1828
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1828 |
Rozszerzenie: |
1828 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1828 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1828 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1828 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Neville Hamster
Zbrodnia Oskara Slatera
Tom
Ca�o�� w 2 tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Przedruk z "Wydawnictwa
Radia i Telewizji",
Warszawa 1989
Pisa� W. Cagara
Korekty dokona�y:
U. Maksimowicz
i K. Kruk
Zbrodnia
Glasgow,
15 grudnia 1908 roku
wieczorem
- Dawidzie, czy mo�esz poda�
mi s�l?
Dawid Adams bez s�owa uni�s�
si� ze swego krzes�a i
si�gn�wszy przez st�, poda�
siostrze srebrn� solniczk� w
kszta�cie �ci�tego u g�ry
jab�ka. Zdawa� si� nie
dostrzega�, �e Elisabeth ma j� o
wiele bli�ej swego talerza ni�
on.
- Oczywi�cie, Elisabeth,
prosz�.
Ten czterdziestotrzyletni
m�czyzna by� przyzwyczajony do
us�ugiwania swej matce i dw�m
starszym siostrom, z kt�rymi
mieszka� od zawsze. Przed wielu
laty matka, dzi�
siedemdziesi�ciokilkuletnia
staruszka o siwiusie�kich
w�osach, ale nie starzej�cej si�
osobowo�ci, wymusi�a na swych
c�rkach przyrzeczenie, �e nigdy
nie wyjd� za m��, a p�niej ju�
wszystkie trzy uniemo�liwi�y
Dawidowi znalezienie innej - ni�
one same - towarzyszki �ycia.
- Masz racj�, Elisabeth, ta
piecze� jest nies�ona. - Mary
odbiera�a z r�k siosry srebrne
cacuszko wype�nione sol�.
Brakuje jej tak�e kilku
przypraw. - Pani Adams
delikatnie kosztowa�a sw�j
kawa�ek. - B�d� musia�a
porozmawia� z Betty. Mam
wra�enie, �e nasza kucharka
straci�a ostatnio smak.
- Dawidzie, prosz� o sosjerk�.
- Mary wyci�gn�a do brata wci��
bia��, nie skalan� prac� i
przemijaniem d�o�.
- Prosz�.
Przyczyny, dla kt�rych matka
powstrzyma�a swe c�rki od
wydania si� za odpowiednich
partner�w - a tych przecie� w
Glasgow nie brakowa�o -
pozostawa�y dla Dawida
tajemnic�. Wiedzia� natomiast
doskonale, dlaczego wszystkie
trzy dzia�a�y solidarnie przeciw
wybrankom jego serca, a by�o ich
raptem dwie. My�l o tym, �e
pozosta�yby same ze sob�,
pozbawione m�skiej opieki i
m�skiego wsparcia, obezw�adnia�a
je, a jednocze�nie popycha�a do
aktywnego dzia�ania. Walka
trwa�a bardzo kr�tko i Dawid
Adams musia� w niej ulec. Dzi�
by� potulnym, pogodzonym z losem
starym kawalerem, kt�ry
us�ugiwa� swej matce i starszym
siostrom. Teraz ju� rzadko, i to
tylko g��bok� noc�, wspomina�
odleg�e czasy buntu.
- Dawidzie, prosz� o...
Kolejn�, brzmi�c� niczym
rozkaz pro�b� Mary przerwa�o
g�o�ne pukanie dobiegaj�ce
wyra�nie znad czterech
pochylonych nad sto�em g��w.
- Oho! Pani Gilchrist znowu
potrzebuje twojej pomocy,
Dawidzie.
Wiedzia� to i bez tej
informacji. Marion Gilchrist od
lat korzysta�a z pomocy s�siada
z do�u, a kiedy jej
potrzebowa�a, stuka�a lask� w
pod�og� swojego mieszkania. Tak
si� sk�ada�o, �e z regu�y by�o
to w najmniej odpowiednim dla
Dawida momencie.
- Ta stara wied�ma nie da mi
nawet zje�� spokojnie kolacji -
mrukn�� Adams, ju� z g�ry
wiedz�c, jaka b�dzie reakcja
matki i si�str.
- Ale�, Dawidzie!
- Nie spodziewa�am si� tego po
tobie!
- To nies�ychane, tak wyra�a�
si� o tej biednej staruszce.
- Jak zwykle macie racj�.
Przepraszam. - Zna� to na pami��
i nawet nie zwraca� uwagi, kt�ra
z nich by�a tym razem bardziej
oburzona. - Sko�cz� je�� i p�jd�
do niej.
- O nie, synu! P�jdziesz do
niej natychmiast!
- Ale�, mamo...
- Prosz�, aby� ze mn� nie
dyskutowa� i natychmiast uda�
si� na g�r�!
Kiedy przegra�e� wielk�
kampani�, nie licz na to, �e
zwyci�zca pozwoli ci pocieszy�
si� sukcesem w malutkiej
potyczce. Dawid wsta� i bez
s�owa ruszy� ku drzwiom. Gdyby
przynajmniej m�g� sobie pozwoli�
na trza�ni�cie nimi...
- Czy zauwa�y�y�cie, �e Dawid
sta� si� ostatnio bardzo
nerwowy? - Elisabeth nak�ada�a
sobie kolejny kawa�ek pieczeni,
kt�ra ju� teraz nie wydawa�a si�
jej nie doslona.
- Masz s�uszno��, Elisabeth. -
Mary jak zwykle zgadza�a si� ze
zdaniem siostry. - Ka�da nasza
pro�ba wprawia go w stan...
- Nasze pro�by to zupe�nie co
innego - pani Adams wygl�da�a
wci�� na bardzo wzburzon� - ale
pani Gilchrist odmawia� nie
wolno. Jestem od niej du�o
m�odsza i mam przy sobie troje
mych dzieci, a ona, biedaczka,
nie ma zupe�nie nikogo.
- Ma s�u��c� - b�kn�a
Elisabeth, ale natychmiast tego
po�a�owa�a.
- C� za por�wnanie,
Elisabeth! Zreszt�, ta s�u��ca
wcale mi si� nie podoba. Jest
zdecydowanie za m�oda jak na
jedyn� opiekunk� starszej pani.
- Drogi panie Adams, prosz�
sobie wyobrazi�, �e otruto
mojego Gilberta. Jestem
zrozpaczona. Czym m�g� si�
narazi� tym brutalnym mordercom?
By� bez skazy!
- Gdyby jeszcze nie siusia� na
schodach...
- S�ucham? Co pan powiedzia�?
- Nic, nic, szanowna pani.
Adams przygl�da� si� z
nachmurzonym czo�em
rozpaczaj�cej staruszce wspartej
ci�ko na pot�nej, okutej
metalowymi p�ytkami lasce.
