Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel

Szczegóły
Tytuł Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Battles Brett - Jonathan Quinn (1) - Czyściciel Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Brett Battles CZYŚCICIEL Tytuł oryginału THE CLEANER Tłumaczenie: Jan Kraśko Strona 3 Mamie i Tacie z powodów zarówno całkowicie, jak i mniej oczywistych Strona 4 Rozdział 1 Denver to nie Hawaje. Nie było tu plaż, palm, bikini ani Maui, nie było mai tai ani tarasu jego ulubionej knajpki, gdzie by można powoli sączyć napój. Byli natomiast ludzie ubrani jak w epoce lodowcowej, ci z obsługi naziemnej kierujący samoloty na pasy do kołowania między długimi kurhanami świeżo odgarniętego śniegu. Bikini? Nie znalazłby żadnego w promieniu ośmiuset kilometrów. Co gorsza, chociaż kiedy wypuszczono ich z samolotu, była tu dopiero trzecia po południu, niebo pokrywała warstwa stalowoszarych chmur i zdawało się, że jest północ. Koniec urlopu, definitywnie. Znowu do roboty. Wysiadłszy z samolotu, Quinn ruszył w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą małą walizkę, swój jedyny bagaż. Kilka kroków dalej był mały kiosk z prasą i słodyczami. Quinn przystanął i kupił kubek kawy, drogi jak jasna cholera. Pociągnął łyk i rozejrzał się wokoło. Wszędzie ludzie, wszędzie ruch. Wchodzących do hali odlotów było tyle samo, ile wychodzących z hali przylotów. Typowe popołudnie na typowym międzynarodowym lotnisku. Ale on nie szukał tu niczego typowego, a już na pewno nie typowych pasażerów. Dużo podróżował i z doświadczenia wiedział, że w miejscach takich jak to zawsze można wpaść na kogoś, na kogo wpaść się nie chce. Takie nieoczekiwane spotkanie to w tej branży minus, może niewielki, ale na pewno minus. Ale nie, nikt go chyba nie obserwował. Wypił łyk kawy i poszedł dalej. Ale zamiast wyjść wraz z tłumem z terminalu, usiadł w fotelu Strona 5 pod rozdzielającym hale przepierzeniem, kilka kroków od kas i stanowisk odprawy biletowo–bagażowej. Wyjął książkę Na południe od granicy, na zachód od słońca Harukiego Murakami i zaczął czytać od miejsca, gdzie przerwał lekturę. Skończył godzinę później i przez ten czas lotnisko przyjęło dwadzieścia dwa samoloty. Zamknął książkę i schował ją do walizki. Musiał zadzwonić, najwyższa pora. – Miałeś przylecieć z samego rana – warknął rozdrażniony głos na drugim końcu linii. – Wybiórcza pamięć, Peter – odparł Quinn. – Twoje słowa. Samochód już jest? – Czeka od ósmej – syknął wściekle Peter. Powiedział, gdzie stoi i odłożył słuchawkę. Okazało się, że jest to terenówka, niebieski ford explorer. Wyposażony w skórzane fotele, radio, odtwarzacz płyt kompaktowych i dwóch facetów, którzy nie uznali za konieczne, żeby się przedstawić. Quinn nazwał jednego Kierowcą, a drugiego Tym Drugim. Gdy tylko wsiadł, Ten Drugi rzucił mu przez ramię dużą kopertę, taką z bąbelkami w środku. Miała trzydzieści centymetrów długości, dwadzieścia dwa i pół szerokości i ważyła z pół kilo. Quinn zaczął ją otwierać. – Nie teraz – powiedział Kierowca, zerkając w górne lusterko. – Dlaczego? Ten Drugi odwrócił głowę. – Dopiero, kiedy odjedziemy. Takie rozkazy. Quinn przewrócił oczami i położył kopertę na siedzeniu obok. – Jasne. Nie chcę, żebyście mieli kłopoty. Strona 6 Przez godzinę jechali w zupełnym milczeniu. Miasto, przedmieścia, pogórze Gór Skalistych – było już ciemno i zaczynał być głodny. Ostatni posiłek jadł w samolocie, gdzieś nad Pacyfikiem, jeśli mało zachęcającego boeuf strogonowa można było