Basiura Bartłomiej - Reset
Szczegóły |
Tytuł |
Basiura Bartłomiej - Reset |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Basiura Bartłomiej - Reset PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Basiura Bartłomiej - Reset PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Basiura Bartłomiej - Reset - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
SPIS TREŚCI
Strona tytułowa
Od autora
Prolog
Część pierwsza - INTERWAŁ
1 2 3 4
Część druga - CHORA PODSTAWA
1 2 3 4 5
Część trzecia - OPERACJA
1 2 3 4 5 6
Część czwarta - TIK INTERWAŁ TAK
1 2 3 4
Część piąta - NIC DO STRACENIA
1 2 3
Epilog
Podziękowania
Strona 4
Od autora
Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak
zaczyna, ale jak kończy. Waga rozpoczęła w moim życiu zupełnie
nowy etap, to już nie jest wyłącznie kwestia satysfakcji czy
samospełnienia.
Wciąż słyszę pytania o motywację, skąd wziął się pomysł na
pisanie, dlaczego to robię. Przyznaję się, że to przede wszystkim
moje tchórzostwo. Proszę, poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale każdy
z nas w jakiś sposób ucieka. Jedni znajdują odskocznię w pracy,
podejmują kolejne wyzwania, które oddalają widmo pochylenia się
nad swoim prywatnym życiem. Inni szukają szczęścia gdzie
indziej. Pisanie pozwala mi ułożyć to, co należy zdefiniować jako
chaos, dopowiedzieć niedokończone, znaleźć odpowiedź
i funkcjonować dalej.
Reset to obiecana kontynuacja, a zarazem świat bez
przeszłości, z nadzieją na inną przyszłość. Zapraszam w podróż bez
kłamstw i wzajemnego podkładania nóg, gdzie nikt nie rozlicza
z tego, co było, ale też nie pozostawia miejsca na wyrozumiałość.
Życie jest tylko jedno, postanowiłem jednak przystąpić do
napisania kolejnej książki, bo ucieczka jest rozwiązaniem, które
ma swoje granice, a smutna byłaby konkluzja za kilkadziesiąt lat,
że nasze życie było nieustanną próbą normalności, która
zakończyła się porażką. Tym razem książka nie jest ucieczką,
a stanowi rozwiązanie.
Jak zwykle życzę miłej lektury, cieszę się, że znowu się
widzimy, tym razem w świecie fikcji, gdzie wszystko zależy tylko
od nas…
Strona 5
Prolog
26 stycznia
Ogarnął go niepokój. Był późny wieczór. Ryglewicz znalazł się
w izolatce bez okien.
Siedział na łóżku, oparty plecami o chłodną ścianę. Miał
otwarte oczy, tylko tak potrafił zapanować nad bólem. Bo choć
wszystko się udało – Y_28K był martwy, Anton zadowolony
z wykonania zadania, bieżące sprawy zakończone – czuł się po
prostu niedobrze.
Długo pracował na ten sukces, dowiódł swego, udowodnił, że
jest zdolny do poświęceń, zdobył swoje trofea. Było tylko jedno
zadanie, które oddał w ręce osoby trzeciej. Zaufał komuś,
a zdarzało się to na tyle rzadko, że nie potrafił teraz zachować
spokoju. Bo co, jeżeli coś poszło nie tak? Czy M_36K wciąż żyje?
Czy udało się dopełnić kolekcję? To miało być podsumowanie
całego przedsięwzięcia, ostatnia nagroda, na którą tak długo
czekał.
Kolejny atak bólu. Jutrzejszego dnia miał odbyć się
najtrudniejszy egzamin z jego spokoju i wytrwałości. Tak wiele
nieporadnych A_, których wysokie mniemanie o sobie
zdecydowanie przewyższało ich własne możliwości. Chciał się
położyć i zamknąć oczy, ale bał się snu, bo temu towarzyszyły
wspomnienia, które stanowią słabość, zwykłą pieprzoną ludzką
słabość. A on był przecież ponadprzeciętny. On został stworzony do
wyższych celów.
