Bezpieczne miejsce - CABOT MEG
Szczegóły |
Tytuł |
Bezpieczne miejsce - CABOT MEG |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bezpieczne miejsce - CABOT MEG PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bezpieczne miejsce - CABOT MEG PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bezpieczne miejsce - CABOT MEG - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bezpieczne miejsce
Bezpieczne miejsce
Tom 3
MEG CABOT
O zamordowanej dziewczynie dowiedzialam sie dopiero pierwszego dnia szkoly. To nie moja wina. Przysiegam. Skad moglam wiedzac? Nawet nie bylo mnie w domu. Gdybym byla, jasne, ze przeczytalabym o tym w gazecie albo uslyszala w wiadomosciach czy gdziekolwiek. Albo dowiedzialabym sie od ludzi.Ale akurat mnie nie bylo. Tkwilam cztery godziny jazdy samochodem na polnoc od domu, wsrod wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciolki, Ruth Abramowitz. Panstwo Abramowitzowie kazdego lata spedzaja dwa ostatnie tygodnie sierpnia wsrod wydm i w tym roku zaprosili rowniez mnie.
Na poczatku nie mialam ochoty jechac. Skazywac sie na towarzystwo Skipa na cale dwa tygodnie?! No nie, dziekuje- Skip jest bratem Ruth, blizniakiem. Chociaz ma szesnascie lat, nadal przezuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedziec, jak sie zachowywac. A do tego, mimo kupionego za pieniadze z barmicwy transarna, jest kims w rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym miescie.
W dodatku pan Abramowitz zywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablowki ani innego telefonu niz jego wlasna komorka, uzywana wylacznie w sytuacjach wyjatkowych, kiedy na przyklad ktorys z jego klientow trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem).
Wiec chyba jasne, ze na zaproszenie Ruth odpowiedzialam: "Dziekuje, ale nie, dziekuje".
Potem jednak moi rodzice oswiadczyli, ze spedza ostatnie dwa tygodnie sierpnia, odwozac mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie mial zaczac studia, a w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, zeby zajac sie mna i moim drugim bratem, Douglasem.
Nie szkodzi, ze ja mam szesnascie lat, a Douglas dwadziescia i nie potrzebujemy opieki doroslych, zwlaszcza siedemdziesieciopiecioletniej ciotki, ktora ma obsesje na punkcie pasjansa i mojego zycia seksualnego, (co wcale nie znaczy, ze jakies mam). Oznajmiono mi, ze ciocia Rose przyjezdza, czy mi sie to podoba, czy nie.
Nie podobalo mi sie. Zamiast wrocic do domu po miesiacu pracy w charakterze wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechalam z Abramowitzami na wydmy.
Rany! Ogladanie przez dwa tygodnie Skipa pozerajacego rano, w poludnie i wieczorem kanapki z maslem orzechowym i bananami jest lepsze niz piec minut w towarzystwie cioci Rose, ktora z zapalem opowiada, jak to w czasach jej mlodosci tylko latwe dziewczyny nosily ogrodniczki.
Powaznie. Ogrodniczki. Tak je nazywa.
Oczywiscie w tej sytuacji wybralam wydmy.
I prawde mowiac, te dwa tygodnie nie byly takie najgorsze.
Nie, nie, to wcale nie znaczy, ze swietnie sie bawilam. Wlasciwie nie bawilam sie wcale, bo kiedy ja odwalalam swoja robote na obozie Wawasee, Ruth w pocie czola doskonalila swoje umiejetnosci spoleczno-towarzyskie i przygruchala sobie chlopaka.
Zgadza sie. Autentycznego chlopaka, ktorego rodzice - kto by pomyslal - takze mieli domek na wydmach, jakies dziesiec minut drogi od domku Ruth.
Cieszylam sie razem z nia. Scott byl pierwszym prawdziwym chlopakiem Ruth - no wiecie, pierwszym facetem, ktory odwzajemnial jej sympatie i nie mial nic przeciwko trzymaniu jej za reke przy ludziach.
Ale kiedy najlepsza przyjaciolka zaprasza cie na dwa tygodnie, a potem spedza te dwa tygodnie, prowadzajac sie z kims innym, jest to odrobine wkurzajace. Wiekszosc czasu za dnia przelezalam na plazy, czytajac stare magazyny, a wiekszosc wieczorow, probujac pobic Skipa w Crash Bandicoot na playstation.
O tak, wakacje mialam wyjatkowo udane.
Jedyna korzysc z pobytu na wydmach polegala na tym, ze nie bylo mnie w tym czasie w domu, wiec przynajmniej nie siedzialam i nie czekalam, az moj chlopak - jesli mozna go tak nazwac - zadzwoni. A wedlug Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie telefonow. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciolka, chlopak zaczyna sie zastanawiac, gdzie jestes, i przychodza mu do glowy rozmaite rzeczy. Na przyklad, ze umowilas sie z kims innym.
Podobno to w nim wzbudza goretsze uczucia.
Brzmi calkiem przekonujaco, ale jest jedno ale.
Chlopak musi faktycznie zadzwonic.
Jesli nie zadzwoni, to wcale sie nie dowie, ze cie nie ma w domu. A moj chlopak - powinnam raczej powiedziec: facet, ktory mi sie podoba, jako ze wlasciwie nie jest moim chlopakiem; w zyciu nie bylismy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stad, ze jestem, jak to sie ladnie mowi w moim ukochanym stanie Indiana, osoba nieletnia, a randka z osoba nieletnia pachnie wiezieniem. Przynajmniej dla kogos takiego jak on.
Bo on jest pod nadzorem kuratora.
Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawil.
Tak sie nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet lobuz, jak mowi o nim Ruth.
Uwazam, ze to nie w porzadku tak go nazywac, poniewaz Rob nigdy mnie nie oszukal. To znaczy, kiedy tylko dowiedzial sie, ze mam szesnascie lat, dal mi jasno do zrozumienia, ze miedzy nami do niczego nie dojdzie. W kazdym razie nie przez nastepnych pare lat.
Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawde. Niejedna ryba plywa w morzu.
No i dobra, moze nie kazda ma oczy koloru mgly, jaka unosi sie nad jeziorem tuz przed switem, albo twarde jak deska miesnie brzucha, czy tez sliczniutkiego indiane, zlozonego wlasnorecznie do kupy we wlasnej stodole.
W kazdym razie zniknelam na dwa tygodnie. Mialam wakacje, no nie? Bez telefonu, telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje.
Skad mialam wiedziec, ze zginela jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie powiedzial.
Az do rozpoczecia roku szkolnego.
Pierwszego dnia szkoly usadowilam sie w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. Zawsze w auli zajmowalam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, ze wtedy siadamy w kolejnosci alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na litere M, zaraz po Amber Mackey. Amber Mackey zawsze siedziala przede mna. Zawsze.
Z wyjatkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawila sie wcale.
Nie wiedzialam, dlaczego. Skad mialam wiedziec? Amber nigdy przedtem nie opuscila pierwszego dnia w szkole. Nie byla tytanem pracy, przykladala sie mniej wiecej tak jak ja, ale pierwszego dnia szkoly nic sie nie robi, wiec dlaczego mialaby nie przyjsc? Poza tym, w przeciwienstwie do mnie, Amber lubila szkole. Byla cheerleaderka. Zawsze pelna entuzjazmu. Znacie ten typ.
To taka dziewczyna, po ktorej, bo ja wiem, spodziewacie sie, ze pojawi sie pierwszego dnia w szkole, chocby po to, zeby pochwalic sie opalenizna.