nazwać posiłkiem. Ale nic to, twardo milczał. Gdyby wspomniał o tym choć słowem, tamci mogliby stwierdzić, że też są głodni. I – nie daj Boże – musiałby jeść w ich towarzystwie. Zamiast tego wyobraził sobie, że sosny, które mijali, są palmami, a szare, posępne niebo to zapowiedź zwykłej hawajskiej burzy. Ale po kilku minutach przestał i zapatrzył się w okno. Brudny śnieg na poboczu był kiepskim substytutem plaż Kaanapali. Kierowca zjechał w końcu z międzystanówki na przecinającą czarne pustkowie dwupasmową asfaltówkę i trzy kilometry dalej skręcił w lewo, w drogę jeszcze węższą i zasypaną śniegiem. Sto metrów dalej, tuż pod gęstym lasem, na poboczu stał zielony ford taurus. Kierowca zatrzymał się za nim i wyłączył silnik. Quinn westchnął. Gdyby nie wiedział, o co chodzi, dałby głowę, że zaraz go odstrzelą. Opustoszała droga. Dwóch milczących bandziorów. Samochód na podmiankę. Klasyczny scenariusz. Koniec gry, kolego. Dzięki, że zagrałeś, ale przegrałeś. I chociaż nie musiał się niczym niepokoić, lekko zesztywniał, przygotowując się na najgorsze, tak na wszelki wypadek. Kierowca i Ten Drugi bez słowa otworzyli drzwiczki i wysiedli. Do samochodu wpadł podmuch zimnego powietrza. Mężczyźni podeszli do taurusa i wsiedli. Chwilę później z rykiem ożył silnik. Nie czekając nawet, aż się trochę rozgrzeje, Kierowca szybko zawrócił, dodał gazu i samochód popędził w kierunku Strona 7 międzystanówki. Quinn cicho zachichotał. Te bzdury rodem z filmów „zabili go i uciekł” były nawet zabawne. Głupie, ale zabawne. Wysiadł i zaszczekały mu zęby. Skórzana kurtka, którą się opatulił, prawie nie chroniła przed zimnem, ale kiedy przerwano mu egzotyczny urlop, nie miał przy sobie niczego cieplejszego. Obiegł samochód i usiadł za kierownicą. Szybko zatrzasnął drzwiczki, odpalił silnik i podkręcił ogrzewanie. Postanowił, że zacznie od zakupów. Tak, kupi sobie zimową kurtkę, może nawet parę swetrów. I ciepłą bieliznę, koniecznie. Boże, jak on nienawidził takiej pogody. Kiedy w samochodzie zrobiło się cieplej, sięgnął na tylne siedzenie po kopertę. Wysypał jej zawartość na fotel obok. Dwie mniejsze koperty, złożona mapa i trzy kartki papieru. Na dwóch skserowano wiadomość z gazety o pożarze na jakimś zadupiu. Spłonął dom, a wraz z nim ktoś, kto go wynajmował, niewymieniony z nazwiska mężczyzna. Quinn podniósł trzecią kartkę. Instrukcje, polecenia i skąpy zarys sytuacji. Peter cedził informacje, jak zwykle. Mimo to było ich więcej niż w artykule. Facet nazywał się Taggert, Robert Taggert. A on miał ustalić, czy pożar wybuchł przypadkiem – do takiego wniosku skłaniały się tamtejsze władze czy też nie. I tyle. Ani słowa o Taggercie. Ani słowa o tym, czego Quinn miałby tam szukać. Tylko adres – Allyson, Yancy Lane 215 – i nazwisko komendanta miejscowego posterunku policji. Na pierwszy rzut oka, betka, małe piwo. Peter nie miał żadnego powodu, żeby go tam wysyłać. Co oznaczało, że coś się pod tym kryje. Strona 8 Quinn rozłożył mapę. Miejsce pożaru zaznaczono małym, czerwonym krzyżykiem. Allyson, co najmniej dwie godziny jazdy. Niech to szlag. Odłożył mapę i otworzył kopertę. Pięć patoli na koszty własne. Wystarczy na tydzień pod warunkiem, że nie trafi mu się nic nieoczekiwanego i kosztownego. Na trochę dłużej, jeśli nie będzie musiał nikogo przekupywać. A jeśli załatwi to w parę dni, wpadnie mu dodatkowa kasa. W drugiej kopercie były dwa dokumenty, obydwa z jego zdjęciem. Wydane w Kolorado prawo jazdy i niezła podróbka legitymacji FBI. Udawał