Na szczęście był w domu. I tak by tutaj trafił. Trwałoby to
Strona 6
dłuższą chwilę, ale nie stanowiłoby większego problemu. Areszt na
Montelupich – miejsce, które analizował przez wiele długich,
zimowych nocy. Wszystko po to, by być gotowym. Znał na pamięć
personalia funkcjonariuszy Służby Więziennej. To nie były kable,
czyste kurwy. Zaznajomił się z przebiegiem dnia, słabymi
punktami zabezpieczeń, jak również procedurami odwiedzin
więźnia. Areszt na Montelupich szczycił się tym, że jeszcze nikt
stąd nie uciekł. To było wyzwanie, Ryglewicz je uwielbiał, ale
zdecydowanie bardziej cenił zwycięstwo intelektualne.
Takiego więźnia jak on jeszcze nie mieli. Ten, którego nikt nie
nienawidził, którego tak naprawdę nikt nie znał. W świecie, gdzie
informacja jest bezcenna, takie położenie to przywilej, z którego
zamierzał korzystać aż do momentu, kiedy ból stanie się
przekleństwem.
Był gotowy zmierzyć się z tym wyzwaniem.
W końcu życie jest tylko jedno…
Strona 7
Część pierwsza
INTERWAŁ
13–14 lutego
Gdy światło podkreśla to, co próbuje uwydatnić reżyser,
ciemność stanowi narzędzie wirtuoza.
Strona 8
1
Edyta Kotarska powoli otworzyła oczy. Nie wysilała się, żeby
cokolwiek sobie przypomnieć, korzystała z przywileju, że nikt nie
miał wobec niej oczekiwań. Znajdowała się w szpitalu, kilka
godzin temu odzyskała przytomność, lekarz zadał jej kilka pytań,
ale od tamtego czasu nie zakłócano jej spokoju.
Obok łóżka siedział Adam, jej mąż. Zamknęła oczy i udawała,
że śpi. Miała mnóstwo pytań, ale bardziej był jej potrzebny
odpoczynek. Czuła się bezsilna, jej mięśnie były wiotkie, nie mogła
nawet poruszyć ręką.
Gdzieś tam była przeszłość, nie wiedziała, co się stało, ale
wkrótce miała zostać uświadomiona. Kobieca intuicja
podpowiadała jej, że to nie było nic, na co powinna czekać.
Pierwszy szok minął. Bezskutecznie próbowała sobie cokolwiek
przypomnieć. Pamiętała swoje imię, wiedziała, że pełni funkcję
zastępcy dyrektora w Areszcie na Montelupich, bez problemu
poznała męża. Dowiedziała się, że dzisiaj jest trzynasty lutego.
Była nieprzytomna przez ostatnie dwa tygodnie. Nie myślała
o tym, co wydarzyło się przez ten czas, jak wiele ją ominęło, stan
niewiedzy oznaczał w tym przypadku spokój.
Miała dziwne przeczucie, że jej obecność w szpitalu to nie
wynik jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Tuż przed drzwiami sali
szpitalnej, w której właśnie się znajdowała, siedział
funkcjonariusz policji. Były więc dwie możliwości – albo jego
zadaniem była ochrona związana z grożącym jej
niebezpieczeństwem, albo popełniła przestępstwo. Obecność
Strona 9
Adama sugerowała pierwszą opcję, bo inaczej nie pozwoliliby mu
tutaj być, tym bardziej teraz, kiedy odzyskała przytomność.
– Jak się czujesz? – zapytał Adam.
Chciała podnieść palec i wskazać na szklankę wody na stoliku,
ale musiała ograniczyć się do błagalnego spojrzenia w jej stronę.
Na szczęście kochany mąż zrozumiał.
Nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Nic jej nie bolało,
problem sprowadzał się do luk w pamięci. Cholera! Jej głowa po
prostu była pusta. Może to był normalny stan po
kilkunastodniowej śpiączce. Nigdy się nie interesowała medycyną,
ale takie wytłumaczenie wydawało jej się najsensowniejsze.
Z trudem upiła niewielki łyk wody. Poczuła ulgę. Adam złapał
ją za rękę i spojrzał na nią z troską.
– Cieszę się, że jesteś. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wszyscy
się o ciebie martwili.
Edyta powoli pokiwała głową. Nie wiedziała, od czego zacząć.
Wskazała na policjanta. Jej mąż zmarszczył czoło.
– Wiele się wydarzyło, ale teraz się nie przejmuj, już nic ci nie
grozi. Wszystko będzie dobrze.
Już nic ci nie grozi… To nie był odpowiedni dobór słów.
– Co się stało? – zapytała, z trudem rozpoznając swój głos.