Uczniowie zaczeli sie schodzic. Dziewczyny zachowywaly sie z wystudiowana niedbaloscia - zupelnie jakby nie spedzily calego ranka przed lustrem, wybierajac ciuchy, ktore najlepiej podkresla szczuplejsza figure albo kolor nowych pasemek.
Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdazylismy juz swietnie zapamietac, kto za kim siedzi - i zaczely sie rozmowy: "Jak tam wakacje?" albo: "Boze, ale sie opalilas", albo: "Ta spodnica jest super!"
Potem rozlegl sie dzwonek i wszedl pan Cheaver z dziennikiem. Kazal nam usiasc i mimo ze byla zaledwie osma pietnascie rano, nikogo nie rozpieral nadmiar energii.
Spojrzal do dziennika, zawahal sie i powiedzial:
-Mastriani.
Podnioslam reke, chociaz pan Cheaver stal tuz przede mna, a w zeszlym roku uczyl mnie historii, wiec nie mogl mnie nie poznac. Razem z Ruth wydalysmy spora czesc zarobionych na obozie pieniedzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dzis pod wplywem Ruth wlozylam do szkoly spodnice. To moglo nieco zmylic pana Ch., jako ze nigdy przedtem nie pokazalam sie w szkole w czyms innym niz dzinsy i T-shirt.
Ruth twierdzila, ze najlepszym sposobem na Roba byloby umowienie sie z innym chlopakiem (tak zeby Rob mogl nas zobaczyc) i wobec tego musialam, zgodnie z zaleceniami Ruth, "podjac wysilek". Mialam na sobie ciuchy Esprit od stop do glow. Ale nie, dlatego, ze chcialam zwabic ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, ze wrociwszy poprzedniego dnia bardzo pozno (Ruth absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej predkosci, nawet jesli w zasiegu wzroku nie ma zadnego miejsca, gdzie moglby sie ukryc patrol drogowy), nie mialam innego czystego ubrania na zmiane.
Byc moze, pomyslalam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispodniczce i bawelnianym sweterku. Powiedzialam:
-Obecna, panie Cheaver - zeby zwrocic jego uwage.
-Widze cie, Mastriani - powiedzial pan Ch., jak zwykle leniwie przeciagajac samogloski. - Przesun sie o jedno miejsce.
Spojrzalam na puste miejsce z przodu.
-Och, nie, prosze pana - zaprotestowalam. - To miejsce Amber. Moze sie spozni. Ale to jej miejsce.
Zapadla dziwna cisza. Naprawde. Chodzi mi o to, ze cisze roznia sie od siebie, chociaz zgodnie z definicja - cisza jako brak dzwieku - powinno byc inaczej.
Ta jednak wydawala sie cichsza niz przecietne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegos powodu wstrzymali nagle oddech.
Pan Cheaver - ktory takze wstrzymal oddech - spojrzal na mnie zmruzonymi oczami. W Liceum im. Erniego Pyle'a bylo niewielu nauczycieli, ktorych bylam w stanie zniesc, ale pan Ch. do nich nalezal. A to, dlatego, ze nikogo nie wyroznial. Nienawidzil nas wszystkich rowno i sprawiedliwie. Mnie, byc moze, nienawidzil odrobine mniej intensywnie, poniewaz w zeszlym roku przykladalam sie do pracy, a historie uwazalam za interesujacy przedmiot, zwlaszcza lekcje poswiecone wyrzynaniu w pien calych populacji w roznych miejscach globu na przestrzeni wiekow.
-Gdzies ty byla, Mastriani? - zainteresowal sie pan Chea-ver. - Amber Mackey nie przyjdzie.
-Och, naprawde? - spytalam zdziwiona. - Przeprowadzila sie?
Pan Ch. popatrzyl na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta klasy nagle wypuscila powietrze z pluc i zaczela szeptac goraczkowo. Nie mialam pojecia, o czym mowia, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowalam sie, ze tym razem trafilam kula w plot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyly na mnie ze szczegolna wzgarda. Przez moment mialam ochote wstac i rozwalic im glowy jedna o druga, ale juz raz probowalam i nie wyszlo.
Zreszta, w ramach "podejmowania wysilku" w nowym roku - oprocz dzialan zmierzajacych do rozkochania w sobie niewinnych mlodych ludzi, tak abym mogla spacerowac z nimi za raczke przed warsztatem, w ktorym pracowal Rob - obiecalam sobie nie wdawac sie w bojki. Powaznie. W dziesiatej klasie spedzilam az nadto czasu na odsiadkach w zwiazku z brakiem umiejetnosci panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzalam popelnic tego bledu.
To byl jeden z powodow - poza brakiem czystych levisow - dla ktorych zdecydowalam sie na minispodniczke. Trudno dolozyc komus kolanem w krocze, kiedy jest sie odzianym w lycre i rayon.
Moze, pomyslalam, obserwujac twarze wokol, Amber zaszla w ciaze i tylko ja nic o tym nie wiem. Mielismy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, ktory ostrzegal nas przed konsekwencjami pozycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy sie przeciez zdarzaja. Nawet cheerleaderkom.
Chyba jednak nie Amber Mackey, poniewaz pan Ch. spojrzal na mnie i bezbarwnym tonem oznajmil:
-Mastriani, ona nie zyje.
-Nie zyje? - powtorzylam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodalam:
-Jest pan pewien?
Nie wiem, co mnie podkusilo. Kiedy nauczyciel twierdzi, ze ktos nie zyje, nie ma w zasadzie powodu, zeby mu nie wierzyc.
Po prostu mnie zaskoczyl. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze byla... no coz, pelna zycia. Nie nalezala do tych antypatycznych cheerleaderek, ktore na wszystkich patrza z gory. Nigdy nie byla zlosliwa i nigdy sie nie wywyzszala. Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z reprezentacji, zarowno w dziedzinie zycia towarzyskiego, jak i sportu, kosztowalo ja wiele pracy. Jesli chodzi o nauke, tez nie byla orlem.
Ale starala sie. Naprawde sie starala.
Pan Ch. nie odpowiedzial.
Zrobila to Heather Montrose.
-Owszem, nie zyje - powiedziala, wydymajac z pogarda starannie nablyszczone usta. - A gdzies ty sie podziewala, skoro juz o tym mowa?
-Doprawdy - odezwala sie Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna powinna cos wiedziec na ten temat.
-No wlasnie? - dodala Heather. - Wysiadl twoj radar, czy co?
Nie jestem, szczerze mowiac, osoba zbyt popularna, ale poniewaz nie mam w zwyczaju wyzlosliwiac sie i dokuczac dla przyjemnosci, jak Heather i Tisha, zawsze znajda sie tacy, ktorzy chetnie stana w mojej obronie. Tym razem byl to Todd Mintz -futbolista szkolnej reprezentacji, ktory siedzial zaraz za mna.
-Jezu, mozecie przestac? - odezwal sie. - Ona juz nie robi tych rzeczy z parapsychologia. Nie wiedzialyscie?
-Owszem - powiedziala Heather, wstrzasnawszy blond grzywa. - Slyszalam o tym.
-A ja slyszalam - wtracila Tisha - ze dwa tygodnie temu znalazla dzieciaka, ktory sie zgubil w jaskini czy gdzies tam.
To byla jawna nieprawda. Dzieciaka znalazlam cztery tygodnie temu. Ale nie mialam ochoty dyskutowac z takimi jak Tisha.
Na szczescie taktowna interwencja pana Cheavera wybawila mnie z klopotu.