już agenta, ale dość dawno temu. Ku swemu rozbawieniu przeczytał, że nazywa się teraz Frank Bennett. Peter miał świra na punkcie klasyków muzyki pop. Pewnie doszedł do wniosku, że „Tony Sinatra" za bardzo rzucałby się w oczy. Odłożył papiery i sięgnął pod fotel, szukając czegoś, czego nie było w kopercie. Wyjął stamtąd miękką skórzaną saszetkę. Otworzył ją i zobaczył to, czego się spodziewał: sig sauera p226 kalibru dziewięć milimetrów i trzy pełne magazynki. To była jego ulubiona broń. Sięgnął pod fotel jeszcze raz i wyciągnął drugą saszetkę, z przykręcanym do lufy tłumikiem. Wiedział, że pozostałe rzeczy znajdzie w standardowym zestawie w bagażniku. Pistolet, tłumik, zapasowe magazynki – włożył to wszystko do schowka na mapy i wrzucił bieg. Strona 9 Rozdział 2 Śniadanie – jajecznicę z kiełbaskami – zjadł w Holiday Inn w Allyson, gdzie spędził noc. Jadł samotnie w boksie, z miejscową gazetą obok talerza. W gazecie roiło się od wiadomości, jakimi interesowała się każda małomiasteczkowa popołudniówka. W dziale międzynarodowym były dwie krótkie wzmianki, jedna o rosnących napięciach etnicznych w Europie, druga o chaosie w Somalii. W dziale krajowym artykuły były dłuższe, z odnośnikami kierującymi czytelnika na dalsze strony: o niedomagającym sędzim Sądu Najwyższego, o procesie oszustów z chicagowskiej korporacji przemysłowo–handlowej i o kwestiach, jakie może podnieść prezydent w orędziu o stanie państwa. Ale większość pierwszej strony zajmowały wiadomości miejscowe. Wiadomości, a raczej jedna wiadomość. Pożar domu Farnhama. Był to ciąg dalszy tego, co Quinn przeczytał w samochodzie poprzedniego dnia. Artykuł nie zawierał niczego nowego. Przetwarzał stare informacje, ubierając je w nowe słówka, żeby podsycić ciekawość mieszkańców miasta. Śledztwo wykazało, że pożar wybuchł przypadkowo. Z winy wadliwych przewodów elektrycznych. W ogniu zginął wynajmujący dom turysta. I tyle. W tym wydaniu też nie wymieniono nazwiska Taggerta. Quinn uznał, że to trochę dziwne, lecz podejrzewał, że to sprawka Petera. Tuż obok przeszła kelnerka z dzbankiem kawy. Przystanęła, gdy spostrzegła, co Quinn czyta. Strona 10 – Straszne, prawda? Quinn podniósł wzrok i zerknął na jej identyfikator. Miała na imię Mindy. – Ten pożar? – Tak. Biedny człowiek. – Znała go pani? – Nie. Ale mógł u nas jadać. Wielu turystów tu jada. Dolać? – Poproszę. – Podsunął kubek. Mindy dolała mu kawy. – Ciągle się zastanawiam, czy miał rodzinę. Żonę. Dzieci. – Ciężko westchnęła. – Straszne. – Fakt, straszne – odparł Quinn. Mindy pokręciła głową. – Podobno spał, kiedy to się stało. Ot, miły facet na urlopie. Śpi sobie, śpi i nagle... nie żyje. – Ruszyła w stronę kasy, napełniając po drodze kubki. Normalka, pomyślał Quinn. Normalka. Posterunek policji mieścił się niecałe dwa kilometry od hotelu. Quinn miał porozmawiać z naczelnikiem, niejakim Johnsonem. Pokazał dyżurnemu legitymację FBI, a ten natychmiast zaprowadził go do gabinetu szefa. Johnson wstał na powitanie. Był wysoki. I kiedyś pewnie krzepki, ale teraz, po latach za biurkiem, nosił na brzuchu kilka zbędnych kilogramów. Miał zmęczoną twarz, worki pod ciemnymi oczami i wydatne, obwisłe policzki. Ale uśmiechał się szczerze i miał silny uścisk ręki. Quinn wziął to za znak, że stoi przed nim ktoś, kto lubi swoją pracę, chociaż ta nieźle daje mu w kość. – Agent specjalny Bennert – powiedział Johnson. – Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z FBI. Ale cóż, wygląda na to, że to dzień premier. – Wskazał