– Odpocznij, nadejdzie czas, kiedy wszystkiego się dowiesz,
teraz nie zawracaj sobie tym głowy.
Adam spuścił wzrok, zły znak. Edyta mogła obwiniać tylko
siebie, mogła to pytanie odwlec w czasie. Niczego się nie
dowiedziała, a do głowy przychodziły jej w tej chwili same czarne
scenariusze. Zamknęła oczy. Sen był zdecydowanie bardziej
konstruktywną opcją na spędzenie wieczoru.
***
Strona 10
Wziął głęboki oddech. W końcu był sam. Zbliżała się szesnasta,
ale wiedział, że ten dzień szybko się nie skończy. Od świtu do nocy
przesiadywał w pracy, a gdy wracał do domu, myślał o kolejnym
dniu zawodowych wyzwań. Kiedyś był zwykłym urzędnikiem,
a wyrobienie ośmiu godzin w biurze stanowiło wystarczającą
podstawę do otrzymania pensji. Przeklinał w myślach chwilę,
kiedy postanowił przyjąć posadę doradcy premiera. Nikt nie
sprawdzał, czy Tadeusz Markiewicz faktycznie był w pracy,
chodziło wyłącznie o rezultaty, za które przypisywano mu
odpowiedzialność. Nie trzeba być geniuszem, aby dojść do
wniosku, że w polityce coś takiego jak optymalny efekt nie istnieje,
bo zawsze znajdzie się strona pokrzywdzona.
Miał pięćdziesiąt sześć lat, trójkę dzieci, które trochę za szybko
uwierzyły w swoją dorosłość, no i jeszcze kochaną żonę, która kilka
miesięcy temu odeszła na wcześniejszą emeryturę i zamarzyła jej
się druga młodość. A Markiewicz po prostu pracował. Tłumaczył
sobie, że taka jest jego rola, że ktoś musi zarobić na wymysły żony,
że trzeba mieć oszczędności, gdy dwudziestodwuletni syn
oświadcza, że będzie miał dziecko, albo córce brakuje, bagatela,
kilku tysięcy do kupna samochodu.
Funkcja, którą sprawował, miała również drugie dno. Polityka
była dla niego plasteliną, kolejne frakcje dochodziły do władzy,
zmieniały się twarze, ale pewne rzeczy musiały się ostać, wszystko
po to, aby zachować transparentność i ciągłość systemu. Tadeusz
z każdym kolejnym miesiącem pracy coraz mocniej odczuwał
brzemię wiedzy. Gdyby mógł wybierać, wolałby o wielu rzeczach
nigdy się nie dowiedzieć. Dochodziło do tego przeświadczenie, że
jest niemożliwe, aby wszystko pozostało za kurtyną. Jedno słowo
albo usłyszane zdanie mogłoby zrujnować jego życie. Nauczył się
bardzo wiele, przede wszystkim ograniczonego zaufania.
Strona 11
Dwulicowość ludzi nie znała granic, a w świecie polityki wszystko
było spotęgowane. Wychodził z założenia, że z każdym można się
dogadać, znaleźć kompromis, jednak miał do czynienia z bandą
idiotów, wobec których konstruktywne argumenty były tylko
płonną nadzieją.
Przez pewien czas oszukiwał się, że to się poprawi. Ograniczył
do minimum kontakt z politykami, zwerbował kilku młodych
wilków, którzy w jego mniemaniu stanowili jedyne rozwiązanie.
Świeży umysł, niespaczony światem interesów i ustawianych
głosowań, gdzie jedno się mówi, a drugie robi. Lobbing do potęgi
minus dziewiątej. Jego koncepcja miała jeden słaby punkt –
doświadczenie, którego ci młodzi zwyczajnie nie mogli posiadać,
które można było zdobyć, ale był to czasochłonny proces.
Doradca. Ten, którego nie widać, który posiada ekspercką
wiedzę, śledzi aktualną sytuację, analizuje to, na co politycy czasu
nie mają, który sugeruje, ale nigdy nie decyduje. System ten miał
wiele mankamentów, ujawniających się, gdy doradzało się osobom,
dla których logika była zachwiana u samych podstaw.
Tadeusz Markiewicz był mistrzem drugiego planu. Wcale mu to
nie przeszkadzało, nigdy nie był dobry w wystąpieniach
publicznych, nie należał do osób wyróżniających się, a wystarczało
mu, gdy jego charyzma była doceniana przez najbliższych
współpracowników.
