9163
Szczegóły |
Tytuł |
9163 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9163 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9163 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9163 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Drzewi�ski & Jacek Inglot
Czas prezydenta
Z tak trywialn� rzecz� jak maszyna czasu mo�na zrobi� doprawdy niewiele. Z szeregu oczywistych zastosowa� mo�na wymieni�: - spekulacj� z�otem, wykorzystuj�c� r�nic� w cenie kruszcu mi�dzy czasami Dioklecjana a epok� Karola Wielkiego (a w og�le to chronohandel ma przysz�o��, na przyk�ad import zdrowej �ywno�ci prosto z Edenu);
- zabicie w�asnego dziadka (tylko po co, skoro jest tyle innych, prostszych i przyjemniejszych sposob�w na samob�jstwo);
- mo�liwo�� sprawdzenia, jak to naprawd� b�dzie z tymi Morlokami.
Ale przede wszystkim ka�dy cz�owiek z g�ow� na karku zaj��by si� poprawieniem i uzupe�nieniem w�asnego �yciorysu - np. m�g�by nakopa� wreszcie synowi s�siada, temu wrednemu typowi, kt�ry w wieku lat czterech sypa� mu w przedszkolu piasek do budyniu. Albo przespa� si� z jego seksown� mamusi�. Sprawa by�aby naprawd� bardzo prosta, gdyby nie ten cholerny zwi�zek przyczynowo-skutkowy, o kt�rym wszyscy tak ch�tnie zapominaj�, a je�li nawet pami�taj�, to maj� go gdzie�. Albowiem, jak powiada ka�de vademecum chronopodr�nika, skutki wywo�anych w przesz�o�ci zmian zwykle goni� za sprawc� i �api� go za ty�ek w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i czasie. Dlatego, jak powiadali staro�ytni, respice finem, czyli uwa�aj na koniec! Czas to nie zabawka dla rozkapryszonych bachor�w - a tym bardziej dla zadufanych w sobie ameryka�skich milioner�w, kt�rzy s�dz�, �e mo�na go wykiwa� jak urz�d podatkowy.
Z Cotton Avenue skr�cili do starego city, niegdy� centrum Torrington, a teraz slumsu, zabudowanego ruderami z lat pi��dziesi�tych. Zapada� ju� zmierzch i wysokie, szare �ciany czynszowych kamienic zlewa�y si� w jednolity mur, podziurawiony czarnymi otworami po wybitych oknach. Skr�cili w lewo i wjechali w spl�tany labirynt ciasnych uliczek, zawalonych dawno niesprz�tanymi �mieciami i kartonowymi domkami bezdomnych. Hammer nie lubi� pl�ta� si� po takich okolicach.
- Po�piesz si� - warkn��. - Zaraz b�dzie ciemno, a tu nie ma o�wietlenia.
- Obawiam si�, sir, �e si� zgubili�my - odpar� kierowca. - Chocia�... Jaki tam jest dok�adny adres?
Hammer zajrza� do gazety.
- 147 King Cross.
- No to chyba tutaj. - Kierowca uruchomi� obrotowy reflektor i smuga �wiat�a pad�a na p�at sczernia�ego tynku z resztk� tablicy. - Wygl�da na to, �e to brama obok. Czy mam i�� z panem, sir?
- Nie trzeba - odpowiedzia� Hammer i energicznie wyskoczy� z wozu. Odetchn�� g��boko wieczornym powietrzem i skrzywi� si� z niesmakiem - przyzwyczajony do klimatyzacji nos s�abo znosi� zapach zapchanych rynsztok�w. Spojrza� w kierunku wskazanej przez kierowc� bramy. Z klatki schodowej dostrzeg� blade �wiat�o, majacz�ce gdzie� w ko�cu korytarza. Szed� powoli, rozgl�daj�c si� podejrzliwie i rozgniataj�c le��ce na pod�odze skorupy. Dotar� do bia�ych drzwi z ob�a��c� farb� - by�y uchylone, to stamt�d pada�o �wiat�o. Pchn�� je lekko czubkiem buta.
W �rodku, w obskurnym pokoiku, wytapetowanym starymi ok�adkami �Nature�, pod go�� �ar�wk� siedzia� przy stole zaro�ni�ty facet w �rednim wieku i gapi� si� sm�tnie na opr�nion� do po�owy butelk� taniej whisky. Cuchn�o od niego wielodniowym pija�stwem.
- Je�li chcesz forsy, to �le trafi�e� - odezwa� si�, nie patrz�c na Hammera. - Mam przy sobie ze trzy dolce, a i to zamierzam przepi�.
- Czy pan Harvey Schmidt?
- M�wi�em ju�, �e nie mam forsy! - rykn�� cz�owiek, nazwany w�a�nie Schmidtem, i �ykn�� z brudnej szklanki. - Odpieprz si�!
- Czy to pan da� ten anons: Poszukuj� sponsora do maszyny czasu, Harvey Schmidt, 147 King Cross?
- Mo�e - burkn�� Schmidt i si�gn�� po butelk�. Gdy sobie nalewa�, r�ka mu dr�a�a jak delirykowi. - Ale nic nie pami�tam, by�em chyba w trzy dupy pijany. A zaraz b�d� pijany w cztery dupy. I co ty na to?
Hammer przytrzyma� mu r�k� ze szklank�.
- Chc� to od pana kupi�. Jestem Richard Hammer.
Schmidt gwa�townie zamruga� i wreszcie spojrza� wprost na przybysza. Jego ma�lane oczy sta�y si� nagle trze�we i czujne.
- ...No i jak zacz��em to g�osi�, to ani si� obejrza�em, jak mnie wylali z Harvardu. Potem pr�bowa�em w MIT-cie, ale tam posz�o jeszcze gorzej, faceci zabili mnie �miechem i sam musia�em zrezygnowa�. Poradzono mi, �ebym zabra� si� do science fiction. Niestety, nie mam za grosz zdolno�ci literackich. Przez jaki� czas cha�turzy�em w jednym college�u, a� zebra�em troch� forsy na podstawowy sprz�t. A poniewa� musia�em si� oprze� na starych gratach z demobilu, to w par� chwil by�o zwarcie i wszystko mi trzasn�o, dokumentnie. Na koniec wyrzucono mnie z mieszkania za spowodowanie gro�nego po�aru, a jakby tego nie by�o dosy�, kto� w college�u wyw�cha� moj� afer� w Harvardzie i wylecia�em za szerzenie szarlatanerii. Od tej pory by�em kompletnie sko�czony, wilczy bilet, �adnej pracy w zawodzie, co najwy�ej sprz�tanie ulic, nie m�wi�c o godziwym sponsorze. M�g� mnie uratowa� cud albo taki wariat jak ty. Dzi� wieczorem to ju� bym chyba...
- No ju� dobrze - mrukn�� Hammer, w g��bi ducha nieznosz�cy filantropii. - Ale nadal nie rozumiem, na czym to polega.
- Nic prostszego! Wyobra� sobie strumie� wody z p�ywaj�cym na niej korkiem. Woda to czas, korek to ty. Normalnie p�yniesz z pr�dem, z jednakow� pr�dko�ci� co czas i woda. Wystarczy jednak wyci�gn�� r�k� i zatrzyma� korek - wtedy stoisz w miejscu, ale wzgl�dem wody i c z a s u cofasz si�. Jak d�ugo b�dziesz trzyma� palec, o taki odcinek czasu zostaniesz w tyle. Wystarczy teraz cofn�� palec, a znowu pop�yniesz r�wno z pr�dem - wody i czasu. Opracowana przeze mnie teoria zwartego pola czasoprzestrzennego jest w�a�nie tym wyci�gni�tym z otch�ani palcem Bo�ym, kt�ry zatrzyma dla nas korek na rzece czasu...
