1828

Szczegóły
Tytuł 1828
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1828 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1828 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1828 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Neville Hamster Zbrodnia Oskara Slatera Tom Ca�o�� w 2 tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Przedruk z "Wydawnictwa Radia i Telewizji", Warszawa 1989 Pisa� W. Cagara Korekty dokona�y: U. Maksimowicz i K. Kruk Zbrodnia Glasgow, 15 grudnia 1908 roku wieczorem - Dawidzie, czy mo�esz poda� mi s�l? Dawid Adams bez s�owa uni�s� si� ze swego krzes�a i si�gn�wszy przez st�, poda� siostrze srebrn� solniczk� w kszta�cie �ci�tego u g�ry jab�ka. Zdawa� si� nie dostrzega�, �e Elisabeth ma j� o wiele bli�ej swego talerza ni� on. - Oczywi�cie, Elisabeth, prosz�. Ten czterdziestotrzyletni m�czyzna by� przyzwyczajony do us�ugiwania swej matce i dw�m starszym siostrom, z kt�rymi mieszka� od zawsze. Przed wielu laty matka, dzi� siedemdziesi�ciokilkuletnia staruszka o siwiusie�kich w�osach, ale nie starzej�cej si� osobowo�ci, wymusi�a na swych c�rkach przyrzeczenie, �e nigdy nie wyjd� za m��, a p�niej ju� wszystkie trzy uniemo�liwi�y Dawidowi znalezienie innej - ni� one same - towarzyszki �ycia. - Masz racj�, Elisabeth, ta piecze� jest nies�ona. - Mary odbiera�a z r�k siosry srebrne cacuszko wype�nione sol�. Brakuje jej tak�e kilku przypraw. - Pani Adams delikatnie kosztowa�a sw�j kawa�ek. - B�d� musia�a porozmawia� z Betty. Mam wra�enie, �e nasza kucharka straci�a ostatnio smak. - Dawidzie, prosz� o sosjerk�. - Mary wyci�gn�a do brata wci�� bia��, nie skalan� prac� i przemijaniem d�o�. - Prosz�. Przyczyny, dla kt�rych matka powstrzyma�a swe c�rki od wydania si� za odpowiednich partner�w - a tych przecie� w Glasgow nie brakowa�o - pozostawa�y dla Dawida tajemnic�. Wiedzia� natomiast doskonale, dlaczego wszystkie trzy dzia�a�y solidarnie przeciw wybrankom jego serca, a by�o ich raptem dwie. My�l o tym, �e pozosta�yby same ze sob�, pozbawione m�skiej opieki i m�skiego wsparcia, obezw�adnia�a je, a jednocze�nie popycha�a do aktywnego dzia�ania. Walka trwa�a bardzo kr�tko i Dawid Adams musia� w niej ulec. Dzi� by� potulnym, pogodzonym z losem starym kawalerem, kt�ry us�ugiwa� swej matce i starszym siostrom. Teraz ju� rzadko, i to tylko g��bok� noc�, wspomina� odleg�e czasy buntu. - Dawidzie, prosz� o... Kolejn�, brzmi�c� niczym rozkaz pro�b� Mary przerwa�o g�o�ne pukanie dobiegaj�ce wyra�nie znad czterech pochylonych nad sto�em g��w. - Oho! Pani Gilchrist znowu potrzebuje twojej pomocy, Dawidzie. Wiedzia� to i bez tej informacji. Marion Gilchrist od lat korzysta�a z pomocy s�siada z do�u, a kiedy jej potrzebowa�a, stuka�a lask� w pod�og� swojego mieszkania. Tak si� sk�ada�o, �e z regu�y by�o to w najmniej odpowiednim dla Dawida momencie. - Ta stara wied�ma nie da mi nawet zje�� spokojnie kolacji - mrukn�� Adams, ju� z g�ry wiedz�c, jaka b�dzie reakcja matki i si�str. - Ale�, Dawidzie! - Nie spodziewa�am si� tego po tobie! - To nies�ychane, tak wyra�a� si� o tej biednej staruszce. - Jak zwykle macie racj�. Przepraszam. - Zna� to na pami�� i nawet nie zwraca� uwagi, kt�ra z nich by�a tym razem bardziej oburzona. - Sko�cz� je�� i p�jd� do niej. - O nie, synu! P�jdziesz do niej natychmiast! - Ale�, mamo... - Prosz�, aby� ze mn� nie dyskutowa� i natychmiast uda� si� na g�r�! Kiedy przegra�e� wielk� kampani�, nie licz na to, �e zwyci�zca pozwoli ci pocieszy� si� sukcesem w malutkiej potyczce. Dawid wsta� i bez s�owa ruszy� ku drzwiom. Gdyby przynajmniej m�g� sobie pozwoli� na trza�ni�cie nimi... - Czy zauwa�y�y�cie, �e Dawid sta� si� ostatnio bardzo nerwowy? - Elisabeth nak�ada�a sobie kolejny kawa�ek pieczeni, kt�ra ju� teraz nie wydawa�a si� jej nie doslona. - Masz s�uszno��, Elisabeth. - Mary jak zwykle zgadza�a si� ze zdaniem siostry. - Ka�da nasza pro�ba wprawia go w stan... - Nasze pro�by to zupe�nie co innego - pani Adams wygl�da�a wci�� na bardzo wzburzon� - ale pani Gilchrist odmawia� nie wolno. Jestem od niej du�o m�odsza i mam przy sobie troje mych dzieci, a ona, biedaczka, nie ma zupe�nie nikogo. - Ma s�u��c� - b�kn�a Elisabeth, ale natychmiast tego po�a�owa�a. - C� za por�wnanie, Elisabeth! Zreszt�, ta s�u��ca wcale mi si� nie podoba. Jest zdecydowanie za m�oda jak na jedyn� opiekunk� starszej pani. - Drogi panie Adams, prosz� sobie wyobrazi�, �e otruto mojego Gilberta. Jestem zrozpaczona. Czym m�g� si� narazi� tym brutalnym mordercom? By� bez skazy! - Gdyby jeszcze nie siusia� na schodach... - S�ucham? Co pan powiedzia�? - Nic, nic, szanowna pani. Adams