Samolot wylądował w liliowym zmierzchu. Schodził łagodnie ku miastu, które było niby jedna gigantyczna, bijąca wysoko w niebo fontanna mlecznobiałego światła. Ted czuł się tak, jakby wracał z długiej podróży w głąb siebie, a to światło wybłyskujące z lekkiej lila mgiełki rozbłysło niby tamto, w fiołkowych oczach matki; było potwierdzeniem, że szukał i znalazł. Nie była to jeszcze podróż do kresu własnej nocy, ale wiedział już, dlaczego zgłosił się – osiemnastoletni – na wojnę w Wietnamie. Wiedział, że była to ucieczka przed lękiem, jaki w nim wybuchł wobec zbliżającego się momentu, kiedy będzie musiał wywiązać się ze swej dziecięcej przysięgi. Lęku przed grozą, jaka zacznie się materializować w ciemnym tunelu. To Juanę widział schodząc po schodkach samolotu, choć czekający na niego Greg, skóra zdjęta z ojca, nie był do niej ani odrobinę podobny. Przynajmniej zewnętrznie. Patrząc na serdecznie uśmiechniętą twarz przyjaciela Ted widział twarz jego matki, taką jaką podziwiał szaleńczo zakochany chłopiec. I z tym obrazem w oczach, który pojawił się i odniósł triumf nad wszystkimi innymi doznaniami, jechał tam, dokąd zawiózł go Greg. Najpierw zawiózł go do hotelu. – Wynająłem ci pokój w „Prince de Cleyes”, na mój koszt. Nie protestuj. Potem zawiozę cię na pokaz mody. – Mnie? Na pokaz mody?! – Ciebie. – To dlatego kazałeś mi zabrać strój wieczorowy! – Zgadłeś. – Jesteś diabelnie tajemniczy. Nic mi nie powiesz? – Ani, ani. Jak niespodzianka, to niespodzianka. Jechali białym porschem przez wieczorny Paryż. Ted, choć sporo podróżował, w tym mie-ście był po raz pierwszy. Lecz nie rozglądał się, tylko chłonął aurę bogactwa otaczającą przyjaciela. Patrzył na jego uśmiechniętą twarz, na jego wypielęgnowane ręce, ze swobodną, jakąś nonszalancką nawet pewnością obejmujące kierownicę. W samochodzie unosił się za-pach znakomitej wody kolońskiej Yardleya. Nie znał takiego Grega. Greg Winter mniej więcej rok temu odziedziczył fortunę po swoim ojcu chrzestnym, wuju matki, którego mówiąc nawiasem, prawie nie znał. Wuj dorobił się majątku, lecz pozostał zatwardziałym starym kawalerem i nie miał dzieci, więc wszystko, co posiadał, a posiadał wiele zapisał w równych częściach swej ukochanej siostrzenicy Juanie i jej synowi. Greg, który bez większego zapału i powodzenia zajmował się maklerką, natychmiast rzucił pracę. – Daję sobie rok – powiedział rozpromieniony – daję sobie rok na szaleństwa. Potem się ustatkuję i w pocie czoła będę pomnażał fortunę mego chrzestnego. – Raczej to, co z niej po tym roku zostanie – zażartował Ted. Jakoś nie umiał sobie wy-obrazić statecznego Grega popełniającego szaleństwa! Greg natychmiast wyjechał do Paryża. Ted pamiętał, jak go to ubodło, że przyjaciel nie zaproponował mu choćby najmniejszego udziału w przewidywanych szaleństwach. Odmó-wiłby. Tego był pewny. Jakoś go to jednak niemile dotknęło, może dlatego, że sam postąpiłby inaczej, a mamy skłonność, wywołującą wiele nieporozumień, do sądzenia według siebie... Może zresztą wcale by nie odmówił? To mogłoby być fajne – takie wspólne wakacje od ży-cia. Nie powodziło mu się źle. Zarobki wystarczały na jego potrzeby, a zwłaszcza na urlopo-we włóczęgi po portach świata, które były jego najprawdziwszą pasją, jego, jak to kiedyś sam określił, żyłką conradowską. A Conrada Ted Skorsky czytywał namiętnie, może dlatego, że w jego twórczości odnajdywał dokładnie ten typ kobiety, jaki go pociągał, jaki uczynił swoim ideałem. To dawało o sobie znać polskie dziedzictwo Teda, choć on sam, jak mu się wyda-wało na wskroś amerykański, wcale tak nie myślał; jak najdalszy był od przeczucia, że polska krew i w ogóle Polska odegrają w jego życiu jakąkolwiek rolę. Po prostu czytał Conrada i włóczył się w czasie wakacji, a później urlopów – po portach świata, najchętniej tych najbar- dziej egzotycznych, skrycie marząc o kobiecie, która gdzieś tam na niego czeka. W owych wyprawach Greg nie chciał mu towarzyszyć: w przeciwieństwie do Teda nie lu-bił morza i nie rozumiał fascynacji przyjaciela życiem marynarzy, statkami, portowymi ta-wernami, a zwłaszcza jego niezwykłego wyczulenia na rytm pulsujący w wielkich i małych portach świata. Ted raczej z tego był rad: wolał być sam podczas swoich eskapad. Mówiąc nawiasem, fakt, że czuł dziwną awersję do wprowadzania Grega w świat swoich fascynacji, powinien był dać mu wiele do myślenia, lecz on od kołyski niemal przyzwyczaił się uważać Grega za kogoś najbliższego i nie zaprzątał sobie głowy rozmyślaniem o tej przy-jaźni, jak też mówiąc szczerze nie zastanawiał się wiele nad tym, jakim naprawdę człowie-kiem jest Greg. Była to przyjaźń mocna, niezachwiana, była... Może dlatego jakoś niemiło przeżył fakt, że Greg wzbogaciwszy się tak nagle w ogóle nie uwzględnił go w swoich pla-nach. Telegram wzywający go pilnie do Paryża, choć przyszedł raczej nie w porę, sprawił mu więc wyraźną ulgę: klocki w tej dawno poukładanej układance znowu bezpiecznie, jak sądził, spoczywały na swoich miejscach. Jadąc przez wieczorne paryskie ulice patrzył na przyjaciela odprężony, przyjemnie podnie-cony, lekko rozbawiony właśnie i całkiem serio zaciekawiony. Korki na jezdniach były po-tworne. Samochody tłoczyły się, kłębiły, niemal najeżdżając jedne na drugie w upartym wy-siłku wyminięcia, wyprzedzenia. Przechodnie na ulicach również tłoczyli się, kłębili, gesty-kulowali, śmiali się, podśpiewywali, zagadywali do siebie, dużo czarnych i śniadych twarzy, atmosfera karnawału, tak to Ted odczuwał. Stali w korku nad Sekwaną. Rzeka wydała się Amerykaninowi spokojna. Zadziwiająco wąska, spokojna spokojem niedostępnym dla amerykańskich rzek, zmiennych od przypływów i odpływów oceanu, burzliwych w ścianach kanionów. Chyba nie polubię tego miasta – pomyślał nieoczekiwanie i było w tej myśli przeczucie Rzymu, w którym zakocha się od pierwszego wejrzenia miłością trwałą i mocną. Niemniej trwałą i mocną niż miłość, jaką obdarzała swoje rodzinne miasto Soledad. Soledad. Ciągle stojąc przy oknie warszawskiego hotelu „Victoria” Ted poczuł zimno przenikające go do szpiku kości. Miał wrażenie, jakby za jego plecami, przez cały ten obszerny hotelowy pokój, od drzwi do okna sunęła ściana lodu tchnąca lodowatym oddechem. A przecież, przy-najmniej w miejscu, gdzie spała Soledad, oddychało ciepło. Ted poczuł, że braknie mu po-wietrza i rozchylił zasłony. Ot, na tyle, by w szparze zanurzyć twarz. Czas teraźniejszy począł odzyskiwać kontury. Czerwonawy mrok gęstniał nad Ogrodem Saskim, lecz ostatnie promie-nie słońca nasycały plac Piłsudskiego jasnością, nadającą przestrzeni nowy wymiar. Świat zewnętrzny tak go tutaj w Polsce stale spychający w czas przeszły, zaczął go przenikać swą absurdalną i tajemniczą realnością. W odruchu buntu już miał zasunąć szparę w zasłonach, gdy zobaczył coś, co sprawiło, że jego serce zaczęło bić w powolnym crescendo, a potem oszalało. Ta dziewczyna idąca przez plac! To była ona! Miedziane włosy gorejące w reflek-sach zachodu, jak pochodnia wskazywały drogę. To ona, nieznajoma z placu Na Rozdrożu! To jej sylwetka, szczupła i wiotka, to jej granatowa długa spódnica. Była tu, w pobliżu, naj- wyraźniej kierowała się w stronę Ogrodu Saskiego. Obrócił głowę na pokój. Soledad ciągle spała. Jaka była piękna i bliska, taka odprężona, lekko uśmiechnięta, z zamkniętymi oczami. Ubierał się szybko, gorączkowo. Czyniąc to był cały już tam, w pościgu za nieznajomą, lecz nie zapomniał zrobić tego, bez czego po prostu nie mógłby wyjść. Na wyrwanej z notesu karteczce napisał: „Kochanie, zaraz wracam. Cału-ję, Ted” i położył ją na stoliczku obok śpiącej. Dopiero potem wyszedł. Ale przeszłości za sobą nie zostawił. Nie mógł jej powiedzieć stop. Ona go tu goniła, ści-gała, jak on gonił i ścigał nieznajomą Polkę. Oto proszę, zwykły ruch uliczny i znowu na-tychmiast odrzuciło go wstecz. Ten śmieszny warszawski ruch uliczny nie stanowił najmniej-szej przeszkody dla jego pośpiechu. Zupełnie inaczej niż wtedy w Paryżu, gdy biały porsche Grega, też bardzo się śpieszącego, co chwila utykał w korkach. To tylko z pozoru był po-śpiech Grega, który swoje coraz większe zdenerwowanie koił wiązanką soczystych prze-kleństw rodem z żołnierskich okopów w Wietnamie. To jego, Teda, los pośpieszał. Przeszedłszy przez jezdnię, która go dzieliła od Ogrodu Saskiego, Ted Skorsky przystanął na chwilę. Wyjął chusteczkę i wytarł zupełnie nie spocone ręce. Ten nerwowy gest, który przywiózł z Wietnamu, w ostatnich latach czasem wracał. Wracał razem z uczuciem, że muł chlupocze w jego butach i wciąga w grzęzawisko. Grzęzawisko. Gdzie jesteś dziewczyno o włosach gorejących jak zachód słońca? Drzewa w Ogrodzie Saskim powlekała delikatna wiosenna zieleń. Krople czerwonego bla-sku osiadały w gałęziach, błyskały niby czerwone lampki, które przez całą noc palą się na masztach sampanów zakotwiczonych w porcie Hongkongu. Wielu spacerujących, na ławkach przytulone do siebie pary. Dzieci. Staruszkowie. Lecz miedzianowłosej dziewczyny nie było. Próżno biegał po alejkach, próżno wypatrywał. Nie było jej. Czy w ogóle naprawdę ją widział? Czy to naprawdę ona szła przez plac w promieniach zachodzącego słońca? Czy w ogóle istniała? Zniechęcony usiadł na ławce i siedział ze zwieszoną głową. Wydarzenia tego dnia wydały mu się nagle odległe, a objawienie, które przyniosły, chwilowe. Nie potrafił już wzbudzić w sobie tego, co było tak niesłychanie cenne: nadziei i uniesienia. Czyż nie tego szukał w por-tach świata? Nic nie mogło równać się z uczuciem, jakie ogarniało go za każdym razem, kie-dy statek czy jacht wpływał do portu. Czuł się wówczas, jak ktoś, kto z dalekiej podróży, z drugiego końca świata zmierza ku chwili ostatecznego... Objawienia? Objaśnienia? Objaśnie-nia czego? Nie bardzo wiedział. W Ogrodzie Saskim szumiała fontanna. W Paryżu światła jak fontanna. Paryż. – Niech to diabli! Nie mogę się spóźnić! – klął Greg, jego jasne włosy, nad którymi z pew-nością tego dnia pracował fryzjer, zlepiły się od potu. – Nie chcę stracić tej chwili, kiedy ona wejdzie. – Ona? – podchwycił Ted. – No przecież nie sądzisz, że wiozę cię na pokaz mody, żeby ci pokazać suknię – burknął Greg. – Aha. – Nie ahuj, nic nie wiesz! – rzucił Greg przez zęby. Elegancki jedwabny szal wybłyskujący z rozpiętego ciemnego płaszcza nie łagodził wra-żenia krzepy i iście chłopskiej witalności, która emanowała z barczystej postaci syna farmera z Domu pod Sekwoją. Szczupły, chłopięco smukły Ted czuł się przy nim jak trzcina. Wów-czas w białym porsche Ted czuł szczególną wiotkość swego długiego (metr dziewięćdziesiąt dwa centymetry) ciała i właśnie tak o sobie pomyślał: trzcina. Oczywiście dodał: myśląca trzcina. Bardzo go to porównanie rodem z powieści jego matki ubawiło. Czemu Greg nie miał nic z matki? Nie tylko z jej cech zewnętrznych, ale i, jak się Tedowi wydawało, nic z jej cha-rakteru, jeśli nie liczyć tego czegoś mrocznego, co pojawiało się czasem w jego bardzo nie-bieskich oczach i spływało w dół twarzy, ku brodzie zwłaszcza, czyniąc ją w jakiś niepokoją-cy sposób brutalną. Wówczas w samochodzie, choć nie widział oczu przyjaciela maniacko utkwionych w to, co się działo na jezdni, właśnie broda, lekko wysunięta do przodu, dziwnie brutalna, zrobiła na Tedzie jakieś niemiłe wrażenie, odwrócił wzrok z uczuciem, że podpa-trzył coś, co nie było przeznaczone dla niczyich, a zwłaszcza dla jego oczu. Kobiety lubiły Grega Wintera. Żadnej jednak do tej pory nie udało się zatrzymać go na dłużej. Ted był pew-ny, że przyjaciel, podobnie jak on sam, szuka tej, która będzie miała twarz jego matki. Więc znalazł ją tu, w Paryżu? – pomyślał i – dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że to, co się dzieje, dzieje się naprawdę, że przeskoczywszy Atlantyk jedzie teraz oto, w wieczoro-wym ubraniu na paryski pokaz mody. Wydało mu się to takie zabawne, że parsknął śmie-chem. Rezultat tego mimowolnego parsknięcia był taki, że Greg o mało nie spowodował wy-padku. Wjeżdżali właśnie w olśniewające światła placu Zgody. Greg, który przyhamował, by włączyć się do ruchu, podcięty tym mimowolnym śmieszkiem niemal do dechy wcisnął gaz, a zaraz potem, klnąc, hamulec. W rozdzierającym pisku opon samochód zatańczył i poskro-miony mistrzowską ręką osiadł, równocześnie z wściekłością, która osiadała w Gregu. – Co cię tak rozśmieszyło? Co cię tak śmieszy, no może mi powiesz co?! – rzucił z nie-oczekiwaną wrogością. Było to tak zaskakująco niesprawiedliwe, że Ted zareagował gwałtownym przypływem gniewu. Szczęki zwarły mu się tak, że nie mógł wydobyć słowa. – O co ci chodzi, stary? – przemówił, opanowując się z widocznym trudem. Ale i Greg Winter się opanował. – O nic. Szlag mnie trafia. Ale już dojeżdżamy. Greg jechał teraz tak, jakby jego wściekłość zamieniła się w szaleńczą energię. Był zły na siebie za swoją reakcję. Nie pasowała do momentu, który przeżywał, momentu jego najwięk-szego triumfu. Los, cokolwiek byśmy o nim myśleli, zawsze nas ostrzega, tylko na ogół nie umiemy czy-tać znaków. Czy znakiem było to, że w rozjarzonym światłami westybulu pełnym świetnych gości Teda dopadła niewytłumaczalna trwoga, jeden z tych lęków, które potrafiły jego życie przemieniać w rzeczywistość sennego koszmaru? Poczuł na plecach znajomą strużkę lodo-watego potu. Nie wiedział, że upiorna bladość podkreślona przez lśniącą czerń włosów upodobniła jego twarz do maski tragicznego Pierrota, dzięki czemu wyglądał jeszcze bardziej interesująco niż zwykle i wzrok niejednej kobiety – a było tam wiele wspaniałych kobiet – zatrzymywał się na nim. Nie zauważył tego. Natomiast to, czego on nie zauważył, nie uszło uwagi Grega, który ob-serwował go ukradkiem. Teraz, kiedy już wreszcie dojechali i to dojechali na czas, był spo-kojniejszy i z każdą chwilą bardziej zwycięski. Nie potrafił powstrzymać, a może nie chciał powstrzymywać triumfalnego uśmieszku, który raz po raz unosił kąciki jego warg. Napad lęku, który sparaliżował Teda, był na szczęście krótkotrwały; koszmar rozpłynął się w blasku wielkiego świata. Taki świat, europejski beau monde, Ted Skorsky znał głównie z filmów i z książek. Starał się zachować dystans – bywał przecież, choć rzadko, na nowojorskich targowiskach próżno-ści, lecz naładowana elektrycznością, wzbierająca oczekiwaniem atmosfera zrobiła swoje. W pewnym momencie poczuł się tak, jakby wypił kilka kieliszków dobrego szampana i pozwolił sobie na przyjemny zawrót głowy. Patrzył na Grega, który wyglądał imponująco, trochę jak Burt Lancaster w roli księcia Saliny w „Lamparcie”. Był nieskazitelny od stóp do głów, w każdym szczególe: wyczuwało się w tym zadbaniu kobiecą rękę. Świadomy własnej siły roz-dzielał ukłony z pyszną powagą wybrańca losu, gwiazdy chwili. Zdumiewające, jak wielu ludzi tu znał i jak wielu jego znało! Ted przyglądał się temu spektaklowi próżności z pewnym rozbawieniem, lecz widoczna radość przyjaciela szczerze go cieszyła. Kochany, stary Greg! Zdaje się, że złapał pana Boga za nogi. Wyczuwał jego napięcie, jego oczekiwanie na chwilę, dla której, jak teraz wiedział, ściągnął go z Nowego Jorku i z autentycznym zaciekawieniem zasiadł w pierwszym rzędzie, blisko wybiegu, na który zaraz wejdą modelki. Pogasły światła na widowni, wybieg zapłonął. W rytmie afrykańskiej muzyki wypłynęły cienie. Roztańczony korowód cieni, igraszki świateł i cieni, halucynacyjny taniec duchów, które walczyły o istnienie w ulewie kolorowych błysków, będących zarazem światłem i zma-terializowaną muzyką. Kiedy atmosfera, której Ted poddał się całkowicie, bliska już była wrzenia, cienie wygrały: oblekły się w ciało. Na wybieg wyszły modelki. Chciał od razu rozpoznać tę, dla której Greg go tu przyprowadził, pewny był zresztą, że przyjdzie mu to z łatwością: musiała przecież być podobna do jego matki, Juany z Domu pod Sekwoją. Lecz od pierwszej chwili uwagę jego przykuła ta, która była całkowitym przeci-wieństwem owego wspólnego dla niego i Grega ideału. Bardzo jasna blondynka o niezwykle jasnych, przejrzystych oczach i niewyobrażalnie pięknych długich nogach, spowita w krótkie białe futro. Wszystko to objął jednym spojrzeniem, lecz poraziło go co innego: ta kobieta, idąca w rytm zmysłowej afrykańskiej muzyki miała ten rytm w każdym swoim ruchu, miała go w sobie. Tylko kolorowe kobiety naprawdę dobrze, w sposób naturalny poruszają się w tym rytmie – pomyślał Ted. Lecz ona była biała. Kiedy rozchyliwszy futro oparła rękę na biodrze i szła tym paradnym krokiem modelek, który byłby śmieszny, gdyby nie były tak zgrabne i piękne, poczuł się tak jak przed rokiem, gdy stał na pokładzie jachtu, wpatrzony w słońce zachodzące nad Zatoką Perską, w niebo rozżarzone, napuchłe od wzbierającego w jego wnętrzu tajfunu. Czuł w sobie zapowiedź burzy. Piękna biała kobieta kryjąca w sobie afry-kański rytm: odebrał tę mieszankę jako coś w najwyższym stopniu perwersyjnego. Zadrżał w przypływie pożądania, jakiego nie zaznał nigdy do tej pory; był to po prostu erotyczny szok. Pewny, że wszyscy, a w każdym razie najbliżsi sąsiedzi muszą widzieć, co się z nim dzie-je, kątem oka zerknął na Grega. Greg patrzył na niego, na twarzy miał dziwnie niezdrowe rumieńce, jak rumieńce gruźlika. – To Soledad – powiedział. – Moja żona. – Która? – wykrztusił Ted. – Ta, w którą się tak wgapiłeś. Moja żona Soledad. Ożeniłem się z nią wczoraj. Dziś ci ją przedstawiam. A jutro jedziemy w podróż poślubną do Nicei. Soledad. Moja żona. Ted wydobył z siebie jakiś zdumiony bełkot i zwrócił oczy na wybieg, bo one ciągle szły, to znaczy ona stale szła, wchodziła, wychodziła, lecz ani słowa nie potrafiłby powiedzieć o strojach, które prezentowała, czuł, że ona wie o nim, patrzy na niego, że przez cały czas świadoma jest jego obecności, że są sami w tym stworzonym z muzyki i światła świecie, że przy ciąga ich do siebie jakiś zdumiewający urok. Żona Grega. To niemożliwe. To nie może być prawdą. Dlaczego nie może być prawdą? Soledad. Sol, soleil. Ziemia, słońce. Słońce ziemi. Ziemia i słońce Soledad. Jakoś mu nie przyszło do gło-wy, że to najwyraźniej hiszpańskie imię ma zupełnie inne, niż to sobie skojarzył, znaczenie. Dla niego było to słońce. Ale słońce szybko zgasło. Niemal natychmiast, gdy nieodwołalnie zgasł wybieg dla mo-delek. Światła gasły w miarę, jak gasła muzyka, muzyka gasła w miarę, jak gasły światła, gasły błyskawice dźwięków i odchodziło ulotne piękno, a z Teda uchodziło życie. Wstał bla-dy i wyczerpany jak po nocy szalonej miłości. – A teraz cię przedstawię – powiedział Greg. – Zamówiłem stolik w „La Tour Argentée”. Nie masz pojęcia chłopie, jak się cieszę, że się poznacie! Że poznasz Soledad! Ona też się na pewno ucieszy, że pozna ciebie. Tyle jej o tobie opowiadałem. – Dlaczegoś mnie nie poprosił na świadka? Greg obrócił na niego oczy, w których pojawiło się na mgnienie to coś mrocznego, co zmieniało całą jego twarz. – Bo chciałem, żebyś ją zobaczył, tak jak ją zobaczyłeś – odpowiedział wolno, mrok w je-go oczach zgęstniał, rozświetlony niebezpiecznym płomykiem, który szybko zgasł. Ted nic z tego nie zauważył. Jakby w ogóle nie zauważył, że odbyła się ta wymiana zdań. Czekał na nią. Na Soledad. Przyszła, w świetlistości włosów, lecz słońce zgasło. Może było-by inaczej, gdyby w samochodzie usiadła obok niego, ale tak się nie stało. Przyszła, nie-zmiernie wytworna w narzutce z czanopopielatych szynszyli, w rękawiczkach z Via Condotti w Rzymie, długich z guziczkami, nieoczekiwanie drażniąca. – Stary, to jest Soledad, moja żona.Z jakim upodobaniem Greg powtarzał te słowa! – Soledad, pozwól, że ci przedstawię: To jest najinteligentniejszy z nowojorskich prawni-ków, spec od wykrywania autorów zbrodni doskonałych, słowem mój przyjaciel, mój b r a t –Ted Skorsky. Skłoniła lekko swą głowę w przepychu włosów, jej oczy były zimne, w nieprzyjemny spo-sób taksujące. Jak doskonale potem miał poznać ten taksujący wzrok, którym Soledad szaco-wała osobników rodzaju męskiego! Spojrzenie, którym objęła całą jego postać, było tym ra-zem bardziej dociekliwe niż taksujące, Ted jednak, który się czuł jak obudzony nagle z cu-downego snu, odebrał je inaczej. Uścisk jej dłoni był zaskakująco ciepły w zestawieniu z tym spojrzeniem i może gdyby w samochodzie usiadła przy nim, przerwany prąd popłynąłby na nowo. Nie popłynął. Nic, ale to nic nie wskazywało na to, że go tam wtedy na pokazie wi-działa, że była tak ekscytująco świadoma jego obecności. Usiadła z przodu. – Przepraszam, ale usiądę z przodu – powiedziała grzecznie. – Mów mi, Ted. – Mamy tu w Europie inne obyczaje – wycedziła, zapinając guzik przy rękawiczce.Coś afektowanego, sztucznego w jej głosie do reszty otrzeźwiło Teda.W samochodzie milczała, za to Greg gadał jak najęty; nie było przyjemnie. Na szczęście nie jechali daleko. Wybierała dania z karty z miną osoby, która ho-ho nie takie rzeczy jadała, wybrzydzała, ni z tego, ni z owego ironicznie krzywiła wargi, co przy jej gładkiej twarzy filmowej gwiazdy wyglądało sztucznie. Greg ciągle gadał, ona odzywała się rzadko, wyraźnie się dystansując od jego prostackiej, amerykańskiej swobody. Ted cierpiał męki za przyjaciela, Greg wszakże zdawał się niczego nie zauważać. Czasem śmiała się krótkim, nieprzyjemnym śmieszkiem, a spojrzenie jej niesamowicie jasnych oczu uparcie utkwione w stół lub niedbale błądzące po sali od czasu do czasu prześlizgiwało się po twarzy Teda, roztargnione, ostentacyjnie obojętne. Zrobiła na nim fatalne wrażenie. Fatalne wrażenie! Co za afektowany wamp – pomyślał z niesmakiem. I zaraz potem następna myśl: dlaczego ona wyszła za Grega? Dla jego pieniędzy? Owszem, taka motywacja przyszła mu do głowy, gdy widział, jak bardzo nie pasowali do siebie, w jak wyraźny sposób ona go nie kochała. Prosty, szczery amerykański chłopak i ta luksusowa kobieta o sposobie bycia wystudiowanym do najdrobniejszych szczegółów. Lecz jednak coś z tego, co Greg o niej opowiadał, zostało mu w pamięci, więc przypomniał sobie, że miała już za sobą małżeństwo ze znanym francuskim playboyem, który przy rozwodzie hojnie ją obdarował. No i była jedną z najlepiej opłacanych modelek świata. Więc nie dla pieniędzy. Tak siedząca, nie skrywająca swego znudzenia, swego niesmaku, absolutnie świadoma swojej świetności, wzbudziła w nim najgłębszy antagonizm. Nic mu nie objawiło spłoszone-go rytmu jej serca, nic, doprawdy nic, podczas tej nieszczęsnej kolacji nie zapowiadało tego, co miało się zdarzyć półtora roku później na przełęczy San Bernardino w Alpach. Przełęcz San Bemardino nocą, gdy sypie cichy, miękki śnieg, po środku szosy unieruchomiony samo-chód, kobieta w długim futrze pochylona nad kołem, z którego spadł przeciwśnieżny łańcuch, czy doprawdy pan mi nie pomoże? Wspomnienie tej chwili, która po kilku latach nie straciła nic ze swojego czarodziejskiego blasku, sprawiło, że Ted ciągle siedzący na ławce w Ogrodzie Saskim w Warszawie, aż się pochylił przeszyty bólem, a potem nagle zaalarmowany spojrzał na zegarek i zerwał się z ławki. Niemal biegnąc skierował się w stronę wyjścia. Irma Ossowiecka wstała ze swojej ławki, ukrytej pod gałęziami płaczącej wierzby i som-nambulicznie poszła kawałek za nim. Może dlatego, że w jego ruchach była jakaś gorączko-wość, odpowiadająca echem na miotającą nią gorączkę. Widziała, jak skręcił do hotelu „Victoria”, nad który nadpłynęły wielkie białoróżowe obłoki. Irma Ossowiecka bowiem pół godziny temu rzeczywiście przeszła przez plac Pilsudskiego i była w Ogrodzie Saskim. A Soledad... Soledad wcale nie spała. Soledad nie spała już wówczas, gdy spoczywający obok niej Ted z zachowaniem najwięk-szych środków ostrożności odsunął ją od siebie. Udała, że obraca się na drugi bok, całkowicie śpiąca, lecz obudziła się i – od razu wiedziała, że więcej nie zaśnie. Mimo to leżała z za-mkniętymi oczami, starając się oddychać równo, miarowo. Była pewna, że Ted nie śpi. W ciele czuła błogość, tę charakterystyczną lekkość, jaka po dobrej miłości niemal pozbawia ciało ciężaru, w niewytłumaczalny sposób czyniąc je zarazem rozkosznie ociężałym. Szcze-gólna nieruchomość Teda, coś w jego oddechu, powiedziało jej, że on nie śpi i od razu spra-wiło, że głowę jej natychmiast zaczął wypełniać zamęt sprzeczny z rytmem odprężonego ciała, co oznaczało, że nadeszła ta chwila, której się obawiała bardziej niż bezpośredniego efektu swego niespodziewanego przyjazdu: była pewna, że Ted zareaguje, jak zareagował, że zobaczy wyraz twarzy, który zobaczyła, że usłyszy słowa, które usłyszała. Tego była pewna. Słowa wypowiadane przy ich spotkaniach i rozstaniach miały czasem przerażające brzmienie źle naoliwionego, utykającego mechanizmu, wiadome było jednak, że padną. Było w tym mechanicznym stukocie rozpaczliwe wołanie o pomoc, słyszała to. Lecz czy on słyszał? Nie miała wszakże pewności, co się stanie, gdy pęknie świetlisty krąg największej intym-ności, który ich zawsze skutecznie chronił przed własnymi demonami. Czy opłynie ich owa cisza i spokój przypominające ciszę wewnątrz atolu chronionego przez rafy, o które bije po-tężna spieniona fala? Od tego, czy tak się stanie, czy nie, zależy odpowiedź na pytanie, czy powinna mu była zrobić tę niespodziankę, czy powinna była przyjechać tu za nim, do War-szawy, do Polski? Myślała o morzu, bo przyjechała prosto z morza, ściślej mówiąc z jachtu noszącego jej imię: SOLEDAD, lecz należącego nie do niej, a do księcia Lorenzo di Lampedusa, który od kilkunastu lat otaczał ją czułą, dyskretną, nie pozbawioną egoistycznych nadziei adoracją. Wbrew temu, co podejrzewał Ted, było to jej najprawdziwsze, zapisane w metryce imię. Zawdzięczała je matce, która zawiedziona w miłości do pewnego Hiszpana rozpamiętywała swój los przy wtórze melan-cholijnych andaluzyjskich pieśni zwanych soledad (soledad: samotność, pustka). Owego dnia, gdy Ted wyjechał do Polski, przyjęła wielokrotnie odrzucane zaproszenie na krótki rejs po Morzu Śródziemnym. Tydzień później zmusiła Lampedusę, by zawinął do portu, najbliższym samolotem wróciła do Rzymu, spakowała się i jeszcze tego samego dnia siedziała w kawiarni warszawskiego hotelu „Victoria”. Patrzyła w okno, uparcie patrzyła w okno, jakby dawało jej złudzenie świeżego powiewu: Soledad dusiła się, schwytana w lasso gwałtownych emocji. Było jej duszno, było jej gorąco. Teraz też było jej duszno, było jej gorąco, czuła, że pościel na tapczanie jest zmięta, prze-pocona, nagrzana. Zapragnęła wstać natychmiast. Ale to Ted wstał. Wstał ostrożnie, z tą iry-tującą ją czasem okropnie troskliwością w każdym poruszeniu, a choć stąpał cicho, usłyszała, że podszedł do okna. Zerknęła nawet, by się upewnić i zobaczyła, że on stoi tam nagi, przy zasuniętych zasłonach, jak gdyby nie śmiał, a może nie mógł ich rozchylić. Chyba nie mógł, stał jakby przed ścianą płaczu, spętany, ile napięcia i bezradności było w jego ciele, a najbar- dziej bezradne wydawały się szerokie przecież ramiona, proste, muskularne plecy. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała, mimo to w ułamku sekundy zobaczyła go rozkrzyżowanego, jakby zawisłego na tej ścianie, za którą była wolność i powietrze; przez kilka chwil nienawidziła go z całego serca, z całej duszy. Głupiec! Beznadziejny głupiec! Jak można przez tyle lat czuć się tak straszliwie winnym? Truł się po malutku. zabijał ich oboje, ich miłość zwłaszcza za-bijał tym przeklętym poczuciem winy. On cierpiał. On się wyrywał. On płacił. On – rycerz bez skazy złapany w pułapkę śmiertelnego grzechu, bezbronna ofiara nieustających wyrzutów sumienia. Gdyby wiedział to, co ona wiedziała! Nie mogła mu tego wyjawić, choć w jednej chwili skończyłoby to tę wieloletnią udrękę. Nie mogła, a zresztą i nie chciała. Przed wyja-wieniem sekretu wydartego Gregowi powstrzymywała ją nie tylko świadomość daremności tego kroku (nie uwierzyłby jej, nie uwierzył!), ale i coś, co można by nazwać dumą miłości. Soledad, sławna w całej Europie modelka, znana ze swoich licznych romansów i flirtów, tudzież mniejszych i większych skandali, których była piękną i fatalną heroiną, otóż Soledad wierzyła w miłość. Jedyną, bezwarunkową, niepodzielną. Taką, dla której człowiek porzuca wszystko, a zwłaszcza to, co jest dla niego poza tą miłością najważniejsze czy najdroższe, słowem wszystko. I robi to bez żalu, czy poczucia winy. Tylko wtedy na pewno kocha. Tylko wtedy! Czy sama była gotowa poddać się z radością tym wymaganiom? O tak, była gotowa. Pod warunkiem wszakże, że człowiek, którego kochała prawdziwie i wyłącznie i który jej taką miłość wyznał, będzie się do nich w każdych okolicznościach stosował. Takie miała wy-obrażenie o miłości w owym najfatalniejszym w jej życiu dniu, gdy tuż po ślubie z Gregiem Winterem zobaczyła Teda Skorsky’ego. Pokochała go od razu. Od razu wiedziała, że stało się to, czego pragnęła, czego się obawiała zarazem, od czego przez całe dotychczasowe życie uciekała. W ciągu kilkunastu miesięcy małżeństwa z Gregiem wszystko wydawało jej się proste. Wiedziała od Grega, że Ted jest wolny i była pewna, że jeśli tylko ją pokocha, wszystko pójdzie jak z płatka. A tego, że ją pokocha była tak pewna, że w niczym nie przy-śpieszała biegu wydarzeń. Tylko niezmordowanie dniami i nocami wypytywała Gerga o Te-da, o jego życie, o jego myśli, o jego czyny, o jego fascynacje i zauroczenia. Wyciągnęła z niego wszystko, co mógł jej powiedzieć. I, dość nieoczekiwanie, jeszcze więcej – coś, do czego nikomu na świecie nigdy by się nie przyznał. Ale jej nie musiał się przyznawać. Nie kochała go, wyszła za niego, bo nie kochała wtedy nikogo, bo go lubiła, bo ją fizycznie po-ciągał, bo był miłą odmianą po europejskich playboyach. Był więc w jej doświadczonych rękach pogromczyni mężczyzn jak wosk, a zwłaszcza był dla niej całkowicie czytelny. Czy-telny jak... jak właściwie każdy mężczyzna. Z wyjątkiem Teda. Może dlatego, choć wiedzia-ła, że wpadła, że stało się, co się stało, od początku drażnił ją i budził w niej jakiś ukryty an-tagonizm. To właśnie sprawiło, że owego wieczoru podczas kolacji w „La Tour Argentée” zachowywała się tak sztywno, sztucznie, nienaturalnie. Robiła to świadomie i doskonale zda-wała sobie sprawę z tego, że zrobiła na nim fatalne wrażenie. Siedział taki napuszony i pełen nie ukrywanej dezaprobaty; nieomal widziała jego myśli. Ale jednocześnie widziała co inne-go, to, co dostrzegła z wybiegu dla modelek: jego ekstatyczną twarz, jego oczy chłonące każ-dy jej ruch, czuła ten prąd, który od niego płynął, znajdując w niej natychmiastowy odzew. Była pewna, że go zdobyła. Spokojnie więc pojechała, ta światowa kobieta, w swą drugą z kolei podróż poślubną i była to podróż całkiem udana. Odsuwała twarz Teda Skorsky’ego, całą jego postać, odsuwała w najtajniejszą głąb. Był, czekał tam, aż będzie gotowa wydobyć go na powierzchnię. I ona czekała, spokojna, tylko czasem jej serce, jak gdyby się zapomina-jąc, biło spłoszonym rytmem. Mistrzyni w rozkoszy znała wartość odwlekania. A zresztą, jeszcze wtedy zakochana przede wszystkim w sobie, w swojej urodzie, w potędze swego cza-ru, czuła się panią swego losu. Czuła się wolna. Jak to było dawno. O mało nie jęknęła wtulając się mocniej w poduszkę, miała dość tego udawania, że śpi, dość niewygodnej pozycji, dość tej całej absurdalnej sytuacji, którą stworzyła swoim niespo-dzianym przyjazdem i wstałaby niechybnie, gdyby Ted znowu jej nie uprzedził. Usłyszała, jak gwałtownie odchodzi od okna, jak się w pośpiechu, lecz niesłychanie ostrożnie ubiera i jak wychodzi na palcach, położywszy przedtem przy tapczanie karteczkę. „Kochanie, zaraz wracam. Całuję. Ted”. Nigdy by tego nie zaniedbał! Nigdy nie zaniedbał żadnego z tych ge-stów, czułych, czasem błahych, żadnego z uświęconych rytuałów, którymi obrosło misterium ich miłości. Nigdy tego nie zaniedbał, nie, nigdy. Zmięła kartkę i cisnęła kulką w ścianę. Nie doleciała, upadła na podłogę. Wstała i wrzuciła ją do klozetu. Potem, nie spojrzawszy nawet w lustro, wróciła na tapczan. Krótki, dziecinny płacz wstrząsnął jej ciałem. Leżała straszliwie samotna w tym obcym hotelowym pokoju, w tym obcym niezrozumiałym kraju, we władzy najgorszej z nawiedzających ją w złych mo-mentach myśli: że może jednak nie jest jego największą miłością, że jest pomyłką, do której beznadziejnie zaplątany nie chce się przyznać, bo oznaczałoby to przyznanie się, że dla po- myłki zdradził swego najlepszego przyjaciela, że tak daremnie podeptał jedną ze swoich naj-świętszych zasad. Przed oczami Soledad przesunęła się mroczna, klasycznie piękna twarz Juany, matki Grega, żałobnej wdowy z Domu pod Sekwoją. Poznała Juanę, zdążyła. Ale chciała ją zobaczyć i poznać nie dlatego, że Juana była jej świe-krą. Wyłącznie dlatego, że była pierwszą miłością Teda Skorsky’ego, jego ideałem kobiety. Poznała ją, o tak! Przyjrzała się jej dokładnie. Jej i temu Domowi pod Sekwoją, który krył w sobie tajemnicę ponurej zbrodni. Miała zresztą na ten temat swoje zdanie. Ted nie musiał się domyślać tego, co jej podpowiadała kobieca intuicja, lecz jak to możliwe, aby nie do-strzegł, jakie mroki kryje w sobie ta piękna twarz?! Może i dostrzegł. Mówił jej czasem o sprawach, którymi się zajmował, znała jego pasję rozwiązywania karkołomnych łamigłówek zbrodni doskonałej, na ten temat jednak milczał. A i ona, instynktem powodowana, nie zadawała pytań. Raz tylko zapytała wprost. – Nie udało ci się wykryć, kto zabił męża Juany, tak? – Nie próbowałem – powiedział głucho, pobladł, a jego oczy zmąciło takie cierpienie, że więcej tego pytania nie zadała. Och, gdyby mogła przeciąć raz na zawsze wpływ tej fatalnej rodziny. Gdyby mogła! Mogła. Nie chciała. Nie mogła. W jakże tragicznym znalazła się położeniu! Tym tragiczniejszym, że on tak bardzo był pewny, że tylko jego położenie jest tragiczne. Leżąc nieruchomo na tapczanie w pokoju war-szawskiego hotelu „Victoria” patrzyła na ruinę swej wspaniałej, beztroskiej egzystencji. Może jedynie stary LL, Lorenzo książę di Lampedusa – wytrwały i wyrozumiały wielbiciel, domy-ślał się, jak wszystko naprawdę wyglądało. I – cierpliwie rozstawiał swoje sieci. Leżała z szeroko otwartymi jasnymi oczami patrząc w sufit, nie miała pojęcia, jakiego jest koloru i co się na nim znajduje, nie miała pojęcia, że mija czas i nie słyszała odgłosów zza okna. Ale usłyszała i od razu rozpoznała kroki Teda na korytarzu. Szybko zmieniła pozycję i uporządkowała wyraz twarzy. Zapukał delikatnie. – Kochanie, przykryj się! – zawołał uchyliwszy drzwi, a kiedy naciągnęła pled pod brodę wprowadził do pokoju kelnera, który na małym stoliku wiózł butelkę szampana, w kubełku z lodem oczywiście, i dwa kieliszki, smukłe, jakie lubiła. – Dom Perignon to nie jest, ale myślę, że się chętnie napijesz – powiedział otwierając szampana. Patrzyła na niego. Patrzyła na jego twarz ściągniętą, na podkrążone, unikające jej wzroku oczy. Wysiłek, jaki wkładał w to, by zachowywać się normalnie, ranił jej serce. „Miałam rację, coś się tutaj wydarzyło” – pomyślała. Czy przyjechała za późno? Soledad bała się podróży Teda do Polski. Nie dlatego, że choć tego nie mówił wyraźnie, chciał jechać sam. Dużo czasu spędzali osobno prowadząc dwa domy, jeden w Rzymie, a drugi w Nowym Jorku. Bała się przede wszystkim dlatego, że decyzję tę, w oczywisty sposób i dla niego samego nieoczekiwaną, podjął w momencie, kiedy ich łódź, której ster dzierżyła miłość, po raz kolejny omal się nie rozbiła o rafy, zawsze te same, lecz przez to wcale nie mniej niebezpieczne. A bezpośrednim impulsem była notatka w kronice towarzyskiej „Vogu-e”, która informowała, że Greg Winter miał wypadek noszący wszelkie znamiona upozoro- wanego, gdyż zapewne była to próba, samobójstwa. Greg Winter nie ożenił się po rozwodzie z Soledad. Prowadził życie nowojorskiego play-boya. Wzmianki o jego wyczynach, tudzież jego zdjęcia z przeróżnymi pięknościami często znajdowały się w kronikach towarzyskich modnych magazynów. Od czasu do czasu towarzy-szyły temu mniej lub bardziej zawoalowane wzmianki, że ten niegdyś obiecujący młody męż-czyzna najwyraźniej świadomie marnuje, czy też zaprzepaszcza swoje życie. Nowy Jork w pewnych kręgach jest w gruncie rzeczy małą wioską, więc ich spotkania były nie do uniknię-cia. Podchodził wówczas do nich i wyrzucał z siebie kilka zdań z wylewnością tak ostenta-cyjną, że aż obraźliwą, czego pełen winy Ted nie dostrzegał. Fałsz i jadowitość, obliczone na zadanie bólu Tedowi, wyczuwała tylko bezsilna Soledad. Ted, który fakt, że Greg w ogóle z nim (z nimi!) rozmawiał, brał za przejaw wielkoduszności okrutnie skrzywdzonego przez niego przyjaciela, bladł i w sposób widoczny cierpiał. – Nie rób z siebie widowiska! – nie wytrzymała kiedyś Soledad. –Ludzie tak się nie za-chowują. Spójrz, ile tutaj wokół rozwiedzionych par, które teraz w różnych układach są w najlepszej komitywie, przynajmniej z pozoru. – Mnie to brzydzi – odparował Ted. Te jego zasady! To jego dominujące superego, które ani na chwilę nie pozwalało mu ode-tchnąć pełną piersią (czy to nie polska cecha?), które mu wyrzucało każdy upadek, ba, każde najdrobniejsze potknięcie. Z początku nie wierzyła, że ktoś naprawdę może być taki. Tę jego postawę brała za grę, którą z nią prowadził. Długo trwało, zanim ostatecznie zrozumiała, że on nie grał, że naprawdę jest taki przeraźliwie przyzwoity, że naprawdę, ten znany ze swych wnikliwych analiz ludzkich charakterów prawnik, nie wie nic o życiu i tak niewiele wie o sobie, że się tak bardzo nie orientuje w tym, co się wokół niego rozgrywa. Że nie potrafi kła-mać! Teraz wiedziała, choć nigdy nie przestało jej to zdumiewać, ba, oszałamiać. I powoli traciła nadzieję, aby wybaczył sobie swoją zdradę wobec Grega, co na dobrą sprawę było wyrokiem na nich oboje. Ale myślała o tym jedynie w rzadkich chwilach ciężkiej chandry. Na ogół nie poddawała się i na swój sposób, który dla niego bywał bardzo bolesny, starała się go chronić, chronić przed samym sobą. Kiedy przeczytała notkę o rzekomym samobójstwie Grega Wintera, była w Rzymie. Wie-działa, jak ta wiadomość podziała na Teda, więc zrobiła to, co w danym momencie mogła zrobić, by zneutralizować cios: zrobiła mu dziką awanturę. Przez telefon. Oczywiście na zu-pełnie inny temat. Ani słowem nie zdradziła się, że zna notatkę w gazecie! Po tych siedmiu latach arcytrudnego związku było między nimi dostatecznie dużo punktów zapalnych, by mo-gła bez trudu wywołać zamierzony efekt. Była mistrzynią w wywoływaniu awantur, ale z Tedem nigdy jej się nie udawało tylko zagrać. Z Tedem nie! Trudno powiedzieć, aby sobie wszystko dokładnie zaplanowała. Wiedziała jednak, że pomóc mu może tylko w taki sposób, szok na szok, musi go strasznie zdenerwować, by cios, jakim była dla niego wiadomość o wypadku Grega, został poważnie osłabiony. Musi go zmusić, by idąc za nieubłaganą logiką kłótni powiedział w pewnym momencie: to ty go omal nie zamordowałaś, wtedy ona rzuci słuchawkę i wówczas on poczuje się winny, będzie dzwonił, będzie odkładała słuchawkę, po czym on wsiądzie w pierwszy możliwy samolot i przyjedzie do niej do Rzymu, aby ją błagać o wybaczenie; w gruncie rzeczy i wbrew wszystkiemu to, co działo się między nimi, było dla niego najważniejsze. Choć miała chwile zwątpień i rozpaczy wierzyła w to. Jeszcze wierzyła. – Jak możesz mnie tak denerwować w tej chwili! – to on. – W jakiej chwili? – to ona; ogromne, ogromne zdziwienie. – To ty nic nie wiesz? – Co mam wiedzieć? – Greg miał wypadek. Próbował popełnić samobójstwo. – Więc miał wypadek, czy próbował popełnić samobójstwo? Zdecyduj się. – Jestem pewien, że chciał się zabić. Parsknęła śmiechem, cichym, irytującym. – Nie śmiej się! Jak możesz! Nie masz prawa! To wszystko twoja wina. To ty go zamor-dowałaś! Rzuciła słuchawkę. Teraz, po latach już nie trudno było wyprowadzić go z równowagi. Ale to trwało bardzo długo, zanim złamał swoje zasady, zanim i on eksplodował, co dla niego znaczyło, że się po-niżył. Jak gdyby te sceny, które raz po raz prowokowała, często wcale tego nie chcąc, nie były i dla niej poniżające. Zadzwoni? A może nie? Soledad lubiła ryzyko. Nie zadzwoni, to nie zadzwoni. To się to wszystko wreszcie, do diabła, skończy i będzie znowu mogła żyć normalnie. Normalnie! Bę-dzie święty spokój raz na zawsze. Zwykle dzwonił bardzo szybko. Tamtego dnia odezwał się dopiero po kilku godzinach. Przez cały czas nie wyszła z domu, czekała, coraz bardziej niespokojna, coraz bardziej zde-nerwowana. Lecz kiedy zadzwonił – bez słowa odłożyła słuchawkę. Przyleciał rano. Wielka scena, która miała się odbyć, nie odbyła się. Postawił walizkę w swoim pokoju, wszedł do jej sypialni, jeszcze spała. Nie budził jej, tylko klęczał przy tapcza-nie. Nie miała pojęcia, jak długo. Kiedy się jednak obudziła, otworzywszy oczy tak go zoba-czyła, klęczącego przy tapczanie, nie ogolonego, na stoliku stał bukiet róż. Lubiła róże i przy-nosił je, zawsze czerwone, właśnie na przeprosiny. Ale te były białe. Poczuła w sercu ból i – lęk. – Dlaczego białe? – spytała. – Czyż nie są cudowne? – odparł wyraźnie wymijająco. Róże były istotnie cudowne, obłok niepokalanej śnieżnej bieli. – Prosto z targu – dodał.I zaraz potem powiedział: Kochanie, postanowiłem pojechać na jakiś czas do Polski.To się już zlało w jej pamięci: białe róże i Polska, ojczyzna jego przodków, do której się nigdy nie wyrywał, którą się właściwie nigdy nie interesował, aż ją to nawet trochę dziwiło. Białe róże, Polska, i – lęk. Myślała, że to jeden z tych niesprecyzowanych, niezrozumiałych lęków, które zazwyczaj są przeczuciem czegoś niedobrego. Teraz, gdy patrzyła na niego, jak unikając jej wzroku otwierał butelkę szampana, na tę jego twarz napiętą i nerwową, sińce pod oczami świadczące o jakiejś tajemnej udręce – zrozumiała, że to był lęk przede wszystkim o niego. Groziło mu coś w tej Polsce, wiedziała. W Rzymie, mimo tego lęku ściskającego serce rzuciła lekko: – Do Polski? Po co? – Sam nie wiem – odparł wbijając wzrok w podłogę. – Czuję, że powinienem tam pojechać. – Dlatego, że to jest znowu wolny kraj? – To miejsce, z którego pochodzę, nigdy nie będzie wolne – mruknął. Nie wiem. Nic nie wiem. Coś wiedział wszakże: tego była pewna. Czegoś się po tym wyjeździe spodziewał, ale jej tego nie powie. Na ogół umiała przewidzieć Jego reakcje, niemal je zaprogramować, jak to zrobiła wczoraj, lecz jeszcze częściej, najczęściej, nie miała pojęcia co on naprawdę myśli i to doprowadzało ją do rozpaczy. Wymykał się jej. Stale się jej wymykał! Po siedmiu latach nie znała go. Ale i on jej nie znał. Największa możliwa bliskość i największa możliwa obcość zarazem. Najlepsza recepta na związek typu: nie mogą żyć ze sobą i nie mogą się rozstać stać. Co oznaczałoby niedobrą miłość. Lecz nie, miłość, która się im przydarzyła nie była niedobra. Nie! Tamtego ranka w Rzymie nie zrobiła najmniejszej aluzji do wypadku czy też rzekomej próby samobójczej Grega Wintera. Oboje unikali tego tematu; tak najczęściej kończyły się ich starcia wywołane tym i kilkoma innymi zapalnymi tematami. Pozornie pogodzeni zosta-wali każde za swoją barykadą. Bardzo uważali, by nie strącić z niej bodaj kamienia. Bardzo się starali, a zwłaszcza on się starał. – Czy chcesz, abym z tobą pojechała? – Jeżeli cię to interesuje. Zapytała i otrzymała odpowiedź, jakiej oczekiwała. Nie umiała nie zapytać i on nie umiał od-powiedzieć inaczej. Oboje świetnie wiedzieli, że on chce jechać sam. Odczuła to jako zdradę. Przez część roku mieszkali osobno – takie były wymogi ich zawodów, lecz wszystko co najważ-niejsze powinni przeżywać razem. Tylko wtedy ta historia miała sens. Tylko wtedy była to mi-łość, która bezustannie i bez wytchnienia buduje mosty ponad mętnym bełtem życia. Patrzyła na róże, na te białe róże i oczy jej z wolna wypełniały się łzami. – Kochanie! Najukochańsze moje kochanie, co ci jest? Nie chcesz, żebym tam jechał? To nie pojadę! – Jedź. Wyjechał nieszczęśliwy i rozdarty. Czuł, że ją zranił i był przerażony faktem, że go to po raz pierwszy zupełnie nie obchodzi. Zbuntowana, bezradna przyjęła zaproszenie Lorenza di Lampedusy, o którego Ted był wściekle zazdrosny i jachtem noszącym jej imię, popłynęła z nim w rejs po Morzu Śródziemnym. Jacht był piękny i pełen luksusów, bez których Soledad nie wyobrażała sobie życia, pogoda dopisywała, LL nie narzucający się, lecz gotów na każde skinienie, z tą nieskończoną cierpliwą wyrozumiałością, która jak maska skrywała jego dale- kosiężne plany. Przed nim jednym, do przesady skryta i piętrowo osłonięta przed wścibskimi, ujawniała czasem prawdę o swym życiu z Tedem, on jeden wiedział, co się znajduje po dru-giej stronie jej szczęścia. Był ciepły, współczujący, a zarazem skrycie się cieszył, co starannie ukrywał. Byłby zdziwiony, gdyby mu ktoś powiedział, że ona o tym wie. Lecz wcale się nie zdziwił, gdy po tygodniu oznajmiła, że wraca i kazała mu płynąć do najbliższego portu. Nie, wcale nie był tym zdziwiony. Świat znał piękną Soledad jako kobietę zrównoważoną, świet-nie godzącą pretensje i roszczenia swych licznych wielbicieli, taka zresztą była do czasu, gdy poznała, gdy pokochała Teda. On jeden widział ją oszalałą, miotającą się w rozpaczy i bez-radnej wściekłości, zdziwioną samą sobą. Lecz gdy powiedziała mu, że jedzie do Polski, za-sępił się wyraźnie. Bał się dla niej tego wyjazdu, tak jak ona bała się dla Teda. Nie protesto-wał naturalnie. – Uważaj na siebie! – powiedział tylko. –I pamiętaj, że jestem. Lorenzo di Lampedusa, choć nosił świetne sycylijskie nazwisko, był w istocie rzeczy bardziej Anglikiem niż Wło-chem. Był potomkiem zubożałych arystokratów, którzy wyemigrowali z kraju i dorobili się fortuny. Pięćdziesięciosześcioletni obecnie Lorenzo z Włocha miał wrażliwość na piękno, umiłowanie niezależności i fatalną czasem skłonność do dolce far niente. Dandys i świato-wiec był mile widziany w każdym towarzystwie, był też upragnioną partią dla wielu panien na wydaniu. Ale on nie zamierzał się żenić. Niewątpliwie po swojemu kochał Soledad. Lecz jednocześnie była dla niego doskonałym alibi, a także owym dreszczykiem, który galwanizował jego życie, chronił je przed nudą i pustką. Pochlebiał sobie, że się na niej poznał. Był do niej szczerze przywiązany. A ten wy-pad do Polski wcale mu się nie podobał. Był pewny, że Soledad robi głupstwo jadąc do War-szawy. Lecz ona sama, patrząc na Teda, który przyklęknąwszy przy tapczanie podawał jej kieliszek szampana, wcale już nie była tego pewna. Instynktownie poczuła, że powinna tu być. Żeby go ratować? Żeby ratować ich miłość? –No to, kochanie! Upiła łyk szampana. – Niezły – pochwaliła.Trafnie wyczuł, że chętnie napiłaby się szampana. Ale – czy musiał aż wychodzić, żeby go zamówić? Wystarczyło zadzwonić na kelnera. Zadała to pytanie. Nie mogła się powstrzymać. Odwrócił w bok oczy, czarny kosmyk, który opadł mu na czoło, przecinał je jak piętno. – Byłem umówiony na pilny telefon. Musiałem trochę pogadać, a ty spałaś. Nie chciałem cię budzić, więc zszedłem do holu. – Kłamiesz. – Tak, kłamię – przyznał i opuścił głowę. Soledad przymknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze. To mógłby być początek niedo-brej rozmowy, może awantury. Przymknęła oczy, odetchnęła głęboko i w myślach liczyła do dziesięciu. Nie, nie dziś. Nie, nie teraz, kiedy siedzi taki bezbronny, w stanie wskazującym na ciężką chandrę, ba, depresję. Otworzyła oczy. Ciągle siedział z opuszczoną głową, nieszczę-śliwy, uparty chłopiec, który nie potrafi dorosnąć. Nie mogła znieść jego cierpienia. Już nie mogła. Odstawiła kieliszek, przyciągnęła go do siebie. Poczuł ulgę tak wielką, że o mało się nie rozpłakał. W tym namiętnym, a zarazem czułym oplocie był u siebie, w tym jedynym na świecie miejscu, które było naprawdę jego i tylko jego. Nagle cały dzisiejszy dzień wydał mu się dziwaczny, absurdalny, chyba że uznać, iż był podróżą do tej chwili, która oto przywracała niebezpiecznie zachwiane proporcje. Ciepło ciała Soledad uderzało mu do głowy, oszałamiało. Jak wtedy przed laty na przełęczy San Bemardino w Alpach. Pojechał do Szwajcarii na Kongres Kryminologów i postanowił przy okazji zwiedzić ten niewielki kraj. Wynajął bentleya i jeździł, najpierw po Szwajcarii francuskiej, potem po nie-mieckiej. Tamtego pamiętnego dnia jechał do włoskiej, samochodem, choć w Alpach sypnęło śniegiem i drogi były trudne. W kieszeni miał list od Grega, który zapraszał go do Rzymu, gdzie on i jego żona osiedli po miodowym miesiącu. „Stary, taka okazja, jesteś o dwa kroki. Obrażę się, jeśli będąc tak blisko nie wpadniesz do nas. Oboje się obrazimy, słowo daję. Cze-kamy. Greg”. Greg pisał do niego często, a w każdym niemal liście było jakieś zdjęcie. On i Soledad. Soledad i on. Czasem Soledad sama. Teda trochę irytował, a trochę bawił ten deszcz zdjęć spływający na jego biurko z dalekiego Rzymu. Rozumiał, że Greg ciągle jeszcze odczuwa potrzebę chwalenia się swoim szczęściem, lecz coś go w tym irytowało. Może twarz Grega, taka jaką pokazywały zdjęcia? Była na niej widoczna szczególna mieszanina niedowierzania i pychy, w oczach błyskał płomyk pijackiego niemal upojenia i jakby wyzwania, na ustach błąkał się niezmiennie ten sam, z trudem powściągany uśmieszek szczęśliwego posiadacza. A ona? Ona była różna, lecz na żadnym z tych zdjęć właściwie mu się nie podobała; niezmien-nie robiła na nim fatalne wrażenie. Ale czasem nocą, nawiedzał go sen. Śnił mu się tamten paryski pokaz mody, w ulewie świateł szła ku niemu, wyciągał do niej ramiona, po czym bu-dził się ogarnięty tęsknotą i przejmującym smutkiem wynikającym ze świadomości, że umknęło mu przeżycie niezrównanej pełni. Zaproszenie Grega było mu nie na rękę. Nie miał ochoty ich odwiedzać. Właśnie „ich”, bo z samym Gregiem, dawnym Gregiem, chętnie by się zobaczył. Jechał bijąc się z myślami; trudno odrzucić to zaproszenie, skoro istotnie znajdował się tak blisko. Z wolna jednak myśli się uspokajały. Jazda samochodem zawsze była dla niego ucieczką od czasu, pogrążeniem się w innej rzeczywistości. Zmierzchało i oświetlone pachołki drogowe wyskakiwały z ciemności jak zające. Gdy wjeżdżał na przełęcz San Benardino, był późny wieczór. Zaczynał padać śnieg. Wiel-kie śnieżne płaty wirowały w powietrzu jak kawałki nieba. W pewnym momencie dostrzegł trójkąt odblaskowy i zatrzymał się gotów udzielić pomocy. Zobaczył stojący na poboczu sa-mochód, kobieta w długim puszystym futrze mocowała się z czymś przy kole. Była z gołą głową i wspaniałe jasne włosy, w których osiadały płatki śniegu od razu przykuły jego uwa-gę. Podchodził wolno, bardzo wolno. Góry stały wokół milczące, odgradzające od świata, przełęcz była pusta i cicha. W ciszy wydawało mu się, że ta, do której podchodzi, słyszy bicie jego serca. Od razu był pewien, że to ona, Soledad z jego snów. Zatrzymał się przy czarnym porsche’u i stał, niezdolny do najmniejszego ruchu, cały we władzy niewiarygodnie silnej emocji. Wokół stały góry jak nieruchome skrzydła nocy. Niebem sunęły wielkie śniegowe chmury. Widział to wszystko, widział nawet, jak wysoko w niebie pokrywa chmur rozdarła się, ukazując wielkie, jasne obłoki, widmowe w granacie nieba. Wszystko to widział, chłonął, lecz równocześnie czas wirował szybciej, niż lecące w powietrzu płatki śniegu i znowu był tam, w Paryżu, w ulewie błysków szła ku niemu... – Doprawdy nie pomoże mi pan? Słowa zawisły w ciszy i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że ona od dłuższego za-pewne czasu patrzy na niego. Jej twarz uniesiona ku niemu była łagodna i miękka. Księżyc wypłynął spomiędzy obłoków, jego światło odbiło się w tej twarzy niby w szybie okna, za-mazując rysy po to tylko, by móc rozjarzyć oczy jak drogocenne klejnoty. Wstała i stali teraz obróceni ku sobie. Podszedł, rozchylił jej futro i wsunął pod nie ręce. Miała na sobie obcisłą jedwabną suknię. Chwilę, krótką jak wieczność, stał, jak gdyby uczepiony do swoich wła- snych rąk, a one syciły się niewiarygodnie podniecającym wrażeniem chłodu i – żaru. Potem zrobił to, czego nigdy nie mógł zrobić we śnie: przyciągnął ją do siebie, a ona się poddała, uległa. Była to chwila wstrząsająca. Taka, jaka zdarza się raz w życiu. Wstrząs, który w oka-mgnieniu przetasowuje przeszłość, przyszłość i teraźniejszość, zmieniając same podstawy bytu. Chwila piękna również i dlatego, że zdarzyła się w szczególnych okolicznościach i w szczególnej scenerii. Widmowa droga w śnieżnym mroku, wysoko ponad światem, pod strażą milczących gór. Ted miał wrażenie, że słyszy szept wiosła tnącego wodę, łódź niosła go do portu, wreszcie do tego, w którym czekała jego kobieta. Tulili się do siebie. A potem, już w mrocznym wnętrzu