Ponownie Hammer zobaczy� si� ze Schmidtem na placu budowy, kilkadziesi�t mil za Louisville, przy drodze numer 64. By�a to obszerna, ogrodzona i dobrze strze�ona parcela, po�o�ona w ustronnym zakolu Blue River. Wynalazca nie marnowa� czasu i zd��y� ju� postawi� wi�kszo�� zaplanowanych obiekt�w. Robotnicy pod jego fachowym okiem ko�czyli w�a�nie monta� g��wnego generatora. Hammer z rezerw� popatrzy� na rosn�c� w oczach ogromn� kopu��, pod kt�r� stan�� - kosztowa�a go dodatkowo milion dolar�w. I nie by� to bynajmniej ostatni wydatek.
- My�l�, �e w�asna stacja transformatorowa jest nam jednak niezb�dna - t�umaczy� mu cierpliwie Schmidt. - Generator potrzebuje ogromnych ilo�ci energii i jej zakup z jednego tylko �r�d�a wzbudzi mas� niepotrzebnych pyta�. Od razu si� zorientuj�, �e nie produkujemy tutaj pi�eczek pingpongowych. Lepiej skorzysta� z kilkunastu niezale�nych dostawc�w. No, chyba �e nie zale�y ci na dyskrecji...
- Niech ci b�dzie - powiedzia� poirytowany Hammer, wyci�gaj�c ksi��eczk� czekow�. Nie znosi� tego jajog�owego g�gania. - Ile?
P�niej, ju� pogodzeni, popijali razem nad brzegiem rzeki, podziwiaj�c, tak wys�awiany w turystycznych folderach, zmierzch nad Blue River. Schmidt rozkoszowa� si� smakiem wy�mienitej szkockiej brandy, a Hammer ponuro patrzy� w wod�. Si�gn�� po kamyk i rzuci� go w nurt.
- Cz�sto, gdy by�em ma�y, rodzice przyje�d�ali tu na piknik - powiedzia� jakby bez zwi�zku. - Woda by�a wtedy czystsza.
- Jeste� z tych stron? - zainteresowa� si� Schmidt.
- Dok�adnie z Louisville. Tak jak i on.
- Kto?
Hammer si�gn�� po swoj� szklank� i wychyli� j� do dna. Potem wyci�gn�� z kieszeni srebrn� papiero�nic� i wyd�uba� ze �rodka r�cznie skr�conego papierosa. Zapali�, a Schmidta dolecia� zapomniany od studenckich czas�w zapach.
- Palisz trawk�? - spyta� zaskoczony.
- Tak, troch�, taki nawyk od czas�w szkolnych. S�uchaj, Harvey, czy zastanawia�e� si�, po kiego licha potrzebna mi ta maszyna czasu? Jak my�lisz, po co mi to cholerstwo?
- Nie wiem. Wariat�w nie pyta si� o motywacje. Wariat to wariat i koniec. - Schmidt wzruszy� ramionami i si�gn�� po butelk�. Wola� za bardzo nie wnika� w motywacj� szalonego milionera - a nu� by si� rozmy�li�? Hammer szybko podstawi� swoj� szklank�, wida� lubi� podeprze� trawk� drinkiem.
- Obawiam si�, �e m�j psychoanalityk by si� z tym nie zgodzi�. Poza tym ja mam motyw, Harvey.
Schmidt nic na to nie odpowiedzia� i zaj�� si� swoj� brandy. Zapowiada�o si� na d�u�sze zwierzenia.
- Nigdy nie by�em dobrym dzieckiem, Harvey, takim, kt�rym mo�na si� pochwali� na rodzinnych konwentyklach. W rodzinie od pocz�tku mnie nie lubiano i faworyzowano moj� m�odsz� siostr� - odk�d tylko ta ma�a suka si� urodzi�a. Co gorsza, by�em nie najlepszym uczniem, co �ci�ga�o na mnie dodatkowe gromy ze strony ojca, po kt�rym, wedle rodzinnej tradycji, mia�em odziedziczy� lekarsk� praktyk�. Kompletny g��b raczej nie m�g� tego zrobi�. Ale to wszystko nic, �cierpia�bym, gdyby nie on!
- Co za �on�? - spyta� zaciekawiony Schmidt.
- Chodzili�my razem do jednej ze szk� w New Albany - ci�gn�� dalej Hammer, jakby nie s�ysz�c pytania. - Wystarczy�o na niego popatrze� i ju� robi�o si� niedobrze. Pyzata, t�usta morda, osadzona na osobliwie cienkiej szyi i cherlawym torsie. Dalej t�usty ty�ek i kacze nogi. Wygl�du dope�nia�y okulary i myszkuj�cy wzrok donosiciela. Albowiem, trzeba ci wiedzie�, Samuel by� prymusem. W sumie ma�a jeszcze bieda, ale, niestety, by� prymusem, kt�rego stawiano mi za wz�r. A mnie si� rzyga� chcia�o, kiedy na niego patrzy�em. Nienawidzili�my si� serdecznie. Robi�em wszystko, aby by� innym ni� on. Fanatycznie kocha�em sport, poniewa� tu Samuel by� nikim. Za to wsz�dzie indziej zbiera�em a� mi�o. Do dzi� �ni� mi si� koszmary o tym, jak to stoj� bezradnie przy tablicy i widz� przed sob� okr�g�e oblicze Samuela, jak otwiera usta i podpowiada bezg�o�nie, a ja wyt�am s�uch do granic wytrzyma�o�ci, chocia� wiem, �e ten skurwysyn tylko otwiera usta jak ryba i nic nie us�ysz�...
Hammer wstrz�sn�� si� na to wspomnienie. Nale�a� niew�tpliwie do tych wdzi�cznych uczni�w, kt�rym upi�r szko�y nie dawa� spokoju nawet w przed�miertnych majakach.
- W desperacji zupe�nej wpad�em w mani� bycia za wszelk� cen� kim� innym, takim antyprymusem. Przeklina�em, wszczyna�em b�jki, obra�a�em kole�anki, pr�bowa�em nawet kra��. W rezultacie zosta�em w szkole czarn� owc� numer jeden. Zdecydowano si� przyda� mi kuratora spo�r�d uczni�w - jak my�lisz, kogo? Oczywi�cie jego. Musia�em razem z nim odrabia� lekcje i chodzi� na k�ka pozaszkolne. Ten skurwiel by� prezesem Ko�a Mi�o�nik�w Staro�ytno�ci. Tam dopiero dostawa�em za swoje - czu�em si� jak debil w�r�d tych dwunastoletnich m�drali, czytaj�cych ju� Tacyta. Samuel kr�lowa� za sto�em prezydialnym i jowialnie mnie pociesza�, podczas gdy jego �wi�skie oczka b�yszcza�y z uciechy. Nareszcie mnie dopad�!
