Bastion - KING STEPHEN
Szczegóły |
Tytuł |
Bastion - KING STEPHEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bastion - KING STEPHEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bastion - KING STEPHEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bastion - KING STEPHEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN KING
Bastion
(THE STAND)
TLUMACZYL ROBERT LIPSKI
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 2000
Dla TabbyMrocznego kufra pelnego cudow
Na zewnatrz ulica plonie ogarnieta walcem smierci
Pomiedzy swiatem realnym a uluda
A poeci tu, na dole
Nie pisza nic - zupelnie
Po prostu czekaja na uboczu na dalszy ciag wydarzen
I nagle, gdzies posrod nocy
Odnajduja swa doniosla chwile
Probuja wtedy stworzyc bastion uczciwosci
Ale ranni skrecaja sie z bolu
Nawet nie martwi
Dzis wieczorem w Krainie Dzungli
Bruce Springsteen
To oczywiste, ze nie mogla isc dalej!
Drzwi byly otwarte i wdarl sie wiatr
Zgasly swiece a potem znikly
Zaslony uniosly sie wysoko i wtedy pojawil sie ON,
Powiedzial: - Nie boj sie
Podejdz, Mary.
I strach ja opuscil
I podbiegla do niego
A potem wzbil sie w powietrze...
Wziela go za reke...
-Chodz, Mary
Nie obawiaj sie Zniwiarza!
Blue Oyster Cult
Co to za czar?
Co to za czar?
Co to za czar?
Country Joe and the Fish
KRAG SIE OTWIERA
Potrzebujemy pomocy, zauwazyl Poeta
Edward Dorn
-Sally.
Mrukniecie.
-Obudz sie, Sally.
Glosne mrukniecie:
-Zooostaw mnie!
Potrzasnal nia mocniej.
-Obudz sie. Musisz sie obudzic!
Charlie.
Glos Charliego. Wolal ja. Od jak dawna?
Sally wysunela sie z objec snu.
Najpierw spojrzala na zegarek na nocnym stoliku; kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu byc - powinien byc teraz w pracy, na nocnej zmianie. A potem po raz pierwszy przyjrzala mu sie uwazniej i cos w jej wnetrzu drgnelo - ogarnelo ja jakies dziwne uczucie.
Jej maz byl smiertelnie blady. Mial bledny wzrok. Oczy wychodzily mu z orbit. W jednej rece trzymal kluczyki od samochodu. Druga w dalszym ciagu nia tarmosil, pomimo ze miala otwarte oczy. Zupelnie jakby nie zauwazyl, ze sie obudzila.
-Charlie, o co chodzi? Co sie stalo?
Sprawial wrazenie jakby nie wiedzial, co ma powiedziec. Jego jablko Adama daremnie podrygiwalo w gore i w dol, ale jedynym slyszalnym odglosem jaki rozlegal sie wewnatrz niewielkiego, sluzbowego bungalowu, bylo tykanie zegara.
-Pali sie? - spytala. To byla jedyna rzecz jaka przyszla jej na mysl, a ktora moglaby doprowadzic go do takiego stanu. Wiedziala, ze jego rodzice zgineli podczas pozaru domu.
-W pewnym sensie - odparl. - W pewnym sensie to cos o wiele gorszego. Musisz sie ubrac kochanie. Zabierz mala LaVon. Musimy sie stad zrywac.
-Dlaczego? - spytala, wstajac z lozka. Ogarnal ja paniczny strach.
Cos bylo nie w porzadku.
To bylo niczym senny koszmar.
-Gdzie? Powinnismy wyjsc na podworze na tylach domu?
Ale wiedziala, ze nie chodzilo mu o wyjscie na podworze. Jeszcze nigdy nie widziala Charliego rownie przerazonego. Wziela gleboki oddech, jednak nie wyczula dymu ani spalenizny.
-Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy sie stad wyniesc. Wyjechac. Daleko stad. Po prostu zabierz mala i ubierz ja.
-Ale czy... czy mamy dostatecznie duzo czasu bym mogla spakowac troche rzeczy?
Jej slowa sprawily, ze znieruchomial. Zupelnie jakby zbila go z pantalyku. Miala wrazenie, ze jej strach siegnal zenitu, ale najwidoczniej sie mylila. Uswiadomila sobie nagle ze to, co uwazala za przerazenie bylo czysta panika.
Przesunal drzaca dlonia po wlosach i odparl:
-Nie wiem. Bede musial sprawdzic kierunek wiatru.
Wyszedl, pozostawiajac ja z tym dziwacznym stwierdzeniem, ktore nic dla niej nie znaczylo. Byla zziebnieta, przerazona i zdezorientowana, a do tego bosa i ubrana jedynie w krotka nocna koszulke. Zupelnie jakby stracil rozum. Co moglo miec wspolnego sprawdzanie kierunku wiatru z tym czy miala czas na spakowanie paru walizek? I co oznaczalo okreslenie: "daleko"? Reno? Vegas? Salt Lake City? I...
Przylozyla dlon do szyi i wtem, przyszla jej do glowy calkiem nowa mysl.
DEZERCJA. Wyjazd w srodku nocy oznaczal, ze Charlie zamierzal ZDEZERTEROWAC. SAMOWOLNE ODDALENIE.
Weszla do malego pokoiku dziecinnego i przez chwile stala nieruchomo, niezdecydowana, patrzac na spiace dziecko otulone rozowym kocykiem.
Wciaz jeszcze miala slaba nadzieje, ze to jedynie koszmarny sen, bardziej wyrazisty niz inne. Ale to minie, a ona obudzi sie, jak zwykle o siodmej rano, nakarmi mala i sama cos przekasi, pooglada pierwsza godzine programu "Today", a potem, kiedy Charlie o osmej wroci z nocnej zmiany w polnocnej wiezy Rezerwatu, usmazy mu jajecznice. Za dwa tygodnie znow wroci na dzienna zmiane, przestanie sie dziwnie zachowywac, a kiedy ponownie zacznie spedzac noce u jej boku, nie bedzie juz miewala rownie szalonych snow jak ten i...
-Pospieszze sie! - syknal, pozbawiajac ja wszelkiej nadziei. - Mamy niewiele czasu. Tylko tyle aby zgarnac troche najpotrzebniejszych rzeczy. Ale na milosc Boska, kobieto, jezeli ja kochasz - wskazal na lezace w lozeczku dziecko - ubierz ja!
Kaszlnal nerwowo, zaslaniajac usta dlonia. Zaczal wyrzucac rzeczy z szuflad komody i upychac je bezladnie do paru starych walizek.
Sally obudzila mala LaVon, probujac ja uspokoic, najlepiej jak tylko potrafila. Trzyletnie dziecko bylo zdziwione i zaskoczone faktem, iz obudzono je w srodku nocy, a kiedy Sally ubrala ja w majteczki, bluzeczke i kombinezon, zaczela plakac.
Placz dziecka przerazil ja bardziej niz kiedykolwiek. Skojarzyla to z innymi przypadkami, kiedy mala LaVon, zazwyczaj aniolek, plakala w nocy jak bobr. Przyczyny byly rozne - wysypka, zabkowanie, krup, kolka. Strach powoli zmienial sie w gniew, kiedy zobaczyla, ze Charlie prawie biegiem wpadl do pokoju, niosac dwa narecza jej bielizny. Ramiaczka biustonoszy unosily sie za nim niczym wstegi noworocznych serpentyn.
Wrzucil je do jednej z walizek i zatrzasnal wieko. Rabek jej najlepszej halki wystawal na zewnatrz i mogla sie zalozyc, ze material zostal rozerwany.
-O co chodzi? - krzyknela, a podniesiony ton jej glosu sprawil, ze dziecko, ktore jeszcze przed chwila pochlipywalo cichutko, na nowo wybuchnelo placzem. - Czys ty oszalal? Charlie, wysla za nami zolnierzy! ZOLNIERZY!