mu krzesło naprzeciwko biurka. Premier? – pomyślał Quinn. W liczbie mnogiej? Usiadł, Strona 11 zastanawiając się, co komendant miał na myśli, ale wiedział, że lepiej z tym zaczekać. – Co mogę dla pana zrobić? – Johnson też usiadł. – Szczerze mówiąc – zaczął Quinn – sam nie wiem. Widzi pan, jestem tu nieoficjalnie. Johnson przyjrzał mu się ciekawie. – Nieoficjalnie? – Tak, chodzi o ten pożar. – U Farnhama. – Johnson kiwnął głową, jakby od początku się tego spodziewał. – Właśnie. Chciałbym spytać pana o tego człowieka. O Roberta Taggerta. Johnson milczał, wyraźnie zaskoczony, że Quinn zna to nazwisko. Wreszcie spytał: – Dlaczego się nim interesujecie? – Taggert jest krewnym naszego kolegi z Waszyngtonu. Kogoś postawionego trochę wyżej niż ja. Ponieważ byłem akurat w okolicy, poproszono mnie, żebym wpadł tu i rozejrzał się. Ot tak, na wszelki wypadek, żeby uspokoić jego rodzinę. Bez obaw, panie naczelniku. Jestem pewien, że nad wszystkim pan panuje. Johnson jakby się zawahał. – To dlatego był tu z rana ten drugi? Teraz z kolei zawahał się Quinn. – Ten drugi? Naczelnik otworzył środkową szufladę biurka i wyjął z niej wizytówkę. – „Nathan S. Driscoll. ATF, Biuro ds. Alkoholu, Tytoniu, Broni Palnej oraz Materiałów Wybuchowych". – Mogę zobaczyć? – poprosił Quinn. Strona 12 Johnson wzruszył ramionami i podał mu wizytówkę. – Z tymi z ATF też nigdy dotąd nie rozmawiałem – powiedział. Wizytówka była wydrukowana na dobrym rządowym papierze i miała z boku wytłaczaną pieczęć. – Nie znam go – odparł Quinn. – Ale całkiem możliwe, że przyjechał tu z tego samego powodu. Ten z Waszyngtonu musiał pociągnąć za wszystkie sznurki, może to jakiś desperat. – Zwrócił mu wizytówkę. – O której tu był? – Agent Driscoll? Wyszedł niecałe pół godziny temu. Quinn zmusił się do uśmiechu. – Mała powtórka z rozrywki, bardzo mi przykro. Johnson pokręcił głową. – Nie ma sprawy. Ale tak jak powiedziałem pańskiemu koledze, właściwie nie ma o czym mówić. To był zwykły wypadek. I tyle. – Tak, słyszałem. Ale dla Andersena, tego z Waszyngtonu, to za mało. Kiedy wie się tylko to, co można wyczytać w gazecie, chce się mieć pewność, że niczego nie przeoczono. – Jeśli wyczytał o tym w gazecie, to skąd zna nazwisko ofiary? – Dobre pytanie – odparł szczerze Quinn. – Nie mam zielonego pojęcia. Naczelnik zmarszczył czoło. – Może od siostry... – Od siostry? – Taggerta. Tylko ją zawiadomiliśmy. Quinn kiwnął głową. – To by wszystko wyjaśniało. Ma pan coś jeszcze? Johnson wzruszył ramionami. – Takie tam drobiazgi... – Nigdy nie wiadomo, co może się przydać. Strona 13 Naczelnik wziął cienką teczkę z wierzchu sterty papierów po prawej stronie biurka. Przez chwilę przeglądał jej zawartość, wreszcie uśmiechnął się bez przekonania. – Niewiele tego. Wszystko wskazuje na to, że przyczyną pożaru było jakieś urządzenie elektryczne. Grzejnik albo coś takiego. Ogień wybuchł w saloniku. Taggert był wtedy w sypialni, na górze. Prawdopodobnie zaczadział i nie zdążył uciec. Zanim przyjechała straż, było już za późno. Wszystko doszczętnie spłonęło. – Jak zidentyfikowaliście ciało? – Sprawdziliśmy w agencji, która wynajmowała dom od Farnhama. Podpisując umowę, Taggert zostawił im numer awaryjny. Tak skontaktowaliśmy się z jego siostrą. Przy słała nam rentgen jego zębów. Przyszedł następnego dnia. Wszystko pasowało. – Tak z ciekawości – spytał Quinn. – Dlaczego nie ujawniliście jego nazwiska prasie? – Siostra nie chciała. Taggert nie był stąd, więc się zgodziłem. – Mógłby pan