przygl�da� si� z nachmurzonym czo�em rozpaczaj�cej staruszce wspartej ci�ko na pot�nej, okutej metalowymi p�ytkami lasce. POdejrzewa�, �e laska by�a jej potrzebna jedynie po to, by doda� sobie powagi. By� przekonany, �e pani Marion da�aby sobie doskonale rad� bez niej, ale czym by wtedy puka�a w pod�og�? - Chcia�em zapyta�, w czym m�g�bym by� pomocny? - Ano tak, s�usznie... Rozpacz min�a r�wnie szybko jak przysz�a i pani Gilchrist w mgnieniu oka sta�a si� osob� niezwykle konkretn� i spokojn�, mo�e nawet zbyt rezolutn� jak na kobiet� w jej wieku, na dodatek dotkni�t� nieszcz�ciem. - Chcia�am pana prosi� o za�o�enie w drzwiach mojego mieszkania dodatkowych zamk�w. Tyle s�yszy si� ostatnio o w�amaniach i kradzie�ach, a w dodatku m�j nieszcz�sny Gilbert... - Dobrze, prosz� pani. - Adams by� my�lami przy swoim talerzu. - Je�li nie sprawi to pani r�nicy, zajm� si� tym jutro. - Ale� oczywi�cie, panie Adams! B�d� panu szalenie zobowi�zana. M�j biedny piesek, moja kochana psinka... Marion Gilchrist za�atwi�a spraw� i nie widzia�a powodu, by przed�u�a� rozmow�: znikn�a w g��bi swego rozbudowanego mieszkania. Z kuchni wysun�a si� jej s�u��ca, Helen Lambie. Adams poczu� lekkie mrowienie w �ydkach. Ta dziewczyna podoba�a mu si� i gdyby tak bardzo nie ba� si� matki i si�str... - Czy rzeczywi�cie otruto jej psa? - Mia� przynajmniej pretekst, by z ni� chwil� porozmawia�. - Niestety. - �al Lambie by�, oczywi�cie, fa�szywy. - Nareszcie na schodach przestanie cuchn�� niczym, nie przymierzaj�c, z rynsztoka. - Ja tak�e b�d� mia�a mniej roboty, ale nie to jest najwa�niejsze. - Lambie po�o�y�a r�k� na klamce drzwi prowadz�cych na klatk� schodow�. - Czy pan wie, �e �mier� psa to tylko jeden z dziwnych wypadk�w, kt�re mia�y ostatnio miejsce w tym domu? - Dziwnych wypadk�w...? - Adams nie kry� zdziwienia. - Jak mam to rozumie�? - Helen! Helen!!! Dobiegaj�cy z g��bi mieszkania g�os pani Gilchrist by� bardzo stanowczy, a jego nat�enie �wiadczy�o o tym, �e gospodyni zbli�a si� do przedpokoju, i to do�� szybko. - Zaczynaj� si� tu dzia� dziwne rzeczy... Ale prosz� o tym nikomu nie wspomina� ani s�owa... - rzuci�a Lambie szeptem, wypchn�a Adamsa na schody i zatrzasn�a drzwi tu� przed jego zadziwionym obliczem. - O czym to szepta�a� tak d�ugo z panem Adamsem? - Na gro�nej twarzy pani Gilchrist nie pozosta� nawet �lad niedawnej rozpaczy. - Nie szeptali�my, prosz� pani. - No dobrze, to o czym rozmawiali�cie?! - O niczym wa�nym, prosz� pani. - Lambie szuka�a w�a�ciwego usprawiedliwienia i wreszcie na nie wpad�a: - Zastanawiali�my si�, kto i dlaczego otru� pani psa. - No, pami�taj. - Marion Gilchrist nawet przez moment nie uwierzy�a s�u��cej, ale sprawa nie wydawa�a si� jej na tyle wa�na, by przed�u�a� dyskusj�. - Zaufa�am ci i nie chcia�abym si� na tobie zawie��. To, co dzieje si� w moim domu, jest tylko moj� spraw� i nie radz� ci rozprawia� o tym z s�siadami! - Ale�, prosz� pani... - Dobrze ju�, dobrze. Teraz przygotuj mi ��ko. Czuj� si� bardzo zm�czona. Marion Gilchrist odwr�ci�a si� plecami i ruszy�a do pokoju, nie mog�a wi�c zobaczy� wykrzywionej miny swej s�u��cej i jej wysuni�tego na ca�� d�ugo�� j�zyka. Glasgow, 21 grudnia 1908 roku wieczorem Dawid Adams poda� ju� swoim siostrom wszystko, co uzna�y za niezb�dne do rozpocz�cia ceremonii obiadu, i w�a�nie sam mia� zamiar zabra� si� do jedzenia, gdy dobieg� go ostry g�os matki. - Dawidzie! Od kilku dni odnosz� wra�enie, �e siadasz do posi�k�w z niezbyt czystymi r�kami. Odruchowo naci�gn�� na d�onie koniec obrusa. - Myj� je bardzo solidnie, mamo, ale ten smar, kt�rego u�ywa�em przy zak�adaniu zamk�w u pani Gilchrist... Ledwo zd��y� wypowiedzie� to nazwisko, gdy z g�ry dolecia� jak�e znany, ale zarazem jakby nieco inny - g��bszy i bardziej zduszony - stukot. Dawid postanowi� zag�uszy� go podniesieniem g�osu i potokiem wypowiedzianych s��w. - A zatem ten smar pozostawi� na mych r�kach plamy, kt�rych... - Dawidzie! - przerwa�a mu matka. - Czy nic nie s�yszysz? - A co mia�bym s�ysze�? - Udawa� g�upiego, cho� wiedzia�, �e nie na wiele si� to zda. - Pani Gilchrist ci� wzywa - przy��czy�a si� do matki Mary. - Przecie� wyra�nie s�ycha�. - Wydaje mi si�, �e... - Dawidzie - odezwa�a si� tym razem Elisabeth - wszystkie trzy s�ysza�y�my znakomicie. Kruchutka linia obrony b�yskawicznie pada�a w gruzy. Elisabeth zada�a jej cios przedostatni. Ostatni nale�a� do matki: - Chyba nie chcesz, by�my zn�w musia�y ci� pop�dza�? - Nie, mamo. Ju� id�. Dawid wyj�� spod brody bia�� serwetk� i na wszelki wypadek chowaj�c za siebie niezbyt czyste d�onie, wyszed� z pokoju. - A swoj� drog�, pani Gilchrist nieco przesadza. Po tylu