samochodu jej twarz bielała piękna i spokojna. Z nieba spadał cichy śnieg, gęstniała noc, która już na zawsze stała się symbolem tego, co się objawiło. Przełęcz San Benardino nocą, gdy sypał gęsty, cichy śnieg. Szczęśliwy, ukojony patrzył w jasną, spokojną twarz Soledad. Soledad, powtarzał jej imię, szczęśliwy, że w tej cudownej chwili spełniło się jego przeznaczenie na ziemi. Tak to czul. Nie wiedział, że ona wcale nie jechała tędy przypadkiem, że jej czarny porsche od dawna mu dyskretnie towarzyszył, że przeciwśnieżny łańcuch na kole sama specjalnie obluzowała. Zu-pełnie też zapomniał, że była żoną Grega! Znajdował się w niebie. Piekło miało przyjść póź-niej. Ale niewiarygodny czar tej chwili miał przetrwać wszystko; wystarczyło kilka magicz- nych słów: „przełęcz San Benardino nocą”, aby wracał jej blask obmywający, oczyszczający, aby znów stawało się to, co było niby Wielki Wybuch stale tworzący Wszechświat. Za oknem warszawskiego hotelu „Victoria” gęstniał mrok, granat nieba pochylił się ku za-palonym latarniom na placu Piłsudskiego i zapach nocy płynął od Ogrodu Saskiego. Gra światłocieni rysowała zagadkowy wzór na poruszających się lekko zasłonach okiennych, od-głosy miasta zlewały się w mrukliwy dźwięk, niby przelewający się wysoko w górze grzmot, a oni kochali się niespiesznie, w tym naturalnym, zmysłowym rytmie, który z wolna prowadzi do rozkoszy, a potem pogrąża w obezwładniający sen. Jeszcze chwilę trwali na jego krawę-dzi. – Czy w tym kraju jest jakieś morze? – spytała sennie Soledad. – Chyba jest... – To pojedziemy. Chcę z tobą jechać nad morze, tu. – Wspaniale. Jedźmy. – Ale jutro, dobrze? – Dobrze, jedyna moja, jutro. Już spała. A i on zasnął, nawet na sekundę nie pomyślawszy o dziewczynie z placu Na Rozdrożu. Irma Ossowiecka po wyjściu od matki przez kilka godzin błąkała się po ulicach. Dosłow-nie błąkała się, bo choć to było jej rodzinne miasto, nie poznawała niczego. Wszystko wi-działa z nieznośną wyrazistością, zarazem jednak miała wrażenie, że idzie przez pustynię. Obcą i wrogą. Wrogą! Z wolna zapadał zmierzch i tylko w nielicznych domach paliły się światła. Okna połyskiwały czernią, jak oczy za ciemnymi okularami. Odpychały ją. Wszystko ją odpychało. Świat ją odpychał. Czuła się beznadziejnie wyobcowana, do czego niewątpliwie przyczyniły się długie miesiące spędzone na wsi. Wpadała na przechodniów, raz o mało nie została przejechana. Tłum na ulicach dziwił. W miarę jednak, jak upływał czas, rytm miasta przenikał do jej krwi, i nagle – a było to wówczas, gdy po raz kolejny przechodziła obok uni-wersytetu – poczuła, że jest u siebie, że to jej miejsce, jej miasto i teraz już szła rozpoznając wszystko z bólem, jak człowiek, który wrócił, lecz tylko na chwilę i rozgląda się wokół z bezmierną nostalgią wygnańca. Ciągle jeszcze nie mogła zrozumieć, że stało się to, co się stało, nie mogła pojąć, że to ona, Irma Ossowiecka, chluba wydziału fizyki UW, której nazwisko miało się wpisać złotymi zgłoskami obok takich staw jak Einstein, Bohr, Heisenberg, jest tą żałosną, bezdomną istotą, błąkającą się po ulicach swego miasta jak parias. To przecież niemożliwe! To nie może być prawdą. Po co tu przyjechała? No właśnie, po co, na miłość boską, tu przyjechała? „A jednak przyjechałaś”. Nie spodziewał się tego! Przestraszył się? Nie, on nie wiedział, że jej praca była już skończona, że to, co opublikował pod swoim nazwiskiem, stanowiło tyl-ko cząstkę tego, co odkryła, że gdyby podjęła walkę, mogłaby go beznadziejnie skompromi-tować. Jako człowieka. I jako uczonego. Uczony! Z ilu odrzuconych przez siebie prac magi-sterskich zaczerpnął swoje pomysły? Czy w ogóle cokolwiek sam odkrył, udowodnił? Ile młodych utalentowanych istnień ma na sumieniu? A ona niemal modliła się do niego! Na myśl o tym, że gdyby się nie pośpieszył, olśniony jej pierwszymi wizjami, mógłby przy-właszczyć sobie wszystko – zadrżała i wówczas w ułamku sekundy pojęła, że jednak nie stra- ciła wszystkiego, że ma coś, na czym mogłaby budować, odbudować swoje życie, że to, co ciągle powtarzał jej Filip Niemcewicz, jest prawdą, że Filip ma rację. – Machnij ręką na tę sprawę i wyjedź za granicę – mówił. – Weź tę swoją pracę i wyjedź do Stanów. Publikowałaś już tam przecież. I to był właśnie niefortunny argument, bo istotnie, opublikowała wspólnie z Wirskim arty-kuł w biuletynie Uniwersytetu Harvarda. Był on w gruncie rzeczy jej dziełem, choć się nazy-wało, że pracowali razem (Maria i Piotr Curie, jak to subtelnie w nią wmawiał). Teraz mogła wreszcie szczerze przyznać, że jego wkład był żaden, że to był jej i tylko jej artykuł, choć podpisali go razem, z jego nazwiskiem, nazwiskiem profesora na pierwszym miejscu. – Wystarczy, że pokażesz swoją pracę – przekonywał Filip. – Co ty tam możesz wiedzieć! – odburknęła, a on charakterystycznym ruchem, w którym była wola i upór, opuścił głowę. Nie znał się na naukach ścisłych, był humanistą i malarzem, ale i jej wizja przemówiła do niego, czuł, że to jest coś, co otwiera zupełnie nowe horyzonty. A poza tym – po prostu wie-rzył w nią i wszystko to mogłaby odczytać w jego charakterystycznym pochyleniu głowy. Mogłaby, gdyby chciała. Nie chciała. Niczego nie chciała. Nie będzie walczyła. Nie będzie się zniżała... Nie będzie... Nie! Wykrzykiwała swoje „nie”, jak zranione, obrażone na świat i ludzi dziecko. Marzyła o tym, żeby nie być. Po prostu przestać istnieć, nie być. Ale była. I nagle dziś, nieoczekiwanie dla samej siebie wsiadła w pociąg i przyjechała do Warszawy. Wstała rano, wyszła na przy-stanek PKS, lecz zamiast do Białej Podlaskiej, gdzie w szkole średniej uczyła matematyki i fizyki, pojechała do Terespola. Z Terespola zadzwoniła do szkoły, że jedzie na jeden dzień do matki, nagle wezwana. Wykupiła bilet, wsiadła do pociągu i trzy godziny później była już na Dworcu Centralnym w Warszawie. A teraz błąkała się po ulicach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, jak obca. Wyrzutek. Parias. I jeszcze musiała ich oboje spotkać. Oboje! Na tę myśl odruchowo przyśpieszyła kroku, jakby usiłując uciec od tego, od czego nie ma ucieczki. Szła przez plac Piłsudskiego, nie widząc nic wokoło, wszystko było za mgłą wście-kłości, buntu i żalu, aż nagle w tej mgle połyskliwa czerń włosów; piękna męska twarz unie-siona ku niebu, jakby w zachwycie. Ten mężczyzna. Cudzoziemiec. Od stóp do głów prze-szedł ją dreszcz, buchnęła fala niezrozumiałego pragnienia i rozlała się po niej zmieszana z zapachem zmierzchającego Ogrodu Saskiego. Wiosna. Wiosna? Co to znaczy? Bardzo wy-raźnie zobaczyła drzewa pokryte tchnącą świeżością i nadzieją zielenią, usłyszała głos kosów, które rozpoczynały swój popołudniowy koncert, wszystko to zlało się w jeden rwący nurt, który ją zagarniał, który ją porywał, niósł ku czemuś, czego nigdy nie zaznała. Przycisnęła ręce do mocno bijącego serca, na chwilę przystanęła osłabła, a potem powlokła się ku ławce ukryte w gałęziach płaczącej wierzby, jak w altanie. Usiadła, a raczej wsunęła się na ławkę. Czuła swoje ciało, jakby zanurzone w ciepłej kąpieli, omdlewające z pragnienia, pragnęła, by tamte usta, łagodnie męskie, a zarazem brutalne, dotknęły jej ust. Tylko tyle, aby usta do-tknęły ust. Przymknęła oczy i poczuła je. Irma Ossowiecka miała dwadzieścia dwa lata i była właściwie dziewicza. Pogrążona w marzeniach lub w pogoni za wizją, która przybierała kształt matematycznego równania, spra-wy ciała zaszeregowała do mniej ważnych. Na mężczyzn, którzy próbowali ją podrywać, pa-trzyła z nieukrywaną pogardą, z pewną pogardą patrzyła też na stale paplające o „tych spra-wach” koleżanki. Ona była ponad to. Nic tu nie zmienił związek z profesorem Wirskim, by-najmniej nie platoniczny. To nie był romans, to był związek właśnie, tak o tym myślała. To, że pewnego wieczoru wziął ją do łóżka, uznała, nie odczuwając najmniejszej przyjemności, za swoją powinność wobec człowieka, którego wielbiła i podziwiała. Wolałaby, aby to się nie stało, rozumiała jednak, że mężczyźni mają swoje potrzeby, które są silniejsze od nich, a ko-bietom, mądrym kobietom, dawało to nad nimi sekretną przewagę. Irma poznała profesora Wirskiego mając piętnaście lat. Poszła kiedyś na jego wykład i za-dawała tak inteligentne pytania, że natychmiast wzbudziła zainteresowanie profesora. Od razu poznał się na niej i otoczył utalentowaną dziewczynę niezwykle troskliwą opieką. Robiła maturę będąc już równocześnie studentką UW. Maturę i magisterium z fizyki zrobiła niemal równocześnie. A on, wielki profesor Arnold Wirski, czuwał nad nią, jak troskliwa kokosz, która wie, że kura, która wyrośnie z tego pisklęcia, będzie znosiła złote jajka. Był, stale był, pomagał, ułatwiał, prowadził, a ona była dumna, że jest wybranką wielkiego profesora, profe-sora uwielbianego przez studentki, nie, jak się szybko zorientowała, za posiadaną wiedzę, lecz za przymioty atrakcyjnego mężczyzny. Czy sama o nim tak myślała? Przyznawała obiektyw-nie, że jest przystojny, choć może trochę za stary, lecz coś ją od niego w sensie fizycznym odpychało. Zwłaszcza usta, wypukłe, zawsze jakby nieco oślizgłe, budziły w niej niechęć zbliżoną do lekkiego obrzydzenia. Ale zdała sobie sprawę z tego dopiero wówczas, gdy ze zdziwieniem zresztą odkryła, że on patrzy na nią jak na kobietę. Wtedy już właściwie miesz-kała u niego. Od czasu kiedy opuściła go żona, zabierając mu obu synów, mieszkał sam w olbrzymim mieszkaniu przy ulicy Bartoszewicza, nie opodal Teatru Polskiego, a także ulu-bionego warszawskiego pomnika Irmy – pomnika Kopernika przed pałacem Staszica. Sam, jeśli nie liczyć rottweilerki imieniem Azja, której Irma od pierwszej chwili trochę się bała i która wyraźnie jej nie lubiła, i gosposi zwanej Pelasią. Irma była tam kilka razy, a wizyty jej stały się bardzo częste, gdy razem z profesorem pracowała nad artykułem do biuletynu na-ukowego Uniwersytetu Harvarda. – Wybierz sobie pokój, w którym będzie ci się pracowało najlepiej – zaproponował kiedyś i – Irma wybrała. Pokój ten wkrótce zaczął nazywać się jej pokojem i rzeczywiście pomału nauczyła się go uważać za swój. Lubiła w nim pracować nie tylko wówczas, gdy profesor był w domu, lubiła zostawać sama w absolutnie cichym, olbrzymim mrocznym mieszkaniu. Pracowała pochylo-na nad swoimi wyliczeniami, czasem jednak unosiła głowę znad papierów i – marzyła. Ma-rzyła o sławie, którą zdobędzie, bo jej się należy, o tym, że u boku profesora oczywiście, przewróci świat do góry nogami, a raczej ustawi go na właściwym, wreszcie odkrytym miej-scu, a w każdym razie dokona czegoś, co będzie prawdziwą rewolucją naukową na światową skalę. Jeszcze silniejsze od marzeń o sławie było w tej młodej dziewczynie pragnienie zrozumie-nia rzeczy niepojętych. Od dziecka interesowało ją coś, co potem nazwała współistnieniem człowieka z Kosmosem, a zwłaszcza powtarzalność największego w najmniejszym. Zajmo-wało ją badanie zjawisk w wielkich i małych skalach, miała też niezwykle silne wyczucie czasu, fascynowało ją czyste myślenie, fizyka teoretyczna stała się jej pasją, choć od dziecka pisywała wiersze. Czy stałaby się poetką, gdyby na swej drodze nie spotkała profesora Wir-skiego? Nie zastanawiała się nad tym, stopniowo coraz bardziej opętana przez pragnienie, by zro-zumieć. Największe i najmniejsze. Wszechświat zrozumiały, wytłumaczony za pomocą jednej teorii. Jak bardzo tej teorii poszukiwał idol Irmy, Albert Einstein! On, który wszystko wymy-ślał, przeczuwał w wizjach tak bardzo zbliżonych do wizji poetów czy mistyków. Kiedy prze-czytała, że czternastoletni Einstein jadąc tramwajem miewał wizje, które stawały się zaląż-kiem wielu jego teorii, poczuła wzruszenie tak głębokie, jakby poprzez czas i przestrzeń nad- płynęło do niej wezwanie: oto twoja droga, Irmo! Ale wtedy jeszcze zapisywała wierszami zeszyty i marzyła o sławie poetki. Tak było do momentu, gdy zainteresował się nią, gdy ją odkrył znany fizyk, profesor Arnold Wirski. A odkrył ją w okresie, gdy już doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że bezpowrotnie opuściły go siły twórcze, że nastąpił kres jego nauko-wych możliwości. Na Irmie ten podstarzały lowelas poznał się od razu. Nie tylko na jej wielkim talencie. Wyczuł i właściwie ocenił tę prostą, dumną naturę, jej głęboką uczciwość. Podobała mu się – jej uroda była urodą dla znawców, a on był znawcą kobiecej urody – i podniecała go. Lecz przebiegły i cierpliwy – umiał czekać. Oswajał ją, jak się oswaja dzikiego płochliwego ptaka. Przyzwyczajał ją do siebie. Wiedział, że nie muśnięta jeszcze fizycznym pragnieniem, trak-towała go jak ojca, tym bardziej że własnego niemal nie znała. Długo nie pozwalał na to, by domyśliła się, że wzbudza w nim uczucia bynajmniej nie ojcowskie. O, tak, profesor Wirski umiał czekać! Umiejętnie podsycał jej marzenia o ich wspólnej pracy, wspólnych sukcesach, wspólnym wspaniałym życiu dwojga wybitnych ludzi. Jak Maria Skłodowska i Piotr Curie. Wiedział, że nie pozwoli jej odejść – a to odejście w świetle jego planów było nieuniknione – zanim nie zazna tego dziewiczego ciała. Tak sobie wszystko obmyślał, planował, a Irma szczęśliwa, uwielbiająca go czystym pensjonarskim uczuciem, w którym nie było cienia zmy-słowości – marzyła. Och, skoro mieli być jak Maria i Piotr Curie, którzy byli przecież małżeństwem, liczyła się z tym, że i ich małżeństwo będzie małżeństwem prawdziwym, czyli, jak to się mówi, skon-sumowanym. Liczyła się z tym! Toteż właściwie specjalnie się nie zdziwiła, kiedy któregoś wieczoru powiedział jakby mimochodem: – A może byś się tak tu przeniosła ze wszystkim? Rozumiała to jako przeniesienie swoich rzeczy. Tak bardzo czuła się z nim bezpieczna, że nie od razu zrozumiała, czego on od niej chce; następnego wieczoru wszedł do jej pokoju, gdy już układała się do snu. Przysiadł obok niej na tapczanie. Wziął ją za rękę i milczał, a ona nagle zobaczyła, po raz pierwszy naprawdę zobaczyła jego usta wypukłe i oślizgłe. Skurczyła się ze wstrętu, chciała się zerwać i uciekać, ale już było za późno. – Irmo – szepnął – Irmusiu moja najdroższa! Czułość słów i te usta! Zamknęła oczy i przyjęła go, w milczeniu zniosła ból i potem zaw-sze przyjmowała go w milczeniu, obojętna, uległa, zupełnie nie biorąca udziału w tym, co się dzieje, w gruncie rzeczy jakoś sekretnie zadowolona, że nie myliła się, że „te rzeczy” są ohydne i rozkosz sprawiają tylko mężczyznom. Absolutnie nie wierzyła w opowieści o ape-tytach seksualnych wielkiej Marii. Uważała je za szkalujące wielką uczoną plotki. A oto dziś, w owym szczególnym dniu, gdy po długiej nieobecności niespodziewanie przyjechała do Warszawy, po raz pierwszy w życiu poczuła przemożny pociąg fizyczny i to – o zgrozo – do zupełnie nieznajomego mężczyzny. Nie znała go i nie zobaczy go już nigdy. Siedziała ukryta w altanie z płaczących gałęzi olbrzymiej wierzby i omdlewała z pragnie-nia. Całowała się z nim i to jak! I nagle go zobaczyła. Zobaczyła, jak wpada do Ogrodu, bez płaszcza, z gołą głową, jak biega po alejkach rozglądając się gorączkowo i instynktownie poczuła całą sobą, że on znowu przyszedł za nią, że on jej szuka. Szuka jej! „Zwierzę – po-myślała najpierw, wzdrygając się ze wstrętu –wszyscy są zwierzętami”. Wsunęła się głębiej w kąt ławki, wstrzymała oddech w obawie, że usłyszy jej obecność. Uczucie wstrętu z wolna przeradzało się w zalewający ciało żar. Pachniała zieleń i śpiewały ptaki. Po raz pierwszy w życiu odbierała wiosnę ciałem, czuła ją, nie jako bliżej nieokreśloną tęsknotę do nie wiadomo czego, a jako zew burzący jej krew. Przyszedł za nią. To znaczy, że też jej pragnie! Był tu. Wystarczyło wstać i wyjść mu na-przeciw. Ale i teraz nie zrobiła tego. Patrzyła, jak jej szuka, z jakąś bolesną, mściwą radością. Potem straciła go z oczu, czuła jednak, że jeszcze nie opuścił Ogrodu, że był gdzieś w pobli-żu. Słoneczne promienie nasycały zmierzchający dzień smutnym spokojem, który osiadał na niej jak wieczorna rosa. Nagle bardzo zmęczona zapadła w półsen. Jakieś obrazy, jakieś twa-rze pojawiały się przed jej przymkniętymi oczami i pojawiały się słowa, całe zdania, opadają-ce i wznoszące się w rytmie śpiewu ptaków, „szaleńcze, dokąd dążysz, na wyżynach chłód, wydrzyj ziemi jej serce, szaleńcze, dokąd dążysz”, słowa przychodziły i szły niby znużone woły idące w stronę strumienia. Widziała te znużone woły idące w stronę strumienia i wi-działa strumień błyskający zza drzew znakami tajemniczej sygnalizacji, usiłowała zrozumieć tę mowę tylko dla niej przeznaczoną, wzór, w którym zawarta jest tajemnica wszechświata. Ten wzór, Irmo, jesteś blisko. Usłyszała znienawidzony głos Wirskiego, to on wypowiedział te słowa. Wdarły się teraz w jej senne rozmarzenie. A wydawało się, że się szczerze cieszył. Cieszył się, no pewnie, cieszył się szczerze, drań! Przetarła oczy, w których kręciły się łzy. Gdyby mogła się rozpłakać. Nie mogła, nie mo-że, tylko te łzy ledwo zwilżające suche oczy, tylko ten ból w piersiach i szloch ciągle zdła-wiony. Mocno przygryzła wargę i wstała, by odejść stąd, z tego wiosennego ogrodu, który ją przygarnął na chwilę. Wstała i – cofnęła się żywo. Mężczyzna, który zagadnął ją na placu Na Rozdrożu, przechodził, tym razem bardzo blisko. Mógłby ją tu znaleźć, gdyby chciał. Ale – to było bardzo widoczne – już jej nie szukał. Wyraźnie czymś zaaferowany kierował się ku wyj-ściu. Pewna, że teraz nie zwróci na nią uwagi, że o niej zapomniał szła za nim w pewnym oddaleniu. Nie wiedziała, dlaczego to robi, szła. Musiała przyśpieszyć, bo prawie biegł. W jego szczupłej sylwetce, w sposobie, w jaki szedł, czuło się zdenerwowanie, niepokój. Wy- przedził ją znacznie, ale zobaczyła, że kieruje się do hotelu „Victoria”, ujrzała, jak zamykają się za nim drzwi. Do hotelu „Victoria”, no tak! Mieszka tam, był tylko gościem, który pojawił się i za chwilę go nie będzie. A ona zostanie. Zostanie! Przyszpilona, jak barwny niegdyś motyl, do swej beznadziejnej, szarej egzystencji. Zachwiała się lekko. – Czy pani źle się czuje? Stara kobieta ubrana ze spokojną elegancją patrzyła na nią współczująco. Kim jest ta ko-bieta? Czego ode mnie chce? – Czy pani źle się czuje? – powtórzyła kobieta, jej oczy były ciepłe jak oczy matki. – Nie, nie, nic mi nie jest – odparła szorstko i przeszła na drugą stronę ulicy, ciągle wpa-trzona w okna hotelu. Tam są ludzie, którzy odjadą. Tam jest ten, który mógłby zabrać ją stąd, bo sama nie zrobi nic, do końca życia nie ruszy się z tej wsi. Ale on odjedzie, pojedzie w świat, którego ogrom jest dla niej jedynie ciężarem niespełnienia, a miała go zdobyć, podbić. Wszystko przepadło. „Chcę wrócić do domu. Do domu!” – pomyślała. Ale gdzie jest jej dom? „To będzie twój pokój, Irmo”. Dopiero teraz uderzyło ją, że nie powiedział dom. Powiedział: „to będzie twój pokój”. A pies mnie nigdy nie zaakceptował i słusznie. Tylko on, tylko on był u siebie! A ona – jedna z wielu. Była jedną z wielu, jedną z wielu. „Czy pani źle się czuje” spytała stara kobieta i spojrzała oczami jej matki. Nie wróci do matki, bo nie zasługuje na to. Teraz ma kąt u obcych, gdzieś we wsi na krańcach Polski. Zawróciła i noga za nogą powlokła się na Dworzec Centralny. Ale nie wykupiła biletu do Terespola. Usiadła w poczekalni i siedziała ze zwieszoną głową. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezdomna. Pławiła się w gorzkim samobiczowaniu, w poczuciu beznadziei i bezradności, aż pomału znalazła w tych doznaniach jakąś gorzką pociechę. Przesiedziała tak kilka godzin, robiło się późno, po dworcu snuły się różne męty, lecz nikt jej nie zaczepił. Ten i ów patrząc na jej zwieszoną głowę pomyślał: narkomanka. Skulona na ławce postać niepokoiła i odstra-szała, jak symbol czegoś, od czego ludzie zawsze uciekali. Ocknęła się z uczuciem, że ktoś jej się uporczywie przygląda. Odruchowo podniosła gło-wę, lecz nie spojrzała do tyłu, wzrok jej bowiem padł na dworcowy zegar; za chwilę odjedzie ostatni pociąg do Terespola. Zerwała się, by kupić bilet, a kiedy w pośpiechu szła peronem wydawało się jej, że wśród tłumu pasażerów, którzy wysypali się z krakowskiego pociągu, mignęła jakaś znajoma twarz, lecz zupełnie jej to nie zainteresowało. Do pociągu wsiadła w ostatniej chwili. Był prawie pusty i mogła w przedziale być sama, co przyjęła z ulgą. Wtuliła się w kąt przy oknie i przymknęła oczy. Monotonny stukot kół działał kojąco. Nagle ogarnął ją błogi, dawno nie zaznany spokój. Jazda była wyzwoleniem. Już nic nie musiała: strudzony pasażer położył obok siebie swój bagaż i pozwala się nieść. Zdała się na łaskę losu. Pociąg mknął w noc, jak do-brze, jak do-brze, mknął w noc. Narastało w niej dziwne podniecenie i radosna lekkość. Tylko nie otwierać oczu. To zdanie przypłynęło jak ostrzeżenie. Jak do-brze, jak do-brze... Może by zasnęła, gdyby nie to, że do przedziału wszedł konduktor. Niemłody, lekko kule-jący człowiek o twarzy pobrużdżonej i wyraźnie zmęczonej. Obrzucił Irmę spojrzeniem, które jej coś przypomniało. – Panienka tak sama, po nocy? – zapytał. – Nie rozumiem? – Tam dalej jest przedział, w którym siedzą bardzo mili państwo. Niech panienka lepiej się tam przeniesie. – Dlaczego? – ciągle nie rozumiała, co chciał jej powiedzieć, bo jego spojrzenie..., co jej przypominało to spojrzenie, jakie jest zatroskane, ach „czy pani się źle czuje?” Tak zapytała podobnie patrząca starsza pani, przy Ogrodzie Saskim. I zaraz potem wypłynął obraz: peron na Dworcu Centralnym, uczucie, że w tłumie pasażerów znajoma twarz, oczy. Czy to była ona? Ta sama kobieta? Niemożliwe, skąd. No skąd! – Nie przesiądzie się panienka? – nalegał konduktor. Może być niebezpiecznie. Panienka wie, jak się teraz łobuzy rozpleniły. Boi się o mnie. – Dziękuję, ale wolę zostać sama. Jestem śpiąca. – No dobrze. Jak panienka uważa. W razie czego będę w pobliżu. Oddał jej bilet, przyłożył palec do czapki i odszedł utykając. Patrzyła za nim zdumiona. W ogóle była zdumiona. Co w niej jest, że ludzie na nią tak patrzą? Odwróciła głowę ku oknu. Przez chwilę z ciekawością przyglądała się postaci odbitej w oknie, jadącej jakby drugim po-ciągiem. Jakie to niezwykłe! Czy nikt nie zauważył, jakie to niezwykłe? Miała ochotę po-dzielić się z kimś swoim odkryciem: oto rozdwoiła się i można to zobaczyć gołym okiem. Która jedzie teraz, a która jechała w tym samym kierunku, tą samą trasą kilkanaście miesięcy wcześniej? Która jedzie, ciągle jedzie, utrwalona w szybie okiennej na wieczność? Niech tam zostanie, niech zostanie – pomyślała z żarliwą prośbą zwróconą nie wiadomo do kogo i właśnie wtedy pociąg wjechał na oświetlony peron. Postać w oknie zniknęła, jakby wyparta przez wsiadających do pociągu ludzi. Była to hałaśliwa gromada młodych dziewcząt i chłopców z plecakami. Śmiali się i mówili bardzo głośno, beztroscy. Bez-troscy. Wsiedli do innego wagonu, pociąg ruszył i wszystko zgasło. Było to jak nagłe zawirowanie światła, jak wybuch życia. Ona została na zewnątrz, straszliwie samotna, bezbronna i przerażona takim lękiem, jaki ogarnia kogoś, kto sam w pustym domu stojącym na pustkowiu słyszy podejrza- ny chrobot dobiegający od drzwi. Jest bezbronna i zaraz ktoś się wedrze, ktoś się wedrze, żeby... Żeby co? Kto jej jeszcze może coś zrobić? Uśmiechnęła się gorzko i znowu wpatrzyła się w swoją twarz za oknem. Wpatrywała się tak długo, aż zobaczyła za oknem pociągu nitki babiego lata płynące w seledynowej mgiełce październikowego popołudnia. Może nie płynęły, może to lekkie zwilgocenie w jej oczach, które nie chciało się przerodzić w przynoszące ulgę łzy, zamazywało pejzaż, ale na pewno był październik i było październikowe popołudnie, wówczas, kilkanaście miesięcy temu, kiedy uciekała. Z jedną walizką, do której wrzuciła byle jak poupychane rzeczy i ten zabrany z bi-blioteki uniwersyteckiej biuletyn, w którym profesor Arnold Wirski opublikował swój rewe- lacyjny artykuł, całkowicie oparty na jednej z tez pisanej przez nią pracy doktorskiej. Chyba nikt nie zauważył, że wsunęła to pismo do torby, może Sabina Holz. Pogłoski o tym, że profesor Wirski flirtuje z Sabiną Holz dotarły do Irmy, lecz zupełnie się nimi nie przejęła. Nie wierzyła w nie. Jak nie wierzyła w opowieści o seksualnych apetytach Marii Skłodowskiej-Curie. To plotki. Plotki zawsze krążą wokół ludzi wybitnych, zwykła rzecz. Po co profesorowi Wirskiemu Sabina Holz? Miał swoją pracę i miał ją, Irmę, do za-spokajania swych męskich potrzeb, którym musiał, jak wszyscy mężczyźni, od czasu do cza-su ulegać. Dlaczego piękna i niepokojąca Sabina Holz musiała przyjść na ten sam wydział, wejść w to samo środowisko? Czasem Irma myślała, że ona to zrobiła specjalnie, że to za nią, za Irmą idzie jak złowrogi cień. Na wspomnienie o tym, jak zabiegała o przyjaźń tej nowej szkolnej koleżanki i jak została przez nią okrutnie odepchnięta, Irma jeszcze teraz czerwieniła się, przejęta wstydem. To j a powinnam ją nienawidzić. A wygląda na to, że ona mnie nie-nawidzi? Za co? Sabina Holz istotnie „szła za nią”. Nie mogła rozstać się ze swoją ofiarą, nie mogła wyba-czyć Irmie wybitnych zdolności i czystej duszy. Lubiła dręczyć i demoralizować ludzi. Irma nadawała się do tego, aby ją dręczyć. Zdemoralizować nie można jej było. Przyszedłszy na wydział, Sabina szybko się zorientowała, że Irma to już nie była ta nieśmiała i zastraszona dziewczyna ze szkoły. Tu była Irma świadoma swej wyjątkowości i obsypana zaszczytami, wybranka profesora Wirskiego, na którego miały chrapkę, z różnych zresztą względów, wszystkie dziewczyny na wydziale. Irma nigdy nie miała czasu, aby się z nią spotkać, wyraź-nie wyzwolona spod jej złego uroku. Właściwie nie utrzymywały żadnych kontaktów. Irma była bardzo zdziwiona, gdy pewnego dnia, tamtego strasznego dnia sprzed kilkunastu miesięcy, zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się glos Sabiny. – Cześć, Irma. Czy zastałam pana profesora? – Nie, nie ma go. – Ach, szkoda! To przekaż mu moje najserdeczniejsze gratulacje. – Gratulacje? – Czemu się tak dziwisz? Nie wiesz? Nie czytałaś? – Czego nie czytałam? – Jego rewelacyjnego artykułu w Biuletynie Uniwersytetu Harvarda. Właśnie skończyłam go czytać i od razu dzwonię, żeby pogratulować. To rewelacja! To prawdziwa rewelacja! On jest genialny, ale ty o tym dobrze wiesz... To zadzwonię później. Cześć, pa! Najpierw było tylko zdumienie. Arnold opublikował jakiś rewelacyjny artykuł, a ona o tym nie wiedziała? Niemożliwe. Chyba że... chyba że chciał jej zrobić niespodziankę, chyba tak, to było jedyne możliwe wytłumaczenie. Sama przecież mu niespodziankę szykowała: jeszcze nie wiedział, że osiągnęła to, co zamierzyła, że ukończyła swą pracę! Lecz jeśli biu-letyn z tym artykułem jest już w czytelni, to on musi go mieć, dlaczego nic nie powiedział, dlaczego go nie pokazał? Zgorączkowana, zbulwersowana, lecz jeszcze najdalsza od przeczu-cia strasznej prawdy, pobiegła do jego gabinetu. Rottweilerka Azja zwinięta w kłębek w fo-telu profesora, podniosła swój masywny łeb, spojrzała wrogo, z jej gardła wydobył się głu-chy, ostrzegawczy pomruk. – Dlaczego ona mnie tak nie cierpi? – spytała kiedyś zdumiona, bo psy ją lubiły. – Jest zazdrosna! – zaśmiał się profesor, a Irmie ten śmiech jakoś się nie spodobał. W ten sam sposób się śmiał, kiedy suka bezceremonialnie wpychała się między nich, gdy siedzieli obok siebie, profesor spędzał ją rozbawiony. – No idź, już idź zazdrośnico! – śmiał się. Irma też się śmiała, ale było jej... było jej dziwnie nieprzyjemnie. Łapała się na tym, że za-czyna szczerze nie cierpieć tego psa, odpłacać pięknym za nadobne i miała to sobie za złe. Przecież lubiła psy, bardzo je nawet lubiła. – W domu powinien być pies – mówiła buntowniczo do matki. W domu był pies, śliczny i mądry gordon seter Rocky, a kiedy zmarł ze starości, matka już nie chciała wziąć innego. – Nie mogę, Irmusiu. Zrozum. Po prostu nie mogę. – Jak będę miała swój dom, to będę miała psa. – Naturalnie, kochanie. Miała dom, miała psa, lecz pies jej nie cierpiał, wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest tu intruzem, że to nie jej dom, niech sobie nie myśli. Czy własny pies mógłby spojrzeć na czło-wieka z taką nienawiścią, jaką dojrzała w ślepiach leżącej w fotelu swego pana Azji? Skierowała się ku biurku. Azja natychmiast zeskoczyła z fotela i zastąpiła jej drogę. Zwy-czajnie zastąpiła jej drogę, stała między nią a biurkiem, niby strażnik broniący dostępu. Być może w normalnej sytuacji, Irma, która się tego wielkiego, zazdrosnego psa trochę bała, zrejterowałaby sromotnie. Teraz jednak, wstrząśnięta i zdjęta nie sprecyzowanym jesz-cze lękiem, odsunęła Azję ruchem, którego nieoczekiwana władczość i obojętność zarazem podziałała na sukę paraliżująco. Pozwoliła się odsunąć; dostęp do biurka stał otworem. Ale na biurku zarzuconym pismami, papierami i różnymi szpargałami biuletynu harwardzkiego Irma nie znalazła. Gdy tak stała patrząc bezmyślnie na biurko, przy którym on, jak twierdził, pracował po no-cach, kiedy ona spała, nagle coś ją uderzyło. To nie było biurko człowieka, który pracuje! To odkrycie było kolejnym wstrząsem. Nie pracuje. Okłamuje mnie. Niemożliwe. Nie pracuje. Opublikował genialny artykuł w biuletynie... Zaraz. Jak to Sabina powiedziała? Sposób uwi-docznienia dualizmu falowokorpuskulamego. Tak zatytułowała II rozdział swojej pracy doktorskiej, który on, jej promotor, przeczytał i określił jako genialny. Lodowaty strumień spłynął do jej serca, ale potworne odwrócenie po-rządku rzeczy jeszcze nie poraziło jej swoją oczywistością. Po kilku minutach zadyszana weszła do uniwersyteckiej czytelni. Sabina Holz podniosła się od stolika uśmiechnięta. – Profesor jeszcze nie otrzymał tego numeru? – spytała z jakby rozmyślnie zaakcentowaną fałszywością w głosie. – Wynotowałam sobie kilka danych, naprawdę jest o czym pomyśleć. Co za umysł! No, to cię zostawiam. Pa! Zebrała swoje notatki, lecz jeszcze przez chwilę stała, wytworna, owiana dyskretnie pod-niecającym zapachem perfum „Ma griffe”. W jej oczach jawne uczucie triumfu mieszało się z jakąś zachłanną ciekawością. Irma nigdy nie zapomni tego spojrzenia. I tego chłodu, który rozlewał się w niej w miarę, jak czytała. To było tak, jakby ją ktoś z nieubłaganą powolnością zanurzał w lodowatą wodę. Zatykało jej dech, dusiła się wydana na pastwę przeszywających jej ciało dreszczy. Tym, co czytała, był niewątpliwie fragment jej pracy doktorskiej. Jej ro-zumowanie, jej wizja, jej słowa nawet. Raz po raz wracała do strony tytułowej i raz po raz z ciągle tym samym poczuciem absolutnej nierzeczywistości odczytywała nazwisko autora: prof. dr Arnold Wirski. Nie Irma Ossowiecka. Ani nawet nie Arnold Wirski, Irma Ossowiec-ka. Po prostu Arnold Wirski, to była prawda, taka była prawda. Ogłuszona siedziała nad otwartym pismem. Bibliotekarka pani Janina Dzieniesiewicz, zwana przez studentów panią Janeczką, która bardzo Irmę lubiła, powie komuś później: nie wiem, co się tej dziewczynie stało, wyglądała, jakby zobaczyła własną śmierć. Irma istotnie zobaczyła własną śmierć, było bowiem dla niej jasne, że po tym, co się stało, nie będzie mogła dłużej żyć. Pociąg znowu zwolnił i przystanął, choć nie dojechał do żadnej stacji. Pogrążona w bole-snych wspomnieniach dziewczyna rozejrzała się wokół nieprzytomnie. Gdzie jest? Co się dzieje? Za oknem ciemność nie rozświetlona żadnym błyskiem, noc. Nagle uświadomiła so-bie, o której przyjedzie do Terespola. Nie będzie już żadnego autobusu do Nepli, będzie mu-siała przesiedzieć aż do świtu na stacji. Wzruszyła ramionami: no to przesiedzi. Co to ma za znaczenie? Nic, już nic nie ma znaczenia, a zwłaszcza nie ma znaczenia, co się z nią stanie, przecież ona już nie żyje. Umarła 11 października roku 1990. Nagła śmierć w czytelni uni- wersyteckiej, ciała nie znaleziono. Tak to sobie sama, patrząc w ciemną noc za oknem z gory-czą sformułowała. To nie była nagła śmierć, to była zbrodnia. Zbrodnia. Po raz pierwszy pomyślała o tym w ten sposób. – To była zbrodnia – powiedziała na głos. Szczęśliwie w tej właśnie chwili pociąg ruszył po swym niezaplanowanym krótkim po-stoju i słowa uwięzły w stukocie kół. Ale sprowokowały lawinę nie sprecyzowanych, lecz niewątpliwie niedobrych przeczuć. Później Irma przypomni sobie tę chwilę, gdy pomyślała: zbrodnia. Przypomni sobie, jak omal nie wybiegła z przedziału ogarnięta paniką. Paniką człowieka ściganego. Zbrodnia! Jakby to ona ją popełniła. Tamtego strasznego dnia nie pomyślała: on mnie zamordował. Myślała tylko, do głębi du-szy zraniona, że po tym, co się stało, już nie będzie mogła żyć. Kiedy bardzo blada, wyraźnie się słaniająca wstawała od stolika, by wyjść, pewna była, że wychodzi ku śmierci. Chyba dlatego wsunęła do torby egzemplarz biuletynu. To miał być jej list pożegnalny. Wyjaśnienie. Irma myliła się sądząc, że nikt tego, co zrobiła, nie zobaczył. Obserwująca ją dyskretnie pani Dzieniesiewicz doskonale widziała ten zresztą zupełnie nieukradkowy gest. Nie zarea-gowała. Wiedziała, że kto jak kto, ale Irma Ossowiecka jest z całą pewnością człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości, a to, co zrobiła, musiało mieć związek z niezwykłym stanem, w jakim się znajdowała. „Wszystko się w swoim czasie wyjaśni” – pomyślała i wtedy zauważyła kogoś, kogo wy-chodząca z czytelni Irma nie widziała. Zobaczyła Sabinę Holz, wyraźnie ukrywającą się za regałem. Stała w ukryciu, jakby z zamiarem raptownego zagrodzenia drogi wychodzącej. „Co ona knuje?” – zatroskała się pani Dzieniesiewicz. Sabiny Holz bardzo nie lubiła. Nigdy by też nie powiedziała o niej, że jest człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości. Co to, to nie. Pani Janina Dzieniesiewicz była przez wiele lat nauczycielką i doskonale znała młodych. W Sabinie Holz, pod wytworną powierzchownością dziewczyny z bardzo dobrego domu, wyczuwała naturę do szpiku kości zepsutą. Żeby już wszystko powiedzieć: nie miała też dobrego zdania o profesorze Wirskim i w swojej opinii o nim doskonale zgadzałaby się z panią Ossowiecką, matką Irmy. Nie znała matki Irmy i jak najdalsza była od myśli, że kiedykolwiek z nią się spotka, a nawet że się z tą ciężko doświad-czoną przez los, głęboko prawą kobietą serdecznie zaprzyjaźni. Podekscytowana Sabina Holz zrobiła dokładnie to, co przewidziała przyglądająca się jej bibliotekarka. Zastąpiła drogę opuszczającej czytelnię Irmie. – Jeszcze tu jesteś? – zapytała szeptem z udanym zdziwieniem. Spojrzenie, które otrzy-mała w odpowiedzi, po raz pierwszy w życiu zachwiało jej niezwykłą pewnością siebie. Sa-bina Holz miała nie zapomnieć tego spojrzenia do końca życia i niewykluczone, że je w ostatniej chwili swego życia widziała. Było to spojrzenie z otchłani; mimo woli poczuła dreszcz mrożący złym przeczuciem, budzącym nieokreślony lęk przed... karą? Poczuła się tak, jakby nagle objawiło się jej w swojej złowrogiej postaci dziesięcioro przykazań, które, co niedziela chodząc do kościoła, z radością łamała. Dopadła ją niewytłumaczalna groza. Irma nic z tego, co się w Sabinie działo, nie zauważyła. W ogóle niemal jej nie zauważyła! A przecież ten incydent, którego prawie nie była świadoma, ocalił jej życie. Szła ku śmierci. Miała przed oczami to okno na dziesiątym piętrze pewnego domu, z którego skoczy, przyci-skając do piersi torbę z zabranym z czytelni biuletynem. I oto coś ją zatrzymało. Tak to od-czuta. Bez słowa przeszła obok szybko wracającej do równowagi Sabiny. Na uniwersyteckim dziedzińcu, złotym od płonących w południowym słońcu jesiennych kasztanów stała nie roz-poznając niczego wokół, kompletnie zdezorientowana. Gdzie była? Kim była? Co się stało? – Hej, hej, księżycowa dziewczyno! Wyglądasz jakbyś zobaczyła upiora. Hej, hej. To ja, twój wzgardzony wielbiciel. Ej, a co z tobą? Oszołomiona dziewczyna z całych sił uczepiła się tych słów i jak po linie wyciągała się na nich z głębokiego dna. –Uuu! Janek Filiński. Stoi przed nią, dlaczego tak macha ręką przed jej twarzą, zabierz tę rękę! – No, zdaje się, że przytomniejesz! Uważaj na siebie, dziecino, jesteś blada. Twój profesor zanadto cię eksploatuje. Ale, ale, a propos. Widziałem go wczoraj w Łazienkach. Z Sabiną Holz, tą pięknością z III roku. Siedzieli na ławce czule do siebie przytuleni. Już się nawet nie kryją, a ty co? A ty ciągle, że to plotki? Na własne oczy widziałem, i że tak powiem, własno-ręcznie ci donoszę. Zupełnie bezinteresownie, bo mnie niegodnemu nie dałaś żadnej nadziei... – Jasiek. Idziesz wreszcie?! – Idę skarbie! Idę! No to na razie, by by, niedostępna królowo. Pół roku później jadąca do Terespola Irma zobaczyła w szybie pociągu młodego matema-tyka Janka Filińskiego, zobaczyła go, jak stoi przed nią kpiąco uśmiechnięty, usłyszała wy-powiedziane przez niego słowa i nagle uświadomiła sobie, że ten incydent kompletnie wypadł jej z pamięci. A przecież pamiętała wszystko, co się potem działo, jak świetnie pamiętała! Każdy najdrobniejszy szczegół, nawet to, że przy pomniku Kopernika rozsiadła się grupka meksykańskich grajków. A wcale się nie rozglądała, choć z powrotem na Bartoszewicza szła wolno, z trudem unosząc nogi, jak gdyby szła przez piasek. Wtedy znowu nadpłynęło to wra-żenie, które tak silnie nawiedziło ją dzisiaj, że idzie przez pustynię. Na rogu Kopernika i Bartoszewicza przystanęła, jakby nie miała siły iść dalej. Masyw bu-dynku, do którego zaraz miała wejść, przytłaczał. Jego dom. Azja ma rację, to nigdy nie był jej dom. Pomyślała o psie i – zobaczyła go. Najpierw zobaczyła psa i zadygotała: pies nigdy nie wychodził sam, więc to on, zaraz staną oko w oko. W momencie paniki zapomniała, że Wirski jest na sympozjum w Jachrance, więc kiedy zobaczyła idącą od bramy gosposię profesora, Pelasię, ucieszyła się tak bardzo, że omal nie podbiegła, aby ją uściskać. O tym, że pies jej nie lubi, wiedziała niemal od pierwszego dnia. Nie potrafiła jednak odgadnąć, jakie uczucia żywi do niej gosposia, zwana przez profesora Pelasią. Pelasi zresztą prawie nie było widać, ani słychać w tym ogromnym wielopokojowym mieszkaniu, po prostu gdzieś ginęła. Zwłaszcza że była nieduża i najchętniej ubierała się na szaro. Irma widziała ją zawsze w szarej sukni, której nie rozjaśniały żywsze nieco barwy far-tuszka. Teraz, patrząc na nią z drugiej strony ulicy, cała we władzy emocji, która zamazuje, ale jednocześnie nasuwa oczom wszystko ze szczególną wyrazistością, ze zdziwieniem za-uważyła, że ta mała, zgrabna kobietka w szarym płaszczu ma łydki kształtne i mocne, jakoś bardzo narzucające się uwadze, że policzki ma lekko uróżowane, a na głowie nieduży kokie-teryjny kapelusik, właściwie męski, tyle że ozdobiony gałązką sztucznej jarzębiny. Czarna torebka w kształcie kuferka i białe pończochy dopełniały całości. Wszystkie te szczegóły Irma zupełnie machinalnie notowała w pamięci. Widziała też, ale jakby w innym wymiarze, że Azja zatrzymała się i stała nieruchomo z lekko uniesionym pyskiem węsząc, czy może nadsłuchując. To była chwila zawieszenia w czasie, unieruchomienia świata. A przecież ulicą szli przechodnie, jezdnią jechały samochody. Właśnie samochód wyjeżdżający zbyt ostro z Bartoszewicza uruchomił wszystko na nowo. Niemal wjechał na krawężnik, przy którym stała. Od-ruchowo uskoczyła, kierowca przyhamował i wściekły wychylił głowę przez okno. – Śmierci szukasz, dziewucho?! – wrzasnął ze znaną galanterią warszawskich kierowców. A wtedy Pelasia skoczyła jak furia. – Uważaj, jak jedziesz, do gnoju, kmiotku, do gnoju! – zawołała bojowo. – Czego się wtrącasz głupia babo! – odwrzasnął kierowca. – Widzicie ją! Kapelusz zało-żyła i panią udaje. Won mi z drogi, ty stare pudło! Wściekle wrzucił bieg i w pisku opon odjechał. Na swoje szczęście, bo chybaby żywy nie wyszedł z rąk rozwścieczonej Pelasi. Stare pudło! Ona! – Warszawa – mruknął z goryczą starszy pan. Taką mamy teraz stolicę. – Warszawiacy są, ale nie w Warszawie – zawtórował inny świadek zajścia. Irma usłyszała tę wymianę zdań, lecz przede wszystkim wpatrywała się w Pelasię. Mimo szoku, pod którego wpływem ciągle była, zachowanie gospodyni profesora Wirskiego zrobiło na niej duże wrażenie. Wzięła mnie w obronę – pomyślała. – Pelasia wzięła mnie w obronę. Więc jednak mnie lubi? Przeszła wreszcie na drugą stronę i szła ku Pelasi, trochę jak automat, lecz jednocześnie jakoś niemal rozrzewniona. – Nic ci się nie stało? – spytała Pelasia, patrząc na nią badawczo. Zbladłaś! Idź do domu i napij się kawy z ajerkoniakiem. Albo wrócę z tobą i sama ci zrobię. – Nie, nic mi nie jest, bardzo dziękuję! – bąknęła Irma znowu cała we władzy tego, co na nią tak niespodziewanie spadło. Jej nieprzytomne oczy przesunęły się z zatroskanej twarzy gosposi na bramę domu, a ra-czej na psa. Stał tam, nieprzyjazny, broniący dostępu do domu, jak poprzednio do biurka, teraz jednak wyraźnie zdecydowany nie dać się odpędzić. Pelasia obejrzała się i zobaczyła tę scenę. W jej małych, bardzo błyszczących oczach pojawił się wyraz zrozumienia i – zagad-kowego współczucia. Podeszła do Azji, zapięła jej smycz, pociągnęła bezceremonialnie. – No to idę. A pamiętaj, napij się zaraz kawy z ajerkoniakiem! Będę za pół godziny. A tym idiotą się nie przejmuj – dodała, a zabrzmiało to tak, jakby miała na myśli nie tylko aroganckiego kierowcę. Odeszła, bardzo wyprostowana, godna, świadoma swego miejsca na ziemi i – swojej war-tości. Nic w jej postawie, w sposobie, w jaki szła, nie zdradzało, jak głęboko była poruszona. I jakie myśli chodziły po tej przyozdobionej zawadiackim kapelusikiem głowie. Nikt by się tego nie domyślił, nikt by tego nie odgadł. Nawet profesor Wirski, który znał ją najlepiej, a przynajmniej tak się mu wydawało. Irma weszła do eleganckiej i czystej sieni. Wyminęła windę, na wysokie czwarte piętro wbiegła bez zadyszki. W pokoju, który uważała za swój, zgarnęła wszystko z biurka, opróż-niła szuflady, potem przeszła do gabinetu profesora. Z bałaganu na biurku wyciągnęła czystą kartkę i dużymi, nieco koślawymi literami napisała: „Wiem wszystko. Odchodzę. Nie zoba-czysz mnie więcej. Irma”. Nie miała pojęcia, że kartka ta będzie jednym z najbardziej obciążających ją dowodów, jak nie miała pojęcia, że stanie się heroiną dramatycznego procesu poszlakowego, który wstrzą-śnie Warszawą. Jechała pociągiem, patrzyła w noc poprzez swoją odbitą w szybie twarz, je-chała z halucynacyjnym uczuciem, że wszystko się powtarza; przecież przeszło rok temu je-chała tą samą trasą, widziała siebie, jak pisze tę kartkę, jak ustawia ją na biurku tak, by wpa-dła w oczy, jak zarzuca torbę na ramię i wychodzi, starannie zamykając za sobą drzwi. Przez cały czas dziwnie trzeźwa, tak trzeźwa, że nawet zastanawiała się co zrobić z kluczami od mieszkania. Poproszę mamę, myślała, mama odda mu klucze i zabierze moje rzeczy. Tak myślała, lecz co oznaczało dla niej w owej chwili spotkanie z matką, uświadomiła so-bie dopiero wówczas, gdy dojechała do domu. No bo, jak powiedzieć to wszystko mamie, przyznać się, że stała się ofiarą tak banalnej historii. Omal się nie cofnęła od progu, lecz pani Ossowiecka, która ją zobaczyła z balkonu, już otwierała drzwi. – Irmusiu, jak to miło, że... Irmusiu! Co się stało, co się stało, dziecko? Nie była w stanie nic powiedzieć. Miała gardło ściśnięte jak kleszczami. Postawiła torbę na podłodze w przed-pokoju, ściągnęła z pawlacza walizkę. Biuletyn Harvardu. położyła na stole w pokoju, otwarty na stronie z artykułem Wirskiego, a potem zaczęła wyjmować z szafy te swoje rze-czy, których nie zabrała przenosząc się na Bartoszewicza i zaczęła je byle jak upychać w wa-lizce. Matka podeszła do stołu, wzięła do ręki czasopismo, spojrzała na podpis, zrozumiała wszystko. Spodziewała się tego. Spodziewała się! Była bezradna. A teraz stało się to najgor-sze. Serce jej wezbrało bezmiernym współczuciem. Biedne, nieszczęśliwe dziecko. – Mamo! Nic nie mów. Proszę cię, nic nie mów. Wyjeżdżam. – Dokąd wyjeżdżasz, córeczko? – Jadę do Nepli. Zanim to powiedziała, nie miała pojęcia, dokąd pojedzie. Pakowała się. Wyjeżdżała. Ucie-kała. Dokąd? Obojętne dokąd. Nieważne. Lecz powiedziała: jadę do Nepli i natychmiast zro-zumiała, że właśnie tam, gdzie tyle razy jeździła na wakacje, chce pojechać. Przed oczami pojawiła się miła, okrągła twarz Stasi Wańczukowej, mały pokoik z oknem wychodzącym na las, pokoik, który zajmowała tak często, że stał się „pokojem Irmy”. Poczuła zapach praw-dziwego wiejskiego domu, domu dobrych, życzliwych ludzi, przyjaznych światu i wszyst-kiemu, co żyje. Ile to razy Wańczukowa mówiła: po co Irma ma do miasta wracać? Niech zostanie u nas, u nas lepiej, cisza, spokój, czyste powietrze. Do Nepli. tak. Nie patrzyła w stronę matki, która stała jakby unieruchomiona, jakby wstrzymująca od-dech, by jej, tak bardzo zranionej, niczym nie urazić, by się z niczym nie narzucić. Irma wie-działa, że wystarczyłoby gestu, być może tylko spojrzenia, aby matka przytuliła ją do siebie. Nie była jednak w stanie nawet spojrzeć w jej stronę, jak nie mogła się rozpłakać. Nie mogła! Gorąca kula w gardle dławiła jak knebel. Zamknęła walizkę dociskając ją kolanem i skierowała się ku drzwiom. Ale nie wyszła. Zatrzymała się u progu. Matka stała przy stole, na którym leżał biuletyn. Wyglądała, jakby siły całkowicie odmówiły jej posłuszeństwa. I – naprawdę jej odmówiły. Ona, przedwcześnie posiwiała, o twarzy naznaczonej zmarszczkami, ona która miała za sobą wielkie cierpienia, omal nie płakała z bezsilności w obliczu krzywdy uczynionej jej dziecku. Zdecydowała się na to dziecko późno, zupełnie świadomie. Za sobą miała szmat złego ży-cia, a w sobie nieprzebrane zasoby czułości, a cóż dziecku jest na tym świecie bardziej po-trzebne niż matczyna czułość? Z takim zapasem można śmiało wchodzić w życie. Moje dziecko będzie szczęśliwe – myślała. Lecz Irma była nie tylko jej dzieckiem. Była również dzieckiem swojego ojca, człowieka nieprzystępnego, opancerzonego przeciw wszelkim czu-łościom, niezmiennie zachowującego między sobą a nawet bliskimi ludźmi znaczący dystans. Bała się, że Irma odczuje to boleśnie, i był to, co prawda nie jedyny, lecz bardzo ważny po- wód, dla którego się rozwiodła. Czteroletnia Irma została bez ojca. Jak bardzo się to później zemściło! Gdy Irma zatrzymała się u progu, jakby nie mając odwagi go przekroczyć, powiedziała: – Napisz. I było to słowo-hasło, które coś uruchamiało: kartka zostawiona na biurku, drzwi wejścio-we zamykane kluczami, które trzeba zostawić. Klucze. Jej rzeczy tam. Sama się potem dzi-wiła, że była wówczas w stanie pomyśleć o tym. Wyjęła z kieszeni klucze. – Mamo, oddaj mu. I zabierz moje rzeczy. Tylko proszę, proszę, nic mu nie mów! W ogóle nic, obiecujesz? – Obiecuję – powiedziała pani Ossowiecka i słowa dotrzymała: uszanowała dumę swego dziecka. Zresztą, postąpiłaby dokładnie tak samo. – Ale weź ze sobą klucze od domu. Może zechcesz przyjechać, a mnie akurat nie będzie. Irma wzięła ze sobą te klucze, wzięła, a dziś rzuciła je na podłogę; jeszcze miała w uszach brzęk, z jakim uderzyły o parkiet. Boże, co się dzisiaj z nią dzieje, co się z nią dzieje? Dla-czego znowu jedzie pociągiem do Terespola? Trasa ta sama, ale tamten pociąg październiko-wy był inny, wtedy był przeraźliwie zatłoczony. Ludzie stali w przejściach między ławkami. Irma też stała. Czuła, że pęka jej głowa, że ją mdli, lecz kiedy pomyślała, że dłużej nie wy-trzyma tego tłoku i hałasu, okazało się, że cała ta czereda dojeżdżających do Warszawy już się rozpierzchła po mijanych po drodze stacjach. Zostały po nich śmieci i mdlący zapach po-tu. – No, to może pani wreszcie usiąść – powiedziała uśmiechając się miło korpulentna ko-bieta w szafirowej chuście zarzuconej na płaszcz. – Proszę, proszę, może pani usiądzie przy oknie – dodał mężczyzna łudząco do niej po dobny, tyle że bez szafirowej chusty. Przesiadł się na drugą stronę do kobiety. – Proszę! Przy oknie, z biegiem pociągu. Mnie wszystko jedno, a pani taka coś blada. Nie znała ich oczywiście, lecz po akcencie z jakim mówili od razu mogła odgadnąć, że są ze stron, ku którym jechała, znad Buga. Patrzyli na nią z charakterystyczną dla tamtych ludzi życzliwością, z którą szła o lepsze z trudem skrywana ciekawość. – Heniu, podaj mi torbę – powiedziała kobieta w szafirowej chuście. – Przekąsić coś trzeba. Proszę, proszę, pani się poczęstuje. My od córki wracamy, z War-szawy. Mieszka na Ursynowie. Renata Mikołajczuk się nazywa, pani może ją zna? No tak, Warszawa duże miasto. My z Terespola. A córka, Renata, bo mamy drugą Joasię, jest na-uczycielką. A męża brat, znaczy się też Mikołajczuk, tylko jemu Piotr na imię, więc męża brat najmłodszy, a sześciu ich było, same chłopaki, jest dyrektorem szkoły. – Dyrektorem Liceum Ogólnokształcącego w Białej – uściślił brat dyrektora. – Znaczy się w Białej Podlaskiej – uzupełniła żona. – Straszny tam kłopot teraz ma, bo ni-jak nie może dostać nauczycielki do matematyki i fizyki. A pani do Terespola? – Nie. Ja do Nepli. – A, ładnie tam, duża wieś z kościołem. Podobnież jakiś Niemcewicz zgłosił się po te do-bra, co ich kiedyś były. – Niemcewicze wymarli, Dusiu! Siedzieli tam Orzeszkowie, Mierzejewscy, z tą Julią co z carem Aleksandrem romansowała, potem ten od mostu, no jak mu tam... – Kierbedź – powiedziała mimo woli Irma. – O, pani zna nasze strony! Kierbedź, tak. – Nikt się po podworskie nie zgłosił. Jakby się kto zgłosił, to bym wiedziała... Ale jest ja-kiś Niemcewicz w okolicy! Pracuje w Domu Kultury w Małaszewiczach. Filip mu na imię. Cechna go zapamiętała, bo akurat w szkole uczyła się o Niemcewiczu i tylko dlatego, że go sobie przypomniała nie złapała dwói z odpowiedzi. Mamo, mówi. Góralska mnie pyta, a ja przypomnieć sobie nie mogę, nic. Elka mi podpowiada, ja słyszę Mickiewicz, w ostatniej chwili się w język ugryzłam. Potem na ścianę spojrzałam, na ścianie, wie mama, wiszą te rysunki z konkursu i nagle mi zaskoczyło: Niemcewicz. Jak ten Filip z Domu Kultury w Ma- łaszewiczach, bo on jest instruktorem od zajęć plastycznych. Pani na długo do Nepel? – Na całe życie – powiedziała Irma. Nie mogła tego nie powiedzieć i – nie mogła nie widzieć spojrzeń, jakie państwo Mikołaj-czukowie wymienili między sobą. Miała ich dość, miała ich śmiertelnie dość, z ich życzliwo-ścią, z ich wścibstwem, nie potrafiła jednak wstać i odejść, więc tylko wcisnęła się mocniej w kąt i przymknęła oczy. A przecież dzięki tym przypadkowo spotkanym ludziom znalazła pra-cę, a instruktor od zajęć plastycznych Filip Niemcewicz... Czy wytrzymałaby to życie, to wygnanie, gdyby nie było Filipa? Filipa zakochanego w niej i w tej podlaskiej ziemi, z której istotnie pochodził jego ród? Nie, nie sposób sobie wy-obrazić tego życia, gdyby jego nie było, choć tak często irytowała ją i złościła jego cicha ado-racja, jego nie oczekująca niczego w zamian troskliwość, a zwłaszcza jego ślepa wiara w nią i jej niezwykłe przeznaczenie. Był to jedyny człowiek, któremu mówiła o sobie wszystko bez żadnych zahamowań, ze straszliwym egoizmem młodości, zupełnie nie myśląc o tym, jakim nadludzkim obarcza go ciężarem. Dlaczego mu nie powiedziałam, żeby wyszedł po mnie na stację? – pomyślała i przygryzła wargę zniecierpliwiona. Skąd miał wiedzieć, kiedy przyjedzie, skoro ona sama tego nie wie-działa? Może nawet w ogóle nie wie, że pojechała do Warszawy? Choć nie, to niemożliwe, dzwonił do niej co dzień, do szkoły. Wie. Ale nie ma pojęcia, kiedy i którym pociągiem bę-dzie wracała. Rozgłośne pijackie śpiewy, nadlatujące od czoła pociągu stojącego na dworcu w Siedlcach zaniepokoiły ją. Irma nie znosiła pijaków, pijackich śpiewów i wrzasków, a bełkotliwe, wrza-skliwe głosy wyraźnie się przybliżały. Jakaś banda młodych – pomyślała i wtedy ich zoba-czyła. Barwne chusty na ramionach świadczyły, że prawdopodobnie zostali świeżo zwolnieni z wojska i świętowali ten radosny fakt suto zakrapianą libacją. Widocznie świętowali już od dłuższego czasu, bo teraz ledwo trzymając się na nogach dosłownie przeturlali się wzdłuż wagonów. Były puste, co ich, żądnych draki, rozczarowało. Żeby tylko nie wsiedli do mojego – pomyślała Irma. Lecz oni właśnie do tego wagonu wsiedli: siedziała przy oknie i któryś wreszcie wypatrzył twarz młodej dziewczyny. Wsiedli i teraz przetaczali się przez korytarz poprzedzani alkoho-lowymi oparami tak silnymi, że wkrótce cały wagon pachniał jak izba wytrzeźwień. Stłoczyli się w drzwiach przedziału, któryś gwizdnął. Irmie od razu zrobiło się niedobrze od woni ostrego potu. Jeszcze się nie bała. A oni już wpychali się do przedziału. Jeden z nich, szczuplejszy od innych, nawet przystojny, popatrzył na Irmę, uśmiechnął się, wyraźnie mniej pijany, a może lepiej znoszący alkohol niż inni. – Pani pozwoli? – spytał, a jego zęby błysnęły w ciemnej gładkiej twarzy. – Pani pozwoli i pani się z nami napije! – zarechotał zwalisty młodzian. – Nie pogardzisz, skarbie? – ciągnął, wymachując Irmie przed nosem na wpół opróżnioną butelką wyborowej. – Zostaw! Znała już ten glos, to ten mniej pijany. Zwalisty pozwolił się odepchnąć, zresztą do prze-działu wtłoczyło się jeszcze ze trzech. Reszta klnąc i rycząc poszła dalej korytarzem, zapewne na inspekcję całego pociągu. Dwóch natychmiast zaczęło chrapać. Pozostali jednak całą swoją rozchwianą uwagę skupili na wciśniętej w kąt wagonu dziewczynie. Irma, która ciągle walczyła z mdłościami, poczuła bijącą od tych młodych, rozgrzanych alkoholem ciał pijacką żądzę. Zerwała się z miejsca, ruszyła ku drzwiom. Natychmiast wyciągnęło się kilka par gorących spoconych rąk. Byli potwornie pijani, a przez to osłabieni, mogłaby się im wyrwać, ale teraz dopadł ją lęk, bo wreszcie dotarło do niej, że jest sama w całym wagonie z gromadą pijanych, podnieconych wódką i jej ciałem mężczyzn. Trzymając ich wzrokiem na uwięzi, powoli obróciła się ku drzwiom. – Co jest... – zaczął zwalisty i już wstawał.A wtedy ten o twarzy gładkiej i ciemnej przytrzymał go i siłą posadził z powrotem na miejsce. Zwalisty opuścił wyciągniętą rękę i Irma wyszła. Na samym końcu korytarza na wpół wychylony zza drzwi stał konduktor. Ten sam, który na początku podróży ostrzegał Irmę. Pobiegła ku niemu rozdygotana. Wciągnął ją szybko do następnego wagonu, całkowicie pustego. – Bogu niech będą dzięki! – rzekł z wyraźną ulgą. – Szybko, chodźmy do przedziału służ-bowego. Sam nie dałbym rady tej bandzie. W zeszłym tygodniu tacy jak oni wyrzucili kon-duktora z pociągu, w biegu. W przedziale służbowym na przedzie pociągu dwóch innych konduktorów spało. Sądząc po chrapaniu i woni oddechów byli „po spożyciu”. – Panienka sobie usiądzie. Może zrobię herbaty albo kawy? – Nie, nie, dziękuję. – Ja bym tu panienkę wcześniej zabrał, ale... – wymowne spojrzenie na chrapiących kole-gów mogłoby powiedzieć Irmie wiele. Lecz była straszliwie zmęczona i wyczerpana. Przeży-cia tego okropnego, nieprawdopodobnego dnia po prostu ścięły ją z nóg. Czuła się jak po ciężkiej chorobie, marzyła o tym, żeby być w domu, leżeć w łóżku w ciepłej, czystej pościeli, otoczona czujną i czułą troskliwością matki krzątającej się po mieszkaniu, w ciszy nasyconej bezpieczeństwem i spokojem. Lubiła tak czasem „pochorować”, poddać się tej opiece, po-czytać, w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa, tak, lubiła to czasem, choć nigdy by się do tego nie przyznała. Zobaczyła ciepłe oczy matki; serce jej przeszyła bolesna tęsknota. Mamo! Gdzie ja jestem? Co ja tu robię w tym nocnym pociągu? Co ja robię, co ja robię? Mamo? Ogarnęła ją trwoga zimna, lepka jak mgła. Konduktor patrzył na nią zatroskany. – Czy na panienkę będzie ktoś czekał w Terespolu? – zapytał. – Tak – skłamała Irma. Zmęczona, słaba i rozgoryczona przymknęła oczy i po chwili zapadła w krótki półsen, czuła jak ją ogarnia, jak ją wciąga i poddała się z niewysłowioną ulgą. Kiedy pociąg przyhamował, wjeżdżając na ostatnią przed Terespolem stację, przeraźliwy zgrzyt hamulców wydał się jej, wyrwanej z dobroczynnego niebytu, głosem piekieł. Piekielny zgrzyt, piekielny wrzask: obudziła się do piekła, którym stał się dla niej świat. – Dzięki Bogu, wysiedli – powiedział konduktor. Spojrzała w okno, z wagonu wysypali się w noc byli żołnierze. Już nie śpiewali, nie krzy-czeli. Wtoczyli się do poczekalni. Irma zobaczyła jeszcze, jak padają na najbliższe ławki, pewnie jeszcze nie dojechali do domu, pewnie jeszcze mają przesiadkę, będą siedzieć do świtu w zimnej poczekalni, a ją, ją przecież czekało to samo. „Czy ktoś na panienkę będzie czekał w Terespolu?” Nie. Nikt. Nie, nikt. Nikt. Pociąg już ruszył, gdy na peronie rozległy się samotne kroki. Otworzyła okno i wyjrzała; peronem szedł ten młody o ciemnej twarzy, z której patrzyły inteligentne oczy. Być może uratował jej życie. Nigdy go więcej nie zobaczę – pomyślała Irma. – Nie wiem, kim Jest. Jak się nazywa i skąd pochodzi. Ludzie znaki. Znaki prowadzą wzwyż, pociąg jedzie wyznaczonym torem, każda ścieżka dokądś prowadzi wadzi. Myśli, słowa mieszały się w jej głowie. Czuła, że jest lecącym ciężkim lotem ptakiem. Z wysiłkiem poruszała skrzydłami, zrozpaczona, bo opadała ku ziemi, a tak bardzo chciała wzbić się w niebo! Musiała się wzbić! Lecz nieubłaganie opa-dała ku ziemi prosto na ołtarz, przed którym czekał kapłan z kamiennym nożem w ręku, go-tów wydrzeć jej serce. W głębi, milczący tłum czekał na spełnienie ofiary. Opadała coraz niżej i niżej skrzecząc przeraźliwie. Obudził ją ten skrzek. Otworzyła oczy i przez chwilę koszmar trwał dalej; wycie, jęk, przeciągły pisk. – Terespol, panienko – powiedział konduktor. – Dobrze, że panienka trochę pospała.Terespol? Jaki Terespol? – Dojechaliśmy, panienko.Wstała i porywczo wyciągnęła rękę. – Dziękuję. Dziękuję za wszystko! –powiedziała. Wysiadła i – przystanęła bezradna niczego wokół nie rozpoznając. Wagon służbowy znaj-dował się tuż za lokomotywą, daleko od budynku stacyjnego, przez chwilę nie wiedziała, gdzie się obrócić, w którą stronę iść, było ciemno, czuła ziemię pod stopami i bała się, bo ziemia była pułapką, czuła drżenie nocy, której udzielił się jej lęk, stała drżąca wśród drżącej nocy, samotna i pewna swojej zguby. Trwało to wieczność i trwało to sekundę, bo oto z ciemności nadleciało radosne ujadanie, peronem pędził ku niej pies. – Medor!? – zawołała niedowierzająco – Medor! Wskoczył na nią z takim impetem, że jej o mało nie przewrócił, jak zwykle zresztą. Polizał twarz gorącym jęzorem, przykucnęła, tuliła jego głowę w szalonej, szalonej radości. – Medor! – powtarzała – Medor! a oczy psa świeciły jak zapalone w ciemności lampy przyjaźni. Z ciemności wyłonił się jeszcze jeden kształt, szybko się materializująca sylwetka czło-wieka. Irma wstała. Musiała uwierzyć, że to, co widzi nie jest halucynacją. Był przy niej owczarek alzacki Filipa, a i oto sam Filip szedł ku niej uśmiechnięty. – Filip! Skąd wiedziałeś?! – Nie wiedziałem! Dzwoniłem do szkoły i powiedzieli mi, że pojechałaś do Warszawy. Nic o tym nie mówiłaś, a i Wańczukowie nic nie wiedzieli. Jakoś się zaniepokoiłem. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się. że jeszcze dzisiaj wrócisz. – Skąd wiedziałeś, którym pociągiem?! – Nie wiedziałem! – śmiał się Filip. – Po prostu od czwartej wychodziłem na wszystkie! Rozpłakała się. Wreszcie. Po raz pierwszy od chwili, gdy grom z jasnego nieba zburzył jej życie. Soledad pływała. Pływała crawlem, żabką, motylkiem, przerzucała się od stylu do stylu z gracją wodnego stworzenia. Woda w basenie była intensywnie niebieska, klarowna. Ted, sie-dzący na brzegu basenu, niemal czuł, jak jedwabista woda opływa ciało jego żony. Miała ten duży, jasny basen całkowicie dla siebie. W hotelu „Marina” w Jelitkowie, gdzie zamieszkali, o tej porze roku gości było niewielu, głównie Niemcy zresztą. Może ktoś jeszcze oprócz nich obojga się kąpał, lecz nigdy tego nie widzieli. Przyjechali nad morze kilka dni temu i zamieszkali właśnie tu, w hotelu „Marina”. Ted wolałby Grand Hotel w Sopocie, bo położony przy samej plaży i okna z balkonami wycho-dziły na morze, jak lubił. Soledad też lubiła, lecz sopocki Grand Hotel miał dawno za sobą czasy świetności, a ona bardzo lubiła komfort. A hotel „Marina” w Jelitkowie, choć z ze-wnątrz bardzo brzydki, przypominający ogromny bunkier czy kazamaty, komfort miał nie-wątpliwie większy. No i ten basen. O tej porze roku na morze w Polsce można było jedynie patrzeć, a Soledad nie wyobrażała sobie życia bez wody. Przyjechali wynajętym samochodem i zamierzali zwiedzić polskie wybrzeże, lecz, jak do tej pory, pozostawało to w sferze planów. Apartament w hotelu, spacery plażą, ten basen oraz ich intymność w zupełności im wystarczały. Jak ludziom, którzy przyjechali na miesiąc mio-dowy. To właściwie był ich miodowy miesiąc, może bardziej romantyczny i pełny niż ten, który spędzili w Wenecji sześć lat temu, mieli bowiem wówczas za sobą rok burzliwych, dramatycznych przeżyć. Greg Winter co prawda natychmiast zgodził się na rozwód, lecz Ted i tak miał gigantycznego moralnego kaca. Dlatego usiłował walczyć z tą miłością, przez którą odebrał żonę najlepszemu przyjacielowi, człowiekowi, który mu uratował życie, a w dodatku synowi Juany z Domu pod Sekwoją. Soledad, mądra, znająca mężczyzn Soledad, od razu podjęta próbę zduszenia w zarodku tego, co miało nastąpić, gdy tylko minie szał, który rzucił Teda w jej ramiona owej nocy na przełęczy San Bemardino. Gdy siedzieli szczęśliwi w mrocznym wnętrzu samochodu, w nierealnej realnej scenerii owianych śniegiem gór, zapaliła papierosa i nakrywając ręką jego ciepłą dłoń rzuciła lekko: – Wiesz, rozwodzę się z Gregiem. Powiedziała to lekko, od niechcenia, tak lekko i tak bardzo od niechcenia, jak tylko potra-fiła. Lecz ręka nakryta jej dłonią natychmiast zesztywniała; czuła, jak odpływa z niej ciepło, jak ta ręka staje się martwa. – Trochę lekkomyślnie zawarłam to małżeństwo – spróbowała jeszcze. – Greg i ja nie pa-sujemy do siebie. Sam to od razu spostrzegłeś... Chyba sam to wyczułeś! Rozwiodłabym się z nim, kochany, nawet, gdybym cię nie spotkała. To było już zdecydowane. Ale Ted już niczego nie słyszał, widziała to po jego oczach. Przybrały błędny wyraz oczu człowieka obudzonego z pięknego snu do straszliwej rzeczywistości. Usłyszał tylko to, o czym całkowicie pod nieprzepartym urokiem chwili zapomniał: że ona jest żoną Grega. Żona Grega! Niemal widziała, jak te słowa formują się w jego głowie, jeszcze przed paroma minu-tami spoczywającej na oparciu siedzenia w pozie absolutnego oddania, błogości. Przyciągnęła go do siebie porywczo, przylgnęła do niego. Głaskała jego twarz, całowała oczy, tuliła się i – zwyciężyła; wyczuła, że jego ciało odpowiada; odpowiedziało! Uśmiech-nęła się w ciemności triumfująca. Za wcześnie triumfowała. Za wcześnie! Żeby już wszystko powiedzieć, nie zatriumfowała w ogóle. Do tej pory Ted nie pogodził się z tym, co zrobił, nigdy sobie nie wybaczył i to za-mieniło ich życie w po wielekroć powielane wygnanie z raju. Udręka tej huśtawki! Ile razy chciała się wyrwać. Uciekała, wracała wściekła, że nie potrafi zapomnieć tego mężczyzny, wyrzucić go z siebie. Zwłaszcza okres, kiedy on się tak opierał, kiedy tak zażarcie walczył ze swoją miłością, był piekłem. Broniła się przede wszystkim w ten sposób, że nie zmieniała właściwie niczego w swoim dotychczasowym trybie życia, że żyła tak, jak gdyby nie było tej miłości. A przecież dla tej miłości zmieniłaby wszystko w swoim życiu. Gdyby on zaakcep-tował swoją, gdyby tak nie walczył, gdyby była w nim silniejsza niż wszystko. Nawet niż jego poczucie lojalności. Skoro nie kochał jej w sposób tak ślepy i całkowity, nie istniał po-wód, dla którego miałaby wszystko zmienić. Więc nie zmieniała nic, ale długo w ten sposób postępować nie mogła. Za bardzo go kochała. Lecz ten okres, pozostawił coś w spadku: głę-boką nieufność Teda. Czuł, że go oszukiwała, bo chciała, aby to czuł, a potem już niewiele mogła zmienić: cierń tkwił, przestał wierzyć, więc i z tego powodu cierpiał. Teraz, kiedy ona pływała w basenie w hotelu „Marina”, a on siedział na brzegu i przyglą-dał się jej, nikomu by nie przyszło do głowy, z jakiego piekła wychynęli na tę chwilę pełni i harmonii. Wyglądali na szczęśliwych i było widoczne, że się kochają. Dwoje pięknych, zako-chanych w sobie ludzi. „Wyglądają jak w raju” – pomyślał kelner Paweł Nehring, który przyniósł im zamówione drinki. Od kilku lat pracował w tym hotelu, do którego przyjeżdżali ludzie z ciężką forsą, ludzie z barwnego świata Zachodu, ale nigdy nie odczuwał zazdrości, raczej lekką pogardę, która po-zwalała mu nawet na pewne poczucie własnej wyższości. Ta para jednak od początku działała na niego w sposób, który zamącał hierarchie, który budził w nim zazdrość i nostalgię. – To nie jest dziwka – myślał patrząc ze skrywanym zachwytem na Soledad. – Drinki dla państwa, proszę bardzo – rzekł w zupełnie niezłej angielszczyźnie. – Whisky dla pana. Dla pani wytrawne martini. Dwie cebulki, jedna oliwka i odrobina cytryny, jak pani lubi. – Thanks! – rzuciła leniwie Soledad i podpłynęła do brzegu basenu. Stanąwszy na drabince zdjęła czepek i rozburzyła włosy. Kelner pozwolił sobie na spojrzenie, tym razem nie skry-wanego zachwytu. Uśmiechnęła się do niego, świadoma, jakie wywołuje wrażenie. Odszedł z żalem. – Jaka szkoda, kochany, że nie mogę sobie tutaj poskakać – powiedziała Soledad. – Poskakać? – nie zrozumiał Ted. – Z trampoliny oczywiście. Skoki z trampoliny to moja pasja! Byłam mistrzynią Europy juniorów w skokach do wody. – Ty?! – Nie mówiłam ci? – Jakoś nie. – To właśnie podczas mistrzostw zobaczył mnie Pierre Cardin (i Lorenzo Lampedusa – dodała w myśli). Rezultat byt taki, że – kończyłam college jednocześnie niemal ze szkołą modelek. – To znaczy, że nie kusiła cię sportowa kariera – skonstatował Ted, otulając ją kąpielo-wym prześcieradłem. Mistrzyni Europy juniorów w skokach do wody! Czego jeszcze o niej nie wiedział? Innego dnia to kolejne odsłonięcie rąbka otaczającej ją tajemnicy poruszyłoby owo gniaz do os, które nasączały go jadem zazdrości przez tyle lat, dziś jednak szczęśliwy, w rzadkim nastroju zgody ze sobą, wpatrzony w twarz żony przeistoczoną w wyrazie tkliwości nie potra-fił rozpętać w sobie żadnego z licznie zamieszkujących jego wnętrze demonów. Wiatr od mo-rza wciskał się przez niewidoczne szpary i nasycał zapachem morskiej bryzy cieplarniane powietrze hali, nadawał chwili posmak wieczności, która zawsze zawiera w sobie zmienność morza, zapowiedź blasku i szaleństwa, przypływów i odpływów. – O czym myślisz? – spytała Soledad wyciągając się na leżaku. – O morzu – odparł, a ona zrozumiała wszystko, co zawierało się w tej odpowiedzi. Wyciągnęła swe długie nogi i dotknęła stopami jego nagiego uda. Jej stopy były chłodne i niewiarygodnie gładkie, gładsze niż policzek niejednej dziewczyny. Ted przymknął oczy i całym sobą odbierał to, co przekazywały mu przyciśnięte do jego uda stopy. Płynął od nich elektryzujący go zawsze prąd, a teraz i tutaj, w wyczuwalnej obecności morza, płynęło coś jeszcze, jakaś siła zdolna do przetwarzania przykrych i splątanych elementów rzeczywistości. Morze i wiatr, kobieta leżąca na brzegu wypełnionego niebieską wodą basenu, wszystkie lata zamętu, zamglone obrazy przeszłości, twarda blizna w sercu, wszystko to było jak rozsypane fragmenty układanki, której nie sposób ułożyć. I oto nagle dotknięcie chłodnych, gładkich stóp na nagim udzie przywróciło ład, uporządkowało wszystko; było to jak uczestniczenie w cudzie. „Zrobię wszystko, aby to nigdy nie zostało zniszczone” – pomyślał. Nie rozumiał, co się dzieje, co się stało. Przyjechał do Polski w zamęcie graniczącym z ostatecznym rozpadem, który miał objąć i jego związek z Soledad. Przede wszystkim ten związek! Wypadek Grega Wintera – Ted nie miał najmniejszej wątpliwości, że była to dys-kretnie zamaskowana próba samobójstwa – zadziałał niby nakaz ostatecznego wygnania z raju, którego bramy tak uparcie i tak często szturmowała ta miłość, obciążona grzechem prze-kroczenia najświętszego prawa przyjaźni. Przyjechał zrozpaczony i rozbity licząc, być może, jedynie na to, że egzotyka kraju, który był ojczyzną jego dziada wywoła w nim wstrząs o do- broczynnym, porządkującym działaniu. Mijały dni, nic takiego nie nastąpiło, aż do dnia, gdy wzrok jego padł na dziewczynę wspartą o balustradę nad Trasą Łazienkowską. A potem nie-zrozumiałe emocje, wielkie poruszenie, otwarcie. Otworzył się, jeszcze nie wiedząc ku cze-mu. Teraz już wiedział: ku przełęczy San Benardino. Soledad! Mój Boże, czy to jego wina, że tak ją kochał, czy to może być wina? Kochał ją. Kocham ją. Z jaką ulgą powtarzał te słowa. Wreszcie sobie pozwolił, wreszcie coś mu po-zwoliło wymawiać je, powtarzać swobodnie, bez oporów, bez podnoszącej się z samego dna duszy rozpaczy. Pogrążony w tym szczególnym zapamiętaniu, tym uczestniczeniu w cudzie, nie spostrzegł, że Soledad na niego patrzy. A ona patrzyła, w napięciu, które znowu zarysowało zmarszczkę goryczy w kąciku jej ust. Było jej dobrze. Byłoby jej dobrze, gdyby miała pewność, gdyby nie niszczące wszystko zwątpienie. – O czym myślisz? – spytała ponownie. – O tym, że cię kocham – powiedział patrząc jej prosto w oczy. Przymknęła powieki jak ugodzona. Po biciu serca, szalonym, dławiącym zrozumiała, jak głęboka była jej niewiara w to, że on wypowie te słowa w ten sposób, jak bardzo już straciła nadzieję! Leżała z przy-mkniętymi oczami, tak blada, że Ted, pochylony ku niej, poważnie się zaniepokoił. – Kochanie! Co ci jest? Uniosła powieki i – teraz serce Teda załomotało. Jej oczy! Z jej oczu spoglądała ku niemu miłość. Było to spojrzenie, jakiego nigdy nie widział. Nigdy jeszcze tak bez reszty mu się nie oddała, nie odsłoniła, jak w tym spojrzeniu. „Boże, jaki ja byłem głupi” – pomyślał. – Boże, jaki ja byłem głupi! – szepnął. – Bardzo długo byłeś – powiedziała, również szeptem. Wtem w ciszę spowijającą tę chwilę wdarły się głosy, a zaraz potem wdarł się powiew ostrego, nasyconego zapachem mo-rza powietrza. Świat, w postaciach dwóch kobiet, które nadeszły z plaży i odkryły przypad-kiem to właśnie wejście do hotelu, bezceremonialnie wtargnął w ich intymność. Ted rozeźlony chciał coś powiedzieć, lecz Soledad przyłożyła palec do ust, powstrzymała go. Ona widziała, że to wtargnięcie nie jest zgrzytem, nie jest brutalnym zakłóceniem. Dwie kobiety, które przechodziły przez basenową halę, potargane, roześmiane, nie stanowiły zagro-żenia: były najwyraźniej szczęśliwe. Emanowało z nich trochę dziecinne rozradowanie, choć jedna miała prawie zupełnie siwe włosy. – Chyba tędy nie wolno przechodzić – szepnęła starsza. A druga, ciemnowłosa, w barwnej długiej spódnicy poruszającej się tanecznie, gdy szła, przyłożyła palec do ust, jak to dopiero co zrobiła Soledad. Przeszły, lecz pozostała po nich nieuchwytna, ożywcza aura. Ted i Soledad przez jakiś czas trwali jeszcze w błogim rozleniwieniu, a morze bez wy-tchnienia, niezmordowanie szturmowało brzeg, krótkimi poszarpanymi falami, wypływało na piasek, znacząc, odnawiając swój ślad, równie nietrwały i równie wieczny. Wieczorem, u schyłku tego szczęśliwego dnia pojechali do Sopotu. – Chcę dzisiaj tańczyć! Tańczyć z tobą – powiedziała Soledad podczas poobiedniej sjesty. – Ale nie tutaj. Dowiedz się, gdzie moglibyśmy pojechać. Może ci powie nasz ulubiony kelner. Ich „ulubiony kelner” doradził sopocki night ciub „Fantom”. Nie była to najtrafniejsza su-gestia, bo Soledad miała ochotę na coś bardziej kameralnego i w pierwszej chwili o mało się nie cofnęła widząc, że choć lokal nieduży, atmosfera w nim panuje dyskotekowa, lecz oto szedł już ku nim ich „ulubiony kelner”, ubrany po cywilnemu, uśmiechnięty. – Państwo pozwolą, wskażę stolik. Zamówiłem najlepszy. – Pan tu też pracuje? – zdziwiła się Soledad. – Nie, ależ skąd. Zastępuję kolegę, ochroniarza czyli wykidajłę – skłamał Paweł Nehring. – Czasy paskudne – dodał ze znaczącym uśmieszkiem i – tym razem nie skłamał. Przyszedł tu, bo chciał na nią patrzeć, przyglądać się dyskretnie tej cudownej kobiecie, ale i po to, może przede wszystkim po to, aby ją chronić, ich chronić. Trójmiasto nie było bez-pieczne i mogłaby się im zdarzyć niemiła przygoda, czemu mógł zapobiec. Paweł Nehring, jak wielu ludzi w Polsce prowadził podwójne życie: kelnerem w hotelu „Marina” był na-prawdę. Ale byt jeszcze kimś innym. W środowisku trójmiejskich cinkciarzy ten znakomity karateka znany był jako „Bruce Lee”, a jego słowo miało walor rozkazu. Sopocki night ciub „Fantom” zaproponował im nie przypadkiem; tu pod jego czujną ochroną będą najbezpieczniejsi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jakie skutki może pociągnąć za sobą pojawienie się takiej kobiety jak Soledad! Kwiecień nie był sezonem wczasowym, więc klientelę „Fantomu” stanowili głównie marynarze na przepustkach i miej-scowa fauna środowiskowa, co mimo eleganckich pozorów nadawało temu lokalowi wyraź-nie wyczuwalny charakter portowej spelunki. Ted, niegdysiejszy bywalec takich miejsc, wy-czuł to od razu. Bardzo szybko wyczuła to również Soledad i ten fakt, paradoksalnie, popra-wił jej nastrój. – Wolałabym coś bardziej intymnego – powiedziała rozglądając się wokół z ciekawością i rozbawieniem – lecz czuję, że będziemy się tu dobrze bawić. Tu coś jest... Od momentu, kiedy weszła, wszyscy mężczyźni zachowywali się tak, jakby oczu od niej nie mogli oderwać. Przyciągała jak magnes również spojrzenia ich partnerek. Przyglądano się jej ukradkiem i zupełnie otwarcie. Bez żenady gapił się na nią wysoki, barczysty mężczyzna w srebrnej, brokatowej marynarze i szarych spodniach typu szarawary, który to strój scenicz-no-pajacowaty pasował do jego ciemnej, cygańskiej urody. Obfite czarne włosy miał staran-nie przystrzyżone i spiętrzone w falę, w smagłej twarzy błyskały bardzo białe zęby i duże ciemne, lekko wilgotne oczy. Szerokie bary naprężały marynarę, z podciągniętych nonsza-lancko rękawów wystawała para muskularnych rąk. Smagła twarz była śmiertelnie poważna i w jakiś sposób frapująca. Siedział rozparty, w asyście dwóch dziewczyn, które być może, były atrakcyjne. Do czasu wejścia Soledad. Weszła i natychmiast zgasły. Były świadome, że od tego momentu dla swego niewątpliwie bardzo zamożnego towarzysza, po prostu przestały istnieć. Jeszcze bardziej był tego świadom dyskretnie obserwujący salę kelner Paweł, alias Bruce Lee; rysy jego twarzy stężały. „Diabli nadali – pomyślał zły. – Miało go tutaj dzisiaj nie być. Niech to najjaśniejszy szlag! Będzie zadyma”. Na razie panował spokój, o ile spokojem można nazwać skrzyżowanie ulewy agresywnych kolorowych świateł z równie agresywną dyskotekową muzyką. W miarę upływu czasu atmos-fera stawała się coraz bardziej gorąca i napięta. Soledad i Ted tańczyli dużo. Oboje byli szczęśliwi i otaczająca ich aura szczęścia również ściągała na nich zawistną uwagę. A im wszystko wokół wydawało się zadziwiająco nierealne. Zabawne. Ten błyskający światłami, przesiąknięty zapachem potu, potraw, wyziewami alkoholu lokal, stanowiący zabawną imita-cję nocnych klubów w świecie, z którego przybyli, wzmacniał poczucie oderwania od czasu. Czuli się trochę jak w teatrze na jednej z awangardowych sztuk, w których aktorzy mieszają się z publicznością, eksperyment, który wbrew zamierzeniom pomysłodawców bynajmniej nie zmniejszał dystansu między teatrem a życiem, a raczej go w sposób niejako dotykalny powiększał. Światło zamigotało oszalałe. Wybuch światła i wybuch muzyki. – Chodź – powiedziała wstając Soledad, jej oczy świeciły. – Pokażemy im, jak się tańczy rock and rolla. Jeszcze potrafię ich zakasować! Tylko przez chwilę tańczyły wszystkie pary. Bardzo szybko zaczęły się wycofywać na obrzeża parkietu, tworząc wokół tej jednej jakby magiczny obrzędowy krąg. Soledad w ogóle tańczyła świetnie; miała iście afrykańskie wyczucie rytmu, a w rock and rollu była niegdyś prawdziwą mistrzynią. Co prawda od czasu, kiedy królowała w dyskote-kach Rzymu i Paryża, minęło wiele lat, lecz jej ciało nie utraciło nic ze swej gibkości, ani z siły, którą wyzwalała w niej rytmiczna muzyka oraz świadomość, że na nią patrzą. W tej chwili najważniejszy był Ted. Tańczyła z nim i dla niego, a on, wysportowany, ob-darzony nie mniejszym poczuciem rytmu, starał się sprostać wyzwaniu, które mu rzuciła, które rzuciła wszystkim. Tak, ten ich taniec był wyzywający, niebezpiecznie podgrzewający i tak bliską wrzenia atmosferę. Rzekomy ochroniarz, kelner Paweł z hotelu „Marina” w Jelitkowie, obserwował wszyst-kich, lecz jego czujna uwaga skupiała się przede wszystkim na smagłym mężczyźnie w bro-katowej marynarze. Stał w kręgu otaczających parkiet, nienaturalnie wyprostowany, z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała, jak ręce kowboja stającego w pojedynku. W jego wilgot-nych, ciemnych oczach pełgało światełko. Niemal było widać, jak ten wielki, masywny męż-czyzna poci się, walcząc z rozpierającą go chęcią, by zrzucić swój mniej więcej cywilizowany strój i – nie bacząc na nic, rzucić się w samczym szale na rozpalającą go do białości, prowo-kującą do takiego zachowania kobietę. A Soledad prowokowała, upojona pożądaniem ema-nującym z przyglądających się jej mężczyzn, rytmem odzywającym się echem w jej krwi, a przede wszystkim upojona samą sobą. „Wygląda, jakby nie wiem ile wypiła” – pomyślał Ted, a kelner Paweł poważnie zaniepo-kojony przesunął się w stronę disc jockeya i szepnął: – Stary, zmień kasetę! Słowo „Bruce’a Lee” było tutaj rozkazem. Jeszcze było. Wiedział, że posłuchają jego, a nie przyczajonego do skoku „Czarnego Księcia” i że to jest ostatnia chwila. Muzyka zmieniła rytm, Soledad i Ted żegnani oklaskami wrócili do swego stolika. Smagły mężczyzna zdjął brokatową marynarę i powiesił ją na krześle. Smugi potu znaczyły jedwabną koszulę. Towarzyszące mu dziewczyny, mimo barwnych świetlnych refleksów były coraz bledsze. Jedna z nich coś powiedziała, warknął na nią, aż się skuliła. Jego ciemne, coraz bar-dziej błyszczące oczy po prostu przyssały się do Soledad. – Nie podoba mi się ten facet – mruknął Ted i mimo woli naprężył muskuły. Soledad leniwie zaciągnęła się papierosem, jej wargi rozchyliły się jak do pocałunku. Do pocałunku, bo całowała go wzrokiem, bardzo świadoma tego, że tamten mężczyzna dosko-nale to widzi. Patrzyła na Teda. – Ciebie, ciebie kocham! Ciebie pragnę – mówiły jej oczy. Dawno już nie była w ten sposób podniecona, dawno nie szumiało jej tak w głowie, świat razem z nią kręcił się na kolorowej karuzeli, w zawrocie głowy leciała do gwiazd. – Jestem szczęśliwa, wiesz? – powiedziała. – Ja też – odpowiedział. W gwarnym, hałaśliwym lokalu byli sami. Ale świat nie przestał istnieć i nasycał się coraz większą groźbą. Disc jockey raz jeszcze zmienił rytm, nieoczekiwanie popłynęły tony tanga. „Czarny Książę” podniósł się zdecydowanym ruchem, włożył brokatową marynarę i skiero-wał się ku Soledad z wyraźnym zamiarem zaproszenia jej do tańca. Ale czujny, bacznie go obserwujący „Bruce Lee” był szybszy. – Pani tańczy ze mną – powiedział cicho, a w jego głosie był świst rzuconego z morderczą precyzją noża. Olbrzymi ciemny mężczyzna zbladł, a potem poczerwieniał. Wielka pięść zacisnęła się, gotowa do ciosu. Soledad nie miała ochoty tańczyć z nikim poza Tedem, ale wstała i położyła rękę na ramieniu kelnera. Prowadząc ją na parkiet poprzez ulewę świateł miał dojmująco silną świadomość życia, z zarazem przeczucie śmierci. Zacisnął szczęki, aż muskuły naprężyły się pod skórą gładkiego policzka, niemal omdlewał od muśnięć jej włosów miękkich i puszys-tych, woń jej perfum zmieszana z lekkim zapachem potu przyprawiała go o zawrót głowy: umrzesz, zaraz umrzesz – dzwoniło mu w uszach. – Umarłbym dla tych oczu – pomyślał, bo odkąd ją kilka dni temu zobaczył, te jej niezwykle jasne, przejrzyste oczy po prostu go prze-śladowały. – Pan tutaj nie zastępuje nikogo, prawda? – zapytała Soledad.Drgnął, wyrwany ze swego zapamiętania, nad którym pomału tracił kontrolę. – Prawda – przyznał. – Przyszedłem, żeby na panią patrzeć i panią chronić. Tego nie zamierzał powiedzieć. Dobrze jednak, że wyrwały mu się te słowa, gdyż ich sens przywrócił go rzeczywistości. A rzeczywistość była groźna. Zapomniał się, zapamiętał i mógł przegapić moment, w którym ślepa siła weźmie górę nad żelaznymi prawami obowiązującymi w tym szczególnym środowisku, do którego należał. Może ten moment jeszcze nie nastąpił, lecz nagle odczuł, on, były marynarz, że barometr niebezpiecznie spada. Kilka par kręciło się na parkiecie, lecz „Czarny Książę” nie tańczył. Siedział rozparty na krześle, muskularna pierś napierała na przepoconą koszulę, jego połyskliwe oczy ciemniały niby wyloty luf rewolweru wycelowane w tańczącą na parkiecie parę. Posępny uśmiech odę-tych warg zawierał nie zawoalowaną groźbę. Powoli, ruchem dziwnie obscenicznym obracał na palcu pierścień z dużym czerwonym kamieniem. Po obu stronach sali, niedbale wsparci o ściany stali „dwaj jego chłopcy”. Paweł tańczył czujnie. Podprowadził swą partnerkę w pobli-że disc jockeya. – Po tym kawałku ogłaszaj striptiz – rzucił władczo. – Sam widzę – odparł disc jockey. – I zabieraj stąd tę cizię, ale szybko. Końcowe akordy tanga „Blue spanish eyes” zlały się z istną kaskadą wybuchających świateł. Zgasły wraz z ostatnią nutą i zaraz potem biało-fioletowy krąg zawisł nad podium niby ogromny księżyc. – Proszę o uwagę! – zawołał disc jockey – za chwilę clou naszego wieczoru, coś na co wszyscy, a zwłaszcza panowie, czekają! „Czarny Książę” i jego akolici nie wzięli udziału w chóralnym szmerku. Paweł Nehring, odprowadziwszy Soledad do stolika, nachylił się ku Tedowi. – Lepiej będzie, jeśli państwo teraz wyjdą! – szepnął po polsku. – Robi się gorąco. – Walczyłem w Wietnamie – uśmiechnął się Ted. – Bardzo proszę, niech państwo wyjdą! – powtórzył Nehring, a jego głos stał się metalicz-ny. – Dobrze – przystał Ted. – Co on mówi? – dopytywała Soledad. – Mówił, że tańczysz czarująco – skłamał gładko Ted. – Pójdziemy już, kochanie. – Już? Nie masz ochoty oglądać tutejszej gołej panienki? – Mam ochotę iść z tobą nad morze – powiedział i to był dobry argument.Paweł Nehring z ulgą zamknął za nimi drzwi.Z ciemności dusznego lokalu wyszli prosto w przestrzeń zalaną jasnym światłem księżyca. Płynęło bezszelestnie, fala za falą, niby księżycowa rzeka. Drzewa wyglądały jak bryzgi nocy cofającej się bezsilnie przed ulewą światła, latarnie zdawały się połykać swój własny, żółtawy blask. Cisza była tak wielka, że dobiegający od morza plusk fali wypływającej na brzeg, wy-dawał się bardziej dotykalny niż słyszalny. – Boże drogi! – szepnęła Soledad zaciskając rękę na ramieniu Teda. Patrzyła przed siebie, nieruchoma. Jej włosy, okalające bladą, patetyczną w tej chwili twarz, wybuchały ekstazą własnego światła, jakby właśnie w nich zmaterializowało się prze-pełniające ją w owej chwili szczęście. – Chodźmy na molo – powiedział Ted. Szli w milczeniu, które jest jedyną mową, w jakiej naprawdę może się porozumieć dwoje ludzi. Niebo spływające ciągle w dół falami księżycowego światła kładło się im pod stopy niby srebrny dywan, najpierw wąski w szpalerze drzew, potem wielki, kwadratowy, pokry-wający srebrną mgiełką pachnące smołą deski. Przystanęli. Jeszcze nie widzieli morza, ciągle niebo, daleko na horyzoncie wygięte w gigantyczną srebrną podkowę. Wiatr, w którym czuło się już zapowiedź przedświtu, był świeży i lekki. Czysty oddech morza. Stali obezwładnieni nieruchomą wspaniałością rozpostartej przed ich wzrokiem zatoki, a kiedy wreszcie wyrwawszy się z oplotu światła ruszyli, stukot ich własnych kroków zdawał się im obcy, jakby odgłos kroków przewodnika prowadzącego ich na drugą stronę świata. Wysunięte daleko w morze molo wyglądało jak smuga księżycowego światła. – To jakby wejść na promień księżyca, albo na mleczną drogę – rzekła cicho Soledad. – Ted! Czy ty też to wszystko widzisz? – Widzę – powiedział Ted. – Chodź! – Boję się. Boję się wejść w to światło. – To wejdę pierwszy – rzekł żartobliwie i postąpił krok. – Nie! – z siłą uczepiła się jego ręki. Nigdy mnie nie zostawiaj. Słyszysz? Nigdy! Ted Skorsky ocknął się w środku nocy, której ciemność wydała mu się zupełnie niezrozu-miała. Przecież dopiero co pławił się w wodach księżycowego światła, rozgarniał je ramio-nami, szedł do przodu tam, gdzie zawieszony w kształcie wielkiej, srebrnej podkowy widniał drugi brzeg, wystarczy tam dojść i będzie spokój. A tu ciemność niezrozumiała: przecież nie doszedł jeszcze na tamten brzeg! – Boję się! – powiedziała z ciemności Soledad. – Nigdy mnie nie zostawiaj. Słyszysz. Nigdy. Tak powiedziała, a on wszedł w srebrne wody sam. Zostawił ją. Ból przenikający jak ostrze noża odciął brutalnie pępowinę snu. Zostawił ją? To ona go zostawiła! Odepchnęła w ciemność, z której oboje się wydobyli ułaskawieni światłem, jak wydawało się, na zawsze wyzwoleni z rujnującego ich życie koszmaru. Nie musiał wyciągać ręki, by wiedzieć, że miejsce obok niego na szerokim tapczanie jest puste. Za oknem huczał wściekły wiatr, morze wyło, masywny jak bunkier hotel dygotał. Ciemna, wyjąca pustka. A dopiero co było światło i szczęście, morze łaszące się miękko pod pieszczotą księżycowego blasku, a księżyc był przejrzysty jak jej oczy i byli razem, razem jak nigdy w życiu. Zawrócił ku niej i objęci razem weszli na zalane światłem molo, które niosło ich w głąb morza, gdzie w srebrnej, ciemnieją-cej od dołu podkowie horyzontu, błyskało światło latami morskiej. Wypatrywali tego krótkie-go rozbłysku, potwierdzającego sens nadziei. – Nie zostawię cię nigdy – myślał poruszony trwogą, która brzmiała w jej głosie. Słowami, które się wyrwały tej wspaniałej kobiecie, będącej uosobieniem zdrowia, siły i życiowego rozmachu. Te słowa wychynęły z głębi jej podświadomych, tajemnych lęków; wiedział, że tylko on może mieczem swojej miłości ucinać ich ohydne pyski. Tak myślał, a co zrobił następnego dnia? Ted obrócił się gwałtownie, wcisnął twarz w poduszkę. Nic nie zrobiłem! Przecież nie mogę ciągle udowadniać... Dopiero co stali w oceanie światła, opromienieni blaskiem księżyca. – Jaka szkoda, że nie możemy pójść dalej – powiedziała Soledad. Nie mogli pójść dalej, zawrócili, lecz nieśli w sobie światło. Gdy przechodzili koło „Fantomu”, Soledad mocniej uścisnęła ramię Teda: – On ci wcale nie powiedział, że tańczę zachwycająco, prawda? Nie znam polskiego, ale widziałam jego oczy. On ci powiedział, żebyś mnie stamtąd wyprowadził, bo będzie draka, tak? – Tak – przyznał Ted. – Czułam to – powiedziała Soledad zamyślona. – Innym razem może bym nie wyszła... To bywa bardzo podniecające, no i czułam się z tobą bezpiecznie. Ale dziś nie miałam ochoty, by cokolwiek zakłóciło to, co między nami. Ja tam byłam tylko z tobą, rozumiesz? – Rozumiem. Ja też byłem tylko z tobą – odparł. – A w ogóle, to mi się tutaj podoba. Chciałabym tu kiedyś przyjechać latem. – Przyjedziemy. Samochód miękko rozgarniał szarość przedświtu nabrzmiewającą już śpiewem ptaków, które się lada moment obudzą. Ted prowadził odprężony, pełen spokojnej pewności. Soledad siedziała obok niego w sennym zamyśleniu, w kącikach jej ust igrał szczęśliwy uśmiech; z takim uśmiechem zasnęła później w jego ramionach, ufnie jak dziecko. Następnego dnia dłu-go nie wstawali. Zjedli przyniesione im do pokoju śniadanie, potem się kochali, zasypiali i budzili się, by się znowu kochać, leniuchowali. Jeszcze czuł w ciele tamtą rozkosz, jeszcze czuł jej zapach. Wtulił twarz w poduszkę, pra-gnąc się oszołomić, odwlec tę chwilę, kiedy wreszcie wstaną, ubiorą się i zejdą do kawiarni, a on znajdzie w zostawionej przez kogoś gazecie wiadomość, która ich brutalnie obudzi z księ-życowego snu. Raz jeszcze się przekonał, że nic, że nic się nie zmieniło, że znowu obudziły się demony. Jej demony, którym nie uciął łba, ale jak mógł, skoro... Więc był winny, znowu był winny. Czy był winny? Wstał i podszedł do okna. Olbrzymie ciemne chmury leciały niebem niby śpieszące ku złowieszczej uczcie ptaki. Bezceremonialnie atakowały księżyc, bez najmniejszego respektu dla jego jaśniejącej pełni. Był to widok tak symboliczny, że Ted odebrał go jak spojrzenie w twarz swego losu. Podszedł do barku i nalał sobie whisky; na trzeźwo nie potrafi o tym wszystkim myśleć, ale to ważne, bardzo ważne przypomnieć sobie chwilę po chwili. Przypadkiem spojrzał w lustro, odbiło jego twarz, policzki zapadnięte, pokryte nalotem czarnej szczeciny, oczy prze-krwione. „Wyglądam jak po większym łajdactwie” – pomyślał. Uniósł w górę szklankę. – Prosit – powiedział do swego odbicia w lustrze, po czym pochylił głowę i tak siedział, obracając w palcach szklankę z rdzawym trunkiem. Po co się jeszcze zastanawiać nad czym-kolwiek? Zając nie ujdzie przed nagonką, człowiek nie ucieknie od swego losu. Ale były przecież te dni niewiarygodnego szczęścia, było to światło! Światło. Podniósł głowę z nagłym buntem, jego oczy były pełne bólu. Jeszcze to się nie stało, jesz-cze może powstrzymać chwilę, kiedy zejdą na śniadanie, tak szczęśliwi, że bijąca od nich promienność zwracała powszechną uwagę. Patrzył w mrok i widział, jak wchodzą do kawiar-ni, którą Soledad od razu polubiła, bo oprócz stolików ustawionych przy olbrzymich szkla-nych ścianach były w niej zaciszne zakątki chroniące przed wścibskimi spojrzeniami: półkoli-ste loże z wygodnymi siedzeniami. Przebywali w hotelu „Marina” od kilku dni, ale mieli już „swoją” lożę i właśnie do niej skierowała się Soledad. – Musiała być dziś wolna! – powiedziała uradowana. Wszystko musiało być tak, jak po-winno, każdy najmniejszy szczegół był znakiem poświadczającym wyjątkowość chwili. Wsunęła się na swoje miejsce w zakolu i podczas gdy wyjmowała z torebki papierosy oraz zapalniczkę, wszystko to układając pieczołowicie na stoliku, Ted machinalnie raczej niż z ciekawości podniósł pozostawione przez kogoś pismo. – „Skandale” – przeczytał i pokręcił głową rozbawiony. – No, no, mają tu już takie pismo! Był rozbawiony, nie miał najmniejszych przeczuć, doprawdy nic go nie ostrzegło. Soledad przysunęła się do niego. – Przeczytaj mi coś – poprosiła.Otworzył pismo ciągle uśmiechnięty, włosy Soledad muskały jego policzek. Nagle zbladł. – To niemożliwe – powiedział.„Potworna zbrodnia z zazdrości. Była asystentka profesora W., znanego fizyka, podejrzana o zamordowanie swojej rywalki Sabiny H., będącej w trzecim miesiącu ciąży”. Tytuł krzyczał olbrzymią czcionką. A pod tytułem były dwa zdjęcia. Dwie młode twarze. Jedną z tych twarzy osłupiały Ted natychmiast rozpoznał. Była to piękna, surowa twarz dziewczyny z placu Na Rozdrożu. „Irma O. podejrzana o morderstwo”. – To absolutnie niemożliwe – rzekł zdławionym głosem, nie zdając sobie sprawy ani z te-go, że cokolwiek mówi, ani z tego, że Soledad patrzy na niego spojrzeniem, w którym nagły chłód wypiera czułość, a jej usta, układające się już do figlarnego uśmiechu, wykrzywia gry-mas. Gdyby wtedy na nią spojrzał! Gdyby na chwilę oderwał wzrok od zdjęcia. Może zdołałby powstrzymać to, co piętrzyło się nad jego głową. – Co jest niemożliwe? – spytała Soledad. – Niemożliwe, żeby ona – zaczął najnaturalniej w świecie. – Ona?! Słowo chlasnęło jak bicz, Ted podniósł głowę znad pisma i napotkał oczy żony, których nie poznawał. Dwa białe ostrza. – Znasz tę dziewczynę? – Tak, to znaczy nie – bąknął. Gwałtownym ruchem zdusiła w popielniczce papierosa, zebrała „swoje gałganki” i wyszła. Stukając głośno wysokimi obcasami. Odrzucił gazetę i pobiegł za nią. Dogonił ją przy win-dzie. – Soledad! Na miłość boską, Soledad! Milczała. Nawet na sekundę nie zwróciła głowy w jego stronę. Jej twarz była biała i nie-ma. Ruchem denerwująco mechanicznym podrzucała na dłoni klucz do ich pokoju i łapała niby kamyk w grze w ciupy, z pozoru niesłychanie tą zabawą pochłonięta. –Soledad! Nadjechała winda, wysypała się z niej grupa hałaśliwych Niemców, jeden z nich, masyw-ny, o dużej, wygolonej twarzy spojrzał na Soledad z wyrazem zachwytu i pożądania. – To przecież... – zaczął z niedowierzaniem. – Jakże bym mógł pani nie poznać! – wy-krzyknął. – Moja żona ubiera się wyłącznie w pani... – Pan mnie myli z kimś innym – powiedziała zimno Soledad, a lodowata furia w jej głosie sprawiła, że Niemiec zamilkł i stał z rozdziawionymi głupkowato ustami. Winda ruszyła, zo-stawiając go na pastwę śmiechu kolegów. W pokoju Soledad wyjęła swą torbę podróżną i bez słowa zaczęła się pakować. – Co ty robisz? – To, co widzisz. Pakuję się. – Ale dlaczego? Co się stało? – Nic poza tym, że mnie okłamujesz. – Ja ciebie okłamuję? – Powiedziałeś, że nikogo tu nie znasz, a tymczasem znasz. Co najmniej jedną dziewczy-nę. I jesteś bardzo nią przejęty. – Soledad! Posłuchaj! To nie jest tak, jak myślisz. – Wiem, wiem. Nigdy mnie nie zdradzasz. – To jest prawda! Nie zdradzam cię! – Bo to się kłóci z twoimi zasadami, tak wiem. Och, nawet ci wierzę, że z żadną się nie przespałeś. Ale dobrze wiesz, że to nie o to chodzi. – Soledad! Co ty najlepszego robisz? Było tak cudownie. Dlaczego psujesz? – Było. – Na miłość boską! Ja zwariuję! Albo jest prawdą to, co było między nami, albo, jeśli byle co może wszystko zburzyć, to znaczy, że to nieprawda. A to niemożliwe. – Niemożliwe, żeby ona... – zakpiła, do złudzenia naśladując intonację jego głosu.Zdesperowany podszedł do niej, przyciągnął ją i posadził obok siebie na tapczanie. – Posłuchaj mnie. Opowiem ci, jak było. Ja naprawdę nie znam tej dziewczyny. Zgubiłem się na mieście i zapytałem ją o drogę. – Właśnie ją. – Owszem, mogłem podejść do kogoś innego. Ale podszedłem do niej. Miała twarz... – Zachwycającą... – Nie, nie zachwycającą. – O klasycznych, szlachetnych rysach. – Tak. To była bardzo szlachetna twarz. Zapytałem o drogę i – nie spotkałem jej więcej! A teraz przeczytałem w tym piśmie, że popełniła potworną zbrodnię. Wydaje mi się to niemoż-liwe. – Aha. Bo takie o klasycznych, szlachetnych rysach, jak Juana, mamusia twojego ukocha-nego Grega, nie zabijają. Ha, ha, ha. Odrzuciła głowę do tyłu i śmiała się ochryple. W jej śmiechu pobrzmiewała wściekłość. To zauważył. Nie zauważył wszakże, sam coraz bardziej wściekły, że w oczach jej mignęła i znikła nieznośna udręka. – Soledad! Wywinęła się z jego objęć i powoli zamykała torbę. – Nigdy się nie zmienisz – rzekła z nienawiścią. – Przyjechałam tu jak głupia. I pomyśleć, że aby do ciebie przyjechać zmusiłam Lorenza do przerwania rejsu! – Popłynęłaś z Lorenzem?! – Tak. I nie żałuję tego. Żałuję, że tu przyjechałam. A jeżeli chodzi o tę twoją dziewczynę o szlachetnych rysach, to najlepiej będzie, jeżeli podejmiesz się jej obrony. Zamknęła torbę, rozejrzała się po pokoju sprawdzając, czy czegoś nie zapomniała, choć było widoczne, że jej białe z wściekłości oczy niczego nie widzą, po czym wyszła trzaskając drzwiami. Może by za nią poszedł. Może próbowałby jednak ją zatrzymać, gdyby nie bulwersująca informacja, że popłynęła na jachcie Lorenza i gdyby nie to, że ta scena wybuchła tak niespo-dziewanie, w samym środku szczęścia. Ted od lat był wściekle zazdrosny o Lorenza di Lampedusę i Soledad wiedziała o tym; cio-sy zadawała precyzyjnie, choć wydawało się, że robi to całkowicie na oślep. Ted, cały teraz we władzy swoich demonów, pozwolił jej wyjść. Nie miał pojęcia o tym, co na własne oczy zobaczył portier przyzywający dla niej taksówkę: ta olśniewająca kobieta wyglądała, jakby się dusiła, a w jej oczach kręciły się łzy. Wiedziała, wiedziała, że przeholo-wała! Ale już nie mogła się zatrzymać. Jeszcze wsiadając do taksówki myślała: to niemożli-we, to nie dzieje się naprawdę. Gdyby wybiegł za nią, pozwoliłaby się z powrotem zaprowa-dzić do pokoju i wtulona w jego ramiona szlochałaby jak dziecko. Przecież tylko tego chciała, żeby ją utulił i żeby to wszystko przerwał. A on zamiast ją wziąć w ramiona i pozwolić się jej wypłakać, kłócił się ząb za ząb; mężczyźni nigdy nic nie zrozumieją! Nie wybiegł, a taksów-ka ruszyła. Na lotnisko. Dziesięć razy chciała zawrócić. Marzyła, aby nie było dziś samolotu do Warszawy. Jak na złość był. I w dodatku akurat tego dnia wieczornym rejsem odlatywał samolot do Rzymu. Siedziała potem długo w noc na tarasie swego apartamentu przy Via Flaminia, niewidzą-cymi oczami wpatrzona w rozciągające się w dole Wieczne Miasto, całe stąd widoczne, od św. Piotra po Villa Borghese. Dokładnie w momencie, kiedy Ted w hotelu „Marina”, pogrążony w mściwych rozpamię-tywaniach, nalewał sobie trzecią szklaneczkę whisky, wstała i wykręciła numer rzymskiego mieszkania Lorenza di Lampedusy. – Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć, Lorenzo – powiedziała. Nie zapytał „czy wiesz, która godzina”, a była czwarta nad ranem. – Zaraz u ciebie będę, carissima – powiedział. Ted był już prawie pijany. Poprzedniego dnia, poza śniadaniem, właściwie nic nie jadł, nie był w stanie. Po odjeździe Soledad najpierw siedział jak ogłuszony, a potem wyszedł na plażę i mimo silnego wiatru doszedł niemal do Gdańska. Po powrocie był tak skonany, że rzucił się na tapczan i zasnął kamiennym snem. Wieczorem powlókł się do baru, gdzie wmusił w siebie sandwicza z szynką, po to tylko zresztą, aby móc pić. Lecz alkohol wcale nie koił jątrzących myśli. Przeciwnie, wprawiał go niemal w stan rozjuszenia. Teraz mściwą pamięcią przywoływał nie tylko wczorajszą scenę. Z satysfakcją przywoły-wał całe zło, które mu Soledad wyrządziła, wszystkie nieszczęścia, jakie na niego ściągnęła, przywoływał piekło swojej u jej boku egzystencji, a zwłaszcza zdradę, do której go nakłoniła. Musiał być mocno wstawiony, jeśli to ją, a nie siebie obwiniał za to, co zrobił swemu najlep-szemu przyjacielowi. Zniszczyłem dla niej to, co miałem najświętszego, zniszczyłem swoje życie, a ona żyje, jak chce, z kim chce. Jakby mnie nie było. Lampedusa, LL jak BB, czy CC, gwiazda psiakrew, najwierniejszy przyjaciel, uosobienie wszelkich cnót, tych cnót, których w jej oczach, on Ted Skorsky, absolutnie nie posiadał. Stary, zblazowany bałwan! Spryciarz! Czy nie widzisz, jaki to cwaniak, jak cię sprytnie, prześlicznie łapie w swoje sieci? Bez-in-te-re-sow-ny przyjaciel! Prosit! Uniósł szklankę, wyślizgnęła mu się z ręki, patrzył, jak się toczy w ciszy, dlaczego w ci-szy, dlaczego ani brzęku, ani jęku, nawet się nie poskarży, blada i niema. Blada i niema. A ja? Chwiejnie przeszedł do łazienki, zapalił światło. Z lustra spojrzała na niego wymięta twarz, zapadnięte oczy i przerażająco czarny zarost. Czarny, bo jestem blady. Blady, ale inte-resujący, słyszysz! Postaw przy mnie nawet teraz tego lwa salonowego od siedmiu boleści, nawet nos mam bardziej arystokratyczny, och, ale on ma klasę, w żyłach cały ocean błękitnej krwi. Ja też mam błękitną krew. I ma najpiękniejszy jacht. Jak śmiał nazwać go „Soledad”? Niewinny. To jest zupełnie niewinna historia. Ted, cheri, to po prostu przyjaciel. Przyjaciel! Przyjaciel to Greg. Imię eksplodowało w zamroczonym alkoholem mózgu. Ted poczuł, że trzeźwieje, że zalewa go fala zimnej, jasnej trzeźwości, która skuteczniej dokonuje okrutnego zabiegu na duszy człowieka, niż skalpel krojący ciało bez znieczulenia. Wrócił do pokoju i padł na fotel. Wiatr łomotał w szyby, jakby niósł ze sobą aż tu wście-kłość i zajadłość rozszalałego morza. Wściekłe i rozszalałe pędzi ku brzegowi, lecz fala cofa się bezsilna. Tylko wiatr pędzi dalej, uderza we wszystko, co na drodze w bezsilnej złości. Nie ma nic gorszego niż bezsilność. Szturmują obrazy i cofają się na głębinę duszy, by tam zostać, by jątrzyć. Jak pozbyć się obrazu Grega Wintera z tamtego dnia, kiedy odbyła się między nimi roz-mowa, po której, przynajmniej dla Teda, świat nigdy już nie był taki, jak poprzednio? – Stary, tyle meczami i wszystko na nic – powiedział to tak głośno, że huk wichury za oknem nie zagłuszył słów. Ted patrzył w ścianę z tak silnym natężeniem, że twarz Grega (Grega, który teraz przebywa gdzieś w nowojorskim szpitalu, może walcząc o życie, na które się targnął), ta jego szczera, otwarta twarz, jasne lekko sfalowane włosy nad ładnie sklepio-nym czołem, jego zniewalający uśmiech, niebieskie oczy okolone drobnymi zmarszczkami świadczącymi o wesołym usposobieniu, ta przyjacielska twarz, która rozświetlała jego życie od zawsze, pojawiła się dojmująco realna. –1 to wszystko na nic – powtórzył Ted. – Rozumiesz? Twarz naprzeciw niego wykrzywiła się serdecznie. – Od razu ci mówiłem, że to dziwka. Przywołany w pamięci ton tego głosu, sprawił, że Ted skulił się w fotelu. Pamiętał ten ton. Pamiętał też twarz przyjaciela nie do poznania zmienioną. – Żenić się chcesz? Złapała cię ta dziwka. – Greg! – Spojrzyj prawdzie prosto w oczy, chłopie. Spójrz na mnie. Wiem, co mówię, ożeniłem się z nią. – A teraz ja się żenię. Masz coś przeciw temu? – Ależ skąd! Weź ją sobie. Teraz tobą będzie sobie wycierał gęby cały ten wielki świat, beau monde, jaka ohyda. Greg śmiał się ochryple, a Ted cierpiał: nigdy go nie widział takiego. Boże, Boże co ja mu zrobiłem, co my mu zrobiliśmy. Greg, bracie. – Greg, bracie... – No dobrze, dobrze, stary. – Nie, ja nie mogę. Byłeś dla mnie zawsze bardziej niż bratem. – I ty dla mnie. – Uratowałeś mi życie w Wietnamie. Twoja matka traktowała mnie zawsze, nadal traktuje mnie jak syna. – Nie mieszaj do tego mojej matki! – warknął Greg i Ted spostrzegł w jego oczach coś mrocznego. – Przychodzisz do mnie, swego przyjaciela, żeby mi powiedzieć, że zabierasz mi żonę i chcesz, żebym cię pocieszał. Weź ją sobie, powiedziałem! Z moim błogosławieństwem. Tyl-ko bądź mężczyzną, bądź choć raz mężczyzną! Ta sama czerwień co wtedy wypłynęła na nie ogolone, policzki Teda. Pamiętał, jak go za-piekły te słowa, zapiekły do łez. Po raz pierwszy w życiu zapragnął wyciągnąć pięść i zdzielić tę twarz stuprocentowego mężczyzny, krzepkiego nordyka, swego przyjaciela. Powstrzymał się, zmilczał: on ma prawo tak się zachowywać, nie jest w tej chwili sobą. On ma prawo po-wiedzieć mi wszystko. – To ja już pójdę – bąknął Ted, a wtedy Greg uśmiechnął się z wyraźnym wysiłkiem i tak jakoś żałośnie, że Ted zbladł ugodzony w samo serce. – Ted, stało się i nie odstanie – zaczął Greg ostrożnie dobierając słowa. – Ale my przecież – zawahał się lekko, jakby te słowa nie chciały mu przejść przez gardło – pozostaniemy przyjaciółmi, prawda? – dokończył mężnie. Tak powiedział i – otworzył ramiona. Objęli się mocno. Ted wyszedł bliski łez, z uczu ciem, że zatrzasnęło się nad nim wieko trumny. Ożenił się z Soledad. Dopiero po tej rozmowie się ożenił. Jak gdyby chciał się ukarać. – No i dobrze mi tak, stary – szepnął do ściany, z której różowawe lśnienie starło twarz Grega. „Zaraz wzejdzie słońce” – stwierdził beznamiętnie. Podniósł się z fotela, podszedł do okna i nie bez trudu je otworzył. Morze ciągle szalało. Stąd było widać niewielki jego skrawek oraz czarny las dźwigów i masztów w gdańskim por-cie. Nagle stało się tak, jakby na masztach wybuchły różowe płachty żagli. Przeciągły ryk syreny okrętowej, który wtargnął do pokoju, był jakby krzykiem morza witającego słońce. Wynurzyło się zza horyzontu ogromne, zalało świat poranną świeżością, nieodwołalnie spy-chając w niebyt szaleństwa nocy. Świeżość i niewinność spływająca na świat przypomniała mu to, o czym w ciągu pełnych majaków nocnych godzin zupełnie zapomniał: „Irma O., była asystentka profesora W., podejrzana o zamordowanie swojej rywalki Sabiny H.” Niemożliwe. Co jest niemożliwe? Niemożliwe, żeby ona... Ona? Najlepiej zrobisz, jeśli podejmiesz się jej obrony. A żebyś wiedziała, że zrobię to, cholera jasna, zrobię to. CZĘŚĆ II Ossowiecka leżała w izolatce więziennego szpitala z podejrzeniem o dur rzekomy. Naj-pierw podejrzewano czerwonkę. Badania jednak tej diagnozy nie potwierdziły. Ale i ta druga jakoś nie znajdowała potwierdzenia. Lekarze kręcili głowami i mówili, że co prawda są obja-wy, ale obraz kliniczny im się nie zgadza. Na wszelki wypadek, ponieważ miała gorączkę, naszpikowano ją ogromnymi ilościami antybiotyków, które do reszty odbierały jej apetyt. Gdyby nie to, że matce pozwolono na dokarmianie, groziłaby jej śmierć z wycieńczenia, o czym wiedziała, i czym się absolutnie nie przejmowała. Byłoby to, myślała, bardzo pożądane rozwiązanie. Lecz sama nie robiła nic, aby przyśpieszyć śmierć. Stan, w jakim się znajdowa-ła, był bliski całkowitego zobojętnienia. Od momentu, gdy szok, jakiego doznała, wybuchł gorączką i uchodzącą z niej krwią, wła-ściwie niczym się nie przejmowała. Była w niej a b s o l u t n a o d m o w a, która obejmo-wała wszystko. Nawet matkę i jej straszliwe cierpienie. Cierpienie kończy się jak wszystko – myślała, gdy była przytomniejsza. – Cierpieć to znaczy żyć. A ja nie żyję. Zamordowano Sabinę Holz. Ktoś ją zamordował okrutnie. Ją i jej nie narodzone dziecko. To się nie mieści w głowie. Po co by ktoś miał mordować Sabinę Holz? Sabina świetnie sobie radziła w życiu, a pierwszą ciążę usunęła mając lat osiemnaście. Irma wiedziała o tym. Więc najpierw było bezbrzeżne zdziwienie, dopiero potem dotarł do niej fakt, że jest podejrzana. Podejrzana o zabicie swojej rywalki o względy profesora Wirskiego; jaki tani melodramat! Sabina Holz za-mordowana, a ona Irma Ossowiecka podejrzana o dokonanie tej potwornej zbrodni. Z początku pytała w oszołomieniu: dlaczego? Dlaczego miałabym zabijać Sabinę? Filip powiedział to