Oczywi�cie nie wytrzyma�em i uciek�em - inaczej bym go chyba zat�uk�. Czas jaki� w��czy�em si� po �rodkowym Zachodzie, a� wyl�dowa�em w Teksasie, przy nafcie. Tam zacz��em ostro pogrywa� w pokera i mia�em po prostu fantastyczne szcz�cie. Wygrane umie�ci�em w akcjach i zacz��em nimi spekulowa�. Udawa�o si� i forsa mno�y�a si� jak kr�liki. Kiedy dobi�em do pierwszego melona, Samuel zosta� senatorem z Kentucky. - Hammer prychn�� z pogard�. - Ju� nigdy nie by�em normalnym facetem, Harvey. Ka�dy m�j sukces okrasza�a fotografia u�miechni�tego Samuela, siadaj�cego na coraz to nowszej, wy�szej grz�dzie w Waszyngtonie. Kiedy �ciga� mnie prokurator z podejrzenia o nielegalne transakcje, on rzuca� Senat na kolana swoimi b�yskotliwymi przem�wieniami, wzorowanymi na mowach Cycerona. Mnie wtedy prasa nazywa�a �brudnym milionerem� - nim za� zachwyca�a si� z powodu jego koncepcji politycznych, odwo�uj�cych si� do starorzymskich cn�t i uniwersalnej kultury Zachodu. Zale�nie od okoliczno�ci pozowa� na m�odego Augusta albo Katona... S�uchaj, Harvey, nienawidz� tego skurwysyna! - krzykn�� z rozpacz�.
- Chwileczk�... - Schmidtowi, zrazu pora�onemu tragizmem tego wyznania, co� wreszcie zacz�o �wita� w g�owie. - Czy to aby nie jest...?
- ...Samuel Trask, prezydent Stan�w Zjednoczonych.
Wrota hali uchyli�y si� i do �rodka wjecha� szary buick rocznik 1952, w zupe�nie przyzwoitym stanie. Siedz�cy za kierownic� technik ustawi� go dok�adnie w �rodku czarnej elipsy, wyznaczaj�cej granice pola przenosz�cego. Sam Schmidt z mikrometrem w r�ku sprawdza� po raz kolejny ustawienie szerokich paszcz ko�c�wek emisyjnych grawiczasowego generatora - nie ufa� komputerowym skanerom. Drobna niedok�adno�� mog�a spowodowa� rozmazanie samochodu (r�wnie�, ma si� rozumie� kierowcy) na przestrzeni kilkudziesi�ciu, a mo�e i kilkuset lat. A rzecz sz�a o precyzyjne wyl�dowanie 4 kwietnia 1956 roku.
Schowa� mikrometr i podszed� do samochodu, kt�ry w�a�nie ko�czyli przygotowywa� technicy. Sprawdzi�, czy s� wszystkie baga�e, potem zerkn�� na tablic� kontroln� urz�dzenia powrotnego. Wygl�da�o na to, �e niczego nie przeoczy�. Do baraku wszed� Hammer. Wprost tryska� dobrym humorem.
- Jak idzie? - zagadn�� beztrosko, podaj�c jednocze�nie wynalazcy oklejony ta�m� pakiet. - Tu masz ksi��k�, o kt�rej ci m�wi�em. S�dz�, �e mo�e si� przyda�.
- Dobrze - odpar� Schmidt, ale bez zbytniego entuzjazmu w g�osie. - Czy nadal chcesz to zrobi�?
Hammer popatrzy� na niego, jakby zdziwiony, �e wci�� mo�na go podejrzewa� o jakiekolwiek skrupu�y. Na pewno nie skrupu�om zawdzi�cza� roczny doch�d w wysoko�ci stu milion�w dolar�w.
- Masz jakie� zastrze�enia?
- Nie, ale na pewno dobrze wszystko zrozumia�e�? Planowana przez ciebie ingerencja w czasie mo�e mie� naprawd� nieprzewidziane skutki. Na przyk�ad mo�esz umrze� albo sta� si� zupe�nie kim� innym. Ten �wiat b�dzie inny - a mo�e nie b�dzie go wcale.
Milioner u�miechn�� si� cynicznie i wyci�gn�� papierosa. Zapali� i zaci�gn�� si� g��boko. W oczach zamigota�o mu co� zimnego, fanatycznego.
- Wiem, brachu. I, prawd� m�wi�c, mam to gdzie�. Interesuje mnie tylko jedno - �eby ten skurwiel wyl�dowa� w rynsztoku. Tobie te� przecie� chodzi o jedno - podr� w czasie... z kt�rej nie wiesz, czy wr�cisz. Nie wiem, w czym problem.
Schmidt nie dyskutowa� wi�cej, dalsza perswazja by�a marnowaniem czasu - nerwowo zerkn�� na zegar, odliczaj�cy czas do momentu przerzutu: zosta�o niespe�na pi�� minut. Nie zwlekaj�c, wsiad� do samochodu i po raz ostatni sprawdzi� wska�niki - wszystkie panele p�on�y �agodnym, zielonym �wiat�em. In�ynier z o�rodka kontroli poinformowa� go o zebraniu dostatecznej ilo�ci mocy. Zacz�� odliczanie. Technicy zeszli z pola przerzutu i schowali si� za antyradiacyjne os�ony.
- Harvey - Hammer, zupe�nie nieprzej�ty stanem gotowo�ci, pochyli� si� nad otwartym oknem buicka i dmuchn�� mu w twarz dymem. - Postawi�em na twoj� uczciwo��. Zawarli�my umow�.
- Zgadza si� - burkn�� Schmidt. - Dotrzymam jej. A teraz st�d spieprzaj.
Syreny rykn�y trzykrotnie i hal� zala�o pulsuj�ce czerwone �wiat�o. In�ynier monotonnie odlicza� dalej - gdy powiedzia� �zero�, generator rozpocz�� prac� i wynalazca poczu� na ciele tysi�ce drobnych igie�ek - efektem ubocznym dzia�ania pola by� wzrost elektrostatyki. Kszta�ty powoli mi�k�y, rozp�ywaj�c si� jak lodowe figury. Nagle pociemnia�o mu w oczach i poczu� straszliw� senno��. A wi�c to tak, pomy�la�, zamykaj�c ci���ce o�owiem powieki. To jest �palec Bo�y�. A potem straci� przytomno��.
Hammer przewidzia� w�a�ciwie wszystko, pr�cz jednego drobiazgu: w roku 1956 wzd�u� Blue River nie by�o �adnej drogi. W rezultacie straci� p� dnia na przebijanie si� przez nadrzeczne chaszcze do asfaltowej szosy, ��cz�cej New Albany z Huntingburgiem - buick s�abo spisywa� si� w roli landrovera. O ma�o nie sp�ni� si� przez to na rozmow� z dyrektorem New Albany City School. Z�apa� faceta w chwili, kiedy ten w�a�nie opuszcza� szko��. By� to ma�y, �ysiej�cy staruszek o manierach z epoki �rodkowego Roosevelta. Schmidt pokaza� mu, wyci�gni�ty przez ludzi Hammera z archiwum, numer �Louisville Chronicles�, z zaznaczonym og�oszeniem o poszukiwaniu przez szko�� fizyka. Staruszek zaprosi� go do gabinetu na rozmow�. D�ugo i nieufnie ogl�da� jego nauczycielsk� licencj�, wydan� w 1948 roku, nad kt�r� tak ci�ko pracowa� jeden z czo�owych fa�szerzy dokument�w z Chicago.
- A wi�c chcia�by pan u nas pracowa� - zagai� uprzejmie dyrektor. - To �wietnie, naprawd� �wietnie. A gdzie pan pracowa� do tej pory? - mia�o to by� w jego mniemaniu podchwytliwe pytanie.
Schmidt z kamienn� twarz� wyci�gn�� za�wiadczenie, informuj�ce, �e on, Harvey Schmidt, przez ostatnie cztery lata pracowa� w szkole w Memphis i �e sz�o mu �wietnie. Staruszek pokiwa� z uznaniem g�ow�.