-Nie wysla. Nie dzisiejszej nocy - powiedzial i pewnosc w jego glosie wprawila ja w jeszcze wieksze zdenerwowanie. - Sek w tym slodziutka, ze jak szybko nie wezmiemy dupy w troki, to w ogole nie wydostaniemy sie z bazy. Wlasciwie nie mam pojecia, jak to sie stalo, ze zdolalem opuscic wieze. Chyba cos sie gdzies spieprzylo. W sumie, dlaczego by nie? Wszystko inne spieprzylo sie rowno.
Mowiac to, wybuchnal przeciaglym, oblakanczym smiechem, ktory wystraszyl ja bardziej niz wszystko, co zrobil do tej pory.
-Dziecko ubrane? To dobrze. Wrzuc pare jej ubranek do drugiej walizki. Reszte spakuj do niebieskiej torby podroznej. Jest w szafie. Zrob to i wynosmy sie stad. Wydaje mi sie, ze mamy szanse. Dzieki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachod.
Ponownie kaszlnal w dlon.
-Tatusiu! - zawolala stanowczo mala LaVon, unoszac do gory raczki. - Chce tatusia! Pewno! Chce na konika, tatusiu! Na konika! Pewno!
-Nie teraz - rzekl Charlie i zniknal w kuchni.
W chwile potem Sally uslyszala brzek naczyn. Wybieral jej oszczednosci z niebieskiej wazy stojacej na gornej polce. Jakies trzydziesci, czterdziesci dolarow, ktore zdolala odlozyc. JEJ OSZCZEDNOSCI. A wiec sprawa byla powazna. Cokolwiek to bylo, sprawa musiala byc naprawde powazna. Mala, ktorej tatus odmowil przejazdzki "na koniku", choc przeciez bardzo rzadko - jezeli w ogole kiedykolwiek jej czegos odmawial - ponownie zaczela plakac.
Sally z trudem zdolala ubrac mala w cienka kurteczke, a potem bezladnie wrzucila wiekszosc jej ubranek do torby. Pomysl dokladania czegokolwiek do drugiej walizki wydal sie idiotyczny - walizka po prostu by pekla. Musiala przydusic ja kolanem aby zatrzasnac zamki. Uswiadomila sobie, ze dziekuje Bogu, iz mala LaVon byla na tyle duza, ze nie trzeba bylo martwic sie o pieluchy.
Charlie wrocil do sypialni i tym razem rzeczywiscie biegl. W dalszym ciagu wpychal pomiete banknoty jedno i pieciodolarowe do przedniej kieszeni "suntanow". Sally wziela mala na rece. LaVon byla juz na dobre obudzona i mogla isc sama, ale Sally chciala czuc ja w swoich ramionach. Pochylila sie i podniosla torbe podrozna.
-Dokad idziemy tatusiu? - spytala mala LaVon - Spalam.
-Dziecko moze spac w samochodzie - rzekl Charlie, biorac dwie walizki.
Rabek wystajacej z walizki halki zatrzepotal gwaltownie. Jego oczy wciaz wydawaly sie metne, jak gdyby zapatrzone gdzies w dal. W umysle Sally zaczela switac pewna mysl, przeradzajaca sie wolno w pewnosc.
-Byl jakis wypadek? - wyszeptala. - Jezus, Maria, Jozefie Swiety! Zdarzyl sie wypadek, zgadza sie? Wypadek. TAM.
-Ukladalem wlasnie pasjansa - powiedzial. - Unioslem wzrok i nagle zobaczylem, ze cyfry zegara zmienily sie z zielonych na czerwone. Wlaczylem monitor. Sally, okazalo sie, ze oni wszyscy... - Przerwal, spojrzal w oczy malej LaVon, ktore pomimo iz rozszerzone i zaczerwienione od lez, pelne byly zaciekawienia. - Oni wszyscy tam, na dole NIE ZYJA - dodal - oprocz jednego, moze dwoch, ale do tej pory oni tez juz na pewno wyzioneli ducha.
-Co to znaczy "nie szyja", tatusiu? - spytala mala LaVon.
-Niewazne, kochanie - powiedziala Sally. Miala wrazenie jakby jej glos dochodzil z glebi przepastnego kanionu.
Charlie przelknal sline. Cos strzyknelo mu w gardle.
-Kiedy zapalaja sie czerwone cyfry, wszystko powinno byc automatycznie zablokowane. Maja tam komputer firmy Chubb, ktory zarzadza calym tym miejscem, dzieki czemu powinno ono byc maksymalnie zabezpieczone. Zobaczylem co bylo na monitorze i natychmiast wybieglem z pomieszczenia. Balem sie, ze drzwi przetna mnie na pol. Powinny zostac zamkniete w momencie gdy wlaczyl sie alarm, a nie wiem od jak dawna palil sie wskaznik zanim unioslem wzrok i zauwazylem co sie dzieje. Ale nim uslyszalem szczek zamykanych automatycznie drzwi, bylem juz prawie na parkingu. Prawdopodobnie, gdybym uniosl wzrok trzydziesci sekund pozniej, siedzialbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wiezy, jak owad w butelce.
-Co to jest? Co sie...
-Nie wiem i NIE CHCE wiedziec. Wiem tylko tyle, ze to cos ZABILO ich blyskawicznie. Jezeli chca mnie dostac, beda musieli mnie zlapac. Fakt, placa mi dodatek za ryzykowna prace, ale nie dosc duzy zebym mial tu zostawac. Wiatr wieje na zachod. Pojedziemy na wschod. Chodz. Czas ruszac w droge.
Sally w dalszym ciagu na wpol zaspana, z wrazeniem jakby utkwila w samym sercu jakiegos upiornego, nie konczacego sie koszmaru, wyszla na podjazd, gdzie, rdzewiejac spokojnie posrod kalifornijskiej, pustynnej nocy stal ich pietnastoletni chevy.
Charlie wrzucil walizki do bagaznika, a torbe podrozna na tylne siedzenie. Sally stala przez chwile przy drzwiach od strony pasazera i, trzymajac dziecko w ramionach, spogladala na bungalow, w ktorym spedzili ostatnie cztery lata.
Uswiadomila sobie, ze kiedy sie tu wprowadzili mala LaVon rosla wewnatrz jej ciala, a wszystkie przejazdzki "na koniku" byly jeszcze przed nia.
-No chodz! - powiedzial. - Wsiadaj, kobieto!
Zrobila, co kazal. Wycofal woz, przez moment snop swiatla z reflektorow chevy omiotl sciane domku. Ich refleksy w szybach wygladaly jak slepia ogromnej, drapieznej bestii.
Pochylil sie nad kierownica w pelnym skupieniu. W swietle bijacym z urzadzen znajdujacych sie na desce rozdzielczej, jego twarz wydawala sie bardzo spieta i zmeczona.
-Jezeli brama bazy jest zamknieta, sprobuje sie przez nia przebic.
I rzeczywiscie mial taki zamiar.
Sally poczula nagle, ze miekna jej kolana.
Okazalo sie jednak, ze tak desperackie rozwiazanie nie bylo konieczne. Brama bazy byla otwarta. Jeden ze straznikow pochylal glowe nad jakims czasopismem. Nie zauwazyla drugiego. Byc moze przebywal teraz w glownej kwaterze. To byla zewnetrzna czesc bazy - konwencjonalny magazyn pojazdow wojskowych. Tych mezczyzn nie interesowalo, co dzialo sie w sercu kompleksu.
"Unioslem wzrok i nagle zobaczylem, ze cyfry zegara zmienily sie z zielonych na czerwone".
Zadrzala i polozyla dlon na jego nodze. Mala LaVon ponownie usnela. Charlie poklepal ja lekko po rece i powiedzial:
-Bedzie dobrze, kochanie.
O swicie, przemierzajac terytorium Nevady, w dalszym ciagu podazali na wschod, a Charliego meczyl dokuczliwy, silny kaszel.
