2020
Szczegóły |
Tytuł |
2020 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2020 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2020 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2020 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Ostatnia podr� statku-widma"
autor: Gabriel Garcia Marquez
Teraz poka�� wam, kim jestem, powiedzia� do siebie swoim nowym, tubalnym g�osem m�czyzna, w wiele lat potem, gdy po raz pierwszy zobaczy� bezmierny, bezg�o�ny, mroczny transatlantyk, kt�ry pewnej nocy min�� miasteczko niczym ogromny, bezludny pa�ac, d�u�szy od ca�ego miasteczka, o wiele wy�szy od jego ko�cielnej wie�y, i w ciemno�ciach p�yn�� dalej ku kolonialnemu miastu po drugiej stronie zatoki, obwarowanemu przed piratami, ze starym, niewolniczym portem i latarni� morsk�, kt�rej ponure snopy �wiat�a co pi�tna�ci sekund przemienia�y miasteczko w ksi�ycowy ob�z o �wiec�cych domach i ulicach z wulkanicznych pustkowi, i cho� by� w�wczas dzieckiem, bez tego tubalnego, m�skiego g�osu, ale za to z pozwoleniem matki na przys�uchiwanie si� do p�na nocnym harfom wiatru, pami�ta� nadal, jak gdyby mia� go stale przed oczyma, �e transatlantyk znika�, gdy �wiat�o latarni pada�o na jego burt�, i pojawia� si� znowu, kiedy min�� go snop �wiat�a, i w ten spos�b by� to pulsuj�cy statek, kt�ry pojawia� si� i znika�, p�ki nie wp�yn�� do zatoki, gdzie niczym lunatyk zacz�� szuka� boi wskazuj�cych portowy szlak, a� wida� co� zepsu�o si� w ig�ach busoli, bowiem zacz�� dryfowa� ku rafom, wpad� na nie, rozlecia� si� na drobne kawa�ki i zaton�� bez jakiegokolwiek odg�osu, chocia� podobne zdarzenie powinno spowodowa� olbrzymi szcz�k �elastwa i tak� eksplozj� maszyn, �e zmrozi�oby ze strachu najmocniej �pi�ce smoki w prehistorycznej puszczy, kt�ra zaczyna�a si� przy ostatnich ulicach miasta, a ko�czy�a si� na drugim kra�cu �wiata, tak i� nawet sam my�la�, �e to wszystko wida� mu si� �ni�o, a tym bardziej nazajutrz, gdy zobaczy� promieniuj�ce wody zatoki i barwny rozgardiasz murzy�skich ruder na wzg�rzach portu, i �odzie przemytnik�w z Gujany, �adowane niewinnymi papugami, kt�rych �o��dki pe�ne by�y diament�w, i pomy�la�, wida� zasn��em licz�c gwiazdy, i przy�ni� mi si� ten olbrzymi statek, jasne, a by� tak o tym �wi�ci przekonany, �e nikomu nic nie powiedzia� i nie pami�ta� ju� nawet tego przywidzenia, kiedy noc�, nast�pnego marca, zamiast na poszukiwane przez niego �awice delfin�w natrafi� na �w urojony, ciemny, pulsuj�cy transatlantyk, kt�ry znowu, jak i za pierwszym razem, p�yn�� w tym samym b��dnym kierunku, tym razem by� jednak tak pewien swojej przytomno�ci, i� natychmiast polecia� opowiedzie� o wszystkim matce, a ona przez trzy tygodnie zalewa�a si� z rozczarowania �zami, bo m�zg zaczyna ci ju� gni� od tego twojego wiecznego �ycia na opak, w dzie� �pisz, a po nocach w��czysz si� jak ludzie �yj�cy w grzechu, a �e musia�a wybra� si� w tych dniach do miasta, by znale�� co� wygodnego