jasno, dobitnie. – Podejrzewają cię, że zabiłaś z zazdrości.I zaraz dodał, tak wzburzony, że zaczął się jąkać: – Trzeba cię zupełnie nie znać, aby posądzić o zbrodnię z takim motywem! Pomagał jej się spakować, a oni czekali przed domem. Na szczęście byli po cywilnemu, a poza tym wiosenne prace w polu niemal wyludniły wieś. Było piękne, ciepłe przedpołudnie. Miała tego dnia tylko cztery lekcje, więc Filip natychmiast to wykorzystał. – Grzech siedzieć w czterech ścianach, gdy taka wiosna na świecie! Mam propozycję nie do odrzucenia. – Długi, długi spacer? – Trafione. Wsiadaj w pierwszy autobus. Przyjadę po ciebie. Przepraszam, że nie do Bia-łej, ale mam jeszcze trochę roboty w polu. Żartowali z tej jego roboty w polu, była to wszakże ciężka harówa. Filip, oprócz tego, że pracował jako instruktor w Domu Kultury, dzierżawił kawałek ziemi, którą sam uprawiał. Miał również konia, krowę i stadko kur. I – młodszą o kilka lat siostrę, słabą i chorowitą, któ-rą sam utrzymywał i – jak to nie bez dumy określał – sam odżywiał. A od kiedy dawni wła-ściciele ziemscy zaczęli dochodzić swych praw, ludzie z okolicznych wsi, ba, nawet w Tere-spolu i Białej coraz częściej pogadywali, że chłopak zaharowuje się na śmierć, a przecież przez sto lat bogate włości w tych stronach, w tym Neple, należały do Niemcewiczów. Ludzie byli pewni, że ten młody chłopak, który zjechał w ich strony przed czterema laty, jest potomkiem tamtych Niemcewiczów. Przypisywali mu zamiary, których jako żywo nie miał. Wiedział co prawda, że pochodzi z tych Niemcewiczów, ale wiedział też, że żadnych praw do włości nie posiada. Ludzi jednak drążyło pytanie: po co miejski chłopak zjechał w te strony? Właśnie tu! Po co się tutaj osiedlił? Jedynie Irmie mógłby powiedzieć, jaka go tu przywiodła tęsknota. Ale – tak to już się uło-żyło – to ona zawsze mówiła, a on słuchał, często w pełnym cichej dezaprobaty milczeniu. Słuchał niezmordowanie i – niezmordowanie wyciągał ją na wielkie spacery po okolicy, którą ukochał miłością tak wielką, że przewyższała ją tylko miłość do tej dumnej, nieszczęśliwej dziewczyny. Ona wszakże zupełnie, ale to zupełnie się nim nie interesowała. Chociaż od momentu, gdy wróciła ze swej nagłej wyprawy do Warszawy, coś się w jej stosunku do niego zmieniło. Była mniej szorstka. Czasem patrzyła na niego badawczo i w jej oczach zapalało się światełko, które pobudzało jego serce do żywszego bicia. A na świecie była wiosna. Tego właśnie dnia od samego rana świeciło słońce, był to więc wymarzony czas na spacer. Czuła się lekka, niemal wesoła. Nie miała żadnych złych przeczuć. Przeciwnie, wstała w do-skonałym nastroju. Nawet las, który odkąd tu zamieszkała, jawił jej się jako więzienny mur, dziś był przyjazny i zwyczajny. Przez cały czas, podświadomie oczekiwała, że Filip zadzwo-ni. I nie zawiodła się. Filip. Dobrze, że jest Filip – myślała jadąc brudnym, prawie pustym o tej porze autobusem. Jechała w błogim rozmarzeniu, a kiedy za lasem ukazał się dom Wańczuków, w którym mieszkała, poczuła zapomniane, iście wakacyjne rozradowanie. Lubiła Neple. Neple, całą tę okolicę, tak cudownie położoną między Bugiem a Krzną, nie bez racji nazywaną Szwajcarią Nepelską. Nie była w Szwajcarii, może by jej się podobała. Nie poszła od razu do domu. Poszła nad Krznę, stanęła na moście, patrzyła ku nadrzecz-nym łąkom i pozwalała, aby ta sielankowa wizja wchłaniała ją w siebie. Nie wiedziała, że z jasnego nieba znowu spadnie grom. Skąd miała wiedzieć? Nie wiedziała więc oczywiście, że tę chwilę na moście, że tę drogę powrotną do domu, życzliwy uśmiech starego Mikołajczuka, że tę stareńką kobietę modlącą się pod niebotycznym dębem, że to wszystko, a zwłaszcza spacer z Filipem, będzie przywoływała, patrząc w zakratowane okno więziennej izolatki, zwrócona w ten sposób ku jedynemu światu, na który jeszcze mogła spoglądać, jedyny, jaki w i d z i a ł a, odgradzając się w ten sposób od całej reszty, od gorączki, poniewierki, krat i cierpienia matki. Och, jeszcze nie odbył się ten spacer! Idzie z wolna przez wieś, patrzy z przyjemnością na schludne drewniane chaty w ogródkach, wesoło dziękuje staremu Mikołajczukowi trzymają-cemu w ryzach gęsi, których agresywnego syczenia idąc tędy nie sposób uniknąć. Nie opodal domu Wańczuków zatrzymuje się jeszcze, by popatrzeć na, jak ją sobie zawsze określała, starą kobietę pod dębem. W bocznej piaszczystej uliczce stał stary dom, jeden z tych wiejskich domów, które cze-kała bliska ruina. Mieszkała w nim kobieta, od której wieś stroniła, przez szereg lat była bo-wiem konkubiną swego gospodarza. Gospodarz dawno umarł, a ona dożywała dni utrzymując się z niedużej renty, no i tych paru kurek, które hodowała. Nie narzucała się ludziom we wsi. Znała swoje miejsce. A miejsce wybrała sobie piękne. W cieplejsze dni ubierała się bardzo porządnie i siedziała pod dębem, bardzo starym ogromnym dębem, który rósł naprzeciwko jej chaty. Właśnie teraz tak siedziała. Ubrana w porządny kraciasty kaftan, z różańcem przeple-cionym przez palce, lecz nie przesuwała modlitewnie jego kuleczek. Po prostu siedziała, pa-trzyła na dom, który nigdy nie był jej domem, bo nigdy nie była jego prawdziwą gospodynią, ale nie widziała go. W starej pomarszczonej twarzy, w wyblakłych, szeroko otwartych oczach było pogodne zapatrzenie, jakaś pogodna cicha akceptacja świata i boskiej woli. Nie widziała przechodzących ludzi. Irmy, która jej się otwarcie przyglądała, też nie widziała. Skąd mogła wiedzieć, jak bardzo zapadła w serce tej dziewczyny, takiej młodej jeszcze i tak ciężko do-świadczonej przez los? A los, choć piętrzy ciosy, stawia czasem na naszej drodze znaki, rzuca nam promień, który dla kogoś, kto potrafi go dostrzec, będzie liną ratunkową. W więzieniu Irma przypomni sobie, jak zachłannie chłonęła wydarzenia tego pięknego, wiosennego dnia. W chwilach przytomności, gdy miłosierna gorączka nie odbierała jej zdolności odczuwa-nia czegokolwiek, znowu szła obok Filipa, najpierw przez las, a potem drogą pod lasem. W polu pracowali ludzie, Medor płoszył przepiórki i zające, potem jakaś wieś, której jeszcze nie znała, niebieski domek w małym sadzie na brzegu wysokiej spadającej do Bugu skarpy, ko-bieta, która dała im klucze, aby sobie wszystko obejrzeli, bo ten domeczek w sadzie jest do sprzedania, niedrogo państwu sprzedamy, można tu spędzać całe lato, cisza, spokój, daleko od świata, a obiady gotuję, może im posmakują, dwa małe kotki, które baraszkowały na środ- ku, przy drodze wsparta o parkan starowina w chuście, zaczepiła ich ciekawie. – Skąd idą? – Z Nepli. – Skąd? – Z Nepli, babciu – huknął Filip. – A, z Nepel – poprawiła. – A ile lat mają? Dwadzieścia mają? –Mają, babciu, mają – odpowiedziała Irma, bo to pytanie, pełne nieposkromionej ciekawo-ści wyraźnie było do niej skierowane. – Mają babciu. Nawet więcej. – Popatrz, popatrz, starzejesz się! – zażartował Filip. – Już ci dają dwadzieścia! Włóczyli się po polach, po łąkach i lesie, niebo ciągle jaśniało i jaśniał Filip, a tego dnia był nieprzytomnie szczęśliwy; przepełniała go miłość, którą pozwalała mu okazywać, którą zauważała, więc cały po prostu jaśniał, doprawdy trudno znaleźć lepsze określenie. Cudowny, cudowny spacer. Dla nich obojga. Oczywiście, że trwa. Nie, nie było, nie ma tej strasznej chwili, kiedy dogoniła ich, wracających, długonoga Agata, najmłodsza, czternastoletnia córka Wańczuków. – Irma! – wołała zadyszana. – Czekają na ciebie. – Kto na mnie czeka, Agatko? – Policja.Policja. Zbrodnia. Alibi.Choć zwłoki Sabiny Holz odnaleziono dopiero po upływie kilku dni, ustalono ponad wszelką wątpliwość, że śmierć jej nastąpiła 24 kwietnia, między dziewiątą wieczorem a pół-nocą. Tego dnia Irma Ossowiecka niespodziewanie przyjechała do Warszawy. Nie miała ali-bi. Alibi. Więzienie. Jest w więzieniu. Nie, nie, nie. Nie jest w więzieniu. Jest na spacerze z Filipem, las, pola, ptaki i Medor. Oczy Filipa. Oczy Medora. Krowy na łące. Uparcie rzutowała te obrazy na zakratowane okno. Tylko to. A kiedy to jej się udawało, kiedy udawało jej się nie tylko wi-dzieć, ale i być częścią tego wszystkiego, jej oczy niemal czarne w wymizerowanej twarzy promieniały i takie właśnie spojrzenie niewiarygodnie promienne i przerażająco nieobecne, zobaczy Ted Skorsky, kiedy wreszcie otrzyma upragnioną przepustkę i przyjdzie na pierwsze z nią widzenie. Pomyśli, że sędzia Kazimierz Czajkowski ma rację, że Irma Ossowiecka po-pada w obłęd i że trzeba ją będzie przenieść do innego szpitala. Ale i ta diagnoza się nie po-twierdzi. Gabinet sędziego Kazimierza Czajkowskiego był równie mylący jak on sam. Z pozoru ciemny i ponury, ale już po chwili, gdy gość otrząsnął się z pierwszego wrażenia, stwierdzał, że jednak nie jest tak bardzo ciemny, a przede wszystkim, że wcale nie jest ponury. Nieduże okno przecięte szczebelkami żaluzji dawało wystarczająco dużo światła, by z miłego półmro-ku wydobyć dyskretnie plamy kolorów, obrazy, których tu było sporo, grzbiety książek, któ-rych tu było jeszcze więcej, tak dużo, że pokój mógł uchodzić za bibliotekę. Wśród ciemnych, masywnych mebli doskonale zharmonizowanych z boazerią, rozweselającym akcentem był mały, cedrowy stolik, który wyglądał jakby niezbyt pewnie trzymał się na nogach, i puszysty, niewątpliwie kosztowny dywan. Kiedy Ted Skorsky zdejmował płaszcz w ciasnym przedpokoju, od razu się zorientował, jak niewielkie mieszkanie zajmuje ten polski sędzia. Ledwo jednak zamknęły się za nim drzwi gabinetu, który najwyraźniej był również sypialnią (kotara skrywająca wnękę lub może drugi mały pokoik, pozwalała się domyślać tapczanu), wiedział, że temu zagadkowemu czło-wiekowi najzupełniej takie mieszkanie wystarczy, że żyje w tym swoim ciemnawym wnętrzu jak żółw wewnątrz skorupy, która jest jego integralną częścią. Idąc tutaj nie wiedział właści-wie nic o człowieku, od którego tyle oczekiwał. Lecz już krótka rozmowa telefoniczna spra-wiła, że pomyślał: zagadkowy typ. Od dwóch dni był z powrotem w Warszawie, znowu mieszkał w hotelu „Victoria” i cały czas spędzał na gorączkowych poszukiwaniach śladów i dróg, które pomogłyby mu urzeczy-wistnić z pozoru karkołomny zamiar aktywnego włączenia się w sprawę morderstwa Sabiny Holz. Uzyskał sporo: nazwisko sędziego, któremu sprawę powierzono oraz jego telefon. Wie-dział też, że Irma Ossowiecka ciężko chora leży w więziennym szpitalu. I – że ta sprawa bę-dzie głośną sprawą. Wyczulonym nosem prawnika czuł wokół niej jakiś przykry swąd. Do sędziego Czajkowskiego zadzwonił rano. Wiedział, że o ósmej dwadzieścia ma roz-prawę i że zawsze przychodzi godzinę wcześniej, z którego to czasu tylko część spędza w gabinecie sędziowskim. Przez resztę przechadza się po korytarzach olbrzymiego gmachu Są-dów na Lesznie. Ludzie, którzy go nie znają, widząc jak tak chodzi z rękami założonymi do tyłu, ze zwieszoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę, czarnowłosy, czarnooki i w czarnej todze, jak złowrogie ptaszysko, myślą: byle tylko nie on. Lecz ci, co go znają, myślą zupełnie inaczej: żeby tak on. Żeby moją sprawę wziął sędzia Kazimierz Czajkowski. Wszystkie te szczegóły Ted poznał dzięki woźnemu sądowemu Cezaremu Kopiakowi. Ted Skorsky miał wiele szczęścia, że trafił, przypadkiem zresztą, na tego starego oryginała i dzi-waka, który o wszystkim, co działo się w ponurym gmaszysku Sądów, wiedział więcej niż ktokolwiek inny. Szczególnie wiele zaś wiedział o sędzi Kazimierzu Czajkowskim, do które-go zresztą był podobny. Podobieństwo byłoby wprost halucynacyjne, gdyby nie to, że sędzia nosił okulary, a woźny nie, i że sędzia, choć młodszy, był odrobinę pochylony, a Cezary Ko-piak trzymał się prosto jak żołnierz c.k. armii. Sędzia Czajkowski był to jedyny sędzia, które-go stary woźny naprawdę cenił i poważał. Woźny sądowy Cezary Kopiak choć faktycznie sporo wiedział o sędzi Czajkowskim, nie znał jednak żadnego z licznych sekretów tego nadzwyczaj skrytego człowieka, nie mógł więc przewidzieć, że Kazimierz Czajkowski, nieoczekiwanie dla siebie, wyjawi świeżo poznanemu nowojorskiemu prawnikowi, że jest autorem bardzo popularnych, tłumaczonych na wiele ję-zyków powieści kryminalnych, które wydaje pod angielskim pseudonimem Kevin Condor. Kopiak wiedział natomiast, że sędzia Czajkowski chciał dostać sprawę morderstwa Sabiny Holz i znanym sobie sposobem postarał się, aby los mu ją przydzielił. Woźny sądowy, podobnie jak „jego” sędzia, był człowiekiem skrytym, obdarzonym du-żym poczuciem godności, zarówno własnej, jak i wynikającej z godności urzędu, który spra-wował. Nie łatwo więc było zyskać jego zaufanie i sympatię, nie spoufalał się z ludźmi, nie-znajomymi zwłaszcza. Lecz ten przystojny mężczyzna, mówiący po polsku z silnym amery-kańskim akcentem, bardzo szybko zdobył jego względy. Być może niemal z tego samego powodu, z jakiego pozyska sobie względy sędziego Kazimierza Czajkowskiego. Obaj wyczu-li, że jest to człowiek poszukujący prawdy. Ted więc uzyskał od niego sporo informacji, wśród których duże wrażenie zrobiła na nim ta opinia starego oryginała: – Takich sędziów już w Polsce nie ma – powiedział Cezary Kopiak. – Za wielu było, i cią gle jest, widzących bardziej swoją korzyść niż prawo. I dodał coś jeszcze: – A tę dziewczynę, tę podejrzaną Ossowiecką, to na mój nos, ktoś wrabia. Pan sobie przypomni moje słowa, panie Skorski. Tyle powiedział, nie chciał dodać nic więcej, ani słowa wyjaśnienia. Opinia ta zrobiła pewne wrażenie na Tedzie Skorskym. Był jednak zbyt wytrawnym prawnikiem, by sugero-wać się własnym lub czyimkolwiek irracjonalnym przeświadczeniem. Do sędziego Czajkow-skiego zadzwonił wszakże mocno podbudowany na duchu. Nie wiedział, że sędzia uprzedzo-ny przez wiernego woźnego, oczekiwał tego telefonu. Nie domyślał się też, że oczekiwał go z pewną niecierpliwością. – Dzień dobry. Nazywam się Ted Skorsky. Ośmieliłem się do pana zadzwonić z prośbą o spotkanie, choć moje nazwisko nic panu nie mówi... – Niewykluczone, że pan się myli. – Mylę się? – Jest pan nowojorskim prawnikiem, czyż nie tak? – Tak. – Specjalistą od zbrodni doskonałej? – Tak – przytaknął powtórnie Ted, coraz bardziej zdziwiony. – Pan o mnie słyszał? – Nie tylko słyszałem, ale nawet czytałem niektóre pana prace. W pewnym sensie oczekiwałem pana... – Oczekiwał mnie pan? – Czasem przecinają się drogi tych, którzy zmagają się z własnym demonem... Pan chce się ze mną spotkać prawdopodobnie jak najszybciej? – W samej rzeczy. – To proszę dziś. O siedemnastej. Po takiej rozmowie Ted ze zrozumiałą ciekawością wchodził na czwarte piętro domu bez windy przy ulicy Odyńca na Mokotowie. Nacisnął dzwonek i melodyjnym gongiem poprze-dzony otworzył mu drzwi mężczyzna, którego widok natychmiast wywołał w nim męczące wrażenie, że go skądś zna, że go już widział. Sędzia Kazimierz Czajkowski był szczupły, wysoki, lecz wyraźne pochylenie ramion czy-niło go niższym. We włosach nie było ani śladu siwizny, nos mięsisty, wydatny znamionował upór i silę woli, czarne oczy przesłaniały duże okulary w rogowej oprawie, tak grubej, że niemal całkowicie skrywała gęste ciemne brwi. Czoło miał wysokie, zwężające się u nasady włosów, a w wyrazie oczu i warg, zwłaszcza wydatniejszej dolnej, łagodną miękkość zna-mionującą człowieka, który wiele wycierpiał i niewiele dobrego spodziewa się od ludzi, co go wszakże nie złamało, ani nie uczyniło zgorzkniałym. Ubrany w czarne spodnie i czarny golf stał w milczeniu i patrzył na swego gościa, a choć normalnie takie zachowanie bywa niegrzeczne lub irytujące, w tym wypadku paradoksalnie, każda sekunda milczenia ujmowała napięcia, w jakim znajdował się Ted. Stali w ciemnym przedpokoju i patrzyli na siebie. Nie wiedzieli, że z czasem połączy ich głęboka przyjaźń, jakiej obaj, i ten starszy, i ten młodszy, który mógłby być jego synem, bardzo potrzebowali. Wreszcie sędzia Czajkowski wyciągnął rękę. – Witam – powiedział. – Więc pan jest taki. – I ja witam. Jaki jestem, to pan jeszcze nie wie – zaśmiał się Ted. – Skąd mógłbym wiedzieć to, czego pan sam nie wie? – odparł sędzia. Weszli do gabinetu. Sędzia oficjalnie jakoś zasiadł za dużym biurkiem, zdjął na chwilę okulary i wówczas Ted natychmiast odgadł, kogo mu ten człowiek przypominał. Przypominał mu woźnego sądowe-go, Cezarego Kopiaka. – Pan właśnie odkrył podobieństwo między mną a Cezarym Kopiakiem – stwierdził Czajkowski. Zapalił lampę stojącą na biurku i włożył z powrotem okulary, w szkłach odbiło się światło, przydając oczom intrygującego wyrazu. – W samej rzeczy – przyznał Ted sucho, bardziej sucho, niż zamierzał. „Usiłuje mnie epatować jak młodą panienkę” – pomyślał, nagle zły. Zły na sędziego Czaj-kowskiego za jego sposób prowadzenia rozmowy i zły na siebie, że wpada w jakąś pułapkę, bo to, co ten ciemno ubrany człowiek o łagodnych ustach mówił, było może nie egzaminem, lecz z pewnością szczególnym doświadczeniem. – A zatem czytał pan moje prace – przerwał milczenie, by nie poddać się gęstniejącej, hip-notycznej aurze. – Tak. I dlatego właśnie mogłem powiedzieć, że pan jeszcze nie wie, kim jest. To są prace człowieka poszukującego prawdy o sobie. – Szukam prawdy o zbrodni doskonałej. – Może to na jedno wychodzi? – Nie sposób zajrzeć w czyjeś mroki, jeśli nie zajrzy się w swoje, a zagłębiając się w cu-dze, często uciekamy przed własnymi – powiedział Ted jak w transie, tak bardzo był poru-szony tym, co mu ten człowiek tak zwyczajnie podsunął. Mur runął. Teraz, przezornie milcząc, oswajali się ze sobą. Złoty krąg lampy na biurku stanowił strefę intymności znakomicie współdźwięczącą z puszystością dywanu, a także z rozweselającą dezynwolturą chwiejnego cedrowego stolika. „Dobrze mi tu” – pomyślał nieoczekiwanie Ted. – Dobrze się tutaj czuję – rzekł głośno, nie bez nuty zdziwienia. Tutaj jest... tutaj jest... – Azyl –– podpowiedział sędzia Kazimierz Czajkowski i pomyślał, że to jest coś, czego siedzący naprzeciw niego mężczyzna bardzo potrzebuje. Potrzebuje azylu dla swojej niespo-kojnej duszy. Głośno jednak tego nie powiedział. – A w jaki sposób pan dotarł do moich prac? – spytał Ted. Sędzia Kazimierz Czajkowski uśmiechnął się. – Pan zdaje się myślał, że Polska jest krajem całkowicie odciętym od świata. Otóż nie jest i nie była, pominąwszy okres, który nazywamy stalinowskim. Mamy dostęp do książek i czaso-pism z całego świata. A ja staram się poznać niemal wszystko z dziedzin, które mnie interesują. – Rozumiem, że jedną z tych dziedzin jest to, czym ja się zajmuję. – W pewnym sensie – sędzia Czajkowski znowu się uśmiechnął –zajmuję się tym samym. Jestem mianowicie autorem powieści kryminalnych. O czym prawie nikt nie wie. Pisuję je pod cudzoziemskim pseudonimem Kevin Condor. – Kevin Condor! – wykrzyknął Ted. – Ależ ja znam pana książki. Jedną czytałem ostatnio lecąc z Nowego Jorku do Rzymu. To się nazywa... – „Asystentka profesora Kindlessa” – podpowiedział sędzia. Błyski w szkłach jego okula-rów coś sygnalizowały. – Ależ to jest... – ciągnął Ted i zamilkł z otwartymi ustami. Teraz obaj milczeli we władzy tej samej emocji. „Właśnie tę z moich książek musiał przeczytać – myślał sędzia Czajkowski. – Właśnie tę”. Czy przeczuwał to wyjawiając amerykańskiemu prawnikowi swój sekret? Pochylił głowę w kornym zachwycie nad przemyślnością losu, nad jego cudowną zdolno-ścią misternego prowadzenia wątku. Tylko los może sobie pozwolić na zuchwałe spiętrzenie z pozoru odległych od siebie, nieprawdopodobnych wydarzeń. Powieściopisarzowi poczytano by to za fałsz. To nieprawdopodobne – mówią ludzie i tak zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, że życie, także ich własne życie, składa się z samych (pozornych) nieprawdopodo-bieństw. Nie zdają sobie sprawy, bo widzą to, co nauczono ich widzieć, bo czują to, co na-uczono ich czuć, bo nauczono ich gorszyć się tym, co w życiu jest najcudowniejsze: jego wła-sną nieprzewidywalną logiką, tym, że może się stać wszystko. Życie ma swoją logikę, która nie ma nic wspólnego z logiką arystotelesowską. Sędzia Kazimierz Czajkowski miał na to kolejny dowód. Podniósł wzrok i napotkał oczy Teda, w których wyczytał tę samą fascynację. Ta wymiana spojrzeń była ich prawdziwym spotkaniem. – Pan napisał książkę o tym, co miało się zdarzyć, co już było jakby postanowione – rzekł wolno Ted. – Wie pan, znam w Nowym Jorku pewną poetkę. Opisywała w wielu wierszach, obsesyjnie wręcz, swój ból, swoje doznania po śmierci męża, który wówczas żył. Żył i nic nie zapowiadało jego bliskiej śmierci. I oto umarł. A ona nie miała już ani jednej łzy, ani jednego wiersza. „Ja to wszystko już napisałam” – powiedziała mi z rozpaczą. A pan, pan w „Asy-stentce profesora Kindlessa” antycypował historię Irmy Ossowieckiej. – Pan ją zna? – Tak. To znaczy nie. Widziałem ją. Zwróciłem na nią uwagę, bo ma twarz... taką czystą... Podszedłem do niej na ulicy, spytałem o drogę. To wszystko. Chciałbym... chciałbym podjąć się jej obrony. – Jako bezpośredni obrońca nie może pan. Nie jest pan obywatelem polskim. – Spodziewałem się tego. Ale mogę być w cieniu... Jako obrońca pomocniczy, a w gruncie rzeczy kierujący obroną. To jest chyba możliwe. – Raczej tak. Dlaczego chce pan to zrobić? – Dlatego, że... – Ted urwał, jakby to, co miał powiedzieć, należało do kategorii wyznań intymnych i tak w istocie było. – Wierzę, że jest niewinna – dokończył mężnie. – Hm... No cóż, czuję, że ta sprawa ma dla pana jakieś istotne znaczenie. Więc pan Irmę Ossowiecką widział w dniu 24 kwietnia. – Tak. Niestety tak, ale ona... – Czy pan ją widział tylko wtedy na ulicy, gdy pan pytał o drogę? Ted zawahał się. – No nie – rzekł po chwili milczenia. – Widziałem ją jeszcze z okna hotelu „Victoria”. A w każdym razie tak mi się wydawało. – Ach, tak. – Właściciwe, wie pan, znajdowałem się wtedy w dość dziwnym stanie i głowy bym sobie nie dał uciąć, że to była ona. – Dokąd szła? Znowu wahanie. – Kierowała się w stronę Ogrodu Saskiego. – A więc była w Warszawie w dniu, kiedy popełniono zbrodnię. I była w Ogrodzie Sa- skim, do czego się zresztą, gdy jeszcze mogła myśleć, przyznała. Sabinę Holz znaleziono w Ogrodzie Saskim. Irma Ossowiecką nie ma alibi. – Panie sędzio! – wybuchnął Ted i przygryzł wargę. – Przepraszam. –Nie wierzę, że po-pełniła tę zbrodnię. – Bo ma taką czystą twarz?Ted Skorsky spojrzał na niego z wyrzutem. – Przepraszam, teraz ja – rzekł szybko sędzia. – Nie chciałem być złośliwy. Obaj jesteśmy prawnikami, obaj sporo wiemy o zbrodniarzach i – o ofiarach. Powiem coś panu: ja też jestem skłonny myśleć, ze ona jest niewinna. Mogę to panu powiedzieć z czystym prawniczym su-mieniem, bowiem odebrano mi tę sprawę. Właśnie dziś. I dlatego pan musiał się zjawić. – Odebrano panu tę sprawę?! Czy dlatego, że napisał pan tamtą książkę? – Nie. Jak już panu mówiłem, nikt nie wie, że jestem autorem powieści kryminalnych. – Więc dlaczego?! – To jest trochę skomplikowane – sędzia Czajkowski zmarszczył brwi. – Skomplikowane dla kogoś, kto nie zna polskich stosunków. Krótko mówiąc, odesłano mnie na emeryturę. Nawet nie tak bardzo wczesną, gdyż w listopadzie kończę 65 lat. Dostatecznie wczesną jed-nak, bym nie mógł prowadzić sprawy o zamordowanie Sabiny Holz. Widzi pan... rodzice Sa-biny są ludźmi wpływowymi i znanymi. Wpływowymi, że tak powiem, na każdym etapie. – Rozumiem. – Nie całkiem pan rozumie, ale mniejsza. Wierzę, że sytuacja się unormuje. Ale jesteśmy w bardzo trudnym okresie przejściowym i daleko nam jeszcze do normalności. Profesor Wir-ski – sędzia wypowiedział to nazwisko z nieukrywaną odrazą – należy do tej samej kategorii ludzi, co rodzice Sabiny Holz. Dokładnie tej samej. – Pan go zna? – Niestety, tak. Od bardzo dawna. – Czy mam rozumieć, że postać profesora Kindlessa kształtował pan na jego obraz i podo-bieństwo?! – Powiedzmy, że mieści się w kategoriach prawdopodobieństwa tamtej postaci – odparł sędzia i na chwilę umilkł. – Kontynuując – podjął – rodzice Sabiny Holz pozostają w bardzo dobrych stosunkach z profesorem Wirskim. – Pan ją znał? Sabinę Holz? – Widziałem ją kiedyś. – I ja ją widziałem. Piękna, zimna, niebezpieczna. Takie odniosłem wrażenie. Ciągle jed-nak nie wiem, dlaczego odebrano panu tę sprawę? – Odpowiem panu. Wziąłem ją dlatego właśnie, że dobrze znam profesora Wirskiego. Bardzo nie lubię, kiedy prawo jest bezsilne, a tu się na taki przypadek zapowiada. – Aha. – Formalnie mi tej sprawy nie odebrano. Była to, powiedzmy, subtelna perswazja i nacisk. W okresie, w jakim znajduje się teraz nasz kraj, wielu ludzi musi odchodzić ze swych stano-wisk. Często słusznie, ale często wykorzystuje się różne okoliczności, jak na przykład ko-nieczność redukcji etatów, by pozbyć się niewygodnych, a przede wszystkim by zrobić miej-sce dla swoich. Sprawę prowadzi teraz – sędzia Czajkowski uśmiechnął się uśmiechem, któ-rego Ted nie zrozumiał – kombatant. – Kombatant? – Tak siebie nazywają ci. którzy konspirowali w czasie niedawnego stanu wojennego, byli internowani. – Pan... był człowiekiem starego reżimu? – Należał pan do partii? – Pierwsza i ostatnia organizacja, do jakiej należałem, proszę pana, to były okupacyjne Szare Szeregi. – Walczył pan z Niemcami! Więc to pan jest kombatantem! – Cóż... Walczyłem. I siedziałem po wojnie, prawie dwa lata w śledztwie w X Pawilonie na Rakowieckiej. Czy panu to coś mówi? – Wiem, że komuniści po wojnie aresztowali i nawet stracili wielu akowców. To mi się wydawało monstrualne. – Miałem siedemnaście lat, kiedy skończyła się wojna... Walczyłem w batalionie „Zośka”. Z Przyczółka Czerniakowskiego udało mi się przedostać na lewy brzeg Wisty i tak ocalałem. Niestety, nie ocalała moja matka. Zginęła na Woli, już w pierwszych dniach powstania. Oj-ciec nie wrócił z Mauthausen. – Został pan więc sam... Siedemnastoletni. – Jak to się mówi, wcześnie osierocony. Coś jednak od życia w ciągu tych niewielu lat otrzymałem: zrobiłem w konspiracji maturę, a była to jeszcze solidna „przedwojenna” matu-ra. I miałem mądrych rodziców. Zapisałem się na prawo, gdyż ojciec mój był prawnikiem. Matka była autorką baśni dla dzieci. Czemu pan się uśmiecha? – Moja matka też pisze. Tyle że baśnie dla dorosłych... Kiedy pana aresztowali? – W czterdziestym ósmym. My Zośkowcy, to znaczy ci nieliczni z nas, którzy ocaleli i wrócili do Warszawy, spotykaliśmy się czasem. Owszem, gromadziliśmy broń. Ale ujawnili-śmy się na wezwanie Radostawa. Niewiele to pomogło. Przyszli pewnego dnia, zabrali mnie, śledztwo w X Pawilonie, po-tem więzienie w Rawiczu i Jelczu. Wyszedłem w pięćdziesiątym czwartym, odsiedziałem wyrok. Oczywiście o kontynuowaniu studiów nie było mowy. W pięćdziesiątym siódmym zostałem zrehabilitowany wyrokiem Sądu Najwyższego. Dokończyłem studia i zacząłem normalnie żyć. Pan się nazywa Skorski? – Słucham? Nie, nie. Sikorski. Dziadkowi źle wpisali i tak zostało. – Mam wrażenie, że pan w niewielkim stopniu czuje się Polakiem. – Już mój ojciec urodził się w Ameryce. Dziadek... – zaczął z wahaniem i przerwał. – Je-stem Amerykaninem! – rzucił twardo, wyraźnie czymś bardzo poruszony. – Ale mówi pan nieźle po polsku. – O, mam duże zdolności do języków. Jestem prawie poliglotą. Mówię nawet trochę po chińsku. Mój Boże! To właściwie niewiarygodne, po prostu potworne... – Co? – To, że ja w Polsce ani razu nie pomyślałem o nim! – O pana dziadku? Pytanie sprawiło, że Ted znowu zaczął odbierać fale płynące ku niemu od siedzącego przed nim człowieka. Znowu nawiązało się to głębokie porozumienie niosące uczucie, że na-stąpiło spotkanie, na które całe życie, ostatnio już bez nadziei, czekał. W jakim momencie urwał się ten kontakt? Ach tak, kiedy sędzia Czajkowski zaczął przytaczać, jakby od niechce-nia fakty ze swego polskiego życiorysu. To wtedy Ted przestał słuchać. Zadziałała blokada, którą od dziecka budował w nim ojciec, który z kolei takie nastawienie do spraw polskich przejął od swego ojca, a dziadka Teda. Paweł Sikorski, wykonując szczególny testament, uczył swego syna i wnuka wcale niełatwej sztuki odcinania się od polskich korzeni. To zdu-miewające, ale ani razu tutaj nie pomyślał o dziadku! Zdumiewające i – groźne, gdyż stano-wiło dowód na to, jak monotematyczne stało się jego życie skoncentrowane niemal bez reszty na borykaniu się z piękną i straszną miłością do Soledad. Ta jeszcze jedna prawda, którą do-prowadził do jego świadomości dopiero co poznany polski prawnik, po prostu wstrząsnęła Tedem. – Żeby stworzyć siebie, trzeba najpierw siebie unicestwić – powiedział obserwujący go uważnie sędzia Czajkowski. Powiedział to cicho, mimochodem, jakby nie przywiązując większej wagi do tych słów. Chciał powiedzieć, co powiedział, wyczuł, że jest to moment, w którym to brzmiące jak sen-tencja zdanie powinno paść, bał się jednak spłoszyć tego najwyraźniej bardzo udręczonego mężczyznę, który przybył do niego z drugiego końca świata, nieświadom faktu, że jego świat znajduje się tu. „Nawet nie wie, jak bardzo jest naznaczony polskim dziedzictwem” – pomyślał sędzia Czajkowski, choć w tej chwili niemal nic nie wiedział o polskim dzie-dzictwie Teda Skorsky’ego. Pomyślał to samo, co kilka dni później powie pani Ossowiecka, matka Irmy: jest pan o wiele bardziej Polakiem, niż pan przypuszcza. I może po to, by się o tym dowiedzieć, przyje-chał pan do Polski? Ted Skorsky tym razem nie pomyślał, że sędzia chce go epatować błyskotliwymi senten-cjami. W tej ostatniej była obezwładniająca i darząca nadzieją prawda. Cóż innego bowiem robił od lat, jeżeli nie unicestwiał siebie? A w każdym razie tak myślał od czasu, gdy miłość do Soledad obaliła jak burza bastion jego najświętszych zasad, gdy myśląc o zdradzie, jaką popełnił, nie przestawał zapytywać: kim jest, kim jest ten człowiek, który jeszcze niedawno był pewny, że wie o sobie niemal wszystko, że wie, czego może od siebie oczekiwać i wyma-gać, wie, czemu nigdy się nie sprzeniewierzy? A przecież zło zaczęło się wcześniej. Zanim zdradził Grega, zdradził jego matkę: nie dotrzymał przysięgi. A może wszystko zaczęło się wcześniej, dużo wcześniej i zupełnie gdzie indziej, w Szkarawce, jeszcze wówczas w Polsce, gdy jego prababka cudem ocalona z pożogi, śmiertelnie ranna, przed śmiercią właśnie pisała swój list-testament do przebywającego za granicą jedynego syna? Tej rodzinnej historii Ted nigdy nie opowiadał nikomu. Nie odczuwał takiej potrzeby zresztą. Opowiedziano mu ją jedynie po to, aby o niej i wszystkim, co się z nią wiązało, za-pomniał. Zapomniał. Nie zapomniał. Był Amerykaninem, czuł się Amerykaninem, wszyscy Amerykanie mają jakieś, najczęściej europejskie korzenie, nikt nie robi z tego historii. – Jestem Amerykaninem i czuję się Amerykaninem – powiedział patrząc w przestrzeń. Moja matka jest Amerykanką, tylko ojciec... dziadek... Urwał i wciągnął głęboko powietrze. Wokół jego ust zarysowały się niewidoczne zazwy-czaj bruzdy. – Dziadek mój, Paweł Sikorski, był jedynym synem Stanisława i Heleny ze Skopowskich, właścicieli sporych podobno dóbr na Wołyniu. Rewolucja 1917 roku zastała go w Belgii, do-kąd pojechał na studia. Studiował na politechnice w Liege. Była to bardzo patriotyczna rodzi-na po mieczu i po kądzieli, z całym szeregiem powstańców, zesłańców, z kolejnymi konfi-skatami majątków itd. Aż w 1917 przyszła pożoga... Spalono dwór, straszną śmiercią zginął jego ojciec i trzy siostry. Matkę ciężko ranną ocalili chłopi z majątku. Podobno wiele było takich przypadków, że chłopi próbowali ratować swoich panów... – A było. – Tuż przed śmiercią, bo jednak z ran zmarła, napisała list do syna, czyli do mojego dziad-ka. Historia tego listu, jego droga z tamtych stron objętych pożogą do Belgii, to jest temat na powieść. Bohaterstwo Polaków! W każdym razie dziadek mój ten list otrzymał. Czytałem go. Dziadek mi go pokazał, gdy skończyłem 18 lat. – Nie wiem, dlaczego chcę ci pokazać Tadeuszu to, co ci zaraz pokażę – powiedział dzia-dek. – Nie wiem. Pewnie niedługo umrę. A może dlatego, że jesteś do niej taki podobny... Ted pamiętał, jak niechętnie jechał wówczas do dziadka wezwany pilnym telefonem. Bar-dzo nie w porę przyszło to wezwanie. Właśnie zainstalował się w Cambridge, właśnie wkra-czał w swoje nowe życie studenta i ogromnie nie chciało mu się jechać do Detroit. – Tadziu, muszę koniecznie z tobą porozmawiać, przyjedź na jeden dzień. – Czy koniecznie teraz, dziadku? – Koniecznie teraz, Ted. Pojechał nie wiedząc, że do swego nowego studenckiego życia nie wróci ani za dzień, ani za dwa, że wróci do Cambridge tylko po to, aby zaraz wyjechać do Wietnamu. Właściwie mało znał dziadka Skorsky’ego, jego ojciec żyt, jakby nie pamiętał, że ma ro-dziców. Ale – czy on pamiętał o czymkolwiek poza tym, że ma żonę? Ted im był starszy, tym lepiej rozumiał, jak opętańczo zakochany w swojej księżycowej żonie jest jego ojciec, jak żyje tylko nią. Ted lubił babcię Skorską. Była to kobieta pogodna, energiczna, w każdym calu Amerykanka, mocno dzierżąca ster rządów domu i dziadek, choć wysoki i szeroki w barach, wydawał się przy niej dziwnie bezbarwny. Może dlatego, że wyraz smutku nigdy nie opusz-czał jego oczu, a może dlatego, że świadomie się takim czynił. Być może takim musi się stać człowiek na siłę zapierający się siebie i swojej przeszłości, człowiek, który stracił wszystko i któremu nie udaje się o tym zapomnieć. – Dziadek chyba też bezustannie żył w poczuciu zdrady – stwierdził Ted, tak bez reszty pogrążony w rozmyślaniach, jakby nie znajdował się w mieszkaniu sędziego Czajkowskiego, lecz w domu dziadka na przedmieściach Detroit i raz jeszcze przeżywał to wszystko, co prze-żył lat temu blisko dwadzieścia. Widział zaciszną bibliotekę dziadka – jak wiele czytał ten człowiek, inżynier-humanista! Były tam prawdziwe książki, a nie atrapy, jak w wielu amery-kańskich domach, na kominku palił się prawdziwy ogień, meble kryte skórą, podłoga z desek o pięknym mahoniowym połysku, rząd fajek pod lampą z porcelany i brązu, o kloszu w kształcie lampy naftowej. Niewiele zapamiętał z tego wnętrza, raczej zapach, zapach tytoniu i juchtowej wody kolońskiej, aurę melancholii otaczającą siedzącego w dużym fotelu wysokiego mężczy-znę, jego dziadka. Tamtego dnia wyglądał na chorego. I chyba czuł się chory. W każdym razie drżały mu ręce. Ted zapamiętał, bardzo piękne męskie ręce, subtelne i wrażliwe, które otwie-rały safianową teczkę, a potem z wyraźnym drżeniem trzymały fotografię. Siwe oczy pod spło-wiałymi brwiami wędrowały z fotografii na twarz Teda i z powrotem, porównywały. – Jesteś do niej taki podobny – szepnął. – Kiedy cię zobaczyłem w dniu twego chrztu, po-myślałem, że będziesz do niej podobny. W miarę, jak rosłeś podobieństwo było coraz bardziej widoczne. Dlatego nie chciałem widywać cię często. Nie mogłem! Popatrz sam: to moja mat-ka, a twoja prababka, Helena ze Skopowskich Sikorska. Była ujmująca, romantyczna, o szlachetnym profilu i wrażliwych ustach. Spod pięknie zary-sowanych brwi czarne oczy patrzyły śmiało, z nutką zadumy czy rozmarzenia, znamionując natu-rę otwartą, bezpośrednią, nieco marzycielską. Niewątpliwie byt do niej bardzo podobny. To było dziwne i jakoś żenujące w tamtym momencie, odnaleźć swoją twarz, swoje rysy, a nawet swoje spojrzenie w twarzy tej pięknej, czarnowłosej młodej kobiety w staroświeckiej sukni. – Była to bardzo dzielna, bardzo szlachetna kobieta – powiedział dziadek, a jego ręce za-palające fajkę drżały. – Chłopi w majątku uwielbiali ją. Kiedy nadeszli z odsieczą jeszcze żyła. I napisała do mnie tuż przed śmiercią ten list, którego nigdy nikomu nie pokazałem. Te-raz chcę pokazać go tobie, tak, chcę, choć jeszcze kilka dni temu byłem pewny, że zabiorę go ze sobą do grobu, jako tylko moją i jej tajemnicę. – Dziadku – powiedział wtedy osiemnastoletni Ted. – Ja przepraszam, ale ja właściwie nie wiem, o czym dziadek mówi... Ja tej historii nie znam. Ja bardzo niewiele wiem o tych na-szych polskich sprawach. Wiem tylko, że dziadek urodził się w Polsce, w rodzinie ziemiań-skiej, która wszystko straciła w czasie rewolucji bolszewickiej. Wiem tylko tyle. – Bo tylko tyle powiedziałem mojemu synowi, a on tobie – rzekł bardzo wolno, pan Skor-sky. – Wychowałem go na Amerykanina. A i on ciebie tak wychował. – Więc dlaczego teraz, dopiero teraz? Dziadku! Czy ja to wszystko muszę wiedzieć? W tej Polsce to tylko same straszne rzeczy. Paweł Skorsky, a właściwie Paweł Sikorski wziął z jego rąk fotografię. Był bardzo blady. – Więc widzisz, mamo, wykonałem twój testament – powiedział do kobiety na fotografii. – Tylko... mój Boże... gdybym miał pewność! Gdybym miał pewność, że naprawdę sobie tego życzyłaś! Że to nie były majaczenia nieprzytomnej, umierającej w szoku. Wówczas Ted słuchał tego wszystkiego z narastającym zniecierpliwieniem. Dziś też od-najdywał je w sobie, lecz jednocześnie wiedział, że było ono barierą, którą wrażliwy chłopak odgradzał się wtedy od mrocznego dziedzictwa przeczuwając, że miało być dodatkowym, ukierunkowującym jego los ciężarem, jakby nie dość było mrocznej tajemnicy zamkniętej w Domu pod Sekwoją. Słuchał opowieści o tym, z jakiego rodu pochodzi i jakim tradycjom i ideałom ten ród był wierny. A potem trzymał w ręku ów list, który ciężko ranna, umierająca i pragnąca umrzeć matka napisała do swego przebywającego za granicą jedynego syna, jedy-nego ocalałego z rodu. Była to kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu, a tekst napisany był często ślinionym ko-piowym ołówkiem, pismem zrazu zadziwiająco pewnym, potem coraz bardziej rozchwianym, jakby palce już z trudem zaciskały się na ołówku. Jedynie podpis był znowu nakreślony ręką pewną, jak gdyby pisząca włożyła w nakreślenie swego śladu na ziemi całą swą zanikającą moc. List był trochę chaotyczny, lecz jego przesłanie jasne. Nakazywał synowi odcięcie się od fatalnych polskich korzeni. – Dziadek podporządkował się woli swej matki – skończył Ted. Nie wiedział, dlaczego opowiedział tę historię sędziemu Czajkowskiemu. Lecz pasowało to do szczególnego klimatu ich spotkania. – Wyjechał do Ameryki, pozwolił, aby mu zmieniono nazwisko na Skorsky, ożenił się z Amerykanką, co prawda polskiego pochodzenia, ale z rodziny już od pokoleń zamerykanizo-wanej. Mówiła trochę po polsku, ale słabo. Wychował swego syna na Amerykanina. Nie sprzeciwiał się, gdy ten syn, a mój ojciec, postanowił ożenić się z rdzenną Amerykanką. Dziś myślę, że zapłacił za to wszystko straszliwą cenę. – No i dręczyły go jednak wątpliwości, skoro zdecydował się panu to wszystko opowie-dzieć. Było to w pewnym sensie złamanie słowa... – Myślał, że umiera. Ale żyje. Do dziś. Bardzo już stary, ciągle żyje. – Co być może uważa za karę – mruknął sędzia Czajkowski. –Przypuszczam, że złamało go pana niezwykłe podobieństwo do jego matki. To była kropla, która drążyła... – Myślę, że on po prostu nigdy nie przestał czuć się Polakiem. Nie tylko Polakiem, ale Pawłem Sikorskim ze Szkarawki w ziemi wołyńskiej. Chyba dlatego zdecydował się, pozwo-lił sobie może, na jedno tylko dziecko. – Bał się przedłużenia tego rodu? – Może. – Pana ojciec... też ma tylko jedno dziecko? – Tak! – A pan? – Nie mam dziecka – odparł Ted, a jego oczy stały się mroczne. Sędzia Czajkowski poża-łował, że zadał to pytanie. Z tego, jak bardzo zmieniła się twarz jego gościa, zrozumiał, że dotknął bardzo bolesnego miejsca. – Nie urodzę dziecka człowiekowi, który będzie uważał miłość do jego matki za swój mo-ralny upadek. Nie chcę, żeby miało ojca znerwicowanego, kultywującego swoje obsesje – powiedziała Soledad z brutalną szczerością i nigdy nie chciała wrócić do tej sprawy. To bolało. To piekielnie bolało, tym bardziej że Ted, nie bez racji, wyczuwał za tą odmo-wą jeszcze inny powód, coś o czym nie chciała nawet napomknąć. – Wracając do Irmy Ossowieckiej – sędzia Czajkowski zaniepokojony wyrazem oczu Teda szybko zmienił temat – nie chciałbym, aby pan odniósł wrażenie, że człowiek, który zamiast mnie będzie prowadził tę sprawę, jest nieuczciwy czy niekompetentny. Sędzia Pasiński jest... no jest przede wszystkim trochę za młody, by prowadzić tak trudny proces poszlakowy. – Jest pan pewien, że będzie poszlakowy? – Ted z wdzięcznością przyjął zmianę tematu, lecz zmarszczka bólu ciągle przecinała jego czoło. – Nie ma żadnych dowodów, jak do tej pory. Sabinę Holz zamordowano dwudziestego czwartego kwietnia, lecz ciało znaleziono dopiero po kilku dniach. Rodzice nie podnosili alarmu, bo miała wyjechać na weekend do przyjaciół i czasem zostawała dłużej. – Jak ją zabito? – Została uduszona. Dziwne, że nie znaleziono przedmiotu, którym morderca posłużył się, by ją udusić. W każdym razie ślady wskazują, że musiała przed śmiercią stoczyć walkę. – I znaleziono jaw Ogrodzie Saskim. – Tak. A Irma Ossowiecka przyznała, że tego dnia tam była. – Jednak była! – Jednak? – podchwycił sędzia. – Wydawało mi się, że widzę ją idącą przez plac Piłsudskiego, ale nie byłem pewny. – Była, ale twierdzi, że wcześniej. Ustalono, że śmierć nastąpiła między dziewiątą wieczorem a północą. – Szła tam dużo wcześniej! To było popołudnie. – Hm. Zgadza się to z tym, co ona utrzymuje... Początkowo byliśmy pewni, że Sabinę Holz zamordował jakiś oprych: Ogród Saski, niestety, ciągle nie ogrodzony, późnym wieczo-rem i nocą jest bardzo niebezpieczny. Więc było to prawdopodobne. Zresztą w dalszym ciągu jest. Śledztwo kręci się w kółko. Gdyby nie rewelacje profesora Wirskiego, zapewne do tej pory nikt nie zostałby aresztowany... – A jednak! – wykrzyknął żywo Ted. – Profesor Kindless! Tak jak u pana w książce. – Sabina Holz była jego studentką, chodziły plotki, że mieli romans. Naturalną więc rzeczy koleją, inwigilując środowisko rozmawiano i z profesorem Wirskim. I to on właśnie – sędzia Czajkowski znacząco uniósł brwi – powiedział, że oczywiście nie ma pojęcia, kto by mógł zabić tę piękną dziewczynę i w ogóle popełnić tak ohydną zbrodnię, lecz – to dorzucił jakby mimochodem – Irma Ossowiecka, była tego dnia w Warszawie, właśnie tego dnia, a od prze-szło roku tutaj nie mieszkała... – Rozumiem – kiwnął głową Ted. – Rozumiem. Powiedział coś, czego nie musiał powie dzieć. Co może znaczyć, że jednak musiał... Sędzia Czajkowski odwzajemnił uśmiech. – Sprawę komplikuje fakt, że Irma Ossowiecka nie była hm... osobą lubianą. Chociażby z racji tego, że tak bardzo wybijała się ponad przeciętność, że wróżono jej wielką przyszłość, sławę... Jej koledzy mówią, że była szorstka, często nieprzyjemna w obejściu, że zadzierała nosa. Ich zdaniem, oczywiście. No i... – No i z satysfakcją będą chcieli teraz jej tego nosa utrzeć – dokończył Ted. – Czy sądzi pan, że będę mógł się z nią zobaczyć? Czy pozwolą mi włączyć się do tej sprawy? – No cóż, odsunięto mnie od niej, ale wie pan, przepracowałem w sądzie wiele lat i coś tam jeszcze mogę... Postaram się panu pomóc, skoro panu tak na tym zależy. – Bardzo mi zależy! – rzekł porywczo Ted. Ale w chwili, gdy to mówił, nie był już tego tak bardzo pewny. Zmiana tematu niewiele pomogła i rozrastał się w nim tępy, gniotący ból. Więc to, że mu zależy, nie było już dla nie-go takie oczywiste. Bardzo zależało natomiast sędziemu Czajkowskiemu. Miał swoje podej-rzenie co do mordercy Sabiny Holz. Dociekliwy amerykański prawnik, romantyczny i szla-chetny, spadł mu po prostu z nieba. Dlatego ułatwi mu wszystko, co tylko będzie mógł. A przede wszystkim widzenie z oskarżoną, by wzmocnić jego gasnący zapał. To, że gasł, sędzia zauważył. Wyczuwał, że w pełnej zamętu duszy Teda Skorsky’ego płomień wybuchał już tylko chwilami i że te chwile trzeba chronić, również dla jego własnego dobra. – Myślę, że będzie pan mógł zobaczyć się z Irmą Ossowiecką jutro – powiedział. Filip Niemcewicz siedział na schodkach swego domu. Była to drewniana chałupa, bardzo stara, lecz jeszcze solidna, zbudowana według wszelkich wymogów dawnego wiejskiego bu-downictwa. Zapadał zmierzch i ogród w obłoku kwitnących drzew owocowych wyglądał nie-realnie baśniowo. Z daleka, od Krzny podnosiła się mgła i nasycała wilgocią powietrze pełne zapachu łąk i świeżo zaoranych pól. Mnóstwo cudownych wiosennych zapachów płynęło ku siedzącemu na progu swego domu młodemu mężczyźnie, chciałoby się powiedzieć chłopcu, bo takie wrażenie sprawiał mimo swych dwudziestu czterech lat. Ale Filip Niemcewicz, mi-mo chłopięcego wyglądu, był mężczyzną. Z żelazną konsekwencją realizował swe plany i zamierzenia. Oprócz uczciwości cechowało go niezwykłe poczucie odpowiedzialności. Męż-nie borykał się z trudami swej egzystencji, mężnie stawiał im czoło i – właściwie był szczę- śliwy. Do czasu, gdy w Neplach zamieszkała Irma Ossowiecka. Od tej pory już tylko bywał szczęśliwy, za to innym, burzliwym szczęściem. Poznał też namiętność tak silną, że – nie-spełniona – sublimowała się i wynosiła go w rejony tak górne, aż wydawało mu się nieraz, że przestaje istnieć, że staje się częścią czystej, bezgranicznie ofiarnej Miłości opływającej świat. Ze zdziwieniem przyjmował fakt, że to nie wystarcza, by obudzić miłość wzajemną, i że to za mało nawet, by wynagrodzić wyrządzoną tej dziewczynie krzywdę, sprawić by się śmiała, by uwierzyła, że życie może być dla niej dobre, że ma jeszcze życie przed sobą. Bied-na, biedna Irma! Tak okrutnie skrzywdzona. Jakby nie dość było dobrowolnego wygnania, wyrzeczenia się wszystkiego, teraz jeszcze więzienie. Irma w więzieniu! A on – siedzi na progu swego domu, bezradny. Czy cztery lata temu wyjeżdżając z Jeleniej Góry mógł przy-puszczać, ku jakim zawiłościom wiedzie go los, tak prosto i jasno, zdawałoby się wytyczony? Filip mieszkał z rodzicami w Jeleniej Górze, dokąd w powojennej wędrówce ludów zawę-drował jego dziadek. Mieszkali w niedużej, czteropokojowej poniemieckiej willi, której za-miana na pokoik z kuchnią umożliwiła dwudziestoletniemu Filipowi zrealizowanie marzenia, obudzonego w nim przez Juliana Ursyna Niemcewicza, jego dalekiego przodka. Sam Julian Ursyn był co prawda obywatelem świata, lecz ziemię podlaską kochał na tyle, by miłością do niej zarazić żyjącego niemal dwa wieki później innego Niemcewicza. Matka Filipa zmarła zaraz po urodzeniu jego siostry, Joasi, a Joasia, która rosła na śliczną, zdrową dziewczynkę, około dziesiątego roku życia zaczęła poważnie niedomagać, czemu nie należy się zbytnio dziwić zważywszy, w jakiej mieszkała okolicy. Wystarczy popatrzeć na upiorny martwy las w niegdyś tętniących życiem Górach Izerskich. Więc pan Niemcewicz nie sprzeciwiał się, gdy Filip podjął decyzję wyjazdu na Podlasie. – To jest wyjście – powiedział. – Zamienimy dom na małe mieszkanie dla mnie. Za pie-niądze, które dostaniemy, kupisz jakąś chatę z ogrodem w tamtych stronach. Weźmiesz Joasię i pojedziesz. Postawił tylko jeden warunek: po skończeniu szkoły podstawowej Joasia pójdzie do li-ceum z internatem, najlepiej u sióstr. Tak trzeba. Nie dasz sobie rady z wychowaniem młodej dziewczyny. Był to jedyny warunek ojca i Filip się podporządkował. Od starej kobiety, która pragnęła przenieść się do córki w mieście, kupił chatę z niedużym ogrodem. Kupił krowę i wydzierża-wił dla niej miejsce w oborze u sąsiada. Za pomoc w pracach polowych. I jeszcze starczyło to na używanego malucha. Mając ukończone liceum plastyczne bez trudu dostał pracę w Domu Kultury w Małaszewiczach. Miejscowi ludzie szybko polubili szczupłego jasnowłosego mło-dzieńca, do czego być może nie mało przyczynił się fakt, że nosił nazwisko Niemcewicz. Pomagali mu i on im pomagał. Wbrew obawom ojca wszystko nieźle się układało. Aż los, który uwielbia wtrącać swoje trzy grosze do najlepszych, najmądrzejszych ludzkich planów i zamiarów, postawił na jego drodze dziewczynę z Warszawy. Filip widział ją wcześniej, pewnego lata, w czasie wakacji. Zobaczył ją z daleka. Szedł obok piwnicznych dołów zarośniętych zielskiem, jedynej pozostałości po ruinach pałacu wy-budowanego przez Mierzejewskich w pobliżu dawnego, też już nie istniejącego dworu Niem-cewiczów, przez smutne resztki wspaniałego niegdyś parku, myślał o przemijaniu, o drze-wach, których już nie ma, o kwiatach – podobno kwitło tu przeszło tysiąc kamelii! – właśnie o kameliach pomyślał, o ich czystej surowej urodzie, gdy jego zapatrzone w przeszłość oczy zwrócił ku czasom teraźniejszym miedzianozłoty błysk, jakby światło zachodzącego słońca rozbłysło silnym ostatnim błyskiem wśród nieco zakurzonej zieleni. Zrazu widział tylko to: miedzianozłotą plamę blasku oprawioną w zieleń. Potem zobaczył dziewczęcą postać. Stała z głową lekko uniesioną ku górze, w powiewnej białej sukience, włosy spływały na ramiona. Amor strzelił celnie ze swego niezawodnego łuku: Filip zobaczył Irmę taką, jaką rzadko kto mógł oglądać, zobaczył jej twarz wizjonerki olśnionej tajemnicą własnych wizji, zobaczył ją w szczególnym oświetleniu i natychmiast zapragnął ją namalować. Już szedł ku niej, gdy ptak czymś spłoszony poderwał się z gałęzi i odleciał. Dziewczy-na jeszcze przez moment śledziła go wzrokiem, a potem, przyciągnięta zapewne spojrzeniem Filipa, odwróciła głowę w jego stronę i twarz jej natychmiast zgasła. Zobaczyła jego oczy i wyczuła, że ten długonogi, jasnowłosy chłopak idzie ku niej. W jej twarzy, którą teraz roz-świetlał już tylko blask spływający od włosów, dojrzał stanowcze „nie”. Nie, nie podchodź do mnie! Odszedł wtedy i zagadkowym lękiem powodowany, nie starał się jej odnaleźć. Nawet nie wypytywał o nią, choć przypuszczał, że przyjechała tutaj na lato, i zapewne wynajmowała u kogoś pokój w Neplach. Za to malował ją. Z pamięci. Niszczył płótno za płótnem, usiłując uchwycić i utrwalić to,co zobaczył w s z c z eg ó l ny m oświ e t l e n i u,cośco byłotą dziewczyną i zarazem wizją od dawna przybierającą kształt w jego duszy. Malował ją i ma-rzył o niej, pewny, że któregoś dnia odnajdzie ją, a ona odpowie na wołanie jego serca. Kim była, dowiedział się jeszcze tego samego lata, lecz już po jej wyjeździe. Od Janki Wańczukówny, która przyjeżdżała czasem na film do Domu Kultury w Małaszewiczach. Miała więc już imię i nazwisko, a nawet adres. Lecz nie pojechał do niej. To ona przyjechała. Przyjechała jesienią – i została. A on spoglądał ku niej tak, jak ona patrzyła na ptaka, który wtedy w parku przysiadł na gałęzi. Wkrótce stał się jej cieniem, jej powiernikiem. Mówiła do niego, jak nigdy nie mówiła do nikogo. Ale – czy w ogóle go widziała? Czy wiedziała, do kogo mówi?! Z rozpaczą myślał, że go nie widzi, mówi do niego, bo musi mówić, bo on słu-cha i w sposób widoczny cierpi. Tak było aż do tej niedawnej chwili, gdy rozpłakała się, zo-baczywszy go na dworcu w Terespolu. Pochylił głowę i ścisnął ją rękami z całej siły. Ten właśnie moment wybrał sobie Medor, by wrócić z miłosnej eskapady do suki sąsiadów, wrócił jakby wyczuł, że powinien tu teraz być. Podszedł i wyciągnął się u nóg Filipa z pyskiem opartym o jego stopy. I tak trwali obaj, jeden w rozpaczy, pełen bólu, a drugi dodający otuchy, współczujący. Mgła znad Krzny po-woli ogarniała ogród, lecz obsypane białymi i białoróżowymi kwiatami drzewa jeszcze za-chowały swój kształt, tyle że zapach stał się bardziej intensywny. Gdzieś od rzeki odezwała się kukułka, czemu kuka we mgle, powiedz, kukułko, ile jeszcze dni, ile dni, zanim Irma wró-ci, zanim tu wróci. Przypomniał sobie beznamiętną twarz inspektora Rudzińskiego prowadzącego śledztwo, przypomniał sobie, jak krążył w pobliżu więziennego szpitala, bezradny, umęczony, niemal jak ona, która tam za murami, za kratami, leżała w gorączce. – Pan jest kochankiem Irmy Ossowieckiej? – zapytał inspektor. – Nie, ale ją kocham – odpowiedział Filip. Należało powiedzieć: jestem! Tak, jestem jej kochankiem, bo może to ujęłoby ciężaru tej prymitywnej insynuacji, że popełniła zbrodnię z zazdrości! – Nie potrafiłem skłamać – powiedział potem jej matce. – Nie potrafiłem! A przecież dla jej dobra, ja bym... mój Boże, ja bym proszę pani poszedł za nią siedzieć, gdyby to było moż-liwe – wybuchnął, a pani Ossowiecka, która od razu poczuła sympatię do Filipa, pomyślała ze ściśniętym sercem, że Irma zapewne nigdy nie odpowie na uczucie tego mężczyzny-chłopca: za bardzo ją kochał... Chociaż może... Zauważyła zmarszczkę uporu między jasnymi brwiami. Zauważyła to tak charakterystycz-ne dla Filipa pochylenie głowy, które nie było wyrazem rezygnacji, a uporu właśnie. – Proszę pani – mówił Filip. – Jak można o tę potworność oskarżyć taką dziewczynę. Ten profesor Wirski... Urwał, bo nazbyt uczciwy i czysty nie chciał wypowiedzieć podejrzenia, które chodziło mu po głowie, lecz w bardziej niż zwykle podkrążonych oczach pani Ossowieckiej zobaczył dalszy ciąg swego urwanego zdania, trwało to mgnienie, ale zobaczył. – Ja nie znam tego człowieka – powiedział – lecz sądząc po tym, co zrobił Irmie... Proszę pani, dlaczego ona tak łatwo skapitulowała, dlaczego nie walczyła, nie dochodziła swoich praw? Nie byłoby dzisiaj tej sprawy. Pani Ossowiecka gestem znużenia odsunęła opadające na czoło włosy. – Przecież pan wie, dlaczego. – Proszę mówić mi ty. – Dobrze. Więc przecież sam wiesz, dlaczego. Z tego samego powodu, jeśli jej się w tym nie przeszkodzi pogrąży siebie teraz. Jak smakowitym będzie kąskiem dla zręcznego proku-ratora? – Czy pani ma dla niej adwokata? – Jeszcze nie. Wiesz, co powiedziała, zanim straciła przytomność? – Że nie chce, aby pani szukała adwokata. – Dokładnie. Powiedziała, że jest niewinna i nie zamierza się bronić. Niech będzie adwo-kat z urzędu. – Ale nie możemy na to pozwolić! – Zaczekajmy, aż wróci do zdrowia. Czy rozumiesz, że ja się modliłam o to, by była nie-przytomna jak najdłużej? – Rozumiem! Rozumiem. Nie można się jednak poddawać. – Toteż ja się nie poddaję – pani Ossowiecka uśmiechnęła się dziwnie. – Od dawna wiem, że zdarza się nam tylko to, co zdarzać się powinno, że wszystko, co nam się zdarza, ma swój ukryty sens, który objawia się później tym, co potrafią żyć świadomie, czasem po latach do-piero... Jest to dla mnie dość istotną pociechą. Westchnęła, a Filip, który wcześnie stracił matkę, pomyślał, że to jest matka, jaką chciałby mieć. I stwierdził jeszcze, że rozumie, dlaczego Irma z całych sił odpycha miłość swojej mat-ki. Bo to miłość za trudna, by tak bardzo młoda jeszcze, mogła ją właściwie odczytywać. – Pani jest bardzo zmęczona – powiedział ze współczuciem. – Bardzo – przytaknęła ledwo dosłyszalnie. – Jak każdy człowiek, który po latach do-świadczeń zrozumiał i zaakceptował fakt, że nie należy niczego oczekiwać od świata, a... – ...jedynie od siebie – dokończył wtedy Filip. Chciał zostać w Warszawie, lecz dostał tylko jeden dzień zwolnienia, a poza tym była Jo-asia. Wrócił więc, lecz wykonywał swe obowiązki półprzytomny, właściwie całkowicie nie-obecny duchem, bo przecież myślami stale był przy Irmie. Co dzień dzwonił do jej matki i w kółko powtarzał: – Jej trzeba adwokata! Dobrego adwokata! Nie mają przecież żadnych do-wodów przeciw niej, nie mogą skazać niewinnej. To niemożliwe! – To możliwe – odpowiadała pani Ossowiecka, sama nie raz w przeszłości osądzana za winy, których nie popełniła, skazana za nie, choć to nie było przed sądem i nie siedziała w więzieniu. Mgła znad Krzny podchodziła już pod dom, gdy Filip usłyszał stukot końskich kopyt i miękkie plaśnięcie ogumionych kół w kałuży błotnistej drogi. Medor zerwał się i zaczął szczekać, powitalnie merdając ogonem, co oznaczało, że ktoś znajomy nadjeżdża. Lub może tylko przejeżdża? „Może tylko przejeżdża” – pomyślał Filip z nadzieją: nie chciał widzieć nikogo. Lecz wóz zatrzyma się właśnie przed jego domem. Filip chcąc nie chcąc poszedł ku furtce. Z mgły wy-łoniła się fura na ogumionych kołach, z fury lekko, mimo pewnej tuszy, zeskoczyła Stasia Wańczukowa, gospodyni domu w Neplach, u której Irma wynajmowała pokój. – No, Bogu dzięki, Filip jest! – powiedziała od furtki. – Muszę z Filipem pogadać. Ale le-piej chodźmy do domu. – Bardzo proszę – rzekł martwo Filip, lubił Stasię Wańczukową i jej męża Stanisława, bardzo ich nawet lubił. Lecz czuł się tak, że ust po prostu nie chciało mu się otwierać, a tym bardziej wysłuchiwać słów najszczerszego nawet współczucia. Weszli do chaty i zasiedli w dużej kuchni, której centralną częścią była spora kuchnia wę-glowa. Pod fajerkami żarzył się ogień, na ścianie ponad paleniskiem Filip powiesił różne fa-jansowe talerze, na półkach poustawiał garnki. Wyglądało to ładnie i znakomicie współgrało z solidnym dębowym stołem, po którego obu stronach ławy zapraszały do posiłku. Albo jak teraz – do sąsiedzkiej pogawędki. – Napije się pani herbaty, kawy?