KSIEGA PIERWSZA
KAPITAN TRIPS
16 CZERWCA - 4 LIPCA, 1990
Zadzwonilem do lekarzaMowie: Doktorze, prosze.
Caly sie trzese, dygocze i krece
Powiedz mi, co to moze byc?
Czy to jakas nowa choroba?
The Sylvers
Mala, czy mozesz polubic swojego faceta?
To porzadny gosc
Mala, czy mozesz polubic swojego faceta?
Larry Underwood
ROZDZIAL 1
Nalezaca do Texaco stacja Hapscomba miescila sie przy drodze numer 93 na polnoc od Arnette, miesciny gdzie "diabel mowi dobranoc", lezacej o sto mil od Houston. Dzis wieczorem byli tam sami stali bywalcy, ktorzy, siedzac przy kasie, popijali piwo, prowadzili leniwe pogawedki i patrzyli na muchy wlatujace do ogromnego, podswietlanego neonu firmy.Byla to stacja Billa Hapscomba, totez tamci odnosili sie do niego z szacunkiem, pomimo iz byl zupelnym kretynem. Oczekiwaliby takiego samego powazania, gdyby spotkanie mialo miejsce w ich pracy. Tyle tylko, ze wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastaly ciezkie czasy. W 1980 roku miasto mialo dwa zaklady przemyslowe - fabryke produkujaca wyroby papierowe (glownie na pikniki i rodzinne przyjecia) i wytwornie kalkulatorow. Obecnie fabryke wyrobow papierowych zamknieto na cztery spusty, a wytworni kalkulatorow tez nie wiodlo sie najlepiej - okazalo sie, ze duzo tansze produkowano na Tajwanie, podobnie jak rzecz sie miala z przenosnymi telewizorami i radiami tranzystorowymi.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali niegdys w zakladzie wyrobow papierowych; obecnie zyli z pomocy opieki spolecznej, gdyz juz od dawna nie przyslugiwal im zasilek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytworni kalkulatorow, ale rzadko przepracowywali wiecej niz trzydziesci godzin tygodniowo. Victor Palfrey byl na emeryturze i palil ohydnie cuchnace skrety - jedyne papierosy na jakie mogl sobie teraz pozwolic.
-Mowie wam - powiedzial Hap, opierajac dlonie na kolanach i pochylajac sie do przodu - powinni olac cala te inflacje. Pal licho dlug narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowaloby sie piecdziesiat milionow banknotow tysiacdolarowych i puscilo je w obieg.
Palfrey, ktory do 1984 roku byl maszynista, jako jedyny sposrod obecnych mial dosc ikry i szacunku wzgledem siebie aby wyrazic sprzeciw wobec ewidentnie idiotycznych stwierdzen Hapa. Teraz, rolujac w palcach kolejnego, cuchnacego jak stare skarpety skreta, oznajmil:
-Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byloby zupelnie jak w Richmond w dwoch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy miales ochote na piernika, placiles piekarzowi konfederackiego dolara, a on wycinal ci nalezny kawalek. Wielkosci dolarowki. Wiecie, forsa to tylko papier.
-Wiem, ze niektorzy sie z toba nie zgadzaja - powiedzial z gorycza Hap. - Mam dlug wobec tych ludzi. A oni zaczynaja byc pod tym wzgledem coraz bardziej drazliwi.
Stuart Redman, ktory byl najprawdopodobniej najbardziej cichym mezczyzna w Arnette, siedzial na popekanym plastikowym krzesle typu Woolco z puszka pabsta w dloni i wygladal przez ogromne okno budynku stacji benzynowej. Stu znal smak biedy. Dorastal w tym miescie. Byl synem dentysty; ojciec zmarl kiedy Stu mial siedem lat, pozostawiajac zone i dwoje dzieci oprocz Stu.
Jego matka dostala prace w Red Ball Truck Stop na przedmiesciach Arnette - Stu moglby z tego miejsca zobaczyc ow budynek, gdyby Red Ball nie splonal doszczetnie w 1979 roku. Matka zarabiala dostatecznie duzo, by cala czworka miala co zjesc, ale nic poza tym. Majac dziewiec lat, Stu poszedl do pracy - najpierw do Roga Tuckera, wlasciciela Red Ball, gdzie pomagal po zajeciach szkolnych rozladowywac ciezarowki za trzydziesci piec centow na godzine, a nastepnie do pobliskiego Braintree, gdzie, aby moc harowac do utraty sil po dwadziescia godzin tygodniowo, musial zawyzyc swoj wiek.
Teraz kiedy sluchal jak Hap i Vic Palfrey kloca sie na temat pieniedzy i tajemniczego sposobu w jaki wyparowaly, przypomnial sobie pierwszy okres pracy w rzezni i swoje dlonie krwawiace od nie konczacego sie ciagania ciezkich wozkow zaladowanych skorami i wnetrznosciami. Probowal zataic to przed matka, ale domyslila sie wszystkiego w niecaly tydzien. Poplakala nieco nad ich losem, jednak nie nalezala do kobiet, ktore czesto i latwo ronily lzy. Nie poprosila go aby rzucil prace. Wiedziala, jak przedstawiala sie ich sytuacja. Byla realistka.
Po czesci jego milczenie wynikalo z faktu, ze nigdy nie mial przyjaciol, albo nie mial dla nich czasu. Dla niego istnialy tylko szkola i praca.
Jego najmlodszy brat, Dev, zmarl na zapalenie pluc w tym samym roku, w ktorym Stu zaczal pracowac w rzezni. Stu nigdy nie otrzasnal sie z tego do konca. Przypuszczal, ze dreczylo go poczucie winy. Najbardziej kochal Deva... ale jego smierc oznaczala, ze bylo o jedna gebe mniej do wykarmienia.
W liceum odkryl futbol i to dodalo jego matce otuchy, mimo ze musial przez to zmniejszyc liczbe godzin pracy.
-Graj - powiedziala. - Jezeli mozesz w jakis sposob sie stad wydostac, to wlasnie dzieki futbolowi, Stuart. Graj! Pamietaj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield byl lokalnym bohaterem. Pochodzil z jeszcze biedniejszej rodziny niz Stu i okryl sie chwala jako quarterback okregowej licealnej druzyny futbolowej, po czym wyjechal do Teksasu na stypendium sportowe i przez dziesiec lat gral w druzynie Green Bay Packers, glownie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawal nawet na pozycji rozgrywajacego. Eddie byl teraz wlascicielem sieci barow szybkiej obslugi na zachodzie i poludniowym zachodzie, a w Arnette stal sie niemal legenda. W Arnette, kiedy mowiles "sukces" miales na mysli Eddiego Warfielda.
Stu nie gral jako quarterback i nie byl rowniez Warfieldem. Mimo to, w liceum doszedl do wniosku, ze warto byloby wywalczyc sportowe stypendium... a potem pojawily sie rozne uczelniane programy i opiekun wydzialowy opowiedzial mu o NDEA.
Matka Stu zachorowala i nie mogla juz pracowac. Rak. Na dwa miesiace przed ukonczeniem przez Stu liceum umarla, pozostawiajac opiece Stuarta jego brata, Bryce'a.
Stu zrezygnowal ze sportowego stypendium i podjal prace w wytworni kalkulatorow. Ale to wlasnie Bryce'owi sie udalo. Odniosl sukces. Byl teraz w Minnesocie, gdzie pracowal dla IBM jako analityk systemow komputerowych. Nie pisywal czesto, a ostatni raz widzieli sie na pogrzebie zony Stu, ktora zmarla na te sama chorobe, co jego matka - na raka. Przyszlo mu na mysl, ze Bryce byc moze rowniez nosi swoj krzyz... i ze moze przepelnia go poczucie winy wynikajace z faktu, iz jego brat zmienil sie w jeszcze jednego swojskiego chlopaka w dogorywajacym teksanskim miasteczku, spedzajacego dni w fabryce kalkulatorow a wieczory u Hapa albo w Indian Head przy kuflu piwa marki Lone Star.