-Najmocniej przepraszam - powiedzial pan Ch. - Niektorych z was to moze zaskoczy, ale chcialbym poprowadzic lekcje. Czy zechcielibyscie odlozyc prywatne pogawedki na po dzwonku? Mastriani! Przesun sie o jedno miejsce.
Przesunelam sie, a za mna caly rzad. Jednoczesnie szeptem zapytalam Todda:
-Jak to sie wlasciwie stalo?
Myslalam, ze Amber zachorowala na bialaczke albo cos w tym stylu i teraz cheerleaderki poprowadza kampanie walki z rakiem, zarabiajac na myciu samochodow. Moze nawet zalozyly juz fundacje Amber.
Smierc Amber nie nastapila jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedzial:
-Znalezli ja wczoraj w kamieniolomach. Uduszona.
Rany!
Jak mozna zrobic cos takiego? I kto mogl to zrobic? Naprawde chcialabym wiedziec.
Kto mogl udusic cheerleaderke i zostawic jej cialo na dnie wapiennego kamieniolomu?
Jestem w stanie zrozumiec, ze ktos mialby ochote udusic cheerleaderke. Nasza szkola hoduje jedne z najzlosliwszych cheerleaderek w Ameryce Polnocnej. Nie zartuje. Jakby wszystkie, zeby sie dostac do druzyny, musialy przejsc testy wykazujace, ze nie posiadaja zadnych ludzkich odruchow. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a predzej wyskubalyby sobie rzesy, niz zamienily slowo z osoba stojaca nizej od nich w hierarchii towarzyskiej.
Ale wprowadzic taki zamysl w zycie? Naprawde wyprawic jedna z nich na tamten swiat?
A poza tym Amber nie byla taka jak jej kolezanki z druzyny. Widzialam kiedys, jak usmiechala sie do wsioka - tym milym slowkiem okresla sie u nas dzieciaki, ktore dojezdzaja do liceum spoza miasta; dzieciaki, ktore nie pochodza ze wsi, okresla sie mianem miastowych.
Amber nalezala do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauwazylam, zeby sie z tego powodu puszyla, w przeciwienstwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy Amber byla kapitanem druzyny na WF-ie, nigdy nie wybierala najpierw miastowych, wsiokow zostawiajac na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiala na wiejskie wranglery i lee, jedyne dzinsy, na jakie te dzieciaki bylo stac. Nigdy nie widzialam, zeby Amber przeprowadzala "test wsioka": podnoszac dlugopis i pytajac niczego nie podejrzewajaca ofiare, co trzyma w rece. (Jesli ktos odpowiadal, przeciagajac samogloski w sposob charakterystyczny dla poludniowcow, klasyfikowano go jako wsioka i wysmiewano za wiejski akcent).
Czy to takie dziwne, ze czasami nie potrafie opanowac gniewu? Pytam serio. Czy was nie trafialby szlag, gdybyscie, na co dzien mieli do czynienia z czyms takim?
To okropne, ze ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiala umrzec. Lubilam ja.
Nie bylam odosobniona w swoich odczuciach, jak sie wkrotce przekonalam.
-Dobra robota - syknal ktos za moimi plecami, mijajac mnie na korytarzu, kiedy zmierzalam w strone szafki.
Mozna na ciebie liczyc - powiedzial ktos inny, kiedy wychodzilam z pracowni biologicznej.
To nie wszystko. Uslyszalam tez sarkastyczne:
-Dzieki wielkie, dziewczyno od pioruna.
Kiedy mijalam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim adresem padlo slowo: "swinia".
-Nic nie rozumiem - pozalilam sie Ruth na probie orkiestry, kiedy wyjmowalysmy instrumenty. - Obwiniaja mnie za to, co sie stalo z Amber. Jakbym miala z tym cos wspolnego.
Ruth, smarujac smyczek kalafonia, potrzasnela glowa.
-Nie o to chodzi - stwierdzila. Musiala dostac jakis cynk. - Sadze, ze kiedy Amber nie wrocila do domu w piatek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policje, ale gliny nie zdolaly jej znalezc. Mysle, ze pare osob dzwonilo potem do ciebie. Moze mieli nadzieje, ze uda ci sie wpasc na jakis trop. Wiesz, dzieki twoim szczegolnym umiejetnosciom. Ale nie bylo cie w domu, oczywiscie, a twoja ciotka nie podalaby nikomu numeru komorki mojego ojca, a nie bylo innego sposobu, zeby sie z nami porozumiec, wiec...
Wiec? Wiec to byla moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze jeden powod, zeby jej nie znosic.
Zadalam sobie wiele trudu, zeby wbic wszystkim do glowy, ze nie potrafie juz odnajdywac ludzi dzieki jakims niezwyklym zdolnosciom. Zeszlej wiosny, kiedy trzasnal mnie piorun, zyskalam na chwile dar odnajdywania zaginionych. Wystarczylo spojrzec na fotografie, a potem isc spac. Rano budzilam sie z gotowym adresem w glowie. Ale niezwykly dar mnie opuscil. Powiedzialam o tym dziennikarzom. Powiedzialam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak przezwaly mnie media - przestala istniec. Moje zdolnosci nadprzyrodzone ulotnily sie w rownie tajemniczy sposob, jak sie pojawily.
Tyle, ze tak naprawde wcale sie nie ulotnily. Klamalam, zeby prasa - i gliniarze - odczepili sie ode mnie.
Zdaje sie, ze Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzylo w moje klamstwa.
-Spokojnie, Jess - powiedziala Ruth, brzdakajac na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jesli juz, to najwyzej twojej stuknietej ciotuni. Powinna byla zrozumiec, ze sprawa jest pilna i dac im numer komorki mojego taty. Ale gdyby nawet, to znasz Amber. Nie byla niewinnym kwiatuszkiem. Nic dziwnego, ze skonczyla martwa w kamieniolomach.
Jesli to mnie mialo pocieszyc, nie podzialalo. Przeslizgnelam sie z powrotem do sekcji fletow, ale nie moglam sie skupic na tym, co mowil pan Vine, nasz nauczyciel. Myslalam tylko
tym, jak na zeszlorocznym festiwalu talentow Amber i jej staly chlopak - Mark Leskowski, futbolista szkolnych Jaguarow -odegrali w zalosny sposob Attything You Can Do I Can Do Better i z jaka powaga Amber podchodzila do konkursu i jak bardzo byla pewna, ze zwycieza.
Nie wygrali, rzecz jasna - pierwsza nagrode zdobyl chlopak, ktorego piesek wyl na dzwiek melodii z Siodmego nieba - ale Amber i tak sie cieszyla, ze zajeli drugie miejsce.
O malo nie umarla ze szczescia, pomyslalam mimo woli.
-W porzadku - odezwal sie pan Vine przed dzwonkiem. - Do konca tygodnia beda sie odbywac przesluchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w srode, dete w czwartek, a perkusyjne w piatek. Wiec badzcie tak mili i pocwiczcie dla odmiany, jasne?
Rozlegl sie dzwonek na przerwe obiadowa, ale nikt nie rzucil sie pedem do wyjscia. Wszyscy siegneli pod lawki, wyciagajac kanapki i puszki z cieplawymi napojami. Otoz wiekszosc dzieciakow w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boja sie wejsc do szkolnej stolowki, gdzie mogliby sie narazic na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rowiesnikow. W zwiazku z tym w porze lunchu przesiaduja w skrzydle muzycznym, zujac kanapki z tunczykiem i klocac sie o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard.