Tak naprawdę jedyną osobą, której podlegał, był aktualnie sam
Prezes Rady Ministrów, Radosław Janiszewski, który wywodził się
z jednej z prawicowych partii. Wybór Janiszewskiego stanowił
wynik kompromisu pomiędzy trzema partiami, które stworzyły po
ostatnich wyborach koalicję. Nie był żadnym liderem, wcześniej
pełnił jedynie funkcję wiceprzewodniczącego partii, związany był
ze światem nauki, zasłynął w dziedzinie socjologii, może właśnie
Strona 12
dlatego był postrzegany jako marionetka. Zresztą słusznie.
Markiewicz stracił rachubę czasu, nie był pewien, od jak dawna
tutaj pracował. Niejednokrotnie był pytany o preferencje
polityczne i zawsze przedstawiał się jako niezależny doradca.
Patrzył na dany problem, odkładając na bok własne przemyślenia,
przyjmował rolę obiektywnego obserwatora. Właśnie to w jego
mniemaniu stanowiło powód, dla którego tak długo się utrzymał.
– Przybył Frederic Jansen – usłyszał przez głośnik telefonu
sekretarkę. – Mam go wpuścić?
– Za trzy minuty – odpowiedział, patrząc na zegarek.
Cenił punktualność, oznaczała szacunek dla drugiego
człowieka. Jansen nigdy go w tej kwestii nie zawiódł.
Tadeusz oparł ręce o blat biurka i podparł głowę. Nie było tutaj
mowy o gremium doradców, sprawa Insight była jedną z najsilniej
strzeżonych tajemnic państwowych. Markiewicz w trakcie
powstawania tego projektu ściągnął do Polski specjalistę,
Frederica Jansena. To, czego obawiał się przez ostatnie lata,
właśnie miało miejsce. Jego dziecko weszło w etap buntu i stracił
nad nim panowanie. Premier nawet nie wiedział, co się dzieje,
a Markiewicz szczerze wątpił, żeby Janiszewski w ogóle słyszał
o istnieniu Insight, ale jeśli przypuszczenia Tadeusza się
potwierdzą, wkrótce będzie musiał się dowiedzieć, a będzie to
miało formę terapii szokowej.
– Witaj, Fredericu. – Podszedł i uścisnął jego rękę. Czuł
szacunek do tego człowieka, choć to właśnie Jansen sprawił, że
Polsce groziło niewyobrażalne niebezpieczeństwo.
– Wzywałeś mnie. – Szef Insight, jak zwykle bez zbędnych
uprzejmości, spojrzał na niego wymownie i zajął miejsce przy
biurku. – Zapalisz? – Wyjął pudełko z cygarami.
Markiewicz pokręcił przecząco głową. Nigdy nie przepadał za
Strona 13
gadżetami bogaczy, nie palił papierosów, tym bardziej cygar. Lata
temu zdarzyło mu się zasmakować maryśki, ale uważał to za
zwykły młodzieńczy wybryk.
– Obawiam się, że będziemy widywać się coraz częściej. Dobrze
wiesz, że zdarzyło się zbyt wiele, aby można to było bagatelizować.
Na nas spoczywa odpowiedzialność…
– Chrzanisz.
Tadeusz przyzwyczaił się do takich zagrywek Jansena.
Częstotliwość wulgaryzmów w rozmowach polityków była taka
sama jak w trakcie pogawędek Mietka i Waldka spod
monopolowego we wsi, której trudno byłoby szukać na
jakiejkolwiek mapie.
– Nie chrzanię, ratuje nas tylko to, że niewiele osób wie
o Insight. Przez ostatnie lata nie miałem żadnych uwag do twojej
pracy, ale teraz przestałeś nad tym panować…
– Przygotowałeś wypowiedzenie? – Gość mówił bez cienia
emocji na twarzy.
– Zawsze cię broniłem, poprosiłem cię o przyjazd, bo chcę to
wszystko naprawić. Dobrze wiesz, że nikt cię nie ruszy. Jeżeli jest
tutaj ktoś, kto rozdaje karty, to jesteś nim ty.
Schlebiał mu celowo. Markiewicz przewidział kilka awaryjnych
scenariuszy, gdyby plan doskonały ówczesnego rządu okazał się
wadliwy. Zarząd Insight składał się z trzech osób i nikt nie sądził
kilka lat temu, że Jansen wprowadzi autorytatywne rządy,
ograniczając władzę pozostałej dwójki do funkcjonowania na
papierze.