POdejrzewa�, �e laska by�a jej
potrzebna jedynie po to, by
doda� sobie powagi. By�
przekonany, �e pani Marion
da�aby sobie doskonale rad� bez
niej, ale czym by wtedy puka�a w
pod�og�?
- Chcia�em zapyta�, w czym
m�g�bym by� pomocny?
- Ano tak, s�usznie...
Rozpacz min�a r�wnie szybko
jak przysz�a i pani Gilchrist w
mgnieniu oka sta�a si� osob�
niezwykle konkretn� i spokojn�,
mo�e nawet zbyt rezolutn� jak na
kobiet� w jej wieku, na dodatek
dotkni�t� nieszcz�ciem.
- Chcia�am pana prosi� o
za�o�enie w drzwiach mojego
mieszkania dodatkowych zamk�w.
Tyle s�yszy si� ostatnio o
w�amaniach i kradzie�ach, a w
dodatku m�j nieszcz�sny
Gilbert...
- Dobrze, prosz� pani. - Adams
by� my�lami przy swoim talerzu.
- Je�li nie sprawi to pani
r�nicy, zajm� si� tym jutro.
- Ale� oczywi�cie, panie
Adams! B�d� panu szalenie
zobowi�zana. M�j biedny piesek,
moja kochana psinka...
Marion Gilchrist za�atwi�a
spraw� i nie widzia�a powodu, by
przed�u�a� rozmow�: znikn�a w
g��bi swego rozbudowanego
mieszkania. Z kuchni wysun�a
si� jej s�u��ca, Helen Lambie.
Adams poczu� lekkie mrowienie w
�ydkach. Ta dziewczyna podoba�a
mu si� i gdyby tak bardzo nie
ba� si� matki i si�str...
- Czy rzeczywi�cie otruto jej
psa? - Mia� przynajmniej
pretekst, by z ni� chwil�
porozmawia�.
- Niestety. - �al Lambie by�,
oczywi�cie, fa�szywy.
- Nareszcie na schodach
przestanie cuchn�� niczym, nie
przymierzaj�c, z rynsztoka.
- Ja tak�e b�d� mia�a mniej
roboty, ale nie to jest
najwa�niejsze. - Lambie po�o�y�a
r�k� na klamce drzwi
prowadz�cych na klatk� schodow�.
- Czy pan wie, �e �mier� psa to
tylko jeden z dziwnych wypadk�w,
kt�re mia�y ostatnio miejsce w
tym domu?
- Dziwnych wypadk�w...? -
Adams nie kry� zdziwienia. - Jak
mam to rozumie�?
- Helen! Helen!!!
Dobiegaj�cy z g��bi mieszkania
g�os pani Gilchrist by� bardzo
stanowczy, a jego nat�enie
�wiadczy�o o tym, �e gospodyni
zbli�a si� do przedpokoju, i to
do�� szybko.
- Zaczynaj� si� tu dzia�
dziwne rzeczy... Ale prosz� o
tym nikomu nie wspomina� ani
s�owa... - rzuci�a Lambie
szeptem, wypchn�a Adamsa na
schody i zatrzasn�a drzwi tu�
przed jego zadziwionym obliczem.
- O czym to szepta�a� tak
d�ugo z panem Adamsem? - Na
gro�nej twarzy pani Gilchrist
nie pozosta� nawet �lad
niedawnej rozpaczy.
- Nie szeptali�my, prosz�
pani.
- No dobrze, to o czym
rozmawiali�cie?!
- O niczym wa�nym, prosz�
pani. - Lambie szuka�a
w�a�ciwego usprawiedliwienia i
wreszcie na nie wpad�a: -
Zastanawiali�my si�, kto i
dlaczego otru� pani psa.
- No, pami�taj. - Marion
Gilchrist nawet przez moment nie
uwierzy�a s�u��cej, ale sprawa
nie wydawa�a si� jej na tyle
wa�na, by przed�u�a� dyskusj�. -
Zaufa�am ci i nie chcia�abym si�
na tobie zawie��. To, co dzieje
si� w moim domu, jest tylko moj�
spraw� i nie radz� ci rozprawia�
o tym z s�siadami!
- Ale�, prosz� pani...
- Dobrze ju�, dobrze. Teraz
przygotuj mi ��ko. Czuj� si�
bardzo zm�czona.
Marion Gilchrist odwr�ci�a si�
plecami i ruszy�a do pokoju, nie
mog�a wi�c zobaczy� wykrzywionej
miny swej s�u��cej i jej
wysuni�tego na ca�� d�ugo��
j�zyka.
Glasgow,
21 grudnia 1908 roku
wieczorem
Dawid Adams poda� ju� swoim
siostrom wszystko, co uzna�y za
niezb�dne do rozpocz�cia
ceremonii obiadu, i w�a�nie sam
mia� zamiar zabra� si� do
jedzenia, gdy dobieg� go ostry
g�os matki.
- Dawidzie! Od kilku dni
odnosz� wra�enie, �e siadasz do
posi�k�w z niezbyt czystymi
r�kami.
Odruchowo naci�gn�� na d�onie
koniec obrusa.
- Myj� je bardzo solidnie,
mamo, ale ten smar, kt�rego
u�ywa�em przy zak�adaniu zamk�w
u pani Gilchrist...
Ledwo zd��y� wypowiedzie� to
nazwisko, gdy z g�ry dolecia�
jak�e znany, ale zarazem jakby
nieco inny - g��bszy i bardziej
zduszony - stukot. Dawid
postanowi� zag�uszy� go
podniesieniem g�osu i potokiem
wypowiedzianych s��w.
- A zatem ten smar pozostawi�
na mych r�kach plamy, kt�rych...
- Dawidzie! - przerwa�a mu
matka. - Czy nic nie s�yszysz?
- A co mia�bym s�ysze�? -
Udawa� g�upiego, cho� wiedzia�,
�e nie na wiele si� to zda.
- Pani Gilchrist ci� wzywa -
przy��czy�a si� do matki Mary. -
Przecie� wyra�nie s�ycha�.
- Wydaje mi si�, �e...
- Dawidzie - odezwa�a si� tym
razem Elisabeth - wszystkie trzy
s�ysza�y�my znakomicie.
Kruchutka linia obrony
b�yskawicznie pada�a w gruzy.
Elisabeth zada�a jej cios
przedostatni. Ostatni nale�a� do
matki:
- Chyba nie chcesz, by�my zn�w
musia�y ci� pop�dza�?
- Nie, mamo. Ju� id�.
Dawid wyj�� spod brody bia��
serwetk� i na wszelki wypadek
chowaj�c za siebie niezbyt
czyste d�onie, wyszed� z pokoju.
- A swoj� drog�, pani
Gilchrist nieco przesadza.
Po tylu zak��conych obiadach
Elisabeth postanowi�a wreszcie
uj�� si� za bratem. Spodziewa�a
si� - i s�usznie - poparcia ze
strony siostry. Mary nie
zwleka�a ani chwili:
- Biedny Dawid, nie jest wszak
jej ch�opcem na posy�ki.