zak��conych obiadach Elisabeth postanowi�a wreszcie uj�� si� za bratem. Spodziewa�a si� - i s�usznie - poparcia ze strony siostry. Mary nie zwleka�a ani chwili: - Biedny Dawid, nie jest wszak jej ch�opcem na posy�ki. Wsp�lne wyst�pienie obu c�rek kaza�o pani Adams przez chwil� si� zastanowi�. - Chyba macie racj�. Jutro odwiedz� j� i porozmawiamy na ten temat. Dawid pokona� kilkana�cie marmurowych stopni i zrezygnowany stan�� przed znienawidzonymi drzwiami. Zapuka� i kiedy nie wywo�a�o to �adnej reakcji z g��bi mieszkania, ucieszony zamierza� odej��. U�wiadomi� sobie jednak, �e zanim zd��y si�gn�� w jadalni po sztu�ce, pani Gilchrist zn�w u�yje swojej laski, a on b�dzie musia� jeszcze raz wspi�� si� na g�r�. O nie, tego nie mia� zamiaru uczyni�. Ponownie zastuka�, o wiele mocniej, mo�e nawet za mocno, ale i tym razem nic si� nie sta�o. Wzruszy� ramionami i skierowa� si� w stron� schod�w. W tym momencie zza zamkni�tych drzwi dobieg� go cichy szmer, a gdy si� odwraca�, k�tem oka zauwa�y� ledwie dostrzegalny ruch klamki. Zawr�ci� i ju� podni�s� r�k�, by ponownie zastuka�, ale w ostatniej chwili rozmy�li� si� i - zamiast d�oni - przytkn�� do drzwi ucho. Wydawa�o mu si�, �e kto� wewn�trz odchodzi w g��b mieszkania. Natychmiast przypomnia� sobie, co szepta�a mu Lambie przed kilkoma dniami. Zaintrygowany kucn��, chc�c zobaczy� przedpok�j mieszkania Marion Gilchrist przez dziurk� od klucza. - A c� to, panie Adams! Bawi si� pan w podgl�dacza? Za jego plecami sta�a Lambie w stroju, kt�ry wskazywa�, �e w�a�nie wraca z wieczornego spaceru. - Ale� sk�d! - Adams, speszony, zerwa� si� na nogi. - Twoja pani puka�a na mnie, a teraz nie otwiera drzwi. S�ysza�em jednak, �e rusza si� za nimi. - Puka�a na pana...? To niemo�liwe... W zachowaniu Lambie by�o co�, czego Adams nie m�g� zrozumie�. - Jak to niemo�liwe?! Ja m�g�bym si� myli�, ale moja matka i siostry... - Oczywi�cie, oczywi�cie... Dziewczyna odepchn�a go i z wyra�nym po�piechem zacz�a otwiera� nowo za�o�one zamki. Po chwili zreflektowa�a si�. - Przepraszam, ale to bardzo dziwne. Kilka minut temu pani wys�a�a mnie po wieczorn� gazet�, a wiem, �e nigdy dot�d jej nie czyta�a... Puka�a na pana, a teraz nie otwiera...? Lambie upora�a si� wreszcie z zamkami i szeroko otworzy�a drzwi. Przedpok�j o�wietla� jedynie blask lampy z klatki schodowej i gdy Lambie przymkn�a drzwi, ogarn�� ich zupe�ny mrok. Adams czu� obok siebie obecno�� dziewczyny, ale po chwili odni�s� wra�enie, jakby gdzie� odesz�a. Nie mia� jednak czasu, by si� nad tym zastanawia�, bo oto dok�adnie na wprost niego z hukiem otworzy�y si� drzwi od rz�si�cie o�wietlonego pokoju. Wypad�a z niego jaka� posta� i ruszy�a prosto na Adamsa. Gdy ten nie ust�pi� z drogi, posta� odtr�ci�a go bezceremonialnie i dopad�a drzwi wej�ciowych. Adams zd��y� jedynie zauwa�y�, �e tym kim� by� m�czyzna. Oburzony zachowaniem tajemniczego go�cia swej s�siadki, wybieg� za nim a� na klatk� schodow�. M�czyzna by� ju� dwa pi�tra ni�ej. Adams, wiedziony jakim� przeczuciem, pogna� za nim z tak� szybko�c�, �e nie us�ysza� przera�liwego krzyku Lambie, kt�ra - nie czekaj�c na wynik po�cigu - wesz�a do salonu swojej pani. Glasgow, 21 grudnia 1908 roku p�nym wieczorem Detektyw Gordon us�u�nie pom�g� swojemu szefowi w zdejmowaniu grubego, zimowego palta, po czym, gdy nadintendent zaj�ty by� odk�adaniem na stolik melonika i przyg�adzaniem swych z lekka przypr�szonych siwizn� w�os�w, sam pozby� si� wierzchniego okrycia. Na zaj�cie si� fryzur� nie mia� ju� czasu, bo nadintendent Ord szybkim krokiem skierowa� si� w stron� lekko uchylonych drzwi pokoju. Gordon pospieszy� za nim i po chwili obaj stan�li na progu salonu Marion Gilchrist. Ich oczom przedstawi� si� taki oto widok. Niemal przy wszystkich �cianach salonu sta�y najprzer�niejsze szafy, szafki, sekretery i serwantki; bogato zdobione, przeszklone i poprzez kolorowe szybki ukazuj�ce sw� zawarto�� w postaci porcelanowych komplet�w do kawy i herbaty, zestaw�w kryszta�owych kieliszk�w do wina, whisky, likier�w i nalewek, srebrnych sosjerek, solniczek, tacek i tac, a� po wspania�� kolekcj� najr�niejszych cacuszek z laki, br�zu, porcelany, jaspisu i B�g wie czego jeszcze. Jedyne wolne miejsce mi�dzy tymi meblami wype�nia� marmurowy kominek z kr�luj�cymi na nim dwoma pot�nymi �wiecznikami. To w�a�nie przed tym kominkiem, na wzorzystym dywanie, spoczywa�y zw�oki w�a�cicielki salonu. Pochylony nad nimi lekarz z uwag� ogl�da� mocno pokiereszowan�, a w�a�ciwie zmasakrowan� g�ow� ofiary. Poza kom�dkami i serwantkami inny dominuj�cy w tym wn�trzu akcent stanowi�a niezliczona ilo�� foteli, taboret�w, puf�w i