To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie mialam ochoty na jedzenie rozmieklych kanapek w szkolnej lawce. Po drugie, jak oswiadczyla Ruth, teraz, kiedy gruntownie odnowilysmy nasza garderobe - a ona stracila znaczaco na wadze - nie mozemy sie ukrywac w zakamarkach pomieszczen orkiestry. Serce Ruth wciaz nalezalo do Scotta, ale Scott mieszkal piecset kilometrow dalej. Zostalo nam zaledwie dziesiec miesiecy, zeby zorganizowac sobie chlopaka na bal maturalny, i Ruth nalegala, zebysmy od razu wziely sie do roboty.
Zanim jednak opuscilysmy skrzydlo muzyczne, zaczepila nas jedna z kolezanek flecistek, ktorej nie darze szczegolna sympatia, Karen Sue Hankey. Karen poinformowala mnie, ze w tym roku powinnam porzucic wszelka nadzieje na zachowanie trzeciego miejsca, poniewaz ostatnio cwiczyla po cztery godziny dziennie i pobierala prywatne lekcje u profesora z pobliskiego college'u.
-Swietnie - mruknelam, probujac ja wyminac.
-Och, a tak przy okazji - dodala Karen Sue - to naprawde ladnie z twojej strony, ze tak pomoglas w sprawie Amber i w ogole.
Ale to jeszcze nic. W stolowce bylo dziesiec razy gorzej. Jak tylko ustawilysmy sie w kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanely za nami i zaczely robic uwagi.
Nie rozumiem tego. Naprawde nie rozumiem. Wiosna, na koniec szkoly, dalam wszystkim jasno do zrozumienia, ze stracilam zdolnosci parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli tacy pewni, ze sklamalam? Jedyna osoba, ktora znala prawde, byla Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradzila.
-No to jak to jest? - zapytala Heather, ustawiajac sie za nami w kolejce do grilla. - Jak to jest, kiedy ma sie swiadomosc, ze ktos umarl z naszego powodu?
-Amber nie umarla z powodu czegos, co ja zrobilam - powiedzialam, nie odrywajac wzroku od tacy, ktora przesuwalam wzdluz rzedu miseczek z podejrzanej barwy galaretka cytrynowa i niepokojaco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarla, poniewaz ktos ja zabil. Tym kims nie bylam ja.
-Owszem - zgodzila sie Tisha. - Ale koroner stwierdzil, ze przez jakis czas ja gdzies przetrzymywano, zanim zostala zamordowana. Miala na ciele odparzyny.
-Odlezyny - poprawila ja Ruth.
-Wszystko jedno - powiedziala Tisha. - To znaczy, ze jakbys byla na miejscu, moglabys ja znalezc.
-Dobra, ale mnie nie bylo - odparlam. - W porzadku? Wybacz, pojechalam na wakacje.
-Doprawdy, Tisha - odezwala sie Heather karcacym tonem. - Ona musi czasami wyjezdzac na wakacje. Wiesz, czasami musi odpoczac od tego swojego nienormalnego braciszka.
-O Boze! - Ruth jeknela i szybko usunela tace z linii ognia.
Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziala. Naprawde staram sie pamietac o dobrych radach, jakich udzielil mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwaltownymi uczuciami - ze nalezy najpierw policzyc do dziesieciu i tak dalej. Ale nawet po dwoch latach nauk - i po prawie dwoch latach ciaglych odsiadek w zwiazku z nieudanymi probami stosowania sie do tych nauk - kazda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z rownowagi.
W sekunde po tej nierozsadnej uwadze Heather zostala rozplaszczona na scianie.
Trzymalam ja jedna reka. Zaciskalam palce na jej szyi.
-Czy nikt ci nigdy nie mowil - syknelam, przysuwajac twarz do jej twarzy - ze to nieladnie smiac sie z ludzi, ktorych los potraktowal gorzej od nas?
Heather nie udzielila odpowiedzi. Nie mogla, poniewaz sciskalam jej krtan.
-Hej! - W grubym glosie brzmialo zdumienie. - Hej, co sie tu dzieje?
Rozpoznalam, oczywiscie, ten glos.
-Pilnuj swojego nosa, Jeff- powiedzialam. Jeff Day, napastnik druzyny futbolowej i skonczony idiota, rowniez nie zaliczal sie do moich ulubiencow.
-Pusc ja - powiedzial Jeff Poczulam na ramieniu jego miesista lape.
Precyzyjnie wymierzony cios lokciem polozyl kres tej interwencji. Kiedy Jeff usilowal zlapac oddech, rozluznilam odrobinke chwyt na gardle Heather.
-No, wiec? - odezwalam sie - Jak bedzie z przeprosinami? Niestety, zle ocenilam czas potrzebny Jeffowi na dojscie do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znow chwycily mnie za ramie. Tym razem zdolal oderwac mnie od Heather.
-Zostaw ja w spokoju! - wrzasnal, czerwony jak burak. Bylam pewna, ze mnie uderzy. Naprawde. I w jakis sposob cieszylam sie na te mysl. Jeff zamachnalby sie, ja zrobilabym unik, a potem rabnelabym go w nos. Od pewnego czasu marzylam o tym, zeby zlamac nos Jeffowi Dayowi. A dokladniej od tego dnia, kiedy powiedzial Ruth, ze jest gruba i trzeba bedzie ja pochowac w fortepianie, jak Elvisa.
Tym razem jednak nie mialam okazji zlamac mu nosa. Nie zrobilam tego, bo kiedy Jeff odwodzil piesc, ktos zlapal go za reke i wykrecil mu ja na plecy.
-To tak sie zabawiaja panowie z reprezentacji? - odezwal sie Todd Mintz. - Bijac dziewczyny?
-Dosyc. - Trzeci glos, rowniez dobrze mi znany, przerwal nasza mila pogawedke. Pan Goodhart, z miseczka salatki i jogurtem, skinal glowa w strone drzwi. - Wszyscy do mojego biura. Natychmiast. Za mna, prosze.
Jeff, Todd i ja z ociaganiem ruszylismy do wyjscia. Bylismy prawie przy drzwiach, kiedy pan Goodhart odwrocil sie i zawolal zniecierpliwiony:
-Ty tez, Heather!
Dopiero wtedy Heather niechetnie poszla za nami.
W gabinecie pana Goodharta dowiedzielismy sie, ze "nie zaczelismy roku jak nalezy" oraz ze powinnismy "dawac lepszy przyklad mlodszym uczniom". To by nam pomoglo "trzymac sie razem i dawac sobie rade", zwlaszcza wobec tragedii, jaka miala miejsce w ostatni weekend.
-Smierc Amber wstrzasnela nami wszystkimi - powiedzial pan Goodhart ze szczerym zalem. - Probujmy jednak pamietac, ze na pewno wolalaby, abysmy sie raczej pocieszali nawzajem, zamiast wdawac w glupie klotnie.
Heather nigdy przedtem nie trafila do gabinetu pedagoga. Wiec, naturalnie, zamiast trzymac gebe na klodke, tak zebysmy wszyscy mogli sie z tego wywinac, wycelowala we mnie pola-kierowany paznokiec i powiedziala:
-Ona zaczela.
Todd, Jeff i ja przewrocilismy oczami. Wiedzielismy, co teraz nastapi.
Pan Goodhart wyglosil mowe zaczynajaca sie od slow: "Nie dbam o to, kto zaczal, bicie sie jest rzecza niedopuszczalna". Trwala o cztery minuty i piecdziesiat sekund dluzej niz wersja zeszloroczna. Nastepnie stwierdzil:
-Dobre z was dzieciaki. Kazde z was ma nieograniczony potencjal. Nie marnujcie go. Nie warto uciekac sie do przemocy.