Malzenstwo bylo dla niego najlepszym okresem, a trwalo jedynie osiemnascie miesiecy. Lono jego mlodej zony wydalo na swiat jedno, posepne i zlosliwe dziecko. To bylo cztery lata temu. Od tej pory myslal tylko o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegos lepszego, jednak nie pozwalalo mu na to jego malomiasteczkowe myslenie, znajome miejsca i twarze.
Byl w Arnette powszechnie lubiany, a Vic Palfrey obdarzyl go kiedys prawdziwym komplementem, nazywajac "Starym Twardzielem". Kiedy Vic i Hap zakonczyli dyspute, wciaz jeszcze zmierzchalo, ale okolica tonela juz posrod glebokich cieni. Teraz szosa numer 93 nie przejezdzalo wiele wozow, skutkiem czego Hap mial sporo nie zaplaconych rachunkow. Ale oto wlasnie zblizal sie jakis samochod. Stu go zauwazyl.
Wciaz byl jeszcze cwierc mili stad, ostatnie promienie zachodzacego slonca rzucaly slabe refleksy na chromowane, nie pokryte kurzem czesci wozu.
Stu mial wysmienity wzrok, rozpoznal starego chevroleta rocznik byc moze 75. Chevy, bez wlaczonych swiatel, jadacy z predkoscia nie wieksza niz pietnascie mil na godzine, sunal ostrym zygzakiem. Nikt procz Stu jeszcze go nie zauwazyl.
-Powiedzmy, ze masz zastaw hipoteczny na te stacje - ciagnal Vic - i powiedzmy, ze splacasz go po piecdziesiat dolarow miesiecznie...
-Duzo wiecej stary. Duzo wiecej.
-No dobra, ale zalozmy, ze splacasz miesiecznie po piec dych. A teraz powiedzmy, ze rzad poszedl ci na reke i wydrukowal dla ciebie cala ciezarowke szmalu. Gdyby tak sie stalo, jestem pewny, ze ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zazadaliby od ciebie POLTOREJ PACZKI. Oskubaliby cie, stary, jak amen w pacierzu. I wszystko byloby po staremu.
-To fakt - dodal Henry Carmichael.
Hap spojrzal na niego, wyraznie poirytowany. Tak sie skladalo, ze wiedzial iz Hank mial w zwyczaju bez placenia wyciagac z automatu puszki z cola i, co wiecej, Hank wiedzial, ze on o tym wie. Totez jesli Hank mial sie opowiedziec po ktorejkolwiek ze stron, powinien poprzec wlasnie jego.
-Niekoniecznie musi tak byc - mruknal Hap, czerpiac ze skarbnicy swego dziewiecioklasowego wyksztalcenia. Zaczal wyjasniac, dlaczego tak uwaza.
Stu, ktory jako jedyny rozumial powage ich obecnej sytuacji, przestal wsluchiwac sie w glos Hapa i patrzyl jak chevy sunie zakosami wzdluz drogi. Stu zdawal sobie sprawe, ze woz w ten sposob nie zajedzie zbyt daleko. Samochod zjechal w lewo przekraczajac biala linie, a jego kola wzbily z pobocza tumany kurzu. Znow wyjechal na szose, ale juz w chwile potem o malo nie wpakowal sie do rowu. Nastepnie, zupelnie jakby kierowca obral sobie za cel szyld stacji benzynowej, samochod potoczyl sie w jej strone. Przypominal pocisk balistyczny, ktory wytracil niemal cala predkosc. Stu slyszal teraz gluchy, znuzony loskot silnika, jednostajne rzezenie i jek dogorywajacego gaznika i obluzowanych zaworow. Woz ominal podjazd i z glosnym stukotem wjechal na kraweznik. Fluorescencyjne prety nad dystrybutorami odbijaly sie w brudnej szybie samochodu, tak ze trudno bylo zauwazyc, kto znajdowal sie wewnatrz. Niemniej jednak Stu zauwazyl jak cialo mezczyzny za kierownica zakolysalo sie bezwladnie pod wplywem wstrzasu.
Nie wygladalo na to, aby woz mial zwolnic - nadal niewzruszenie sunal naprzod z predkoscia pietnastu mil na godzine.
-Posluchaj, mowie ci, ze przy wiekszej ilosci pieniedzy znajdujacej sie w obiegu bylbys...
-Lepiej wylacz dystrybutory, Hap - powiedzial lagodnym tonem Stu.
-Dystrybutory? Co?
Norm Bruett odwrocil sie aby wyjrzec przez okno.
-Chryste Panie - rzucil.
Stu podniosl sie z krzesla i, pochylajac sie nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wylaczyl jednoczesnie wszystkie osiem przelacznikow - po cztery na jedna reke. Dlatego tylko on jako jedyny nie widzial, jak Chevy rabnal w dystrybutory na gornej wysepce i przewrocil je.
Wjechal w nie powoli, zdawaloby sie z pelna, bezlitosna premedytacja, ale i dostojenstwem. Tommy Wannamaker nastepnego dnia w Indian Head zaklinal sie, ze w chevy ani razu, nawet na moment nie zapalily sie swiatla stopu. Samochod po prostu jechal jak na paradzie "Turnieju Roz". Podwozie ze zgrzytem przetoczylo sie po cementowej wysepce, a kiedy woz wjechal na nia kolami, wszyscy, oprocz Stu, zobaczyli, jak glowa kierowcy zgola bezwladnie przechyla sie do przodu i uderza w przednia szybe, na ktorej natychmiast pojawila sie, przypominajaca gwiazde, siateczka pekniec.
Chevy podskoczyl jak kopniety stary pies i scial dystrybutor hi-test. Pompa pekla z trzaskiem i cale urzadzenie runelo na ziemie, rozlewajac drobna struzke benzyny. Waz dystrybutora spadl z zaczepu i lezal teraz na ziemi, blyszczac w swietle neonu. Wszyscy zauwazyli iskry tryskajace spod szorujacej po cemencie rury wydechowej samochodu, a Hap, ktory widzial eksplozje stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknal powieki, spodziewajac sie lada moment wybuchu i potwornej, oslepiajacej kuli ognia. Zamiast tego jednak, tyl chevy okrecil sie wokol osi i zjechal z cementowej wysepki. Przod samochodu rabnal w dystrybutor benzyny niskoolowiowej i zwalil go na ziemie przy wtorze gluchego "ba-bam!". Prawie rozwaznie Chevrolet zakonczyl obrot o trzysta szescdziesiat stopni, ponownie uderzajac w wysepke - tym razem jednak bokiem. Tyl samochodu wjechal na podwyzszenie, scinajac stojacy tam dystrybutor ze zwykla benzyna. Potem chevy zatrzymal sie, ciagnac za soba przerdzewiala rure wydechowa. Woz zniszczyl wszystkie trzy dystrybutory na najblizej autostrady wysepce. Silnik krztusil sie jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkl.
Cisza byla tak ogluszajaca, ze az alarmujaca.
-Rany koguta! - powiedzial Tommy Wannamaker z zapartym tchem. - Czy on wybuchnie, Hap?
-Gdyby mial wybuchnac, to juz by wybuchl - stwierdzil Hap, wstajac. Uderzyl ramieniem w mape-ukladanke i jej czesci, miedzy innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona rozsypaly sie na wszystkie strony. Hap w glebi duszy cieszyl sie. "Jakie dziwne uczucie!". Jego dystrybutory byly ubezpieczone, a polisy splacone. Mary zawsze mu marudzila aby wszystko z gory ubezpieczyl.
-Facet musial byc niezle naprany - stwierdzil Norm.
