Basiura Bartłomiej - Reset

Szczegóły
Tytuł Basiura Bartłomiej - Reset
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Basiura Bartłomiej - Reset PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Basiura Bartłomiej - Reset PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Basiura Bartłomiej - Reset - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 SPIS TREŚCI Strona tytułowa Od autora Prolog Część pierwsza - INTERWAŁ 1 2 3 4 Część druga - CHORA PODSTAWA 1 2 3 4 5 Część trzecia - OPERACJA 1 2 3 4 5 6 Część czwarta - TIK INTERWAŁ TAK 1 2 3 4 Część piąta - NIC DO STRACENIA 1 2 3 Epilog Podziękowania Strona 4 Od autora Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. Waga rozpoczęła w moim życiu zupełnie nowy etap, to już nie jest wyłącznie kwestia satysfakcji czy samospełnienia. Wciąż słyszę pytania o motywację, skąd wziął się pomysł na pisanie, dlaczego to robię. Przyznaję się, że to przede wszystkim moje tchórzostwo. Proszę, poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale każdy z nas w jakiś sposób ucieka. Jedni znajdują odskocznię w pracy, podejmują kolejne wyzwania, które oddalają widmo pochylenia się nad swoim prywatnym życiem. Inni szukają szczęścia gdzie indziej. Pisanie pozwala mi ułożyć to, co należy zdefiniować jako chaos, dopowiedzieć niedokończone, znaleźć odpowiedź i funkcjonować dalej. Reset to obiecana kontynuacja, a zarazem świat bez przeszłości, z nadzieją na inną przyszłość. Zapraszam w podróż bez kłamstw i wzajemnego podkładania nóg, gdzie nikt nie rozlicza z tego, co było, ale też nie pozostawia miejsca na wyrozumiałość. Życie jest tylko jedno, postanowiłem jednak przystąpić do napisania kolejnej książki, bo ucieczka jest rozwiązaniem, które ma swoje granice, a smutna byłaby konkluzja za kilkadziesiąt lat, że nasze życie było nieustanną próbą normalności, która zakończyła się porażką. Tym razem książka nie jest ucieczką, a stanowi rozwiązanie. Jak zwykle życzę miłej lektury, cieszę się, że znowu się widzimy, tym razem w świecie fikcji, gdzie wszystko zależy tylko od nas… Strona 5 Prolog 26 stycznia Ogarnął go niepokój. Był późny wieczór. Ryglewicz znalazł się w izolatce bez okien. Siedział na łóżku, oparty plecami o chłodną ścianę. Miał otwarte oczy, tylko tak potrafił zapanować nad bólem. Bo choć wszystko się udało – Y_28K był martwy, Anton zadowolony z wykonania zadania, bieżące sprawy zakończone – czuł się po prostu niedobrze. Długo pracował na ten sukces, dowiódł swego, udowodnił, że jest zdolny do poświęceń, zdobył swoje trofea. Było tylko jedno zadanie, które oddał w ręce osoby trzeciej. Zaufał komuś, a zdarzało się to na tyle rzadko, że nie potrafił teraz zachować spokoju. Bo co, jeżeli coś poszło nie tak? Czy M_36K wciąż żyje? Czy udało się dopełnić kolekcję? To miało być podsumowanie całego przedsięwzięcia, ostatnia nagroda, na którą tak długo czekał. Kolejny atak bólu. Jutrzejszego dnia miał odbyć się najtrudniejszy egzamin z jego spokoju i wytrwałości. Tak wiele nieporadnych A_, których wysokie mniemanie o sobie zdecydowanie przewyższało ich własne możliwości. Chciał się położyć i zamknąć oczy, ale bał się snu, bo temu towarzyszyły wspomnienia, które stanowią słabość, zwykłą pieprzoną ludzką słabość. A on był przecież ponadprzeciętny. On został stworzony do wyższych celów. Na szczęście był w domu. I tak by tutaj trafił. Trwałoby to Strona 6 dłuższą chwilę, ale nie stanowiłoby większego