- To dlaczego pan tam dalej nie pracuje? - To mia�o by� kolejne podchwytliwe pytanie. Schmidt u�miechn�� si� z rozbawieniem. T� legend� wa�kowali z Hammerem prawie tydzie�.
- Wie pan, t� szko�� przekszta�cili w zak�ad eksperymentalnej hodowli geniuszy. Mnie to nie odpowiada�o. Wol� tradycyjne metody.
- Tak, rozumiem. - W g�osie staruszka wyczu� co� na kszta�t aprobaty. - Te reformy nas zniszcz�. A przecie� klasyczne metody Deweya s� tak skuteczne. Je�li za� chodzi o pana, to zobacz�, co da si� zrobi�.
Wszystko posz�o jak po ma�le; mia� zacz�� od poniedzia�ku. Dosta� na pocz�tek cztery klasy z elementarnym kursem fizyki. W spisie poruczonych sobie uczni�w nie znalaz� Traska ani Hammera, po d�u�szym namy�le doszed� jednak do wniosku, �e nie powinien specjalnie stara� si� o przydzielenie ich klasy - mog�oby to wzbudzi� niepotrzebne zainteresowanie. Spraw� nale�a�o rozwi�za� inaczej, subtelnie i dyskretnie. Doskonale wiedzia�, po jak kruchym st�pa lodzie.
Ch�opc�w zauwa�y� dopiero na szkolnym dziedzi�cu, w czasie jednej z pauz. Od razu wpad� mu w oko wysoki nastolatek o ponurym wejrzeniu, z agresywnie wysuni�t� szcz�k� - by� bardzo podobny do doros�ej wersji Hammera. Sta�, oparty o �cian�, i z cynicznym u�mieszkiem obserwowa� panuj�cy na podw�rzu rozgardiasz. Raz tylko, gdy kto� przebieg� obok niego zbyt szybko, podstawi� mu od niechcenia nog�. S�dz�c po minie, by�a to dla niego najnaturalniejsza rzecz na �wiecie. Schmidt podziwia� to z niemym uznaniem - tak oto rodzi� si� kolejny ameryka�ski twardziel.
Za to Trask przodowa� moralnie - osobnik, dok�adnie odpowiadaj�cy opisowi Hammera, przechadza� si� dostojnie w�r�d grupek rozbawionej m�odzie�y, otoczony w�asnym k�kiem adorator�w (jak si� Schmidt domy�la�, z Ko�a Mi�o�nik�w Staro�ytno�ci), z uwielbieniem zas�uchanych w tre�ci, kt�re im mentorsko podawa�. Z ca�ej postaci bi�o nieprzyjemne, tryumfuj�ce prymusostwo. Schmidt pomy�la�, �e na dobr� spraw� nie ma si� co Hammerowi dziwi� - osobnik w rodzaju Traska m�g�by doprowadzi� do ostatecznej desperacji nawet �wi�tego Szymona S�upnika.
Kilka nast�pnych dni po�wi�ci� na uwa�ne obserwowanie Traska. Interesowa�o go zw�aszcza, co prymus porabia� po szkole. Nie by�o to nic szczeg�lnego. Po wyj�ciu z budy Trask wraca� do domu piechot�, po drodze wst�puj�c do ma�ego sklepiku, gdzie kupowa� sobie zawsze jakie� s�odycze - mi�o�� do czekolady odbija�a si� wyra�nie na jego wygl�dzie: brzucho mu p�cznia�o jak u kaczora Donalda.
P�niej zwiedza� dwie lub trzy ksi�garnie, gdzie d�ugo gmera� mi�dzy p�kami. Po czym, jak ka�dy grzeczny ch�opiec, udawa� si� prosto do domu i sp�dza� tam czas do wieczora, nigdzie ju� nie wychodz�c. Wyj�tkiem by�y dni, kiedy spotyka� si� ze swoimi wielbicielami z Ko�a Mi�o�nik�w Staro�ytno�ci. D�ugo wtedy przesiadywa� wraz z nimi w jednej z sal szkolnych, przemienionej na co� w rodzaju muzeum - �ciany obwiesza�y historyczne mapy, p�ki za� zawala�y dzie�a klasyk�w i gipsowe popiersia wodz�w i filozof�w. Jak zd��y� si� zorientowa� z paru przypadkowych rozm�w, ch�opcom tym wielce imponowa�a epoka klasyczna, z jej prostot� obyczaj�w oraz moraln� i fizyczn� t�yzn�. Gdyby s�dzi� po zachowaniu, Trask uwa�a� si� co najmniej za drugiego Scypiona. Sam Schmidt musia� przyzna�, �e jednak ch�opak ma pewn� doz� charyzmy. Umia� skupia� na sobie uwag�, zw�aszcza gdy dostojnie przemawia�, stylizuj�c si� na Cycerona.
Gdzie� po tygodniu obserwacji zdecydowa� si� na pierwszy krok - zgodny sk�din�d z sugestiami Hammera, kt�ry najch�tniej widzia�by karier� Traska, rozpoczynaj�c� si� od poprawczaka - i kt�rego� dnia poszed� za ch�opcem do sklepiku ze s�odyczami. Trask, jak mia� to w szkodliwym dla z�b�w i brzucha zwyczaju, kupi� sobie baton czekoladowy i, odwin�wszy cynfoli�, zacz�� go �apczywie po�era�. Schmidt, udaj�c zamy�lonego amatora s�odyczy, wszed� do sklepu, potr�caj�c Traska i jednocze�nie wsuwaj�c mu do kieszeni kurtki tabliczk� czekolady, kt�r� naby� w tym�e sklepie przedwczoraj. Ch�opak, zaj�ty niszczeniem batona, nic nie zauwa�y�. Schmidt zrobi� smutn� min� i ze znacz�cym westchnieniem opar� si� o lad� przed sprzedawc�.
- Ci�kie czasy - zagai� niezobowi�zuj�co. - Jak tak dalej p�jdzie, to komuni�ci i Murzyni za�atwi� nas na amen.
Sprzedawca, za�ywny jegomo�� o rumianej twarzy, przytakn�� bez przekonania. Widocznie nie bardzo wierzy� w czerwono-czarne niebezpiecze�stwo, co by�o dziwne, zwa�ywszy na wype�niaj�ce pras� rewelacje senatora McCarthy�ego. W USA roi�o si� od komunistycznych agent�w, liczniejszych, jak wynika�o z jego relacji, od niezwyci�onej Robotniczo-Ch�opskiej Czerwonej Armii.
- Popatrzmy na przyk�ad na m�odzie� - ci�gn�� dalej Schmidt. - Ot, cho�by na tego tu m�odzie�ca. Wygl�da na bardzo porz�dnego ch�opca, nieprawda�?
Sprzedawca znowu bez s�owa przytakn��, z nieco tylko wi�kszym przekonaniem. Pewnie zadzia�a� solidny wygl�d Traska. A przecie� senator ostrzega�, �e czerwony wr�g mo�e z powodzeniem imitowa� najbardziej prawomy�lnego Amerykanina.
- I dlatego nigdy by panu przez my�l nie przesz�o, �e to, tak porz�dnie wygl�daj�ce, dziecko zapewne od dawna systematycznie okrada pa�ski sklep. Dzisiaj widzia�em, jak zwin�� tabliczk� czekolady. Schowa� j� do kieszeni kurtki.