Potem pozwolil nam odejsc. Wszystkim poza mna, oczywiscie.
-To nie byla moja wina - oswiadczylam, jak tylko reszta wyszla. - Heather powiedziala, ze Douglas jest nienormalny.
Pan Goodhart wpakowal sobie lyzeczke jogurtu do ust.
-Jess - odezwal sie z pelnymi ustami. - Czy to ma sie znowu powtorzyc? Ty, w moim gabinecie, dzien w dzien, z powodu bojek?
-Nie - powiedzialam. Szarpnelam za brzeg minispodniczki. Wiedzialam, ze dobrze w niej wygladam, ale czulam sie tak, jakbym byla nie calkiem ubrana. Poza tym spodniczka nic mi nie pomogla. Znowu wdalam sie w bojke. - Probuje stosowac sie do tego, co pan mi mowil. No wie pan, z tym liczeniem do dziesieciu. Ale jakos tak jest... ze wszyscy mnie obwiniaja.
-Obwiniaja, o co? - spytal zdumiony.
-O to, co sie stalo z Amber. Opowiedzialam, czego sie nasluchalam od rana.
-To smieszne - oburzyl sie pan Goodhart. - Nie moglabys zapobiec temu, co sie przytrafilo Amber, nawet gdybys nie stracila swego daru. A stracilas. - Spojrzal na mnie uwaznie. - Czy nie tak?
-Oczywiscie, ze tak - odparlam.
-Wiec, dlaczego im sie wydaje, ze jest inaczej? - zastanowil sie pan Goodhart.
-Nie wiem. - Popatrzylam na salatke, do ktorej sie wlasnie zabieral. - Co sie stalo? - zapytalam. - Gdzie jest duzy cheeseburger? - Odkad pamietam, pan Goodhart nieodmiennie spozywal lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w duzych porcjach.
Skrzywil sie.
-Jestem na diecie - wyjasnil. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie cisnienie i za duzo cholesterolu.
-Ojej - westchnelam. Wiedzialam, jak uwielbial frytki. - Przykro mi.
-Przezyje - wzruszyl ramionami. - Pozostaje pytanie, co bedzie z toba?
Postanowilismy wspolnie, ze "otrzymam jeszcze jedna szanse". Ale jeszcze jedna wpadka i koniec ze mna.
Rozmawialismy o synu pana Goodharta, Russellu, ktory wlasnie zaczynal raczkowac, kiedy do gabinetu weszla zmartwiona sekretarka.
-Paul - powiedziala. - Przyszli panowie z biura szeryfa. Chca zabrac Marka Leskowskiego na przesluchanie. Wiesz, chodzi o te dziewczyne, Mackey.
-O Boze, przesluchanie! - zaniepokoil sie pan Goodhart. - Zadzwon do rodzicow Marka, dobrze? I zawiadom dyrektora Feeneya.
Zafascynowana obserwowalam, jak cala administracja szkoly zostaje postawiona w stan pogotowia. Nagly wybuch ich aktywnosci przegonil mnie z gabinetu pana Goodharta, ale zapadlam sie w winylowy fotel w poczekalni, gdzie moglam spokojnie przygladac sie temu, co sie dzialo. Z zainteresowaniem sledzilam zamieszanie, ktore, dla odmiany, powstalo nie z mojego powodu. Wyslano kogos, zeby poszukal Marka, ktos inny zawiadomil jego rodzicow, jeszcze ktos wdal sie w dyskusje z zastepcami szeryfa. Mark mial dopiero siedemnascie lat, wiec szkola nie mogla pozwolic glinom zabrac go ze szkoly bez zgody rodzicow.
Po dluzszej chwili pojawil sie przestraszony Mark. Byl to wysoki, przystojny chlopak z ciemnymi wlosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo ze gral w futbol, nie mial grubej szyi ani monstrualnie rozrosnietej klaty. Byl rozgrywajacym druzyny, to pewnie, dlatego.
-O co chodzi? - zwrocil sie do sekretarki.
-Eee... - sekretarka zerknela nerwowo na pana Goodharta, ktory nadal darl sie na zastepcow szeryfa. - Jeszcze nie moga z toba mowic. Siadaj, prosze.
Mark usiadl na pomaranczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przygladalam mu sie ukradkiem znad broszurki zachecajacej do sluzby w armii. Wiekszosc ofiar zabojstw, jak gdzies kiedys wyczytalam, znala mordercow. Czy Mark udusil swoja dziewczyne i wrzucil jej cialo do kamieniolomu Pike'a? A jesli tak, to, dlaczego? Czy byl psychopata albo zboczencem? Nie mogl sie oprzec zbrodniczemu impulsowi?
-Hej! - zawolal Mark w strone sekretarki. - Czy jest tu gdzies woda do picia?
Sploszona sekretarka wskazala butle w glebi korytarza. Mark poszedl po wode, a ja mimo woli zwrocilam uwage, jak zgrabnie wyglada w sportowym stroju.
Wracajac, Mark zauwazyl mnie i zagadnal uprzejmie:
-Och, przepraszam. Tez masz ochote sie napic? Oderwalam wzrok od lektury, jakbym dopiero teraz go zobaczyla.
-Kto? Ja? - zapytalam. - Nie, dziekuje.
-Och. - Mark usiadl. - W porzadku.
Wypil wode, zmial kubek, rozejrzal sie za koszem na smiecie, a poniewaz zadnego nie bylo w poblizu, polozyl kubek na stoliku z gazetami.
-A ty dlaczego tu jestes?
-Probowalam udusic Heather Montrose - wyjasnilam.
-Naprawde? - Usmiechnal sie. - Sam wiele razy mialem na to ochote.
Przyszlo mi do glowy, ze raczej nie powinien wyjawiac tego szeryfowi, ale nic nie powiedzialam. Sekretarka gorliwie udawala, ze nas nie slucha, i wolalam nie mowic tego przy niej.
Heather potrafi sie zachowywac jak prawdziwa... - Mark taktownie powstrzymal sie od przeklenstwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz.
-Wiem - odparlam. - Posluchaj. Przykro mi z powodu Amber. Byla twoja dziewczyna, prawda?
-Tak. - Spojrzenie Marka powedrowalo z mojej twarzy na srodek stolika. - Dziekuje.
Drzwi gabinetu otworzyly sie i pan Goodhart stanal w progu, przemawiajac z wymuszona wesoloscia.
-Mark, milo cie widziec. Wpadnij do mnie na chwilke, dobrze? Ci panowie chca z toba zamienic dwa slowa.
Mark skinal glowa i wstal. Jednoczesnie wytarl dlonie o dzinsy. Na materiale zostaly mokre slady.
Pocil sie, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pelne obroty, bylo nawet troche za chlodno.
Mark Leskowski bal sie. Bardzo sie bal. Spojrzal na mnie, idac do gabinetu.
-Czesc - powiedzial. - Na razie.
-Tak - odparlam. - Na razie.
Wszedl do srodka. Pan Goodhart zauwazyl, ze nadal siedze w poczekalni.
-Jessico - powiedzial, wskazujac kciukiem drzwi na korytarz. - Wyjdz.
No wiec wyszlam.
-Chyba juz wiem, powiedziala Ruth, kiedy wracalysmy do domu jej kabrioletem.
Nie odpowiedzialam od razu, bo akurat przemknelysmy obok skretu w Pike's Creek Road.
-Guzik - stwierdzilam. - Przegapilas.
-Co przegapilam? - zapytala Ruth, pociagajac zdrowy lyk niskokalorycznej coli. Skrzywila twarz w niechetnym grymasie. - Och, Boze. Nawet nie probuj mnie namawiac.