— spytał Filip. Stasia Wańczukowa jakby nie usłyszała pytania Filipa. Przysiadła na brzegu ławy. Była najwyraźniej czymś ogromnie podekscytowana, przejęta. Miała miłą okrągłą twarz, z której rzadko schodził charakterystyczny dla niej wyraz dobroci i życzliwości. Włosy ukryte pod niebieską chustką, dziś odrobinę wystawały na czoło, nadając twarzy gospodyni nepelskiej wyraz młodzieńczej zadzierzystości. – Napije się pani czegoś? – powtórzył pytanie Filip. – A niech mi Filip zrobi trochę kawy. Pora późna, ale mnie kawa na sen nie szkodzi. Joasia śpi? – Śpi. Wcześnie się dziś położyła, kazałem jej. Wczoraj uczyła się do późna i bardzo była zmęczona. – Będzie zdawała do liceum? – Będzie. Ale nie tu. Ojciec kazał do szkoły z internatem. Wymieniali te zdania, gdy Filip przygotowywał kawę, oboje wszakże myśleli o czym innym. – Filip – zaczęła Wańczukowa wsypując do kawy trzy łyżeczki cukru – ja do Filipa przy-jechałam w sprawie Irmy. To nie może tak być. – Co nie może być, pani Stasiu? – Żeby ją tak zostawić ze wszystkim. – Nikt jej nie zostawił. Ma matkę. – Wiem, Filip, wiem. Znam ją przecież, przyjeżdżała tu na lato. Inteligentna pani, ale wie, Filip, nieżyciowa. Niezaradna. A czasem, wie, Filip – mrugnęła porozumiewawczo – trzeba pokombinować. Adwokata ma? – O ile wiem, to jeszcze nie. Irma nie chce. – Wiem, mówiłeś mi. Irma nie chce, matka szanuje jej wolę, ty szanujesz i z tego szano-wania wsadzają do więzienia na cale życie! – Filip – Wańczukowa pochyliła się poufnie – my z moim Stachem uradzili pomóc. Mamy trochę grosza, kawałek pola miałam dokupić, ale... – Grosza? – nie zrozumiał Filip. – Ano tak. My damy pieniądze, a Filip pojedzie i opłaci kogo trzeba. – Adwokata? – Adwokata, no i kogo trzeba – powtórzyła z naciskiem Wańczukowa. Filip rozumie? Tyl-ko matce nie wolno mówić, ani, broń Boże, jej. To będzie nasza sprawa, cicho, sza. Załatwi-my po cichu i wyciągniemy ją z tego. Uradziliśmy ze Stachem, że to jedyne wyjście. Robić coś trzeba! – wykrzyknęła i przyłożyła rękę do ust, jakby przestraszona, że ktoś usłyszy. – Czas płynie, Filip, czas płynie. A i o sobie by pomyślał – dodała, przyglądając się z troską wymizerowanej twarzy Filipa, w której oczy, głęboko osadzone, teraz zdawały się niknąć po prostu w głębokich dołach, jakby odmawiały dalszego patrzenia na świat. – Jak się Filip za-gryzie, to jej nie pomoże. No to co, pojedzie? Filip patrzył na nią wzruszony. Jeszcze parę minut temu nie chciał z nikim rozmawiać, nawet z nią, był zły, że przyjechała zakłócić jego tragiczną samotność. Teraz wszakże czuł, że ta wiejska kobieta, która do życia podchodziła prosto i praktycznie, która nawykła była dzia-łać, a nie rozmyślać po próżnicy, swoimi słowami, swoją życzliwością wyrywa go z zaklętego kręgu rozpaczy i niemożności, z tego osamotnienia, które odczuwał nie bez pewnej gorzkiej dumy. Wiedział, że ludzie w Neplach lubili Irmę, w przeciwieństwie do jej kolegów nauczy-cieli w Białej Podlaskiej. Zawsze się zdumiewał, że taka z pozoru wyniosła i nieprzystępna, zmieniała się zupełnie rozmawiając z prostymi wiejskimi ludźmi, że chętnie pomagała w polu. – Ja ich lubię i niejednokrotnie podziwiam. Wiesz, Filip, jestem warszawianką z dziada pradziada, ale jacyś moi przodkowie musieli mieć związek z ziemią, ze wsią. Mnie to wszystko jest takie bliskie. – Pewnie byłaś w którymś życiu panienką ze dworu – zażartował Filip. – Myślę, że raczej ze szlacheckiego zaścianka – odparowała, albo i z chłopów; nie cier-piała snobizmu na ziemiańskie pochodzenie i innych bajdurzeń o błękitnej krwi. Miała herb i wiedziała o tym. Lecz jedyna arystokracja, którą Irma Ossowiecka uznawała, to była arysto-kracja ducha. Bardzo się w tym względzie zgadzała z Schopenhauerem... – To jak będzie Filip? – ponagliła zamyślonego Wańczukowa. – Niech się zdecyduje, bo muszę wracać. Mgła coraz większa. A i świniom jeszcze muszę... Magdzie spódnicę obieca-łam podszyć. Siedziała na brzeżku ławy cała już zwrócona ku rozlicznym sprawom swych wypełnionych od wczesnego świtu do nocy dni. Koń parsknął przed domem i psy zaniosły się rozgłośnym ujadaniem. Pewnie ktoś obcy szedł drogą. – Chciałbym pojechać pani Stasiu. Ale urlopu mi nie dają! Prosiłem. Poza tym Joasia... – rzekł z udręką. – Nie dają to nie dają! – zniecierpliwiła się Wańczukowa. – To pojedziesz na sobotę i nie-dzielę. Joasia przyjdzie do nas. Nie wynajduj, czego nie trzeba. Dziewczyna tam ginie. – Życie bym za nią oddał, pani Stasiu – powiedział Filip i położył głowę na stole, jego ra miona zadrgały. Wańczukowa wstała i położyła ręce na tych drgających ramionach. – No już, Filip, cicho, cicho – mówiła jak do dziecka – będzie dobrze, trzeba wierzyć. A i pokocha cię ona pewnego dnia. Zobaczysz, pokocha. Z macierzyńską czułością pogłaskała udręczoną jasną głowę. Wańczukowa ceniła Filipa i szanowała. Za to, że dzielnie borykał się ze swym niełatwym życiem, że tak odpowiedzialnie, jak mówiła, opiekował się siostrą, a i za to także, że malował piękne obrazy... Podniósł głowę i otarł oczy. – Dziękuję – powiedział cicho.Wańczukowa nasunęła chustkę bardziej na czoło. – Dziękuję za kawę. To się domówiliśmy. Ale... swoją drogą... powiedziała już w drzwiach – po co ta Irma pojechała do Warszawy właśnie tamtego dnia? Mój Boże! – myślał Filip odprowadzając ją do furtki. – Dobry Boże! Jeśli nawet ona sta-wia to pytanie, jeśli nawet ona... Mój Boże! – Wioo, Waluś, wioo – zawołała Wańczukowa ujmując lejce, koń ruszył ciężkim truchtem, wóz zniknął we mgle. – Czy pani mnie poznaje? – zapytał Ted Skorsky, siadając przy łóżku Irmy w izolatce wię-ziennego szpitala. Zezwolenie na widzenie z oskarżoną otrzymał szybko. Ale nie od razu mógł tam pójść, le-karze nie pozwalali. Tłumaczył, że tylko na kilka minut, że chce po prostu uzyskać jej zgodę na to, by wystąpił jako jej współobrońca, usłyszał odpowiedź, że Irma Ossowiecka nie wyrazi żadnej zgody, bo ona po prostu nie kontaktuje. – Nie wiemy, co jej jest – powiedział doktor Rasiński. – Chorobę zakaźną już w zasadzie wykluczyliśmy. Gorączka nie ustępuje mimo antybiotyków. – To wszystko psychogenne – mruknął Ted. Wreszcie jednak mógł tutaj przyjść, choć dr Rasiński ostrzegł, aby się za wiele po tym wi-dzeniu nie spodziewał. Rozważa się bowiem możliwość przewiezienia jej do szpitala psy-chiatrycznego. Ted chciał tego uniknąć za wszelką cenę. Chciał, aby została uznana za po-czytalną i – niewinną. Tylko taki wyrok go satysfakcjonował, a w każdym razie na to liczył utrzymując w sobie, przy wydatnej pomocy sędziego Kazimierza Czajkowskiego, stan gotowości bojowej, o co wcale, a wcale nie było mu łatwo. Cicha, dławiąca chandra, która dopadła go pod koniec tak przecież interesującej wizyty w domu sędziego, nie popuszczała, kładła się cieniem na wszystkim, co robił. Zachowywał się jak puszczony w ruch automat, który nie może się sam zatrzymać, bo czas, na jaki go zaprogramowano jeszcze nie upłynął. W takim nastroju, eskortowany przez strażnika, wchodził na szpitalny korytarz, a gdy zbli-żyli się do drzwi, strażnik zatrzymał go gestem. – Proszę chwilę zaczekać. Jest jeszcze u niej matka. Po niedługiej chwili drzwi izolatki otworzyły się i na korytarz wyszła niewysoka, szczupła kobieta o ładnie przystrzyżonych mocno szpakowatych włosach. Ja ją gdzieś widziałem – pomyślał Ted, lecz ani rusz nie mógł sobie w tym momencie przypomnieć gdzie i absolutnie nie pojmował, dlaczego jego serce zaczęło nagle mocno bić. – Przepraszam – powiedział podchodząc. – Nazywam się Ted Skorsky. Jestem... – Słyszałam o panu od sędziego Czajkowskiego, jeżeli pan pozwoli, zaczekam na pana przed wejściem. Proszę nie męczyć mojej córki. – Postaram się – powiedział z lekkim ukłonem. Odeszła i tylko jej plecy trochę przygarbione zdradzały wszechwładnie w niej panującą rozpacz. Wszedł do izolatki, usiadł przy łóżku, zapytał: czy pani mnie poznaje, lecz sam nie był pewny, czy zdołałby ją poznać, tak bardzo była zmieniona. Dziewczyna, która leżała na szpi-talnym łóżku, żyła, jej wychudzone ciało było niewątpliwie ludzkim ciałem, lecz zapadnięta twarz z wyostrzonym nosem była niemal trupia, włosy, w których pobłyskiwały zwykle mie-dziane lśnienia, nie miały żadnego koloru, były martwe, zlepione, ciasno przylegały do jakby trupiej czaszki. Tylko oczy paliły się w tej twarzy, ciemne, przepaściste jak otchłań i równie jak otchłań niezgłębione. „Boże drogi – pomyślał Ted wstrząśnięty – ona już chyba nigdy nikogo nie rozpozna!” Lecz Irma Ossowiecka poznała Teda Skorsky’ego. Nie od razu. Z początku patrzyła po-przez niego jakby był ścianą, poza którą jakiś punkt skupił na sobie jej uwagę. Stopniowo jednak wyraz jej oczu się zmieniał, przez co nie stały się wszakże mniej przerażająco odległe. Błysk rozpoznania, jaki się w nich pojawił, był bowiem zarazem błyskiem szaleństwa, jakby w dziewczynie wezbrał dziki, obłąkańczy chichot. I – było tak istotnie. – Po... podrywacz z placu Na Rozdrożu – szepnęła; o Boże, Boże, to on, czarnowłosy, z tymi ustami, które... które... Wezbrał w niej śmiech bezgłośny, trzęsła się jakby dostała drgawek, a kiedy ten szaleńczy chichot się uspokoił, poczuła, po raz pierwszy od wielu dni, że coś w jej na poły martwym ciele zaczyna pulsować. Zdumiony Ted zobaczył, że na blade policzki dziewczyny wypływa delikatny rumieniec. Chciała zapytać: aż tu pan za mną przyszedł? Lecz zapytała inaczej: – Dlaczego pan tutaj przyszedł? – Przyszedłem, ponieważ pragnę zostać pani obrońcą – odparł Ted. – Jestem nowojorskim prawnikiem. Nie mogę oczywiście wystąpić w sądzie osobiście, bo takie są przepisy. Lecz chciałbym ściśle współpracować z adwokatem, którego dla pani wybiorę. Przyszedłem prosić panią o zgodę na to. Słuchała uważnie. – Dlaczego pan chce mnie bronić? – Mógłbym pani długo o tym opowiadać i pewnie opowiem, lecz nie teraz, potem, jak pani będzie zdrowa i wolna. Teraz powiem tylko: dlatego, że nie wierzę, aby pani zabiła Sabinę Holz. I tylko dla formalności zadam to pytanie: czy pani zabiła Sabinę Holz? Zadał to pytanie naprawdę dla formalności, lecz zaskakująca mieszanka pogardy i czegoś jeszcze, czego na razie nie potrafił odczytać, a co ujrzał na jej twarzy, sprawiła, że jego szósty zmysł wytrawnego prawnika uruchomił dzwonek alarmowy. To, co powiedziała, tylko wzmocniło ten alarm. – Nie miałam powodu. Miałam powód, żeby zabić jego. W jej oczach pojawił się ostry błysk, zaraz jednak zgasł ustępując goryczy i znużeniu. – Niech pan już idzie – powiedziała odwracając głowę do ściany. – Dobrze, idę. Lecz proszę mi powiedzieć, czy pani zgadza się na mój projekt? Milczenie trwało tak długo, że już nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Ale odpowiedź padła. – Zgadzam się – powiedziała Irma ledwo dosłyszalnie, nie odwracając ku niemu głowy. Czy mu się zdawało, że była w tym znużonym szepcie jakaś nuta nadziei? Wołanie o po-moc? – Dziękuję pani – powiedział wstając – od tej pory na wszystkie pytania proszę odpowia-dać: proszę porozumieć się z moim adwokatem. Zapamięta pani? Nie odpowiedziała, tylko naciągnęła koc na głowę. Mimo to dodał jesz-cze: – Proszę zdrowieć i być dobrej myśli. Wyciągnę panią z tego. Do zobaczenia. Ulegając nieprzepartemu odruchowi pogładził zlepione od potu włosy i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Ledwo wyszedł, Irma natychmiast odrzuciła koc. Było jej duszno. Po raz pierwszy rozej-rzała się wokół: wąski biały pokoik pachnący lizolem, kraty w wysokim oknie, duszno, dla-czego tak duszno. Przymknęła oczy i pod wilgotniejące powieki nadpłynął obraz niby powiew orzeźwiające-go powietrza: rozległa polana pod lasem nepelskim, w wysokiej trawie rozrzucone kępy ja-łowców obsypanych zielonymi pędami, pod jałowcami dorodne maślaki całymi koloniami, wiatr nadlatujący od łąk, owiewa ją zapachem łąk, jałowców, trawy leciusieńko falują jak morze, tak jasno, tak świeżo, tak przestrzennie... Znaleźć się tam jeszcze raz! Rzucić się w trawę nagrzaną słońcem i leżeć patrząc w niebo, po którym wolno płyną białe obłoki. Musi być wolna! Co powiedział ten Amerykanin? „Powiem, jak pani będzie zdrowa i wolna”. Tak! Chcę być zdrowa. Chcę być wolna. Chcę! Nagle przestała pojmować, dlaczego zrobiła aż taką tragedię z krzywdy, jaką jej wyrządził profesor Wirski. To było okropne, to jest okropne. Ale Filip ma rację; jest zdolna, bardzo zdolna i ma ukończoną pracę doktorską, a gdyby nawet nie miała, to zawsze przecież może zacząć od nowa, a zresztą to nieważne. Ważne, żeby nie było tych krat w oknach, tej izby więziennej cuchnącej szpitalem i śmiercią, żeby była przestrzeń owiana pachnącym wiatrem, żeby jej można było doznawać całą sobą. Wycieńczona, zamknięta w izolatce więziennego szpitala dziewczyna dostąpiła wielkiej łaski: w nagłym olśnieniu zrozumiała, jakim cudem jest sam fakt życia. – Tak bardzo pragnę żyć – szepnęła i obróciła się na brzuch, twarzą do poduszki, rozrzu-ciła ramiona i tak leżała jakby ukrzyżowana, jej ramiona zapragnęły objąć nieznajomego, który przyniósł jej życie. Lecz jednocześnie ciągle trwał w niej tamten obraz, tamto doznanie sprzed chwili: jałowcowa przestrzeń pod lasem nepelskim. Leży w wysokiej trawie czując pod sobą rozgrzaną pachnącą ziemię, leżała tak niejednokrotnie, lecz dopiero teraz, we wspomnieniu i po ponownym spotkaniu Amerykanina, czuła jej ciepło, całym ciałem przyj-mowała je w siebie, syciła się nim. A w trawie przy niej jak zwykle siedział Filip Niemce-wicz. – Nie wiem, jak pan tego dokonał – powiedziała pani Ossowiecka z nie ukrywanym zdu-mieniem patrząc na Teda. – Pan znał moją córkę? – Nie. Tak – odpowiedział Ted po raz trzeci tymi samymi słowami i natychmiast opadła fala enztuzjazmu, jaka podniosła się w nim w czasie rozmowy z Irmą. Opadł razem z nią, znowu bliski swego dna. Dopiero po chwili uświadomił sobie przedłużające się milczenie; na sekundę stracił świadomość tego, że obok niego ktoś stoi, choć jednocześnie nie opuszczało go przeświadczenie, że gdzieś widział tę kobietę, że mu przypominała... Irmę? Nie, nie była aż tak podobna, więc... – Zupełnie inaczej wyglądał pan w spodenkach kąpielowych na brzegu basenu – pani Ossowiecka jakby czytała w jego myślach, choć jasnowidz Ossowiecki był dalekim kuzynem nie jej, lecz jej męża. – W spodenkach kąpielowych na brzegu basenu? – powtórzył bezmyślnie Ted, a gdy doj-rzała w jego oczach błysk przypomnienia dodała: – To było w Jelitkowie, w hotelu „Marina”. Spędzałam urlop w Sopocie z moją przyja-ciółką, robiłyśmy dalekie spacery brzegiem morza i czasem zachodziłyśmy na kawę do hote-lowej kawiarni. Tamtego dnia nie chciało nam się okrążać całego tego ponurego gmaszyska i wchodzić od frontu. Drzwi do sali basenowej były otwarte. Siedział pan na brzegu basenu, a obok pana na leżaku bardzo, bardzo piękna kobieta. – To moja żona – powiedział Ted. – Pan spojrzał na nas wściekle, lecz ona się uśmiechała. Wyglądała na szczęśliwą. Mój Boże, to był mój taki cudowny urlop! – Mój też – szepnął Ted. – I – uśmiechnął się blado – w pewnym sensie został zakłócony z tego samego powodu. Nie, proszę pani. Nie znałem pani córki. Ja tylko zobaczyłem ją na uli-cy i zwróciła moją uwagę swym niebanalnym typem urody. Pomyślałem sobie – znowu uśmiechnął się niewesoło – że to uroda dla znawców... Mówił jakby do siebie, do swoich wspomnień, co pani Ossowiecka doskonale wiedziała. Nieomylnym instynktem człowieka, który wiele przecierpiał i musiał stawiać czoło nieła-twym wyborom, wyczuła w nim pęknięcie, otwierającą się ciągle na nowo ranę. Gdzie jest jego żona? Wyglądali wtedy oboje na bardzo szczęśliwych. I znowu jakby włączyła się myślami w nurt myśli Teda. Wspomnienia tak nieoczekiwanie, tak ostro przywołane, bezpardonowo obaliły tamę, którą się od nich odgrodził! „Obok pana siedziała bardzo piękna kobieta. Wyglądała na szczęśliwą”. Tak! Tak. Była szczęśliwa, byli-śmy szczęśliwi oboje! Szczęśliwi. Raz jeszcze przeżył tę chwilę: siedział przy niej na brzegu basenu, trzymała w ręku szklankę martini przyrządzonego, jak lubiła, przez „ich” kelnera, wyciągnęła stopę, dotknęła nią jego nagiego uda, odczuł, niesłychanie realnie odczuł, jaka była chłodna, niewiarygodnie gładka, elektryzująca. „O czym myślisz? O tym, że cię ko-cham”. Tak zapytała, tak odpowiedział i czuł to bez żadnych zwykłych zahamowań i wyrzu-tów, bez przykrego skurczu rozpaczy. Poczuł na ramieniu dotyk kobiecej ręki, ale nie była to ręka Soledad. Nie była! – Czuję, że ma pan ochotę zostać teraz sam— powiedziała pani Ossowiecka. Zupełnie o niej zapomniał! Lecz ona była, patrzyła na niego i najwyraźniej dużo, dużo ro- zumiała. „Dobra i mądra” – pomyślał Ted, na chwilę wracając do rzeczywistości. Nie mógł wrócić na dłużej niż na chwilę i ona o tym wiedziała. – Pani ma rację – rzekł z wdzięcznością. – Teraz rzeczywiście chciałbym zostać sam. Lecz musimy się zobaczyć jeszcze dziś. – Naturalnie. Proszę wpaść do mnie. Wracam teraz do domu i nigdzie nie wychodzę. Sięgnęła do torebki i podała mu wizytówkę. Mimo głębokiego poruszenia zauważył, jak drżała jej ręka i zawstydził się: nie powinien jej teraz zostawiać, to właściwie świństwo z jego strony. Tak pomyślał, lecz nie był w stanie niczego zmienić. Chciał, musiał zostać teraz sam. – Proszę pani, może jednak ja... – zaczął z wyraźnym wysiłkiem. Potrząsnęła przecząco głową. – Każdy ma swoje tragedie – powiedziała i odeszła. Chciał pobiec za nią. Powiedzieć jej chociaż to, co od razu powinien był powiedzieć: wy-ciągnę z tego pani córkę! Czekała na niego w rozpaczy i może nadziei, a on zachował się jak człowiek kompletnie nieodpowiedzialny, niepoczytalny nawet! Nie pobiegł za nią. Nie mógł. I nie był w stanie myśleć o czym innym niż o tym, gdzie jest Soledad? Gdzie jest teraz Soledad? Ruszył przed siebie nie wybierając kierunku. Szedł jak lunatyk za księżycem, który wycią-gnął go na niebezpieczną krawędź przepaści: były tamte dni w Jelitkowie, były oczy Soledad, unosiła powieki i patrzyła na niego, patrzyła na niego. Sam nie wiedział, w jaki sposób, jakimi ulicami doszedł do hotelu. Wszedł, nie zaszczy-ciwszy ani jednym spojrzeniem uśmiechającej się do niego prowokująco recepcjonistki. W ogóle jej nie widział. Wyciągnął rękę, włożyła w nią klucz, ręka automatycznie się zamknęła. Takie w każdym razie miała wrażenie zawiedziona i zła recepcjonistka. – Patrzył na mnie, jak na ścianę – powiedziała do koleżanki. Nawet nie powiedział „dziękuję”. – Może popłynął? – Nie, on nie z tych. On ma kłopoty z tą piękną żoną, mówię ci. Byli tu razem, a teraz jest sam. Nachyliły się ku sobie i szeptały. Ted zaś już wchodził do swego pokoju. To był pokój dwuosobowy. Dopiero teraz dotarło do jego świadomości, że wynajął pokój dwuosobowy. – „Boże, jaki ja byłem głupi”. – „Długo byłeś”. Byłem, byłem i jestem! Boże, jaki ja jestem głupi. Zsunął z nóg mokasyny, rzucił się na tapczan, ręce splótł nad głową. Ogarnęła go fala tęsknoty i pragnienia. Co najlepszego zrobił? Dlaczego pozwolił jej odejść? Dlaczego jej nie zatrzymał? Zatrzymałbyś i znowu przeżyłbyś piękną chwilę. Tylko chwilę, bo to są tylko chwile, ona bezustannie burzy, niszczy. Nie tylko ona, Ted, nie tylko! Dlaczego jednak jest taka nieufna? Jest zazdrosna. Dlaczego nie wierzy, kiedy jej mówię, jak jest? A ty jej wierzysz? Wierzę. Ale dlaczego pojechała z... Stop. Myśli, pytania przestały kołować w jego głowie, czuł już tylko sercem i – miał ciało; była tylko ona, ona, oni dwoje. Przymknął oczy i poczuł ją na sobie. Jęknął, obrócił się na bok i leżał zwinięty w kłębek. Nie miał pojęcia jak długo tak leżał pogrążony w rozpaczy, gdy ktoś zapukał do drzwi. – Come in – rzucił nie zmieniając pozycji i tak cicho, że ów ktoś, kto zapukał, nie mógł, nie powinien usłyszeć. Ale drzwi się otworzyły. Usłyszał, jak się otwierają i zamykają. Nie podnosił głowy wci-śniętej w poduszkę. W pokoju była cisza, już myślał, że ktoś po prostu zajrzał i odszedł, wi-dząc go śpiącego, gdy wtem jego nozdrza musnął zapach... Uniósł głowę, spojrzał. W pokoju stała Soledad, patrzyła na niego. Widział ją, jeszcze nie dowierzając własnym oczom i – widział siebie: skulony na tapcza-nie, na którym zmięta narzuta, włosy w nieładzie i nie pozostawiający wątpliwości wyraz twarzy, poświadczały jego dopiero co przebytą męczarnię, jego ostateczne znękanie. Ofiaro-wywał to jej oczom. Ofiarowywał jej to. Nagą, niczym nie osłoniętą niedolę. Ciągle stała. – Sama widzisz – rzekł ochryple. – Sama widzisz, żyć bez ciebie nie mogę. – A ja bez ciebie – odparła prosto. Mogła to już powiedzieć. Mogła to wreszcie powiedzieć. Poddała się i pomyśleć, że tak bardzo przyczynił się do tego Lorenzo! Doskonale pamiętała chwilę, w której skapitulowała. Przegadali resztę tamtej nocy, w środku której, natychmiast po przyjeździe, a raczej po swej ucieczce z Polski, go wezwała. Wzburzona, niemal rozhisteryzowana wyrzuciła z siebie wszystko. Jak byli z Tedem szczęśliwi w Jelitkowie. Jak coś się, tak myślała, w sposób nie-oczekiwany, nieodwołalny i oczywisty między nimi przełamało, jak się jej oddał wreszcie całkowicie, jak jej powiedział, że ją kocha w taki sposób, jakiego pragnęła i na jaki czekała długich siedem lat, że był wreszcie taki jej, bez reszty, wyzwolony z niszczącego poczucia winy, wszystkich zapiekłych uraz i... – I co? – przerwał LL, przerywał zawsze w tym samym miejscu, a mówiła, opowiadała da capo al fine, kilka razy, a Lorenzo nieskazitelny mimo późnej pory, cierpliwie słuchał. – I co? Co on właściwie tobie zrobił? – pytał cierpliwie. – Ta dziewczyna, z tego pisma! Polka! Coś dla niego znaczyła, skoro tak się przejął! – Po pierwsze, nie wiem, w jaki sposób się przejął. Po drugie, carissima mia, wiesz dobrze, że on cię nie zdradza. – Nie wiem! Zresztą, może wiem, no dobrze. Ale zrozum Lorenzo, on mnie nie zdradza nie dlatego, że jest niewrażliwy na pokusy, tylko dlatego, że ma takie zasady! To jest przecież monstrualne. Te jego cholerne zasady! To w ogóle nie jest człowiek, tylko zbiór przepisów z dziedziny etyki. A czy ty wiesz, czy ty, Lorenzo, wiesz, dlaczego on do tej pory się ze mną nie rozstał? – Dlatego, że cię kocha. – Odszedłby mimo to, Lorenzo! Ma śmiertelnie dosyć tej koszmarnej sytuacji, podobnie jak ja zresztą. – Więc czemu nie odeszłaś? – Nie mogę! Nie mogę, Lorenzo. Po raz pierwszy w życiu nie mogę. Kocham go. Auten- tycznie kocham tego drania. – A on ciebie. – Może. Ale on, on, Lorenzo, nie zrywa ze mną, gdyż uważa, że musi już do końca życia zostać ze mną. – Musi? – A tak! Musi, po pierwsze dlatego, że mi wyznał, iż jestem jedyną, prawdziwą miłością jego życia. A jego cholerne zasady nie pozwalają mu wycofać się z tego. A po drugie, i waż-niejsze, on uważa, że musi ze mną zostać ze względu na Grega Wintera, na swego nieposzla-kowanego, cudownego przyjaciela Grega. Rozumiesz? –N-nie... – Zabrał mnie Gregowi. Tak uważa. Popełnił, jego zdaniem, ohydną zdradę, bo to jego przyjaciel od dziecka, syn tej matki, w której jako dziecko się kochał itd. itp. I uważa, że je-dynym, no całkiem malutkim, niewystarczającym, niestety, usprawiedliwieniem jest wierność tej miłości, wierność aż po grób. Gdyby wiedział, jaki naprawdę jest Greg! – Nie powiesz mu tego. – Nie. Lorenzo, ja zwariuję! – Czy mogę ci coś powiedzieć, cara mia? – Co? Że już dawno powinnam odejść? – Nie, nie. Otóż nie. Uważam, że zrobiłaś wielkie głupstwo urządzając mu tę scenę w Pol-sce, a jeszcze większe – wyjeżdżając. – Jak to zrobiłam głupstwo? Miałam znosić... – Co znosić, carissima? Co? Pomyśl. Pomyśl przez chwilę spokojnie. Stało się to, na co –jak mówisz – czekałaś siedem długich lat. Powiedział ci, że cię kocha, w taki sposób, że wreszcie to w twoich uszach zabrzmiało tak, jak uważałaś, że zabrzmieć powinno. Byłaś tego pewna, prawda? – Byłam. – A zachowałaś się przy tym incydencie tak, jakbyś w to wcale nie wierzyła! Jakby nie zmieniło się nic! Ergo: albo to, co pomyślałaś i odczułaś nie było prawdą, albo twoje zachowanie... Wzruszył ramionami, wstał i wyszedł na taras. Rzym w dole leżał cichy, oczekujący na cud, który za chwilę się wydarzy. Jego powtarzalność nie zabija tajemnicy misterium, jakim jest powrót słońca, które po raz kolejny obudzi do życia uśpione Wieczne Miasto. Daleko wgłębi horyzontu tlił się słaby blask, niby światełko lampki oliwnej. Lorenzo di Lampedusa wiedział, co za chwilę nastąpi. Lampka rozgorzeje i szarość rozpierzchnie się, jak stado spło-szonych gołębi, odsłaniając Rzym, który wraz z wieżami i pałacami, ogrodami rozrzuconymi na siedmiu wzgórzach popłynie niby olbrzymi okręt w oceanie światła, a dusze tych, którzy oglądają ten widok, wypełni radość, lekkość i zachwyt, a także przeświadczenie, że po to da-no nam ciało, po to dano nam zmysły, byśmy mogli smakować coś, do czego błądząca przez eony bezcielesna dusza zapewne tęskni nawet wówczas, gdy doświadcza niewysłowionego szczęścia rozprzestrzeniania się w nieznającej granic przestrzeni. Lorenzo di Lampedusa, człowiek wrażliwy na piękno, uczestnicząc w tajemnym misterium powrotu słońca myślał, nie po raz pierwszy zresztą: kto powiedział, że nam ludziom dane jest coś więcej niż to właśnie – możność oglądania takich widoków? Kto powiedział, że coś wię-cej? Do wybranych należą ci, którzy wiedzą, jak to wiele... Usłyszał szelest za plecami: to Soledad podeszła. – Jestem o niego totalnie zazdrosna – powiedziała cicho. Położył rękę na jej ręce wspartej o ba-lustradę tarasu. Ręka była zimna, skostniała po prostu, a przecież owiewał ich ciepły oddech świtu. – Zazdrość niszczy wszystko, wiesz dobrze – powiedział.I pogłaskawszy lekko nagrzewającą się od jego ręki dłoń dorzucił: – Uważam, że powinnaś wrócić. – Do Warszawy? – Tak, kochanie. Ale zrobisz, jak zechcesz.Pocałował ją w policzek i już bez słowa odszedł.Patrzyła, jak szedł przez taras, wytworny, nieskazitelny, w każdym calu gentleman. Lubiła go, nawet szanowała, lecz trochę lekceważyła, jak wszystkich zakochanych w niej, a nie ma-jących szans na wzajemność mężczyzn. Lecz dziś jej naprawdę zaimponował. Wiedział o tym. Wiedział! Grał, jak zwykle. Ale dziś, istotnie, nie była to tylko gra; Lorenzo di Lamped-usa, człowiek świadomie żyjący tylko dla siebie, przekroczył dziś na chwilę granicę, jaką sobie zakreślił w stosunkach między sobą a ludźmi. O tym też wiedział. I sprawiło mu to coś w rodzaju melancholijnej, gorzkiej nieco satysfakcji. Soledad posłuchała go. Wróciła do Warszawy. Nie od razu wszakże. Nie chciała, aby to był powrót pod wpływem emocji, pierwszego impulsu. Wolała poczekać, rozpatrzyć się w sobie. Nigdy do tej pory nie zrobiła tak zwanego pierwszego kroku, nawet wówczas, gdy miała świadomość, że to ona i tylko ona ponosi winę za kolejne między nią a Tedem starcie. Wiedziała, co dla niej oznaczało to, że wróci. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Więc nie poleciała do Warszawy pierwszym możliwym samolotem, jak to zrobiła uciekając w przeciwnym kierunku. Odczekała. Miała zresztą sporo pilnych spraw do załatwienia, przewi-dywała też, że jej nieobecność w Rzymie może się przedłużyć. Lecz nie dotrzymała terminu, który sobie sama wyznaczyła. Nocą obudziła ją tęsknota i – lęk. Wrócił lęk o niego, niepokój o to, co się tam w Polsce z nim dzieje. Przede wszystkim jednak tęsknota. Tak bardzo go pra-gnęła! Wiedziała, że nie zaśnie, więc wstała, spakowała się i „pierwszym możliwym samolo-tem” poleciała do Warszawy. Jeśli miała cień wątpliwości co do słuszności swojej decyzji, rozwiało go to, co wszedłszy do pokoju Teda zobaczyła. To była prawda, tamte dni w Jelitkowie! Nie pomyliła się, oczy-wiście, że się nie pomyliła. Prawdą było to, co usłyszała w jego „kocham cię”. Ale w tej chwili patrząc na niego, skulonego na tapczanie, udręczonego odkryła, że to od tej właśnie prawdy w panice uciekła. – Sama widzisz – powiedział. – Nie mogę bez ciebie żyć. – Ani ja bez ciebie. Powiedziała to, już nie było odwrotu. Jak mało ludzi na świecie zna groźne oblicze miło-ści, jak niewielu wie, że jest taka przerażająco zaborcza i wyłączna. Żąda dla siebie wszyst-kiego, tak jak inna wielka pasja człowieka – pasja twórcza. Cóż ludzie wiedzą o miłości! Śpiewa się o niej, mówi, pisze, głównie dlatego, że szuka się skutecznych sposobów ucieczki od jej wielkiej, często niszczycielskiej mocy. Soledad zawsze wiedziała, czym jest miłość, widziała nie tylko jej piękno, ale i groźne oblicze. I w niej tkwił lęk przed ostatecznym pod-daniem się jej mocy, teraz była tego pewna. Kompleksy Teda, jego zamykanie się na to, co do niej czuł, co mógł odczuwać, były w gruncie rzeczy dla niej wygodnym alibi, odwlekaniem chwili, kiedy już nic nie będzie dla niej deską ratunku. Ta chwila przyszła. A ona uciekła. Pod pierwszym pretekstem. Taka była prawda. Rzucili się ku sobie, zwarli w namiętnym uścisku. Kochali się szaleńczo, gwałtownie, lecz to też było ucieczką, jeszcze jedną próbą ucieczki. Namiętność bowiem bywa przejawem mi-łości, lecz często jest jej atrapą. Mimo wyczerpania miłością żadne z nich potem nie zasnęło. Leżeli przytuleni i w ciszy patrzyli na siebie. Po pewnym czasie Soledad poruszyła się, od-garnęła włosy z czoła Teda, pocałowała go lekko i wstała. – Jestem piekielnie głodna – powiedziała. – Ja też. Wyjdziemy? – Nie, nie chcę teraz wychodzić. Zamów coś do pokoju. Zjemy coś, a potem mi opowiesz, co się tu właściwie dzieje. – Nie dzieje się nic takiego, czego nie mógłbym w każdej chwili rzucić! Zapewniam cię, ja... Przyłożyła palec do jego ust. – Ci... Nie trzeba tak – szepnęła. Zwiesił głowę. – Jestem cholernie niedojrzały – wyznał ze skruchą. – Ale o tym wiem... – W tej chwili z pewnością dojrzewasz do zjedzenia... czekaj, czego? Befsztyk Chateau-briand? Ja marzę o sałatce z krewetek. Na początek oczywiście... – Już zamawiam.Jedli w milczeniu, w niemym porozumieniu, które nie potrzebuje słów. „Jak lubię z nią jeść” – pomyślał. To może być taka radość, wspólny posiłek – jeżeli ludzie się kochają. „Właściwie niemal wszystko lubię robić razem z nią” – pomyślał jeszcze. Mówił jej to oczami, nie musiał inaczej. Mówiła mu to samo. Nie musiała inaczej. Ciągle był lekko oszołomiony: wróciła. Można wyciągnąć rękę i dotknąć jej dłoni. Wyciągnął rękę. Wyciągnęła swoją, zetknęły się, czas płynął, chwila trwała. – Aha, byłabym zapomniała z tego wszystkiego – powiedziała, gdy kelner zabrał stolik. – Przywiozłam twoją pocztę. Pochyliła się nad torbą, wyjęła kilka listów i – niedużą paczuszkę. Właśnie ta paczuszka przyciągnęła uwagę Teda. Spojrzał na nadawcę. – To od ojca – rzekł i otworzył ją zaintrygowany. Wewnątrz było małe pudełeczko i dwie koperty zaadresowane do niego, tylko jedna pi-smem ojca. Tę otworzył najpierw i przygryzł wargę poruszony. – Jakaś zła wiadomość, kochanie?Nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w list, jakby odczytywał wciąż na nowo jego treść. – Coś podobnego! – szepnął. – Zupełnie jakbym to wszystko wywołał. – Jakbyś co wywołał, kochany? Spojrzał na nią zamyślony. – Umarł mój dziadek. Dziadek Sikorski. Tak się naprawdę nazywał, Sikorski. Miał chyba ze sto lat. Zapisał mi w testamencie sygnet rodowy, list swojej matki i jej zdjęcie. – Dziadek Sikorski? – Nigdy ci tego nie mówiłem. W ogóle nikomu nie mówiłem, dopiero teraz w Warszawie temu dziwnemu sędziemu... Mówił ciągle raczej do siebie. Wyjął z pudełeczka sygnet, wyjął z zaadresowanej do niego koperty fotografię oraz tę wyrwaną ze szkolnego zeszytu kartkę, którą – osiemnastoletni – trzymał w ręku z takim niechętnym zdumieniem. Teraz jego ręka drżała. Fotografia upadła na podłogę i to Soledad ją podniosła. – Kto to jest Teddy! – zapytała bez tchu. – Kto to jest?! – To moja prababka. Polka. – Boże drogi! Jesteś do niej podobny jak dwie krople wody! Opowiedział jej wszystko. Słuchała wstrząśnięta. – A więc takie masz dziedzictwo – rzekła w zamyśleniu, kiedy skończył. Mówiąc to nie patrzyła na niego, ciągle patrzyła na fotografię. Trzymała ją w ręku z uczu-ciem, że trzyma niespodziewanie odnaleziony brakujący fragment tekstu, którego niemal wszystkie słowa znała, lecz brak tego jednego fragmentu właśnie nie pozwalał jej na właści-we odczytanie całości. Jak dobrze teraz (wreszcie!) rozumiała, co ją do tego mężczyzny tak przyciągało! Patrzyła na fotografię i widziała kobietę, która żyła w nim, miał ją w sobie i być może – paradoksalnie – to ona właśnie stanowiła bardziej męską część jego skomplikowanej natury. To była kobieta z charakterem, ta jego egzotyczna prababka. Ten list! Chciała uchro-nić syna od zguby i – odrodziła się we wnuku. Na jego zgubę. To z nią w sobie tak się zma-gał, to ona powodowała jego najskrytsze, najstraszniejsze rozterki, to ona uparcie dyktowała mu ocenę tego, co działo się z nim, w nim, w świecie, to po niej miał to wszystko, co go tak bardzo różniło od innych Amerykanów. – Mówi się, że Amerykanie są jak dzieci – przemówiła odkładając wreszcie fotografię. – Może. W każdym razie na ogół nie mają kompleksów i zahamowań większości Europejczy-ków i innych przedstawicieli starych narodów. W pewnym sensie nie mają tradycji. – Są więc bardziej wolni. – I tak, i nie. I tak, i nie. Ach, Teddy, że ja tego wszystkiego wcześniej nie wiedziałam! – Nie mówiłem ci, bo... – Wiem. Wiem. Był czas, że bym to źle przyjęła. A kto to jest ten sędzia, jak powiedziałeś, dziwny? Czy to się łączy ze sprawą tej dziewczyny, o której niewinności jesteś tak bardzo przekonany? Rzuciła to pytanie lekko. Za lekko. Sama usłyszała tę szczególną nutkę w swoim głosie. „Soledad, uważaj, Soledad nie zaczynaj” – pomyślała. „Uważaj, Ted, uważaj, bo to się znowu zacznie” – pomyślał Ted. Spotkały się ich oczy, parsknęła śmiechem i nakryła dłonią jego dłoń. – Nie bój się, Teddy – rzekła miękko. – Proszę, opowiedz mi wszystko. Nie bał się. Bał się. Tak bardzo chciał być z nią szczery, szczery do końca! Po głowie ko-łatało mu wyczytane gdzieś zdanie, że mężczyzna powinien najbardziej uważać właśnie wte-dy, gdy w rozmowie z ukochaną kobietą ogarnia go taka potrzeba szczerości. Dziedzictwo krwi. Nasze lektury. Jaki cholerny galimatias. Jak w tym zgiełku usłyszeć własny głos? Opowiedział jej wszystko. Wszystko od momentu, gdy zobaczył Irmę stojącą przy balu-stradzie nad Trasą Łazienkowską. Po to ostatnie widzenie z nią i z jej matką. – Masz pojęcie, to ona była jedną z tych dwóch kobiet, które przeszły koło brzegu basenu w hotelu „Marina”. Zapamiętała nas! Powiedziała, że wyglądałaś na bardzo szczęśliwą. – I ona wyglądała na szczęśliwą – szepnęła Soledad. Była bardzo poruszona. Co do moty-wów Teda – wierzyła i nie wierzyła: bądź co bądź przyznał, że zachwycił się urodą tej młodej Polki, że pojechał za nią, że próbował nawiązać znajomość, a choć często wypominała mu rzekome flirty i romanse, w głębi duszy wiedziała, że on mówi prawdę, że nic takiego na-prawdę nie ma miejsca. Teraz jednak usłyszała bardzo poważne (i odważne) wyznanie, po- ważne, zważywszy w jakim stanie przyjechał do Polski, odważne, gdyż ze wszystkich sił, w tych pierwszych dniach tutaj starał się odciąć od przeszłości, czyli od niej. Czuła się tak, jak-by cudem uniknęła śmiertelnego niebezpieczeństwa. Co do motywów zaś – wierzyła w to, że ta dziewczyna wyzwoliła w nim siły psychiczne, obudziła nadzieję i że na tym kończyła się jej rola. Wierzyła w to. Lecz coś najgłębiej kobiecego, coś, co wzmacniało jej totalną za- zdrość, dzwoniło na alarm. – Jeśli chcesz – powiedział Ted jakby czytając w jej myślach – to zostawię tę sprawę. Mo-żemy wyjechać, choćby dziś. Jaki był uczciwy! Czyżby sądził, że będzie akceptowała coś, czego on (potomek takiej prababki) nie wybaczyłby sobie? Lecz nie tylko to powodowało nią, gdy kategorycznie zaprotestowała. – Nie możesz tego zrobić! Nie możesz zostawić tej nieszczęsnej dziewczyny. Doprawdy Ted, jak w ogóle mogłeś coś takiego powiedzieć. – Mogłem – rzekł twardo. – I wierz mi Soledad, mógłbym naprawdę to zrobić. Mówił nie patrząc na nią, zapatrzony w głąb siebie, a może w coś poza sobą, w jego oczach, ciemnych jak oczy jego polskiej prababki, tężało światło. – Miłość jest groźna – powiedział. – Przerażająca. – Więc już to wiesz. Ted obrócił na nią oczy. – Wiem to, odkąd cię znam. Ale – uśmiechnął się – wiedziałem i nie akceptowałem. Teraz wiem i akceptuję. Wiesz co myślę? – Co kochany? – Myślę, że odbiera się miłości jej groźną siłę wówczas, gdy ludzie kochający się razem stawiają temu czoło. Słowem, gdy oboje znają niebezpieczeństwo i... – Trzymają się za ręce – dokończyła, jej oczy lśniły. Wyciągnął rękę, nakrył dłonią jej dłoń. Resztę już powiedzieli sobie oczami. Miała teraz twarz jaką znał tylko po miłosnej roz-koszy, miękką, wyrazistą, pełną cichego, szczęśliwego oddania. Jaka słodycz była w wyrazie jej ust, podkreślona jeszcze przez tę malusieńką zmarszczkę, która była znakiem cierpień. Nachylił się i pocałował tę zmarszczkę. – Teddy, musisz uratować tę dziewczynę – powiedziała. Powiedziała to zupełnie szczerze. Bo, choć bardzo intensywnie przeżywała to, co się między nimi działo, ani na chwilę nie przestała myśleć o młodej Polce oskarżonej o popełnienie strasznej zbrodni. Ku swemu zdu-mieniu czuła z nią jakąś więź, jakby ją znała od dawna i – lubiła! Było to dziwne uczucie. – Dlaczego nie wyciągnąłeś jej z więzienia za kaucją? – Polskie prawo kryminalne na to nie zezwala. Nie w sprawie o morderstwo. – Przecież ona musi być potwornie wycieńczona! Musi odpocząć. W dobrych warunkach. Możemy tutaj wynająć apartament i... – Przecież ma matkę. – Może by wolała u nas. Ted słuchał zdumiony. Powiedziała to wszystko pod wpływem chwili, lecz ciągle na mocy zagadkowej więzi czuła, była pewna, że ta dziewczyna wolałaby spędzić czas do rozprawy z ludźmi obcymi, takimi jak oni, bo są obcy właśnie, więc nie tak głęboko zaangażowani, nie tak głęboko cierpiący, jak matka, ta matka. I nie myliła się, choć nie mogła tego sprawdzić. – To piękna wizja, kochanie. Byłbym za. Ale – nie wypuszczą jej. A propos matki. Obie-całem, że dzisiaj do niej zadzwonię i umówię się na rozmowę. Muszę też zadzwonić do sę-dziego Czajkowskiego. – Dzwoń. Załatw wszystko. Ja się tymczasem rozpakuję. Filip Niemcewicz siedział na Dworcu Centralnym z biletem powrotnym do Terespola w portfelu i – jak jakiś czas temu Irma, przepuszczał kolejne pociągi, niezdecydowany, nie-szczęśliwy, w pomieszaniu graniczącym z rozpaczą. Nie wiedział, co ma robić, zupełnie nie wiedział. Jego misja, z którą wysłała go tutaj Wańczukowa, skończyła się; Irma miała adwo-kata (a Filip pieniądze Wańczuków ciągle miał w portfelu). Ale – jakoś nie ufał temu amery-kańskiemu prawnikowi, którego spotkał idąc do matki Irmy. Może to zresztą źle powiedziane – nie ufał. Nie przypisywał mu bowiem żadnych złych zamiarów. Lecz od pierwszej chwili, od momentu, kiedy spojrzał w jego twarz, poczuł lęk przemieszany z przeczuciem, że ten atrakcyjny mężczyzna jakoś mu zagraża. A kiedy podczas owej przykrej rozmowy, jaka od-była się w mieszkaniu pani Ossowieckiej, dowiedział się, kim on jest i co zamierza, w jaki sposób zainteresował się Irmą, a zwłaszcza to, że Irma zgodziła się z nim rozmawiać (właśnie z nim, choć do tej pory nie rozmawiała z nikim poza matką) zaczęła się dla niego męczarnia. Z całego serca chciał, aby ten człowiek pomógł Irmie, aby ją ratował, a jednocześnie odczu-wał silną zazdrość, którą rozpoznał i której od pierwszej chwili straszliwie się wstydził. Nie-omylnym instynktem zakochanego wyczuł, że między tymi dwojgiem coś zaszło coś dla każ-dego z nich bardzo ważnego. Amerykanin wytłumaczył, a raczej próbował wytłumaczyć, czym to było dla niego. Pani Ossowiecka odebrała to lepiej, a poza tym ona widziała Soledad! Filip natomiast, obdarzony artystyczną wyobraźnią, od razu zobaczył ową scenę na placu Na Rozdrożu. – Dawno nie widziałem tak pięknej dziewczyny – powiedział przecież Skorsky. – W taki sposób pięknej – poprawił się. – Pomyślałem – uśmiechnął się do swoich wspomnień – że to uroda dla znawców. – A pan jest znawcą – nie wytrzymał Filip i przygryzł wargę, zaczerwieniony. – Przepra-szam – bąknął. – Nie chciałem być niegrzeczny. – Ależ nie był pan! – wykrzyknął Amerykanin. – Coś mi się wydaje, że to pana można by, w tym sensie, nazwać znawcą... – Jestem malarzem – palnął Filip – i zaczerwienił się jeszcze bardziej. Pot zlepił mu jasne włosy nad czołem, z tymi spoconymi włosami, błyszczącym nosem, z plamami rumieńca na chudych policzkach, był w tej chwili doprawdy brzydki, bezbarwny i nijaki, zwłaszcza w ze-stawieniu z wyrazistym, w każdym calu wytwornym Tedem Skorskym. W każdym razie Filip takim siebie widział: brzydki i nijaki, co się dziwić, że Irma... Pochylił głowę, by ukryć łzy gniewu i wstydu, przede wszystkim wstydu, napływające mu do oczu. Ten mały jest w niej zakochany! – pomyślał Ted i – chociaż Irma była dla niego bardziej znakiem, symbolem, wskazówką wreszcie niż dziewczyną z krwi i kości, poczuł przez mo-ment coś w rodzaju irytacji, czy też może pewnej psychicznej niewygody; w tym momencie zrozumiał coś, co do tej pory uszło jego uwagi, że sobie tę nieznajomą młodą Polkę jakby przywłaszczył. Zaskoczony, teraz on przygryzł wargę. – Moi panowie – przemówiła milcząca dotąd pani Ossowiecka –wróćmy do sprawy. Mam zasadnicze pytanie: czy amerykański prawnik może stawać jako obrońca w polskim sądzie? – Właśnie! – wykrzyknął Filip z ulgą. – Nie, nie może – odparł spokojnie Ted. – Może mógłbym, gdybym miał polski paszport, lecz i w tym wypadku musiałbym być dopuszczony do praktyki przez Izbę Adwokacką. Nie spełniam tych warunków. Więc nie mogę wystąpić bezpośrednio. – Bezpośrednio? – podchwyciła pani Ossowiecka. – Będę tę sprawę prowadził za pośrednictwem pewnego polskiego adwokata. Jest to, mó-wiąc nawiasem, jeden z najlepszych waszych adwokatów, Jan Wileński. – Dlaczego więc nie może prowadzić tej sprawy sam?! – Filip ani rusz nie mógł się pozbyć agresywności dźwięczącej w jego głosie. – Dlatego, głównie dlatego, że Irma Ossowiecka mi ufa – rzekł nieco wykrętnie Ted. Przypomniawszy sobie te słowa Filip siedzący na Dworcu Centralnym znowu poczuł ból i – wstyd, bo znowu nie wytrzymał, bo zapytał, musiał zapytać napastliwie, tak, napastliwie. – A czy powiedziała panu, co zrobił jej profesor Wirski? – Filipie, proszę! – rzekła ostrzegawczo pani Ossowiecka. Ale Filipa, zazdrosnego, nieszczęśliwego Filipa nic już nie mogło zatrzymać. – Wirski ukradł cały rozdział z jej pracy doktorskiej i opublikował w pańskim kraju pod swoim nazwiskiem! To właśnie dlatego Irma go rzuciła, dlatego opuściła uniwersytet i War-szawę. – Ach, to dlatego powiedziała... – szepnął Ted Skorsky. – Co powiedziała? – Że jeśliby miała powód zabić kogoś, to jego... Więc to było tak! – Jakkolwiek było, moja córka nie pozwoli panu ani słowa na ten temat powiedzieć – rze-kła sucho pani Ossowiecka. – Nie próbowała oskarżyć profesora? Dochodzić swoich praw? – A pan sądzi, że by próbowała? Kategorycznie zabraniam panu poruszać z nią ten temat. Chyba że sama coś powie. Ależ już właściwie powiedziała – myślał Filip, po raz kolejny w męce przeżywając tę roz-mowę. – Powiedziała, że miałaby powód zamordować jego. To już połowę powiedziała. Ona powie mu wszystko! Ona się chyba... ona się chyba w nim zakochała! Nerwowo ścisnął palce. Przypomniał sobie, jaka wróciła wtedy, z tego niezaplanowanego pobytu w Warszawie, który okazał się dla niej tak fatalny. Jak się rozpłakała na dworcu w Terespolu i płakała długo, w samochodzie, z głową na jego ramieniu. Jaka była potem przez kilka dni odmieniona, odprężona, ba, nawet promienna! I jaka – mój Boże – jaka dla niego miła! Czy to dlatego, że nosiła już w sobie uskrzydlającą ją miłość do tego pięknego, czarno-włosego mężczyzny? Ani słowem nie wspomniała o tym incydencie. Ani słowem! A przecież mówiła mu wszystko! Mówiła rzeczy, których pewnie nie powiedziałaby nikomu innemu, co z czasem stało się dla niego źródłem cichej, czasem trochę gorzkiej satysfakcji. Lecz opowia-dając z najdrobniejszymi przecież szczegółami, co robiła i co czuła tego okropnego dnia, gdy coś ją pognało do Warszawy – o tym incydencie nie wspomniała ani słowem. A jak ważny był dla niej świadczyło to, że z mroków choroby wydobyła się, zobaczywszy przy swym szpitalnym łóżku tego mężczyznę właśnie. Właśnie tego! Jak to bardzo bolało. Nie pamiętał, aby kiedykolwiek był tak bardzo nieszczęśliwy i – to też bolało. Bo powi-nien być nieszczęśliwy wyłącznie z jednego powodu, że Irma została aresztowana pod zarzu-tem popełnienia zbrodni, że leżała w więziennym szpitalu chora i zdruzgotana, że miała przed sobą perspektywę ohydnego procesu, wyrok uznający jej winę może. Tylko to powinno go boleć! A on cierpiał katusze z zazdrości o tego Amerykanina! Jak idiotycznie, jak beznadziej-nie głupio zachowywał się podczas całej rozmowy u pani Ossowieckiej. Zdradził Irmę. Tak, dla własnej urażonej ambicji zdradził zaufanie Irmy, wykrzyczał głośno jej sekret, a zrobił to, aby się pochwalić, żeby rzucić tamtemu w twarz, że wie o niej więcej, że on Filip Niemce-wicz to wie. Już wtedy, nie mogąc powstrzymać słów, które cisnęły mu się na wargi mimo ostrze-gawczego spojrzenia pani Ossowieckiej, miał ochotę wstać i wybiec, uciec po prostu. Zrobił to, ale później, obciążając swoje konto jeszcze jednym beznadziejnie głupim zagraniem. – Ten adwokat, o którym pan wspomniał, ten Jan Wileński z pewnością jest bardzo drogi – powiedziała pani Ossowiecka. – Biorę na siebie wszystkie koszty – rzekł natychmiast Ted Skorsky.I właśnie wtedy Filip, delikatny, taktowny Filip sięgnął do kieszeni, wyjął portfel. – Ja wszystko zapłacę! – rzucił zdławionym głosem, doskonale świadom faktu, że nie ma prawa tak mówić, że to nie jego pieniądze. – Mam na ten cel fundusze – dodał szybko i wi-dział, teraz też widział, spojrzenie, jakim Amerykanin obrzucił najpierw jego portfel, po któ-rym widać było, że rzadko bywa w nim większa suma pieniędzy, a potem jego całego od stóp do głów. – Ależ proszę pana, dla mnie to drobiazg! – powiedział też niezbyt zręcznie Ted; niepo-zorny młodzik czerwieniący się bezustannie wzbudzał w nim ciągle lekką irytację. – To jest naprawdę moja sprawa – dodał. – To jest, proszę pana, nasza sprawa! – wybuchnął Filip. – Moja i... Już dłużej nie mógł. Wstał. – To ja lepiej sobie pójdę – powiedział i kłaniając się niezgrabnie wybiegł z pokoju. To też odczuwał jako zdradę wobec Irmy. Powinien zostać, zostać do końca, poznać za-mierzenia amerykańskiego prawnika, powinien zostać, być czujnym. Jaki to palący wstyd być przekonanym, że zrobiło się z siebie pośmiewisko! Co sobie o nim pomyśli matka Irmy? Miała oczy ciepłe, rozumiejące, z domieszką jakiegoś nie pozba-wionego wyższości współczucia; Filip coraz lepiej rozumiał, dlaczego Irma nie mogła jej czasem znieść, dlaczego nie złożyła swego jak to nazwała pohańbienia, swego bólu na jej barki, by stał się wspólnym ciężarem do dźwigania, dlaczego wolała dźwigać go sama. Jak mógł tak się zachować! Przez cały czas mówił nie to, co chciał powiedzieć, dał się wmanew-rować w jakąś idiotyczną rywalizację, myślał nie o Irmie, a o sobie. O sobie! On, który tak niedawno powiedział, że oddałby za nią życie. Ale to była prawda! Odkrył jednak teraz, w męce i wstydzie odkrył jeszcze jedną prawdę: że choć ciągle się usuwał w cień, usuwał na drugi plan ze swoją miłością, chociaż nawet nie śmiał myśleć, że ona może kiedyś go poko-cha, odpowie na jego miłość, jednak gdzieś w najtajniejszych zakamarkach duszy piastował cichą, nie wyznawaną nawet samemu sobie nadzieję, że Irma będzie jego... To odkrycie było prawdziwym wstrząsem. A tu zjawił się z dalekiego świata piękny, wytworny mężczyzna i jej serce zabiło. Dokład-nie tak pomyślał: jej serce zabiło dla niego. I może lepiej, iż nie wiedział, że to nie serce, lecz jej ciało ogarnął płomień. Nie wiedział tego, lecz kiedy wywoływał przed sobą tę męską twarz, nie mógł nie pomyśleć, z jakim upodobaniem muszą na niej spoczywać oczy kobiet. Odkrył, jak bardzo on, taki pewny, że odcieleśnił swą miłość, pragnie tej dziewczyny. Nie od razu udało mu się odsunąć od siebie słodką świadomość, że jest to dziewczyna z krwi i kości. Jego miłość miała ciało. Całe noce leżał bezsenny, trawiony gorączką, którą ukoić może tylko spełnienie, a przecież nawet nie dotknął jej ust. Spędzali razem całe godziny, patrzył na nią, chłonął wzrokiem każdy szczegół jej postaci, nieraz przymykał oczy, by nie zauważyła ich wyrazu, aż przyszedł wreszcie moment gorzkiej prawdy: wcale nie musiał przymykać oczu. Ona niczego nie zauważała, nie zauważyłaby nic, gdyby nawet cały drżał z namiętności. Jak boleśnie zapamiętał ruch, jakim odtrąciła jego rękę, którą niby przypadkiem, w rozmowie, położył na jej kolanie. Strąciła ją niecierpliwie, nieuważnie, jakby to była mucha lub zeschły liść. A może jednak coś zauważyła, bo wkrótce po tym incydencie zaczęła