krzese�, ustawionych wok� licznych stolik�w i stoliczk�w. Wskutek tego pok�j przypomina� bardziej wn�trze salonu gier ni� miejsce przyjmowania go�ci w porz�dnym mieszcza�skim domu. Dwa spo�r�d tych licznych miejsc do siedzenia by�y zaj�te. M�oda kobieta z nisko pochylon� g�ow� by�a jedyn� osob�, kt�ra przerywa�a panuj�c� w tym wn�trzu cisz�: z jej ust co chwila wydobywa� si� dramatyczny szloch, a �ciskana w r�ku chusteczka raz po raz w�drowa�a do zap�akanych oczu. Obok niej, na samej kraw�dzi pluszowego fotela, siedzia� bardzo zdenerwowany m�czyzna w �rednim wieku, kt�ry z uporem usi�owa� zetrze� ze swych d�oni jakie� ciemne plamy, pochodz�ce bez w�tpienia sprzed kilku dni. Na �rodku salonu nie pozostawa�o zbyt wiele miejsca, ale w�a�nie tu kl�cza� na dywanie m�czyzna ubrany w kraciasty garnitur modny �adne kilka lat temu. Obaj nowo przybyli bez trudu rozpoznali w nim pomocnika policji Williama Trencha. Zaj�ty by� zbieraniem z dywanu rozsypanych tam w nie�adzie papier�w, kt�re najwyra�niej kto� wyrzuci� z drewnianej kasetki le��cej obok najbli�szego stolika. Nadintendent Ord z niesmakiem spojrza� na zaokr�glone rogi ko�nierzyka u niemodnej koszuli Trencha, detektyw Gordon obci�gn�� brzegi swej kamizelki najnowszego kroju, po czym obaj znacz�co chrz�kn�li. Wywo�a�o to po��dany efekt. G�owy wszystkich obecnych - oczywi�cie z wyj�tkiem zmar�ej - zwr�ci�y si� ku nim, a Trench zerwa� si� z kolan i wypr�y� s�u�bi�cie. - Panie nadintendencie, pomocnik policji Trench melduje si� na miejscu zbrodni. Ord z trudem prze�ama� niech�� do tego m�odego i niedo�wiadczonego, za to niezwykle w�cibskiego cz�owieka, kt�ry od jakiego� czasu by� jego podw�adnym. - Dzi�kuj�, Trench. Kim s� ci pa�stwo? - spyta�, siadaj�c wygodnie na jednym z foteli. - To Helen Lambie, s�u��ca pani Gilchrist, i pan Adams, s�siad z do�u. A to - Trench zwr�ci� si� teraz do Lambie i Adamsa - nadintendent Ord i detektyw Gordon. Gordon przemierzy� w�a�nie salon i stan�� obok pakuj�cego swoj� torb� lekarza. - I c� tam, doktorze? - Stwierdzam zgon na skutek obra�e� czaszki zadanych jakim� ci�kim i t�pym przedmiotem. To wszystko, co mog� powiedzie� w tej chwili. - Dzi�kujemy panu, doktorze. Gordon odprowadzi� lekarza do drzwi i usiad� na krze�le obok prze�o�onego, Trench natomiast powr�ci� do swego poprzedniego zaj�cia i ju� trzyma� w r�kach niemal wszystkie pozbierane z pod�ogi papiery, gdy nagle zmrozi� go ostry ton g�osu nadintendenta. - Trench! Kto pozwoli� panu grzeba� w dokumentach zmar�ej? Trench ponownie wypr�y� si� s�u�bi�cie, nie wypuszczaj�c jednak z r�k stosu papier�w. - Przecie� prowadzimy �ledztwo i te dokumenty mog� mie� znaczenie... - To ja prowadz� �ledztwo - sykn�� Ord. W�cibsko�� Trencha doprowadza�a go wr�cz do sza�u. Nie m�g� znie�� tego najni�szego stopniem urz�dnika policji. Trench by� pierwszy zawsze tam, gdzie Ord nie chcia� go widzie�, interesowa� si� sprawami, kt�rymi Ord wola�by go nie obarcza�, a na dodatek mia� tyle bezczelno�ci, �e potrafi� dyskutowa� i niemal buntowa� si� przeciwko rozkazom do�wiadczonego i powszechnie szanowanego nadintendenta. - Ja prowadz� �ledztwo - powt�rzy� Ord - a pan jest tylko pomocnikiem policji i powinien si� pan ograniczy� do wykonywania moich polece� i rozkaz�w, a nie przypominam sobie, abym wyda� rozkaz grzebania w tych dokumentach. - Tak jest, ale... Trench, przyzwyczajony do wybuch�w nadintendenta, jak zwykle pr�bowa� si� im przeciwstawi� z t� sam� rozbrajaj�c� innych, a oburzaj�c� Orda naiwno�ci�. Ale tym razem Ord mia� dla Trencha jeszcze co� poza wybuchem gniewu. - Z pewno�ci� nie wpad�o panu do g�owy, �e �ciskaj�c w r�kach te papiery zaciera pan istniej�ce na nich �lady, a tym samym, poza niesubordynacj�, pope�nia pan jeszcze b��d w sztuce. Prosz� zostawi� te dokumenty. Zajmie si� nimi detektyw Gordon. Czy to jest jasne? Pomocnik policji wiedzia�, �e tym razem nadintendent Ord ma racj�. Opu�ci� nisko g�ow� i bez s�owa odda� plik dokument�w Gordonowi, kt�ry - podobnie jak przed chwil� Trench - zacz�� przek�ada� je z r�ki do r�ki, staraj�c si� zrobi� w�r�d nich jaki� porz�dek. Trench dostrzeg� to natychmiast i ju� mia� zamiar otworzy� usta, by zwr�ci� Gordonowi uwag�, ale na widok wbitych w siebie zimnych oczu nadintendenta zrezygnowa�. Ord, odczekawszy jeszcze chwil�, zwr�ci� si� w stron� Lambie i Adamsa. - Prosz� mi opowiedzie�, co tu si� sta�o? Adams spodziewa� si�, �e Helen odezwie si� pierwsza, dziewczyna jednak milcza�a, zacz�� wi�c m�wi�. - Panie nadintendencie, przyszed�em tu z do�u wezwany pukaniem pani Gilchrist. Zawsze tak mnie wzywa, gdy potrzebuje pomocy, cho� tym razem te pukania by�y