Wsp�lne wyst�pienie obu c�rek
kaza�o pani Adams przez chwil�
si� zastanowi�.
- Chyba macie racj�. Jutro
odwiedz� j� i porozmawiamy na
ten temat.
Dawid pokona� kilkana�cie
marmurowych stopni i
zrezygnowany stan�� przed
znienawidzonymi drzwiami.
Zapuka� i kiedy nie wywo�a�o to
�adnej reakcji z g��bi
mieszkania, ucieszony zamierza�
odej��. U�wiadomi� sobie jednak,
�e zanim zd��y si�gn�� w jadalni
po sztu�ce, pani Gilchrist zn�w
u�yje swojej laski, a on b�dzie
musia� jeszcze raz wspi�� si� na
g�r�. O nie, tego nie mia�
zamiaru uczyni�. Ponownie
zastuka�, o wiele mocniej, mo�e
nawet za mocno, ale i tym razem
nic si� nie sta�o. Wzruszy�
ramionami i skierowa� si� w
stron� schod�w. W tym momencie
zza zamkni�tych drzwi dobieg� go
cichy szmer, a gdy si� odwraca�,
k�tem oka zauwa�y� ledwie
dostrzegalny ruch klamki.
Zawr�ci� i ju� podni�s� r�k�, by
ponownie zastuka�, ale w
ostatniej chwili rozmy�li� si� i
- zamiast d�oni - przytkn�� do
drzwi ucho. Wydawa�o mu si�, �e
kto� wewn�trz odchodzi w g��b
mieszkania. Natychmiast
przypomnia� sobie, co szepta�a
mu Lambie przed kilkoma dniami.
Zaintrygowany kucn��, chc�c
zobaczy� przedpok�j mieszkania
Marion Gilchrist przez dziurk�
od klucza.
- A c� to, panie Adams! Bawi
si� pan w podgl�dacza?
Za jego plecami sta�a Lambie w
stroju, kt�ry wskazywa�, �e
w�a�nie wraca z wieczornego
spaceru.
- Ale� sk�d! - Adams,
speszony, zerwa� si� na nogi. -
Twoja pani puka�a na mnie, a
teraz nie otwiera drzwi.
S�ysza�em jednak, �e rusza si�
za nimi.
- Puka�a na pana...? To
niemo�liwe...
W zachowaniu Lambie by�o co�,
czego Adams nie m�g� zrozumie�.
- Jak to niemo�liwe?! Ja
m�g�bym si� myli�, ale moja
matka i siostry...
- Oczywi�cie, oczywi�cie...
Dziewczyna odepchn�a go i z
wyra�nym po�piechem zacz�a
otwiera� nowo za�o�one zamki. Po
chwili zreflektowa�a si�.
- Przepraszam, ale to bardzo
dziwne. Kilka minut temu pani
wys�a�a mnie po wieczorn�
gazet�, a wiem, �e nigdy dot�d
jej nie czyta�a... Puka�a na
pana, a teraz nie otwiera...?
Lambie upora�a si� wreszcie z
zamkami i szeroko otworzy�a
drzwi. Przedpok�j o�wietla�
jedynie blask lampy z klatki
schodowej i gdy Lambie
przymkn�a drzwi, ogarn�� ich
zupe�ny mrok. Adams czu� obok
siebie obecno�� dziewczyny, ale
po chwili odni�s� wra�enie,
jakby gdzie� odesz�a. Nie mia�
jednak czasu, by si� nad tym
zastanawia�, bo oto dok�adnie na
wprost niego z hukiem otworzy�y
si� drzwi od rz�si�cie
o�wietlonego pokoju. Wypad�a z
niego jaka� posta� i ruszy�a
prosto na Adamsa. Gdy ten nie
ust�pi� z drogi, posta�
odtr�ci�a go bezceremonialnie i
dopad�a drzwi wej�ciowych. Adams
zd��y� jedynie zauwa�y�, �e tym
kim� by� m�czyzna.
Oburzony zachowaniem
tajemniczego go�cia swej
s�siadki, wybieg� za nim a� na
klatk� schodow�. M�czyzna by�
ju� dwa pi�tra ni�ej. Adams,
wiedziony jakim� przeczuciem,
pogna� za nim z tak� szybko�c�,
�e nie us�ysza� przera�liwego
krzyku Lambie, kt�ra - nie
czekaj�c na wynik po�cigu -
wesz�a do salonu swojej pani.
Glasgow,
21 grudnia 1908 roku
p�nym wieczorem
Detektyw Gordon us�u�nie
pom�g� swojemu szefowi w
zdejmowaniu grubego, zimowego
palta, po czym, gdy nadintendent
zaj�ty by� odk�adaniem na
stolik melonika i przyg�adzaniem
swych z lekka przypr�szonych
siwizn� w�os�w, sam pozby� si�
wierzchniego okrycia. Na zaj�cie
si� fryzur� nie mia� ju� czasu,
bo nadintendent Ord szybkim
krokiem skierowa� si� w stron�
lekko uchylonych drzwi pokoju.
Gordon pospieszy� za nim i po
chwili obaj stan�li na progu
salonu Marion Gilchrist. Ich
oczom przedstawi� si� taki oto
widok.
Niemal przy wszystkich
�cianach salonu sta�y
najprzer�niejsze szafy, szafki,
sekretery i serwantki; bogato
zdobione, przeszklone i poprzez
kolorowe szybki ukazuj�ce sw�
zawarto�� w postaci
porcelanowych komplet�w do kawy
i herbaty, zestaw�w
kryszta�owych kieliszk�w do
wina, whisky, likier�w i
nalewek, srebrnych sosjerek,
solniczek, tacek i tac, a� po
wspania�� kolekcj�
najr�niejszych cacuszek z laki,
br�zu, porcelany, jaspisu i B�g
wie czego jeszcze. Jedyne wolne
miejsce mi�dzy tymi meblami
wype�nia� marmurowy kominek z
kr�luj�cymi na nim dwoma
pot�nymi �wiecznikami. To
w�a�nie przed tym kominkiem, na
wzorzystym dywanie, spoczywa�y
zw�oki w�a�cicielki salonu.
Pochylony nad nimi lekarz z
uwag� ogl�da� mocno
pokiereszowan�, a w�a�ciwie
zmasakrowan� g�ow� ofiary. Poza
kom�dkami i serwantkami inny
dominuj�cy w tym wn�trzu akcent
stanowi�a niezliczona ilo��
foteli, taboret�w, puf�w i
krzese�, ustawionych wok�
licznych stolik�w i stoliczk�w.
Wskutek tego pok�j przypomina�
bardziej wn�trze salonu gier ni�
miejsce przyjmowania go�ci w
porz�dnym mieszcza�skim domu.