do siedzenia i w ten spos�b spokojnie po�wi�ci� si� my�lom o zmar�ym m�u, bowiem w jej dotychczasowym bujaku w ci�gu tych jedenastu lat wdowie�stwa zniszczy�y si� ju� bieguny, wi�c skorzysta�a z nadarzaj�cej si� okazji i poprosi�a przewo�nika, aby pop�yn�� mi�dzy rafami, a syn m�g� zobaczy� to, co i tak widzia� ju� na pe�nym morzu, igraszki mi�osne p�aszczek na g�bczastych pos�aniach, r�owe pagrusy i b��kitne korwiny, rzucaj�ce si� w studnie naj�wie�szych w�d, nawet b��kaj�ce si� w�osy topielc�w z jakiego� rozbitego kolonialnego statku, ale ni �ladu zatopionych transatlantyk�w, ni cholery �adnej, jednak syn tak si� upar�, �e matka przyrzek�a towarzyszy� mu nast�pnego marca przy nocnym czuwaniu, na pewno nie wiedz�c, �e jedyn� ju� jej pewno�ci� w przysz�o�ci mia�o by� wy�cie�ane krzes�o z czas�w Francisa Drake'a, zakupione przez ni� na licytacji Turk�w, na kt�rym tej samej nocy, chc�c odpocz��, usiad�a, wzdychaj�c, o m�j biedny Holofernesie, gdyby� wiedzia�, jak dobrze si� o tobie my�li, siedz�c na tym pluszu i po�r�d tych brokat�w niczym na kr�lewskim katafalku, ale im wi�cej wzywa�a zmar�ego m�a, tym bardziej kres jej bulgota�a w sercu, przemieniaj�c si� w g�st� czekolad�, jakby nie siedzia�a, a bieg�a, ca�a dygocz�c i z pe�nym ziemi oddechem, a� wr�ci� nad ranem i zasta� matk� w fotelu, ciep�� jeszcze, ale ju� w po�owie zgni�� jakby od uk�szenia �mii, tak samo jak cztery nast�pne kobiety, zanim mordercze krzes�o nie zosta�o rzucone w morze, bardzo daleko, by nikomu ju� nie mog�o zaszkodzi�, tak je bowiem zu�yto w ci�gu wiek�w, �e wyniszczono w nim ca�� umiej�tno�� niesienia wypoczynku, i tak musia� przyzwyczai� si� do
swej n�dznej sierocej codzienno�ci, wytykany przez wszystkich palcami jako syn tej wdowy, kt�ra przywlok�a do miasteczka ten tron nieszcz�cia, �yj�c nie tyle z ludzkiego wsp�czucia, ile z ryb kradzionych to z jednej, to z drugiej �odzi, i im mocniejszy stawa� si� jego g�os, tym s�absza by�a jego pami�� o przywidzeniach sprzed lat, p�ki kolejnej marcowej nocy, gdy niechc�co rzuci� okiem na morze i w�wczas nagle, o Bo�e, jest ten nieludzki, azbestowy wieloryb, bydl� rycz�ce, i chod�cie go zobaczy�, krzycza� oszala�y, no chod�cie go zobaczy�, wzniecaj�c taki tumult pe�en kobiecego jazgotu i paniki, �e nawet najstarsi ludzie przypomnieli sobie raptem wrzaski swoich pradziadk�w i wle�li pod ��ka, my�l�c, �e oto wr�ci� William Dampier, ale ci, kt�rzy rzucili si� na ulic�, nie raczyli nawet zada� sobie tyle trudu, by spojrze� na nieprawdopodobn� machin�, kt�ra w tej w�a�nie chwili zn�w zbacza�a z kursu i rozbija�a si� w swojej corocznej katastrofie, za to o ma�o co go nie zat�ukli, bij�c gdzie i jak popadnie, i porzuciwszy go tak skr�caj�cego si�, �e w�a�nie wtedy powiedzia� do siebie, pluj�c z w�ciek�o�ci, no teraz poka�� wam, kim jestem, ale mia� si� na baczno�ci i z nikim nie dzieli� si� swoim postanowieniem, lecz niez�omnie podnieca� je w sobie przez ca�y