zapisać mi jej numer? – Siostry? Ten wasz znajomy nie ma jej numeru? Skoro są spokrewnieni, powinien chyba mieć. – Pewnie ma. Ale myśli pan, że mi go dał? Johnson zawahał się, zerknął na akta, przerzucił kilka kartek, wreszcie znalazł to, czego szukał. Zapisał numer na kawałku papieru i podał go Quinnowi. – Nic więcej nie wiem – powiedział. – To był zwykły wypadek. Takie rzeczy się zdarzają. – Zrobiono sekcję zwłok? Naczelnik kiwnął głową. – To standardowa procedura. Strona 14 – Kto ją przeprowadzał? – Doktor Horner. W naszym szpitalu. – Mógłbym z nim porozmawiać? – Oczywiście, chociaż nie sądzę, żeby powiedział panu coś więcej. – Pewnie ma pan rację. Ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Johnson wyjął kolejną karteczkę i coś na niej napisał. Podał karteczkę Quinnowi. Adres szpitala. – Wielkie dzięki. – Coś jeszcze? – spytał naczelnik. – Nie, chyba nie. – Quinn wstał, wstał i Johnson. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym obejrzeć ten spalony dom. Skoro już tu jestem... – Ależ proszę bardzo. Wie pan, gdzie to jest? – Tak. – Tylko niech pan tam uważa. Sprawa jest już prawie zamknięta, ale oficjalnie to wciąż miejsce potencjalnego przestępstwa. Quinn uścisnął mu rękę. – Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. Kiedy rozmawiał z Johnsonem, nad miasto nadciągnęła burza. Chmury były ciemne i niskie, ciężkie od wilgoci. Zanosiło się na tęgą śnieżycę. Musiał się pospieszyć, żeby obejrzeć zgliszcza, zanim śnieg zasypie ślady, dowody rzeczowe, jeśli jeszcze jakieś zostały. Jadąc przez miasto, zadzwonił pod numer siostry Taggerta. Po czwartym sygnale włączyła się automatyczna sekretarka: – Halo. Proszę zostawić wiadomość, oddzwonimy. Głos jakiejś kobiety, mdły i bezpłciowy. Sam tekst też był żałośnie nijaki. Quinn nie znał mówiącej, ale dawał głowę, że nie jest to siostra Taggerta Strona 15 ani jego krewna. Dom Farnhama znalazł bez trudu. Przed bramą stała tablica z napisem zakazującym wstępu osobom nieupoważnionym. Sznur, którym prawdopodobnie zagrodzono wjazd, leżał na ziemi, z boku. Quinn skręcił na pokrytą ubitym śniegiem drogę. Przed zgliszczami domu stał biały dżip cherokee. Quinn zaparkował kilka metrów dalej i rozejrzał się. Przed pożarem dom musiał być spory, co najmniej piętrowy. Teraz stał tam tylko czarny od sadzy kominek, wskazujący niebo kamienny komin i kilka nadpalonych ścian. Reszta zmieniła się w nierówną stertę gruzu i zwęglonych śmieci. Było jasne, że strażacy niewiele mogli tu zrobić. Pewnie skupili się nie na tym, żeby pożar ugasić, tylko żeby go opanować. Chociaż w takich warunkach – kilkadziesiąt centymetrów śniegu na ziemi i trzy, najwyżej cztery stopnie Celsjusza – prawdopodobieństwo rozszerzenia się ognia graniczyło praktycznie z zerem. Akcja ratownicza? – pomyślał Quinn. Raczej pieczenie mięska na ruszcie. Zapiął kurtkę z termoaktywnego goreteksu, którą kupił poprzedniego wieczoru, i wysiadł z samochodu. Zdawało się, że to niemożliwe, ale chmury były teraz jeszcze ciemniejsze i cięższe niż przedtem. Lada chwila mógł sypnąć śnieg. Najbardziej uderzyła go cisza. Nie słychać było dosłownie nic. Ani szumu samochodów na pobliskiej szosie. Ani stukotu siekiery sąsiada rąbiącego drewno na zimną noc. Ani krzyku bawiących się dzieci, ani szeptu rozmów. Nie było słychać nawet wiatru wiejącego między gałęziami drzew. Nawet chrzęst śniegu pod nogami i szmer jego własnego oddechu był stłumiony i odległy. Strona 16 Wszędzie cisza, stężały bezruch. Poruszał się