– Insight musi istnieć, w tej kwestii jesteśmy zgodni. – Frederic
spojrzał na niego wzrokiem niedopuszczającym sprzeciwu.
– Stworzyliśmy zabójczą broń.
– Policja jest nieszkodliwa. – Jansen prychnął z pogardą.
Strona 14
– Może i tak, ale również tam znajdzie się kilku
sprawiedliwych, którzy mogą nam pomieszać szyki.
Tadeusz był świadomy, jak działa system, którego był
współzałożycielem. Wstydził się tej wizji. Efekt uboczny polegał na
chorym lęku, że ściany mają oczy. Technika się zmieniała, istniały
sposoby wykrywania podsłuchów, były jednak również urządzenia,
które zostały stworzone, aby były niezauważalne. Ten chory lęk
prowadził do błędnego koła.
– Konkrety. – Jansen przeciągnął się na krześle i spojrzał na
zegarek. Wbrew pozorom brakowało w Kancelarii Premiera takich
osób jak Jansen, bo większość przyjęła taktykę długich
wypowiedzi, które może i pięknie brzmiały, ale ich wartość
merytoryczna była zerowa.
Markiewicz wziął głęboki oddech.
– Czy to prawda, że zabiłeś tych pracowników?
– Tak.
– Masz do dodania coś więcej? – Tadeusz był przygotowany na
taką odpowiedź, ale mimo to wyzute z emocji zachowanie Jansena
było paraliżujące. I jeszcze te oczy, chłodny wzrok.
– Mój system rekrutacji zawiódł, ale przyznałem się do błędu
i zlikwidowałem niebezpieczeństwo.
Tadeusz wytrzeszczył oczy.
– Są inne sposoby niż zabójstwo.
– Mylisz się. Są po prostu osoby, które nie mają jaj, aby to
zrobić.
– A dla ciebie to jest tylko kwestia posiadania jaj? –
Markiewicz zachował kamienną twarz.
– Dla mnie to kwestia wadliwych pracowników. Jestem
profesjonalistą, nic więcej.
Potrzebował dłuższej chwili, aby odpowiednio dobrać kolejne
Strona 15
słowa. Gdyby nie cenił Jansena, nie sprowadzałby go do Polski
w celu założenia Insight. Nigdy nie pomyślałby, że ten człowiek
mógłby kogoś zabić. Biorąc pod uwagę kryteria Frederica,
Markiewicz nie miał jaj.
– Mam plan, ale konieczny jest kompromis, bo tylko wspólnie
możemy to naprawić…
– Cały czas chcesz coś zmieniać, chyba się nie rozumiemy. –
Jansen przerwał mu w pół zdania. – Tutaj nie ma miejsca na
wprowadzenie jakiegoś tymczasowego komisarza albo wymianę
personelu.
Tadeusz omal nie zadał pytania „dlaczego?”, ale zdążył się
ugryźć w język.
– Zaproponuj rozwiązanie.
– Status quo.
Markiewicz zaśmiał się. Rozluźnił krawat i rozpiął guzik pod
szyją.
– To nie był żart. – Jansen pozwolił sobie na wymuszony
uśmiech. – Najprostsze rozwiązania są najlepsze.
– Zabiłeś dwóch pracowników, o Insight dowiedziały się
niepowołane osoby, udało się kilkukrotnie obejść system
definiowany przez ciebie jako idealny. Status quo nie jest
najlepszy, bo jest wadliwy.
– Pieprzysz. – Wulgaryzmy w połączeniu ze stonowanym
głosem i szwedzkim akcentem, miały nietypowy, wręcz dziwaczny
wydźwięk. – To, o czym mówisz, nie wpłynęło na bezpieczeństwo
państwa, zmiany mogą to wszystko naruszyć.
– Naprawdę nie widzisz problemu? – Musiał być uważny przy
Jansenie. Rozmawiał z człowiekiem, który posiadał zdecydowanie
większą władzę niż on sam.
– Skoro pytałeś mnie o sugestie zmian, musisz mieć jakiś plan.
Strona 16
Słucham.
– Status quo ma jedną wadę… – zaczął powoli. – Każdy się
kiedyś kończy. Insight musi mieć alternatywę, stwórz ją, znajdź
następcę. O nic więcej nie proszę.