jakie�... - Do rzeczy, panie Adams, do rzeczy. - Ord nie mia� czasu na wys�uchiwanie domys��w tego przestraszonego cz�owieczka. - A zatem, przyszed�em pod drzwi, ale pani Gilchrist nie otwiera�a. Spotka�em Helen i razem weszli�my do korytarza. By�o w nim ciemno. Nagle z tego pokoju wypad� jaki� m�czyzna, odepchn�� mnie, przeskoczy� korytarz i p�dem rzuci� si� po schodach. Pobieg�em za nim, ale by� szybszy. Gdy wr�ci�em do mieszkania, Helen p�aka�a nad pani�... to znaczy nad cia�em pani Gilchrist. - Czy oboje widzieli�cie tego m�czyzn�? - Ja go widzia�em, to znaczy widzia�em zarys jego sylwetki. Gdy weszli�my do korytarza, Helen posz�a do kuchni, a ja... - Nigdzie nie posz�am, panie Adams. - Jak na osob�, kt�ra jeszcze przed chwil� g�o�no szlocha�a, Helen Lambie m�wi�a g�osem dziwnie spokojnym, wr�cz lodowatym. - Sta�am tu� obok pana. - Ale� nie. Przecie� posz�a�... Adams nie m�g� zrozumie�, dlaczego Helen przeczy jego s�owom. Nie widzia� tego, to prawda, ale wyra�nie czu�, a chyba i s�ysza�, �e dziewczyna odchodzi�a w stron� kuchni. - Pan si� myli, panie Adams. - Lambie starannie omija�a wzrokiem jego twarz. - Sta�am tu� ko�o pana. - Mo�e pa�stwo si� wreszcie na co� zdecyduj�. Ord by� ju� wyra�nie znudzony t� przed�u�aj�c� si� wymian� pogl�d�w, wed�ug niego - nieistotn�. Trench, jak zwykle, mia� na ten temat nieco inne zdanie: - Panie nadintendencie, pragn� zwr�ci� uwag�, �e ta rozbie�no�� mo�e mie� znaczenie... Wystarczy�o jednak jedno spojrzenie Orda, by Trench czym pr�dzej zamilk�. Nadintendent, niczym dobry aktor, odczeka� jeszcze chwil� i zwr�ci� si� ponownie do Helen Lambie: - Czy z mieszkania co� zgin�o? - Nie przysz�o mi do g�owy, �eby dok�adnie sprawdzi� rzeczy mojej pani, ale wydaje mi si�, �e znikn�a jedna broszka z brylantami. - Teraz g�os Lambie brzmia� ju� ca�kiem normalnie. Ord podni�s� si� z fotela i wraz z pod��aj�cym za nim Gordonem zbli�y� si� do jednego z wi�kszych stolik�w, na kt�rym le�a�y porozrzucane w nie�adzie srebrne, z�ote, wysadzane r�nymi kamieniami precjoza. Obaj z uznaniem kiwali g�owami, bior�c do r�ki jedno cacko po drugim i uwa�nie przygl�daj�c si� im pod �wiat�o. Trench jakby tylko na to czeka�. - Pragn��bym zwr�ci� uwag�, �e przed chwil� wspomina� pan o zacieraniu �lad�w... Ord nie by� cz�owiekiem, kt�remu z�o�� i niech�� do kogo� odbiera�yby rozum, nadto wiedzia�, �e tym razem pomocnik policji ma w zasadzie racj�. Od�o�y� trzymany w palcach pier�cionek i usi�owa� znale�� jakie� wyj�cie z niezr�cznej sytuacji. Na szcz�cie, z pomoc� przyszed� mu Gordon. - No c�, panie nadintendencie. Chyba wszystko jasne. Mamy do czynienia z morderstwem na tle rabunkowym, czy� nie? - Tak... By� mo�e ma pan racj�... - Ord ju� teraz z daleka przygl�da� si� pi�knej bi�uterii. - Ale� panowie! - Trench nie m�g� ukry� zdziwienia. - Przecie� zgin�a tylko jedna broszka. - To si� jeszcze oka�e - rzuci� Ord, odwracaj�c si� do Trencha plecami. Podszed� do Lambie i Adamsa. - Powr��my zatem do owego cz�owieka, kt�ry wypad� z tego pokoju. Jak wygl�da�? - By� to m�czyzna oko�o trzydziestki... - zacz�� Adams. - Dwadzie�cia pi��, trzydzie�ci - wtr�ci�a Helen, a Adams ucieszy� si�, �e cho� w tym punkcie dziewczyna nie przeczy jego s�owom. - Mierzy� co najmniej sze�� st�p... do�� dobrze zbudowany... No, c� jeszcze? - zastanawia� si�. - Tak na dobr� spraw�, nic wi�cej nie potrafi�bym o tym cz�owieku powiedzie�. - Mia� ciemne w�osy, ubrany by� w jasnoszare palto i czarn� czapk� - doda�a Helen Lambie. - To chyba wszystko. Adams mia� zamiar zapyta�, sk�d Helen wie, jaki kolor mia�o palto tamtego m�czyzny, ale ostatecznie zrezygnowa�, posy�aj�c jedynie dziewczynie pe�ne zdziwienia spojrzenie, kt�rego ona i tak nie dostrzeg�a. - Tak... To by�oby wszystko. Zw�oki mo�na ju� zabra� do kostnicy, a mieszkanie zabezpieczy�. Ord zmierza� zdecydowanym krokiem w kierunku drzwi, ale tu� przed nimi zatrzyma� si�. - Gordon, czy zebra� pan ju� wszystkie dokumenty? - Tak jest, panie nadintendencie. Detektyw wyci�gn�� przed siebie sk�rzan� teczk�, do kt�rej zapakowa� odebrane Trenchowi papiery. - No, to mo�emy i�� - stwierdzi� Ord, przekraczaj�c pr�g pokoju. - Ale�, panowie! - Tkwi�cy nadal na �rodku salonu Trench by� wr�cz zaszokowany zachowaniem obu policjant�w. - Czy nie powinni�my przeprowadzi� badania odcisk�w palc�w i w og�le dok�adnie sprawdzi� ten pok�j?! Ord, kt�ry by� ju� w przedpokoju, cofn�� si�, wpychaj�c z powrotem do salonu ust�puj�cego przed nim Gordona. - Po raz ostatni przywo�uj� pana do porz�dku, Trench. Jest pan pomocnikiem policji, a nie detektywem. Albo b�dzie pan wykonywa� polecenia, albo poszuka pan sobie innej