mówić, jak płaska i zwierzęco wstrętna jest fizyczna strona miłości, słuchał jak zbity pies i czuł się brudny, bo wziął do siebie tę płomienną przemowę oraz wstręt, który skaził jej rysy, a ona w owym mo-mencie pomyślała przelotnie o profesorze Wirskim, o tych jego ustach wypukłych i ośli- zgłych, jakby napuchniętych w ohydnie łakomym wyrazie. Zrozumiał i zaakceptował w po-korze, że miłość była dla niej związkiem dwóch czystych dusz, mistycznymi zaślubinami. Prowadziła go za sobą na szczyty, podążał za nią coraz bardziej (jak się zdawało) odciele-śniony, czasem brakowało mu tchu i miewał zawroty głowy, szedł za nią, lecz długo jeszcze, jak często to robił w czasie jej monologów na rozmaite tematy, pochylał głowę w milczącym oporze, w cichości ducha myślał, że miłość, aby była pełna i prawdziwa musi mieć ciało. Nigdy tego nie przeżył inaczej niż w marzeniach (w gruncie rzeczy dwudziestoczteroletni Filip Niemcewicz był nie mniej, a może nawet bardziej dziewiczy niż Irma), miał jednak traf-ną intuicję, przeczucie, czym może być, czym powinno być cielesne obcowanie dwojga ko-chających się ludzi. Próbował, owszem, raz i drugi próbował coś z tej intuicyjnej wiedzy przekazać Irmie, przekonać ją, że się myli, lecz słowa, zamierały mu na ustach pod błyskami pogardy w ukochanych oczach. Wstał i zaczął przemierzać halę dworcową nerwowymi, spiesznymi krokami, niby ścigany człowiek. I takie robił wrażenie: człowieka ściganego. I on uciekał. Uciekał od myśli i słów, które na strzępy rwały jego miłość, które znieważały Irmę, którymi brutalnie strącał z piede-stału ukochaną dziewczynę. „Życie jest ponurą żałosną przygodą” – powiedziała. Ponura, żałosna przygoda. Od której tylko on sam jest bardziej żałosny. Głupi i żałosny! „Jestem głupia i żałosna. Głupia i żałosna” – słowa wypowiedziane z rozpaczliwą zaciętością, po prostu zastąpiły drogę gorączkowo maszerującemu wzdłuż i wszerz dworcowej hali Filipowi. A może bardziej niż słowa – oczy, przyćmione bólem i wstydem, ta zmieniona twarz, twarz, która nie potrafiła ukryć jątrzącej duszę męki. Taka była młoda i bezbronna, tak straszliwie ugodzona, czego ty od niej chcesz, Filipie, czego ty od niej chcesz? Dlaczego ją opuściłeś? Nagle zabrakło mu powietrza. Czy mu kiedykolwiek cokolwiek obiecywała? Czy mu robiła jakiekolwiek nadzieje? Nig-dy. Była głęboko uczciwa i – była wolna. Miała pełne prawo pokochać, kogo chce. To on nie był do końca uczciwy w swoich zapewnieniach, że nie chce nic dla siebie, że ważne jest tylko to, by ona była szczęśliwa, by zdobyła to, czego pragnie. Nie powinien tak mówić, powinien był wiedzieć, że niepodobieństwem jest dla kochającego nie pragnąć wzajemności, w cichości ducha nie liczyć na nią. To wszystko było piękne, gdy przebywali sami na tej głuchej wsi, gdy w pewnym sensie miał ją tylko dla siebie. Nie wytrzymał pierwszej próby: zjawił się ktoś inny i błędny rycerz Filip Niemcewicz wdeptał w błoto wstążkę, którą obdarowała go pani jego serca, szalony z zazdrości myślał nie o niej, a o sobie. Tylko o sobie! Opuścił ją w tak straszliwej potrzebie. Wyszedł na zewnątrz i przysiadł na murku, blady, znękany. Bezmyślnie gapił się na długi sznur taksówek. Na przystanek przed dworcem podjechał autobus, wyrzucając czarne spaliny, i Filip wyrwany ze swego zapatrzenia wstał. Poszedł do tramwaju i pojechał z powrotem na plac Narutowicza. Z bijącym sercem, lecz pełen determinacji nacisnął dzwonek. Pani Osso-wiecka otworzyła. – Dobrze, że wróciłeś – rzekła z nie ukrywaną radością. Spojrzawszy w jego przemienioną twarz od razu wiedziała, jak wielkie odniósł nad sobą zwycięstwo. I nagle, w swej wielkiej radości pojęła coś, co uszło dotychczas jej wnikliwemu wsłuchiwaniu się w siebie: że zawsze pragnęła mieć syna, takiego syna właśnie. Inspektor Andrzej Rudziński był wysokim, postawnym mężczyzną, znanym ze swego za-miłowania do porządku i – skórzanych marynarek, w których mu zresztą było wyjątkowo do twarzy. Wyglądał na tego, kim był: na inspektora policji. Lubił żartować, że dzięki temu wy-glądowi właśnie przeszedł pomyślnie weryfikację funkcjonariuszy MO i przeistoczył się w inspektora policji. Prawdą jest jednak, że był człowiekiem głęboko uczciwym i bezkompro-misowym, co życia w milicji bynajmniej mu nie ułatwiało. W policji zresztą też. To, że chciał tak wyglądać, nie świadczyło o jego kabotyństwie, a o potrzebie porządku. Inspektor Rudziń-ski lubił sprawy jasne i swoim absolutnie jednoznacznym wyglądem pragnął się przeciwsta-wić grze pozorów, która nazbyt często sprawiała, że człowiek niewinny wyglądał na zbrod-niarza, a zbrodniarz robił wrażenie kogoś o nieposzlakowanej uczciwości. Potwierdzało się to zwłaszcza w przypadku kobiet. Dlatego inspektor Rudziński niechętnie prowadził śledztwo w sprawach, w których oskarżoną była przedstawicielka płci pięknej, tym bardziej że wyniósł z domu rzadki w dzisiejszych czasach szacunek dla kobiet, co było zasługą jego matki, którą poważał i cenił jak nikogo na świecie. Sprawa Sabiny Holz, a raczej sprawa Irmy Ossowieckiej od początku budziła w nim opo-ry, z którymi walczył, miał bowiem być bezstronny, jego zadaniem było dostarczenie faktów i tylko faktów, a tymczasem w żaden sposób nie potrafił uwierzyć w winę tej szczególnej dziewczyny. Tym bardziej że faktów, czyli bezspornych dowodów, jak od początku nie było, tak nie przybywało, mimo że szukał ich tym gorliwiej, im bardziej intuicyjna ocena podpo-wiadała mu, że aresztowano niewłaściwą osobę, że Irma Ossowiecka nie jest morderczynią, a ofiarą. Nie sądził, by w ogóle doszło do aresztowania jej, gdyby nie wysoce obciążające, acz głównie poszlakowe zeznania profesora Wirskiego, wsparte równie obciążającymi zeznaniami niektórych kolegów Irmy, a zwłaszcza asystenta Jana Filińskiego. Obydwaj panowie – jeden ze swymi gładkimi manierami światowca, drugi zręcznie operujący bronią autoironii – pozornie broniąc dziewczyny, oskarżali ją każdym słowem. W inspektorze Rudzińskim budzili jak naj-gorsze uczucia, a także umacniające się w miarę upływu czasu podejrzenia. Jako wzorowy in-spektor policji zachowywał je dla siebie. Jego protokoły z początkowych przesłuchań i faz śledztwa lądowały na biurku prokuratora Okołowicza i na tym kończyła się jego rola. Prokurator byt młody, podobnie jak sędzia, który wylosował sprawę po nieoczekiwanej re-zygnacji sędziego Czajkowskiego, o ile to była naprawdę rezygnacja! Obaj mieli sporą wie-dzę teoretyczną i niewiele doświadczenia, zarówno w prowadzeniu takich spraw, jak i życio-wego, co w tym wypadku nie było bynajmniej obojętne. Pełnym zaufaniem natomiast in-spektor obdarzał mecenasa Wileńskiego i w duchu miał nadzieję, że poradzi on sobie i z mło-dym prokuratorem, i młodym sędzią, a także z rodzicami Sabiny Holz, których zakulisowe działania i próby wywierania nacisków, zwłaszcza mobilizowanie opinii publicznej przeciw oskarżonej, nie uszły jego uwagi. W zasadzie był dobrej myśli; nie sposób skazać kogoś na podstawie faktu, że w dniu morderstwa znajdował się w miejscu, gdzie było popełnione. Faktem było jednak również to, że Irma Ossowiecka, która przyznała, że w Ogrodzie Saskim była, tyle że nie w godzinach, kiedy popełniono zbrodnię, nie potrafiła wskazać nikogo, kto by mógł to potwierdzić, nie miała żadnego alibi. Inspektor Rudziński był przekonany, że sprawa zostanie umorzona w powodu braku dowodów, co oznaczało, że Irma Ossowiecka wprawdzie wyjdzie na wolność, lecz dopóki nie zostanie znaleziony właściwy sprawca, bę-dzie niewinna tylko w oczach prawa, niekoniecznie w oczach ludzi, zwykle chętniej węszą-cych zło w człowieku niż dobro. Tego dnia, a był to dzień bliski rozprawy, gdyż Irma Ossowiecka nagle zaczęła zadziwia-jąco szybko przychodzić do zdrowia, inspektor Andrzej Rudziński przyszedł do pracy w pa-skudnym nastroju i to najwyraźniej bez żadnego powodu. Bystre niebieskozielone oczy pa-trzyły chmurnie, co widząc koledzy i podwładni schodzili mu z drogi. – Stary ma dziś zły dzień – powiedział młody aspirant. – Gryzie się – mruknął protokolant. – Sprawą tej małej? – Yhm. Sam bym się gryzł, gdybym prowadził to śledztwo. Ciągle pływa, a prokurator domaga się dowodów. Inspektor zamknął się w swoim pokoju i jakby pragnąc ukarać się za to niczym nie uza-sadnione złe samopoczucie, zabrał się do znienawidzonej roboty papierkowej. Siedział tak z godzinę, ukrywając swój zły humor z kłębach tytoniowego dymu, gdy zadzwonił telefon. – Rudziński, słucham. – Panie inspektorze – odezwał się w słuchawce podekscytowany głos – jakaś chce się z panem zobaczyć. Pilnie! Próbowałem ją spławić, bo wygląda... sam pan inspektor zobaczy jak wygląda! Ale się uparła. Mówi, że w sprawie tego trupa z Ogrodu Saskiego. Dosłownie tak powiedziała. – Dawaj ją tu natychmiast – powiedział inspektor Rudziński i odłożył słuchawkę z uczu-ciem, że to coś, co dziś od rana zdawało się wisieć nad jego głową, za chwilę spadnie. I to nie tylko na jego głowę. Instynktem doświadczonego policjanta wyczuł, że w drepczącej w kółko sprawie o zamor-dowanie Sabiny Holz nastąpi zaraz znaczący zwrot. Nie mylił się, nic mu jednak nie powie-działo, że będzie to tylko kamyk, który poruszy lawinę, nada nowy obrót sprawie, w której od tej pory sensacja będzie goniła sensację. Młoda kobieta, a raczej dziwne stworzenie wprowadzone do gabinetu inspektora, w ni-czym nie przypominało kamyka, choć miało w sobie pewną sztywność manekina z wystawy bazarowego butiku. Głowę uczesaną w tak zwany koński ogon zdobiła wielka złota kokarda. Złote również były długie buty pozostawiające między sobą, a brzegiem obcisłej dżinsowej minispódniczki tylko kilkanaście centymetrów ciała ubranego w przyozdobione motylim wzorkiem rajstopy. Motylkami ozdobiona była również oprawa okularów wymyślnego kształtu. Z uszu zwisały długie, błyszczące klipsy z Jablonexu. Na szczupłej twarzy dwie plamy sztucznych rumieńców wyglądały jak nalepione. Musiała zlać się od stóp do głów pol-skimi perfumami Curara, dla których nazwę wymyślił zapewne ktoś, kto nie wiedział, co to jest kurara, albo też ta straszliwa trucizna kojarzyła mu się z duszącym zapachem. W każdym razie po kilku zaledwie minutach pokój inspektora wypełnił się mdląco- słodką wonią. Prze-dziwnie wystrojona młoda kobieta nie miała jednak w sobie nic słodkiego. W jej oczach za szkłami frymuśnych okularów była agresja, stalowe błyski zdawały się drapać szkło. Nie pro-szona usiadła, zakładając wysoko nogę na nogę, celując w inspektora złocistym czubkiem buta. – Słusznie myślałam, że od milicji grzeczności oczekiwać nie można. Ten pana straż... – Pani się nazywa? – przerwał inspektor. – Niby co? – Pytam, jak pani się nazywa. Imię, nazwisko. Data urodzenia. Zawód. – A co to, ja ankietę personalną wypełniam? Skończyły się ankiety personalne, teraz jest kapitalizm, znam swoje prawa! – Bez uwag proszę. Ja zadaję pytania, pani odpowiada. W przeciwnym wypadku każę pa-nią wyprowadzić. Mogę też panią aresztować za obrazę władzy. – Mówili mi, że milicja... – Policja, proszę pani. Powinna to pani wiedzieć, skoro pani tak dobrze wie, w jakim ustroju żyjemy. – Pewno, że wiem. Mam firmę. Polonijną zagraniczną. Kapitał 13 miliardów. – Imię? – Mariola. – Nazwisko? – Szymczyk. To znaczy z męża. – Panieńskie? – Spyra. – Data urodzenia? – l stycznia 1961. – Gdzie? – W Wólce Radzymińskiej. – Zawód? – Mówiłam, że mam firmę! Z mężem. Ale ja prowadzę. Ja się, proszę pana, na pieniądzach znam. – Cel pani wizyty? – Jakiej wizyty? – W jakiej sprawie pani się do nas zgłosiła? – Aha. Mówiłam temu strażnikowi. W sprawie tego trupa z Ogrodu Saskiego. – Rozumiem, że ma pani dla nas jakąś informację? – Co mam? – Że pani coś ma dla nas. – Aha. Mam. Przyniosłam – zagryzła wargę i na chwilę stała się bardzo młoda – przynio słam ten szalik. Nic z tego nie wyszło, może dlatego, że to nie sznur. –Jaki szalik?! Sięgnęła do torby, wyjęła celofanową torebkę, w której było coś barwnego i podała in-spektorowi. Wewnątrz znajdował się wytworny, wąski, kaszmirowy szalik. Mariola Szym-czyk patrzyła nań z wyraźną odrazą i jakby z pretensją. – Byłam pewna, że przyniesie mi szczęście! – powiedziała. – Do rzeczy. Skąd pani ma ten szalik i co on ma wspólnego ze sprawą zabójstwa Sabiny Holz? – Jakiej Sabiny Holz? – Tak nazywała się dziewczyna, której, jak pani to określiła, trupa znaleziono w Ogrodzie Saskim. – Aha. – Pytałem, co to ma wspólnego z zabójstwem... – Jak to co? Śmieszny pan jest! Przecież ktoś ją, tę Sabinę jakąś tam, tym szalikiem udusił, no nie? Ręka protokolanta zatrzymała się nad maszyną. Inspektor Rudziński, opanowując się z najwyższym trudem, pochylił się do przodu. – Proszę pani, to co pani powiedziała, to bardzo poważna sprawa. Proszę pamiętać, że pani zeznaje do protokołu. – Zeznanie podatkowe to mój mąż wypełnia – rzekła urażona. – Ale ja sprawdzam! Ja mam lepszą głowę do pieniędzy niż on. – Skąd pani ma ten szalik? – Jak to skąd? Zabrałam z tego trupa. Już nie był jej potrzebny, nie? – Zabrała pani! Dlaczego pani to zrobiła? Pochyliła głowę, złoty motyl na czubku majtnął jakoś żałośnie. Nerwowo zmięła pasek torby, po raz pierwszy zdradzając oznaki wyraźnego pomieszania, ba, silnego poruszenia. Milczała. – Pytam panią, dlaczego pani zabrała ten szalik?Uniosła głowę i przygryzła wargę. – Mąż mnie zdradza – wyznała wreszcie. – Zmówił się z taką jedną z „Kolorado”, znaczy z tej firmy. Ale jego niedoczekanie! Pieniądze są moje! – Mam rozumieć, że zabrała pani ten szalik, bo zdradza panią mąż? Przytaknęła energicz-nie głową, złoty motyl błysnął zwycięsko. – Myślałam, że to będzie na szczęście. Bo przecież sznur zdjęty z powieszonego szczęście przynosi, nie? Ale ten cholerny szaliczek... Nadaje się, ale w sam raz do uduszenia kogoś! Jakiejś lafiryndy z „Kolorado”, cha, cha! – roześmiała się z wściekłością. – Proszę pani, proszę się skupić. Jak to się stało, że znalazła się pani wówczas w Ogrodzie Saskim i... – Zwyczajnie się stało. Ktoś mi doniósł, że oni spotykają się w Ogrodzie Saskim. I że wła-śnie mieli być tego dnia, więc poszłam. I cieszyłam się, że wieczór był zimny, bo się tej dziwce amorów odechce. – Ale przecież zwłoki leżały w krzakach. – A co pan myśli, że ja ich w otwartych alejkach szukałam? – przerwała z dawną hardo-ścią. – Cudzołożnik świata się boi, a mój się boi, bo ta dziwka za skórę mu zalazła, ale kasę ja trzymam i ja dałam magazyny. To moje! Więc zaglądałam w każde ciemne miejsce. Ale ich nie znalazłam. Na jego szczęście. Za to znalazłam tego trupa. – Nie bała się pani? – Niby czego? – No, tego trupa. – Czego się miałam bać? Trup to trup. Człowiek jak zwierzę, żyje i umiera. Na wsi czło-wiek od małego napatrzył się na śmierć. Przyjechała do nas kiedyś letniczka, jeszcze mała byłam, ze 13 lat. Miałam małego kotka, ona go bardzo lubiła. Kiedyś tego kotka wzdęło i zdechł. A ona akurat na podwórku siedziała. Wzięłam więc go za nogi, niosę i mówię: nie ma kotka. A ona napadła na mnie, jakbym sama tego kotka zabiła! Że jak mogę tak spokojnie, że go tak trzymam za nogi. A za co miałam go trzymać? Sztywny był! Więc trup to trup. Pode-szłam blisko, bo najpierw widzę kobieta leży, po ciemku nie widziałam dobrze, to pewnie ta dziwka z „Kolorado” myślę i walę prosto na nią. No i widzę jakaś baba, może też dziwka, kto ją wie. Patrzę, sztywna, uduszona szalikiem. Więc sobie pomyślałam, że wezmę ten szalik, wąski jak sznur, a sznur powieszonego szczęście przynosi, nie? – Ale – podniosła rękę do oczu i otarta łzę – guzik z tego miałam, nie szczęście. Czekam ja na to szczęście, czekam, a mój przychodzi i rozwodu żąda. Takie mi pieskie szczęście przyniósł ten szalik uduszonej! – Dlaczego nie zgłosiła pani na policję, że znalazła pani zwłoki? To było pani obowiązkiem. – Obowiązkiem porządnego człowieka jest trzymać się z daleka od milicji. – Policji. Więc dlaczego pani teraz do nas przyszła? Siąknęła nosem i znowu otarła łzę. – Bo pomyślałam sobie, że jak go oddam komu trzeba, to złamię zły urok i mąż do mnie wróci. Inspektor Andrzej Rudziński w zamyśleniu oglądał szalik. Coś się tu wyraźnie nie zga-dzało. Ten szalik powinien być zmięty, może pokrwawiony, na szyi denatki były zadrapania, widocznie usiłując odciągnąć zaciskającą się pętlę przeorała sobie szyję paznokciami. A tu – nic. Gładki, jakby prosto ze sklepu. Przesuwał go w rękach, jakby chciał odczytać tajemnicę zapisaną być może w delikatnym wzorku wytłoczonym na materiale. Nagle drgnął. Zrozu-miał. – Pani go uprała, prawda? Spojrzała zdumiona. – Pewnie, że uprałam! Moczyłam go we wodzie ze dwie godziny. – Ale dlaczego?! – Jak to dlaczego? Brzydziłam się, nie? Inspektor Rudziński już nie zapytał, czy pani nie słyszała o karalności zacierania śladów zbrodni. Nie, nie zadał tego pytania. Nie zadał już żadnego pytania. Podał Marioli Szymczyk protokół przesłuchania. – Proszę to przeczytać i podpisać, że jest zgodny z prawdą. Wzięła arkusz papieru nieuf-nie, jak człowiek, który się boi każdego urzędowego pisma. W miarę, jak czytała, jej twarz zalewał rumieniec, walcząc o lepsze z plamami różu. – Wyście to zapisali, co ja mówiłam? Wszyściutko? – Uprzedzałem, że zeznaje pani do protokołu. – Tu jest każdziusieńkie moje słowo! – Więc proszę podpisać i być do dyspozycji sądu. Dostanie pani wezwanie. – Ja? Wezwanie! – Jest pani świadkiem w sprawie o morderstwo. „Bardzo ważnym świadkiem” – dodał w myśli, ale głośno tego nie powiedział. Byt zmę-czony i zatroskany. Powinien się cieszyć, gdyż miał wreszcie coś więcej niż poszlakę. To już był dowód, choć fakt, że szalik został uprany, redukował do minimum jego wartość dowodo-wą: dobry adwokat bez trudu się z tym upora. – Dawno nie widziałem takiego prymitywu – rzekł, ciągle lekko oszołomiony protokolant. Ale myślę, że mówiła prawdę. Inspektor Rudziński podzielał tę opinię. Mariola Szymczyk, współwłaścicielka firmy po-lonijno-zagranicznej mówiła prawdę: była zbyt prymitywna, aby to wszystko wymyślić. A ten szalik, piękny kaszmirowy szalik mógł należeć do kobiety. Albo do wytwornego, noszącego się trochę ekstrawagancko mężczyzny. Irma Ossowiecka, która na żadne pytania teraz nie odpowiadała inaczej, niż w porozumie-niu ze swoim adwokatem, nie powiedziała tak, jak by powiedziała, gdyby mecenas jej nie pouczył: to jest mój szalik. Powiedziała pouczona: miałam szalik taki jak ten. Niestety, wśród jej rzeczy i tych, które miała u matki, i tych, które zabrała do Nepli, takiego szalika nie było. Kiedy Irma Ossowiecka składała wyjaśnienia przed sądem, w dniu rozprawy, nikt z tych, co ją znali, a zwłaszcza tych, co ją znali bliżej, nie miał wątpliwości, że jest całkowicie prze-mieniona. Promieniował z niej jakiś wewnętrzny spokój, który łagodził emanujące zawsze z całej jej postaci wrażenie chłodu. Czuło się, że tę złotowłosą, brązowooką dziewczynę wy-pełnia teraz siła zrodzona ze zwycięstwa. Ze zwycięstwa nad odbierającym rozum zamętem sprzecznych doznań. Była bardzo blada, bardzo spokojna i – bardzo piękna. Pięknością szla-chetną, narzucającą mimowolny szacunek. „Gdyby chciał to dostrzec – myślała Soledad siedząca wraz z sędzią Kazimierzem Czaj-kowskim daleko w głębi szczelnie wypełnionej sali – gdyby Ted chciał to dostrzec, miałby teraz jak na dłoni różnicę między twarzą tej dziewczyny a twarzą Juany Winter, matki Grega. Ma tu wszystko jak na dłoni”. Irma natychmiast wzbudziła jej sympatię. Taką z pozoru niczym nie uzasadnioną, od pierwszego wejrzenia. Sympatię i głębokie współczucie. „Ted ma absolutną rację, ona nie popełniła tej zbrodni” – pomyślała i odwróciwszy głowę ku sędziemu Czajkowskiemu, bo patrzył na nią, spostrzegła w jego oczach, że wie, o czym ona myśli i to ich jeszcze bardziej zbliżyło. Sędzia Czajkowski i Soledad też polubili się od pierwszego wejrzenia. Ten stary kawaler, który od kobiet stronił i trochę się ich bał, nie oparł się aurze zmysłowości otaczającej tę nie-zwykle atrakcyjną kobietę niby miękkie futro. Sędzia z niejakim zaskoczeniem stwierdził, że w obecności tej kobiety, z którą skądinąd świetnie mu się rozmawiało, odczuwał pożądanie; raz po raz niby fala przypływu szturmowało zlodowaciałe przestrzenie jego ciała, które nigdy, nawet w młodości nie było plażą poddającą się namiętnie pieszczocie gorących, zaborczych fal. Były to doznania zaskakująco nowe i sędzia pomyślał, że Kevin Condor w swoich na-stępnych książkach będzie inaczej niż do tej pory traktował kobiety, doprawdy inaczej! Zwłaszcza bohaterkę książki, którą właśnie zaczynał pisać. Nie była to Soledad, ale obdarzył ją jej wyglądem i tym zniewalającym seksapilem. Teraz jednak, choć siedziała blisko, wy-chylona ku niemu tak, że zapach jej włosów owiewał go całego (podjął się tłumaczyć na an-gielski wszystko, co w czasie tej bulwersującej rozprawy będzie powiedziane), świadom tego zapachu myślał jednak głównie o tym, jak proroczą wizję miał w swojej powieści o asystent-ce profesora Kindlessa. Do najdrobniejszych szczegółów powtarzało się tu wszystko, a zwłaszcza to, że składająca zeznania przed sądem asystentka była podobna do Irmy Osso-wieckiej: taka sama twarz, która wzruszała i która narzucała szacunek emanującą z niej siłą. Wyraz tej twarzy zbijał z tropu ludzi. Zasiedli tu na sali, aby sycić swoją zachłanną, niezdro-wą ciekawość, a oto już na samym początku, ledwo oskarżona dziewczyna zajęła swoje miej-sce, nieoczekiwanie i bez ich udziału coś zaczęło się przetasowywać w mrokach ich podświa-domości, nabierać niepodejrzewanego kształtu. Irma Ossowiecka miała nieprzychylną prasę i to nie tylko za sprawą „Skandali” . Dzienni-karze, jak to niestety często bywa, sugerowali, że jest winna (tu już wyraźnie zaznaczał się wpływ Artura Holza, ojca Sabiny) i bynajmniej nie kreowali jej na ofiarę zazdrości; przed-stawiali Irmę jako osobę zimną i wyniosłą, która z precyzją właściwą jej ścisłemu umysłowi zaplanowała swój czyn i bez skrupułów zabiła będącą w trzecim miesiącu ciąży rywalkę. Ted Skorsky próbował temu przeciwdziałać. Artykuły powstałe z jego inspiracji nawołujące do opamiętania i nie ferowania wyroków a priori odnosiły skutek odwrotny do zamierzonego. Sabinę Holz dziennikarze wykreowali na boginię; sam czar i sam urok, fascynująca piękność, przy której niepozorna Irma Ossowiecka nie miała żadnych szans. Jakoś nikogo nie szoko-wało, że była w ciąży nie mając męża i nikt jakoś nie zastanawiał się nad tym, z kim w tę cią-żę, tak obciążającą konto mordercy, zaszła. Profesor Wirski w śledztwie przyznał, że owszem, Sabina Holz bardzo mu się podobała („Komu by się nie podobała taka dziewczyna!”), i że, owszem, flirtował z nią lekko, pół żar-tem, pół serio, co było raczej jego zwykłym sposobem bycia ze studentkami niż celowym uwodzeniem. Kto mógłby być ojcem jej dziecka, nie wiedział. Nie wiedział w ogóle, tak twierdził, że była w ciąży. Nikt nie wiedział, nawet jej rodzice. Przyjęto jednak jako fakt oczywisty, że Irma wiedziała. Nie, nie udało się zniweczyć aury sensacji i skandalu, jaka pa-nowała od momentu aresztowania Irmy Ossowieckiej do dnia rozprawy. Artur Holz wchodząc na salę sądową mógł być zadowolony. Znał oczywiście Irmę, bywała w ich domu jako koleżanka szkolna Sabiny, więc znal ją i – nie lubił jej. Tata Holz miał zwy-czaj podszczypywać co ładniejsze koleżanki swojej córki, lubił niby przypadkiem kłaść rękę na kolanie, muskać palcami odsłonięty kark. Z Irmą też próbował. I – choć przesadą byłoby twierdzić, że do końca życia zapamięta wzrok, jakim go obrzuciła, przez całe lata nie mógł się pozbyć urazy i – przeświadczenia, że to jest zimna, niedobra dziewczyna, po której można się wszystkiego spodziewać. Jego żona zaś, matka Sabiny, która Irmę traktowała z łaskawą po-błażliwością bogatej damy, nie mogła jej darować, że o tyle przewyższyła, prześcignęła w osiąganiu błyskotliwych sukcesów jej światową, zasługującą na wspaniały los córkę. To Sa-bina, Sabina Holz miała być chlubą Wydziału Fizyczno-Matematycznego UW! A oto Irma niczym szczególnym się nie wyróżniająca, poza tym, że budziła we wszystkich antypatię – zrobiła olśniewającą karierę. Cóż z tego, że odeszła, zaszyła się gdzieś na wsi. Pani Holz była przeświadczona, że to tylko jakiś reklamowy chwyt, by wzbudzić jeszcze większe zainteresowanie swoją osobą. – Od razu, jak ją tylko zobaczyłam – mawiała teraz – pomyślałam, że taka idzie po trupach. Sabina Holz, podobnie jak Irma Ossowiecka była jedynaczką i w przeciwieństwie do Irmy była tzw. dzieckiem nie chcianym. Rodzicom jej, którzy lubili się bawić i często wyjeżdżali za granicę, dziecko przeszkadzało. Mała więc rosła dość samotnie, zdana na opiekę kolejnych gospoś. Miała wszystko. Oprócz miłości rodziców. A kiedy wyrosła na bardzo piękną dziew-czynę – ojciec zaczął ją dostrzegać i zaczął być z niej dumny. Matka natomiast przeżywała klasyczną zazdrość kobiety, która była niegdyś ośrodkiem zainteresowania (to po niej Sabina odziedziczyła swą ciemną urodę femme fatale), a teraz widzi, jak jej własna córka przejmuje berło. Widziała w niej swoje własne wcielenie, lecz to nie była ona, Regina Holz. To była jej córka, Sabina. Pani Holz pocieszała się w skrytości ducha tym, że zawsze miała zgrabne nogi, jedyny szczegół, którego Sabina po niej nie odziedziczyła. Świadoma swej urody Sabina, bardzo nad tym bolała. Znajomi państwa Holz, którzy świetnie bawili się rywalizacją między matką a córką, zaobserwowali, że kiedy były gdzieś razem, pani Holz siadała w taki sposób, by jej nogi były jak najkorzystniej wyeksponowane. Lubiła też rozprawiać o tym, jakim nie-przezwyciężonym magnesem dla mężczyzn są nogi kobiece, mówiąc to poprawiała doskonale równy szew na pończosze. Ambicje miała jednak dla tej córki wielkie i fakt, że zginęła ona w taki sposób, że znaleziono ją gdzieś w krzakach, uduszoną, pozostawioną jak zdechłego psa – to była nie tylko tragedia. To był policzek. To była hańba. Pani Holz, dla której omotanie i zdobycie takiej osobistości, jak profesor Wirski było czymś niesłychanie cennym, nie miała wątpliwości co do winy Irmy. Nie miała! „Sprytnie to sobie zaplanowała – myślała, patrząc na Irmę podchodzącą do wyznaczonego dla niej miejsca. – Prawie jej się udało! Gdyby nie Arnold i gdyby nie Artur...” W czasie tygodni po aresztowaniu Irmy stosunki państwa Holz z profesorem Arnoldem Wirskim, do tej pory dość zdawkowe, głównie brydżowe, bardzo się zacieśniły. Zwłaszcza stosunki pani Holz – podstarzały lowelas należycie ocenił jej piękne nogi. Spojrzała więc na Irmę z nienawiścią, a potem przeniosła wzrok na profesora i coś, co zo-baczyła w jego oczach zwróconych na oskarżoną, sprawiło, że poczuła dziwny niepokój. Pani Holz była powierzchowna, ale nie była głupia. Mężczyzn, a do tej pory krążyli wokół niej, znała dobrze. Zwłaszcza takich podstarzałych lowelasów jak Wirski. Wyraz oczu profesora utkwionych w rozpoczynającej składać zeznania dziewczynie wstrząsnął nią: były to oczy kocura patrzącego na schwytaną mysz, osaczoną po długim, cierpliwym czatowaniu. Była w nich okrutna satysfakcja i – wyraźnie wyczuwalny cichy chichot. Satysfakcja! Satysfakcja i – ledwo maskowana pycha. Irma bynajmniej nie była drżąca i przerażona jak mysz, a spojrzenie profesora oprócz pani Holz zauważył jeszcze ktoś. Zauważył je nie przypadkiem, gdyż pilnie obserwował profesora, również Ted Skorsky. Jest rzeczą pewną, że gdyby Wirski odwrócił głowę i napotkał oczy Teda, malująca się w nich zimna determinacja przyprawiłaby go o lekki – profesor Wirski był bardzo pewny siebie, a raczej swej oceny Irmy – niepokój. Patrzył jednak na Irmę. A Irma nie patrzyła na niego, choć była świadoma tych wszystkich twarzy wokół, a przede wszystkim tej, z której czerpała spokój i siłę, twarzy czarnowłosego nowojorskiego prawnika, który przybył do Polski w tym właśnie, a nie innym momencie, jakby specjalnie po to, by ją wyciągnąć ze strasznych tara- patów, w jakich się znalazła, po to, by na wpół zamordowana, zawróciła ku życiu. A zawróciła całą sobą, gwałtownie, niepowstrzymanie, jakby to wszystko, co w niej latami drzemało w uśpieniu, wzięło nagły, triumfalny odwet. Lekarze, dla których ten przypadek ciągle pozostawał zagadką, nie mogli się nadziwić, w jakim tempie ta zdawało się umierająca, a w każdym razie nie zdradzająca najmniejszej chęci życia dziewczyna, wracała do zdrowia. Rozkwitała po prostu i tylko ona wiedziała, jakimi sokami syciło się jej ciało, któremu po-zwoliła wreszcie zaistnieć, które zaczynało kochać, które sprawiało jej niepodejrzewaną ra-dość. Czasami aż chciało jej się śmiać z samej siebie, z tego, co jej się przydarzyło, z tego, co się z nią dzieje. Co się w ogóle dzieje. Była na samym dnie. A jednak od dnia, kiedy Ted Skorsky wszedł do izolatki więziennej i usiadł przy jej łóżku, nie czuła tego. Była wielka, bezrozumna radość. Bezrozumna, bo prze-cież nawet nie musiała widzieć tego człowieka, który ją obudził do życia. Właściwie nie wi-dywała go: najczęściej przychodził w jego imieniu mecenas Wiloński, którego tolerowała, ponieważ przysyłał go Ted, bo to było częścią planu ustalonego przez Teda. Ted Skorsky był w niej, w jej ciele, które pragnęło. Pragnęło pragnieniem, które szybko przestało być chęcią wtulenia się do bólu, w mocne męskie ciało, a stało się po prostu niezwykle silnym poczu- ciem własnego istnienia w ciele, rozkoszowaniem się własną cielesnością i doznawaniem świata poprzez ciało. Syciła się sokami, które w nim krążyły. Czasem więzienna prycza za-mieniała się w łąkę, na której leżała z rozrzuconymi ramionami, twarzą ku niebu, pełna do-sytu, szczególnego zaspokojenia. I wtedy czasem, przelotnie wraz z łąką i niebem, które w nią, otwartą, wchodziły, zjawiała się twarz Filipa. Odsuwała ją szybko. Teda Skorsky’ego naprawdę nie musiała w tym szczególnym okresie widzieć. Ale chciała. Chętnie widziała matkę, mecenasa Wileńskiego i chętnie zobaczyłaby jeszcze parę osób, na przykład Wańczuków, o których wiedziała, że są po jej stronie, że są jej życzliwi. Tylko Fili-pa widzieć nie chciała. Filipa nie. Tak było w niej silne to „nie”, którego ani razu nie próbo-wała zrozumieć, że niemal o nim zapomniała. A w dniu rozprawy obudziła się... pełna rado-ści! Lekka i radosna szła w asyście policjantów na salę rozpraw. Wiedziała, dlaczego tak się cieszy, głupia: że zobaczy Teda Skorsky’ego, że będzie na niego znowu patrzyła. W całym ciele czuła dreszcz przyjemnego podniecenia. Jak gdyby nie szła na salę rozpraw, gdzie bę-dzie odbywać się sąd nad nią, a na majówkę z upragnionym mężczyzną. Dopóki nie weszła na salę, fakt, że to się dzieje naprawdę, że za chwilę obcy ludzie będą ją oskarżać o popełnienie zbrodni, wydawał jej się absolutnie nierealny. Pogrążona w marzeniu zupełnie nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Obudzona ku życiu, żyła we śnie. To stało się tak, jakby nie umiejąc pływać skoczyła w głęboką wodę, a na dnie czyhały potwory. Twarze. Oczy. Cisza tej sali. Szmer dopiero wtedy, kiedy wszedł Wysoki Sąd. Miało ją są-dzić, stosownie do wagi sprawy, trzech sędziów i dwóch ławników, tak zwany poszerzony komplet sędziowski. Szmer głosów pełnych napięcia, potem znowu cisza. Uczucie, że to wszystko jest nierealne, że nie dzieje się naprawdę, nie opuszczało jej. Lecz rzeczywistość spojrzała na nią oczami pani Holz, tak podobnymi do oczu Sabiny. Sabina nie żyje! Dopiero teraz spojrzawszy w twarz pani Holz zrozumiała, że to się stało naprawdę. Nie ma już Sabiny. Nie żyje. Ktoś ją zabił. Była niedobra, lubiła sprawiać ból. Ale żeby ją aż zabijać? Okrutnie zamordować? Dlaczego?! Pochłonięta tym, co się jej nagle z całym okrucieństwem objawiło, na pierwsze pytanie prokuratora odpowiadała niemal machinalnie. Tak, była w dniu zbrodni w Warszawie. Dla-czego przyjechała właśnie tego dnia? Po prostu nagły impuls. Nie wie. Czy spotkała tego dnia Sabinę Holz? Tak, spotkała. Czy wówczas poczuła chęć jej zamordowania? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – zawołał mecenas Jan Wileński. – Dobrze, sformułuję to pytanie inaczej – powiedział prokurator. – Czy spotkanie z Sabiną Holz wywołało w pani jakieś złe myśli? – Sprzeciw! – zawołał znowu mecenas Wileński. Nikt włącznie z nim nie mógł zrozumieć, dlaczego twarz Irmy w tym momencie rozjaśnił przelotny uśmiech. A ona przypomniała sobie, o czym wtedy myślała. Myślała o tym, że przystojny Amerykanin poszedł za Sabiną i wtedy właśnie byłam, proszę Wysokiego Sądu, o nią jeden jedyny raz zazdrosna... – Czy była pani kochanką profesora Wirskiego? – Tak. – Czy pani z nim mieszkała? – Tak. – Czy pani wiedziała o jego flircie z Sabiną Holz? – Mówiono mi. – Czy była pani o nią zazdrosna? – Nie. – Omal nie odpowiedziała: nie wtedy... Pytania padały, odpowiadała, jakby nieobecna, zapatrzona w coś, co tylko ona mogła wi-dzieć. Nie była zapatrzona. Ona tylko bardzo się starała omijać wzrokiem człowieka, który budził w niej wstręt. Ze wszystkich sił starała się nie spojrzeć na profesora Wirskiego. Nie spojrzy na niego. Nie chce! Nie może. Nie chce. – Czy pani miała jakiś szczególny powód, by wyprowadzić się od profesora Wirskiego i wyjechać z Warszawy? – Miałam. – Jaki to powód? – Nie mogę powiedzieć. Pełen napięcia szmer przebiegał przez salę. Tym bardziej że twarz Irmy przy tej ostatniej odpowiedzi wyraźnie się zmieniła, stężała. – Powtórzę jeszcze raz pytanie: czy miała pani jakiś szczególny powód, aby wyprowadzić się od profesora Wirskiego i wyjechać z Warszawy? – Miałam, ale nie mogę powiedzieć jaki – rzekła Irma głosem, którego lekkiego drżenia nie potrafiła opanować. W sposób widoczny cierpiała. – Czy ten powód, tak ważny, że rzuciła pani świetną karierę, łączył się z wiadomościami o flircie profesora Wirskiego z Sabiną Holz? –Nie. – Pani składała przyrzeczenie, że będzie pani mówiła prawdę. Raz jeszcze pytam. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – zawołał adwokat. – Oskarżona dwukrotnie, wyraźnie odpo-wiedziała na pytanie. To jest nękanie psychiczne. – Pytanie jest najwyższej wagi dla sprawy – powiedział sędzia przewodniczący kompleto-wi sędziowskiemu – uchylam sprzeciw. Nie był to, jak wiemy, sędzia Kazimierz Czajkowski. Nie był to też sędzia Leszek Sękacz, o którym Czajkowski mówił „kombatant”; wkrótce po tym, jak przejął sprawę morderstwa Sabiny Holz, został potrącony przez samochód i w stanie dość ciężkim przebywał w szpitalu. Sędzia Mieczysław Jaworowski, któremu ostatecznie przypadła ta, jak to już mówiono, pe-chowa sprawa, był doskonałym, doświadczonym prawnikiem i nie wierzył w pech, jak się wydawało słusznie, gdyż dotrwał do dnia rozprawy i teraz z najwyższym zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań między prokuratorem a oskarżoną. Rozprawa sądowa często przypomina teatr. W zażartej walce o wyrok wszyscy grają role, jakie sobie wyznaczyli, lub jakie wyznaczył im obrońca czy oskarżyciel i tylko czasem pod-czas ostrego skrzyżowania szpad poleje się prawdziwa krew, spadają maski. Publiczność zresztą zawsze tego oczekuje, po to głównie przychodzi, aby obejrzeć widowisko. Tu od po-czątku było inaczej. Oskarżona w sposób bardzo wyraźny nie grała. Bijący z jej słów, z jej postaci autentyzm porażał. Zmuszał do zarzucenia postawy widza zaglądającego domyślnie pod maskę aktora, a zarazem niepokoił, gdyż otarcie się o autentyzm, o szczerość niepokoi, poraża możliwością zajrzenia we własne raczej rzadko lub wcale nie penetrowane wnętrze. Sędzia Mieczysław Jaworowski był przystojnym mężczyzną, o gęstych szpakowatych włosach uczesanych z przedziałkiem z boku na angielską modłę, o suchej orlej twarzy. Szczupły, dystyngowany miał w jasnoniebieskich oczach wyraz charakterystyczny dla oczu marynarza wpatrującego się w bezgraniczne dale i nie bez powodu; naturę miał bowiem mi-styczną, a w całej postaci coś arystokratycznego, lecz był to przede wszystkim arystokratyzm ducha, co stwarzało dystans między nim a większością ludzi. Odznaczał się ponadto ogromną kulturą osobistą i nieposzlakowanymi manierami. Niechętni mu koledzy nazywali go snobem i zarozumialcem, oskarżeni zaś, zwłaszcza ci, którzy mieli coś na sumieniu, bali się go bar-dziej niż prokuratora i niejeden pod spojrzeniem przenikliwych jasnych oczu tracił wątek, zaczynał się plątać i ku rozpaczy obrońcy wypadał z roli, rozrywał sieci misternie przygoto-wanej obrony pozwalając, by oskarżyciel dopadał go i szarpał niczym drapieżny szczupak. Sędzia Jaworowski, który rozprawę prowadził, postanowił, że będzie to jego ostatnia roz-prawa, zamierzał bowiem wreszcie zrealizować od dawna dojrzewające w nim postanowie-nie: zrezygnować z zawodu sędziego i poświęcić się pracy naukowej oraz studiom nad nie-zmiernie interesującą go spuścizną antropozofa Rudolfa Steinera. Specjalizację w prawie kar-nym wybrał ze względu na pasjonującą go od najmłodszych lat tajemnicę ludzkiej natury, a zwłaszcza jej niesłychanej, jak sądził za młodu, różnorodności. Teraz jednak, po blisko dwu- dziestu latach wykonywania zawodu, był nie tylko zawiedziony; był śmiertelnie, po prostu śmiertelnie znudzony. Czasem myślał, że jedynym logicznym wnioskiem, jaki mógłby wy-ciągnąć z wieloletnich obserwacji, było przeświadczenie o powtarzalności typów i zachowań ludzkich, wbrew powszechnemu przekonaniu, że każdy człowiek jest inny. Zaledwie kilka razy zdarzyły się wyjątki potwierdzające regułę. Kiedy Irma Ossowiecka zaczęła składać wyjaśnienia, już po pierwszych jej słowach wie-dział na pewno, że dla tej jednej jedynej rozprawy, która zresztą na podstawie akt śledztwa nie wydała mu się zbyt interesująca, że dla tej jednej rozprawy, a może raczej dla tej jednej oskarżonej wszedł przed laty na jakże rozczarowującą drogę szukania prawdy o człowieku w świecie legalnego rozstrzygania o winie i karze. Sprawy nie uważał za interesującą, ponieważ wyrok narzucał się z góry. Wiedział, że dobry adwokat, a za takiego i on uważał mecenasa Jana Wileńskiego, bez trudu poradzi sobie z poszlakami rzekomo wskazującymi na Irmę Ossowiecką jako autorkę istotnie ohydnej zbrodni i bez trudu podważy ten jeden, wątpliwy zresztą dowód rzeczowy, jaki znajdował się w aktach śledztwa. Oskarżona zostanie zwolnio-na z braku dowodów winy, co bynajmniej, sędzia Jaworowski świetnie o tym wiedział, nie ułatwi jej życia. Dopóki nie zostanie schwytany i skazany prawdziwy sprawca, plotki i podej-rzenia zatrują jej życie. Sam przecież, zanim ją zobaczył, wcale nie był pewny, czy ten brak dowodów jest istotnie dowodem niewinności, czy też może wskazuje na zaistnienie kolejnej zbrodni doskonałej, lub też na nieudolność śledztwa, choć to raczej wykluczał, gdyż znał do-brze i cenił inspektora Rudzińskiego. Po zapoznaniu się z aktami śledztwa uderzyło go to, jak wielu ludzi w swoich zeznaniach próbowało stworzyć nieprzychylną atmosferę wokół oskarżonej i jak z wyraźnie złą wolą charakteryzowali jej sylwetkę i poczynania. Instynktownie wyczuwał zawiść gęstniejącą na kartach protokołów śledztwa. Na tym tle nieliczne pozytywne charakterystyki świeciły jak klejnoty. Rzetelna i tchnąca autentyzmem była opinia starej bibliotekarki UW, pani Janiny Dzieniesiewicz. Bardzo korzystne zeznanie złożyła gosposia profesora Wirskiego, co dziwiło w zestawieniu z iście jezuickimi meandrami wypowiedzi jej pracodawcy. W zeznaniach tych uderzała wyraźna niechęć do mówienia o profesorze. Same monosylaby i nic nie mówiące ogólniki. Mieczysław Jaworowski instynktownie czuł, że wśród osób obciążających dziewczynę kryje się morderca. Jeżeli ona była istotnie niewinna. Za tym, że była, mocno przemawiał fakt, iż zgodził się jej bronić mecenas Wileński i że występował o całkowite uniewinnienie. A także to, że współpracował z nim ten amerykański prawnik, którego prace z dziedziny krymi-nalistyki sędzia Jaworowski znał i cenił. Wszedł na salę rozpraw z uczuciem, że może jednak ta sprawa, ostatnia jego sprawa, nie będzie tak brudna i typowa, na jaką się zapowiadała. Mo-że. Jeszcze nikogo świadomie nie zobaczył, a już zobaczył ją. Choć wcale nie zamierzał od razu spojrzeć na miejsce, gdzie w asyście policjantów siedziała oskarżona, musiał na nią spoj-rzeć, a ona popatrzyła na niego. – To ona! – pomyślał w dziwnym uniesieniu sędzia Jaworowski i – jak kilka tygodni temu Ted Skorsky – poczuł, że opada znudzenie i rutyna, że go przenika, niesie ożywczy prąd. Sę-dzia Mieczysław Jaworowski, który w przeciwieństwie do swego kolegi sędziego Kazimierza Czajkowskiego lubił kobiety, zachwycił się surową urodą Irmy Ossowieckiej. Lecz przemó-wiło do niego przede wszystkim to, co rozświetlało ją całą: promienne światło, które budo-wało wokół niej przestrzeń o klarownych jasnych konturach, zostawiając w strefie cienia całą resztę sali. – Czy miała pani jakiś szczególny powód, by wyprowadzić się od profesora Wirskiego i wyjechać z Warszawy?, Tylko sędzia Jaworowski, który doskonale znał sposób, w jaki pro-kurator osaczał oskarżonych, tudzież świadków obrony, wyczuł w jego głosie, z pozoru za-wodowo napastliwym, jakieś lekkie załamanie i widział, jak przy odpowiedzi coś załamało się w jego oczach. Czy miała powód, by wyprowadzić się od profesora Wirskiego? Jak mogła się w ogóle do niego wprowadzić?! Sędzia omijał wzrokiem Wirskiego. Nie znał go osobi-ście, lecz słyszał o nim, o jego reputacji snoba i libertyna, która wszakże nie pomniejszała w niczym jego naukowych osiągnięć, a te zdawały się być w owym okresie niepodważalne. Młode dziewczyny ciągną do stawy? Zaraz, zaraz, profesor Wirski niedawno dostał jakąś prestiżową nagrodę Uniwersytetu Harvarda chyba. Zostawiła go. Wyprowadziła się i wyje-chała rezygnując z błyskotliwej kariery u jego boku. U jego boku? – Miałam – powiedziała oskarżona; światło, które budowało przestrzeń wokół niej leciutko zadrżało. – Jaki to był powód? – Nie mogę powiedzieć. Jasne, wyraźne kontury emanującego z dziewczyny światła zamazały się, jakby wypierane przez mroczny cień. To starcie się światła i cienia skrzesało nagle w umyśle sędziego Jawo-rowskiego iskrę przeczucia, niezachwianej intuicji. Ale nawet wówczas jeszcze nie spojrzał na profesora Wirskiego. – Czy ten powód łączył się z wiadomością o flircie profesora z Sabiną Holz? – Nie. To „nie” zabrzmiało jak wystrzał. Albo może raczej jak starter podrywający zawodników do biegu. Teraz do szaleńczej gonitwy poderwały się nie tylko myśli sędziego Jaworowskie-go. Dramat rozgrywał się według zupełnie nieprzewidzianego scenariusza. – Pani składała przyrzeczenie. Raz jeszcze pytam... – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – Uchylam sprzeciw – powiedział sędzia Jaworowski. Wiedział, że ta jasna dziewczyna, którą mógłby pokochać i która mogłaby całkowicie zmienić bieg jego życia, zaczyna cierpieć, że dopiero teraz obudziła się ze szczególnego transu, który chronił ją zaporą światła od rze-czywistości, że to pytanie, właśnie to, jest dla niej prawdziwą torturą, jak gdyby dotknęło, ono właśnie, otwartej rany. Ale powiedział: uchylam sprzeciw. – Nie mogę powiedzieć – powtórzyła Irma, wyraźnie cierpiąc i wówczas, dopiero wów- czas jej oczy pobiegły ku siedzącemu obok rodziców Sabiny Holz profesorowi Wirskiemu. Wyraz jego oczu, spojrzenie wybiegające ku składającej wyjaśnienia dziewczynie, sędzia Jaworowski przechwycił niejako w locie i odczytał, jak nie do niego skierowany list. Nie, jeszcze w tym momencie nie wiedział, kto zamordował tak okrutnie Sabinę Holz i jej nie na-rodzone dziecko. Nie miał już jednak wątpliwości co do tego, że to, co zrodziło się między nim a Irmą Ossowiecką, to ich spotkanie w błysku intuicji poprowadziło go właściwym tro-pem. Innymi słowy wiedział, co się między podstarzałym profesorem a jego wybitnie utalen-towaną asystentką naprawdę rozegrało. I wobec tego odkrycia to, co było przedmiotem roz-prawy, na chwilę, a właściwie nie tylko na chwilę, przestało być dla sędziego Jaworowskiego ważne. Wiedział, że dokonała się też inna zbrodnia i znał jej sprawcę. „Największe tragedie, najgorsze zbrodnie rozgrywają się zazwyczaj poza salą sądową. Nigdy nie docierają do sądu” – pomyślał. Nie w tej chwili doszedł do owego niezbyt odkrywczego zresztą wniosku, w tej chwili jed-nak zrodził się w nim pomysł napisania pracy o zbrodni doskonałej, książki, w której będzie penetrował inne obszary niż jego amerykański kolega Ted Skorsky. Będzie ją pisał w uniesie-niu i przyniesie mu ona spory, choć bynajmniej nie naukowy rozgłos. Tak oto na tej ostatniej rozprawie, której przewodniczył, dopełniło się jego przeznaczenie. A rozprawa trwała. – Pozwoli pani – rzekł prokurator sięgając do akt, że coś pani przeczytam. Znajomy arku-sik, ten pierwszy lepszy z brzegu, który wzięła z zabałaganionego biurka profesora zawirował przed oczami Irmy, choć trzymająca go ręka prokuratora nie drżała. Za to Irma Ossowiecką drżała. Wszystko mogła znieść. Mogła znieść wypytywanie o zbrodnię, której nie popełniła, mogła znieść, tak, już teraz mogła znieść i jak się wydawało znosiła dobrze fakt, że stanęła przed sądem, że tu stoi podejrzana, oskarżona. Ciągle jeszcze natomiast wszystko, co wiązało się z tamtą historią, z tamtym krachem jej wiary i złudzeń sprawiało, że zaczynała dygotać, że chwiała się bezbronna pod stale nawracającą nawałnicą cierpienia. – „Wszystko wiem. Odchodzę. Nie zobaczysz mnie nigdy więcej. Irma” – przeczytał pro-kurator. – Czy to tę kartkę zostawiła pani na biurku profesora Wirskiego odchodząc? Irma milczała. Szmer napięcia przebiegł przez salę i ucichł, bo ona milczała. Stała, nie wi-dzącym wzrokiem wpatrując się w coś, co znajdowało się poza zasięgiem wzroku kogokol-wiek i w sposób widoczny dla wszystkich z każdą sekundą uciekało z niej życie. – Czy to pani pisała? – ponaglił prokurator, cienie wokół jego ust wyraźnie się pogłębiły, nadając im wyraz kłócący się z zawodową surowością twarzy. A Irma biegła ulicą, raz jeszcze biegła ku śmierci, w zawieszonej na ramieniu torbie ciążył numer biuletynu, ciążył niby kamień młyński zawieszony u szyi, biegła, dusiła się od łez, które nie chciały popłynąć, tonęła, a wokół ludzie. Ludzie. Wokół. Nieprzytomnie rozejrzała się po sali. To nie warszawska ulica, to sala, na sali ludzie, pa-trzą jak ona tonie, tonie. Nagle, z tłumu twarzy, które w tym momencie wszystkie wydawały się jej nieznajome, wybłysnęła błysnęła jedna. Dosłownie wybłysnęła zbawczym światłem. Rozpoznała ją w tym błysku: była to twarz Filipa Niemcewicza. Filip! Mój Boże, Filip. Światło płynęło, wypływało z owej bezkresnej dali, w którą odsunęła tę twarz. Filip! Od ser-ca, które zabiło słodko, boleśnie napłynęła krew do jej martwiejących żył. – Czy oskarżona źle się czuje? – zapytał sędzia Jaworowski. – Nie – powiedziała Irma patrząc w oczy Filipa rzucające jej ponad przepaścią zbawczą kładkę. – Nie, nie czuję się źle. Tak, poznaję tę kartkę. To ja ją napisałam. Cisza na sali pękła jak przekłuty balon. Powietrze ulatywało z sykiem, a on osiadał pełen ulgi. Soledad zdjęła rękę z ramienia sąsiada i zarazem tłumacza, sędziego Kazimierza Czaj-kowskiego, dopiero teraz świadoma, że ją na tym ramieniu położyła i jak mocno ją zaciskała. I ona, jak wszyscy, szukała w tłumie tej twarzy, na którą oskarżona tak długo patrzyła. Po raz pierwszy pożałowała, że nie chcąc wywoływać dodatkowej sensacji swym pojawieniem się, usiadła tak daleko. Widziała tylko szczupłe plecy i pięknie sklepioną, rasową głowę, którą trzymał ze wzruszającą godnością. „Biedny mały” – pomyślała Soledad; domyśliła się, że to Filip, gdyż Ted relacjonował jej najdrobniejsze szczegóły tej nieprawdopodobnej historii. Jakie katusze musi przeżywać ten śmiertelnie zakochany chłopiec! Więc to jednak nie Ted – przypłynęła następna myśl. Do tej pory Soledad była pewna, że Irma Ossowiecka zakochała się w jej mężu, co ją z lekka irytowało, ale tylko do momentu, gdy zobaczyła na własne oczy tę, której portret rysował się jej, nawet dość wyraźnie, z róż-nych opowieści. Instynktowna sympatia, jaką poczuła do Irmy, pogłębiała się z każdą minutą spędzoną na tej coraz bardziej dusznej, nie tylko z braku powietrza, sali. W obliczu tego, co się w ułamkach sekundy rozegrało między dwojgiem bardzo młodych ludzi, straciła swą pewność, co do rodzaju uczuć, jakimi Irma darzyła Teda. Czegoś tu jednak jeszcze nie rozu- miała. A kiedy kilka dni później zrozumie, jej niemała wiedza o różnych postaciach miłości wzbogaci się o element, bez którego zagadka natury Teda, tak bardzo, jak się okazało, tkwią-cego korzeniami w glebie swoich polskich przodków, długo jeszcze, może zawsze, stawiałaby opór jej dociekliwemu umysłowi. – Czy napisała pani tę kartkę dlatego, że pani dowiedziała się o flircie profesora Wirskiego z Sabiną Holz? – Sprzeciw – zawołał mecenas Wileński. – Sprzeciw przyjęty – powiedział sędzia Jaworowski. – Spytam inaczej. Czy ta kartka została napisana w dniu, kiedy kolega doniósł pani, że wi-dział Sabinę Holz z profesorem Wirskim w Łazienkach? Sędzia na moment pochylił głowę, w pozornej nieuwadze. Nikt patrząc na tę jego głowę, równie pięknie sklepioną, jak głowa Filipa Niemcewicza, nie mógłby odgadnąć, jakie prze-biegały przez nią myśli, jak nikt po wyrazie sarkastycznych ust nie odgadłby, że w duszy tego szczupłego mężczyzny w czarnej todze rodzi się uniesienie bliskie miłości. – Tak. W tym dniu. – I mimo to twierdzi pani, że ten fakt nie miał nic wspólnego z tym, co pani napisała? – Tak twierdzę. – Czyli twierdzi pani tym samym, że w tym dniu zaszło coś innego, co spowodowało napi sanie przez panią kartki tej treści? –Tak. – i nie może pani powiedzieć, co to było? –Nie mogę. – Dobrze. Czy rozpoznaje pani ten szalik? To już nie bolało tak bardzo: światło, które znowu zagościło w jej duszy, ponownie budo-wało przestrzeń wokół niej. Zmianę tematu Irma przyjęła jednak z ulgą tak wyraźną, że był to moment, kiedy znowu zgęstniała wrogość wobec oskarżonej: ludzie tak bardzo nie lubią nie rozumieć. Irma Ossowiecka nie zdawała sobie sprawy z nastroju sali. Stała rozluźniona, w pełnym świetle. Odpowiadała teraz lekko, niemal obojętnie. A mowa przecież była o czymś niesłychanie ważnym, kluczowym dla sprawy. – Czy rozpoznaje pani ten szalik? – Tak i nie. – Proszę uściślić, co pani ma na myśli. – Miałam taki sam. – Ten sam? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Oskarżona już odpowiedziała na pytanie. – Sprzeciw przyjęty.„Ależ mogę odpowiedzieć – myślała Irma. – Mogę odpowiedzieć. Ależ mogę!”Na te pytania mogła odpowiadać: nie dotyczyły jej! – Dobrze. Więc miała pani taki szalik, czy ma pani? – Powinnam mieć. – Pani wie, że jej szalika, tego samego, przepraszam, takiego samego nie znaleziono wśród jej rzeczy. – Tak wiem. Pewnie się gdzieś zapodział. To już było niepotrzebne! Ted Skorsky nerwowo zagryzł wargę. Co ona robi? Co ta dziewczyna najlepszego robi? Nie można odpowiadać na takie pytania tonem pełnym dezyn-woltury, jeśli nie kpiny! To jest sprawa, w której komplet sędziowski, a zwłaszcza dwóch ławników powinno być po jej stronie. A tak dobrze szło! Co robisz dziewczyno? – pomyślał i właśnie w tym momencie ona spojrzała na niego. Jej spojrzenie, którego nie rozumiał, wprost go poraziło. Była w nim radość – i jakby wyzwanie? A może wezwanie? – Ach tak, gdzieś się zapodział – podchwycił natychmiast prokurator, w jego głosie już nic się nie załamywało, co sędzia Jaworowski natychmiast zauważył. Lecz on, w przeciwieństwie do Teda bynajmniej się nie zaniepokoił. Uważnie słuchał wymiany zdań między prokurato-rem i oskarżoną, a także milczenia widzów na sali, przede wszystkim jednak był otwarty na potężny prąd, który płynął ku niemu od tej dziewczyny całej w świetle, a przecież nie od niej. Była tylko niesłychanie czułym przekaźnikiem skierowanego ku niemu wezwania; odbierał je z uczuciem triumfu. – Dziękuję, nie mam więcej pytań – powiedział prokurator. Irma Ossowiecka trochę oszołomiona wróciła na swoje miejsce, a sala nie zdążyła nasycić się złowróżbnie brzmiącą nutą w pozornie bezosobowym głosie prokuratora; na miejscu świadków stanęła teraz Ma-riola Szymczyk. Strój, który miała na sobie w momencie wizyty w komisariacie policji, wi-docznie uważała za najbardziej korzystny, gdyż ubrana była dokładnie tak samo, co wywołało wyraźną dezaprobatę prokuratora. Pojawienie się tej zadziwiającej osoby wywołało na sali szmer, a nawet śmiechy. – Proszę o ciszę, bo każę opróżnić salę – ostrzegł sędzia Jaworowski. Wygłoszenie formuły przyrzeczenia było dla Marioli Szymczyk wyjątkowo trudnym zadaniem. – Proszę za mną powtarzać: „Pomna powagi mych słów i odpowiedzialności przed pra wem przyrzekam uroczyście, że będę mówiła prawdę... Przy tych właśnie słowach nie wytrzymała. – A co, ja kłamię? Niech mi tu nikt nie usiłuje wmawiać... – To jest formuła przyrzeczenia, którą każdy... – Nie jestem jakiś każdy! Jestem Mariola Szymczyk, właścicielka firmy polonijno- zagranicznej. Moje książki są w porządku. Śmiech na sali, ponowne upomnienie sędziego. – Proszę o spokój. Przypominam, że świadek nie jest na targu, tylko zeznaje w sądzie – dodał sędzia Jaworowski. – Proszę powtarzać formułę przyrzeczenia. – ...