Dwa spo�r�d tych licznych
miejsc do siedzenia by�y zaj�te.
M�oda kobieta z nisko pochylon�
g�ow� by�a jedyn� osob�, kt�ra
przerywa�a panuj�c� w tym
wn�trzu cisz�: z jej ust co
chwila wydobywa� si�
dramatyczny szloch, a �ciskana w
r�ku chusteczka raz po raz
w�drowa�a do zap�akanych oczu.
Obok niej, na samej kraw�dzi
pluszowego fotela, siedzia�
bardzo zdenerwowany m�czyzna w
�rednim wieku, kt�ry z uporem
usi�owa� zetrze� ze swych d�oni
jakie� ciemne plamy, pochodz�ce
bez w�tpienia sprzed kilku dni.
Na �rodku salonu nie
pozostawa�o zbyt wiele miejsca,
ale w�a�nie tu kl�cza� na
dywanie m�czyzna ubrany w
kraciasty garnitur modny �adne
kilka lat temu. Obaj nowo
przybyli bez trudu rozpoznali w
nim pomocnika policji Williama
Trencha. Zaj�ty by� zbieraniem z
dywanu rozsypanych tam w
nie�adzie papier�w, kt�re
najwyra�niej kto� wyrzuci� z
drewnianej kasetki le��cej obok
najbli�szego stolika.
Nadintendent Ord z niesmakiem
spojrza� na zaokr�glone rogi
ko�nierzyka u niemodnej koszuli
Trencha, detektyw Gordon
obci�gn�� brzegi swej kamizelki
najnowszego kroju, po czym obaj
znacz�co chrz�kn�li. Wywo�a�o to
po��dany efekt. G�owy wszystkich
obecnych - oczywi�cie z
wyj�tkiem zmar�ej - zwr�ci�y si�
ku nim, a Trench zerwa� si� z
kolan i wypr�y� s�u�bi�cie.
- Panie nadintendencie,
pomocnik policji Trench melduje
si� na miejscu zbrodni.
Ord z trudem prze�ama� niech��
do tego m�odego i
niedo�wiadczonego, za to
niezwykle w�cibskiego cz�owieka,
kt�ry od jakiego� czasu by� jego
podw�adnym.
- Dzi�kuj�, Trench. Kim s� ci
pa�stwo? - spyta�, siadaj�c
wygodnie na jednym z foteli.
- To Helen Lambie, s�u��ca
pani Gilchrist, i pan Adams,
s�siad z do�u. A to - Trench
zwr�ci� si� teraz do Lambie i
Adamsa - nadintendent Ord i
detektyw Gordon.
Gordon przemierzy� w�a�nie
salon i stan�� obok pakuj�cego
swoj� torb� lekarza.
- I c� tam, doktorze?
- Stwierdzam zgon na skutek
obra�e� czaszki zadanych jakim�
ci�kim i t�pym przedmiotem. To
wszystko, co mog� powiedzie� w
tej chwili.
- Dzi�kujemy panu, doktorze.
Gordon odprowadzi� lekarza do
drzwi i usiad� na krze�le obok
prze�o�onego, Trench natomiast
powr�ci� do swego poprzedniego
zaj�cia i ju� trzyma� w r�kach
niemal wszystkie pozbierane z
pod�ogi papiery, gdy nagle
zmrozi� go ostry ton g�osu
nadintendenta.
- Trench! Kto pozwoli� panu
grzeba� w dokumentach zmar�ej?
Trench ponownie wypr�y� si�
s�u�bi�cie, nie wypuszczaj�c
jednak z r�k stosu papier�w.
- Przecie� prowadzimy �ledztwo
i te dokumenty mog� mie�
znaczenie...
- To ja prowadz� �ledztwo -
sykn�� Ord.
W�cibsko�� Trencha
doprowadza�a go wr�cz do sza�u.
Nie m�g� znie�� tego najni�szego
stopniem urz�dnika policji.
Trench by� pierwszy zawsze tam,
gdzie Ord nie chcia� go widzie�,
interesowa� si� sprawami,
kt�rymi Ord wola�by go nie
obarcza�, a na dodatek mia� tyle
bezczelno�ci, �e potrafi�
dyskutowa� i niemal buntowa� si�
przeciwko rozkazom
do�wiadczonego i powszechnie
szanowanego nadintendenta.
- Ja prowadz� �ledztwo -
powt�rzy� Ord - a pan jest tylko
pomocnikiem policji i powinien
si� pan ograniczy� do
wykonywania moich polece� i
rozkaz�w, a nie przypominam
sobie, abym wyda� rozkaz
grzebania w tych dokumentach.
- Tak jest, ale...
Trench, przyzwyczajony do
wybuch�w nadintendenta, jak
zwykle pr�bowa� si� im
przeciwstawi� z t� sam�
rozbrajaj�c� innych, a
oburzaj�c� Orda naiwno�ci�. Ale
tym razem Ord mia� dla Trencha
jeszcze co� poza wybuchem
gniewu.
- Z pewno�ci� nie wpad�o panu
do g�owy, �e �ciskaj�c w r�kach
te papiery zaciera pan
istniej�ce na nich �lady, a tym
samym, poza niesubordynacj�,
pope�nia pan jeszcze b��d w
sztuce. Prosz� zostawi� te
dokumenty. Zajmie si� nimi
detektyw Gordon. Czy to jest
jasne?
Pomocnik policji wiedzia�, �e
tym razem nadintendent Ord ma
racj�. Opu�ci� nisko g�ow� i bez
s�owa odda� plik dokument�w
Gordonowi, kt�ry - podobnie jak
przed chwil� Trench - zacz��
przek�ada� je z r�ki do r�ki,
staraj�c si� zrobi� w�r�d nich
jaki� porz�dek. Trench dostrzeg�
to natychmiast i ju� mia� zamiar
otworzy� usta, by zwr�ci�
Gordonowi uwag�, ale na widok
wbitych w siebie zimnych oczu
nadintendenta zrezygnowa�. Ord,
odczekawszy jeszcze chwil�,
zwr�ci� si� w stron� Lambie i
Adamsa.
- Prosz� mi opowiedzie�, co tu
si� sta�o?
Adams spodziewa� si�, �e Helen
odezwie si� pierwsza, dziewczyna
jednak milcza�a, zacz�� wi�c
m�wi�.
- Panie nadintendencie,
przyszed�em tu z do�u wezwany
pukaniem pani Gilchrist. Zawsze
tak mnie wzywa, gdy potrzebuje
pomocy, cho� tym razem te
pukania by�y jakie�...
- Do rzeczy, panie Adams, do
rzeczy. - Ord nie mia� czasu na
wys�uchiwanie domys��w tego
przestraszonego cz�owieczka.
- A zatem, przyszed�em pod
drzwi, ale pani Gilchrist nie
otwiera�a. Spotka�em Helen i
razem weszli�my do korytarza.