-Widzialem jego tylne swiatla - stwierdzil Tommy piskliwym, pelnym podniecenia glosem. - Ani razu nie blysnely! Rany koguta! Gdyby prul szescdziesiatka juz bysmy nie zyli.
Pospiesznie wyszli z biura - Hap pierwszy, Stu jako ostatni. Hap, Tommy i Norm dotarli do samochodu jednoczesnie. Czuli won benzyny i slyszeli powolne tykanie stygnacego silnika. Hap otworzyl boczne drzwiczki samochodu i mezczyzna za kierownica wypadl na zewnatrz jak worek ze starym praniem.
-Niech to szlag! - powiedzial glosno, prawie krzyczac Norm Bruett.
Odwrocil sie, zacisnal dlonie na swym obfitym kaldunie i zwymiotowal. Mdlosci nie spowodowal mezczyzna, ktory wypadl z samochodu (Hap zlapal go, zanim ten zdazyl osunac sie na chodnik), ale ohydny fetor bijacy z wnetrza wozu, duszacy smrod, bedacy mieszanina woni krwi, fekaliow, wymiocin i rozkladajacych sie cial. Byl to upiorny odor choroby i smierci.
W chwile potem Hap odwrocil sie i, chwytajac kierowce pod pachy, wyciagnal go z wozu. Tommy blyskawicznie zlapal mezczyzne za nogi i obaj z Hapem przeniesli bezwladne cialo do biura. W swietle plynacym z neonu ich twarze przybraly barwe sera i byly przepelnione obrzydzeniem. Hap zapomnial juz o pieniadzach z ubezpieczenia.
Pozostali zajrzeli do samochodu i naraz Hap odwrocil sie, kladac jedna reke na ustach - maly palec jego dloni sterczal sztywno, jakby mezczyzna uniosl wlasnie do toastu kieliszek z winem - podreptal na polnocny kraniec stacji benzynowej i zwymiotowal cala kolacje.
Vic i Stu zagladali do wnetrza samochodu przez dluzsza chwile, po czym wymienili miedzy soba spojrzenia i ponownie zajrzeli do srodka. Po stronie pasazera siedziala mloda kobieta. Miala wysoko zadarta sukienke, odslaniajaca nagie uda. Opieralo sie o nia mniej wiecej trzyletnie dziecko - chlopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchly niczym detki a cialo nabralo fioletowo-czarnej barwy, jakby bylo pokryte sincami. Rowniez pod ich oczami zauwazyli opuchlizne. Vic powiedzial pozniej, ze przypominali graczy w baseball, ktorzy smaruja sobie sadza grube kreski pod oczami aby nie oslepialo ich swiatlo. Niewidzace oczy kobiety i dziecka zdawaly sie wychodzic z orbit. Trzymali sie za rece. Z ich nosow wyciekl gesty sluz, ktory obecnie juz zakrzepl. Wokol nich z brzeczeniem krazyly muchy - podlatywaly do sluzu, wlatywaly do ich otwartych ust i zaraz z nich wylatywaly.
Stu byl na wojnie, ale nigdy nie widzial czegos rownie okropnego. To bylo straszne. Przez caly czas powracal spojrzeniem do tych splecionych w uscisku dloni.
Cofneli sie od samochodu i spojrzeli na siebie metnym wzrokiem. Potem Vic i Stu wrocili do budynku stacji. Widzieli jak Hap mamrocze cos jak oszalaly do sluchawki telefonu. Norm szedl nieco z tylu za nimi i od czasu do czasu spogladal przez ramie na wrak chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu byly otwarte. To byl smutny widok. Z lusterka wstecznego zwisala para dzieciecych bucikow. Hank stal przy drzwiach, ocierajac usta brudna chusteczka.
-Jezu, Stu - powiedzial zmartwiony, a Stu pokiwal tylko glowa.
Hap odwiesil sluchawke telefonu. Kierowca chevroleta lezal na podlodze.
-Karetka przyjedzie tu za dziesiec minut. Czy jestescie pewni, ze oni...
Wskazal kciukiem samochod.
-Oni nie zyja, to pewne - Vic skinal glowa. Jego pokryta zmarszczkami twarz miala bladozolty odcien. Rozsypywal po calej podlodze tyton, jakby probowal zrobic kolejny ze swoich obrzydliwych, cuchnacych skretow. - To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widzialem.
Spojrzal na Stu, a ten pokiwal glowa, wlozyl rece do kieszeni i przymknal oczy.
Mezczyzna lezacy na podlodze jeknal glosno, gardlowo, i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Po chwili, kiedy stalo sie jasne, ze mezczyzna mowi, a przynajmniej stara sie cos powiedziec, Hap uklakl obok niego. W koncu ta stacja nalezala do niego. To samo, co usmiercilo kobiete i dziecko w samochodzie, dosieglo rowniez tego mezczyzne. Cieklo mu z nosa, a kiedy oddychal z jego gardla dobywal sie jakby plynacy z glebi klatki piersiowej poswist. Pod dolnymi powiekami widac bylo obrzmienie, jeszcze nie czarne ale juz fioletowe, jak since. Szyja sprawiala wrazenie zbyt grubej i napuchnietej. Wydawalo sie jakby mezczyzna mial niejeden ale trzy podbrodki. Mial wysoka goraczke; przebywajac blisko niego, odnosilo sie wrazenie jakby sie stalo przy dobrze rozpalonym ruszcie.
-Pies - wymamrotal. - Wypusciles go?
-Prosze pana - rzekl Hap, potrzasajac nim delikatnie. - Wezwalem karetke. Wyjdzie pan z tego.
-Cyfry zegara zmienily sie z zielonych na czerwone - wymamrotal mezczyzna lezacy na podlodze, a potem zaczal kaslac.
Kaszlal raz po raz, prawie bez przerwy, a z jego ust pryskaly dlugie, lepkie, ciagnace sie pasma gestej flegmy i sliny.
Hap odchylil sie do tylu, rozpaczliwie sie wykrzywiajac.
-Lepiej przekrecmy go na bok - powiedzial Vic - bo sie jeszcze tym udlawi.
Jednak zanim zdazyli to uczynic, mezczyzna przestal kaslac. Jego oddech znow stal sie nierowny i swiszczacy. Zamrugal powoli powiekami i powiodl wzrokiem po twarzach otaczajacych go mezczyzn.
-Gdzie... ja jestem?
-W Arnette - odparl Hap. - Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalil pan kilka moich dystrybutorow. - Po czym dorzucil pospiesznie: - Nic sie nie stalo. Byly ubezpieczone.
Mezczyzna na podlodze probowal usiasc. Aby sie podniesc musial polozyc dlon na ramieniu Hapa.
-Moja zona... moja mala coreczka...
-Nic im nie jest - powiedzial Hap, silac sie na usmiech.
-Wyglada na to, ze jestem powaznie chory - stwierdzil mezczyzna. Z jego ust, kiedy oddychal dobywal sie ochryply, jekliwy charkot. - One tez byly chore. To trwalo juz od dwoch dni. Od Salt Lake City. - Na chwile przymknal powieki. - Zachorowalismy... a wiec chyba nie bylismy dosc szybcy...
Z oddali dochodzil zblizajacy sie jek syreny karetki.
Chory ponownie otworzyl oczy. Teraz malowalo sie w nich przejmujace, glebokie zatroskanie. Raz jeszcze zaczal sie podnosic. Pot sciekal mu po twarzy. Zacisnal dlon na ramieniu Hapa.
-Czy Sally i malej LaVon nic nie jest? - zapytal z naciskiem.
Kropelki sliny prysnely z jego ust i Hap poczul emanujaca z ciala mezczyzny goraczke. Byl chory, na wpol szalony i cuchnal. Ten smrod przypominal Hapowi won starego koca, poslania dla psa.
-Nic im nie jest - odparl z uporem w glosie, choc jakby troche zbyt gwaltownie. - Prosze, niech sie pan polozy i lezy spokojnie... dobrze?