tylko on i rozkołysane chmury tańczące swój upiornie bezszelestny taniec. Ale bodźców, których nie dostarczył zmysł słuchu, z naddatkiem dostarczyły pozostałe zmysły. W powietrzu wisiał smród spalenizny, zapach stopionego plastiku i śmierci. Jakby nie chciał stąd odejść, jakby objął we władanie całą okolicę. I ten smak w ustach. Cierpki, gryzący, na czubku języka i górnym podniebieniu. Zaczął od dżipa. Przystanął i dotknął maski. Była jeszcze ciepła. Schował rękę do kieszeni i ruszył dalej. Według Johnsona, strażacy twierdzili, że pożar wybuchł na dole, w saloniku. Odszukał miejsce, gdzie były kiedyś frontowe drzwi i krok dalej zobaczył wydeptaną w rumowisku ścieżkę. Wszedł nią między zgliszcza. Tu i ówdzie widać było odskrobane drewno, świeżo oczyszczone miejsca, gdzie śledczy próbowali znaleźć źródło ognia. Wiedział, czego szuka, ale jak dotąd tego nie zauważył. W głębi domu, tuż pod resztkami ściany, podłoga była oczyszczona trochę dokładniej. Pochylił się i przykucnął. Leżała tam gula stopionego plastiku, czarna, gruzłowata bryła. Mogło to być wszystko, stos płyt kompaktowych, lampa albo nawet grzejnik, o którym wspomniał naczelnik Johnson. Żeby to sprawdzić, trzeba by przeciąć bryłę na pół. Wstał. Tak jak podejrzewał, niżej śladów ognia nie było. Nie miał żadnych wątpliwości, że pożar wybuchł w tym miejscu. Wyraźnie widział pręgi na ścianie, czarne jęzory, które najpierw strzelały na wszystkie strony, a potem pełzły do góry, w stronę sufitu. Nie widział jednak nic, co wskazywałoby jednoznacznie na przyczynę powstania ognia. Według dokumentów z koperty od Petera sufit sypialni, w której Strona 17 zginął Taggert, zawalił się na pokój rodzinny w głębi domu. Quinn zawrócił, obszedł rumowisko i znalazł się na podwórku. Na drugim końcu pogorzeliska dostrzegł pochylonego mężczyznę, który wpatrywał się w śnieg metr od spalonej ściany domu. Mężczyzna stał tyłem do niego, a na jego plecach widniały trzy duże litery: ATF. Quinn przyjrzał mu się obojętnie i ponownie skupił uwagę na zgliszczach. Według jego obliczeń, stał ledwie cztery metry od miejsca, gdzie znaleziono Taggerta. Niestety, niewiele tam było do oglądania. Jedynym rozpoznawalnym meblem była na wpół spalona toaletka, cała reszta zmieniła się w kolejną górę gruzu i śmieci. Wypatrzył inną ścieżkę przez rumowisko; tę zrobiono bez wątpienia po to, żeby wynieść ciało. Ale nie wyglądała zapraszająco. Zresztą nie było powodu, żeby tam szedł. Wszystkie użyteczne informacje zniszczył na pewno ogień. Zamknął oczy, szukając wewnętrznego spokoju, i spróbował sobie wyobrazić, co się tu stało. Jeśli nie był to wypadek, ktoś chciał, żeby Taggert zginął. Skoro tak, to ten, kto podłożył ogień, chciałby się prawdopodobnie upewnić, czy z iskry rozgorzeje płomień. Zabójca–podpalacz – jak by to załatwił? Wszedłby do domu albo drzwiami, albo... Quinn otworzył oczy i stanął tyłem do pogorzeliska. Śnieg na podwórku był mocno ubity, zdeptany, zapewne przez strażaków. Mniej więcej dziewięć metrów dalej śladów było dużo mniej, ledwie kilka, a trzy, cztery metry za nimi na zupełnie płaskim terenie leżał dziewiczy śnieg, pewnie od ostatniej zamieci. Teren ten ciągnął się mniej więcej przez trzydzieści metrów, aż do końca posesji, gdzie zaczynał się las, który, otulając polanę z trzech stron, Strona 18 podchodził pod sam dom. I to właśnie tam, pod rzędem drzew po lewej stronie, Quinn coś zauważył. Małe wgłębienie w śniegu, może tylko od szyszki albo gałęzi. A może od czegoś innego. Mężczyzna