Stoj�cy za lad� jegomo�� zareagowa� na te s�owa sceptycznym u�miechem. Trask, jego najwierniejszy klient, wyra�nie nie pasowa� mu na kieszonkowca. No, mo�e gdyby by� czarnuchem - ale przecie� nie by�.
Schmidt kiwn�� na Traska, kt�ry zbli�y� si� z obaw�, najwyra�niej jeszcze niezorientowany w sytuacji. Schmidt z beznami�tn� min� wprawnego iluzjonisty si�gn�� do kieszeni ch�opca i ko�cami palc�w wyci�gn�� czekolad�. Po�o�y� j� przed os�upia�ym sprzedawc� i, zanim ten zd��y� otworzy� usta, demonstracyjnie opu�ci� zgromadzenie, zostawiaj�c reszt� surowemu ameryka�skiemu poczuciu sprawiedliwo�ci.
Trask pokaza� si� w szkole dopiero po trzech dniach. Min� mia� niet�g� i jako� tak unika� swoich sta�ych �cie�ek. Wie�� gminna nios�a, �e sklepikarz zrezygnowa� z oskar�enia w zamian za hojny czek od jego ojca. S�dz�c po spuchni�tej g�bie ch�opaka, rodzic odpowiednio mu podzi�kowa� za ten niespodziewany wydatek. Teraz, zgodnie ze scenariuszem Hammera, Schmidt wpl�ta� go w dwie ma�e szkolne afery, kradzie�e drobnych sum, dawanych przez rodzic�w dzieciom na zakup drugiego �niadania, po czym zdecydowa�, �e na razie wystarczy. Wie�� o Traskowym ataku kleptomanii zatacza�a coraz szersze kr�gi - ch�opak obrywa� solidnie po uszach i wydawa� si� by� gotowym do drugiej fazy operacji, opartej na wykorzystaniu jego antycznych zainteresowa�. W trzecim tygodniu swego pobytu w szkole Schmidt przydyba� go, wracaj�cego ze szko�y do domu.
Nie zosta� rozpoznany - w sklepie wyst�powa� w peruce i okularach, poza tym m�wi� zmienionym g�osem. Mimo to Trask patrzy� na niego krzywo, prze�ywaj�c najwidoczniej g��boki kryzys zaufania do �wiata i ludzi. Schmidt u�miechn�� si� szeroko i powiedzia� dobrotliwie:
- S�ysza�em, �e masz k�opoty, ch�opcze.
Trask milcza� i patrzy� na niego spode �ba. Wiedzia�, �e ma do czynienia z nowym nauczycielem i prymusowski odruch nakazywa� mu pos�usze�stwo wobec szkolnej zwierzchno�ci.
- Wydaje mi si�, �e wiem, w czym problem - ci�gn�� Schmidt. - To g�upi figiel Hermesa.
Ch�opak drgn�� i zdumiony wytrzeszczy� oczy.
- Hermesa? - spyta� niepewnie.
- Albo Merkurego, wedle rzymskiej nomenklatury. Musia�e� mu, ch�opcze, zdrowo podpa��. B�g ten nie lubi zw�aszcza skar�ypyt�w. - Schmidtowi obi�o si� o uszy, �e Trask uwa�a� za punkt honoru regularnie donosi� na nie do�� moralnych koleg�w, takich jak na przyk�ad Hammer.
Potencjalna ofiara patrona kupc�w i z�odziei w milczeniu trawi�a te rewelacje. Nie wygl�da�a na specjalnie przekonan�. Trask w zamy�leniu tar� puco�owaty policzek, zerkaj�c podejrzliwie na Schmidta. Ani chybi podejrzewa�, �e robi si� go w balona.
- Ale przecie� to wszystko bajki. Nie by�o �adnych bog�w.
- Mo�e bajki, a mo�e nie. A w Sybill� te� w�tpisz?
- No, jakby tu powiedzie�... Historycznie rzecz bior�c... - mamrota� Trask, wyra�nie skonsternowany. Zdania autor�w antyku i historyk�w na temat fizycznego istnienia b�d� nieistnienia owej s�ynnej wieszczki by�y nad wyraz podzielone i sprzeczne. Schmidt postanowi� wykorzysta� ten poznawczy dysonans i p�j�� za ciosem.
- Sam wi�c widzisz, �e nie mo�na nic powiedzie� na pewno. Panta rhei, wszystko jest wzgl�dne. Czyta�e� �Opis obyczaj�w za czas�w Kaliguli� Edwarda Stone�a?
- Nie - odpar� Trask. Nie m�g� tego czyta�, poniewa� owa zacna ksi��ka mia�a zosta� napisana za czterdzie�ci lat. By� to prezent z przysz�o�ci dla Traska od Hammera - fabularyzowana opowie�� o przygodach jednego z dworzan Kaliguli, o ciekawych, zdaniem Schmidta, walorach poznawczych i wychowawczych, zw�aszcza dla kandydat�w na sadyst�w. Wyci�gn�� gustownie oprawion� ksi��k� i poda� j� Traskowi.
- Opisano w niej podobn� do twojej histori�. Znajdziesz tu te� spos�b na uwolnienie si� od z�owrogiego fatum.
Po minie ch�opaka by�o wyra�nie wida�, �e uwa�a to wszystko za sko�czon� bujd�, ale ksi��k� wzi��. Schmidt zdecydowa�, �e obiekt wymaga jednak dalszej obr�bki.
W ci�gu nast�pnego tygodnia uda�o mu si� wrobi� nieszcz�nika w dwie kolejne kradzie�e kieszonkowe i pr�b� uprowadzenia samochodu. W�z oczywi�cie gwizdn�� sam, a Traska po prostu porwa�, osza�amiaj�c go przedtem gazem. Zostawi� ch�opaka w zatrza�ni�tym samochodzie i z rozbawieniem p�niej obserwowa�, jak wyci�ga go policja. Gliniarze zachodzili w g�ow�, jakim cudem nie maj�cy poj�cia o prowadzeniu wozu ma�olat zajecha� tak daleko, blisko trzydzie�ci mil od miejsca kradzie�y. Trask nic nie m�wi� - widocznie wreszcie zacz�� wierzy� w kl�tw�. Zw�aszcza �e zrozpaczony ojciec zagrozi� mu natychmiastow� wycieczk� do zak�adu karnego dla m�odocianych. Jego presti� w szkole znikn�� bez �ladu - jedynie grupka fan�w od staro�ytno�ci dochowywa�a mu wierno�ci, co wywo�ywa�o zrozumia�e zaniepokojenie dyrektora szko�y: wola�by raczej, aby czym pr�dzej dymisjonowali Traska ze stanowiska przewodnicz�cego. Nic bowiem tak nie k�uje w oczy, jak wytarzana w b�ocie cnota.
Zgodnie z przewidywaniami Schmidta, Trask zg�osi� si� do niego nast�pnego dnia po incydencie z samochodem. By�y prymus twarz mia� opuchni�t� bardziej ni� zwykle i nos spuszczony na kwint�. Ostatnie wypadki da�y mu nie�le w ko��. Pod pach� trzyma� �Opis obyczaj�w...�
- Tu jest napisane - zacz�� - �e ten facet z�o�y� w ofierze czterdzie�ci baran�w, zanim Merkury zdj�� z niego kl�tw�. Sk�d ja wezm� czterdzie�ci baran�w?!
Schmidt zarechota� w duchu - Trask po�kn�� przyn�t�. Wymy�lona przez Hammera intryga wyra�nie nabiera�a tempa.