-To nie jest az tak daleko od glownej drogi - oznajmilam.
-Nigdy sie nie nauczysz - powiedziala Ruth. - Mam racje?
-Nie rozumiem. - Wzruszylam obojetnie ramionami. - Co w tym zlego, ze przejedziemy obok miejsca, gdzie on pracuje?
-Powiem ci, co w tym zlego - powiedziala Ruth. - W ten sposob lamiesz zasady.
Parsknelam pogardliwie.
-Mowie powaznie - ciagnela Ruth. - Chlopcy nie lubia, Jess, zeby sie za nimi uganiac. To ich rola.
-Nie uganiam sie za nim - powiedzialam. - Sugeruje tylko, zebysmy przejechaly obok warsztatu.
-To jest - stwierdzila Ruth - uganianie sie. Tak samo jak wydzwanianie do niego i odkladanie sluchawki w momencie, kiedy sie odezwie.
Rany. Trafiony, zatopiony.
-Tak samo jak wloczenie sie po miejscach, gdzie on normalnie bywa - ciagnela - studiowanie rozkladu jego dnia i udawanie, ze wpadlo sie na niego przez przypadek.
Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnelam ze zloscia pas bezpieczenstwa.
-Przeciez sie nie dowie, ze przejezdzalysmy obok tylko po to, zeby go zobaczyc - powiedzialam. - Mozesz udac, ze potrzebujesz oleju albo czegos takiego.
-Czy moglabys na piec minut przestac myslec o Robie Wilkinsie i posluchac mnie uwaznie? Usiluje ci powiedziec, ze chyba wiem, dlaczego wszyscy wierza, ze nadal masz te swoje zdolnosci.
-Och, naprawde? - Jakos niewiele mnie to w tej chwili obchodzilo. Mialam ciezki dzien. Sam fakt, ze dziewczyna, ktora znalam, zostala zamordowana, byl dostatecznie okropny. To, ze obwiniano mnie za jej smierc, bylo jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chcial mnie dzisiaj poczestowac woda przed gabinetem pedagoga. Gdybym sie zgubila na pustyni, nigdy bym sie nie spodziewala, ze...
-Karen Sue - powiedziala Ruth, skrecajac przy sklepie Krogera.
Rozejrzalam sie.
-Gdzie?
-Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparla Ruth - lazi po szkole i rozpowiada, ze nadal masz zdolnosci parapsychiczne. Suzy Choi sama slyszala. Karen Sue w kolko gada o tym, jak latem odnalazlas w jaskini zaginione dziecko.
Wszelka mysl o Robie wywietrzala mi z glowy.
-Zabije ja - powiedzialam.
-Wiem. - Ruth wstrzasnela energicznie blond lokami.
Nie moglam w to uwierzyc. Nigdy nie przyjaznilysmy sie z Karen Sue ani nawet nie bylysmy dobrymi kolezankami, ale zeby mnie tak obrzydliwie zdradzic... no coz, bylam w szoku.
Chociaz wlasciwie nie powinnam sie zbytnio dziwic. W koncu to Karen Sue. Dziewczyna, ktora moja matka stawiala mi za wzor, powtarzajac w kolko: "Dlaczego nie jestes do niej choc troche podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje sie w bojki, zawsze ubiera sie wedlug zyczenia swojej mamy i nigdy nie slyszalam, zeby odmowila pojscia do kosciola tylko dlatego, ze chce ogladac powtorke jakiegos glupiego filmu w telewizji".
Karen Sue Hankey. Moj smiertelny wrog.
-Zabije ja - powtorzylam.
-No coz - powiedziala Ruth, kierujac sie na podjazd przed moim domem - nie radzilabym uciekac sie do srodkow ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej sie przydalo.
Dobra. Poucze ja, az zdechnie.
-No - dodala Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim?
Opowiedzialam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga.
-Okropne - westchnela Ruth, kiedy skonczylam. - Mark i Amber zawsze byli tacy slodziutcy. Tak bardzo ja kochal. Jak moga podejrzewac, ze mial cos wspolnego z jej smiercia?
-Nie wiem. - Przypomnialam sobie jego spocone dlonie, nie wspomnialam Ruth o tym szczegole. - Moze byl ostatnia osoba, ktora ja widziala, albo cos takiego.
-Mozliwe. Moze jego rodzice wynajma mojego tate, zeby reprezentowal Marka. Wiesz, gdyby gliny go jednak o cos oskarzyly.
-Aha - mruknelam. Tata Ruth byl najlepszym adwokatem w miescie. - Kto wie. Moze. Pojde juz. Czesc!
Poprzedniego wieczoru wrocilysmy tak pozno, ze nie mialam nawet okazji porozmawiac z rodzina.
-Do jutra - powiedziala Ruth, kiedy zaczelam sie gramolic z samochodu. - Hej, a co bylo z Toddem Mintzem? Bronil cie przed Jeffem?
Spojrzalam na nia, nic nie rozumiejac.
-Nie wiem - stwierdzilam. W ogole nie bralam takiej mozliwosci pod uwage, ale rzeczywiscie, jak sie tak dobrze zastanowic...
-Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszylam ramionami.
Ruth parsknela smiechem, wycofujac sie z podjazdu.
-Owszem - powiedziala. - Pewnie, dlatego. Minispodniczka nie ma tu nic do rzeczy, co? A nie mowilam? Zmiana stylu czyni cuda. - Zatrabila, wyjezdzajac, chociaz daleko sie nie wybierala. Abramowitzowie mieszkaja tuz obok.
Wspinajac sie po schodkach frontowych, uslyszalam, jak Skip wola do mnie z ganku:
-Hej, Mastriani! Wpadniesz pozniej i dasz sie pobic w Crash Bandicoot?
Przechylilam sie nad wysokim zywoplotem oddzielajacym nasze domy. Dobry Boze! Przez dwa tygodnie wakacji bylam skazana na jego towarzystwo! Jesli mysli, ze dobrowolnie przedluze sobie wyrok, to ma nie po kolei w glowie.
-Moge sie chwile zastanowic? - zawolalam. - Jasne! - odkrzyknal Skip.
Wzdrygnelam sie i weszlam do domu.
Gdzie powital mnie ktos jeszcze gorszy od Skipa.
-Jessico - powiedziala ciotka Rose, zatrzymujac mnie w holu, zanim zdazylam skoczyc na schody i zaszyc sie w swoim pokoju. - Jestes wreszcie. Juz myslalam, ze tym razem cie nie zobacze.
Poprzedniego wieczoru udalo mi sie, bo wrocilam bardzo pozno, a rano wybieglam z domu przed sniadaniem. Mialam nadzieje, ze wyjedzie, zanim wroce ze szkoly.
-Twoj ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciagnela - za pol godziny.
Pol godziny! Gdyby Ruth przejechala obok warsztatu, gdzie pracuje Rob, tak jak prosilam, oszczedzilaby mi spotkania z ciotka Rose!
-Czesc, ciociu - powiedzialam, schylajac sie, zeby ja pocalowac w policzek. Ciotka Rose jest jedyna osoba w rodzinie, nad ktora goruje wzrostem. Ale to tylko, dlatego, ze skurczyla sie na skutek osteoporozy.