w kurtce ATF wyprostował się i odwrócił w jego stronę. Miał dwadzieścia kilka lat i był dobre dziesięć lat młodszy od niego. Młodszy i z pięć centymetrów wyższy, bo miał mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu i krótkie, choć nie za krótkie kasztanowe włosy. Zobaczył go, uśmiechnął się i ruszył w jego stronę. – Wiedziałem, że tu będziesz – powiedział. – Zobacz, co znalazłem. Pokazał mu srebrną bransoletę. Quinn wyjął rękę z kieszeni, ale zamiast wziąć bransoletę, chwycił go za nadgarstek i pociągnął do przodu. W ostatniej chwili zwolnił uścisk. Niesiony siłą rozpędu agent pochylił się mocno do przodu, a wtedy Quinn pchnął go w pierś. Agent natychmiast stracił równowagę i upadł. – Co jest? – sapnął. Ale Quinn zdążył się już odwrócić i odejść. Strona 19 Rozdział 3 Szedł w kierunku zagłębienia w śniegu pod lasem. Agent wstał i pobiegł za nim. – Czemu się tak wściekasz? Quinn przystanął. – Co ty tu robisz, Nate? – Jak to co? Przecież kazałeś mi przyjechać. – Kazałem ci jechać do Kolorado. Nie mówiłem, żebyś przyjeżdżał na miejsce pożaru. A już na pewno nie kazałem ci iść na policję i podawać się za agenta ATF. – Ale w czym problem? Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby trochę poćwiczyć. Nic się nie stało. Za ten ostatni komentarz Quinn miał ochotę mu przyłożyć, a w każdym razie zrobić coś więcej, niż tylko znowu powalić na ziemię. – Skąd wiesz? – spytał. – Skąd wiesz, że nic? A może Johnson siedzi teraz w biurze i zastanawia się, dlaczego jednego dnia odwiedziło go aż dwóch agentów federalnych i dlaczego obydwaj wypytywali go o zwykły, jego zdaniem, pożar. A może, łażąc tu jak głupi, zadeptałeś jakiś ważny ślad. Rozmawiałeś z kimś jeszcze? Nate pokręcił głową. – Nie. Tylko z Johnsonem. – Daj tę bransoletkę. – Co? – Bransoletkę. To, co przed chwilą mi pokazywałeś. – Aha, tak. – Nate spojrzał na swoją rękę. Była pusta. – Musiałem ją zgubić, kiedy mnie pop... – Ugryzł się w język. – Kiedy Strona 20 upadłem. – Idź poszukaj. Nate znalazł bransoletę i wrócił. Wyciągnął rękę i tym razem Quinn dał mu spokój. Owinął bransoletkę wokół lewej dłoni, żeby ją obejrzeć. Składała się z masywnych kwadratów o boku długości nieco ponad centymetra, ozdobionych jakimś wzorem. Kilka kwadratów było nadtopionych, ale pozostałe zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie. Quinn schował bransoletę do kieszeni. – Myślisz, że to... coś znaczy? – spytał Nate. – Idź i zaczekaj w samochodzie. – To jak mam się czegoś nauczyć? Quinn spojrzał mu w oczy. – Dzisiejsza lekcja brzmi następująco: rób, co ci każę. Nate patrzył na niego przez chwilę i spuścił wzrok. Odwrócił się bez słowa i odszedł. Quinn ruszył w stronę linii drzew na końcu posesji. Z nieba spadły pierwsze płatki śniegu. – Wspaniale – mruknął pod nosem i przyspieszył kroku. Doszedł do zagłębienia i przykucnął. Natychmiast poznał, że to nie szyszka ani złamana gałąź. To był ślad stopy. W dodatku nie jeden, a kilka. Wiedząc, czego szukać, dostrzegł teraz więcej zagłębień. Ciągnęły się wzdłuż linii drzew w kierunku posesji... Albo w stronę lasu – początkowi nie mógł tego określić. Ale przyjrzał się uważniej i przekonał się, że ślady biegną tam i z powrotem. Ktoś podszedł pod dom, a potem po tych samych śladach wrócił do lasu. W dodatku mógł tak chodzić kilka razy. On, ona albo nawet kilka osób, trudno było powiedzieć. Ale na pewno byli w butach śniegowych. Najprawdopodobniej w sorelach.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!