- My�l�, �e wa�na jest sama liczba czterdzie�ci - odpar�, niedbale ogl�daj�c paznokcie. - Skoro nie sta� ci� na barany, to chyba mog� by� kr�liki. Merkury zrozumie sytuacj�.
Ch�opak nadal nie wygl�da� na zachwyconego - patrzy� ponuro na pod�og� i tragicznie si�ka� nosem.
- Czterdzie�ci kr�lik�w to te� du�o - wymamrota�. - Nie dam rady.
- A od czego masz przyjaci�? - podda� �yczliwie Schmidt. - Zr�bcie to razem. Na pewno co� wymy�licie.
Trask nic nie odpowiedzia� i wyszed� z pokoju. Godzin� p�niej Schmidt widzia�, jak gor�czkowo naradza� si� ze swoj� gwardi� od staro�ytno�ci. Widocznie doszli do jakich� wsp�lnych ustale�, poniewa� ca�� paczk� ruszyli ku peryferiom miasta. Nawet nie musia� si� domy�la�, po co.
Mimo i� Hammer stanowczo zabroni� mu ingerowa� w �ycie swojej m�odocianej wersji, Schmidt nie m�g� si� powstrzyma� od bodaj wyrywkowej obserwacji. Z niejakim zdziwieniem stwierdzi�, �e pogn�bienie Traska wp�yn�o na przysz�ego (na razie) milionera w zdumiewaj�cy spos�b. Czo�owy kontestator przesta� si� raptem boczy� na ca�y �wiat, przeciwnie, zacz�� by� bardzo towarzyski, wr�cz uczynny, podci�gn�� si� nawet w nauce, czym wywo�a� spor� konsternacj� w gronie pedagogicznym, kt�re spisa�o go ju� na straty. Schmidt nawet troch� si� obawia�, czy aby kariera lokalnego doktorka nie b�dzie w przypadku Hammera ponownie aktualna. Mia� jednak nadziej�, �e przyrodzone instynkty wezm� w ko�cu g�r� i, tak czy siak, z powrotem zejdzie on ze �cie�ki cnoty. W innym przypadku zbudowanie w przysz�o�ci maszyny czasu sta�oby pod du�ym znakiem zapytania. Nie s�dzi�, aby po raz drugi zdo�a� trafi� na podobnego wariata.
Nast�pnego dnia w szkole wybuch� regularny skandal. Wszyscy z podnieceniem opowiadali o wyczynach Traska i jego bandy. Wedle pierwszych i niepe�nych relacji, Trask wraz z cz�ci� cz�onk�w Ko�a Mi�o�nik�w Staro�ytno�ci dokona� potajemnego najazdu na gospodaruj�cego nieopodal New Albany farmera nazwiskiem Johnson (kt�rego akurat nie by�o w domu) - ch�opcy rozbili jego kr�likarni�, zar�n�y kilkadziesi�t nieszcz�snych zwierz�t, po czym, rozpaliwszy wielkie ognisko, spalili w nim kr�licze trupy. Kiedy Johnson przyjecha� do domu, jego zdumionym oczom ukaza� si� widok kilkunastu umazanych krwi� ma�olat�w, odprawiaj�cych wok� ogniska dziwaczne egzorcyzmy. Sp�oszeni, rzucili si� do ucieczki i rozbiegli po okolicy. Samego Traska od tamtej pory nikt wi�cej nie widzia�.
Schmidt uzna�, �e jego misja dobieg�a ko�ca. Traskowi prorokowa� w przysz�o�ci pracowit� odsiadk� w Alcatraz czy w innym r�wnie przyjemnym zak�adzie renowacji cn�t obywatelskich. Hammer powinien by� zadowolony - dotrzyma� swojej cz�ci umowy. Pozostawa�o wr�ci� do przysz�o�ci i wyegzekwowa� od milionera honorarium, czyli sam� maszyn� czasu. Od dawna mia� ochot� zobaczy�, jak budowano piramid� Chefrena. Zawsze te� intrygowa�a go historia z wie�� Babel, nie wspominaj�c o odpowiedzi na sakramentalne pytanie, czy Salomon spa� w ko�cu z kr�low� Saby.
- Dobra. Z tym ostatnim to by� �art - powiedzia� do swojego odbicia w �azience hotelowej toalety, kt�re spojrza�o na niego, jakby sugeruj�c wizyt� u jakiego� lekarza, na przyk�ad doktora Hammera seniora.
Chcia� si� wyprowadzi� z wynaj�tego pokoju jeszcze tego samego dnia. W czasie pakowania wpad� mu w r�ce kawa�ek gazety, przywiezionej z przysz�o�ci; zawsze wszystko owija� w gazety, kt�ry to zwyczaj przej�� od swego dziadka, Hermana Schmidta, starego i oszcz�dnego Prusaka z Kr�lewca. W oczy rzuci� mu si� nag��wek: Milioner w potrzasku? i dalsze wybite t�ust� czcionk� rozwini�cie: Prokuratura generalna wznowi�a dochodzenie przeciwko Dickowi Hammerowi. Prezydent Trask obiecuje osobi�cie dopilnowa� sprawy. Z zamieszczonego ni�ej tekstu wynika�o, �e prokuratura jest na tropie dowod�w, niezbicie �wiadcz�cych o zajmowaniu si� przez Hammera praniem brudnych, pochodz�cych z handlu narkotykami, pieni�dzy. Wedle wst�pnych oblicze� obraca� trzeci� cz�ci� aktyw�w rodzin nowojorskich!
Schmidt u�miechn�� si� pod nosem - motywy dzia�ania Hammera nie by�y zatem tak irracjonalne, jak to usi�owa� przedstawi�. Gdyby udowodniono, �e prowadzi� mafijn� �pralni�, s�dzia m�g�by mu wlepi� z pi��set lat odsiadki. Przypomnia� te� sobie, �e Trask zyska� rozg�os, w�a�nie przeprowadzaj�c w Senacie kilka surowych antymafijnych i antynarkotykowych ustaw. Hammer musia� za�atwi� prezydenta, postawiono go pod �cian�, a raczej pod krat�. Spos�b wybra� do�� niezwyk�y - i diablo skuteczny. Schmidt przez chwil� mia� w�tpliwo�ci, czy aby dobrze zrobi�, zadaj�c si� z tak podejrzanym osobnikiem - ale, z drugiej strony, czy funkcjonuj�ca maszyna czasu nie by�a warta jednego prezydenta? I tak wybrali sobie prawdopodobnie innego.
Wytoczy� z gara�u buicka i do wieczora sprawdza� obwody urz�dzenia powrotnego. Panele kontrolne jarzy�y si� uspokajaj�c� zieleni� i wygl�da�o na to, �e wszystko jest w porz�dku. Aktywizacja pola przenosz�cego nie powinna sprawi� wi�kszych problem�w. Pozosta�o tylko poszuka� ustronnego, nie rzucaj�cego si� w oczy transformatora gdzie� na przedmie�ciu. Wsiad� do wozu i ruszy� w kierunku Blue River - chcia� wyl�dowa� jak najbli�ej pozostawionej w przysz�o�ci instalacji.
Mijaj�c rogatki miasta, zauwa�y� stoj�c� pod murem, jakby znajom� posta�. Zatrzyma� samoch�d i przyjrza� si� jej uwa�niej - sta� tam, nonszalancko oparty o �cian� i z r�kami w kieszeniach, Hammer, �mi�c niedbale papierosa. Nag�y podmuch wiatru przyni�s� dusz�co-s�odki zapach marihuany. M�odzian g�b� mia� u�miechni�t� od ucha do ucha i najwyra�niej by� z czego� bardzo zadowolony. Schmidt, w�a�ciwie nie wiedz�c, po co, wysiad� i podszed� do ch�opca. Ten, widz�c go, szybko wyrzuci� skr�ta.