problemu. Areszt na Montelupich – miejsce, które analizował przez wiele długich, zimowych nocy. Wszystko po to, by być gotowym. Znał na pamięć personalia funkcjonariuszy Służby Więziennej. To nie były kable, czyste kurwy. Zaznajomił się z przebiegiem dnia, słabymi punktami zabezpieczeń, jak również procedurami odwiedzin więźnia. Areszt na Montelupich szczycił się tym, że jeszcze nikt stąd nie uciekł. To było wyzwanie, Ryglewicz je uwielbiał, ale zdecydowanie bardziej cenił zwycięstwo intelektualne. Takiego więźnia jak on jeszcze nie mieli. Ten, którego nikt nie nienawidził, którego tak naprawdę nikt nie znał. W świecie, gdzie informacja jest bezcenna, takie położenie to przywilej, z którego zamierzał korzystać aż do momentu, kiedy ból stanie się przekleństwem. Był gotowy zmierzyć się z tym wyzwaniem. W końcu życie jest tylko jedno… Strona 7 Część pierwsza INTERWAŁ 13–14 lutego Gdy światło podkreśla to, co próbuje uwydatnić reżyser, ciemność stanowi narzędzie wirtuoza. Strona 8 1 Edyta Kotarska powoli otworzyła oczy. Nie wysilała się, żeby cokolwiek sobie przypomnieć, korzystała z przywileju, że nikt nie miał wobec niej oczekiwań. Znajdowała się w szpitalu, kilka godzin temu odzyskała przytomność, lekarz zadał jej kilka pytań, ale od tamtego czasu nie zakłócano jej spokoju. Obok łóżka siedział Adam, jej mąż. Zamknęła oczy i udawała, że śpi. Miała mnóstwo pytań, ale bardziej był jej potrzebny odpoczynek. Czuła się bezsilna, jej mięśnie były wiotkie, nie mogła nawet poruszyć ręką. Gdzieś tam była przeszłość, nie wiedziała, co się stało, ale wkrótce miała zostać uświadomiona. Kobieca intuicja podpowiadała jej, że to nie było nic, na co powinna czekać. Pierwszy szok minął. Bezskutecznie próbowała sobie cokolwiek przypomnieć. Pamiętała swoje imię, wiedziała, że pełni funkcję zastępcy dyrektora w Areszcie na Montelupich, bez problemu poznała męża. Dowiedziała się, że dzisiaj jest trzynasty lutego. Była nieprzytomna przez ostatnie dwa tygodnie. Nie myślała o tym, co wydarzyło się przez ten czas, jak wiele ją ominęło, stan niewiedzy oznaczał w tym przypadku spokój. Miała dziwne przeczucie, że jej obecność w szpitalu to nie wynik jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Tuż przed drzwiami sali szpitalnej, w której właśnie się znajdowała, siedział funkcjonariusz policji. Były więc dwie możliwości – albo jego zadaniem była ochrona związana z grożącym jej niebezpieczeństwem, albo popełniła przestępstwo. Obecność Strona 9 Adama sugerowała pierwszą opcję, bo inaczej nie pozwoliliby mu tutaj być, tym bardziej teraz, kiedy odzyskała przytomność. – Jak się czujesz? – zapytał Adam. Chciała podnieść palec i wskazać na szklankę wody na stoliku, ale musiała ograniczyć się do błagalnego spojrzenia w jej stronę. Na szczęście kochany mąż zrozumiał. Nie znała odpowiedzi na jego pytanie. Nic jej nie bolało, problem sprowadzał się do luk w pamięci. Cholera! Jej głowa po prostu była pusta. Może to był normalny stan po kilkunastodniowej śpiączce. Nigdy się nie interesowała medycyną, ale takie wytłumaczenie wydawało jej się najsensowniejsze. Z trudem upiła niewielki łyk wody. Poczuła ulgę. Adam złapał ją za rękę i spojrzał na nią z troską. – Cieszę się, że jesteś. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wszyscy się o ciebie martwili. Edyta powoli pokiwała głową. Nie wiedziała, od czego zacząć. Wskazała na policjanta. Jej mąż zmarszczył czoło. – Wiele się wydarzyło, ale teraz się nie przejmuj, już nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze. Już nic ci nie grozi… To nie był odpowiedni dobór słów. – Co się stało? – zapytała, z trudem rozpoznając swój głos. – Odpocznij, nadejdzie czas, kiedy wszystkiego się dowiesz, teraz nie zawracaj sobie tym głowy. Adam spuścił wzrok, zły znak. Edyta mogła obwiniać tylko siebie, mogła to pytanie odwlec w czasie. Niczego się nie dowiedziała, a do głowy przychodziły jej w tej chwili same czarne scenariusze. Zamknęła oczy. Sen był zdecydowanie bardziej konstruktywną opcją na spędzenie wieczoru. *** Strona 10 Wziął głęboki oddech. W końcu był sam. Zbliżała się szesnasta, ale wiedział, że ten dzień szybko się nie skończy. Od świtu do nocy przesiadywał w pracy, a gdy wracał do domu, myślał o kolejnym dniu zawodowych wyzwań. Kiedyś był zwykłym urzędnikiem, a wyrobienie ośmiu godzin w biurze stanowiło wystarczającą podstawę do otrzymania pensji. Przeklinał w myślach chwilę, kiedy postanowił przyjąć posadę doradcy premiera. Nikt nie sprawdzał, czy Tadeusz Markiewicz faktycznie był w pracy, chodziło wyłącznie o rezultaty, za które przypisywano mu odpowiedzialność. Nie trzeba być geniuszem, aby dojść do wniosku, że w polityce coś takiego jak optymalny efekt nie istnieje, bo zawsze znajdzie się strona pokrzywdzona. Miał pięćdziesiąt sześć lat, trójkę dzieci, które trochę za szybko uwierzyły w swoją dorosłość, no i jeszcze kochaną żonę, która kilka miesięcy temu odeszła na wcześniejszą emeryturę i zamarzyła jej się druga młodość. A Markiewicz po prostu pracował. Tłumaczył sobie, że taka jest jego rola, że ktoś musi zarobić na wymysły żony, że trzeba mieć oszczędności, gdy dwudziestodwuletni syn oświadcza, że będzie miał dziecko, albo córce brakuje, bagatela, kilku tysięcy do kupna samochodu. Funkcja, którą sprawował, miała również drugie dno. Polityka była dla niego plasteliną, kolejne frakcje dochodziły do władzy, zmieniały się twarze, ale pewne rzeczy musiały się ostać, wszystko po to, aby zachować transparentność i ciągłość systemu. Tadeusz z każdym kolejnym miesiącem pracy coraz mocniej odczuwał brzemię wiedzy. Gdyby mógł wybierać, wolałby o wielu rzeczach nigdy się nie dowiedzieć. Dochodziło do tego przeświadczenie, że jest niemożliwe, aby wszystko pozostało za kurtyną. Jedno słowo albo usłyszane zdanie mogłoby zrujnować jego życie. Nauczył się bardzo wiele, przede wszystkim ograniczonego zaufania. Strona 11 Dwulicowość ludzi nie znała granic, a w świecie polityki wszystko było spotęgowane. Wychodził z założenia, że z każdym można się dogadać, znaleźć kompromis, jednak miał do czynienia z bandą idiotów, wobec których konstruktywne argumenty były tylko płonną nadzieją. Przez pewien czas oszukiwał się, że to się poprawi. Ograniczył do minimum kontakt z politykami, zwerbował kilku młodych wilków, którzy w jego mniemaniu stanowili jedyne rozwiązanie. Świeży umysł, niespaczony światem interesów i ustawianych głosowań, gdzie jedno się mówi, a drugie robi. Lobbing do potęgi minus dziewiątej. Jego koncepcja miała jeden słaby punkt – doświadczenie, którego ci młodzi zwyczajnie nie mogli posiadać, które można było zdobyć, ale był to czasochłonny proces. Doradca. Ten, którego nie widać, który posiada ekspercką wiedzę, śledzi aktualną sytuację, analizuje to, na co politycy czasu nie mają, który sugeruje, ale nigdy nie decyduje. System ten miał wiele mankamentów, ujawniających się, gdy