Mezczyzna polozyl sie na ziemi. Jego oddech byl teraz bardziej nierowny. Hap i Hank pomogli przetoczyc go na bok i wydawalo sie, ze to przynioslo mu nieznaczna ulge.
-Az do zeszlego wieczora czulem sie calkiem niezle - powiedzial. - Kaszlalem, ale nic poza tym. Dopiero w nocy sie pogorszylo. Obudzilem sie i bylo ze mna zle. Nie zmylismy sie stamtad dostatecznie szybko. Czy z mala LaVon wszystko w porzadku?
Jego ostatnie slowa zmienily sie w belkot, ktorego zaden z nich nie zdolal zrozumiec. Syrena karetki zawodzila jekliwie, coraz glosniej i glosniej.
Stu podszedl do okna, by obserwowac zblizajacy sie ambulans. Pozostali kleczeli wokol mezczyzny lezacego na podlodze.
-Co on zlapal Vic, domyslasz sie? - zapytal Hap.
Vic pokrecil przeczaco glowa.
-Nie wiem.
-Moze cos zjedli - stwierdzil Norm Bruett. - Woz ma tablice z Kalifornii wiec musieli stolowac sie w roznych przydroznych barach. Moze zjedli nieswiezego hamburgera. To sie zdarza.
Karetka podjechala i, ominawszy szerokim lukiem rozbitego chevy, zatrzymala sie pomiedzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone swiatelko "koguta" na dachu, krecilo sie w kolko, jak oszalale. Bylo juz calkiem ciemno.
-Pomozcie mi to was stad wyciagne! - krzyknal nagle mezczyzna lezacy na podlodze i zaraz potem umilkl gwaltownie.
-Zatrucie pokarmowe - stwierdzil Vic. - Tak, to mozliwe. Mam nadzieje, ze to o to chodzi, bo...
-Bo co? - zapytal Hank.
-Bo jesli nie, to moglismy cos od niego zlapac.
Vic spojrzal na nich, a w jego oczach malowalo sie zatroskanie.
-W 1958 roku widzialem epidemie cholery w poblizu Nogales i to wygladalo podobnie.
Weszlo trzech ludzi z noszami.
-Hap - powiedzial jeden z nich - masz szczescie, ze uratowales ten swoj pieprzony tylek. Gdyby chevy wybuchl, wszyscy bylibyscie teraz na lonie Abrahama. To ten facet, co?
Rozstapili sie aby ich przepuscic. Billy Verecker, Monty Sullivan, Carlos Ortega - znali ich wszystkich.
-W samochodzie jest jeszcze dwojka - powiedzial Hap, odciagajac Monty'ego na strone. - Kobieta i mala dziewczynka. Nie zyja.
-O kurde! Jestes pewny?
-Tak. Ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
-Chyba tak - Monty spojrzal na niego z zaklopotaniem. - Ale co mam zrobic z tymi dwiema w wozie? Nie wiem jak mam zalatwic te sprawe, Hap.
-Stu powiadomi gliny. Moge pojechac z toba?
-Jasne, stary.
Polozyli mezczyzne na noszach i kiedy go wyniesli, Hap podszedl do Stu.
-Jade z tym gosciem do Braintree. Powiadomisz gliny?
-Nie ma sprawy.
-I zadzwon tez do Mary. Powiedz jej, co sie stalo.
-W porzadku.
Hap podreptal wolno do ambulansu i wsiadl do srodka. Billy Verecker zatrzasnal za nim drzwiczki, a potem zawolal pozostala dwojke. Mezczyzni z upiorna, chorobliwa fascynacja zagladali do wnetrza rozbitego samochodu.
Pare minut potem ambulans ruszyl, przy wtorze jekliwego zawodzenia syreny; obracajaca sie lampa "koguta" na dachu samochodu rzucala krwawe refleksy na asfaltowy podjazd. Stu podszedl do automatu i wrzucil cwiercdolarowke.
Mezczyzna z chevroleta zmarl dwadziescia mil przed szpitalem. Wydal z siebie ostatnie, bulgoczace tchnienie, zakrztusil sie i skonal. Hap wyjal portfel z kieszeni spodni mezczyzny i przejrzal jego zawartosc. Bylo w nim siedemnascie dolarow w gotowce. Zgodnie z tym, co widnialo w jego prawie jazdy, mezczyzna nazywal sie Charles D. Campion. Hap znalazl rowniez legitymacje wojskowa zmarlego i oblozone w plastik zdjecia jego zony i coreczki. Hap nie chcial ogladac tych zdjec.
Wlozyl portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarlego i powiedzial Carlosowi, ze moze wylaczyc syrene.
Bylo dziesiec po dziewiatej.
ROZDZIAL 2
Na plazy miejskiej w Ogunquit w stanie Maine, znajdowalo sie dlugie, kamienne molo obmywane z obu stron przez fale Atlantyku. Dzis kojarzylo sie ono z oskarzycielsko wystawionym palcem i kiedy Frannie zatrzymala samochod na parkingu, dostrzegla Jessa siedzacego na samym jego koncu, niewyrazna sylwetke skapana w promieniach popoludniowego slonca. Wysoko nad nim krazyly donosnie skrzeczace mewy - obraz Nowej Anglii namalowany przez samo Zycie - i w glebi duszy watpila czy ktorys z ptakow zepsuje go, brudzac bialym, obrzydliwym guanem nieskalana, blekitna bluze Jessa Ridera.Byl on wszak praktykujacym poeta.
Wiedziala, ze to Jess, gdyz jego rower stal przymocowany do metalowego ogrodzenia za budynkiem dla dozorcy parkingu.
GUS, lysiejacy, jowialny grubasek wyszedl jej na spotkanie. Oplata dla gosci wynosila dolara od samochodu ale GUS wiedzial, ze Frannie byla tutejsza, nie musial nawet patrzec na nalepke z napisem REZYDENT, przyklejona w rogu na szybie volvo.
Fran przychodzila tu czesto.
"Jasne - pomyslala Fran - przeciez zaszlam w ciaze wlasnie tu, na plazy, dwanascie stop poza strefa przyplywu. Drogi plodzie - zostales poczety na wybrzezu Maine, dwanascie stop ponad linia przyplywu, dwadziescia jardow na wschod od falochronu. To miejsce jest oznaczone krzyzykiem".
GUS uniosl dlon w jej strone, w pokojowym powitaniu.
-Pani chlopak jest na koncu mola, panno Goldsmith.
-Dzieki, GUS. Jak interesy? - Usmiechajac sie, wskazala na parking. Staly tam ze dwa tuziny samochodow, z czego wiekszosc miala niebiesko-biale nalepki z napisem REZYDENT.
-Za wczesnie aby mowic o interesach. Ruch jest raczej niewielki - odparl GUS.
Byl siedemnasty czerwca.
-Za jakies dwa tygodnie podreperujemy miejska kase.
-Nie watpie. Oczywiscie jezeli nie zgarniesz wszystkiego dla siebie.
GUS rozesmial sie i wrocil do wnetrza budynku.
Frannie oparla sie jedna reka o nagrzany metal samochodu, zdjela trampki i zalozyla sandaly. Byla wysoka dziewczyna o kasztanowych wlosach siegajacych do polowy plecow. Miala na sobie piaskowego koloru bluzke. Jej figura byla doskonala. Dlugie nogi przyciagaly spojrzenia prima sort - jak mowili o nich chlopaki. - Spojrzcie, ale towar - niezla lala - nogi jak stad az do samej ziemi". Miss college'u 1990.