rok, teraz poka�e wam, kim jestem, oczekuj�c nast�pnego wieczoru objawie�, by zrobi�, co zrobi� ju�, ukrad� ��d�, przep�yn�� zatok� i przez ca�e popo�udnie zacz�� oczekiwa� swojej wielkiej chwili w zau�kach portu niewolnik�w, w ludzkim tyglu Karaib�w, ale tak poch�oni�ty s woj � przygod�, �e nie zatrzyma� si� nawet przy sklepach Hindus�w, aby popatrze� na wyrze�bionych z jednego s�oniowego k�a mandaryn�w, ani nie wy�miewa� si� z holenderskich Murzyn�w, siedz�cych w swych inwalidzkich w�zkach, ani nie przestraszy� si�, jak zazwyczaj, miedzianosk�rych Malaj�w, kt�rzy �wiat ca�y objechali, zwabieni chimer�jakiej� tajemniczej spelunki, w kt�rej sprzedawano cia�a czarnych jak w�giel Brazylijek, poniewa� z niczego nie zdawa� sobie sprawy, p�ki noc nie zwali�a mu si� na g�ow� z ca�ym ci�arem gwiazd, a puszcza nie zapachnia�a s�odko gardeniami i zgni�ymi salamandrami, i ju� wios�owa� w skradzionej �odzi ku wej�ciu do zatoki, ze zgaszon� lamp�, by nie wzbudzi� ciekawo�ci stra�y, co pi�tna�cie sekund przemieniany w zjaw� zielonym trzepotem skrzyd�a latarni morskiej i w ciemno�ciach wracaj�cy do swej ludzkiej postaci, wiedz�c, �e znajduje si� ju� blisko boi wskazuj�cych szlak portowy, i nie tylko coraz wyra�niej widzia� jego natr�tne �wiat�a, ale i oddech wody stawa� si� coraz smutniejszy, i tak wios�owa�, pogr��ony w my�lach, �e nie wiedzia� nawet, sk�d doszed� go przera�aj�cy oddech rekina ani dlaczego noc sta�a si� g�sta, jakby nagle wszystkie gwiazdy umar�y, a to p�yn�� ju� transatlantyk niepoj�tych rozmiar�w, Jezu, wi�kszy ni� cokolwiek wielkiego na �wiecie i ciemniejszy ni� cokolwiek ciemnego na ziemi i na wodzie, trzysta tysi�cy ton pachn�ce rekinem, sun�ce tak blisko �odzi, i� m�g� ujrze� wszystkie nity tej stalowej otch�ani pozbawionej odrobiny �wiat�a w bezmiernych lukach, najdrobniejszego oddechu maszyny i jakiejkolwiek duszy, d�wigaj�c za sob� w�asne puste niebo i w�asne martwe powietrze, sw�j wstrzymany czas, b��dz�ce morze pe�ne zatopionych zwierz�t, i to wszystko znikn�o w �wietle latarni i na chwil� Morze Karaibskie znowu sta�o si� przejrzyste, noc noc� marcow�, powietrze codziennym powietrzem pelikan�w, tak �e pozosta� mi�dzy bojami sam, nie wiedz�c, co robi�, oszo�omiony, pytaj�c sam siebie, czy aby rzeczywi�cie nie �ni na jawie, i to nie tylko teraz, ale i poprzednio, ledwo jednak sko�czy� zadawa� sobie pytanie, gdy tajemnicze zdmuchni�cie zgasi�o boje, od pierwszej po ostatni�, a gdy blask morskiej latarni min��, transatlantyk ukaza� si� ponownie, ju� z b��dnie wskazuj�cymi busolami, mo�e nawet nie wiedz�c, w kt�rym miejscu oceanu si� znajduje, szukaj�c na o�lep niewidocznego kana�u, a w rzeczywisto�ci dryfuj�c w stron� podwodnych ska�, i a� go przyt�oczy�o w�asne odkrycie, �e zdmuchni�cie boi by�o bym ostatecznym kluczem do ca�ego zakl�cia, i zapali� na �odzi lamp�, ma�e czerwone �wiat�o, kt�re nie mog�o zwr�ci� w wartowniczych wie�yczkach niczyjej uwagi, a dla pilota