doradzało się osobom, dla których logika była zachwiana u samych podstaw. Tadeusz Markiewicz był mistrzem drugiego planu. Wcale mu to nie przeszkadzało, nigdy nie był dobry w wystąpieniach publicznych, nie należał do osób wyróżniających się, a wystarczało mu, gdy jego charyzma była doceniana przez najbliższych współpracowników. Tak naprawdę jedyną osobą, której podlegał, był aktualnie sam Prezes Rady Ministrów, Radosław Janiszewski, który wywodził się z jednej z prawicowych partii. Wybór Janiszewskiego stanowił wynik kompromisu pomiędzy trzema partiami, które stworzyły po ostatnich wyborach koalicję. Nie był żadnym liderem, wcześniej pełnił jedynie funkcję wiceprzewodniczącego partii, związany był ze światem nauki, zasłynął w dziedzinie socjologii, może właśnie Strona 12 dlatego był postrzegany jako marionetka. Zresztą słusznie. Markiewicz stracił rachubę czasu, nie był pewien, od jak dawna tutaj pracował. Niejednokrotnie był pytany o preferencje polityczne i zawsze przedstawiał się jako niezależny doradca. Patrzył na dany problem, odkładając na bok własne przemyślenia, przyjmował rolę obiektywnego obserwatora. Właśnie to w jego mniemaniu stanowiło powód, dla którego tak długo się utrzymał. – Przybył Frederic Jansen – usłyszał przez głośnik telefonu sekretarkę. – Mam go wpuścić? – Za trzy minuty – odpowiedział, patrząc na zegarek. Cenił punktualność, oznaczała szacunek dla drugiego człowieka. Jansen nigdy go w tej kwestii nie zawiódł. Tadeusz oparł ręce o blat biurka i podparł głowę. Nie było tutaj mowy o gremium doradców, sprawa Insight była jedną z najsilniej strzeżonych tajemnic państwowych. Markiewicz w trakcie powstawania tego projektu ściągnął do Polski specjalistę, Frederica Jansena. To, czego obawiał się przez ostatnie lata, właśnie miało miejsce. Jego dziecko weszło w etap buntu i stracił nad nim panowanie. Premier nawet nie wiedział, co się dzieje, a Markiewicz szczerze wątpił, żeby Janiszewski w ogóle słyszał o istnieniu Insight, ale jeśli przypuszczenia Tadeusza się potwierdzą, wkrótce będzie musiał się dowiedzieć, a będzie to miało formę terapii szokowej. – Witaj, Fredericu. – Podszedł i uścisnął jego rękę. Czuł szacunek do tego człowieka, choć to właśnie Jansen sprawił, że Polsce groziło niewyobrażalne niebezpieczeństwo. – Wzywałeś mnie. – Szef Insight, jak zwykle bez zbędnych uprzejmości, spojrzał na niego wymownie i zajął miejsce przy biurku. – Zapalisz? – Wyjął pudełko z cygarami. Markiewicz pokręcił przecząco głową. Nigdy nie przepadał za Strona 13 gadżetami bogaczy, nie palił papierosów, tym bardziej cygar. Lata temu zdarzyło mu się zasmakować maryśki, ale uważał to za zwykły młodzieńczy wybryk. – Obawiam się, że będziemy widywać się coraz częściej. Dobrze wiesz, że zdarzyło się zbyt wiele, aby można to było bagatelizować. Na nas spoczywa odpowiedzialność… – Chrzanisz. Tadeusz przyzwyczaił się do takich zagrywek Jansena. Częstotliwość wulgaryzmów w rozmowach polityków była taka sama jak w trakcie pogawędek Mietka i Waldka spod monopolowego we wsi, której trudno byłoby szukać na jakiejkolwiek mapie. – Nie chrzanię, ratuje nas tylko to, że niewiele osób wie o Insight. Przez ostatnie lata nie miałem żadnych uwag do twojej pracy, ale teraz przestałeś nad tym panować… – Przygotowałeś wypowiedzenie? – Gość mówił bez cienia emocji na twarzy. – Zawsze cię broniłem, poprosiłem cię o przyjazd, bo chcę to wszystko naprawić. Dobrze wiesz, że nikt