pracy. Gordon uzna�, �e rozw�j sytuacji pozwala i jemu dorzuci� swoje. - Lepiej, Trench, zajmij si� odnalezieniem narz�dzia zbrodni. - Na ogl�dziny, o kt�re si� pan tak dopomina, przyjdzie jeszcze czas. Ale to ja o tym zadecyduj�! - twardo zapowiedzia� Ord. Nadintendent ponownie odwr�ci� si� w stron� drzwi, ale zanim zd��y� uczyni� pierwszy krok, znowu us�ysza� bezczelny g�os swego podw�adnego. - W�a�nie. Je�li chodzi o narz�dzie zbrodni, pragn��bym zwr�ci� uwag� pan�w na pewien szczeg�. - Trench uni�s� w g�r� jedno ze znajduj�cych si� w salonie krzese�, a Ord niedbale rzuci� na nie okiem. - Na tym oto krze�le znalaz�em �lady krwi, kt�re, jak si� zdaje... Trench przerwa� widz�c, �e plecy nadintendenta Orda z lekcewa��co wzruszonymi ramionami znikaj� gdzie� w korytarzu. - Powiedzia�em, Trench! Szukaj narz�dzia zbrodni! - poleci� na odchodnym Gordon. Spieszy� si�, by zd��y� poda� swemu prze�o�onemu palto. Glasgow, 25 grudnia 1908 roku - Co pan tu robi? - No w�a�nie. Nawet �wi�t nie mo�e cz�owiek sp�dzi� spokojnie. Gdyby nie zab�jstwo tej staruchy, wbija�bym z�by w smakowitego indyka, a tak... To wszystko Gordon m�wi� do przechodz�cego korytarzem policjanta, otwieraj�c jednocze�nie drzwi swego gabinetu. Przerwa� gwa�townie na widok siedz�cego na jego fotelu, za jego biurkiem, nadintendenta Orda, kt�rego si� tu zupe�nie nie spodziewa�. - Zwracam panu uwag�, Gordon, �e u�ywanie w stosunku do zmar�ej okre�lenia: "starucha" nie jest w dobrym tonie, a poza tym nie musz� panu chyba przypomina�, jak odpowiedzialne zadanie ci��y na nas obu. - Oczwi�cie, panie nadintendencie. Ma pan absolutn� s�uszno��. Przepraszam. Gordon wi� si� szukaj�c gor�czkowo jakiejkolwiek mo�liwo�ci odwr�cenia uwagi Orda od swego nagannego zachowania. Wreszcie dostrzeg� w jego r�kach gazet�. - A c� tam ciekawego pisz� w sprawie zab�jstwa Marion Gilchrist nasi nieocenieni mistrzowie pi�ra? - zapyta� ze �le udawanym zainteresowaniem. - Zgodnie z naszym �yczeniem, wydrukowano opis mordercy, kt�ry powsta� w wyniku przes�uchania Adamsa i tej s�u��cej. Poza tym rozpisuj� si� na temat zbrodni, koncentruj�c uwag� czytelnik�w na sprawie broszki. - I to tak�e odpowiada naszym �yczeniom, prawda? Ord, zanim odpowiedzia�, przygl�da� si� chwil� detektywowi. Zastanawia� si�, czy w tym pytaniu jest wi�cej przebieg�o�ci czy naiwno�ci. Nie mog�c jednak nic wyczyta� z jego twarzy, odpowiedzia�: - Owszem, to tak�e jest zgodne z naszymi �yczeniami. Po raz pierwszy chyba wsp�praca policji i prasy uk�ada si� tak znakomicie. A niech pan pami�ta, Gordon, �e prasa to pot�ga. Ord pukn�� kilka razy palcem w gazet�. - Co do tego nie mam w�tpliwo�ci. - To dobrze, Gordon, to bardzo dobrze. Ale wracajmy do �ledztwa. - W�a�nie. - Detektyw pospiesznie otworzy� trzyman� w r�ku teczk� i wydoby� z niej g�sto zapisan� kartk� papieru. - S� ju� wyniki obdukcji zw�ok. - No, no. To interesuj�ce. - Ord starannie z�o�y� gazet� i po�o�y� j� na biurku. - Obdukcji dokonali: profesor Smelton i doktor Galt. Obaj zgodnie stwierdzaj�, �e �miertelnych uszkodze� czaszki dokonano nie znanym bli�ej narz�dziem... Gordon przera�, odwracaj�c si� w stron� drzwi, w kt�re w�a�nie kto� zapuka�. W progu stan�� Trench. Na twarzy nadintendenta pojawi� si� z lekka kpi�cy u�mieszek. - Dla pan�w medyk�w jest to, by� mo�e, narz�dzie nie znane, ale dla naszego wybitnie uzdolnionego pomocnika policji Trencha nie stanowi ono najmniejszej tajemnicy. Prawda, Trench? - Przepraszam, panie nadintendencie, ale nie bardzo rozumiem, o co chodzi. - Trench by� bardziej zaj�ty starannym domykaniem drzwi ni� s�uchaniem Orda. - M�wi�c pro�ciej, pan nadintendent pyta, czy odnalaz�e� ju� narz�dzie zbrodni, Trench. - Gordon spojrza� w oczy swego szefa w poszukiwaniu aprobaty i pochwa�y. I nie zawi�d� si�. - Nie, panie nadintendencie, jeszcze nie znalaz�em. - No prosz�! - Ord wsta� gwa�townie zza biurka i zacz�� spacerowa� spr�ystym krokiem po pokoju, wyg�aszaj�c sw�j wyk�ad dla obu towarzysz�cych mu m�czyzn. - Pan pomocnik policji wie wszystko o odciskach palc�w, o zacieraniu �lad�w, o tym, co jest, a co nie jest wa�ne dla �ledztwa, a nie potrafi odszuka� narz�dzia zbrodni. - Mo�e pan Trench uwa�a, �e powinien ju� awansowa� i zajmowanie si� tak przyziemn� spraw�, jak poszukiwanie narz�dzia zbrodni, po prostu mu nie przystoi. - Gordon wykaza� si� po raz drugi. - Czy znowu ma pan dla nas jakie� rewelacje, Trench? Ord zatrzyma� si� tu� przed nieszcz�snym, oblanym zimnym potem pomocnikiem policji. Ten z trudem wydoby� z siebie g�os. - Tak... to znaczy... - No prosz�! - prychn�� Ord, wybuchaj�c tubalnym �miechem, kt�ry jednak mia� odwrotny