musia�o by� niczym wschodz�ce s�o�ce, bowiem dzi�ki niemu transatlantyk skorygowa� sw�j kurs i wp�yn�� manewrem cudownego zmartwychwstania do olbrzymiego kana�u, i w�wczas, wszystkie naraz, zapali�y si� �wiat�a, kot�y zacz�y sapa�, jego w�asne niebo rozpali�o si� gwiazdami, trupy zwierz�t posz�y na dno i s�ycha� by�o szcz�k talerzy, czu� by�o z kuchni zapach sosu z laurowych li�ci, z ksi�ycowego pok�adu dochodzi�y d�wi�ki tr�bek orkiestry, z mroku kajut t�tno zakochanych na pe�nym morzu, tyle w nim by�o wcze�niejszej jednak w�ciek�o�ci, i� nie da� si� oszo�omi� wra�eniem ani zastraszy� cudem, tylko powiedzia� sobie, jeszcze bardziej zdecydowany ni� przedtem, �e teraz poka�� wam, kim, do jasnej cholery, jestem, teraz poka��, i zamiast odp�yn�� odrobin� na bok, by owa olbrzymia machina nie przygniot�a go, zacz�� wios�owa� przed nim, bo
teraz poka�� wam, kim jestem, i prowadzi� statek swoj� lamp�, a� upewni� si�, �e statek jest mu pos�uszny, i ponownie zmusi� go do zmiany kursu na molo, i wyprowadzi� z niewidocznego kana�u niczym za uzd�, niby morskie jagni�, skierowa� w stron� �wiate� le��cego we �nie miasteczka ten �ywy, niezniszczalny statek, poprzez latarniane snopy, kt�re teraz nie czyni�y go niewidzialnym, lec co pi�tna�cie sekund obraca�y w aluminium, a tam ju� mo�na by�o rozpozna� ko�cielne krzy�e, n�dz� dom�w, z�udzenie, a transatlantyk nadal p�yn�� za nim z wszystkim, co na swoim pok�adzie d�wiga�, ze �pi�cym na lewym boku kapitanem, z wo�ami w �niegu swoich spi�arni, z samotnym chorym w swoim lazarecie, z osierocon� wod� w cysternach, z nieodczarowanym pilotem, kt�ry wida� pomyli� wystaj�ce ska�y z molem, bo w tej samej chwili wybuch� potworny ryk syren, i raz, a on przemoczony do suchej nitki spadaj�cym na niego wodospadem pary, i jeszcze raz, i ma�o co, a obca ��d� znalaz�aby si� w niebezpiecze�stwie, i jeszcze raz, by�o ju� jednak za p�no, bowiem tu�, tu� wida� by�o muszle na brzegu, kamienie ulicy, drzwi niedowiark�w ca�e o�wietlone blaskiem r�wnie przera�onego transatlantyku, miasteczko, a on sam ledwo zd��y� odskoczy�, by przepu�ci� ca�� t� katastrof�, wrzeszcz�c w�r�d olbrzymiego tumultu, i tu go macie, skurwysyny, na sekund�, nim ogromny stalowy kad�ub zacz�� �wiartowa� ziemi� i rozleg� si� czy�ciute�ki brz�k dziewi��dziesi�ciu tysi�cy pi�ciuset kieliszk�w do szampana, kt�re jeden za drugim, od dziobu po ruf�, rozbi�y si�, i w�wczas sta�a si� �wiat�o��, i nie by�a to ju� marcowa p�noc, a popo�udnie roz�arzonej �rody, i z satysfakcj� m�g� zobaczy� niedowiark�w gapi�cych si� z rozdziawionymi g�bami na ten najwi�kszy na tym i na tamtym �wiecie, tkwi�cy na mieli�nie, na wprost ko�cio�a, transatlantyk, bielszy od wszystkich bia�o�ci i dwadzie�cia razy wi�kszy ni� sama wie�a, i tak jakby z siedemdziesi�t i siedem razy d�u�szy od samego miasteczka, z wyryt� �elaznymi literami nazw� halalcsillag, ze sp�ywaj�cymi, starymi i bezsilnymi wodami wszystkich m�rz �mierci.