cię nie ruszy. Jeżeli jest tutaj ktoś, kto rozdaje karty, to jesteś nim ty. Schlebiał mu celowo. Markiewicz przewidział kilka awaryjnych scenariuszy, gdyby plan doskonały ówczesnego rządu okazał się wadliwy. Zarząd Insight składał się z trzech osób i nikt nie sądził kilka lat temu, że Jansen wprowadzi autorytatywne rządy, ograniczając władzę pozostałej dwójki do funkcjonowania na papierze. – Insight musi istnieć, w tej kwestii jesteśmy zgodni. – Frederic spojrzał na niego wzrokiem niedopuszczającym sprzeciwu. – Stworzyliśmy zabójczą broń. – Policja jest nieszkodliwa. – Jansen prychnął z pogardą. Strona 14 – Może i tak, ale również tam znajdzie się kilku sprawiedliwych, którzy mogą nam pomieszać szyki. Tadeusz był świadomy, jak działa system, którego był współzałożycielem. Wstydził się tej wizji. Efekt uboczny polegał na chorym lęku, że ściany mają oczy. Technika się zmieniała, istniały sposoby wykrywania podsłuchów, były jednak również urządzenia, które zostały stworzone, aby były niezauważalne. Ten chory lęk prowadził do błędnego koła. – Konkrety. – Jansen przeciągnął się na krześle i spojrzał na zegarek. Wbrew pozorom brakowało w Kancelarii Premiera takich osób jak Jansen, bo większość przyjęła taktykę długich wypowiedzi, które może i pięknie brzmiały, ale ich wartość merytoryczna była zerowa. Markiewicz wziął głęboki oddech. – Czy to prawda, że zabiłeś tych pracowników? – Tak. – Masz do dodania coś więcej? – Tadeusz był przygotowany na taką odpowiedź, ale mimo to wyzute z emocji zachowanie Jansena było paraliżujące. I jeszcze te oczy, chłodny wzrok. – Mój system rekrutacji zawiódł, ale przyznałem się do błędu i zlikwidowałem niebezpieczeństwo. Tadeusz wytrzeszczył oczy. – Są inne sposoby niż zabójstwo. – Mylisz się. Są po prostu osoby, które nie mają jaj, aby to zrobić. – A dla ciebie to jest tylko kwestia posiadania jaj? – Markiewicz zachował kamienną twarz. – Dla mnie to kwestia wadliwych pracowników. Jestem profesjonalistą, nic więcej. Potrzebował dłuższej chwili, aby odpowiednio dobrać kolejne Strona 15 słowa. Gdyby nie cenił Jansena, nie sprowadzałby go do Polski w celu założenia Insight. Nigdy nie pomyślałby, że ten człowiek mógłby kogoś zabić. Biorąc pod uwagę kryteria Frederica, Markiewicz nie miał jaj. – Mam plan, ale konieczny jest kompromis, bo tylko wspólnie możemy to naprawić… – Cały czas chcesz coś zmieniać, chyba się nie rozumiemy. – Jansen przerwał mu w pół zdania. – Tutaj nie ma miejsca na wprowadzenie jakiegoś tymczasowego komisarza albo wymianę personelu. Tadeusz omal nie zadał pytania „dlaczego?”, ale zdążył się ugryźć w język. – Zaproponuj rozwiązanie. – Status quo. Markiewicz zaśmiał się. Rozluźnił krawat i rozpiął guzik pod szyją. – To nie był żart. – Jansen pozwolił sobie na wymuszony uśmiech. – Najprostsze rozwiązania są najlepsze. – Zabiłeś dwóch pracowników, o Insight dowiedziały się niepowołane osoby, udało się kilkukrotnie obejść system definiowany przez ciebie jako idealny. Status quo nie jest najlepszy, bo jest wadliwy. – Pieprzysz. – Wulgaryzmy w połączeniu ze stonowanym głosem i szwedzkim akcentem, miały nietypowy, wręcz dziwaczny wydźwięk. – To, o czym mówisz, nie wpłynęło na bezpieczeństwo państwa, zmiany mogą to wszystko naruszyć. – Naprawdę nie widzisz problemu? – Musiał być uważny przy Jansenie. Rozmawiał z człowiekiem, który posiadał zdecydowanie większą władzę niż on sam. – Skoro pytałeś mnie o sugestie