By�o w nim ciemno. Nagle z tego
pokoju wypad� jaki� m�czyzna,
odepchn�� mnie, przeskoczy�
korytarz i p�dem rzuci� si� po
schodach. Pobieg�em za nim, ale
by� szybszy. Gdy wr�ci�em do
mieszkania, Helen p�aka�a nad
pani�... to znaczy nad cia�em
pani Gilchrist.
- Czy oboje widzieli�cie tego
m�czyzn�?
- Ja go widzia�em, to znaczy
widzia�em zarys jego sylwetki.
Gdy weszli�my do korytarza,
Helen posz�a do kuchni, a ja...
- Nigdzie nie posz�am, panie
Adams. - Jak na osob�, kt�ra
jeszcze przed chwil� g�o�no
szlocha�a, Helen Lambie m�wi�a
g�osem dziwnie spokojnym, wr�cz
lodowatym. - Sta�am tu� obok
pana.
- Ale� nie. Przecie�
posz�a�...
Adams nie m�g� zrozumie�,
dlaczego Helen przeczy jego
s�owom. Nie widzia� tego, to
prawda, ale wyra�nie czu�, a
chyba i s�ysza�, �e dziewczyna
odchodzi�a w stron� kuchni.
- Pan si� myli, panie Adams. -
Lambie starannie omija�a
wzrokiem jego twarz. - Sta�am
tu� ko�o pana.
- Mo�e pa�stwo si� wreszcie na
co� zdecyduj�.
Ord by� ju� wyra�nie znudzony
t� przed�u�aj�c� si� wymian�
pogl�d�w, wed�ug niego -
nieistotn�. Trench, jak zwykle,
mia� na ten temat nieco inne
zdanie:
- Panie nadintendencie, pragn�
zwr�ci� uwag�, �e ta rozbie�no��
mo�e mie� znaczenie...
Wystarczy�o jednak jedno
spojrzenie Orda, by Trench czym
pr�dzej zamilk�. Nadintendent,
niczym dobry aktor, odczeka�
jeszcze chwil� i zwr�ci� si�
ponownie do Helen Lambie:
- Czy z mieszkania co�
zgin�o?
- Nie przysz�o mi do g�owy,
�eby dok�adnie sprawdzi� rzeczy
mojej pani, ale wydaje mi si�,
�e znikn�a jedna broszka z
brylantami. - Teraz g�os Lambie
brzmia� ju� ca�kiem normalnie.
Ord podni�s� si� z fotela i
wraz z pod��aj�cym za nim
Gordonem zbli�y� si� do jednego
z wi�kszych stolik�w, na kt�rym
le�a�y porozrzucane w nie�adzie
srebrne, z�ote, wysadzane
r�nymi kamieniami precjoza.
Obaj z uznaniem kiwali g�owami,
bior�c do r�ki jedno cacko po
drugim i uwa�nie przygl�daj�c
si� im pod �wiat�o. Trench jakby
tylko na to czeka�.
- Pragn��bym zwr�ci� uwag�, �e
przed chwil� wspomina� pan o
zacieraniu �lad�w...
Ord nie by� cz�owiekiem,
kt�remu z�o�� i niech�� do kogo�
odbiera�yby rozum, nadto
wiedzia�, �e tym razem pomocnik
policji ma w zasadzie racj�.
Od�o�y� trzymany w palcach
pier�cionek i usi�owa� znale��
jakie� wyj�cie z niezr�cznej
sytuacji. Na szcz�cie, z pomoc�
przyszed� mu Gordon.
- No c�, panie
nadintendencie. Chyba wszystko
jasne. Mamy do czynienia z
morderstwem na tle rabunkowym,
czy� nie?
- Tak... By� mo�e ma pan
racj�... - Ord ju� teraz z
daleka przygl�da� si� pi�knej
bi�uterii.
- Ale� panowie! - Trench nie
m�g� ukry� zdziwienia. -
Przecie� zgin�a tylko jedna
broszka.
- To si� jeszcze oka�e -
rzuci� Ord, odwracaj�c si� do
Trencha plecami. Podszed� do
Lambie i Adamsa. - Powr��my
zatem do owego cz�owieka, kt�ry
wypad� z tego pokoju. Jak
wygl�da�?
- By� to m�czyzna oko�o
trzydziestki... - zacz�� Adams.
- Dwadzie�cia pi��,
trzydzie�ci - wtr�ci�a Helen, a
Adams ucieszy� si�, �e cho� w
tym punkcie dziewczyna nie
przeczy jego s�owom.
- Mierzy� co najmniej sze��
st�p... do�� dobrze zbudowany...
No, c� jeszcze? - zastanawia�
si�. - Tak na dobr� spraw�, nic
wi�cej nie potrafi�bym o tym
cz�owieku powiedzie�.
- Mia� ciemne w�osy, ubrany
by� w jasnoszare palto i czarn�
czapk� - doda�a Helen Lambie. -
To chyba wszystko.
Adams mia� zamiar zapyta�,
sk�d Helen wie, jaki kolor mia�o
palto tamtego m�czyzny, ale
ostatecznie zrezygnowa�,
posy�aj�c jedynie dziewczynie
pe�ne zdziwienia spojrzenie,
kt�rego ona i tak nie
dostrzeg�a.
- Tak... To by�oby wszystko.
Zw�oki mo�na ju� zabra� do
kostnicy, a mieszkanie
zabezpieczy�.
Ord zmierza� zdecydowanym
krokiem w kierunku drzwi, ale
tu� przed nimi zatrzyma� si�.
- Gordon, czy zebra� pan ju�
wszystkie dokumenty?
- Tak jest, panie
nadintendencie.
Detektyw wyci�gn�� przed
siebie sk�rzan� teczk�, do
kt�rej zapakowa� odebrane
Trenchowi papiery.
- No, to mo�emy i�� -
stwierdzi� Ord, przekraczaj�c
pr�g pokoju.
- Ale�, panowie! - Tkwi�cy
nadal na �rodku salonu Trench
by� wr�cz zaszokowany
zachowaniem obu policjant�w. -
Czy nie powinni�my przeprowadzi�
badania odcisk�w palc�w i w
og�le dok�adnie sprawdzi� ten
pok�j?!
Ord, kt�ry by� ju� w
przedpokoju, cofn�� si�,
wpychaj�c z powrotem do salonu
ust�puj�cego przed nim Gordona.
- Po raz ostatni przywo�uj�
pana do porz�dku, Trench. Jest
pan pomocnikiem policji, a nie
detektywem. Albo b�dzie pan
wykonywa� polecenia, albo
poszuka pan sobie innej pracy.
Gordon uzna�, �e rozw�j
sytuacji pozwala i jemu dorzuci�
swoje.
- Lepiej, Trench, zajmij si�
odnalezieniem narz�dzia zbrodni.