– Przygotuję kogoś, a wtedy się mnie pozbędziecie? Sprytne. –
Jansen założył ręce za głowę i odchylił się do tyłu.
– To po prostu logiczne. Ale mylisz się, nikt nie będzie się ciebie
pozbywał. Sam odejdziesz.
– I jeszcze mi zaraz podasz nazwisko osoby, która ma mnie
zastąpić?
– Pozostawiam to tobie. Wierzę, że chcesz dla Insight jak
najlepiej, i nie wybierzesz kogoś przypadkowego.
– Tylko jedna osoba przychodzi mi do głowy. – Frederic
wypuścił głośno powietrze.
Markiewicz nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi, sądził,
że Jansen nawet nie będzie brał pod uwagę jego pomysłu.
– Maks Samson.
To nazwisko nic Tadeuszowi nie mówiło. Zanotował w pamięci,
aby móc później sprawdzić, o kogo chodzi.
– Kiedy mówisz o nim, wyczuwam nutę wątpliwości. Dlaczego?
– Bo to ostatnia osoba, która przyjęłaby tę ofertę.
Strona 17
2
Siedział w gabinecie Bartosza Hałyckiego. Tomasz Ryglewicz
długo czekał na dzień, kiedy będzie mógł spojrzeć prosto w oczy
ordynatora Oddziału Psychiatrii Sądowej na Montelupich. Była to
dla niego czysta przyjemność, patrzeć na człowieka, którego miał
w garści, i żadne argumenty nie mogły tego zmienić.
Jeszcze zanim oddał się w ręce policji, Tomasz wiedział,
że musi się tutaj pojawić. Z zasady nikt nie trafiał na
„psychiatryk” Monte dobrowolnie, bo choć diagnoza choroby
psychicznej mogła okazać się w sądzie pomocna, fakt uniknięcia
kary pozbawienia wolności wcale nie oznaczał lepszego
rozwiązania. Z dwojga złego pobyt w więzieniu był w jego
mniemaniu lepszy niż dożywotni widok ścian szpitala
psychiatrycznego.
Hałycki siedział za biurkiem, miał na sobie biały lekarski
fartuch, spod którego wystawała niechlujnie wyprasowana
koszula. Doktor tydzień temu skończył sześćdziesiąt jeden lat.
Ryglewicz poświęcił jego analizie więcej czasu aniżeli innym.
Aspirował na literę B_, sam fakt, że zmiana wyjściowego A_ była
brana pod uwagę, stanowił niepodważalny sukces.
– Proszę wypełnić ankietę. – Hałycki przesunął w jego stronę
kartkę papieru i długopis.
Ryglewicz nawet nie drgnął. Doktor burknął coś pod nosem
i zaczął skrobać notatkę w swoim dzienniku.
Od początku Ryglewicz przyjął taktykę milczenia.
Zawnioskował o przydzielenie pełnomocnika z urzędu. Dostał
Strona 18
jakiegoś młokosa, świeżo po aplikacji, który nie miał pojęcia
o życiu poza książkami. Wyglądało na to, że młody adwokat był
wielkim fanem kodeksów, bo w trakcie każdego spotkania
ustawiał na stole cały stos, ale chyba tylko po to, żeby się
dowartościować. Taki podręczny substytut satysfakcjonującego
życia.
Na przesłuchaniach Tomasz zamykał oczy i nawet nie słuchał
zadawanych pytań. Młokos od kodeksów też chciał się czegoś
dowiedzieć. Ryglewicz był w centrum zainteresowania, ta rola mu
odpowiadała, jego działania przyniosły zamierzony efekt, budziły
respekt, a przede wszystkim strach. Ale przecież nie zrobił nic
złego. Postawił na życie.
– Ankieta – powtórzył Hałycki, ale już bez zbędnych
grzeczności.
Tym razem Ryglewicz postanowił odpowiedzieć, to był
odpowiedni moment.
– Dobrze pan wie, że tego nie zrobię.
Ordynator nawet się nie zdziwił. O tak, zasłużył na B_.
– Wiesz…
– Nie przeszliśmy na „ty”. – Nie zamierzał pozwolić
Hałyckiemu na moderowanie rozmowy.
– Więc o to chodzi, tak? Oczekujesz szacunku?
– Ach tak. A nie mam prawa?