zmian, musisz mieć jakiś plan. Strona 16 Słucham. – Status quo ma jedną wadę… – zaczął powoli. – Każdy się kiedyś kończy. Insight musi mieć alternatywę, stwórz ją, znajdź następcę. O nic więcej nie proszę. – Przygotuję kogoś, a wtedy się mnie pozbędziecie? Sprytne. – Jansen założył ręce za głowę i odchylił się do tyłu. – To po prostu logiczne. Ale mylisz się, nikt nie będzie się ciebie pozbywał. Sam odejdziesz. – I jeszcze mi zaraz podasz nazwisko osoby, która ma mnie zastąpić? – Pozostawiam to tobie. Wierzę, że chcesz dla Insight jak najlepiej, i nie wybierzesz kogoś przypadkowego. – Tylko jedna osoba przychodzi mi do głowy. – Frederic wypuścił głośno powietrze. Markiewicz nie spodziewał się tak szybkiej odpowiedzi, sądził, że Jansen nawet nie będzie brał pod uwagę jego pomysłu. – Maks Samson. To nazwisko nic Tadeuszowi nie mówiło. Zanotował w pamięci, aby móc później sprawdzić, o kogo chodzi. – Kiedy mówisz o nim, wyczuwam nutę wątpliwości. Dlaczego? – Bo to ostatnia osoba, która przyjęłaby tę ofertę. Strona 17 2 Siedział w gabinecie Bartosza Hałyckiego. Tomasz Ryglewicz długo czekał na dzień, kiedy będzie mógł spojrzeć prosto w oczy ordynatora Oddziału Psychiatrii Sądowej na Montelupich. Była to dla niego czysta przyjemność, patrzeć na człowieka, którego miał w garści, i żadne argumenty nie mogły tego zmienić. Jeszcze zanim oddał się w ręce policji, Tomasz wiedział, że musi się tutaj pojawić. Z zasady nikt nie trafiał na „psychiatryk” Monte dobrowolnie, bo choć diagnoza choroby psychicznej mogła okazać się w sądzie pomocna, fakt uniknięcia kary pozbawienia wolności wcale nie oznaczał lepszego rozwiązania. Z dwojga złego pobyt w więzieniu był w jego mniemaniu lepszy niż dożywotni widok ścian szpitala psychiatrycznego. Hałycki siedział za biurkiem, miał na sobie biały lekarski fartuch, spod którego wystawała niechlujnie wyprasowana koszula. Doktor tydzień temu skończył sześćdziesiąt jeden lat. Ryglewicz poświęcił jego analizie więcej czasu aniżeli innym. Aspirował na literę B_, sam fakt, że zmiana wyjściowego A_ była brana pod uwagę, stanowił niepodważalny sukces. – Proszę wypełnić ankietę. – Hałycki przesunął w jego stronę kartkę papieru i długopis. Ryglewicz nawet nie drgnął. Doktor burknął coś pod nosem i zaczął skrobać notatkę w swoim dzienniku. Od początku Ryglewicz przyjął taktykę milczenia. Zawnioskował o przydzielenie pełnomocnika z urzędu. Dostał Strona 18 jakiegoś młokosa, świeżo po aplikacji, który nie miał pojęcia o życiu poza książkami. Wyglądało na to, że młody adwokat był wielkim fanem kodeksów, bo w trakcie każdego spotkania ustawiał na stole cały stos, ale chyba tylko po to, żeby się dowartościować. Taki podręczny substytut satysfakcjonującego życia. Na przesłuchaniach Tomasz zamykał oczy i nawet nie słuchał zadawanych pytań. Młokos od kodeksów też chciał się czegoś dowiedzieć. Ryglewicz był w centrum zainteresowania, ta rola mu odpowiadała, jego działania przyniosły zamierzony efekt, budziły respekt, a przede wszystkim strach. Ale przecież nie zrobił nic złego. Postawił na życie. – Ankieta – powtórzył Hałycki, ale już bez zbędnych grzeczności. Tym razem Ryglewicz postanowił odpowiedzieć, to był odpowiedni moment. – Dobrze pan wie, że tego nie zrobię. Ordynator nawet się nie zdziwił. O tak, zasłużył na B_. – Wiesz… – Nie przeszliśmy na „ty”. – Nie zamierzał pozwolić Hałyckiemu na moderowanie rozmowy. – Więc o to chodzi, tak? Oczekujesz