że będę mówiła prawdę, niczego nie ukrywając z tego, co jest mi wiadome – dokoń-czyła wreszcie. Ale zaraz ją poniosło. – Jest mi wiadome, że znalazłam trupa zamiast męża z tą dziwką. Więc wzięłam ten szalik. Coś z tego musiałam mieć, nie? Śmiech na sali, śmiech na sali. – Pani odpowiada na moje pytania – rzekł, z trudem ukrywając irytację, prokurator. – Imię. Nazwisko. Dobrze. A teraz proszę mi powiedzieć, czy była pani w Ogrodzie Saskim w dniu 24 kwietnia? – No przecież... – Tak czy nie? – Tak. – Czy natknęła się pani na zwłoki zamordowanej? Tak czy nie? – Tak. – Czy była ona uduszona? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. – Sprzeciw przyjęty. – Czy miała okręcony wokół szyi ten szalik? – spytał inaczej prokurator. Niestety, zapo-mniał dodać „tak” czy „nie”, co Mariola Szymczyk natychmiast wykorzystała. – Pewnie, że ten! Sama go przecież wyprałam. Przyżółcił się trochę na brzegu, bo źle na-stawiłam żelazko. Mimo wysiłków prokuratora przesłuchanie Marioli Szymczyk było jedną wielką farsą. W rozweselonej sali Irma Ossowiecka należała do tych, którym ta farsa objawiła tragedię. Za maską clowna zobaczyła twarz-horror, siną, obrzękniętą twarz młodej kobiety, uduszonej i rzuconej w krzaki jak zepsuta lalka. Nagle stało się tak, jakby groteskowa, prymitywna Ma-riola Szymczyk, która znalazła „trupa” w Ogrodzie Saskim, która o tej okrutnie zamordowa-nej mówiła, jak o czymś zupełnie bez znaczenia, była wysłannikiem diabła przynoszącym potworną nowinę. Irma przez cały czas nie zdawała sobie w pełni sprawy, że dzieje się coś realnego. Dla niej był to senny koszmar, który nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. I oto dziś, na tej sali, po raz drugi dotarło do niej, że trupem znalezionym w krzakach Ogrodu Sa-skiego z szyją okręconą szalikiem jest Sabina Holz, że Sabina Holz nie żyje, naprawdę nie żyje. Ktoś okrutnie zamordował piękną Sabinę Holz, ktoś udusił ją tym szalikiem, który jako dowód koronny przeciw niej, Irmie Ossowieckiej, leży tu na stole. Może naprawdę jej szali-kiem? Patrzyła ze zgrozą na barwny kawałek kaszmiru; to taki ładny szalik, wytworny, jeżeli to jej, jeżeli naprawdę jej, to skąd się znalazł na szyi Sabiny? Może Wirski jej go podarował? Może go miała akurat na szyi i ktoś... Ale kto? Na miłość boską, kto? Ktoś, kto wiedział, że ten szalik (taki szalik?) należał do niej i będzie ją obciążał. Kto? Janek Filiński? Sabina była w ciąży, o Boże. Sabina! Dlaczego? Ogarnięta prawdziwą zgrozą, blada i drżąca, niemal zapomniała, gdzie się znajduje, niemal nie docierały do niej ostatnie wysiłki prokuratora, by okiełznać i poprowadzić właściwą drogą swego głównego świadka. – Pani widziała więc, że zamordowana Sabina Holz była tym tu oto szalikiem uduszona. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Nie zostało dowiedzione, że to jest narzędzie zbrodni. – Sprzeciw przyjęty. – Proszę więc jeszcze raz powiedzieć: czy zdjęła pani ten szalik z szyi ofiary, tak czy nie? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To znowu insynuacja. – Uchylam sprzeciw. – Czy tak? – Co tak? – Czy pani zdjęła ten szalik? – Aha, tak. Zdjęłam. – Proszę się zastanowić. Przyrzekła pani mówić prawdę i... – A dlaczego nie miałabym mówić prawdy? Sama przyszłam na policję! Sama! Nikt mnie do tego nie zmuszał. Ale musiałam się go pozbyć. Mariola Szymczyk zdenerwowana do ostateczności teraz już krzyczała. Zdesperowany prokurator odesłał ją na miejsce. Odeszła butnie, głośno stukając obcasami swych długich złotych butów. A mecenas Wileński dwa razy musiał powiedzieć, że teraz prosi oskarżoną. Irma, kiedy wezwanie wreszcie do niej dotarło, wyszła jak w transie. Była blada, znękana, jak-by przytłoczona ciężarem nie do zniesienia, co natychmiast odbiło się na samopoczuciu sali. Co się z tą dziewczyną dzieje? – głowił się Ted. „Boże, ona już nie wytrzymuje” – myślał Filip. – Czy szalik podobny do tego kupiła pani sama? – zapytał mecenasWileński. – Sprzeciw – zawołał prokurator. – Nie podobny! Taki sam! – Sprzeciw przyjęty. – Czy szalik, taki sam jak ten, kupiła pani sama? Oczy Irmy rozszerzone grozą prześlizgnęły się po szaliku i jak przyciągnięte magnesem pobiegły tam, gdzie siedzieli rodzice Sabiny Holz, którzy w taki straszny sposób stracili jedy-ną córkę. Ich jedyna córka zamordowana. Dlaczego patrzą na mnie z taką nienawiścią? Nigdy mnie nie lubili! – Czy szalik, taki sam jak ten, kupiła pani sama? Irma wzdrygnęła się ledwo dostrzegalnie. – Nie. – Czy to był prezent? – Tak. – Czy może pani powiedzieć od kogo? – Od profesora Wirskiego. – Czy znajdował się wśród pani rzeczy, które miała pani mieszkając u niego? – Tak. – Czy odchodząc z domu profesora Wirskiego zabrała pani coś ze sobą? – Tylko moje notatki. – Notatki do swojej pracy doktorskiej? – Tak. – Czy pani ukończyła tę pracę? – Tak. Tak bardzo myślała o czym innym, że odpowiedziała bez cienia wahania, lecz już w sekundę potem, gdy nagle Wirski ściągnął ją oczami, spojrzała na niego, raczej przesunęła oczami po jego twarzy, zobaczyła, jak ucieka z niej krew, i przeżyła sekundę mściwej radości. Sekundę tylko. Poczuła ból w krtani, nieświadoma, że to czyni, uniosła rękę do szyi. Uduszona. Szali-kiem. Wirski kupił jej ten szalik, tak bardzo się cieszyła, był to właściwie pierwszy prezent, jaki dostała od niego, tak lubiła go nosić, dotyk miękkiej materii na szyi był jak pieszczota. – Rozumiem więc, że rzeczy nie zabrała pani z domu profesora Wirskiego? – Nie. – Czy posłała pani kogoś po nie? – Tak. – Czy może pani powiedzieć kogo? – Moją matkę. – Dziękuję. – Słucham? – Nie mam więcej pytań. Dziękuję – powtórzył mecenas Wileński i Irma wróciła na swoje miejsce oskarżonej. Miejsce oskarżonej! Oskarżają ją, że zamordowała Sabinę Holz! Udusiła szalikiem. Dlaczego ktoś udusił Sabinę? Niejednokrotnie powodowała złe uczucia wobec siebie. Być może niejeden raz ktoś pomyślał w bezsilnej złości: zabiję ją. Ale takie myśli to tylko myśli. To może zdarzyć się w myślach. To może zdarzyć się we śnie. Ale to się stało naprawdę. Do głębi duszy wstrząśnięta, niemal nieświadoma była tego, co dzieje się na sali sądowej, a przecież zeznawała teraz, jako świadek obrony, jej matka. Pani Ossowiecka, postarzała się o dobrych kilka lat. Na jej twarzy pogłębiły się wszystkie zmarszczki, bruzdy. Była to twarz jak pole zaorane przez nieporadnego rolnika: wszystko zdawało się być nierówne, niedopasowa-ne, jakby nie przynależne do tej twarzy, którą ci, co panią Ossowiecka znali, widzieli zawsze wygładzoną wewnętrznym spokojem. – Czy córka powiedziała pani, co pani ma zabrać od profesora Wirskiego po jej wypro-wadzce? – Powiedziała: zabierz moje rzeczy. – Czy pani to zrobiła? – Tak. – Jak to się odbyło? – Kilka dni po wyjeździe córki zadzwoniłam do profesora Wirskiego. – Kilka dni! – podchwycił mecenas Wileński. – Tak. – Dlaczego nie wcześniej? – Nie mogłam się na to zdobyć. – Innymi słowy, rzeczy pani córki pozostawały u profesora Wirskiego jeszcze przez kilka dni po jej wyjeździe. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – zawołał prokurator. – To stwierdzenie zawiera czytelną su-gestię. – To pan powiedział – zareplikował natychmiast adwokat. Zdążył, zanim sędzia Jaworowski powiedział: uchylam sprzeciw, lecz już do sprawy nie wracał. Nieoczekiwanie zmienił temat. – Czy pani zna powód, dla którego pani córka wyprowadziła się od profesora Wirskiego? – Znam. – Czy może nam pani powiedzieć, jaki to był powód? – Nie, nie mogę. – Dlaczego? – Dlatego, że moja córka sobie tego nie życzy. – Czy ten powód miał coś wspólnego z flirtem profesora Wirskiego z Sabiną Holz? – Nie, nie miał – odpowiedziała pani Ossowiecka i w tym momencie nierówne bruzdy i nazbyt ostro zarysowane zmarszczki wygładziły się, chciałoby się powiedzieć uciszyły jak morze po burzy. Była to znowu twarz jasna i cicha, pełna wewnętrznego spokoju, a nawet ci, którzy nie odznaczali się szczególną bystrością, musieli pomyśleć, że jest to twarz prawego człowieka. W tej przemianie, w tonacji głosu było coś, co sprawiło, że nikt nie pomyślał z przekąsem: „wiadomo, matka broni córki”. W powietrzu wisiała prawda, niemal każdy czuł jej ostre, zmuszające do myślenia, do przewartościowywania wszystkiego dotknięcie. Mece-nas Wileński doskonale wyczuwał tę atmosferę. Nie bez powodu pozornie porzucił problem szalika i nie bez powodu teraz do niego wracał. – A zatem kilka dni po wyjeździe córki zadzwoniła pani do profesora Wirskiego, żeby oznajmić, iż przyjdzie pani po jej rzeczy? – Tak. – I poszła pani. Czy profesor Wirski wydawał się być zdenerwowany? – Sprzeciw! To pytanie nie ma nic wspólnego z przedmiotem rozprawy. – Uchylam sprzeciw. – Profesor Wirski był taki jak zawsze. – Pani go znała? – Rozmawiałam z nim kilka razy. – Czy pani aprobowała związek córki z profesorem Wirskim? – Nie. – Dlaczego? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie – zawołał prokurator. – Adwokat ciągle rozmija się z tematem rozprawy. – Uchylam sprzeciw! – Profesor Wirski nie wydawał mi się odpowiednim człowiekiem dla mojej córki. – Czy ze względu na różnicę wieku? – Nie. – Protestuję! Protest, Wysoki Sądzie, stanowczo protestuję! Adwokat prowadzi przesłu-chanie tak, jakby oskarżonym był profesor Wirski. – Uchylam protest! – Nie będę wracał do tego tematu... Czy pani zabrała od profesora Wirskiego wszystkie rzeczy swojej córki? – Nie wiem. – Nie wie pani? – Nie. Wszystko było już przygotowane, zapakowane. Po prostu wzięłam torbę. – A teraz proszę się skupić: czy w torbie był szalik, który pani córka dostała w prezencie od profesora Wirskiego? – Nie przypominam sobie. Zrobiłam paczkę i wysłałam wszystko do Nepli. – Nie przypomina pani sobie? – Byłam bardzo zdenerwowana. Sekundy, minuty, chwile mijały jak sen. Irma Ossowiecka patrzyła przed siebie nieobec-nym wzrokiem, było jej zimno, coraz zimniej, choć przepełniona sala w ten pogodny czerw-cowy dzień pomału zaczęła przypominać wnętrze tunelu foliowego na warzywnej działce. Ale Irmę zagarniał stopniowo śmiertelny chłód: czuła w sobie śmierć. Śmierć Sabiny Holz. Sabina była piękna. Jej śmierć była ohydna. Kto. Kto? Janek Filiński? Kto? Ohydny, zimny chłód tej śmierci. Rzucona w krzaki w Ogrodzie Saskim, w pobliżu miejsca, gdzie ona jakiś czas przedtem, tego samego dnia, siedziała, osłabła, unicestwiona. Ja też byłam trupem – przemknęła myśl. – Człowiek żyje, umiera. Umiera. – Obrona nie ma więcej pytań, świadek do dyspozycji prokuratora. – Czy pani nie aprobowała związku swojej córki z profesorem Wirskim dlatego, że miał opinię kobieciarza? Teraz atakuje prokurator. Profesor Wirski był kobieciarzem! Profesor Wirski. Kim jest na-prawdę profesor Wirski? Profesor Wirski. Powtarzała to nazwisko w myślach, nieświadomie; „trup” powtarzała przedtem – „trup”, a teraz – „profesor Wirski”, „profesor Wirski”. Sprawa toczyła się dalej. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – to mecenas Wileński. – Sprzeciw przyjęty. – A więc nie przypomina pani sobie, czy w torbie z rzeczami pani córki odebranej od pro-fesora Wirskiego był szalik? – to prokurator. – Nie przypominam sobie – to matka. – Aha. Ale przyzna pani, że mógł tam być. – Sprzeciw! – Sprzeciw odrzucony. – Mógł tam być – powiedziała pani Ossowiecka. – Nie mam więcej pytań.Ted Skorsky nachylił się ku mecenasowi Wileńskiemu, coś szeptał. Mecenas Wileński wstał. – Ja mam jeszcze jedno. Czy córka pani otrzymała ten szalik w czasie, kiedy już mieszkała u profesora? – Tak – odparła pani Ossowiecka. – Czy pani w ogóle ten szalik widziała? – Raz. – Można by więc założyć, że w trakcie przepakowywania rzuciłby się pani w oczy jako coś, czego pani właściwie nie znała? – Sprzeciw – poderwał się prokurator. – Sprzeciw przyjęty. – Nie mam więcej pytań. Pytania. Krzyżowy ogień pytań. Świadkowie w krzyżowym ogniu pytań. To ostre strzela-nie niezmiennie pasjonuje zarówno czytelników kryminalnych powieści, jak i gapiów na sali sądowej. Od dawna już raczej nudziło sędziego Mieczysława Jaworowskiego. Chwyty oskar-żenia. Chwyty obrony. Zeznania świadków, które najczęściej nie mają dużej wartości, zwa-żywszy na ułomności natury ludzkiej, a zwłaszcza na fakt, że rzadko kiedy człowiek potrafi sądzić inaczej niż według własnego widzenia, własnego wzorca, że zabarwia sobą każdą in-terpretację. Tym razem, na tej rozprawie, która miała być jego pożegnaniem z praktyką sądo-wą, sędzia słuchał uważniej, lecz dopiero później zrozumiał, że przez cały czas na coś czekał. Nie wiedział na co. Wiedział, że coś się wydarzy, gdyż wydarzyć się musiało. Prawda wisiała w coraz cięższym, coraz bardziej dusznym powietrzu i narzucała ludziom (bo nie tylko sę-dziemu Jaworowskiemu) jakieś dziwne, zupełnie niesprecyzowane oczekiwania. Irma Ossowiecka na nic nie czekała. Od momentu, gdy dotarto do niej, że w owej całko-wicie nierealnej sprawie tkwi straszliwa realność, w żaden sposób nie mogła wejść w rolę oskarżonej; czuła się jak ktoś, kto do tej pory nigdy nie zetknąwszy się ze sceną, otrzymuje nagle jakąś rolę w zastępstwie i musi grać: to uczucie nasiliło się od chwili, gdy za sprawą doznań, jakie budził w niej Ted Skorsky, zaczęła wydobywać się z otchłani, wracać od śmier-ci do życia. Była. Żyła. Miała ciało, które chłonęło wszystkie soki ziemi. Reszta była niereal-na, sen, z którego się przecież obudzi. I nagle – w samym środku życia, ku któremu zawróci-ła, które objawiło jej swoją potęgę, zjawił się trup. Prawdziwy trup. Sabina Holz, trup. Sabina Holz, profesor Wirski, profesor Wirski. Nie była świadoma, że właśnie on stoi na miejscu dla świadków. Ale usłyszała jego głos, który przyrzekał, że będzie mówił prawdę, niczego nie ukrywając. – Profesorze Wirski – pytał prokurator swego świadka – czy wśród rzeczy Irmy Ossowiec-kiej, które spakował pan, by je oddać matce, był ten szalik? – Sprzeciw! Nie wiadomo czy ten. – Sprzeciw przyjęty! – Dobrze. A więc czy wśród zapakowanych przez pana rzeczy był szalik, który podarował pan swojej hm... przyjaciółce? – Nie pamiętam. Chyba był. – Sprzeciw! – Sprzeciw przyjęty. – Czy jest pan pewny, że zapakował pan wszystkie rzeczy, jakie miała w pana domu Irma Ossowiecka? – Jestem pewny. – Dziękuję. Nie mam pytań. Świadek do dyspozycji obrony. – Panie profesorze – zaczął mecenas Wileński – czy mógłby pan powiedzieć, gdzie kupił pan szalik, który ofiarował pan w prezencie Irmie Ossowieckiej? – Na Bazarze Różyckiego. – Czy pamięta pan, na którym straganie? – Nie kupowałem na straganie. – A zatem od kogo? – Od jakiegoś cudzoziemca ze sprzedażą naręczną. – Czy miał on tylko jeden taki szalik? – Nie. – Ile ich miał? Dwa? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. – Sprzeciw przyjęty. – Ile ich miał? – Miał ich kilkanaście. – Dziękuję. Nie mam więcej pytań. – Panie profesorze – podchwycił natychmiast prokurator – powiedział pan: kilkanaście. Czy to oznacza, że było wśród nich więcej takich jak ten, który pan kupił? – Nie. Były niuanse w kolorach. – Czyli ten szalik był jedyny w swoim rodzaju. – Sprzeciw! – Sprzeciw przyjęty! – Czy szalik taki, jak ten tutaj, taki, jak pan kupił, był tylko jeden? – Tak. Tylko jeden. – Sprzeciw! Sprzedawca mógł mieć więcej takich szalików i już je sprzedać. – Sprzeciw przyjęty! – Dobrze! Czyli w momencie, kiedy pan kupował, miał tylko jeden taki? – Tak. – O której był pan na bazarze? – Sprzeciw. – Uchylam sprzeciw! – Dość wcześnie. – A więc mógł być pan pierwszym kupującym? – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – Sprzeciw przyjęty. – Panie profesorze – prokurator zrobił znaczącą pauzę – czy pan, panie profesorze wie, z jakiego powodu Irma Ossowiecka opuściła pana dom, zostawiając kartkę o cytowanej tu tre-ści? – No cóż... Domyślam się... – Proszę o sprecyzowanie. – Irma była... Irma Ossowiecka jest naturą apodyktyczną i... zaborczą. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie! – Sprzeciw przyjęty! – Dobrze, zapytam wprost. Czy pana zdaniem przyczyną jej odejścia była zazdrość o Sabinę Holz? – Tak pomyślałem – powiedział profesor Wirski, a na jego pełne, bardzo czerwone wargi wypełzł uśmieszek całkowicie jednoznaczny: uśmieszek zadowolonego z siebie samca. Był to uśmieszek doprawdy perfekcyjny. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął niezwykle uważnie śle-dzącą przebieg rozprawy Soledad. Wstrętny oślizgły dziad! – pomyślała. Lecz nie zdążyła pomyśleć nic więcej. A prokurator nie zdążył powiedzieć tego, co zamie-rzał: nie mam więcej pytań, dziękuję. Oto bowiem ze swego miejsca między dwoma poli-cjantami podniosła się Irma Ossowiecka. Jej oczy wyrażające bezgraniczną pogardę utkwione były w profesorze. – Wysoki Sądzie – powiedziała czystym, jasnym głosem. – Chcę złożyć zeznanie. To ja zabiłam Sabinę Holz. Nastąpiła cisza. Cisza pełna świętej grozy, jaka ogarnia ludzi w obliczu spełnienia się bu-dzących niejasną obawę przeczuć. Stało się niemożliwe. „Biedne głupie dziecko” – pomyślała Soledad z bezmiernym współczuciem. Sędzia Czaj-kowski, porażony tym, co się stało, nie przetłumaczył jej tego, co Irma Ossowiecka powie-działa, lecz Soledad zrozumiała. „Biedne, głupie dziecko” – pomyślała więc z bezmiernym współczuciem, a sędzia Mieczy-sław Jaworowski, w którego duszy rozdzwoniły się dzwony, nie zdążył powiedzieć tego, co w tej sytuacji powinien: ogłaszam przerwę do godziny... I jego ktoś uprzedził. Wgłębi sali wstała nieduża kobietka w kapelusiku niemal męskiego kroju, przybranym gałązką sztucznej jarzębiny. – Zamierzałam milczeć, ale nie pozwolę skazać niewinnej. To nie Irma zabiła Sabinę Holz – zawołała z mocą. – To on! Ten potwór! To on! Stała bardzo wyprostowana i sztywna jak sztuczna jarzębina na jej kapelusiku, wyprosto-wane ramiona czyniły ją wyższą niż była, a może takie wrażenie sprawiała w tej dramatycz-nej chwili, jej palec oskarżające celował w stojącego ciągle na miejscu dla świadków profeso-ra Wirskiego. Profesor Wirski podniósł ręce do szyi, jakby się dusił. Wściekłość, której nie potrafił opa-nować, uderzyła mu do głowy falą krwi, lecz wkrótce odpłynęła uwydatniając chorobliwą siność warg w upiornie bladej, nagle obwisłej twarzy. – Ogłaszam przerwę do jutra, do godziny jedenastej – powiedział sędzia Mieczysław Ja-worowski. Irma Ossowiecka zemdlała. Soledad stała przed lustrem i czesała swe wspaniałe włosy. Czesała je wolno, z najwyższą uwagą. Lecz niemal nie widziała świetlistej wspaniałości odbitej w tafli lustra, które z wolna napełniało się lekko falującą złotawą wodą. To w tę wodę patrzyła Soledad, woda płynęła, płynęła, niosła wstecz, a może w przyszłość? Nikt dwa razy nie wejdzie do tej samej rzeki. Co było to było, odpłynęło, płynie. Czas nie istnieje. Lecz człowiek ma moc zatrzymywania, wywoływania minionych chwil. Zdarza się, że to one mają wielką władzę nad człowiekiem. Narzucając mu się bezustannie, natrętnie. Bywa, że stają się chorobą, nerwicą natręctw. Psy-choanalitycy, którzy tak to zjawisko nazywają, przekopują się przez pokłady wspomnień. A może bardziej potrzebny by był egzorcysta, który potrafi wypędzać demony z ludzkiego wnętrza. Biała dama, przechadzająca się nocą po zamkowych korytarzach, czy brzęczący łańcu-chami szkielet nawiedzający podziemia – to bardzo śmieszne strachy, strachy z filmowego horroru, które natychmiast spłoszy zapalone światło. One są na zewnątrz. Tych wgryzionych w człowiecze wnętrze nie przepędza światło słońca ani światło najsilniejszych żarówek. Gra-sują zresztą głównie za dnia. Ale przecież i one znikłyby w takim oślepiającym świetle, wy-dobywającym z mroku ludzkie przywary i doskonałości, jakie rozbłysło na sali sądowej Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Warszawa, Polska, Nowy Jork, USA. Po drodze Rzym. W Rzymie jest teraz ta dziewczy-na, Irma Ossowiecka. Być może po straszliwych przejściach, które Mircea Eliade nazwałby próbą inicjacyjną, wypatruje teraz w nasyconej znakami atmosferze Wiecznego Miasta tego jedynego, tego przeznaczonego dla niej, a może nie tylko dla niej? Soledad uśmiechnęła się niewesoło. Znaki. Znaki! Ted nie otrzymał jednak znaku, choć wierzył w to, choć przez cały czas, tam w Polsce, był pewny, że otrzymał. Dla niego światło prawdy, które rozbłysło nagle w sali sądowej, nie było zbawienne: odsłoniło rzeczy oczywi-ste. Ted Skorsky w swojej ucieczce od prawdy jeszcze nie rozumiał, jakie to ma konsekwen-cje dla niego, dla przyssanych do jego wnętrza upiorów; żywiły się krwią bijącą z najsilniej-szego źródła, najbardziej żywotnego: chłopiec patrzący z okna swego pokoju w oświetlone okno dalekiego Domu pod Sekwoją ciągle marzy, a dorosły już mężczyzna za nic nie chce wyrzec się tego marzenia. Za nic. Jak uparte, jak zadziwiająco trwale są marzenia dzieci z małych miasteczek! Nie ma nic trwalszego doprawdy niż fatamorgana pojawiająca się na bezlitosnej pustyni życia. Zwłaszcza, jeśli dziecko ma w żyłach krew narodu, który fatamor-ganę uczynił swoim symbolem. Jeśli ma w żyłach krew takiej kobiety, jak Helena Sikorska ze Szkarawki na Wołyniu. Co tam było? Bory, knieje, dorodne pola, białe dwory, biały orzeł i krew, biało-czerwony uparty mit. „Cały ten naród ma nerwicę natręctw” – pomyślała Soledad z nagłym gniewem i – roze-śmiała się. Od tego złego śmiechu roziskrzyły się jej włosy, tafla lustra rozprysła się na miriady ma-leńkich złych iskierek; zamknij oczy, Soledad, szybko zamknij oczy, kawałeczek lustra może wpaść ci do oka jak Kajowi z „Królowej Śniegu” Andersena, nie możesz do tego dopuścić, w twoim sercu i tak podnosi się już lodowaty chłód ostatecznego zwątpienia. Boże, jaka była szczęśliwa w Polsce! Chyba nigdy w życiu nie była tak szczęśliwa, jak tam! W tym szczęściu pokochała nawet ów dziwny kraj z jego zwariowanymi, cudownymi, ogłupiającymi i wprowadzającymi w zachwyt absurdami i kontrastami. Wydały się jej wów-czas glebą, z której wyrośnie zbawienie dla świata. Zbawienie dla świata! Bardzo byłaś wtedy w swoim szczęściu hojna, Soledad. Ty, której imię oznacza pustkę i samotność, na zawsze naznaczona przez kaprys matki cierpiącej z zawiedzionej miłości przy wtórze pełnych melan-cholii hiszpańskich pieśni soledad, ty, rozpaczliwie pragnąca zbawienia, w swoim szczęściu objęłaś tym pragnieniem cały świat, a zresztą cały świat to dla ciebie jeden człowiek. Jeden! Jest. W sąsiednim pokoju. Za ścianą. Pochylony nad biurkiem uparcie poszukuje kolejnego nie wykrytego sprawcy, znowu na tropie zbrodni doskonałej, daleki jeszcze od prawdy, że najdoskonalsze zbrodnie nigdy nie trafiają do akt sądowych, nie pada nawet słowo „zbrodnia" czy „morderstwo"; takie właśnie przypadki zapragnął uczynić dziełem swego życia polski prawnik Mieczysław Jaworowski, na którego w czasie pamiętnej rozprawy Soledad prawie nie zwróciła uwagi, aż do momentu, gdy w nieopisanej wrzawie powiedział: ogłaszam prze-rwę do jutra do godziny jedenastej. Sędzia Czajkowski przetłumaczył znaczenie słów, lecz Soledad nie dosięgły słowa, były w tamtym momencie w gruncie rzeczy obojętne. Dosięgło ją co innego: dwa błękitne płomienie, które zapaliły się w oczach prowadzącego rozprawę, przeleciały nad salą i spłynęły do jej serca. – Kto to właściwie jest? – spytała wtedy. – To jeden z naszych najlepszych sędziów, bardzo ciekawy człowiek, teozof – odpowie-dział Kazimierz Czajkowski. Soledad wyszła z sali sądowej z sercem wypełnionym światłem. Tak to czuła, że jej serce wypełnione jest światłem, które przekazał jej ten osobliwy sędzia. Jeszcze jeden prawnik! Jeszcze jeden Polak. Ci egzotyczni ludzie mieli w sobie zdolność do przetwarzania świata zmysłowego w świat ponadzmysłowych doznań i marzeń. Nie chodzili po ziemi, bo jej nie czuli pod stopami. Ted, Kazimierz Czajkowski, Filip Niemcewicz, sędzia Jaworowski, każdy z nich wierzył w Miłość i każdy na swój sposób od niej uciekał, lecz tylko Teda ciągle trapiły sny pełne nieokreślonych kształtów, cieni, potwornych krzyków. Jak go miały nie trapić zresztą, gdy los uosobiony w postaci człowieka, którego uważał za swego najlepszego, jedy-nego prawdziwego przyjaciela nie dawał mu spokoju, nie dawał odetchnąć? Może powinni byli zostać w Polsce? Soledad, ciągle stojąca przed lustrem buduaru w swym nowojorskim domu, potrząsnęła głową, by odpędzić inny obraz, przypłynął, ogarnął ją, chciała się bronić: po co wracać do tego, co zdawało się być zapowiedzią świtu, a nie zapobiegło powrotowi w najciemniejszą noc? Jaki to byt miły wieczór, kiedy siedzieli w apartamencie w hotelu „Victoria” we troje: ona, Ted i – wolna już, oczyszczona ze wszystkich oskarżeń, przywrócona do czci i wiary, a także naukowej chwały – Irma Ossowiecka. Jaka się wtedy czuła szczęśliwa u boku szczęśli-wego Teda, wyciszona, pogodzona z sobą, z nim, ze światem i z ludźmi. Było w niej tyle światła, że zapalało miedziane błyski we włosach młodej Polki, którą Los na początku drogi nauczył bać się życia i która była, mimo swej genialności w dziedzinie fizyki teoretycznej, kobietą z krwi i kości, czego Ted, szukający ratunku na zamęt duszy wcale to, a wcale nie zauważył, gdyż tak bardzo po polsku dojrzał w niej znak, drogowskaz dla swej udręczonej psyche. Jak on to powiedział? – Kiedy patrzyłem na panią stojącą tamtego dnia przy balustradzie nad Trasą Łazienkow-ską, poczułem, proszę się nie śmiać, ale poczułem mistyczny dreszcz. Tak powiedział dosłownie, ten duży chłopak, jej mężczyzna, Amerykanin-Polak, mistycz-ny dreszcz, a wtedy ta dziewczyna, siedząca naprzeciw nich obojga po drugiej stronie nie-wielkiego stolika, w sposób widoczny zesztywniaia, a na jej twarz buchnął rumieniec, który tylko Soledad z kobiecą intuicją odczytała właściwie. – Poczułem, że to znak, zapowiedź, że moje pogmatwane życie nabiera sensu, że się odra-dzam – mówił Ted, nawet nie zauważywszy wiele mówiącego rumieńca. „Na miłość boską, przestań!” – pomyślała wtedy Soledad. – „Przestań ją torturować”. Ale Ted nie przestawał, więc korzystając z chwili, gdy szukał słowa, które mogłoby najwłaściwiej oddać piękno dokonującego się w nim na widok dziewczyny duchowego odrodzenia, zmie-niła temat, a rzucone ku niej ukradkiem pełne wdzięczności spojrzenie napełniło jej serce ciepłem. – Pani teraz potrzeba zmiany, ucieczki od tego, co pani tutaj przeżyła – powiedziała. – Mam propozycję. My z Tedem wracamy teraz na jakiś czas do Nowego Jorku, nasze rzym-skie mieszkanie będzie puste i do pani dyspozycji. Proponuję, aby pani pomieszkała tam tak długo, jak pani zechce. – Świetny pomysł! – ucieszył się Ted. – A ja zabiorę ze sobą pani pracę doktorską, przeka-żę ją osobiście Uniwersytetowi Harvarda. Proszę nie protestować. Pani należą się takie waka-cje. A my – bardzo wiele pani zawdzięczamy. Nawet pani nie wie, jak wiele! Rzym jest cu-downy. Była pani kiedyś w Rzymie? Nie była. A teraz jest. A oni wracali do Nowego Jorku szczęśliwi, ciągle razem; to trwało. Nie miała żadnych złych przeczuć w samolocie, gdy wzięła od stewardesy najnowszy numer „Vogue”. Tym razem ona wykonała ten ruch: wzięła do ręki pismo, przeglądała nieuważnie, lecz to Ted, który zajrzał jej przez ramię, zobaczył pierwszy. – Popatrz, popatrz! – zawołał – Greg się żeni! Ulga w jego głosie zmyliła ją tylko na chwilę. Czytał: „Znany nowojorski playboy, Greg Winter, zaręczony! Fakt ten wydaje się ostatecznie zadawać kłam pogłoskom o jego rzekomej próbie samobójczej. Zaręczyny są bardzo w stylu tego lubiącego stwarzać wo-kół siebie atmosferę tajemniczości mężczyzny, który od czasu swego niespodziewanego roz-wodu z piękną modelką Soledad, stał się zaprzysięgłym wrogiem małżeństwa ku rozpaczy kolejnych wybranek. I oto bomba: żenię się – powiedział Greg Winter ze swym olśniewają-cym męskim uśmiechem zblazowanego kowboja. – Zaręczyłem się. Ślub wkrótce. Nie zdra-dził wszakże, kim jest, ani nawet jak się nazywa jego przyszła żona i nie pokazał jej zdjęcia. Nie ujawnił również, gdzie się odbędzie ich tajemniczy ślub.” – skończył Ted, a ulga ciągle brzmiała w jego głosie, lecz Soledad, która dobrze znała Grega Wintera i czytała w jego grze, w mimowolnym drżeniu ręki trzymającej modne czasopismo, wyczuła zagrożenie i serce jej ścisnęło przeczucie jakiejś diabolicznej machinacji. – Mam nadzieję, że nie zaprosi nas na ten ślub – mruknęła. Była pewna, że zaprosi, lecz nawet ona nie była w stanie przewidzieć tego, co Greg Winter zrobi, a teraz wszystko przepa-dło, przepadło. To już koniec. – To już koniec – powiedziała Soledad do swego odbicia w lustrze. Koniec, bo nawet nie miała ochoty, jak to się nieraz zdarzało, rzucić się z pięściami na tę ścianę, za którą Ted w swoim gabinecie przesiadywał godzinami; muszę napisać tę książkę, kochanie – mówił, a choć oczy miał zmęczone i w czerwonych obwódkach, nie wierzyła, że pracuje, że naprawdę pracuje i – miała rację. Usiadła w fotelu, podkuliła nogi, oparła głowę na kolanach, włosy opadły i tak siedziała całą ich wspaniałą świetlistością odgrodzona i od tamtej ściany, i od swoich myśli. Ted godzinami siedział przy swoim biurku, martwo wpatrzony w ekran monitora, na którym od wielu dni nie przybyło ani jedno zdanie. Sam się czuł takim komputerem, w który ktoś coś wpisał i urwał w połowie tekstu. Do połowy zapisany, od połowy pusty, bo jedyny możliwy ciąg dalszy jakoś nie chciał nabrać ostatecznego kształtu. Od powrotu ze ślubu Grega Wintera, Ted Skorsky wiedział, że pozostało mu już tylko jedno: musi skończyć ze sobą. Ta śmierć, w gruncie rzeczy nie chciana, a jedynie narzucona jako logiczna konsekwencja, nie mogła jednak nabrać kształtu. Kiedy Soledad stojąc przed lustrem czesała włosy, widząc w ich odbiciu płynącą wodę, Ted po-grążony w martwej zadumie dał się porwać temu prądowi, jakby i jego zagarniały wody wspo-mnień. Wiedział, że Soledad jest tam za ścianą, czuł jej obecność i jak wiele razy przedtem, chciał wstać, pójść do niej, uklęknąć, pozwolić, aby jej ręce odjęły z jego głowy tę potworną martwotę, aby szepcząc słowa miłe i kojące, zniszczyła owo straszne bezczucie, które nie pozwalało mu ani umrzeć, ani żyć, które sprawiało, że wegetował jak człowiek potworną sklerozą skazany na życie w ciele bez duszy. Najgorsze było to, że przestał cokolwiek odczuwać. On, który czuł za bardzo, spa-lając się latami. Dzisiaj, po raz pierwszy od wielu dni czuł obecność Soledad. Nie potrafiłby powiedzieć, w jakim momencie zaczął odczuwać. Najpierw zobaczył, przed sobą jej twarz, która budziła w jego sercu szarpiący ból. Soledad! Jest przecież Soledad. Nie ziemia. Nie słońce. Samotność i pustka. Samotność. Jak straszliwie musi być samotna! Czy choć przez chwilę pomyślał, czym to wszystko dla niej jest? To było tak, jakby ktoś brutalnie zerwał plaster z żywej rany; zobaczył z bólu wszystkie gwiazdy i w tej roziskrzonej chwili wróciła mu zdolność odczuwania. W przejmującym lęku poczuł, że jest, poczuł siebie żywego. Cierpiał i cierpienie przywracało mu zdolność myśle-nia. Nie oszczędzało go. Nie oszczędzało! Pękła tama i runęło na niego wszystko. Tama pa-dała w huku, który szedł o lepsze z dzwonkiem alarmowym, nie, to nie dzwonek alarmowy, to się odezwał, raz jeszcze się odezwał dzwonek telefonu, dzwonił w pustym mieszkaniu, ale już stali na progu, właśnie przyjechali z lotniska. – Świat się do nas dobija kochanie – powiedział Ted żartobliwie, otworzył drzwi, telefon dzwonił, podniósł słuchawkę. – Cześć stary! Wreszcie wróciłeś. Chyba czytałeś, że się żenię? – Czytałem w samolocie. Właśnie wszedłem do domu. Świetna nowina. – Chciałem cię prosić, żebyś był świadkiem na moim ślubie. Bardzo mi na tym zależy, sta-ry. Chyba nie odmówisz? Ślub będzie cichy, skromny. Sami swoi. – Ja świadkiem na twoim ślubie? – Oczywiście, że ty. Musisz się zgodzić, stary. Odmów, Ted! Odmów, kochany! – błagała Soledad słuchając tej rozmowy z drugiego apa-ratu, lecz nie powiedziała tego głośno. Stała ściskając w ręku słuchawkę z uczuciem, że się dusi. Ted, odmów, nie daj się wciągnąć. Może by odmówił. Może. Gdyby nie to, że Greg, wyczuwając zagrożenie w wyraźnym braku natychmiastowego entuzjazmu, wzmocnił atak. – Nie byłeś świadkiem na moim pierwszym ślubie, bo ci chciałem zrobić niespodziankę, cha, cha! Teraz też chcę ci zrobić niespodziankę! Widzisz, nie boję się! Nie boję się, że mi i tę żonę odbijesz... Jest wychowana jak zakonnica, mówię ci, stary, prędzej by poszła do klasztoru, niż zdradziła męża, cha, cha! No to, stary, stoi? – Stoi – powiedział Ted, a krople potu spływały po jego czole, brakowało mu powietrza. Pamiętał odgłos odkładanej przez siebie słuchawki, przycisk pisnął jak ostryga na sekundę przed śmiercią w ciemnych ludzkich wnętrznościach. Pamiętał, jak przeszedł do barku, nalał sobie niemal pełną szklankę whisky i wypił ją duszkiem i pamiętał odgłos, z jakim odstawił szklankę na stół. Pamiętał co zaraz potem powiedział. – Uff! Ale historia! – powiedział. – Zrobić ci drinka? Soledad przecząco pokiwała głową, mimo to znowu podszedł do barku i przygotował mar-tini: mogło to być deską ratunku, doprawdy mogło. – Proszę, dwie cebulki, jedna oliwka i trochę cytryny, jak pani lubi – powiedział naśladu-jąc głos ich „ulubionego kelnera” z hotelu „Marina”. Roześmiali się oboje i ich śmiech będą-cy echem tamtych szczęśliwych chwil podziałał jak podmuch świeżego powietrza. Ale to, co się miało dziać, już się działo. Uniósł pustą szklankę, chciał powiedzieć: no to za naszego ulubionego kelnera, kochanie, lecz Los już miał przygotowane wszystkie kwestie. – No to za zdrowie narzeczonej – powiedział, unosząc pustą szklankę. – Na pewno będzie kropka w kropkę podobna do ciebie. Znowu słyszał tamte wypowiedziane przez siebie słowa i znowu słyszał ciszę, jaka nastała po nich. W rzeczywistości trwała sekundę, bo tylko tyle czasu potrzebowała Soledad, by ru-chem powiek wymazać obraz, jaki się pojawił w oślepiającym blasku: drogę, prostą, jasną, przecięła inna droga. Czerwone światła nakazywały „stop”, a zarazem mrugały ostrzegawczo. – Myślisz, że znalazł taką? – rzuciła lekko. – Myślę, że nie – odparł równie lekko. Przyciągnął ją do siebie, całował jej powieki, jakby wiedząc, że to one unicestwiłygrozę, która ogarnęła go, gdywypowiedział słowa, jakich nie zamierzał powiedzieć, gdy usłyszał wywołaną przez nie ciszę. – Ale zobaczysz, że będzie podobna – dorzucił – będzie podobna, a ślub, czekaj, ślub od-będzie się w Paryżu. Tyle dorzucił, wypita duszkiem whisky szumiała mu w głowie. – Witaj w domu, kochanie! Dobrze jest wrócić – powiedział ze szczerą radością. Udzieliła się jej ta radość, choć czerwone światła na skrzyżowaniu dróg ciągle błyskały „stop”. Spędzili dzień na nowo odkrywając swój dom i – z niezmienną radością odkrywając siebie na-wzajem. Kochali się, sączyli drinki, przenosili się ze swoją miłością z pokoju do pokoju, jak dwoje uczniaków, którym nieoczekiwanie pozostawiono do dyspozycji duży dom tylko dla nich; ani razu tego dnia z domu nie wyszli. Aha, wyłączyli telefon. Wszystkie aparaty leżały na swoich miejscach jak zadowolone koty, których nie poderwie, nie wygoni z błogiej drzemki żaden dzwo-nek. Wypoczywały świadome, że rolę czarnego posłańca już spełniły i teraz znowu mogą być po prostu tylko i wyłącznie rozleniwionymi długą nieobecnością ludzi aparatami telefonicznymi. Nad Nowym Jorkiem zbierała się burza, niebo opadało ku drapaczom chmur jak wielkie szare zwierzę, które pragnie, aby je podrapać w obwisły brzuch. To duże miasto Nowy Jork ma świetne połączenia z Rzymem i Paryżem. W Rzymie Irma Ossowiecka, stąpając po śla-dach przeszłości, odnajduje wieczność w płowym niebie ponad Ogrodami Pincio, w Paryżu... w Paryżu być może Greg Winter przygotowuje ślub, a oni ścianą szczęścia odgrodzili się od wszystkich miast ziemi, od wiosek i miasteczek, od lasów i pustyń, pozostawiając sobie z planety Ziemia tylko jej błękitny płaszcz. Skryci w jego fałdach, mieli w tych godzinach da-rzące szczęściem poczucie bezpieczeństwa. Ale powłoka chroniąca Ziemię od trujących pro-mieni i wyziewów oddychającego Kosmosu w wielu miejscach jest podziurawiona, a czas, który tak bardzo wypełnili swoją miłością, że stał się naprawdę czwartym wymiarem, dał im błogosławioną chwilę wytchnienia, wiedząc doskonale, że już lada moment nie pozostanie im nic innego, jak tylko pędzić ku temu, co już się przecież stało. Jeszcze udało im się powstrzymać noc i nie zbłądzić na jej bezgranicznie czarne pustynie, pełne zwidów i majaków, poranek po przebudzeniu i całkiem zwyczajny dzień obdarzyły ich błyskami życia. Potem już było tylko spadanie w mrok. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zaproszenie na ślub Grega Wintera przyszło wie-czorną pocztą. Ślub nie odbył się w Paryżu. Odbył się w Green Winds, rodzinnym miasteczku Grega Wintera i Teda Skorsky’ego. Panna młoda w niczym nie przypominała Soledad: była jak dwie krople wody podobna do Juany Winter, matki Grega. Ślub odbył się w małym, parafialnym kościółku, tym samym, w którym przed laty młody farmer Greg Winter prowadził do ołtarza wielkiej urody dziewczynę, przywiezioną po trzech dniach znajomości z Nowego Meksyku. Był to stary drewniany kościółek zbudowany przez kilkudziesięciu Irlandczyków, którzy zawędrowali w te strony, a potem rozpierzchli się po Nowym Świecie i nigdy tutaj nie wrócili. Ale kościółek pozostał. Doglądał go stary kościel-ny, dla którego ten zbudowany z grubo ciosanych pni kościółek stał się, jak dla jego kilku poprzedników, przybytkiem duszy. Nie będzie wielką przesadą, jeśli powiemy, że ksiądz ka-tolicki przyjechał tu po raz ostatni właśnie 39 lat temu, by udzielić ślubu farmerowi Wintero-wi, który dla ukochanej dziewczyny, ku dezaprobacie miejscowych ludzi, w większości bap-tystów, przeszedł na katolicyzm. Przyjechał więc, by udzielić mu ślubu i by go kilka dni póź-niej pochować. Ksiądz nie był ten sam, ale kościelny – tak. O’Neil był to człowiek bardzo, bardzo stary i trzeba powiedzieć, że wszystko kompletnie mu się w głowie pomieszało, co jak gdyby uwia-rygodniło grozę, jaka ogarnęła miasteczko. Już tamten ślub, ślub sprzed 39 lat, otaczała aura pewnej niezwykłości, co świetnie pamiętali ci, którzy podówczas na nim byli. Różne prze-czucia krążyły wówczas w powietrzu, głównie za sprawą panny młodej, której uroda rzucała na kolana, ale i budziła nieokreślony lęk, jakby ta czysta, ale i dziwnie mroczna twarz była maską kryjącą coś, co nie przeznaczone jest dla ludzi, a z pewnością nie dla młodego, tryska-jącego życiem narzeczonego. Z pozoru tworzyli przepiękną parę, lecz wśród obecnych w ko-ściele niemal nie było takich, którzy by nie odczuli, często nie precyzując tego słowami, ist-nienia trudnego do uchwycenia zagrożenia. Śmierć Wintera, okrutnie zamordowanego trzy dni po ślubie, zdawała się być jedną z tych żelaznych konsekwencji życia, którą ludzie wolą od niespodzianek i zaskakujących, zupełnie niemożliwych do przewidzenia zwrotów. Była wstrząsem. Była szokiem. Mieściła się wszak-że w granicach przewidywalnego. Podświadomie wielu czekało na jakiś dalszy ciąg. Ale nie taki! Jedynie matka Teda Skorsky’ego, która wiele dostrzegała swymi fiołkowymi oczami, w gruncie rzeczy wcale się nie zdziwiła. Ona też miała przez te wszystkie lata niejasne przeczu- cie jakiegoś dalszego ciągu. Ten, który nastąpił, jej nie zaszokował. Greg Winter junior nikogo w Green Winds nie uprzedził o tym, co nastąpi. Po prostu pew-nego ranka, gdy niebo było tak błękitne, że bezustannie wchłaniało ptaki, a słońce zmieniło w słup blasku Sekwoję na wzgórzu, przywiózł wszystkich, włącznie z księdzem, kazał otworzyć stary kościółek i już po południu tego samego dnia każdy w miasteczku wiedział, że dziś żeni się po raz drugi, ale po raz pierwszy w kościele, syn Juany Winter. Jak jeden mąż stawili się w kościółku, gdzie naturalnie nie dla wszystkich starczyło miejsca, utworzyli więc szpaler na zewnątrz. Tym szpalerem drużba pana młodego, Ted Skorsky, prowadził smukłą, wiotką dziewczynę o twarzy szczelnie zakrytej ślubną woalką. Wchodząc między szeregi gapiów, jakby posłuszna dyrygenckiej pałeczce czy też kierowana wskazówkami opracowanego do najdrobniejszych szczegółów scenariusza, przystanęła i uniosła woalkę. Szpaler zafalował. Śmiertelnie pobladły Ted Skorsky o mało nie zasłabł. A Soledad po-czuła przenikające ją od stóp do głów zimno zmieniającego się w pewność przeczucia. Panna młoda uniosła woalkę i obróciła się twarzą ku swemu drużbie. Ted poczuł się tak, jakby otrzymał prosto w pierś wszystkie kule wystrzelone przez pluton egzekucyjny. Ja wtedy zginąłem – stwierdził wspominając to wszystko w swoim nowojorskim gabine-cie. Znowu zobaczył ów ruch, jakim dziewczyna uniosła woalkę i nagle ogarnęło go uczucie śmiertelnego zagrożenia, czuł się jak bezbronna ofiara w paszczy nieubłaganej bestii. Dopadli mnie – pomyślał niejasno. Chciał przerwać zalewającą go falę wspomnień, która wdarła się obaliwszy tamę bezczucia. Chciał, nie potrafił. Czuł ciepło dziewczęcego ramienia przy swoim ramieniu, prowadził ją, prowadził do ołtarza Juanę. Przejście przez szpaler było męką. Kościółek nie był duży i droga do ołtarza, nawet jeśli się szło wolno w takt organowej muzyki, nie trwała długo. Ale w tym krótkim czasie Ted Skorsky przeżył całe lata; przeżył przede wszystkim to, co zrodzone w dziecięcej wyobraźni miało się stać, co się już kiedyś, w dziecięcej wyobraźni, stało. To przecież on miał się ożenić z Juaną. To on! Miał pewnie siedem, może osiem lat, gdy po raz pierwszy wypowiedział to głośno. – A ty, chłopcze z kim się ożenisz, jak będziesz duży? – Z wdową Juaną – odpowiedział bez wahania chłopiec i wszyscy się śmiali. W czasie dziecinnej miłości do Juany Winter, pięknej i mrocznej matki Grega, swego ko-legi, swego przyjaciela po wielokroć prowadził do ołtarza tę, która bez reszty zawładnęła jego chłopięcym sercem i to się sprawdziło. Sprawdziło się! Los rzucił wyzwanie naturalnemu porządkowi rzeczy, spełnił marzenia zakochanego chłopca. Ludzie w kościółku widzieli co innego, widzieli, jak wszystko się powtarza, widzieli, że znowu Greg Winter stoi u ołtarza z Juaną Sanchez. Patrzyli przejęci grozą, jakby im dano zaszyfrowaną wiedzę, do której nie znali kodu: Ju-ana Sanchez po czterdziestu latach znowu tak samo młoda, dziewczęco smukła stała u ołtarza i – Juana Sanchez – cała nieodmiennie w czerni siedziała w pierwszym rzędzie kościelnych ławek. Przyszła na ten ślub. Przyszła spóźniona. Przyszła w czerni, jak zwykle, z odsłoniętą twarzą. Czas, którego nieistnienie zostało teraz oto potwierdzone, oszczędził tę twarz. Oszczędził ją całą. Ostatnimi laty niemal nie schodziła ze swego wzgórza do miasteczka, tym większe było wraże-nie. Nie przybrała na wadze. Była po dziewczęcemu szczupła, ramiona tylko miała może pełniej-sze, niż stojąca u boku jej syna panna młoda. Ani jedna zmarszczka nie osiadła na jej twarzy, któ-rej nieskazitelny owal mógł iść o lepsze z owalem ubranej w ślubną biel dziewczyny. Nie stanęła w orszaku ślubnym. Usiadła w ławce w pierwszym rzędzie, lecz nieco z boku. Ted jej nie widział. Nie obejrzał się, choć jej spóźnione przybycie wywołało spore porusze-nie, choć ona patrzyła na niego. Przez cały czas trwania ślubnej ceremonii patrzyła na niego. Soledad, której oczy wędrowały od Teda do niej właśnie, pomyślała, że Juana Winter spe-cjalnie usiadła nieco z boku, by móc go lepiej widzieć, by móc na niego patrzeć swymi ocza-mi, których nigdy (Soledad była tego pewna) nie ożywiała młodość. Mimo zamętu i wstrząsu, które przeżywała, Soledad pierwsza, wcześniej nawet niż matka Teda, zauważyła różnicę. Jakże znamienną różnicę! Te dwie kobiety z pozoru podobne do siebie, jak dwie siostry bliź-niaczki, w gruncie rzeczy były ogromnie różne. Dziewczyna, której Greg Winter z pewnością szukał przez wszystkie ostatnie lata, przygotowując swój diaboliczny plan, miała rysy jego matki. Lecz była to całkiem zwyczajna dziewczyna. W Hiszpanii lub w Nowym Meksyku nikt by zapewne nie zwrócił na nią uwagi. Była to po prostu bardzo piękna młoda dziewczy-na, która w swoim czasie zmieni się w ociężałą matronę – cena, jaką los każe płacić tym przepięknym młodym istotom za ich południową urodę. Była onieśmielona, najwyraźniej trochę przestraszona; trafiła przed ten ołtarz niemal prosto z przyklasztornej szkoły i przy-puszczać należało, że Grega Wintera starszego od niej o przeszło dwadzieścia lat nie ona sa-ma wybrała, że go dla niej wybrano, a ona potulnie wyraziła zgodę. Juana Meraviliosa Sanchez była inna. Nawet we wczesnej młodości była całkowicie inna i Soledad, która nie widziała jej stojącej u tego samego ołtarza, doskonale wychwyciła tę róż-nicę. Przeżyła szok, gdyż spojrzenie w twarz żałobnej wdowy Juany Winter było spojrzeniem w najmroczniejszą, zwykle zakrytą twarz Losu. Wstrząśnięta, zrozumiała jego przewrotny manewr: z właściwą sobie ironią przyciągnął do tej swojej zakrytej strony najczystszą, naj-wznioślejszą dziecięcą miłość. Spojrzenia obecnych w kościele wędrowały od panny młodej do Juany, stale też zatrzy-mując się na Gregu. Ci, którzy pamiętali jego ojca, a pamiętali prawie wszyscy, patrzyli na niego z wyraźną przykrością. W tamtym Gregu oprócz młodości, która wcale nie tak rzadko nie mija z wiekiem, była szczerość, uczciwość, prostota i jakaś swojska niewinność. Miał twarz, która budziła zaufanie. Jego syn zachował niewątpliwe podobieństwo: rysy twarzy, kolor włosów i oczu, postawę, miał wszakże w twarzy coś zdecydowanie odpychającego. Była to twarz, jak sobie niejeden powiedział, człowieka niedobrego, jakby czymś skażonego. I ci, którzy pamiętali jego ojca, odebrali to tak, jakby został on po raz drugi zamordowany, może nie mniej okrutnie. I niejeden pomyślał, że to raczej Ted Skorsky powinien, mógłby stać u boku tej młodziutkiej dziewczyny. Raczej Ted! Tylko trzy osoby wiedziały, co się z nim w owej szczególnej chwili działo: jego matka, je-go żona i Juana Winter. Ci, którzy pomyśleli, że to on powinien stać u ołtarza jako pan mło-dy, odczuwali lęk, lęk o niego, jakby ta siekiera, która przed laty przecięła życie Grega Win-tera, zawisła teraz nad jego głową. W kościółku przesyconym zapachem kadzidła i nagrzanego słońcem drewna, najczystsza miłość i najohydniejsza zbrodnia tworzyły atmosferę wprost nie do zniesienia i wielu przy-klękało w trwożnym uniesieniu, jakie ogarnia człowieka w zetknięciu z niezgłębioną tajemni-cą ludzkiej duszy. Green Winds było to małe, typowe amerykańskie miasteczko: kilka skle-pów, hotelik z werandą, stacja benzynowa, gospoda i restauracja, do której starsi przychodzili się napić i załatwić interesy, a młodzi potańczyć. Owego dnia nikt jednak nie wątpił, że przed 39 laty Bóg wychylił się z przestworzy i jego palec zatrzymał się tutaj na tę jedną chwilę, jakiej potrzeba Bogu, aby człowieka, naród lub miasteczko uczynić wybranym. To miastecz-ko było wybrane, by zaświadczyć o jego wszechmocy i tajemnicy jego wyroków. Nikt tego nie odczuł tak silnie, jak Ted Skorsky, w momencie gdy Greg Winter wkładał obrączkę na palec narzeczonej, który to fakt nieodwołalnie rozbił marzenie kilkuletniego, bezgranicznie kochającego chłopca. Zabrał mi ją! – pomyślał wówczas i zaraz potem, już znowu dorosły i ugięty pod brzemieniem winy, pomyślał z zabobonnym lękiem, że się wypełniło, że dosięgła go kara, że stało się zadość boskiej sprawiedliwości, że los postawił tu kropkę nad „i”. „To kara” – przyznawał w pokorze mężczyzna, a chłopiec, który miał swoją miarę sprawiedliwości, padał pod ciężarem utraty. Ted nie pamiętał, w jaki sposób dotrwał do końca ślubnej ceremonii. Dotrwał. Ale – nie wyszedł z niej żywy. Ze śmiercią w duszy szedł ku szeroko otwartym drzwiom kościółka, blady, ze wzrokiem pozornie utkwionym w te otwarte drzwi, a przecież nie widzący niczego. Nawet przez sekundę nie odwrócił głowy i nie spojrzał ku ławce, gdzie ciągle siedziała ża-łobna wdowa Juana. Po co miał tam patrzeć? Juana szła z nim do ołtarza i teraz odchodziła na zawsze z jego życia, poślubiona innemu. Soledad udało się zabrać go stamtąd natychmiast. Obojętna wobec zdziwionych spojrzeń i wymienianych półgłosem uwag, a zwłaszcza wobec fałszywego współczucia nadającego twa-rzy Grega Wintera wyraz, przy której twarz Judasza wydawałaby się szlachetna, zaprowadziła go do samochodu i natychmiast odjechali. Szosa prowadząca do autostrady biegła w pobliżu wzgórza, na którym stał Dom pod Se-kwoją. Spojrzała w tamtą stronę nieuważnie, ot, niemal przypadkowy rzut oka, lecz wystar-czyło, aby to posępne, olbrzymie drzewo, górujące nad domem i nad całym miasteczkiem niby gigantyczna maczuga, na zawsze wryło jej się w pamięć. Krzyk ptaka gdzieś w górze, w samym niebie, wtedy uznała za głos nadziei. Ale złowrogi cień sekwoi też sięgał nieba, ciem-nym skrzydłem zgarniał resztki światła z roziskrzonego błękitu, strącił ptaka. Tak strącił, strącił tego ptaka. Wiozła go do domu martwego. Do drzwi gabinetu ktoś lekko zapukał. – Come in – rzucił ochryple Ted. – Poczta proszę pana. Pozwoliłem sobie panu przeszkodzić, bo to ekspres polecony. Z Green Winds. – Dziękuję Tom.Z Green Winds? Bezmyślnie obracał w palcach żółtą podłużną kopertę zaadresowaną nie znanym mu pi-smem. List wysłany ekspresem z Green Winds. Czego jeszcze może chcieć od niego Green Winds? Jakie to może mieć znaczenie? Soledad odchodziła. Utracił Soledad. Mówił o tym ból, który rozsadzał mu klatkę piersiową, który go całego rozrywał na kawałki, który mu roz-rzucił na biurku puzzle jego życia. Układały się bez jego woli w jakąś nieubłaganie logiczną całość, niemal widział, jak poszczególne elementy wskakują na właściwe miejsce, wypierając wątek Soledad. Soledad? Mój Boże, kiedy ostatnio rozmawiał z Soledad? Od tygodni żyła ze snującym się po mieszkaniu cieniem. Tak pomyślał i nagle w puzzlach pojawił się cień ogromnej sekwoi, wydłużył się, sunął po innych segmentach, zaciemniał wszystko, zaciem-niał wszystko. Ted chwycił nóż do rozcinania papieru i trzymał przez chwilę tępym ostrzem zwrócony ku sobie, niby samuraj, który za chwilę popełni sepuku. Nie popełnił sepuku, ale ten gest wymu-szony przez cień gigantycznej sekwoi rozrastający się i pochłaniający puzzle jego życia, przypomniał mu, że może zrobić tylko jedno, zatrzymać to mordercze rozrastanie się i ściąć drzewo u korzeni, zabić je. To znaczy zabić siebie. Doprawdy nie widział już innego dla siebie wyjścia. „Że też nie zginąłem wtedy w Wiet-namie” – pomyślał z bezmiernym żalem. Wtedy szukał śmierci, jakby chcąc przekreślić, odciąć na zawsze to, co przecież już się stało, przeciąć nić swego życia, która cała już była nawinięta na kłębek i w każdym dniu, w każdej minucie, w każdej sekundzie swego życia miał go odwijać i iść, przebiegać przez labi-rynt w poszukiwaniu swego Minotaura. Wietnam. Wściekły głos Grega. Grega. W drodze do śmierci zatrzymał go wściekły głos Grega. Nagle koperta w jego ręku zaczęła go parzyć niby koniec dopalającego się lontu. Znał to pismo. Znał je! Takie same litery, bez żadnych ozdób, pewną ręką kreślone były na liście, który Greg otrzymał w Wietnamie. To Ted wtedy rozdawał pocztę. – Greg, coś do ciebie – zawołał, a serce bijące w powolnym crescendo mówiło mu od kogo ten list: to Juana z Domu pod Sekwoją napisała do swego syna, wreszcie napisała. Czekał, tak bardzo czekali obaj i wreszcie napisała, żółta koperta, proste, pewną ręką kreślone litery. Ta-ka sama koperta, takie same litery i nazwisko, wreszcie jego, Teda, nazwisko. Przyszedł ten list, na który z taką nadzieją czekał w Wietnamie. Rozcinał powoli żółtą kopertę, porażony tym, co przecież od najwcześniejszych lat wie-dział, nieuchronnością tego, co się dzieje, nieubłaganą, żelazną logiką życia. W puzzlu rozsypanym na biurku cień ogromnej sekwoi kurczył się, odsłaniając puste miej-sce, miejsce, które czekało na ten list, tak, kurczył się ten cień odsłaniając to, co było u po-czątku: Dom pod Sekwoją, już tylko dom, pusty. To był pusty dom. Wyjął list. Czytał. Przeczytał. – Soledad! – zawołał. Nie, nie zawołał, chciał ją zawołać, lecz jedynie szeptem wymówił jej imię. Nie usłyszała, nie mogła usłyszeć. A może... a może jej nie było?! – Soledad!Wstał i poszedł tam, szedł do pokoju, w którym być może jej nie było, otworzył drzwi.Była. Siedziała w fotelu skulona, z głową opartą o podciągnięte kolana, jasne włosy opadły w dół jak martwe. – Soledad! – powiedział.Uniosła głowę i serce skoczyło mu go gardła.