No coz, pozwol, ze ci sie przyjrze - powiedziala, odsuwajac mnie na odleglosc ramienia. Obrzucila mnie krytycznym spojrzeniem od stop do glow. - Hmm - mruknela. - Milo, dla odmiany, widziec cie w spodnicy. Nie sadzisz jednak, ze jest troche za krotka? Czy dziewczetom w dzisiejszych czasach pozwala sie chodzic do szkoly w tak krotkich spodnicach? Coz, w moich czasach, gdybym zjawila sie w szkole w czyms takim, odeslano by mnie do domu, zebym sie przebrala!
Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotka Rose! Kiedy wrocilam poprzedniego wieczoru, udawal, ze spi. Wcale mu sie nie dziwie. Tez nie mialabym ochoty rozmawiac z siostra zdrajczynia. W koncu zostawilam go samego na pastwe ciotki.
-Toni! - zawolala Rose. - Chodz tutaj i zobacz, co twoja corka ma na sobie. Czy pozwalasz jej sie ubierac w ten sposob?
Mama, opalona i kwitnaca, weszla do holu.
-Tak, czemu nie? Uwazam, ze wyglada dobrze - stwierdzila, przygladajac mi sie z aprobata. - Duzo lepiej niz w zeszlym oku, kiedy nie moglam jej wydobyc z dzinsow i T-shirta.
-Aha - mruknelam zmieszana. Dotarlam juz na podest, ale nie mialam pojecia, jak sie stamtad wymknac, nie zwracajac ich uwagi- - Milo cie zobaczyc, ciociu Rose. Szkoda, ze wyjezdzasz. Mam mnostwo lekcji do odrobienia...
-Lekcji? - wtracila mama. - Pierwszego dnia szkoly? Och, nie wierze.
Oczywiscie, przejrzala mnie na wylot. Mama doskonale wiedziala, ze nie znosze ciotki Rose. Po prostu nie chciala byc sama ze stara wiedzma. A zostawila ja z Douglasem na dwa tygodnie! Dwa tygodnie! To gorsze niz tortury.
No ale jesli chodzilo jej o to, zeby zostawic Douglasa pod czujna obserwacja, to dobrze trafila. Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczyl zadnego szczegolu. Nic nie moglo ujsc jej uwagi.
-Czy ty masz szminke na ustach, Jessico? - zapytala, kiedy przeszlysmy z mrocznego holu do jasno oswietlonej kuchni.
-Ehe - mruknelam. - Znaczy nie. Blyszczyk wisniowy.
-Blyszczyk! - krzyknela zdegustowana ciotka. - Blyszczyki i minispodniczki! Nic dziwnego, ze tylu chlopcow dzwonilo, kiedy wyjechalas. Pewnie mysla, ze jestes latwa.
-Naprawde? Jacys chlopcy dzwonili? - Az podskoczylam. Wiedzialam, ze dzwonily dziewczyny, chocby Heather Montrose. Nie wiedzialam, ze dzwonili jacys chlopcy. - Czy ktorys przedstawil sie jako Rob?
-Nie pytalam, jak sie nazywaja - burknela ciotka Rose. - Powiedzialam, zeby wiecej nie dzwonili. Wyjasnilam im, ze nie jestes tego typu dziewczyna.
Z moich ust padlo slowo, ktore spowodowalo, ze mama rzucila mi ostrzegawcze spojrzenie. Ciotka Rose, na szczescie, nic nie slyszala, bo wciaz gadala jak najeta.
-Powtarzali, ze to pilna sprawa, ze musza sie z toba porozumiec w jakiejs pilnej sprawie. Smieszne - prychnela pogardliwie. - Juz sobie wyobrazam, co to za pilna sprawa. Pewnie skonczyla sie cola w sklepie.
Poslalam ciotce bardzo surowe spojrzenie.
-Otoz dziewczyna z mojej klasy zostala porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ja wczoraj w kamieniolomach. Uduszona.
-O moj Boze! - przerazila sie mama. - Ta dziewczyna? O ktorej pisali w gazecie? Znalas ja?
Rodzice!
-Tylko siedzialam za nia w lawce - powiedzialam - od szostej klasy podstawowki.
-Och, nie. - Mama zakryla twarz rekami. - Biedni jej rodzice. Musza byc zrozpaczeni. Powinnismy poslac im polmisek.
Restauratorzy! Mysla wlasnie w ten sposob. Cos sie stanie i zaraz: "Poslemy polmisek".
Zeszlej wiosny, kiedy polowa sil policyjnych miasta obozowala na trawniku przed naszym domem, utrzymujac na dystans tabuny dziennikarzy, ktorzy marzyli o wywiadzie z "dziewczyna od pioruna", jedyne, o czym moja mama byla w stanie myslec, to zeby starczylo dla wszystkich biscotti.
Na ciotce Rose wiadomosc wywarla duzo mniejsze wrazenie niz na mojej mamie.
-Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniac wygibasy w krotkiej spodniczce, tez cos. Lepiej uwazaj, Jessico, bo bedziesz nastepna.
-Ciociu Rose! - krzyknela mama.
-Wiem, co mowie - nie dawala za wygrana ciotka Rose. - To nie jest niemozliwe. Zwlaszcza, jesli pozwolisz jej pokazywac sie w takim stroju.
Poczulam sie zwolniona z obowiazku zabawiania goscia.
Cudownie bylo znowu sie z toba zobaczyc, ciociu - oznajmilam - ale chcialabym pojsc na gore i przywitac sie z Douglasem. Spal, kiedy wczoraj wrocilam, wiec...
-Douglas - powiedziala ciotka Rose, przewracajac kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie spi?
Dzieki temu dowiedzialam sie, w jaki sposob Douglas zdolal przezyc dwa tygodnie z ciotka Rose. Udawal, ze spi. Wpadlam do jego pokoju. Wciaz jeszcze udawal.
-Douglas - powiedzialam, stajac przy lozku. - Przestan. Wiem, ze wcale nie spisz.
Otworzyl jedno oko.
-Pojechala? - zapytal.
-Prawie - odparlam. - Tata zabierze ja za pare minut na lotnisko. Mama chce, zebys zszedl na dol pozegnac sie.
Douglas jeknal i naciagnal poduszke na glowe.
-Zartowalam. - Usiadlam na lozku obok niego. - Mama dostaje teraz probke tego, co ty musiales znosic przez caly ten czas. Watpie, zebysmy mieli w najblizszym czasie znow zaprosic ciotke Rose.
-Horror - dobiegl glos Douglasa spod poduszki. - Horror.
-Owszem - zgodzilam sie. - Ale juz po wszystkim. Co u ciebie?
-Tym razem nie podcialem sobie zyl, prawda? To znaczy, ze wszystko w porzadku.
Przelknelam to. Powodem, dla ktorego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie moze zostac sam w domu przez dwa tygodnie, jest to, ze niekiedy slyszy glosy. Glosy udaje sie w duzym stopniu opanowac dzieki lekarstwom, ale zdarzaja sie epizody. Tak okreslaja to lekarze. Douglas wtedy slyszy glosy, a potem robi to, co one mu nakazuja, na ogol cos zlego, na przyklad, och, sama nie wiem, samobojstwo.
Epizody.
-Cos ci powiem - odezwal sie spod poduszki. - O malo nie zalatwilem epizodycznie ciotki Rose, niewiele brakowalo.
-Naprawde? - Szkoda, ze tego nie zrobil. Dostalabym w pore wiadomosc o porwaniu Amber i zdolalabym ja uratowac. - A jak tam federalni? Pokazali sie?