skutek, ni� Ord przypuszcza�: nie tylko nie pog��bi� konsternacji Trencha, ale wr�cz przeciwnie - zmobilizowa� go. - Nie, panie nadintendencie, nie mam �adnych rewelacji. Chcia�bym tylko powiedzie�, �e zg�osili si� nowi �wiadkowie. Ord dobrze o tym wiedzia�, ale w tonie Trencha by�o co� takiego, �e nadintendentowi nagle odesz�a ochota do �art�w i spojrza� na pomocnika policji zupe�nie innymi oczyma. Przygl�da� mu si� przez chwil�, po czym rzuci� tonem pozbawionym ostatnich �lad�w kpiny: - To co innego. Wprowad�cie ich tu kolejno. Trench opu�ci� pok�j, a Gordon zasiad� przy niewielkim stoliku, na kt�rym roz�o�y� papier do spisywania zezna�. Nienawidzi� funkcji protokolanta, ale Ord zmusza� go do pe�nienia tej roli i pos�uszny Gordon nie odwa�y�by si� mu sprzeciwi�. Niem�g� si� doczeka� dnia, kiedy przy tym przekl�tym stoliku zast�pi go Trench, ale sprawa zab�jstwa Marion Gilchrist oddala�a ten dzie� w bli�ej nieznan� przysz�o��. Ponure my�li Gordona przerwa�o uchylenie drzwi i wej�cie do pokoju czternasto_, mo�e pi�tnastoletniej dziewczynki. - Jak si� nazywasz, dziecko? - spyta� Gordon, si�gaj�c po pi�ro. - Nazywam si� Mary Barrowman, prosz� pana. Orda, kt�ry zd��y� ju� zaj�� swoje miejsce za biurkiem, uderzy� absolutny brak zmieszania czy nie�mia�o�ci m�odziutkiej dziewczyny i twardy, a nawet zimny ton jej g�osu. - I co mo�esz nam powiedzie� ciekawego? - spyta�. - Tego dnia - dziewczynka nie proszona usiad�a na krze�le naprzeciwko Orda i ci�gn�a sw� opowie��, patrz�c mu prosto w oczy - kiedy pope�niono t� okropn� zbrodni�, przechodzi�am ko�o domu, w kt�rym mieszka�a pani Gilchrist. Gdy dochodzi�am do bramy, wypad� z niej jaki� m�czyzna. O ma�o mnie nie przewr�ci�. Pu�ci� si� biegiem do najbli�szego skrzy�owania. Bieg� bardzo szybko i wkr�tce znikn�� za rogiem. - Czy zauwa�y�a� mo�e, jak wygl�da�... jak by� ubrany? Ord by� wi�cej ni� pewien, �e odpowied� na jego pytanie b�dzie nie tylko pe�na, ale wr�cz drobiazgowa. Nie pomyli� si�. - Tak, prosz� pana, zauwa�y�am. Wygl�da� na jakie� trzydzie�ci lat, by� wysoki i dobrze zbudowany. Mia� nieco przekrzywiony nos. Ubrany by� w zarzutk� barwy brunatnej, kt�ra mog�a by� tak�e p�aszczem przeciwdeszczowym. Mia� okr�g�y kapelusz, ciemne spodnie i br�zowe buty. - Widz�, �e �wietnie go zapami�ta�a�. - Gordon g�o�no wyra�a� swoje zdziwienie. - Owszem, prosz� pana. - Mary odwr�ci�a si� do niego z niewinnym u�miechem na twarzy. - Zawsze by�am bardzo spostrzegawcza. Mama m�wi�a mi nawet... - Czy masz co� jeszcze do powiedzenia w tej sprawie? - spyta� sucho nadintendent. Gordon m�g� tego nie zauwa�y�, ale Ord bezb��dnie odczyta� fa�sz, kt�ry kry� si� w u�miechu tej ma�ej �mijki. - Nie, prosz� pana. To ju� wszystko. - W takim razie dzi�kujemy ci bardzo. Mo�esz odej�� i... - Ord zawiesi� g�os obserwuj�c, jak Mary Barrowman wolnym krokiem zmierza w kierunku drzwi - k�aniaj si� od nas swojej mamusi. S�owa nadintendenta powstrzyma�y j� na chwil�. Odwr�ci�a si� i spojrza�a na Orda oczami osoby starszej o co najmniej dziesi�� lat. W stron� Gordona pos�a�a kolejny dziecinny u�mieszek i bez dalszej zw�oki opu�ci�a pok�j. Detektyw Gordon tak�e u�miechn�� si� ciep�o do kartki, na kt�rej zanotowa� o�wiadczenie tego niewinnego dziecka, natomiast Ord zamierza� w�a�nie g��biej zastanowi� si� nad tym, co us�ysza� z ust tej budz�cej jego niepok�j os�bki, gdy nagle do pokoju wtargn�� oty�y, �ysy jak kolano jegomo��, z trudem nios�cy przed sob� okaza�y brzuch. M�czyzna krzycza� g�o�no ju� od progu: - Panowie! Ka�ecie mi tak d�ugo czeka�, a to w�a�nie ja wiem, kto jest morderc� pani Gilchrist! Tylko ja mog� wam powiedzie�... Gordon uni�s� si� zza swego stolika, ale Ord powstrzyma� go ruchem d�oni. - Ale�, drogi panie - uspokaja� �wiadka nadintendent - prosz� si� tak nie denerwowa�. Prosz�, niech pan usi�dzie i spokojnie nam wszystko opowie. Ord przeczuwa�, �e od tego cz�owieka us�yszy wiele cennych dla siebie i sprawy informacji, ale niczym w�dkarz, kt�ry do ostatniej chwili czeka z zaci�ciem, delektuj�c si� samym zjawiskiem brania, odwleka� moment, kiedy dowie si� tego, czego potrzebuje. - Nazywam si� John Mclean. - �wiadek wci�� walczy� z charakterystyczn� dla t�u�cioch�w zadyszk�, wycieraj�c jednocze�nie kark mocno ju� wilgotn� chusteczk�. - Jestem cz�onkiem pewnego klubu karcianego i w�a�nie w tym klubie pozna�em niejakiego Slatera. Od pocz�tku ten typ zdecydowanie mi si� nie podoba�, a kiedy przeczyta�em w gazecie o tej broszce skradzionej pani Gilchrist, natychmiast skojarzy�em to z pewnym faktem, kt�ry ma zwi�zek z t� kreatur�. - Czy mo�e nam pan wyja�ni�, co to za fakt? - spyta� Gordon