- No i co u ciebie, Hammer? - spyta�, byle co� powiedzie�.
- Obleci. - Ch�opak obrzuci� go oboj�tnym spojrzeniem. - Wybrali mnie prezesem zamiast Traska.
Co� tam jeszcze m�wi�, ale Schmidt, zamy�lony, ju� nie s�ucha�. Co� go zastanowi�o w tym, pozornie ma�o znacz�cym, o�wiadczeniu - dopiero kiedy usiad� z powrotem w wozie, u�wiadomi� to sobie jasno i wyra�nie. Mimowolnie zazgrzyta� z�bami: Hammerowi nie wystarcza�o za�atwienie Traska, sukinkot chcia� zaj�� jego miejsce! Otworzy� gwa�townie drzwi, zamierzaj�c skopa� g�wniarzowi ten jego wredny i fa�szywy ty�ek, ale po ma�olacie zosta� jedynie tl�cy si� pod murem niedopa�ek.
Kawa�ek za New Albany znalaz� odpowiedni transformator. Szybko pod��czy� kable zasilania. Kiedy wciska� taster, uruchamiaj�cy procedur� powrotu, nagle zrobi�o mu si� �al tego dupka Traska. Pomy�la�, �e mimo wszystko ta ca�a historia to kawa� dra�stwa. Ale wtedy powietrze zadrga�o, trzasn�o par� wy�adowa� i Schmidt wraz ze swymi nagle obudzonymi skrupu�ami zosta� wci�gni�ty w rozedrgany, pr�cy do przodu, wir ciemno�ci.
Sprawdzi�y si� jego najgorsze przewidywania. Zamiast grawiczasowej instalacji zasta� nad Blue River dziewicze torfowisko i troch� zblazowanych kaczek, taplaj�cych si� w b�ocie. Teren wygl�da� na nietkni�ty od dziesi�tk�w lat. Schmidt nie by� nawet specjalnie rozczarowany, prawd� m�wi�c, od pocz�tku mia� to wkalkulowane w operacyjne ryzyko, dlatego zreszt� zabra� ze sob� kopi� dokumentacji. Hammer zosta� zapewne jednym z nobliwych nast�pc�w Asklepiosa w Louisville. A mo�e prezydentem? Przynajmniej nie ma teraz kompleks�w - stwierdzi� z westchnieniem i zawr�ci� w stron� miasta. C� m�g� innego zrobi�? Przynajmniej udowodni�, �e da si� powr�ci� do przesz�o�ci i wr�ci�. A skoro uda�o si� raz...
Zapada�a ju� noc, kiedy doje�d�a� do pierwszych zabudowa� New Albany. Zupe�nie straci� orientacj� - odnosi� wra�enie, �e zmieni� si� rozk�ad ulic. I same kszta�ty budynk�w, jakie wy�ania�y si� ze s�abego �wiat�a jego reflektor�w (siada� mu, cholera, akumulator), by�y jakie� dziwne i niesamowite. Poza tym znikn�o gdzie� o�wietlenie ulic. Reflektory s�ab�y coraz bardziej i w ko�cu doszed� do wniosku, �e nie pozosta�o mu nic innego, jak tylko przeczeka� noc w samochodzie.
Rano zbudzi�y go podniesione g�osy. Kiedy, przecieraj�c oczy, wyjrza� z wozu, zobaczy� k��c�cych si� zawzi�cie dw�ch starszych jegomo�ci�w, odzianych w pow��czyste szaty, uderzaj�co przypominaj�ce antyczne rzymskie togi.
- Jak ci� jeszcze raz zobacz� dobieraj�cego si� do moich niewolnic, to ci po�ami� ko�ci! - rycza� jeden z nich, ca�y siny ze z�o�ci.
- M�wi�em ci, �eby� mi po dobroci sprzeda� Claris - odparowa� spokojnie drugi. - Jeste� pies ogrodnika, sam nie korzystasz, innemu nie dasz.
- To moja sprawa, co robi� z moimi niewolnicami! - piekli� si� pierwszy.
Kr�c� jaki� film? - pomy�la� Schmidt i rozejrza� si� z zaciekawieniem. Znajdowa� si� w podmiejskiej, willowej dzielnicy o pseudorzymskiej architekturze, bowiem przewa�a�y niskie, obszerne wille z du�� ilo�ci� �uk�w, arkad i kolumn. Niekt�re przyozdobiono wymy�lnymi portalami. Wok� kr�ci�o si� troch� ludzi w antycznych strojach, cho�, jak na plan filmu historycznego, dziwi�a du�a liczba aut i plastykowych pojemnik�w na �mieci. �wicz�cy aktorzy oddalili si� - w�a�ciciel Claris odgra�a� si� gromko, �e p�jdzie do pretora na skarg�. Drugi zbywa� go machni�ciem r�ki i proponowa� tysi�c dolar�w. Dolar�w? - zdziwi� si� Schmidt. - Co� im si� pokr�ci�o. A mo�e tak si� wczuli w rol�?
Nim zdo�a� to rozstrzygn��, zadziwi� go nowy widok: dw�ch policjant�w na koniach, w wypucowanych, pretoria�skich, grzebieniastych he�mach, czerwonych pelerynach i wi�zanych po kolana sanda�ach. Poza tym mieli bladoniebieskie mundury, szyte na antyczn� mod��, i pa�ki. Przejechali dostojnie obok niego, powiewaj�c na wietrze pi�ropuszami. Chwil� p�niej zza rogu wynurzy�a si�, brz�cz�c �a�cuchami, grupa do�� n�dznie wygl�daj�cych ludzi, skutych parami, poganiana przez kilku odzianych w sk�ry osobnik�w. Schmidt, zaciekawiony, podszed� bli�ej. Nadzorcy, pomagaj�c sobie uderzeniami pejczy, ustawiali wi�ni�w wzd�u� chodnika.
- Co to za ludzie? - spyta� najgrubszego, sprawnie dyryguj�cego dwoma batogami, kt�ry wygl�da� mu na szefa.
- To niewolnicy pana Chrystanizosa. On sam zaraz przyb�dzie.
Z g��bi ulicy wypad�a nagle srebrzysta terenowa toyota, za kierownic� kt�rej siedzia� Murzyn, ubrany w chiton. Z tylnego siedzenia podni�s� si�, otulony kilkunastoma zwojami prze�cierade�, m�� o rozmiarach �redniego hipopotama. Grubas popatrzy� z obrzydzeniem na st�oczon� grup� i j�� z namaszczeniem m�wi�:
- S�uchaj no, �wi�ski pomiocie! Przypad� wam, b�karty Cerbera, niew�tpliwy zaszczyt pracowa� na moich plantacjach bawe�ny na Florydzie...
Schmidt nie s�ucha� dalej - ostro�nie cofn�� si� do swego samochodu. Coraz mniej mu si� to wszystko podoba�o. Nie zd��y� och�on�� ze zdumienia, kiedy obok zaparkowa�a ci�ar�wka pe�na ludzi. Na ich widok opad�a mu szcz�ka - pasa�erowie mieli na szyjach sk�rzane obro�e z metalowymi k�kami, przez kt�re przechodzi� skuwaj�cy ich �a�cuch. Brudni i obdarci, patrzyli ponuro w pod�og�, zatopieni w bezruchu. To ju� chyba przesada, nawet je�li to film o Kaliguli - pomy�la� odruchowo.