Federalne Biuro Sledcze, podobnie jak moi koledzy i kolezanki ze szkoly, nie chce przyjac do wiadomosci, ze juz nie mam zdolnosci parapsychicznych. Ogromnie sie mna zainteresowali kilka miesiecy temu, kiedy poszla fama o moim "darze". Tak bardzo sie mna zainteresowali, ze postanowili skorzystac z mojej pomocy w odnalezieniu kilku podejrzanych indywiduow figurujacych na liscie poszukiwanych przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym drobiazgu: zapytac mnie, czy chce dla nich pracowac.
A nic chcialam, rzecz jasna. Jakims cudem zdolalam wyrwac sie z ich szponow, ale od tamtego czasu snuli sie za mna jak cienie, czekajac na moje potkniecie; zapewne marzac o chwili, kiedy wreszcie beda mogli wskazac na mnie palcem i zawolac: "Fe, klamczucha!".
Douglas odsunal poduszke i usiadl.
-Zadnych tajemniczych bialych polciezarowek zaparkowanych po drugiej stronie ulicy, odkad wyjechalas na oboz - powiedzial. - Jesli nie liczyc Rose, bylo bardzo spokojnie, zwlaszcza, ze Mike tez wyjechal.
Milczelismy przez chwile, myslac o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widzialam przez otwarte drzwi jego sypialni, ze zniknal zarowno komputer, jak i ksiazki oraz teleskop. Znajdowaly sie w jakims pokoju w harwardzkim akademiku. Mike bedzie teraz zameczal, zamiast Douglasa i mnie, swojego wspollokatora obsesja na punkcie Claire Lippman, pieknej rudowlosej, ktora godzinami podgladal przez okno.
-Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnal Douglas.
-Owszem - zgodzilam sie. Ale tak naprawde nie myslalam o Mike'u. Myslalam o Amber. Claire Lippman, dziewczyna, w ktorej Mike kochal sie od paru lat, spedzala wiekszosc wakacji, opalajac sie w kamieniolomach. Ciekawe, czy widziala sie z Amber przed jej smiercia.
-Po co sie tak wystroilas? - zapytal Douglas po chwili.
-Och - mruknelam. - Szkola.
-Szkola? - zdumial sie Douglas. - Od kiedy to stroisz sie do szkoly?
-Zaczelam nowe zycie - wyjasnilam. - Nigdy wiecej dzinsow, T-shirtow, nigdy wiecej bojek i odsiadek.
-Interesujace zestawienie - stwierdzil Douglas. - Dzinsy w jednym rzedzie z bojkami i odsiadkami. Ale niech bedzie. Podzialalo?
-Niezupelnie - odparlam i opowiedzialam, co sie dzialo w szkole. Nie wspomnialam tylko o glupiej uwadze Heather na jego temat.
Kiedy skonczylam, Douglas gwizdnal przeciagle.
-Wiec zrzucaja wine na ciebie, mimo ze nie mialas o niczym pojecia?
-No tak - wzruszylam ramionami. - Przyjaciele Amber naleza do szkolnej elity towarzyskiej. - Wiesz, jak jest, to nie orly, intelektem nie grzesza. Sa atrakcyjni, ale z wyciaganiem logicznych wnioskow nie bardzo sobie radza.
-Rany! I co zamierzasz?
-A co moge zrobic? Przeciez ona nie zyje.
-Czy nie moglabys... no, nie wiem, czy nie moglabys przywolac obrazu jej zabojcy? Jakos tak, przed oczami duszy? Gdybys sie naprawde skupila?
-Wybacz - odparlam bezbarwnym tonem. - To nie dziala w ten sposob.
Niestety. Moje zdolnosci parapsychiczne maja dosc ograniczony zakres. Naprawde. Pokazcie mi czyjes zdjecie, a tej samej nocy przysni mi sie obecne miejsce pobytu danej osoby. Ale odgadywanie numerow na loterii? Nie. Prorocze wizje katastrof lotniczych albo klesk zywiolowych? Nic z tego. Potrafie tylko zlokalizowac zaginionych ludzi. I to tylko we snie.
No coz, w wiekszosci wypadkow. Miesiac temu zdarzylo mi sie to na jawie. Jeden chlopiec, moj podopieczny uciekl z obozu. Wlasnie wtedy mialam wizje. Przytulilam jego poduszke i... bach! Nagle wiedzialam, gdzie on jest.
-Och! - zawolal Douglas, schylajac sie, zeby wyciagnac cos spod lozka. - Tak przy okazji, powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzow podczas ich nieobecnosci i pozwolilem sobie zatrzymac to. - Wreczyl mi duza brazowa koperte zaadresowana do Ruth. - Chyba od twojej przyjaciolki z 1-800-Jesli-Wi-dziales-Zadzwon?
Otworzylam koperte. W srodku, jak co tydzien znalazlam list od znajomej urzedniczki z organizacji zajmujacej sie poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografie dziecka. Rosemary, ta urzedniczka, zawsze dokladnie badala sprawe. Ustalala, czy dziecko naprawde zaginelo, czy nie jest to przypadkiem uciekinier, ktory zaginal z wlasnej woli, ani dziecko wykradzione przez zrozpaczona matke nieslusznie pozbawiona praw rodzicielskich przez sad. Dziecko musialo byc autentycznie zaginione.
Spojrzalam na zdjecie. Przedstawialo mala Azjatke o wystajacych gornych zebach, ze spinkami w ksztalcie motylkow we wlosach. Westchnelam. Amber Mackey, ktora w auli siadala przede mna codziennie przez szesc lat, zginela. Ale zycie toczylo sie nadal.
Taak. Sprobujcie powiedziec cos takiego rodzicom Amber.
Nastepnego dnia rano obudzilam sie ze swiadomoscia dwoch rzeczy: po pierwsze, Courtney Hwang, mala Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco. Po drugie, pojade do szkoly autobusem.
Nie pytajcie mnie, co ma jedno do drugiego. Chyba nie bylabym w stanie podac zadnej sensownej odpowiedzi.
Wiedzialam tylko, ze jadac autobusem, bede mogla porozmawiac z Claire Lippman i wyciagnac z niej wszystko, co wiedziala. Na przyklad, co sie zdarzylo w kamieniolomie, nim zaginela Amber.
Zadzwonilam do Ruth. Telefon do Rosemary musial poczekac. Dzwonilam do niej wylacznie z automatow, zeby nie mogli mnie namierzyc. A namierzali wszystkie zgloszenia.
-Chcesz jechac autobusem? - spytala Ruth z niedowierzaniem.
-To nie, dlatego, ze mam cos przeciwko kabrioletowi - zapewnilam. - Chce porozmawiac z Claire.
-Chcesz pojechac autobusem - powtorzyla Ruth.
Naprawde, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chce tylko pod-pytac Claire, wiesz, ona czesto bywa w kamieniolomach, moze cos wie.
-Swietnie - powiedziala Ruth. - Jedz autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na sobie?
-Slucham?
-Na sobie. W co sie ubralas?
-Mini w kolorze khaki, bezowa bluzke z dzianiny, rozpinany sweter w tym samym kolorze z rekawami trzy czwarte i bezowe espadryle.
-Na grubej podeszwie?
-Tak.
-W porzadku - powiedziala Ruth i odlozyla sluchawke. Trudna sprawa z ta moda. Jak dziewczyny to robia? Dobrze, ze moje wlosy, krotkie i sterczace, nie wymagaly uzycia suszarki i ukladania co rano. To by mnie chyba zabilo.
Claire siedziala na ganku domu, sprzed ktorego autobus zabiera dzieciaki do szkoly. W naszym miasteczku nikomu nie przeszkadza, ze ktos siedzi na ganku jego domu, czekajac na autobus.
Claire gryzla jablko i czytala cos, co wygladalo na skrypt. Claire, uczenni