- Na ogl�dziny, o kt�re si�
pan tak dopomina, przyjdzie
jeszcze czas. Ale to ja o tym
zadecyduj�! - twardo
zapowiedzia� Ord.
Nadintendent ponownie odwr�ci�
si� w stron� drzwi, ale zanim
zd��y� uczyni� pierwszy krok,
znowu us�ysza� bezczelny g�os
swego podw�adnego.
- W�a�nie. Je�li chodzi o
narz�dzie zbrodni, pragn��bym
zwr�ci� uwag� pan�w na pewien
szczeg�. - Trench uni�s� w
g�r� jedno ze znajduj�cych si�
w salonie krzese�, a Ord
niedbale rzuci� na nie okiem. -
Na tym oto krze�le znalaz�em
�lady krwi, kt�re, jak si�
zdaje...
Trench przerwa� widz�c, �e
plecy nadintendenta Orda z
lekcewa��co wzruszonymi
ramionami znikaj� gdzie� w
korytarzu.
- Powiedzia�em, Trench! Szukaj
narz�dzia zbrodni! - poleci� na
odchodnym Gordon.
Spieszy� si�, by zd��y� poda�
swemu prze�o�onemu palto.
Glasgow,
25 grudnia 1908 roku
- Co pan tu robi?
- No w�a�nie. Nawet �wi�t nie
mo�e cz�owiek sp�dzi� spokojnie.
Gdyby nie zab�jstwo tej
staruchy, wbija�bym z�by w
smakowitego indyka, a tak...
To wszystko Gordon m�wi� do
przechodz�cego korytarzem
policjanta, otwieraj�c
jednocze�nie drzwi swego
gabinetu. Przerwa� gwa�townie na
widok siedz�cego na jego fotelu,
za jego biurkiem, nadintendenta
Orda, kt�rego si� tu zupe�nie
nie spodziewa�.
- Zwracam panu uwag�, Gordon,
�e u�ywanie w stosunku do
zmar�ej okre�lenia: "starucha"
nie jest w dobrym tonie, a poza
tym nie musz� panu chyba
przypomina�, jak odpowiedzialne
zadanie ci��y na nas obu.
- Oczwi�cie, panie
nadintendencie. Ma pan absolutn�
s�uszno��. Przepraszam.
Gordon wi� si� szukaj�c
gor�czkowo jakiejkolwiek
mo�liwo�ci odwr�cenia uwagi Orda
od swego nagannego zachowania.
Wreszcie dostrzeg� w jego r�kach
gazet�.
- A c� tam ciekawego pisz� w
sprawie zab�jstwa Marion
Gilchrist nasi nieocenieni
mistrzowie pi�ra? - zapyta� ze
�le udawanym zainteresowaniem.
- Zgodnie z naszym �yczeniem,
wydrukowano opis mordercy, kt�ry
powsta� w wyniku przes�uchania
Adamsa i tej s�u��cej. Poza tym
rozpisuj� si� na temat zbrodni,
koncentruj�c uwag� czytelnik�w
na sprawie broszki.
- I to tak�e odpowiada naszym
�yczeniom, prawda?
Ord, zanim odpowiedzia�,
przygl�da� si� chwil�
detektywowi. Zastanawia� si�,
czy w tym pytaniu jest wi�cej
przebieg�o�ci czy naiwno�ci. Nie
mog�c jednak nic wyczyta� z jego
twarzy, odpowiedzia�:
- Owszem, to tak�e jest zgodne
z naszymi �yczeniami. Po raz
pierwszy chyba wsp�praca
policji i prasy uk�ada si� tak
znakomicie. A niech pan
pami�ta, Gordon, �e prasa to
pot�ga.
Ord pukn�� kilka razy palcem w
gazet�.
- Co do tego nie mam
w�tpliwo�ci.
- To dobrze, Gordon, to bardzo
dobrze. Ale wracajmy do
�ledztwa.
- W�a�nie. - Detektyw
pospiesznie otworzy� trzyman� w
r�ku teczk� i wydoby� z niej
g�sto zapisan� kartk� papieru. -
S� ju� wyniki obdukcji zw�ok.
- No, no. To interesuj�ce. -
Ord starannie z�o�y� gazet� i
po�o�y� j� na biurku.
- Obdukcji dokonali: profesor
Smelton i doktor Galt. Obaj
zgodnie stwierdzaj�, �e
�miertelnych uszkodze� czaszki
dokonano nie znanym bli�ej
narz�dziem...
Gordon przera�, odwracaj�c si�
w stron� drzwi, w kt�re w�a�nie
kto� zapuka�. W progu stan��
Trench. Na twarzy nadintendenta
pojawi� si� z lekka kpi�cy
u�mieszek.
- Dla pan�w medyk�w jest to,
by� mo�e, narz�dzie nie znane,
ale dla naszego wybitnie
uzdolnionego pomocnika policji
Trencha nie stanowi ono
najmniejszej tajemnicy. Prawda,
Trench?
- Przepraszam, panie
nadintendencie, ale nie bardzo
rozumiem, o co chodzi. - Trench
by� bardziej zaj�ty starannym
domykaniem drzwi ni� s�uchaniem
Orda.
- M�wi�c pro�ciej, pan
nadintendent pyta, czy
odnalaz�e� ju� narz�dzie
zbrodni, Trench. - Gordon
spojrza� w oczy swego szefa w
poszukiwaniu aprobaty i
pochwa�y. I nie zawi�d� si�.
- Nie, panie nadintendencie,
jeszcze nie znalaz�em.
- No prosz�! - Ord wsta�
gwa�townie zza biurka i zacz��
spacerowa� spr�ystym krokiem po
pokoju, wyg�aszaj�c sw�j wyk�ad
dla obu towarzysz�cych mu
m�czyzn. - Pan pomocnik policji
wie wszystko o odciskach palc�w,
o zacieraniu �lad�w, o tym, co
jest, a co nie jest wa�ne dla
�ledztwa, a nie potrafi odszuka�
narz�dzia zbrodni.
- Mo�e pan Trench uwa�a, �e
powinien ju� awansowa� i
zajmowanie si� tak przyziemn�
spraw�, jak poszukiwanie
narz�dzia zbrodni, po prostu mu
nie przystoi. - Gordon wykaza�
si� po raz drugi.
- Czy znowu ma pan dla nas
jakie� rewelacje, Trench?
Ord zatrzyma� si� tu� przed
nieszcz�snym, oblanym zimnym
potem pomocnikiem policji. Ten z
trudem wydoby� z siebie g�os.
- Tak... to znaczy...
- No prosz�! - prychn�� Ord,
wybuchaj�c tubalnym �miechem,
kt�ry jednak mia� odwrotny
skutek, ni� Ord przypuszcza�:
nie tylko nie pog��bi�
konsternacji Trencha, ale wr�cz
przeciwnie - zmobilizowa� go.