szacunku? – Ach tak. A nie mam prawa? – Gdybym był tobą, pewnie byłoby mi ciężko. Wkrótce nie będziesz miał włosów, jesteś wątły, próbujesz odreagować chorobę, zabijając… – Nie przeszliśmy na „ty”. – Wyrównał oddech. Podstawą była samokontrola. Splótł ręce, próbował ograniczyć tik przygładzania ostatnich włosów, jakie zostały mu na głowie. – Dobrze, zatem panie Reglewitsch… – Ryglewicz ucieszył się, Strona 19 słysząc poprawną wersję swojego nazwiska. – Dlaczego nie chce pan wypełnić tej ankiety? – Bo ona i tak nic nie zmieni. To tylko ankieta. Stek bzdur. Nie po to się tutaj znalazłem. – W takim razie słucham. – Jaki jest przywilej pisarzy? – Sam się zdziwił, że zadał to pytanie. – Nie wiem, ale na pewno mi pan wyjaśni. – Tylko oni znają szczegóły tworzenia swoich utworów, jako pierwsi znają rozwiązania, a czytelnicy są biernymi, uzależnionymi od ich woli osobami trzecimi. Mam rację? – Nie wiem, nie jestem pisarzem. Gdybym tracił czas na myślenie o takich rzeczach… – Ach tak. Czas jest taki cenny. Szkoda by go było zmarnować na taki stek bzdur jak myślenie o pisarzach. – Ryglewicz nie potrafił powiedzieć tego mniej sarkastycznie. – Ja też mam przywilej podobny do pisarzy, ale mam nad nimi pewną przewagę: nie boję się urzeczywistnić moich fantazji. Tylko ja znam prawdę o sobie. Ode mnie zależy, czy ją wyjawię. Pan jest jedynie marionetką. – Szymon Milewski – powiedział powoli Hałycki, a uśmiech na jego twarzy sugerował triumf. – Czy to nazwisko coś panu mówi? – Doktor zrobił krótką przerwę. – Oczywiście, że panu mówi. Thomas Reglewitsch, urodzony w tysiąc dziewięćset czwartym roku, ojciec polityk, matka nauczycielka. Milewski odwalił kawał dobrej roboty. Winszuję wieku… – powiedział to bez cienia uśmiechu. Ryglewicz nerwowo przygładził włosy. Hałycki był świetnym manipulatorem. B_ było całkiem zasłużone. – Ach tak. To wszystko? Tylko tyle pan o mnie wie? – Spojrzał Strona 20 na niego wyzywająco. Chciał poczekać na odpowiedni moment, zanim sam zaatakuje. Doktor otworzył szufladę i wyciągnął teczkę wypełnioną różnymi papierami, kserokopiami, odręcznymi notatkami. Wyglądało na to, że Ryglewicz nie docenił Milewskiego. Nie wiedział, w jaki sposób ta dokumentacja znalazła się w rękach Hałyckiego, ale nie było powodu do paniki. W tym przypadku był tylko jeden słuszny zwycięzca. – Wygląda na to, że poniosłeś porażkę. – Ordynator dalej z niego kpił. – Nie przeszliśmy na „ty” – powiedział Ryglewicz, podnosząc nieznacznie ton głosu. – Policja zebrała materiał dowodowy przeciwko Danielewiczowi – ciągnął dalej Hałycki – ty stałeś się natomiast wrakiem człowieka, na nic zdały się te twoje zabójstwa, intryga godna podziwu, poświęcenie dla zwykłego dilera narkotyków. – Zostałem stworzony do wyższych celów. – Zacisnął ręce na oparciu krzesła. – Piękne słowa, nadają się do teatru, ale w życiu są gówno warte – odpowiedział bez zawahania ordynator. – Ach tak. Zapomniałem, że nie ma w pana życiu czasu na myślenie o głupotach. Proszę choć na chwilę otworzyć oczy. Życie to wyłącznie teatr, każdy gra jakąś rolę. To nieuniknione. – A pan postanowił być reżyserem. Heroiczna odwaga, która zakończyła się klęską. Życie to teatr, ale w tych papierach nie ma wzmianki, że jest pan filozofem. – Wskazał na teczkę od Milewskiego. – Filozofia to przeżytek. Z debilnym społeczeństwem ta sztuka jest nic niewarta. Chodzi o kwestię zrozumienia. – Również jesteś częścią tego społeczeństwa. – Hałycki