widz�c, �e zadyszany Mclean przerwa�, a Ord nie namawia go do podj�cia zezna�. - Oczywi�cie, �e mog�! Po to tu przecie� jestem! Ot� Slater pokazywa� mi kwit. Ten kwit by� dowodem, �e zastawi� w lombardzie... prosz� uwa�a�... zastawi� w lombardzie brylantow� broszk�! Gordon zerwa� si� na r�wne nogi. Przez chwil� by� zaszokowany tym, �e Ord pozostawa� wci�� na swoim miejscu, nie reaguj�c zupe�nie na s�owa Mcleana, kt�re przecie� musia� s�ysze�. - Czy jest pan tego absolutnie pewny? - spyta� wreszcie detektyw. - Tak, prosz� pana. Nie mam najmniejszych w�tpliwo�ci. - Czy mo�e zna pan adres owego Slatera? Ord zada� to pytanie spokojnie, ale w jego g�osie mo�na by�o wyczu� podniecenie i rado�� z faktu trafienia na w�a�ciwy �lad. Odpowied� Mcleana usatysfakcjonowa�a go w ca�ej pe�ni. - Ustali�em go bez trudu - rzuci� z dum� grubas. - I powiem panom, �e jest to bardzo blisko domu pani Gilchrist. - Trench! Trench!!! - rykn�� Ord, podnosz�c si� zza biurka. By� o krok od wydania rozkazu wywa�enia drzwi, gdy wreszcie, po kilkakrotnym pukaniu, us�ysza� szcz�K odsuwanych zamk�w. Na progu mieszkania sta�a pi��dziesi�cioletnia mo�e kobieta w stroju domowym. Trench do�� bezceremonialnie odsun�� j� na bok i przepu�ciwszy przed sob� umundurowanych policjant�w, wpad� za nimi do mieszkania. Sprawdzenie dw�ch pokoik�w i niewielkiej kuchenki zabra�o im ledwie minut�. Kobieta, kt�ra wpu�ci�a ich do mieszkania, jeszcze nie zd��y�a och�on�� z zaskoczenia, kiedy wszyscy ponownie zjawili si� na korytarzu. - Pani godno��? - zwr�ci� si� do niej Trench. - Przede wszystkim pragn�abym pozna� pa�skie nazwisko oraz przyczyn�, dla kt�rej wdar� si� pan tutaj w otoczeniu policjant�w. W g�osie kobiety by�o wi�cej zdziwienia ni� irytacji, ale mo�e w�a�nie to ostudzi�o zapa�y Trencha i przypomnia�o mu o potrzebie wyja�nienia swego zachowania. - Bardzo pani� przepraszam, ale... �cigamy gro�nego przest�pc� i na grzeczno�ci nie mamy zbyt wiele czasu. Nazywam si� Trench i jestem pomocnikiem policji. Wyja�nienie to tylko pog��bi�o zdziwienie kobiety. - Nie rozumiem, dlaczego gro�nego przest�pcy poszukuje pan w moim domu? Trenchowi ze zdumienia a� zatka�o dech w piesi. - W pani domu...?! Czy� to nie jest mieszkanie Oskara Slatera? - Oczywi�cie, �e nie - odpar�a kobieta. - To by�o mieszkanie Oskara Slatera, ale teraz jest moje. - A co si� sta�o z poprzednim w�a�cicielem? - O ile wiem, kilka godzin temu opu�ci� Glasgow. - Opu�ci�?! Trench wci�� nie m�g� uwierzy� w to, co m�wi�a do niego nowa w�a�cicielka mieszkania. - Tak. Wyjecha�. - Wyjecha�?! Dok�d?! - Podobno do Monte Carlo, ale to mnie zupe�nie nie interesuje - odpowiedzia�a kobieta otwieraj�c szeroko drzwi, czym niedwuznacznie da�a do zrozumienia, �e zar�wno naj�cie, jak i rozmow� uwa�a za sko�czone. Glasgow, 29 grudnia 1908 roku - Nazwisko Slater jest, oczywi�cie, fa�szywe. Naprawd� ten cz�owiek nazywa si� Oskar J�zef Leschziner. Urodzi� si� w Opolu w latach siedemdziesi�tych ubieg�ego stulecia. Przed doj�ciem do wieku poborowego przyjecha� do Anglii i tu w�a�nie przybra� nazwisko Slater. W�drowa� po Wyspach, a nawet by� w Ameryce. Gordon z dum� referowa� zdobyte informacje. Ord i Trench s�uchali go z widocznym zainteresowaniem. Nadintendent, rozsiad�szy si� wygodnie w najwspanialszym meblu swego gabinetu, ogromnym pluszowym fotelu, spogl�da� to na tokuj�cego detektywa, to na pomocnika policji, kt�ry sprawia� wra�enie, jakby podawane przez Gordona informacje nie by�y dla niego zaskoczeniem. Zachowanie Trencha irytowa�o Orda, ale p�ki co musia� po�wi�ci� ca�� uwag� relacji Gordona. - Jakie� by�y powody tych w�dr�wek? - Pow�d by� w�a�ciwie tylko jeden: pieni�dze. - No tak, tego mo�na si� by�o spodziewa�. I jak je zdobywa�? - pyta� dalej nadintendent. Bezczelny wyraz twarzy Trencha, kt�ry - zamiast s�ucha� z pokor� i podziwia� starszego koleg� - kiwa� co chwila g�ow�, jakby potwierdza� prawdziwo�� s��w Gordona, coraz bardziej wyprowadza� Orda z r�wnowagi. Ale na rozpraw� z Trenchem przyjdzie jeszcze czas. - Leschziner vel Slater wyspecjalizowa� si� w zak�adaniu klub�w gier hazardowych, kt�re ukrywa� pod szyldem organizacji sportowych. - Prosz�, prosz�. - W roku 1902 o�eni� si�, ale wkr�tce nast�pi� rozw�d. Slater zwi�za� si� z niejak� Andr~ee Junio Antoine i zamieszka� z ni� w Londynie. Na pocz�tku listopada bie��cego roku przyjechali do Glasgow, przywo��c ze sob� s�u��c� o nazwisku Katarzyna Schmalz. Dw�ch nazwisk by�o mu za ma�o, tote� zacz�� u�ywa� trzeciego: Anderson. Nie m�g� si� tak�e zdecydowa� co do wykonywanej profesji. Raz przedstawia� si� jako dentysta, a raz jako handlarz szlachetnych kamieni. - Sz