- Nie, panie nadintendencie,
nie mam �adnych rewelacji.
Chcia�bym tylko powiedzie�, �e
zg�osili si� nowi �wiadkowie.
Ord dobrze o tym wiedzia�, ale
w tonie Trencha by�o co�
takiego, �e nadintendentowi
nagle odesz�a ochota do �art�w i
spojrza� na pomocnika policji
zupe�nie innymi oczyma.
Przygl�da� mu si� przez chwil�,
po czym rzuci� tonem pozbawionym
ostatnich �lad�w kpiny:
- To co innego. Wprowad�cie
ich tu kolejno.
Trench opu�ci� pok�j, a Gordon
zasiad� przy niewielkim stoliku,
na kt�rym roz�o�y� papier do
spisywania zezna�. Nienawidzi�
funkcji protokolanta, ale Ord
zmusza� go do pe�nienia tej roli
i pos�uszny Gordon nie odwa�y�by
si� mu sprzeciwi�. Niem�g� si�
doczeka� dnia, kiedy przy tym
przekl�tym stoliku zast�pi go
Trench, ale sprawa zab�jstwa
Marion Gilchrist oddala�a ten
dzie� w bli�ej nieznan�
przysz�o��.
Ponure my�li Gordona przerwa�o
uchylenie drzwi i wej�cie do
pokoju czternasto_, mo�e
pi�tnastoletniej dziewczynki.
- Jak si� nazywasz, dziecko? -
spyta� Gordon, si�gaj�c po
pi�ro.
- Nazywam si� Mary Barrowman,
prosz� pana.
Orda, kt�ry zd��y� ju� zaj��
swoje miejsce za biurkiem,
uderzy� absolutny brak
zmieszania czy nie�mia�o�ci
m�odziutkiej dziewczyny i
twardy, a nawet zimny ton jej
g�osu.
- I co mo�esz nam powiedzie�
ciekawego? - spyta�.
- Tego dnia - dziewczynka nie
proszona usiad�a na krze�le
naprzeciwko Orda i ci�gn�a sw�
opowie��, patrz�c mu prosto w
oczy - kiedy pope�niono t�
okropn� zbrodni�, przechodzi�am
ko�o domu, w kt�rym mieszka�a
pani Gilchrist. Gdy dochodzi�am
do bramy, wypad� z niej jaki�
m�czyzna. O ma�o mnie nie
przewr�ci�. Pu�ci� si� biegiem
do najbli�szego skrzy�owania.
Bieg� bardzo szybko i wkr�tce
znikn�� za rogiem.
- Czy zauwa�y�a� mo�e, jak
wygl�da�... jak by� ubrany?
Ord by� wi�cej ni� pewien, �e
odpowied� na jego pytanie b�dzie
nie tylko pe�na, ale wr�cz
drobiazgowa. Nie pomyli� si�.
- Tak, prosz� pana,
zauwa�y�am. Wygl�da� na jakie�
trzydzie�ci lat, by� wysoki i
dobrze zbudowany. Mia� nieco
przekrzywiony nos. Ubrany by� w
zarzutk� barwy brunatnej, kt�ra
mog�a by� tak�e p�aszczem
przeciwdeszczowym. Mia� okr�g�y
kapelusz, ciemne spodnie i
br�zowe buty.
- Widz�, �e �wietnie go
zapami�ta�a�. - Gordon g�o�no
wyra�a� swoje zdziwienie.
- Owszem, prosz� pana. - Mary
odwr�ci�a si� do niego z
niewinnym u�miechem na twarzy. -
Zawsze by�am bardzo
spostrzegawcza. Mama m�wi�a mi
nawet...
- Czy masz co� jeszcze do
powiedzenia w tej sprawie? -
spyta� sucho nadintendent.
Gordon m�g� tego nie zauwa�y�,
ale Ord bezb��dnie odczyta�
fa�sz, kt�ry kry� si� w u�miechu
tej ma�ej �mijki.
- Nie, prosz� pana. To ju�
wszystko.
- W takim razie dzi�kujemy ci
bardzo. Mo�esz odej�� i... - Ord
zawiesi� g�os obserwuj�c, jak
Mary Barrowman wolnym krokiem
zmierza w kierunku drzwi -
k�aniaj si� od nas swojej
mamusi.
S�owa nadintendenta
powstrzyma�y j� na chwil�.
Odwr�ci�a si� i spojrza�a na
Orda oczami osoby starszej o co
najmniej dziesi�� lat. W stron�
Gordona pos�a�a kolejny
dziecinny u�mieszek i bez
dalszej zw�oki opu�ci�a pok�j.
Detektyw Gordon tak�e
u�miechn�� si� ciep�o do kartki,
na kt�rej zanotowa� o�wiadczenie
tego niewinnego dziecka,
natomiast Ord zamierza� w�a�nie
g��biej zastanowi� si� nad tym,
co us�ysza� z ust tej budz�cej
jego niepok�j os�bki, gdy nagle
do pokoju wtargn�� oty�y, �ysy
jak kolano jegomo��, z trudem
nios�cy przed sob� okaza�y
brzuch. M�czyzna krzycza�
g�o�no ju� od progu:
- Panowie! Ka�ecie mi tak
d�ugo czeka�, a to w�a�nie ja
wiem, kto jest morderc� pani
Gilchrist! Tylko ja mog� wam
powiedzie�...
Gordon uni�s� si� zza swego
stolika, ale Ord powstrzyma� go
ruchem d�oni.
- Ale�, drogi panie -
uspokaja� �wiadka nadintendent -
prosz� si� tak nie denerwowa�.
Prosz�, niech pan usi�dzie i
spokojnie nam wszystko opowie.
Ord przeczuwa�, �e od tego
cz�owieka us�yszy wiele cennych
dla siebie i sprawy informacji,
ale niczym w�dkarz, kt�ry do
ostatniej chwili czeka z
zaci�ciem, delektuj�c si� samym
zjawiskiem brania, odwleka�
moment, kiedy dowie si� tego,
czego potrzebuje.
- Nazywam si� John Mclean. -
�wiadek wci�� walczy� z
charakterystyczn� dla
t�u�cioch�w zadyszk�, wycieraj�c
jednocze�nie kark mocno ju�
wilgotn� chusteczk�. - Jestem
cz�onkiem pewnego klubu
karcianego i w�a�nie w tym
klubie pozna�em niejakiego
Slatera. Od pocz�tku ten typ
zdecydowanie mi si� nie podoba�,
a kiedy przeczyta�em w gazecie o
tej broszce skradzionej pani
Gilchrist, natychmiast
skojarzy�em to z pewnym faktem,
kt�ry ma zwi�zek z t� kreatur�.
- Czy mo�e nam pan wyja�ni�,
co to za fakt? - spyta� Gordon
widz�c, �e zadyszany Mclean
przerwa�, a Ord nie namawia go
do podj�cia zezna�.