– Gdybym był tobą, pewnie byłoby mi ciężko. Wkrótce nie
będziesz miał włosów, jesteś wątły, próbujesz odreagować chorobę,
zabijając…
– Nie przeszliśmy na „ty”. – Wyrównał oddech. Podstawą była
samokontrola. Splótł ręce, próbował ograniczyć tik przygładzania
ostatnich włosów, jakie zostały mu na głowie.
– Dobrze, zatem panie Reglewitsch… – Ryglewicz ucieszył się,
Strona 19
słysząc poprawną wersję swojego nazwiska. – Dlaczego nie chce
pan wypełnić tej ankiety?
– Bo ona i tak nic nie zmieni. To tylko ankieta. Stek bzdur. Nie
po to się tutaj znalazłem.
– W takim razie słucham.
– Jaki jest przywilej pisarzy? – Sam się zdziwił, że zadał to
pytanie.
– Nie wiem, ale na pewno mi pan wyjaśni.
– Tylko oni znają szczegóły tworzenia swoich utworów, jako
pierwsi znają rozwiązania, a czytelnicy są biernymi,
uzależnionymi od ich woli osobami trzecimi. Mam rację?
– Nie wiem, nie jestem pisarzem. Gdybym tracił czas na
myślenie o takich rzeczach…
– Ach tak. Czas jest taki cenny. Szkoda by go było zmarnować
na taki stek bzdur jak myślenie o pisarzach. – Ryglewicz nie
potrafił powiedzieć tego mniej sarkastycznie. – Ja też mam
przywilej podobny do pisarzy, ale mam nad nimi pewną przewagę:
nie boję się urzeczywistnić moich fantazji. Tylko ja znam prawdę
o sobie. Ode mnie zależy, czy ją wyjawię. Pan jest jedynie
marionetką.
– Szymon Milewski – powiedział powoli Hałycki, a uśmiech na
jego twarzy sugerował triumf. – Czy to nazwisko coś panu mówi? –
Doktor zrobił krótką przerwę. – Oczywiście, że panu mówi.
Thomas Reglewitsch, urodzony w tysiąc dziewięćset czwartym
roku, ojciec polityk, matka nauczycielka. Milewski odwalił kawał
dobrej roboty. Winszuję wieku… – powiedział to bez cienia
uśmiechu.
Ryglewicz nerwowo przygładził włosy. Hałycki był świetnym
manipulatorem. B_ było całkiem zasłużone.
– Ach tak. To wszystko? Tylko tyle pan o mnie wie? – Spojrzał
Strona 20
na niego wyzywająco. Chciał poczekać na odpowiedni moment,
zanim sam zaatakuje.
Doktor otworzył szufladę i wyciągnął teczkę wypełnioną
różnymi papierami, kserokopiami, odręcznymi notatkami.
Wyglądało na to, że Ryglewicz nie docenił Milewskiego. Nie
wiedział, w jaki sposób ta dokumentacja znalazła się w rękach
Hałyckiego, ale nie było powodu do paniki. W tym przypadku był
tylko jeden słuszny zwycięzca.
– Wygląda na to, że poniosłeś porażkę. – Ordynator dalej
z niego kpił.
– Nie przeszliśmy na „ty” – powiedział Ryglewicz, podnosząc
nieznacznie ton głosu.
– Policja zebrała materiał dowodowy przeciwko
Danielewiczowi – ciągnął dalej Hałycki – ty stałeś się natomiast
wrakiem człowieka, na nic zdały się te twoje zabójstwa, intryga
godna podziwu, poświęcenie dla zwykłego dilera narkotyków.
– Zostałem stworzony do wyższych celów. – Zacisnął ręce na
oparciu krzesła.
– Piękne słowa, nadają się do teatru, ale w życiu są gówno
warte – odpowiedział bez zawahania ordynator.
– Ach tak. Zapomniałem, że nie ma w pana życiu czasu na
myślenie o głupotach. Proszę choć na chwilę otworzyć oczy. Życie
to wyłącznie teatr, każdy gra jakąś rolę. To nieuniknione.
– A pan postanowił być reżyserem. Heroiczna odwaga, która
zakończyła się klęską. Życie to teatr, ale w tych papierach nie ma
wzmianki, że jest pan filozofem. – Wskazał na teczkę od
Milewskiego.
– Filozofia to przeżytek. Z debilnym społeczeństwem ta sztuka
jest nic niewarta. Chodzi o kwestię zrozumienia.
– Również jesteś częścią tego społeczeństwa. – Hałycki