Rozesmiala sie w duchu, ale jej smiech mial w sobie nute goryczy. "Zachowujesz sie tak - powiedziala do siebie - jakby to byla wiadomosc o znaczeniu dla calego swiata". Rozdzial szosty: Hester Prynne przynosi wielebnemu Dinnesdale wiesci o grozbie przybycia Pearl. Tyle tylko, ze nie on byl Dinnesdalem. Nazywal sie Jess Rider, lat dwadziescia, o rok mlodszy od naszej bohaterki, malej Fran. Byl studentem college'u, praktykujacym poeta. Wystarczylo spojrzec na jego nieskazitelna, blekitna, batystowa koszule i wszystko bylo jasne. Zatrzymala sie na skraju plazy, czujac goracy piasek nawet przez podeszwy sandalow. Postac na dalekim koncu mola w dalszym ciagu ciskala do wody kamyki. Mysl, ktora przyszla jej do glowy byla po czesci zabawna, poniekad zas zatrwazajaca. "On dobrze wie, jak wyglada, siedzac tam, na koncu mola - stwierdzila w duchu. - Jak Lord Byron - samotny ale nieulekly. Siedzi sam i patrzy na morze, ktore gdzies tam, daleko, obmywa brzegi Anglii. Ja wszakze, wygnaniec, juz nigdy...
O KURWA!"
Ta mysl nie tyle wyrwala ja z zaklopotania, a raczej pomogla jej uswiadomic drzemiace w niej odczucia.Mlody mezczyzna, ktorego - jak sadzila - darzyla miloscia, siedzial nieopodal, a ona szydzila z niego, za jego plecami.
Zaczela isc wzdluz mola, zgrabnie przestepujac wystajace kamienie i ziejace pomiedzy nimi szczeliny. To bylo stare molo - niegdys stanowilo czesc falochronu. Teraz wiekszosc lodzi cumowala przy poludniowej czesci miasta, gdzie znajdowaly sie trzy mariny i siedem swojskich, marnej klasy motelikow, w ktorych kazdego lata pelno bylo gosci.
Szla powoli, starajac sie zwalczyc mysl, ze przez tych jedenascie dni, odkad dowiedziala sie, ze jest "troszke w ciazy" (jak to okreslila Amy Lauder) mogla sie w nim odkochac. No coz, przeciez to on sprawil, ze to sie stalo, czyz nie?
Ale nie tylko on - byla tego pewna. Brala przeciez pigulki. To byla najprostsza rzecz na swiecie. Poszla do kliniki w miasteczku akademickim, powiedziala lekarzowi, ze ma bolesne miesiaczki, robia sie jej na skorze rozne wypryski a doktorek przepisal jej wszystko czego potrzebowala. Dorzucil tez za darmoche zapas na caly miesiac.
Ponownie sie zatrzymala - byla juz przy koncu mola - po jej prawej i lewej stronie przesuwaly sie grzywiaste fale, ciagnace w strone plazy. Nagle przyszlo jej na mysl, ze lekarze z kliniki musieli slyszec historyjki o bolesnych miesiaczkach i pryszczach na twarzy tak samo czesto, a moze nawet czesciej, niz aptekarze stwierdzenie, ze "kupuje te kondomy dla mojego brata". Zwlaszcza teraz, w tych czasach. Rownie dobrze moglaby pojsc do niego i powiedziec: "Daj mi pigulke. Bede sie pieprzyc".
Miala juz swoje lata. Dlaczego byla taka niesmiala? Spojrzala na plecy Jessa i westchnela. Niesmialosc byla swego rodzaju sposobem na zycie. Znow ruszyla przed siebie. Tak czy inaczej, pigulka zawiodla. Ktos w wydziale kontroli jakosci w starej dobrej fabryce Ovril zaspal przy kontrolce. To, albo moze nie wziela pigulki i zapomniala o tym.
Podeszla do niego bezszelestnie i polozyla mu obie dlonie na ramionach. Jess, ktory trzymal w lewej rece kamyki a prawa ciskal je w fale Atlantyku, krzyknal glosno i gwaltownie poderwal sie na nogi. Kamyki posypaly sie na wszystkie strony, a Jess popchnal Fran tak, ze o malo nie spadla z mola. Niewiele brakowalo a Jess tez wpadlby do wody.
Zachichotala bezwiednie i cofnela sie o krok, przykladajac obie dlonie do ust, a on, rozwscieczony, odwrocil sie w jej strone. Byl dobrze zbudowanym mlodym mezczyzna o czarnych wlosach, noszacym okulary w zlotych oprawkach. Jego regularne rysy, ku wiecznemu niezadowoleniu Jessa nigdy nie potrafily nalezycie oddac glebi jego wewnetrznych odczuc.
-Smiertelnie mnie wystraszylas! - krzyknal.
-Och, Jess - zachichotala. - Przepraszam, ale to bylo takie zabawne. Naprawde.
-Malo brakowalo a wpadlibysmy do wody - powiedzial i groznie postapil krok w jej strone.
Frannie cofnela sie, potknela o kamien i wyladowala ciezko na tylku. Przy upadku mocno przygryzla sobie jezyk. Poczula ostry, przejmujacy bol i jej chichot ucichl jak uciety nozem. Nagla cisza, jaka zapadla - "wylaczyles mnie, zupelnie jakbym byla radiem, przekreciles galke i juz" - wydala jej sie nagle niesamowicie zabawna i znow zaczela chichotac wbrew temu, ze krwawil jej jezyk, a z kacikow jej oczu plynely lzy, wywolane bolem.
-Nic ci nie jest, Frannie? - zatroskany, uklakl obok niej.
"Jednak go kocham" - pomyslala i to sprawilo jej pewna ulge. To dobrze.
-Ucierpiala tylko moja duma - powiedziala i pozwolila aby pomogl jej wstac. - I przygryzlam sobie jezyk. Widzisz?
Wysunela jezyk i spodziewala sie, ze Jess usmiechnie sie do niej, ale on tylko sie zasepil.
-Jezu, Fran, leci ci krew. Naprawde.
Wyjal chusteczke z tylnej kieszeni i przyjrzal sie jej z powatpiewaniem. W chwile pozniej wlozyl ja z powrotem do kieszeni.
W jej myslach pojawila sie wizja ukazujaca ich oboje, pare kochankow idacych w strone parkingu, trzymajacych sie za rece, przy czym ona ma usta wypchane jego chusteczka. Unosi reke do zyczliwie usmiechnietego dozorcy i mowi: "Tcho sze ma Guuus".
Znow zaczela sie smiac, mimo ze bolal ja jezyk, a smak krwi w ustach zaczynal przyprawiac ja o mdlosci.
-Odwroc sie - powiedziala lagodnym tonem. - To nie bedzie zachowanie godne damy.
Usmiechajac sie pod nosem, Jess teatralnym gestem uniosl dlon do oczu. Frann, opierajac sie na jednej rece, wystawila glowe poza krawedz mola i splunela. Slina byla jasnoczerwona. Eep. Jeszcze raz. I jeszcze. Wreszcie metaliczny smak w jej ustach nie byl juz tak intensywny i kiedy Fran odwrocila glowe w jego strone zauwazyla, ze przygladal sie jej przez rozstawione palce.
-Przepraszam - powiedziala. - Jestem taka glupia.
-Nie - powiedzial Jess, choc z pewnoscia tak myslal.
-Pojedziemy na lody? - spytala. - Ty poprowadzisz, ja stawiam.
-Umowa stoi.
Podniosl sie i pomogl jej wstac. Ponownie splunela do wody. Slina nadal byla jasnoczerwona.
Fran, nieco przestraszona zapytala:
-Nie odgryzlam sobie koniuszka, co?
-Nie wiem - odparl spokojnie Jess. - A czulas, ze cos polykasz?
Przylozyla dlon do ust. Na jej twarzy malowal sie grymas obrzydzenia.
-To nie jest zabawne.
-Nie. Przepraszam. Po prostu go sobie przygryzlas, Frannie.
-Czy w jezyku sa arterie?
Szli wzdluz mola, trzymajac sie za rece. Fran raz po raz przystawala, zeby splunac. Jasna czerwien. Nie miala zamiaru tego polykac. O nie. Ani odrobiny.