„Mój Boże, co się z nią stało?” Soledad. SOLEDAD!Była to niewątpliwie Soledad, jego piękna żona. Ale przybyło jej wiele, wiele lat. Nie bruzdy, które zarysowały się jakoś zdradziecko na tej młodej jeszcze twarzy, nadawały jej ów wyraz osoby starej, ostatecznie zmęczonej życiem, pokonanej, lecz wszechwładnie w niej panująca pustka. Soledad. Pustka. Samotność. Opuszczenie. „Boże, co ja z nią zrobiłem” – pomyślał Ted do głębi duszy poruszony jej widokiem i prawdą, jaka mu się objawiła: jak ona go kochała! Kochała go. Co musiała przeżyć po po-wrocie z tego fatalnego ślubu. Zabrała mnie rannego z pola walki, przywiozła do domu. Ko-lejny wstrząs, kolejne objawienie: nie zostawiła go na pastwę jego chimer. Nie zostawiła go! Mogła przecież pojechać do Rzymu. Boże, w Rzymie ta dziewczyna! Jej praca doktorska, miałem zanieść, obiecałem, co ja zrobiłem, Soledad, co ja ci zrobiłem!? – Soledad – szepnął i ukląkł przy niej.Patrzyła na niego pustymi oczami, z których odpłynęło światło. – Soledad! – krzyknął z rozpaczą i wcisnął głowę w jej kolana, jakby pragnął, aby ją zmiażdżyły. Pozostały nieruchome, więc tylko klęczał i kręcił głową jak pies, który pragnie wytrząść ból roz-sadzający jego czaszkę, trwało to chwilę, potem znieruchomiał i wolno, bardzo wolno uniósł głowę. – Ile ty się przeze mnie nacierpiałaś – powiedział cicho. Patrzyła na niego. Miała tuż przy twarzy jego twarz wreszcie, znowu jego twarz, żywą, jakby obmytą, rozświetloną przez mi-łość. Patrzyła na niego. Przekazywał jej oczami całą swoją miłość, całą swoją mękę. Nie mam prawa niczego oczekiwać – mówiły jego oczy, ale kocham cię, przebudziłem się z koszmaru, kocham cię, jestem – mówiły jego oczy. List w żółtej kopercie prostym śmiałym pismem za-adresowany leżał na podłodze zapomniany. Patrzyła na niego. – Soledad! Wiem, co przeszłaś i wiem, że odchodzisz, że już teraz nieodwołalnie odej-dziesz ode mnie. Przyznaję ci całkowitą rację. Ale chcę, żebyś wiedziała, że ocknąłem się, że wróciłem do życia, co oznacza, że wróciłem do ciebie. Kocham cię. I tylko to jest dla mnie ważne. Kocham cię. Zawsze będę cię kochał, cokolwiek zrobisz. Obudziłem się z tego po-twornego bez-czucia. Ja... ja nic nie czułem! Byłem martwy. W ogóle nic, rozumiesz? I wła-śnie dziś, nagle pojąłem, że odejdziesz, że odchodzisz, że cię tracę i poczułem ból, ocknąłem się. Ocknąłem się zanim, pamiętaj, zanim otworzyłem ten list. Przeczytaj go. Przyniesiono go przed chwilą. Proszę cię, przeczytaj i pamiętaj, że przyszedłbym do ciebie nawet, gdybym go nie otrzymał. To bardzo ważne! – Przyszedłbym – powtórzył cicho, pochylił się, podniósł z podłogi list i podał jej. Przez chwilę trzymała go w ręku nie czytając. Patrzyła na Teda, ciągle na niego patrzyła i nagle dojrzał zapalające się w jej oczach światło. Nie dojrzał nic więcej, bo opuściła powieki, skupiając się już teraz na liście, lecz wystarczyło, by zadrżał, by zobaczył te oczy wypełnione miłością. Już nie będzie miała takich oczu! A Soledad czytała. Czytała list do Teda Skorsky’ego od Juany Winter z Domu pod Se-kwoją w Green Winds. Właściwie kilka zdań. „Dear Teddy – pisała Juana – w chwili, gdy będziesz czytał ten list, nie będę już żyła. To ja zamordowałam mego męża, Grega Wintera. Tę tajemnicę ci wyjawiam. Ale mam jeszcze dwie i pozostawiam je sobie: dlaczego to zrobiłam i – dlaczego teraz się zabijam. Zabieram je ze sobą do grobu. To już doprawdy tylko moja sprawa. Każdy człowiek jest potworem, takie jest moje najgłębsze przekonanie. Juana Meraviliosa Sanchez PS Strzeż się Grega. Zawsze cię nienawidził. Z a w s z e.” – Przecież się tego domyślałeś – powiedziała miękko Soledad. – Twarz w tunelu – szepnął Ted. – Uciekłeś od tej prawdy. – Tak, uciekłem. Najpierw do Wietnamu. I potem stale uciekałem. Tak, zgoda. Ale Greg? „Zawsze cię nienawidził”. Greg, mnie? Dlaczego? – Był zazdrosny o swoją matkę. Rozdarła się zasłona i jeszcze jeden klocek wskoczył na swoje miejsce. – „Gdy będę duży ożenię się z Juaną”. – „Ja się ożenię z Juaną!” – „Ty nie możesz. To twoja matka”. – „Mogę! Ożenię się z nią!”. Wściekły błysk niebieskich oczu, wściekły błysk niebieskich oczu. Jak mógł zapomnieć tę skondensowaną morderczą wściekłość, która eksplodowała błyskami? – Greg czuł, że matka go nie kocha. Dzieci zawsze takie rzeczy czują. Wolał przerzucić winę na ciebie, znienawidzić ciebie, niż dopuścić do świadomości tę najstraszniejszą dla dziecka praw-dę. Między swoją miłością do niej a sobą postawił nienawiść do ciebie. Był zazdrosny, bo czuł, że ona cię woli, choć jak sądzę, żadnego z was nie kochała. A potem już był zazdrosny o wszystko. – Uratował mi życie w Wietnamie! Wyszedł z okopów pod ostrzał, by mnie uratować! – Wyszedł, aby cię zabić. Wiem to na pewno, powiedział mi. Kiedyś, gdy wiele wypił, buchnęło z niego to wszystko. – Wyszedł, żeby mnie... Błyski i strzały, błyski i strzały. Błysk. Grząskie pole ryżowe, jak ohydnie błoto chlupocze w butach, chlupocze w głowie, dżungla pluje ogniem, drzewa, splątane, obce, ale to drzewa, drzewa... Biegłem ku sekwoi na wzgórzu – pomyślał Ted i w błysku prawdy zobaczył wszystko, zrozumiał. Wtedy na tamtym polu grząskim i śmierdzącym jak cała ta wojna, przystanął na chwilę. Przystanąłem, zanim mnie zawołał. Przystanął ogłupiały, przerażony bardziej sobą niż tym, co się wokół rozgrywało i nie wiadomo czym powodowany spojrzał do tyłu, ku okopom, z których dopiero co tak szaleńczo wybiegł. Greg biegł za nim z bronią uniesioną do strzału, wycelowaną, nie we wroga ukrytego za drzewami. W niego. Zobaczył ruch, jakim Greg opuszcza karabin. Opuścił karabin i dopiero teraz krzyknął. Krzyknął dopiero, jak zobaczył, że przystaję i odwracam się. –Ted! Padnij! Podbiegł, przydusił go do ziemi, wciskał w cuchnące śmiercią błoto. Ted pozwolił mu na to, lecz zanim runął w błotniste ryżowisko, dojrzał wściekły błysk w niebieskich oczach. Skondensowana, mordercza wściekłość. To nie była wściekłość wywołana tym, co zrobił, jego szaleńczym biegiem pod kule. Nie, nie. To był tamten, zapomniany, a teraz objawiony we wspomnieniu błysk w niebieskich oczach chłopca, wściekły błysk w oczach chłopca. – O Boże! – jęknął. – Przypomniałeś coś sobie – powiedziała Soledad, łagodność, nieskończona czułość w znużonym brzmieniu tego głosu. – Ty przez cały czas wiedziałaś! – rzekł z rozpaczą. – Dlaczego mi nie powiedziałaś! – Przecież byś mi nie uwierzył – powiedziała prosto. Przez cały czas wiedziała! Wiedziała, jaki był, kim był Greg. Wiedziała, że maska przyjaźni skrywała nieubłaganego wroga. „Prze-cież byś mi nie uwierzył”. Tak. Nie uwierzyłby. W męce pochylił głowę. – Wtedy mu się to nie udało – powiedziała wolno Soledad. – Udało mu się dwadzieścia lat później, kiedy ci kazał prowadzić do ołtarza dziewczynę wyglądającą jak jego matka. Dziewczyna w ślubnej sukni unosi woalkę, jej twarz, cios w piersi, jakby rozdzierała je salwa plutonu egzekucyjnego. – Nie, Soledad, mylisz się – rzekł opierając czoło ojej kolana. Nie udało mu się. I tym ra-zem mu się nie udało. Moja miłość do ciebie była silniejsza. Jest silniejsza. Ja już ci to po-wiedziałem, ale powtórzę: odżyłem, zanim otworzyłem ten list. Nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczysz mi to, co przeze mnie wycierpiałaś, ale... Urwał, a jego ramiona zadrgały. W twarzy Soledad nachylonej ku klęczącemu, poprzez ciągle widoczne znużenie przebi-jało się światło. Ruchem pełnym czułości i zamyślenia wsunęła rękę w jego włosy. – Teraz urodzę ci dziecko – powiedziała. – Jeszcze czas. EPILOG Irma Ossowiecka szła wolno przez Pincio – najpiękniejszy i najelegantszy ogród w Rzy-mie. Za kilkanaście minut spłynie płowy zmierzch, najpierw wszakże zajdzie słońce. Irma od pewnego czasu przychodziła tutaj niemal co dzień, zawsze o tej samej porze, by stąd właśnie, z wysokości tarasu patrzeć, jak zachodzi. Turyści z całego świata ciągnęli o tej porze ku Pin-cio, by zobaczyć słynny zachód słońca nad słynną kopułą Michała Anioła, wieńczącą Bazyli-kę Św. Piotra. Irma w pierwszych dniach po przyjeździe do Rzymu przekonała się, jak niewiele znaczą słowa, jeśli nie towarzyszy im autentyczne przeżycie. Patrzyła, chodziła po ulicach, zwiedzała z przewodnikiem w ręku i – nie czuła nic. Mówiła sobie: oto słynne Forum Romanum, oto słynna fontanna di Trevi i – nie czuła nic. Była w Rzymie. Ale nie przebywała tutaj duchem. Duchem była w Warszawie. Jej oczy prześlizgujące się obojętnie po wspaniałych zabytkach, ciągle widziały co innego: twarz profesora Wirskiego upiornie bladą, nagle obwisłą, a po-przez wesoły gwar rzymskiej ulicy przebijał się głos jego gospodyni Pelasi, która krzyczała, ciągle w jej uszach krzyczała: „To on! To on zamordował Sabinę Holz! Ten potwór!” Ciągle też słyszała odgłos, z jakim jej własne ciało osuwa się na ławkę. Musiała to usłyszeć, zanim na dobre straciła świadomość. Miała wszakże szczególne wrażenie, że z ciemności omdlenia, nawet z tej ciemności wybłyskiwała ta twarz i że ciągle rozbrzmiewał ten krzyk: „To ten po-twór! To potwór!” Profesor Wirski potwór. Profesor Wirski zamordował Sabinę Holz. Zrobił to na zimno, z premedytacją, choć sam pomysł powstał pod impulsem chwili. Zamordował i postarał się, aby podejrzenia padły na nią, na Irmę Ossowiecką. Świadomie. Z premedytacją. „Dobrze. Zapytam wprost. Czy pana zdaniem przyczyną jej odejścia była zazdrość o Sabinę Holz?” – „Tak pomyślałem...” Te słowa poparte jednoznacznym uśmieszkiem zadowolonego z siebie samca, to potworne kłamstwo w żywe oczy ciągle podnosiło w dziewczynie falę pogardy. Przypłynęła aż tu do Rzymu i wraz z samym faktem zbrodni tworzyła zaporę między Irmą a światem, w którym się znalazła, stale ją zawracała w przeszłość, stale ją zawracała. To się w głowie nie mieści – myślała w czasie drugiej rozprawy, na której zapadł wyrok skazujący nie ją. – To się w głowie nie mieści. W głowie profesora Wirskiego nie mieściło się to, że mógłby wpaść przez kobietę, on tak zręcznie, z taką diaboliczną maestrią posługujący się kobietami. Jak bezbłędnie rozegrał swoją grę z Irmą! Krok po kroku doprowadził ją tam, dokąd chciał, zapędził bezlitośnie w śmiertelną pułapkę. Ta gra wychodziła mu zawsze. Wychodziła mu! Miał małe potknięcie z Sabiną Holz. Do tej diablicy w ogóle nie powinien był się zbliżać. Powinien był wyczuć umysł podobny do swego, chłodno kalkulujący, powinien był zobaczyć, że jej oczy nie uśmiechały się nigdy, ich żar nie był żarem wulkanu, parzyły jak lód. Oszukiwała go, lecz w końcu musiała zrzucić maskę. Wobec tego on musiał ją zabić. Proste. Profesor Wirski nie zamordował Sabiny Holz dlatego, że wyznaniem o ciąży chciała go zmusić do małżeństwa. Nie, nie dlatego. Z taką drobnostką poradził sobie już kilka razy w życiu. Profesor Wirski zamordował Sabinę Holz, gdyż domyśliła się, że jego niezwykle inte-resujące doniesienie naukowe opublikowane w biuletynie było w istocie autorstwa Irmy. Tak, ona się tego domyśliła. Domyśliła się już wówczas, gdy zobaczyła Irmę wychodzącą z czytelni, nie do poznania zmienioną, tragiczną. Sabina Holz była inteligentna. Poza tym, w przeciwieństwie do swej utalentowanej koleżanki, nieźle znała się na ludziach, a Irmę, która ją od lat fascynowała, rozgryzła nie mniej perfekcyjnie niż profesor Wirski. Znała ją. W każ-dym razie na tyle, by wiedzieć, że z sukcesu swego mentora i przyjaciela mogłaby co najwy-żej ogromnie się ucieszyć. Ale w jej twarzy wówczas nie było radości. Była w niej śmierć. Nie miała więc cienia wątpliwości co do tego, że artykuł Wirskiego opublikowany w biulety-nie wywołał w niej wstrząs zupełnie innego rodzaju; otrzymała cios, cios straszliwy. Sabina domyśliła się, jaki to był cios, a późniejsze zachowanie Irmy, dla wszystkich niezrozumiałe, jej odejście z wydziału i wyjazd z Warszawy, tylko to przypuszczenie potwierdziły. Dowo-dów nie miała. Ale nie potrzebowała ich. Dokładnie wiedziała, w jakim momencie ona zada swój cios i jakie będą jego efekty. Plan miała dalekosiężny. Potrzebny był jej mąż. Mąż, którego by miała całkowicie w swojej władzy. Bogaty i ustosunkowany ponadto. Sabina Holz była wychowana w luksusie i rozumiało się samo przez się, że będzie jej towarzyszył do końca życia. Mężczyźni kręcili się wokół niej od najmłodszych lat, mogła, jak się zdawało, wybierać i przebierać, żaden wszak-że, nie licząc pewnego bardzo młodego nieśmiałego chłopca, jakoś nie śpieszył się do ślubu. Ta piękna dziewczyna, przedwcześnie dojrzała, wzbudzała silne namiętności, ale i nie mniej silne obawy. Pomału zaczęła zdawać sobie sprawę z tego i wyciągnęła odpowiednie wnioski. Czekała na okazję i – okazja się nadarzyła. Niebywała okazja. Oboje, profesor Wirski i Sabina Holz, uważali siebie nawzajem za łatwą zdobycz. Oboje się przeliczyli. Romans był namiętny. Kilka kobiet uważało profesora Wirskiego za mężczyznę niezwykle atrakcyjnego w łóżku i Sabina dołączyła do ich grona. Stało się tak, jak gdyby podobieństwu dusz odpowiadało przyciąganie się ciał. Sabina Holz to nie była uległa, obojętna Irma Osso-wiecka i Wirski doprawdy mógł być zadowolony tym zadowoleniem, które odczuwał czę-ściej, niż były po temu powody, a które układało jego usta, zawsze jakby napuchłe i lekko oślizgłe, w ów wzbudzający w Irmie obrzydzenie wyraz łakomej, samczej pychy. Był więc zadowolony, ba, przeżywał niemal pełnię szczęścia! Jeszcze się pławił w blasku swego nie-dawnego „naukowego sukcesu”, który umiejętnie dyskontował i – miał piękną młodą ko- chankę, w której wzbudził autentyczną namiętność. Był więc zadowolony. Aż do owego dnia, gdy Sabina, przy kolacji, którą podawała jak zwykle milcząca Pelasia, rzuciła od niechcenia. – Wiesz, jestem w ciąży.Ręka profesora podnosząca do ust widelec z mięsem nawet nie drgnęła. – Tak? – rzekł obojętnie. – W którym tygodniu? – W trzecim miesiącu – powiedziała Sabina upijając łyk wina z kryształowego kieliszka. – W trzecim?! Nie wiedziałaś?! – Wiedziałam. Chcę urodzić to dziecko. – Moje? – Twoje? – Pewnie chcesz – profesor uśmiechnął się do listka sałaty, który lśnił od oliwy jak jego wargi – abym mu dał swoje nazwisko? – Nie jestem tego pewna – odparła. Odstawiła kieliszek, jej ogromne ciemne oczy błysnęły niepokojąco. Wirski nie dostrzegł tego. Był zbyt zaskoczony. – Co?! – rzucił głupawo. – To, co powiedziałam. Nie jestem pewna, czy chcę memu dziecku, naszemu dziecku, dać twoje nazwisko. – No, no! – Wirski pokręcił głową, w jego głosie znowu dźwięczał żartobliwy ton. – Zaw-sze uważałem, że mam nie najgorsze nazwisko. Czy mogłabyś mi to łaskawie wytłumaczyć? – Mogłabym. Bo ono w każdej chwili, w każdej chwili – podkreśliła znacząco – może zo-stać okryte niesławą. – Moje nazwisko niesławą?! – profesor mimo woli podniósł głos, a podsłuchująca pod drzwiami Pelasia rozpoznała w nim metaliczne brzmienie rodzącej się złości. – Tak, twoje – potwierdziła Sabina.Ona była spokojna. Bardzo nawet spokojna. Lecz w jej oczach rosło coś monstrualnego, coś niewyobrażalnie groźnego. Wirski rzucił serwetkę na stół i wstał. – Sabino! – rzekł swym najbardziej profesorskim głosem. – Ostrzegam cię, że przekra-czasz granice żartu, a nawet dobrego wychowania. – Obawiam się, że to ty przekroczyłeś granicę – odparowała. – Zwykłej i naukowej przy zwoitości. –Co takiego?. – Wiem, że twój słynny artykuł w biuletynie naukowym Uniwersytetu Harvarda to, mó-wiąc delikatnie, zapożyczenie. A mówiąc brutalniej – kradzież sporego fragmentu pracy doktorskiej Irmy Ossowieckiej. Strzeliła na oślep. Ale trafiła. Jej oczy, teraz czujne, nie straciły najmniejszego szczegółu przemiany, jaka zaszła w twarzy Wirskiego, z którego opadła cała wysławiana przez otoczenie kultura. – Won! – krzyknął piskliwie. – Wynoś się z mego domu! Natychmiast! Sabina Holz siedziała nieporuszona, lekko uśmiechnięta. Dopiero, kiedy nieprzytomny z wściekłości rzucił się ku niej w niewątpliwym zamiarze wyrzucenia jej siłą, ostrzegawczo uniosła rękę. – Lepiej nie rób tego – rzekła wolno. – Lepiej tego nie rób. A w ogóle, po co się tak de-nerwujesz? Nie jesteś jedynym profesorem na świecie, któremu zdarzyło się ukraść pracę czy pomysł swojej asystentki czy asystenta. To jest groźne tylko wtedy, gdy wyjdzie na jaw. A ja – nie mam zamiaru, w każdym razie jeszcze teraz nie mam zamiaru, wyciągać tej sprawy na światło dzienne. Bądź co bądź jesteś ojcem mego dziecka! Kompromitowanie ciebie nie leży więc w moim interesie. Jak w twoim – dodała znacząco – kompromitowanie mnie. Teraz ona wstała. Podeszła do niego i łagodnie poprowadziła go z powrotem do krzesła. – Siadaj i opanuj się. Jedz. Stroganow Pelasi jest naprawdę znakomity. Usiadł prowadzony jej wzrokiem. Już teraz widział, jaki to był wzrok: koci, czający się wzrok kobiety świadomej swojej władzy. Rozkładał serwetkę na kolanach, wygładzał ją i było to tak, jakby ścierał maskującą nalepkę z kalkomanii, odsłaniając klarowny, czysty rysunek. A więc to tak. Sam mistrz w podobnych machinacjach, bezbłędnie, acz o wiele za późno, wyczuł mistrza. Prowadziła misterną grę i oto leżał na deskach pokonany. A w każdym razie tak się jej wydawało. Tak się jej wydawało! Wydawało się jej coś jeszcze: że go dobrze znała. Takie przeświadczenie jest na ogół zawodne; z reguły najmniej zna się tych, o których się myśli, że się ich zna... Patrzyła więc, jak on wygładza tę serwetkę, na jego ręce starannie wy-manikiurowane, patrzyła na jego ręce i nic jej nie ostrzegło, że te ręce są zdolne zacisnąć się na szyi ofiary. Zresztą, nie dowiedziała się tego do końca. Będzie ją bowiem dusił szalikiem, lecz bardziej seksualnym niż morderczym odruchem powodowany nie odmówi sobie także zaciśnięcia rąk na jej szyi. Wirski wygładził serwetkę i ziewnął. – Przepraszam cię moja droga – rzekł już bez śladu emocji w glosie. – Wybuch nerwowy wywołuje u mnie zawsze senność. Nie przeprosił za scenę. Przeprosił za ziewnięcie. To też nic jej nie powiedziało. Przeżywała chwilę triumfu. – Więc napijmy się – podniósł w górę kieliszek – napijmy się za nasze dziecko. Może spo-kojnie nosić moje nazwisko. Nie jest, nie było i nie będzie okryte żadną niesławą! Żartowałaś przecież? Prosit! Gdyby przytaknęła. Gdyby odpowiedziała: oczywiście, że żartowałam. Może by żyła. Mo-że. Jeżeli Wirski zgodziłby się żyć ze stale wiszącym nad głową zagrożeniem. Sabina Holz nie przytaknęła jednak. Uniosła kieliszek, jej wargi uśmiechały się, lecz wzrok ciągle był kocim czającym się wzrokiem pewnej swojej władzy kobiety. – Prosit! – powiedziała. Nie miała pojęcia, że w tej chwili, chwili swego wielkiego trium-fu, wydała na siebie wyrok śmierci. Gospodyni profesora Wirskiego, Pelasia, też nie miała o tym pojęcia. Nie widziała też oczu Sabiny podnoszącej w górę kieliszek, a gdyby je widziała, pomyślałaby, być może, że są jak tajemnicze oczy wielkiego pająka. Niewiele widziała; wnosząc kolejne potrawy wzrok trzymała uparcie spuszczony, wbity w stół. Ale wszystko słyszała. To zaś, co słyszała, opo-wiedziała, a raczej wykrzyczała w sądzie. W sądzie, Jadwiga Owczarek, zwana przez swego pracodawcę Pelasią, wykrzyczała z sie-bie całe swoje życie. Wreszcie mogła wykrzyczeć wszystko, co ją latami dławiło, unice-stwiało, w pewnym sensie pozbawiało człowieczeństwa. Czuła się unicestwiona, choć zawsze z godnością nosiła głowę, zwłaszcza gdy przyozdobiona była ukochanym kapelusikiem z ga-łązką sztucznej jarzębiny. Nie zrezygnowała z tego nakrycia głowy, mimo że taki kapelusik wybrał los, by ją wprowadzić na drogę męki, którą jej wyznaczył w swych nieprzewidywal-nych planach. Mówiąc prościej: od takiego kapelusika, niedużego, niemal męskiego kroju, przyozdobionego gałązką sztucznej jarzębiny, wszystko się zaczęło. Leżał na wystawie u mo-dystki, a Jadźka Owczarek, którą wystawy z kapeluszami nieodparcie przyciągały, od razu go wśród innych wypatrzyła. Miała wtedy 16 lat i w Warszawie była od niedawna. Wyjechała z rodzinnego Jadowa, a właściwie uciekła. Uciekła od awantur wiecznie pijanego ojca, jadow-skiego szewca, niedoli matki, wrzasku licznego rodzeństwa, a być może zwłaszcza od brudu. Jadów, małe mazowieckie miasteczko, do którego z miejscowości wczasowej Urle prowadziła szosa wśród pól, latem pełnych śpiewu skowronków, zimą – swojskiego krakania gawronów, był miasteczkiem zadbanym i czystym. Lecz w dwuizbowym mieszkaniu Owczarków brud panował nie mniej niepodzielnie niż wrzask. Schorowana, obarczona kupą dzieciaków Owczar-kowa nie dawała sobie rady nawet i wówczas, gdy Jadźka mogła ją już w wielu obowiązkach wyręczać. A Jadźka brudu nie znosiła jeszcze bardziej niż wrzasku. Lubiła, żeby było czysto i żeby sama była czysta. Marzyła o domu czystym i zadbanym, którego byłaby porządną, przez wszystkich szanowaną gospodynią. Nie widziała mężczyzny w tym domu. Mężczyzn, po eks-cesach ojca, trochę się bała, a trochę się nimi brzydziła. Mężczyzna? Niekoniecznie. Ale dom tak, własne mieszkanie, własna szafa na ubrania, a na szafie pudło od kapelusza. Któregoś lata w Urlach Jadźka zobaczyła młodą kobietę w dużym kapeluszu, którego ron-do rzucało cień na twarz, niby woalka. Kobieta wysiadła z samochodu, który zatrzymał się przy budce z lodami i przechadzała się z wolna, podczas gdy jej towarzysz – Jadźka nie potra-fiłaby o nim nic powiedzieć – stanął w kolejce po lody. Jadźka patrzyła na nią zachłannie. Na jej postać w zwiewnej sukience. Na jej nogi poruszające się niemal tanecznie w pięknych pantoflach. Lecz przede wszystkim patrzyła na kapelusz. Robiło jej się tak dziwnie słodko, jakby po całym ciele, po niej całej, rozprzestrzeniał się nieporównywalny z żadnymi innymi smak pistacjowych lodów. Takie lody mogła sobie kupić. Tu w budce były najsmaczniejsze. Smaczniejsze niż w Jadowie. Kapelusz zaś... czy śmiałaby kupić sobie taki kapelusz? Gdzie by w nim chodziła? Po rynku w Jadowie? Za duży na taki rynek – pomyślała, lecz jeszcze wtedy nie nawiedziła jej wizja innego ka-pelusza, skromniejszego, niedużego, takiego w sam raz dla niej. Kiedy uciekła z domu do Warszawy i zgodziła się do pracy jako pomoc domowa, nie od razu wyruszyła na poszukiwanie obiektu swych marzeń. Odwlekała jakoś te poszukiwania, jakby pragnęła uciec od losu, który już zastawił swoje sidła. To była pierwsza wystawa z kapeluszami, przy której przystanęła. Wypatrzyła od razu coś, co było dla niej w sam raz, od razu to wypatrzyła! Ją zaś wypatrzył przechodzący właśnie ulicą asystent Wydziału Fizyczno-Matematycznego UW, Arnold Wirski. Może by nie zwrócił na nią uwagi, gdyby miała inne łydki. Arnold Wirski, niestrudzony podrywacz, należał do mężczyzn, którzy patrząc na kobietę widzą przede wszystkim jej nogi. Na te nogi w mysiego koloru rajstopach właściwie nie spojrzał. Kątem oka spostrzegł, że przy wystawie z kapelu-szami stoi jakaś dziewczynina, dziewczynka raczej. Coś chudego, niedużego. Jego wzrok z przyzwyczajenia przesunął się w dół i – Wirski przystanął. Zatrzymany parą mocnych, krą-głych łydek, których widok podziałał na niego wstrząsająco. Odczuł pożądanie, ostre, zadają-ce ból, który byt zarazem rozkoszą. Nigdy jeszcze nie doświadczył równie ostrego fizycznego doznania. Przemożnej żądzy posiadania. Stał przez chwilę niezdolny do najmniejszego ruchu, porażony, aż ona ocknąwszy się ze swego zapatrzenia zdała sobie sprawę z jego obecności. Kiedy obróciła ku niemu twarz drob-ną i mizerną od razu pomyślał, że to będzie łatwe. – Lubi pani kapelusze? – zapytał najnaturalniej w świecie. – Bardzo. – A który podoba się pani najbardziej? Obróciła się znowu ku wystawie, na jej chude po-liczki wypłynął rumieniec. Palcem wskazała jak dziecko. – Ten. Ten maluśki – rzekła z głębi serca. – Z jarzębinką. Byłby dla mnie w sam raz. Nie kupił jej wówczas tego kapelusika. Stał i patrzył razem z nią, przez cały czas dojmują-co świadomy łydek, tylko łydek. Potem ruszył powoli, a ona najnaturalniej w świecie ruszyła z nim. Nie bała się tego mężczyzny. Był elegancki, spokojny. Wydawał się jej okropnie stary. Zagadaną podprowadził pod dom, w którym mieszkał, zaprosił na herbatę. Najnaturalniej w świecie przyjęła zaproszenie. Dlaczego miała nie przyjąć? Był taki miły, spokojny, taki pan. Wcale jej nie podrywał, rozmawiał z nią zwyczajnie, nie jak mężczyzna, a jak człowiek. W skromnej kawalerce Wirskiego najdłużej stała przed książkami. Pan to wszystko przeczytał?! Ja też lubię czytać, najbardziej o pięknych paniach w pięknych domach, o pięknym życiu. Ale takich książek jest mało, prawda? Bo i takiego życia jest mało – pokiwała głową i westchnęła przytłoczona wspomnieniem swojego szesnastoletniego życia, które piękne było tylko dziś, gdy stanąwszy przed wystawą wypatrzyła ten kapelusik maluśki z jarzębiną, dla niej w sam raz. Kupię sobie ten kapelusik – zadecydowała. Wirski nie przerywał jej milczenia, kiedy milczała zamyślona, słuchał, kiedy mówiła, a właściwie dziecinnie zwierzała mu się ze swoich myśli, nalewał herbatę, podsuwał cukier, uprzejmy, uważający. On też coś zadecydował (a może zadecydowały za niego jej łydki?). Nie dotknął jej ani razu. Kiedy zegar wybił szóstą, zerwała się spłoszona. – Tak późno! Miałam wolne tylko do piątej. Ale tu się tak przyjemnie siedzi. Tak tu czy-sto, porządnie... – Możesz tu przychodzić, kiedy zechcesz – powiedział. Przychodziła. Przybiegała w każdej wolnej chwili. Oddała mu się pewnego dnia z wdzięczności. Za ten spokój, który przy nim odczuwała. Za poczucie bezpieczeństwa. Za po-południa przy herbacie, za to, że uważnie słuchał tego, co mówiła, za to, że nie próbował na-chalnie się do niej dobierać. Oddała mu się więc, kiedy uznał, że już na to czas. Miał swoje łydki. Ona zaś, gdy minął szok i ból zaczęła w tym nowym ich wspólnym życiu znajdować przyjemność. Wkrótce zorientowała się, że go kocha, że jakoś nie wiedzieć kiedy pokochała tego kulturalnego i przyzwoitego (tak o nim wtedy myślała) mężczyznę. Było jej dobrze. – Tak mi było dobrze, tak dobrze! – wyznała w sądzie, a jej twarz stała się na moment twa-rzą młodej szczęśliwej dziewczyny. Po roku Wirski się ożenił. Nie z nią. Ożenił się, jak jej ze śmiechem powiedział – z miesz-kaniem. Z dużym luksusowym mieszkaniem w przedwojennym domu na Bartoszewicza. Wprowadził się do tego mieszkania i – wprowadził ją. Jako swoją kochankę i jako gosposię. Długo wierzyła, że on ją kocha, że ślub nie z nią, to tylko dla mieszkania. – Będę profesorem, rozumiesz, Pelasiu, a profesor musi mieć duże reprezentacyjne miesz-kanie. I musi – przymrużył oko – dobrze się prowadzić. To wtedy właśnie zaczął ją nazywać Pelasią (niby to żartobliwie: moja gosposia Pelasia) i wtedy nabrał zwyczaju mówić jej niemal wszystko. O tym, co robił i o tym, co myślał. Słu-chała, zrazu nierozumiejąca, potem żarliwie go usprawiedliwiająca (gdzie jej tam sądzić ta-kiego pana), a w końcu z rosnącą zgrozą. Nie miał pojęcia (a zresztą i tak by go to nie obcho-dziło), jak bardzo zatruwa jej duszę. Z próżnością typową dla cynicznego gracza musiał się przed kimś chwalić. Wybrał ją, pewny jej miłości, jej podziwu i swojej nad nią władzy. Długo, bardzo długo istotnie miał nad nią całkowitą władzę. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że zatruwa jej miłość do niego, że ta miłość, wyrosła z wdzięczności i podziwu zmienia się powoli w pogardę i nienawiść. – To jest potwór, potwór! – krzyczała w sądzie. – Zły! Ile kobiet ten piekielnik umęczył. Zamęczył swoją żonę. Chciał być sam w tym pięknym mieszkaniu. Jej mieszkaniu! Wygnał ją i dzieci. Ze wszystkiego obrał. Chciał być znowu kawalerem, im więcej miał lat. Do żona-tego panienki by nie przychodziły! A ile świństw ludziom narobił i jeszcze się tym chwalił! Jakby ta jego biedna żona nie uciekła, to już by nie żyła! Jak ta Sabina. Po trupach szedł ten potwór. A co zrobił temu biednemu dziecku, małej Irmie? Okradł ją! – Protest, Wysoki Sądzie! – krzyczał obrońca Wirskiego. – Protest. – Ukradł to, co napisała i podał za swoje! – nie dała sobie przerwać Pelasią. Obrońca Wirskiego, który od pewnego czasu stał protestując nieustannie, bezskutecznie zresztą, bo sędzia Mieczysław Jaworowski sprzeciw za sprzeciwem odrzucał, przy tej ostat-niej rewelacji usiadł wyraźnie załamany. Natomiast Wirski zerwał się, to on teraz próbował protestować. Próbował zakrzyczeć Pelasię. Próbował nie dopuścić do tego, by opowiedziała to, co jak teraz wiedział, podsłuchała pod drzwiami. Opowiedziała wszystko, bardzo dokład-nie. Poprzedniego dnia oskarżyła go. A teraz dostarczyła motywu tej wyjątkowo odrażającej zbrodni. Miała ponadto dowód na poparcie prawdziwości swoich słów. – Ja pakowałam rzeczy Irmy – powiedziała. – Byłam pewna, że zapakowałam wszystko. Ale ten szalik jakoś mi gdzieś uciekł. Nie wiem dlaczego. Chyba, że o n – spojrzała na pro-fesora – specjalnie go schował. Zabrał, co swoje – skomentowała zjadliwie. – Dawać to on nie lubił, o nie. Aż się zdziwiłam, gdy tamtego dnia pannie Sabinie na szyi go zawiązał. Ład-nie ci – powiedział. Ładnie jej, prawda Pelasiu? Żebym to ja wiedziała, że on ją nie na spacer do Ogrodu Saskiego prowadzi a na śmierć! – Wiedziała pani, że idą do Ogrodu Saskiego? – podchwycił mecenas Wileński. – Wiedziałam. Najpierw kazał przygotować kolację na dwie osoby, a jak ona przyszła, ta Sabina, to mówi do niej: kochanie, jestem taki zmęczony, siedziałem osiem godzin na Radzie Wydziału. Proponuję spacer przed kolacją. Niedaleko. Do Ogrodu Saskiego. – O, coś sobie przypomniałam! Być może – dodał i zachichotał – być może kogoś tam spotkamy... Wirski istotnie tak powiedział, choć naprawdę tego spotkania, o którym, powodowany straszliwą emocją, nie mógł nie napomknąć, nie spodziewał się. Ono, w pewnym sensie, miało miejsce wcześniej i podsunęło mu pomysł. Nie tylko Ted Skorsky widział Irmę Ossowiecką idącą do Ogrodu Saskiego. Zobaczył ją również, całkiem przypadkowo zresztą, profesor Wirski. To była okazja, na którą coraz bar-dziej niecierpliwie czekał. Musiał pozbyć się Sabiny Holz. I musiał to zrobić w taki sposób, by nie padł na niego bodaj cień podejrzenia. Nieoczekiwany przyjazd Irmy Ossowieckiej do Warszawy, jej pojawienie się na wydziale, gdzie przecież widział ją nie tylko on, stwarzało okazję po prostu zesłaną z nieba. Za jednym zamachem pozbędzie się ich obu, gdyż Irma mimo wszystko zawsze będzie stanowiła potencjalne zagrożenie. Widział Irmę wchodzącą do Ogrodu Saskiego. Ku jego radości szła nie przez Ogród, a do Ogrodu właśnie. Widział, jak usiadła w ustronnym miejscu, na ławce ukrytej w gałęziach wierzby niby w altanie. Siedział nie opodal, też ukryty i czekał. Na zimno, precyzyjnie obmyślał swój plan. Widział, jak Irma dziwnie pośpiesznie opuszczała Ogród Saski. Widział, jak podeszła do niej jakaś stara kobieta i coś mówiła. Nie interesowało go, co. Przelotnie wszakże pomyślał, że w razie czego ta ko-bieta byłaby idealnym świadkiem. Oskarżenia oczywiście. W razie czego dam ogłoszenie do gazety, odnajdę ją – pomyślał. I oto w najczarniejszym dniu jego życia kobieta ta stała na miejscu dla świadków. Była świadkiem oskarżenia. Ale nie Irmę oskarżała. Dostarczyła jej, już właściwie niepotrzebnego, alibi. – Czytałam o tej historii. Nie przypuszczałam jednak, że oskarżoną jest ta młoda dziew-czyna. Prędzej bym się spodziewała wiadomości o jej samobójstwie lub nieszczęśliwym wy-padku. Była tak bardzo znękana! Wyglądała na chorą, dlatego do niej podeszłam i potem szłam za nią. Poszła na Dworzec Centralny i ja tam poszłam. (Och, ta twarz, która mi się wy-dała znajoma w tłumie na peronie – pomyślała Irma.) Widziałam, jak wsiadała do pociągu. – Innymi słowy – podchwycił mecenas Wileński – praktycznie rzecz biorąc nie spuszczała pani z niej oka od godzin popołudniowych do północy. – Tak – potwierdziła starsza pani. – Byłam przez wiele lat nauczycielką. Znam młodzież. A ta dziewczyna, Irma Ossowiecka, Boże, Boże – przez pewien czas uczyłam jej matkę, była najlepszą, jaką miałam kiedykolwiek, uczennicą z polskiego – wyglądała na zdruzgotaną przerastającym jej siły cierpieniem. Gdybym wiedziała wcześniej, że to o nią chodzi! Ale dopiero wczoraj zobaczyłam zdjęcie... Irmie Ossowieckiej, jako się rzekło, to alibi właściwie już nie było potrzebne, a i samo ze-znanie starej nauczycielki przeszło raczej bez echa, przecież dopiero co opuściła miejsce dla świadków gospodyni profesora Wirskiego, Jadwiga Owczarek. Wstąpiła na nie jako Pelasia, opuściła je jako Jadwiga Owczarek. Była świadkiem, lecz tak naprawdę ona tutaj stawała przed sądem, może bardziej boskim niż ludzkim. Wyznawała swoją niedolę, swoje pohańbie-nie i swoje winy, zostały jej odpuszczone. – Wrócił z tego spaceru z Sabiną sam. Późno w noc. Ale ja ciągle trzymałam kolację na stole. Przyszedł, siedział z pół godziny w łazience, potem przyszedł i mówi: to my Pelasiu zjemy tę kolację razem. Jak za dawnych dobrych czasów! A ja – Pelasia wyprostowała ra-miona, jej oczy zalśniły – ja powiedziałam: nie, dziękuję, już jadłam. Nie, dziękuję, już ja-dłam – powtórzyła z mocą i każdy mógł łatwo odgadnąć, że było to pierwsze „nie”, jakie po-wiedziała człowiekowi, który ją zniewolił. Ale jeszcze wówczas nie odzyskała wolności. Trzeba było jeszcze tego szalika, niegdyś należącego do Irmy, który na jej oczach profesor czule, a zarazem z dziwnym chichotem poprawiał na szyi Sabiny Holz, tuż przed wyjściem na spacer, z którego mieli wrócić oboje, a wrócił tylko on. Trzeba było jej pewności, że to on jest mordercą. Trzeba było tego Irmy przyznania się do niezawinionej winy, by Jadwiga Owcza-rek z Jadowa stanęła przed sądem, ocaliła niewinną i sama odzyskała wolność. Była wolna, a potwór zgnije w więzieniu. Potwór, naprawdę potwór – myślała Irma, zamknięta na Rzym, który jej oczom, sercu, wszystkim zmysłom podsuwał swoje niezrównane piękno. To chyba trwało dobry tydzień. Aż pewnego dnia wędrując po mieście, weszła nie bardzo wiedząc, dlaczego to czyni, bo już tutaj przecież była, na najwyższe piętro Palazzo Venezia i stanęła przy balustradzie. Dzień był upalny, a tu w górze wiał lekki wiatr, dając przyjemne uczucie świeżości. Wsparła się łok-ciami o balustradę, przymknęła oczy i nagle poczuła na twarzy inny wiatr, chłodniejszy, bo nie sierpniowy, a kwietniowy, inaczej pachnący, gdyż nie od Tybru wiał, a od Wisty. Zoba-czyła siebie, jak stoi wsparta o balustradę nad Trasą Łazienkowską. Zobaczyła nie swoimi oczami. Oczami Teda Skorsky’ego. – Siedziałem w kawiarence „Rozdroże” i patrzyłem na panią. Pomyślałem: jaka to piękna dziewczyna! Potem podszedłem do pani i nagle poczułem, że w tej dziwnej chwili moje życie zaczyna się zmieniać, nabiera nowego sensu. Nie sposób zapomnieć tych stów, a zwłaszcza dalszych, które nastąpiły, nie sposób zapo-mnieć tego wstydu, który wypłynął na jej twarz zdradzieckim rumieńcem, jak nie sposób za-pomnieć wszystkiego, co przystojny Amerykanin tak nieoczekiwanie w niej obudził. A prze-cież tu, w Rzymie ani razu nie pomyślała o nim. Może dlatego, że groza, w której władzy niepodzielnie się znajdowała, wyparła tamto wspomnienie. A może sama je wyparła, by nie przeżywać ponownie tego wstydu, którego się najadła w hotelu „Victoria”. Jak można się tak pomylić? Pragnęła tego mężczyzny, a on, jak się okazało, widział w niej ucieleśnienie jakie-goś swego mistycznego ideału, była pożywką dla jego duchowego głodu, nie istotą z krwi i kości, lecz sygnałem uruchamiającym zardzewiałą zwrotnicę jego losu. Zacisnęła pięści w bezsilnym gniewie, w takiej złości, w której człowiek pragnąc unice-stwić wspomnienie palącego wstydu, pragnie zarazem unicestwić siebie. I nagle parsknęła śmiechem. To, co się stało, wydało się jej nagle nieodparcie komiczne. – Hello! – powiedział ktoś za jej plecami.Obróciła się zaskoczona.Stał, tuż za nią, wysoki, wysportowany, z głową ostrzyżoną najeża, w każdym calu Ame- rykanin, na pewno Amerykanin! Znowu parsknęła śmiechem. – Do you speak English? – zapytał nieco zbity z tropu. – No – skłamała. Podszedł bliżej. – Roma! – rzekł szerokim gestem obejmując rozległy widok w dole. – This is beautiful. Bello. Roma – szukał z wysiłkiem włoskich słów – Roma e bello. Belvedere maravi... – Maryellous – podpowiedziała, drgnął zaskoczony. – You speak English! – No – powtórzyła i odwróciła się do niego plecami. Włoch by nie odszedł. Ale to był Amerykanin. Amerykanin! Znowu stała przy balustradzie i patrzyła, i znowu próbował ją poderwać Amerykanin. Ach prawda, tamten w Warszawie właściwie nie chciał jej poderwać, chciał – jak to sformułować, Irmusiu? – dzięki niej się odrodzić. Odrodził się. Ona też się odrodziła, są kwita! Poczuła wielką ulgę. Pełną piersią wciągnęła powietrze, przymknęła oczy, wystawiła twarz na pieszczotliwe podmuchy wiatru, było jej dobrze. Jest mi dobrze. „Tak mi było dobrze, tak dobrze” – przy-płynął głos Pelasi, Irma szybko otworzyła oczy i nagle zobaczyła Rzym. Leżał tam w dole, jak lekko sfalowane, pokryte nalotem płowej mgiełki morze. Właściwie najpierw zobaczyła wzgórza – płową falę wpisaną w blady od upału błękit ogromnego panoramicznego nieba. Miała wrażenie, że ta fala płynie niosąc przed sobą, ku niej, rozległe miasto. Płynęło ku niej. Otworzyła się i całą sobą wchłonęła to miasto, które jeszcze kilka minut temu leżało u jej stóp niby stronice księgi, zapisane w niezrozumiałym języku, obce. Stała na szczycie Palazzo Ve-nezia, wiatr owiewał jej twarz i owiewało ją przenikające do głębi duszy tchnienie wieczno-ści, majestatyczny spokój. Majestatyczny spokój ponad całym tym zgiełkiem. Jak dobrze. Jak lekko. Ogarnęła ją radość, głęboka, mistyczna, a zarazem dojmująco cielesna. To jest Rzym! Rzym jest cudowny – powiedział Ted Skorsky. – Zakochałem się w tym mieście od pierw- szego wejrzenia. Ma rację! Ona też zakochała się w Rzymie. Nic to, że nie od pierwszego wejrzenia. Od pierwszego przytomnego spojrzenia. Dobrze, że właśnie tu mogła przywieźć ze sobą zgryzotę i udrękę, doświadczenie podłości i małości ludzkiej. Tu, lepiej niż gdziekol-wiek indziej mogła zrozumieć, że były tylko zmarszczką potężnej, płynącej poprzez Wszech-świat fali życia. Wiecznego. To miasto jest wieczne. Od owego momentu przemierzała je niestrudzenie, jakby pragnąc nadrobić czas, kiedy była na nie zamknięta. Ciągle w darzącym szczęściem poczuciu wolności. Pozbyła się gniotą-cego ciężaru, zbladł, znikł, rozpłynął się w płowej mgiełce otulającej Rzym. Były to wędrów-ki gorączkowe, zachłystywała się teraźniejszością tak misternie wplecioną w przeszłość: to był jeden wzór, wzór na życie. Po pierwszym zachłyśnięciu się, uspokojona, pełna Rzymu, zaczęła godzinami przesiadywać na Forum Romanum. Siadała na Palatynie pod rozłożystą pinią i odpoczywała. Wsparta plecami o chropawy pień patrzyła w niebo. Zdawało się spły-wać poprzez parasolowate gałęzie pinii ku jej twarzy długimi, błękitnozłotymi kroplami. Za-pach nagrzanego słońcem igliwia budził w jej sercu delikatną, słodko-bolesną tęsknotę, jakieś nieokreślone, ulotne pragnienie, któremu, rozleniwiona, szczęśliwa, nie pozwalała nabierać kształtu. Jeszcze nie. Odpoczywała. Pławiła się w szczęściu bezmyślnego trwania, żyła, była, po prostu była, osobna, swoja, a jednocześnie głęboko wtopiona w to, jakby unoszące się w powietrzu, a tak bardzo zakorzenione, miasto. Czuła je wokół siebie, z jego pałacami, w ru-inie lub nie, z niezliczonymi statuami – tworzącymi nieruchomy tłum jakiegoś antyświata, z akweduktami, obeliskami, łukami triumfalnymi; teraźniejszość beztrosko mieszająca się z przeszłością we wszechobecnym szepcie tysięcy fontann. Wieczorem, do późna w noc siady-wała na tarasie domu, który był teraz jej domem, chłonęła feeryczny widok. W mozaice świateł, barw, kształtów, którym teraz potrafiła dać nazwy, coraz częściej przyciągała jej wzrok widoczna zewsząd kopuła Michała Anioła; była emanacją rzymskiego nieba, w dzień przybierając nawet jego szarolazurową barwę, nocą nasuwała zapatrzonej dziewczynie myśl o wielkim białym namiocie rozpiętym na bezkresnej pustyni nieba. Obecność. Nadzieja. Znak? Nagle wszystko stało się pełne znaków. Po pewnym czasie rzadziej już zachodziła na Forum Romanum, upodobała sobie inne miejsce: Ogród Pincio. Zaszła tam podczas jednej ze swoich wędrówek, stwierdziła, że pięk-nie, ale woli Villa Borghese, z Pincio jednak rozciągał się wspaniały widok na Rzym, a ona ciągle tego widoku była niesyta. Przysiadła więc w cieniu, twarzą ku doskonale stąd widocz-nej kopule Michała Anioła i patrzyła. Zamierzała odejść, gdyż ku tarasowi podchodziło coraz więcej turystów, lecz rzuciwszy ostatnie spojrzenie ku majestatycznej kopule, nagle zrozu-miała po co tutaj takie tłumy ciągną: zbliżał się zachód słońca, „słynny zachód słońca nad kopułą Michała Anioła”. Znała to określenie z przewodnika, ale do tej pory nie uczestniczyła w owym, jak pisano „misterium zaślubin nieba z ziemią”. Została. I – od tej pory wracała tu niemal co dzień, by uczestniczyć w czymś, czego piękna nie potrafi oddać żaden opis. Przyszła również i tego dnia, gdy poczta przyniosła jej dwa listy ze Stanów. Jeden od So-ledad. Drugi z Uniwersytetu Harvarda. Soledad pisała do niej często, krótkie miłe listy, w których wrażliwa dziewczyna odczyty-wała, między wierszami, smutek. Smutek? Jak może być smutna taka olśniewająca kobieta? Soledad, jak wiemy, poczuła do Irmy sympatię od pierwszego wejrzenia. Dla Irmy zaś pierw-sze niezapomniane spotkanie w hotelu „Victoria” z żoną Teda było niemal szokiem. Było to jakby spotkanie ze słońcem. – Mogłabym na panią patrzeć całe życie! – rzekła dziecinnie, a Soledad przytuliła ją do siebie. – Już dobrze, już wszystko będzie dobrze – powiedziała miękko, a Ted nie bez zdziwienia i szczególnego poruszenia, stwierdził, że miała w twarzy czułość, której, za jego pamięci, nigdy nikomu poza nim, w rzadkich chwilach, nie okazywała. Ze ściśniętym sercem pomy-ślał, że z taką twarzą, nieskończenie czułą mogłaby nachylać się nad swoim dzieckiem, tym dzieckiem, którego nie chciała mu urodzić. Nie wiedział, że Irma w miękkich, pachnących ramionach właśnie tak się czuła, jak dziecko, nigdy dotąd w ten sposób przez matkę nie utu-lona. Między nią a jej własną matką panowało zbyt wiele napięć, by takie spotkanie w czuło- ści było możliwe. A poza tym, poza tym Soledad była samym życiem! Słońce, jasność, życie. Mimo że jej imię znaczyło: pustka, samotność, beznadzieja. Ale w życiu sąsiaduje przecież ze sobą jasność i cień. Rzym jak każdego lata nieodmiennie byt jasny, skąpany w blasku, od którego często trzeba było szukać wytchnienia. Nie ochładzało się nawet o zachodzie. Irma wolno szła przez Pin-cio, w torbie przewieszonej przez ramię miała jeden tylko list, jeden z tych dwóch dzisiaj otrzymanych, list w urzędowej kopercie Uniwersytetu Harvarda. Znowu miała w torbie coś z Harvardu. Znowu była w stanie nie szoku, lecz silnego oszołomienia. I znowu czegoś nie ro-zumiała. Nie rozumiała mianowicie, dlaczego od razu nie odpisała na ten list. Dlaczego w radość wplatał się bezustannie motyw, jak gdyby z innej melodii. W Pincio było dziś mniej tłoczno niż zazwyczaj. Może upał doprawdy trudny już do znie-sienia, zniechęcił turystów, a może tak właśnie miało być? Irma tak bardzo dziś pragnęła, aby ławka, na której lubiła tutaj siadywać, była pusta i pragnienie jej się spełniło. Usiadła z wes-tchnieniem ulgi, torbę z listem z Harvardu położyła na kolanach. Przymknęła oczy i tak przez chwilę siedziała pozwalając, aby dochodziło do głosu owo nieokreślone pragnienie, które towarzyszyło jej stale, owa melodia jakby z innego utworu, teraz wyraźnie potęgująca radość. Czysty ton przywracający ład. Uśmiechała się bezwiednie czułym uśmiechem, a kiedy otwo-rzyła oczy, słońce było już ogromne, purpurowe. Ale to nie ono w tym momencie przyciągało wzrok, stanowiło bowiem tylko tło dla kopuły Michała Anioła. Bardzo teraz białej, jaśnieją-cej. Jaśniejąca twarz Filipa na dworcu w Terespolu. Filip. W powietrzu wisiała burza. Ostatnio stale burze przelatywały nad podlaską ziemią, nie przynosząc ochłody; lato tego roku i w Polsce było upalne. Muchy brzęczały i cięły. Motyle omdlewały w żarze. Psy szukały cienia i leżały ciężko dysząc. Te uwiązane na łańcuchach chroniły się do budy. Jeden tylko, w zagrodzie przylegającej do zagrody Filipa Niemcewicza raz po raz opuszczał budę i nie wiadomo dlaczego, ochryple szczekał. To szczekanie było jedynym dysonansem w harmonii ospałości upalnego wiejskiego dnia. Nie zakłócało jej mru-czenie obracającej się niezmordowanie małej betoniarki, Filip kupił ją w owym momencie, kiedy ból tęsknoty przeszedł w stadium, w którym człowiek ma do wyboru: położyć się i ga-pić w sufit lub rzucić się w wir jakiejś obłędnej pracy. Filip Niemcewicz wybrał to drugie. Tym bardziej że niespodzianie jego ojciec zapowiedział swój przyjazd na stałe, co dostar-czyło Filipowi motywacji niezbędnej do podjęcia wysiłku, na jaki może by się nie zdobył obolały. Malować nie mógł i to było miarą jego cichej, drążącej niby kornik, rozpaczy. Powoli tracił nadzieję. Miał ją! Na początku, w pierwszych dniach po wyjeździe Irmy do Włoch ją miał. W tym krótkim czasie od rozprawy uniewinniającej Irmę do jej wyjazdu, właściwie ani przez chwilę nie byli sami. Nie dbał o to, szczęśliwy, że jest wolna, oczyszczona ze wszelkich zarzutów, w pełni zrehabilitowana. Wystarczyło mu, że była, że była wolna, że mógł na nią patrzeć. Później jednak, rozpamiętując w samotności każdą chwilę, doszedł do wniosku, że ona go unikała. Unikała jakiegokolwiek sam na sam, jakby jej w jakiś sposób zawadzał. On zawadzał! Taki wniosek nasuwał się jednak nieodparcie. Ale przecież był ten moment w sądzie, na pierwszej rozprawie, kiedy osaczona, bliska załamania, dojrzała w tłumie jego twarz, kiedy spojrzała na niego, rozpoznała i jej oczy wypełniło światło. Zdarzało mu się też w ciągu następnych dni przyłapywać jej rzucane ku niemu ukradkowe spojrzenia. Nie potrafiłby po-wiedzieć, co w nich było, wiedział tylko, że serce zaczynało mu bić z zapierającej dech emo-cji. Po prostu na chwilę przestawał oddychać, by nie spłoszyć czegoś cudownego. Później już nie był taki pewny. Myślał, że mu się to wszystko zdawało, często tak myślał. Na lotnisku unikając jego wzroku szepnęła: – Napiszę. Czekał. Mijały dni, nie nadszedł ani jeden list, ani jedna kartka. Żadnego znaku, nic. Dlaczego tak zupełnie nic? Nie rozumiał i cierpiał. Wiedział, że Ted Skorsky i jego żona pojechali do Sta-nów. Lecz w najczarniejszych godzinach i to sobie wyobrażał, że Skorsky jest w Rzymie, że oni są tam w Rzymie oboje, że są tam razem. W Rzymie. Tę myśl jednak stosunkowo łatwo było mu odpędzić. Co innego bolało bardziej: myśl, że ona ma dość, dość Polski, bo tutaj właśnie tak straszliwie się nacierpiała, dość ludzi, którzy byli świadkami i uczestnikami jej dramatu. Było to przypuszczenie całkiem logiczne i uzasadnione. Tak, było to uzasadnione! Rozumiał tę chęć: odciąć się od wszystkiego, rozpocząć nowe życie. Życie, w którym nie będzie miejsca dla niego. W momencie, gdy ta myśl zaczęła się w nim rozrastać jak kukułcze pisklę wypierające ostatki nadziei, Filip Niemcewicz zaciął zęby i rzucił się w wir gorączkowej pracy. Pracował zajadle, do upadłego. Schudł, skóra na jego policzkach napięła się, czasem z trudem rozwierał zaciskane zbyt mocno szczęki. Tego dnia, gdy niebo pociemniało na północy – ciemna ściana wyrosła nad lasem wiesz-cząc kolejną burzę – nagle poczuł się bardzo zmęczony. Nie zatrzymał betoniarki. Siadł jak stał, na ziemi, wsparł się plecami o werandę domku, który niedawno poskładał z zakupionych w Białej Podlaskiej elementów, przez chwilę patrzył na swoje zabrudzone cementem ręce, patrzył jakby należały do kogoś innego, a potem pozwolił, by opadły. Dosłownie tak: pozwo-lił im opaść, zwisały jak dwie odrzucone z obrzydzeniem kule. Żeby chociaż byt Medor – pomyślał niejasno, bo Medor był. Ale owczarek alzacki Filipa nie mógł znieść znerwicowa- nego psa podwórzowego sąsiadów, któremu zazwyczaj zawzięcie wymyślał przez parkan i leżał w najbardziej zacienionej części ogrodu, tam gdzie ogród przechodził w wilgotną jesz-cze po wiosennej powodzi łąkę. Upał tężał. Wiatr leciał górą, pędząc przed sobą wielkie, sza-robiałe obłoki. Szerszeń zahuczał podnosząc się z krzaków ciężkim lotem, lecz starczyło mu sił tylko na to, by dolecieć do sąsiedniej gałęzi. Za parkanem rozgdakała się kura, która, upał nie upał, zniosła jajko, gdakała i gdakała, co znerwicowany kundel uznał za obrazę albo wyzwanie i rozszczekał się tak, że niemal było słychać, jak zrywa sobie zdarte od ciągłego ujadania stru-ny głosowe. – Powinno się coś zrobić z tym psem – powiedziała kiedyś Irma.Irma.Filip skulił się jak uderzony w żołądek. Zabijana, zatłukiwana morderczą pracą tęsknota wybuchła. Nie chcę tak żyć – pomyślał. – Nie chcę tak żyć. – Nie mogę żyć bez ciebie – szepnął z udręką. – Nie mogę! Medor nie mógł usłyszeć tych słów. Ale ledwo przebrzmiały, zaszczekał krótko i poderwał się ze swego zacienionego miej-sca. „Nic nie pomożesz, piesku” – pomyślał Filip, mimo woli wzruszony. Lecz pies pędził nie ku niemu, biegł, już teraz przez cały czas szczekając, ku furtce. Filip zdziwiony nastawił uszu. Chyba samochód zatrzymał się przed bramą? Taksówka? Czyżby to ojciec przyjechał? Ale czemu nie dał znać, przecież by po niego wyjechał! Wstał i machinalnie wycierając o spodnie upaćkane cementem ręce, poszedł ścieżką do miejsca, z którego widać było bramę i stanął. Przed domem istotnie zatrzymała się taksówka, już odjeżdżała. Ale nie przyjechał nią pan Niemcewicz. Nie, to nie był ojciec Filipa. To była... Irma! Irma. Jeszcze nie dowierzał własnym oczom. Musiał uwierzyć! Ze śmiechem poskromiła psa, stała tam, drzewa rosnące przy bramie rzucały na nią cień, lecz cała była w świetle, w tym szczególnym oświetleniu, w jakim zobaczył ją po raz pierwszy w alei podworskiego parku, gdy z głową uniesioną ku górze z twarzą pełną blasku patrzyła na przysiadłego w gałęziach drzewa ptaka. Teraz też miała taką twarz. Ale nie patrzyła na ptaka. Patrzyła na niego. Irma. To była Irma. Ruszyła ku niemu, podbiegł, chwycił ją w ramiona. – Irma – szeptał – Irma!Puścił ją wreszcie i na jego wymizerowanej twarzy odmalowało się przerażenie. – Boże drogi! Ubrudziłem cię! Masz białą sukienkę, a ja... Przepraszam! – Ładnie mnie witacie, ty i Medor – zaśmiała się. – Powinnam była włożyć kombinezon ochronny! Nie rób takiej miny, wariacie, wszystko w porządku. O, widzę, że postawiłeś do-mek! – Tak. Tata przyjeżdża. Na stałe. Stracił pracę i nie ma szans na znalezienie innej w Jele-niej Górze. Więc zadecydował przenieść się tutaj. Joasia się cieszy, nie będzie musiała iść do internatu, zdała do liceum w Białej. A ja tu porządkuję. W tym domku urządzam tacie warsz-tat. Lubi majsterkować, a może i pieniądze z tego będą. Tata ma złote ręce. Irma! Irma! Już nie miałem nadziei, myślałem, że masz dość, że tu nigdy nie wrócisz, a ja... Nie dokończył. Nie powiedział: a ja nie mogę żyć bez ciebie. Mówiły to jego oczy, cała jego twarz, na której wyraźnie rysowały się ślady przeżytej udręki. Cień człowieka – pomyślała Irma ze ściśniętym sercem. Ale ten cień człowieka miał oczy, które patrzyły na nią. Jak one patrzyły! W błysku przeczucia pojęła, że nikt nigdy nie będzie jej kochał tak jak on. Do głębi duszy poruszona, odwróciła wzrok. Ogromny szary obłok pojawił się nad ogro-dem. Gnany wiatrem pędził na spotkanie coraz groźniejszej czarnej ściany sunącej od półno-cy. Zderzenie było nieuniknione. – Będzie burza – powiedziała. Weszła na małą werandkę, Filip rzucił się rozstawiać leżak. Usadowiła się wygodnie. Miała przed oczami niebo rozpięte nad wierzchołkami drzew. Szara chmura przesunęła się, odpłynęła, a teraz szły spiesznie jeden za drugim ciężkie białe obłoki. Biała kopuła Michała Anioła pojawiła się między nimi i trwała przez chwilę nieruchoma, oaza spokoju w zwiastu-jącym burzę pędzie. – Wiesz, dostałam list z Harvardu. – Tak? – Drukują moją pracę. Ukaże się nie w biuletynie, a jako osobna książka. Dołączyli recen-zję, z której wynika – uśmiechnęła się jakoś smutno – że jestem ni mniej, ni więcej tylko ge-niuszem. Soledad pisze, że głośno tam o mnie. – To wspaniale! Nareszcie! – wykrzyknął Filip. – Coś mi proponują – ciągnęła nie patrząc na niego. – Stypendium?Pokręciła przecząco głową. – Nie. Kontrakt. Wykłady i zajęcia ze studentami. – Pojedziesz?!Milczała. – Musisz pojechać – powiedział mężnie. Jego twarz jaśniała radością, lecz ręka zdradziec-ko zacisnęła się na poręczy leżaka, mocno, aż pobielały kostki. – Pojadę – rzekła kładąc dłoń na tej zaciśniętej ręce. – Jeżeli ty ze mną pojedziesz.