- Podr�ujesz sam? Chcesz mo�e kogo� do pos�ug? - Dopiero teraz zauwa�y� ma�ego, t�ustego cz�owieczka, kt�ry z trudem gramoli� si� z szoferki. - Jestem Gajus Servianus, do us�ug. O, widz�, �e kolega lubi nosi� si� staro�wiecko. - Wskaza� na jego spodnie i marynark�. Sam by� odziany w kus�, acz obszern� tunik�. - W tym mie�cie to troch� ryzykowne.
- Co pan ma na my�li? - spyta� skonsternowany Schmidt.
Cz�owieczek �ciszy� g�os do konspiracyjnego szeptu.
- Nie udawaj g�upka, kolego. Tu za ka�dym rogiem tkwi delator. Chlapniesz bezmy�lnie ozorem i k�opoty gotowe. Prosz� bardzo, oto Urtu - zawo�a� g�o�niej, podczas gdy jego pomocnik, chudy typ o zaro�ni�tej twarzy, skopa� z paki m�odego Murzyna. Servianus pomaca� go po niezgorszej muskulaturze.
- Jest mocny jak bizon - zachwala�. - Jak mu dobrze da� w ko��, to wyciska nawet i trzysta funt�w! Poka� z�by!
Murzyn bez s�owa wyszczerzy� bia�e z�biska.
- No prosz�, ani jednego ubytku. I jak, bierzesz, kolego?
- Ile? - spyta� machinalnie Schmidt.
- Dwa i p� tysi�ca papier�w, jak za darmo.
Schmidt nie by� o tym tak do ko�ca przekonany. Ci�gle oszo�omiony, wodzi� oczami po wymi�tych twarzach ludzi st�oczonych na ci�ar�wce. Jeden z siedz�cych nieco dalej osobnik�w wyda� mu si� znajomy. Przyjrza� mu si� dok�adniej, ale nadal nie m�g� sobie przypomnie�, sk�d go zna. Skin�� na handlarza.
- Czarni mnie nie interesuj� - o�wiadczy�. - Tam w rogu widz� co� odpowiedniego dla siebie. Chcia�bym go dok�adniej obejrze�.
Servianus wzruszy� ramionami, a jego chudy pomocnik wykopa� wskazanego na trotuar. Wi�zie� stan�� chwiejnie na wyprostowanych, chudych nogach, spogl�daj�c przed siebie z oboj�tno�ci� wyczerpanego zwierz�cia, kt�re bez protestu daje si� zaprowadzi� na rze�. Servianus patrzy� na niego krzywo, jakby niezbyt zadowolony z jako�ci prezentowanego przez siebie towaru.
- Naprawd� o tego ci chodzi�o? - spyta�, nie kryj�c zdziwienia.
- Dok�adnie. - Schmidt nie mia� w�tpliwo�ci, �e sk�d� zna tego cz�owieka. - Ile chcesz?
- Nooo... - Handlarz certoli� si�, wida� krytycznie oceniaj�c finansowe mo�liwo�ci nabywcy. - Jak dla ciebie, kolego... pi��set!
- Za te zw�oki!? - oburzy� si� Schmidt. - To� on ledwo chodzi. Dwie�cie i nie ma o czym gada�.
Tym razem obruszy� si� Servianus.
- Daj� roczn� gwarancj�! - wykrzykn�� na ca�� ulic�. - Nigdy nie wciskam z�ego towaru, jakem Servianus. Zna mnie ca�e Kentucky i p� Tennessee! Jest wart co najmniej czterysta!
- Trzysta i sko�czmy z tym - odpar� z rezygnacj� Schmidt, maj�c prze�wiadczenie, �e robi Servianusowi prezent.
Przybili na zgod� i chudy pomocnik zacz�� rozkuwa� nabytek. Wi�zie� nadal stercza� jak s�up soli, nie daj�c najmniejszego znaku, czy poznaje Schmidta i czy w og�le cokolwiek go obchodzi. Nowy w�a�ciciel postanowi� na razie wybada� nieco Servianusa.
- Sk�d w�a�ciwie bierzesz tych wszystkich ludzi? - Machn�� r�k� w kierunku ci�ar�wki.
- R�nie. Z plantacji, domowych familii, farm hodowlanych, wi�zie�... O, ten tw�j dosta� czterdzie�ci lat za palenie w szkole trawki.
Schmidt dopiero teraz prze�y� objawienie - to by� nikt inny, tylko Hammer! Niedosz�y milioner i prezydent kuli� si� teraz na chodniku i r�k� os�ania� oczy od s�o�ca, be�kocz�c co� pod nosem. Pocz�tkowo zmyli� Schmidta jego debilowaty wygl�d i �achmany, zapewne efekt morderczej pracy ponad si�y. Dopad� go i potrz�sn�� za rami�.
- Hammer, poznajesz mnie? - Oczy siedz�cego cz�owieka mia�y ci�gle ten sam szklany wyraz.
- On teraz nazywa si� Harmonius - zauwa�y� Servianus. - Szkoda twoich stara�, kolego, on ma ju� wszystko gdzie�.
Hammer-Harmonius kiwa� si� monotonie w ty� i prz�d, u�miechaj�c si� bezmy�lnie - u�miech ten przypomina� samozadowolenie kolejnej inkarnacji Buddy. Schmidta ogarn�a zimna groza na my�l o tym, przez co musia� przej�� ten cz�owiek.
- Czterdzie�ci lat za trawk�?! - wykrzykn�� oburzony Schmidt. - To� to idiotyzm! Kto wyda� takie prawo?! Kupiec odskoczy� od niego jak oparzony. Popatrzy� na Schmidta z ob��dem w oczach i nagle odbieg� par� krok�w w bok, run�� na kolana i zacz�� rytmicznie bi� przed czym� pok�ony.
- O S�o�ce Imperium! - zawodzi� p�aczliwie, wal�c �bem o trotuar, a� echo nios�o po ulicy. - O M�dro�ci �wiata, kt�ry uwolni�e� nar�d ameryka�ski od plagi narkotyk�w, rozmi�kczaj�cych nasze m�zgi i obyczaje, tych jad�w Hadesu, kt�re bosk� sw� r�k� wypleni�e� z naszej ziemi, a �pun�w i dealer�w...
Schmidt, pocz�tkowo zaskoczony, naraz wszystko zrozumia� - scena ta jako �ywo przypomina�a fragment z �Opisu obyczaj�w za czas�w Kaliguli�. Servianus wzi�� go za delatora albo prowokatora i w ten spos�b zabezpiecza� si� przed donosem. Podszed� bli�ej, chc�c zobaczy� obiekt adoracji, przed kt�rym p�aszczy� si� kupiec. Dostrzeg� stoj�cy we wn�ce niewielki pomnik z bia�ego kamienia, w�a�ciwie samo popiersie na czworograniastym postumencie, o czole przyozdobionym laurowym wie�cem. Natchnione, pyzate oblicze kogo� mu przypomina�o. Pod spodem widnia� jaki� napis. Zacz�� go powoli odcyfrowywa�, czuj�c, jak z ka�dym kolejnym s�owem w kr�gos�up wbijaj� mu si� coraz to nowe tysi�ce lodowych szpilek.
PREZYDENT GAJUS CEZAR KALIGULA TRASK
- Hammer, ty g�upcze - wyszepta� bezwiednie. - Naprawd� my�la�e�, �e ci si�...