- Oczywi�cie, �e mog�! Po to
tu przecie� jestem! Ot� Slater
pokazywa� mi kwit. Ten kwit by�
dowodem, �e zastawi� w
lombardzie... prosz� uwa�a�...
zastawi� w lombardzie brylantow�
broszk�!
Gordon zerwa� si� na r�wne
nogi. Przez chwil� by�
zaszokowany tym, �e Ord
pozostawa� wci�� na swoim
miejscu, nie reaguj�c zupe�nie
na s�owa Mcleana, kt�re przecie�
musia� s�ysze�.
- Czy jest pan tego absolutnie
pewny? - spyta� wreszcie
detektyw.
- Tak, prosz� pana. Nie mam
najmniejszych w�tpliwo�ci.
- Czy mo�e zna pan adres owego
Slatera?
Ord zada� to pytanie
spokojnie, ale w jego g�osie
mo�na by�o wyczu� podniecenie i
rado�� z faktu trafienia na
w�a�ciwy �lad.
Odpowied� Mcleana
usatysfakcjonowa�a go w ca�ej
pe�ni.
- Ustali�em go bez trudu -
rzuci� z dum� grubas. - I powiem
panom, �e jest to bardzo blisko
domu pani Gilchrist.
- Trench! Trench!!! - rykn��
Ord, podnosz�c si� zza biurka.
By� o krok od wydania rozkazu
wywa�enia drzwi, gdy wreszcie,
po kilkakrotnym pukaniu,
us�ysza� szcz�K odsuwanych
zamk�w. Na progu mieszkania
sta�a pi��dziesi�cioletnia mo�e
kobieta w stroju domowym. Trench
do�� bezceremonialnie odsun�� j�
na bok i przepu�ciwszy przed
sob� umundurowanych policjant�w,
wpad� za nimi do mieszkania.
Sprawdzenie dw�ch pokoik�w i
niewielkiej kuchenki zabra�o im
ledwie minut�.
Kobieta, kt�ra wpu�ci�a ich do
mieszkania, jeszcze nie zd��y�a
och�on�� z zaskoczenia, kiedy
wszyscy ponownie zjawili si� na
korytarzu.
- Pani godno��? - zwr�ci� si�
do niej Trench.
- Przede wszystkim pragn�abym
pozna� pa�skie nazwisko oraz
przyczyn�, dla kt�rej wdar� si�
pan tutaj w otoczeniu
policjant�w.
W g�osie kobiety by�o wi�cej
zdziwienia ni� irytacji, ale
mo�e w�a�nie to ostudzi�o zapa�y
Trencha i przypomnia�o mu o
potrzebie wyja�nienia swego
zachowania.
- Bardzo pani� przepraszam,
ale... �cigamy gro�nego
przest�pc� i na grzeczno�ci nie
mamy zbyt wiele czasu. Nazywam
si� Trench i jestem pomocnikiem
policji.
Wyja�nienie to tylko pog��bi�o
zdziwienie kobiety.
- Nie rozumiem, dlaczego
gro�nego przest�pcy poszukuje
pan w moim domu?
Trenchowi ze zdumienia a�
zatka�o dech w piesi.
- W pani domu...?! Czy� to nie
jest mieszkanie Oskara Slatera?
- Oczywi�cie, �e nie - odpar�a
kobieta. - To by�o mieszkanie
Oskara Slatera, ale teraz jest
moje.
- A co si� sta�o z poprzednim
w�a�cicielem?
- O ile wiem, kilka godzin
temu opu�ci� Glasgow.
- Opu�ci�?!
Trench wci�� nie m�g� uwierzy�
w to, co m�wi�a do niego nowa
w�a�cicielka mieszkania.
- Tak. Wyjecha�.
- Wyjecha�?! Dok�d?!
- Podobno do Monte Carlo, ale
to mnie zupe�nie nie interesuje
- odpowiedzia�a kobieta
otwieraj�c szeroko drzwi, czym
niedwuznacznie da�a do
zrozumienia, �e zar�wno naj�cie,
jak i rozmow� uwa�a za
sko�czone.
Glasgow,
29 grudnia 1908 roku
- Nazwisko Slater jest,
oczywi�cie, fa�szywe. Naprawd�
ten cz�owiek nazywa si� Oskar
J�zef Leschziner. Urodzi� si� w
Opolu w latach siedemdziesi�tych
ubieg�ego stulecia. Przed
doj�ciem do wieku poborowego
przyjecha� do Anglii i tu
w�a�nie przybra� nazwisko
Slater. W�drowa� po Wyspach, a
nawet by� w Ameryce.
Gordon z dum� referowa�
zdobyte informacje. Ord i Trench
s�uchali go z widocznym
zainteresowaniem. Nadintendent,
rozsiad�szy si� wygodnie w
najwspanialszym meblu swego
gabinetu, ogromnym pluszowym
fotelu, spogl�da� to na
tokuj�cego detektywa, to na
pomocnika policji, kt�ry
sprawia� wra�enie, jakby
podawane przez Gordona
informacje nie by�y dla niego
zaskoczeniem. Zachowanie Trencha
irytowa�o Orda, ale p�ki co
musia� po�wi�ci� ca�� uwag�
relacji Gordona.
- Jakie� by�y powody tych
w�dr�wek?
- Pow�d by� w�a�ciwie tylko
jeden: pieni�dze.
- No tak, tego mo�na si� by�o
spodziewa�. I jak je zdobywa�? -
pyta� dalej nadintendent.
Bezczelny wyraz twarzy
Trencha, kt�ry - zamiast s�ucha�
z pokor� i podziwia� starszego
koleg� - kiwa� co chwila g�ow�,
jakby potwierdza� prawdziwo��
s��w Gordona, coraz bardziej
wyprowadza� Orda z r�wnowagi.
Ale na rozpraw� z Trenchem
przyjdzie jeszcze czas.
- Leschziner vel Slater
wyspecjalizowa� si� w zak�adaniu
klub�w gier hazardowych, kt�re
ukrywa� pod szyldem organizacji
sportowych.
- Prosz�, prosz�.
- W roku 1902 o�eni� si�, ale
wkr�tce nast�pi� rozw�d. Slater
zwi�za� si� z niejak� Andr~ee
Junio Antoine i zamieszka� z ni�
w Londynie. Na pocz�tku
listopada bie��cego roku
przyjechali do Glasgow,
przywo��c ze sob� s�u��c� o
nazwisku Katarzyna Schmalz.
Dw�ch nazwisk by�o mu za ma�o,
tote� zacz�� u�ywa� trzeciego:
Anderson. Nie m�g� si� tak�e
zdecydowa� co do wykonywanej
profesji. Raz przedstawia� si�
jako dentysta, a raz jako
handlarz szlachetnych kamieni.
- Sz