-Nie.
-To dobrze. - Scisnela jego dlon i usmiechnela sie uspokajajaco. - Jestem w ciazy.
-Naprawde? To dobrze. Czy wiesz, kogo widzialem w Port...
Przerwal i spojrzal na nia. Nagle jego oblicze stalo sie nieruchome, niczym kamienna maska. Przepelnial je wyraz niepewnosci i niepokoju. Miala wrazenie, ze peknie jej serce.
-Co ty powiedzialas?
-Jestem w ciazy. - Usmiechnela sie do niego promiennie, a potem jeszcze raz splunela. Znowu ta jasna czerwien.
-Kiepski zart, Frannie - rzucil niepewnym tonem.
-To nie zart.
Przygladal jej sie przez dluzsza chwile. Wreszcie ruszyli w strone parkingu. Kiedy szli do samochodu, GUS stanal w drzwiach strozowki i pomachal do nich. Frannie odpowiedziala mu tym samym. Jess rowniez.
Zatrzymali sie przy lodziarni Dairy Queen przy szosie numer 1. Jess kupil sobie cole i, siedzac za kierownica volvo, popijal napoj w zamysleniu. Fran zdecydowala sie na deser lodowy Banana Boat i, opierajac sie plecami o drzwiczki, przedzielona od niego dwiema stopami siedzenia wyjadala z lodow orzeszki i krem ananasowy.
-Wiesz - stwierdzila - te lody, to glownie babelki. Wiedziales? Wiekszosc ludzi o tym nie wie.
Jess spojrzal na nia, ale nic nie odpowiedzial.
-To prawda - stwierdzila. - Te wielkie maszyny lodowe produkuja przede wszystkim babelki. Duzo powietrza i malo lodow. To dlatego w Dairy Queen lody sa takie tanie. Dawali nam odbitki artykulow na temat teorii biznesu. Jest wiele sposobow na "oskorowanie kota".
Jess spojrzal na nia ale nic nie powiedzial.
-Jesli masz ochote sprobowac prawdziwych lodow, powinienes pojsc do lodziarni Deering Ice Cream, a to...
Wybuchnela placzem.
Przysunal sie na siedzeniu w jej strone i objal ja ramionami za szyje.
-Frannie, nie rob tego, prosze.
-Lod mi sie rozplywa. Pobrudze sie - powiedziala, w dalszym ciagu placzac.
Jess ponownie wyjal chusteczke i tym razem zrobil z niej uzytek. Prawie przestala plakac. Szloch zmienil sie w pochlipywanie.
-Banana Boat z krwawa polewa - powiedziala, przygladajac mu sie zaczerwienionymi oczami. - Juz nie moge. Przepraszam, Jess. Wyrzucisz?
-Jasne - odparl mechanicznie.
Wzial od niej loda, wysiadl i wyrzucil do kosza na smieci. Frannie stwierdzila, ze szedl w bardzo zabawny sposob - zupelnie tak, jakby ktos rabnal go w to najczulsze u mezczyzny miejsce. W gruncie rzeczy przypuszczala, ze byl to dla niego solidny cios ponizej pasa. Jesli jednak przyjrzec sie temu z innej perspektywy, w identyczny sposob chodzila po tym, jak stracila dziewictwo na plazy. Czula sie tak, jakby wyjatkowo silnie obtarla ja pielucha. Tyle tylko, ze od obtarc nie zachodzi sie w ciaze.
Jess wrocil i wsiadl do samochodu.
-Czy to prawda, Fran? - spytal nagle.
-Tak. Naprawde jestem w ciazy.
-Jak to sie stalo? Myslalem, ze bralas pigulki.
-No coz, mozliwosci jest kilka. Pierwsza - ktos w wydziale kontroli jakosci starej, dobrej fabryki Ovril zasnal przy przelaczniku, akurat kiedy na tasmie znajdowal sie "moj" zestaw pigulek. Druga - w stolowce uniwersyteckiej daja wam takie zarcie, ze to powieksza liczbe plemnikow w spermie. Trzecia - zapomnialam wziac pigulke i zapomnialam, ze zapomnialam.
Usmiechnela sie do niego promiennie, choc z pewnym wymuszeniem i miala wrazenie jakby nieznacznie sie od niej odsunal.
-Dlaczego sie wsciekasz Frannie? Tylko zapytalem.
-No coz, aby odpowiedziec na twoje pytanie w inny sposob - w pewna ciepla, kwietniowa noc - to musialo byc dwunastego, trzynastego albo czternastego, wsadziles swoj czlonek w moja pochwe i doszedles do konca, a kiedy sie we mnie spusciles, miliony plemnikow w twojej spermie...
-Przestan! - rzucil ostrym tonem. - Nie musisz...
-Co nie musze?
Choc na zewnatrz zachowywala kamienny spokoj, wewnatrz byla przerazona. W najsmielszych wyobrazeniach na temat rozegrania tej sceny, nie przypuszczala, ze moze dojsc do czegos takiego.
-Byc taka wsciekla - powiedzial lamiacym sie glosem. - Nie zamierzam z toba zrywac.
-Nie - powiedziala bardziej miekko. W tym momencie mogla zdjac jedna jego reke z kierownicy i przytrzymujac ja, zaleczyc rozjatrzona rane. Ale nie mogla sie zmusic, by to zrobic. Nie potrzebowal pocieszenia. Nie mial w tym zadnego interesu, nawet jezeli podswiadomie tego pragnal. Nagle uswiadomila sobie, ze przynajmniej na razie dni radosci, beztroskiego smiechu i szczescia dobiegly konca. Ta mysl sprawila, ze ponownie zapragnela plakac. Z ponura mina starala sie powstrzymywac lzy. Byla Frannie Goldsmith, corka Petera Goldsmitha i nie miala zamiaru ryczec jak bobr na parkingu, przed cukiernia Dairy Queen w Ogunquit.
-Co masz zamiar zrobic? - Spytal Jess, wyjmujac papierosy.
-A co TY masz zamiar zrobic?
Zapalil zapalniczke i przez moment, kiedy klab dymu uniosl sie ku gorze, widziala wyraznie dwie osoby: mezczyzne i chlopca walczacych o dominacje nad ta sama twarza.
-Kurwa mac! - powiedzial.
-Jest kilka alternatyw. Mozemy sie pobrac i zatrzymac dziecko. Mozemy sie pobrac i oddac dziecko. Jak rowniez mozemy sie nie pobrac i zatrzymac dziecko, albo...
-FRANNIE...
-Albo mozemy sie nie pobierac i nie zatrzymac dziecka. Moglabym rowniez poddac sie zabiegowi. Czy to juz wszystkie mozliwosci? Cos pominelam?
-Frannie, czy nie moglibysmy po prostu porozmawiac...
-Przeciez rozmawiamy! - krzyknela. - Miales swoja szanse i powiedziales tylko "kurwa mac". To twoje slowa. Przedstawilam ci nasze alternatywy. Oczywiscie nie mialam zbyt wiele czasu aby przejrzec cala liste.
-Chcesz papierosa?
-Nie, papierosy sa szkodliwe dla dziecka.
-Frannie, na milosc Boska!
-Dlaczego krzyczysz? - spytala lagodnie.
-Bo sprawiasz wrazenie, jakbys za wszelka cene chciala mnie wkurzyc - rzucil ostro Jess. Ale zaraz wzial sie w garsc. - Przepraszam. Po prostu nie uwazam, aby to byla moja wina. Nie potrafie o tym w ten sposob myslec.
-Nie? - Spojrzala na niego, marszczac brwi. - A co to bylo - niepokalane poczecie?
-Musisz byc tak cholernie wpieniajaca? Powiedzialas, ze bierzesz pigulki. Wzialem to za pewnik. Czyzbym sie mylil?
-Nie. Nie mylisz sie. Ale to nie zmienia faktu.
-Chyba nie -