Bezpieczne miejsce Bezpieczne miejsce Tom 3 MEG CABOT O zamordowanej dziewczynie dowiedzialam sie dopiero pierwszego dnia szkoly. To nie moja wina. Przysiegam. Skad moglam wiedzac? Nawet nie bylo mnie w domu. Gdybym byla, jasne, ze przeczytalabym o tym w gazecie albo uslyszala w wiadomosciach czy gdziekolwiek. Albo dowiedzialabym sie od ludzi.Ale akurat mnie nie bylo. Tkwilam cztery godziny jazdy samochodem na polnoc od domu, wsrod wydm Michigan, w letnim domku mojej najlepszej przyjaciolki, Ruth Abramowitz. Panstwo Abramowitzowie kazdego lata spedzaja dwa ostatnie tygodnie sierpnia wsrod wydm i w tym roku zaprosili rowniez mnie. Na poczatku nie mialam ochoty jechac. Skazywac sie na towarzystwo Skipa na cale dwa tygodnie?! No nie, dziekuje- Skip jest bratem Ruth, blizniakiem. Chociaz ma szesnascie lat, nadal przezuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedziec, jak sie zachowywac. A do tego, mimo kupionego za pieniadze z barmicwy transarna, jest kims w rodzaju Wielkiego Mistrza Bractwa Rycerskiego w naszym miescie. W dodatku pan Abramowitz zywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec zdobyczy techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablowki ani innego telefonu niz jego wlasna komorka, uzywana wylacznie w sytuacjach wyjatkowych, kiedy na przyklad ktorys z jego klientow trafi za kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem). Wiec chyba jasne, ze na zaproszenie Ruth odpowiedzialam: "Dziekuje, ale nie, dziekuje". Potem jednak moi rodzice oswiadczyli, ze spedza ostatnie dwa tygodnie sierpnia, odwozac mojego brata Mike'a z wszystkimi klamotami do Harvardu, gdzie mial zaczac studia, a w tym czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, zeby zajac sie mna i moim drugim bratem, Douglasem. Nie szkodzi, ze ja mam szesnascie lat, a Douglas dwadziescia i nie potrzebujemy opieki doroslych, zwlaszcza siedemdziesieciopiecioletniej ciotki, ktora ma obsesje na punkcie pasjansa i mojego zycia seksualnego, (co wcale nie znaczy, ze jakies mam). Oznajmiono mi, ze ciocia Rose przyjezdza, czy mi sie to podoba, czy nie. Nie podobalo mi sie. Zamiast wrocic do domu po miesiacu pracy w charakterze wychowawczyni na obozie Wawasee dla Dzieci Utalentowanych Muzycznie, pojechalam z Abramowitzami na wydmy. Rany! Ogladanie przez dwa tygodnie Skipa pozerajacego rano, w poludnie i wieczorem kanapki z maslem orzechowym i bananami jest lepsze niz piec minut w towarzystwie cioci Rose, ktora z zapalem opowiada, jak to w czasach jej mlodosci tylko latwe dziewczyny nosily ogrodniczki. Powaznie. Ogrodniczki. Tak je nazywa. Oczywiscie w tej sytuacji wybralam wydmy. I prawde mowiac, te dwa tygodnie nie byly takie najgorsze. Nie, nie, to wcale nie znaczy, ze swietnie sie bawilam. Wlasciwie nie bawilam sie wcale, bo kiedy ja odwalalam swoja robote na obozie Wawasee, Ruth w pocie czola doskonalila swoje umiejetnosci spoleczno-towarzyskie i przygruchala sobie chlopaka. Zgadza sie. Autentycznego chlopaka, ktorego rodzice - kto by pomyslal - takze mieli domek na wydmach, jakies dziesiec minut drogi od domku Ruth. Cieszylam sie razem z nia. Scott byl pierwszym prawdziwym chlopakiem Ruth - no wiecie, pierwszym facetem, ktory odwzajemnial jej sympatie i nie mial nic przeciwko trzymaniu jej za reke przy ludziach. Ale kiedy najlepsza przyjaciolka zaprasza cie na dwa tygodnie, a potem spedza te dwa tygodnie, prowadzajac sie z kims innym, jest to odrobine wkurzajace. Wiekszosc czasu za dnia przelezalam na plazy, czytajac stare magazyny, a wiekszosc wieczorow, probujac pobic Skipa w Crash Bandicoot na playstation. O tak, wakacje mialam wyjatkowo udane. Jedyna korzysc z pobytu na wydmach polegala na tym, ze nie bylo mnie w tym czasie w domu, wiec przynajmniej nie siedzialam i nie czekalam, az moj chlopak - jesli mozna go tak nazwac - zadzwoni. A wedlug Ruth to istotny punkt sztuki uwodzenia... no wiecie, nie odbieranie telefonow. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciolka, chlopak zaczyna sie zastanawiac, gdzie jestes, i przychodza mu do glowy rozmaite rzeczy. Na przyklad, ze umowilas sie z kims innym. Podobno to w nim wzbudza goretsze uczucia. Brzmi calkiem przekonujaco, ale jest jedno ale. Chlopak musi faktycznie zadzwonic. Jesli nie zadzwoni, to wcale sie nie dowie, ze cie nie ma w domu. A moj chlopak - powinnam raczej powiedziec: facet, ktory mi sie podoba, jako ze wlasciwie nie jest moim chlopakiem; w zyciu nie bylismy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stad, ze jestem, jak to sie ladnie mowi w moim ukochanym stanie Indiana, osoba nieletnia, a randka z osoba nieletnia pachnie wiezieniem. Przynajmniej dla kogos takiego jak on. Bo on jest pod nadzorem kuratora. Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawil. Tak sie nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet lobuz, jak mowi o nim Ruth. Uwazam, ze to nie w porzadku tak go nazywac, poniewaz Rob nigdy mnie nie oszukal. To znaczy, kiedy tylko dowiedzial sie, ze mam szesnascie lat, dal mi jasno do zrozumienia, ze miedzy nami do niczego nie dojdzie. W kazdym razie nie przez nastepnych pare lat. Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawde. Niejedna ryba plywa w morzu. No i dobra, moze nie kazda ma oczy koloru mgly, jaka unosi sie nad jeziorem tuz przed switem, albo twarde jak deska miesnie brzucha, czy tez sliczniutkiego indiane, zlozonego wlasnorecznie do kupy we wlasnej stodole. W kazdym razie zniknelam na dwa tygodnie. Mialam wakacje, no nie? Bez telefonu, telewizji, radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje. Skad mialam wiedziec, ze zginela jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie powiedzial. Az do rozpoczecia roku szkolnego. Pierwszego dnia szkoly usadowilam sie w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. Zawsze w auli zajmowalam drugie miejsce od drzwi. To, dlatego, ze wtedy siadamy w kolejnosci alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na litere M, zaraz po Amber Mackey. Amber Mackey zawsze siedziala przede mna. Zawsze. Z wyjatkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawila sie wcale. Nie wiedzialam, dlaczego. Skad mialam wiedziec? Amber nigdy przedtem nie opuscila pierwszego dnia w szkole. Nie byla tytanem pracy, przykladala sie mniej wiecej tak jak ja, ale pierwszego dnia szkoly nic sie nie robi, wiec dlaczego mialaby nie przyjsc? Poza tym, w przeciwienstwie do mnie, Amber lubila szkole. Byla cheerleaderka. Zawsze pelna entuzjazmu. Znacie ten typ. To taka dziewczyna, po ktorej, bo ja wiem, spodziewacie sie, ze pojawi sie pierwszego dnia w szkole, chocby po to, zeby pochwalic sie opalenizna. Uczniowie zaczeli sie schodzic. Dziewczyny zachowywaly sie z wystudiowana niedbaloscia - zupelnie jakby nie spedzily calego ranka przed lustrem, wybierajac ciuchy, ktore najlepiej podkresla szczuplejsza figure albo kolor nowych pasemek. Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdazylismy juz swietnie zapamietac, kto za kim siedzi - i zaczely sie rozmowy: "Jak tam wakacje?" albo: "Boze, ale sie opalilas", albo: "Ta spodnica jest super!" Potem rozlegl sie dzwonek i wszedl pan Cheaver z dziennikiem. Kazal nam usiasc i mimo ze byla zaledwie osma pietnascie rano, nikogo nie rozpieral nadmiar energii. Spojrzal do dziennika, zawahal sie i powiedzial: -Mastriani. Podnioslam reke, chociaz pan Cheaver stal tuz przede mna, a w zeszlym roku uczyl mnie historii, wiec nie mogl mnie nie poznac. Razem z Ruth wydalysmy spora czesc zarobionych na obozie pieniedzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dzis pod wplywem Ruth wlozylam do szkoly spodnice. To moglo nieco zmylic pana Ch., jako ze nigdy przedtem nie pokazalam sie w szkole w czyms innym niz dzinsy i T-shirt. Ruth twierdzila, ze najlepszym sposobem na Roba byloby umowienie sie z innym chlopakiem (tak zeby Rob mogl nas zobaczyc) i wobec tego musialam, zgodnie z zaleceniami Ruth, "podjac wysilek". Mialam na sobie ciuchy Esprit od stop do glow. Ale nie, dlatego, ze chcialam zwabic ewentualnych wielbicieli, tylko dlatego, ze wrociwszy poprzedniego dnia bardzo pozno (Ruth absolutnie odmawia przekraczania dozwolonej predkosci, nawet jesli w zasiegu wzroku nie ma zadnego miejsca, gdzie moglby sie ukryc patrol drogowy), nie mialam innego czystego ubrania na zmiane. Byc moze, pomyslalam, pan Cheaver nie rozpoznaje mnie w minispodniczce i bawelnianym sweterku. Powiedzialam: -Obecna, panie Cheaver - zeby zwrocic jego uwage. -Widze cie, Mastriani - powiedzial pan Ch., jak zwykle leniwie przeciagajac samogloski. - Przesun sie o jedno miejsce. Spojrzalam na puste miejsce z przodu. -Och, nie, prosze pana - zaprotestowalam. - To miejsce Amber. Moze sie spozni. Ale to jej miejsce. Zapadla dziwna cisza. Naprawde. Chodzi mi o to, ze cisze roznia sie od siebie, chociaz zgodnie z definicja - cisza jako brak dzwieku - powinno byc inaczej. Ta jednak wydawala sie cichsza niz przecietne cisze. Tak jakby wszyscy z jakiegos powodu wstrzymali nagle oddech. Pan Cheaver - ktory takze wstrzymal oddech - spojrzal na mnie zmruzonymi oczami. W Liceum im. Erniego Pyle'a bylo niewielu nauczycieli, ktorych bylam w stanie zniesc, ale pan Ch. do nich nalezal. A to, dlatego, ze nikogo nie wyroznial. Nienawidzil nas wszystkich rowno i sprawiedliwie. Mnie, byc moze, nienawidzil odrobine mniej intensywnie, poniewaz w zeszlym roku przykladalam sie do pracy, a historie uwazalam za interesujacy przedmiot, zwlaszcza lekcje poswiecone wyrzynaniu w pien calych populacji w roznych miejscach globu na przestrzeni wiekow. -Gdzies ty byla, Mastriani? - zainteresowal sie pan Chea-ver. - Amber Mackey nie przyjdzie. -Och, naprawde? - spytalam zdziwiona. - Przeprowadzila sie? Pan Ch. popatrzyl na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta klasy nagle wypuscila powietrze z pluc i zaczela szeptac goraczkowo. Nie mialam pojecia, o czym mowia, ale po wyrazie oburzenia na twarzach zorientowalam sie, ze tym razem trafilam kula w plot. Tisha Murray i Heather Montrose patrzyly na mnie ze szczegolna wzgarda. Przez moment mialam ochote wstac i rozwalic im glowy jedna o druga, ale juz raz probowalam i nie wyszlo. Zreszta, w ramach "podejmowania wysilku" w nowym roku - oprocz dzialan zmierzajacych do rozkochania w sobie niewinnych mlodych ludzi, tak abym mogla spacerowac z nimi za raczke przed warsztatem, w ktorym pracowal Rob - obiecalam sobie nie wdawac sie w bojki. Powaznie. W dziesiatej klasie spedzilam az nadto czasu na odsiadkach w zwiazku z brakiem umiejetnosci panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzalam popelnic tego bledu. To byl jeden z powodow - poza brakiem czystych levisow - dla ktorych zdecydowalam sie na minispodniczke. Trudno dolozyc komus kolanem w krocze, kiedy jest sie odzianym w lycre i rayon. Moze, pomyslalam, obserwujac twarze wokol, Amber zaszla w ciaze i tylko ja nic o tym nie wiem. Mielismy wprawdzie lekcje higieny z trenerem Albrightem, ktory ostrzegal nas przed konsekwencjami pozycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy sie przeciez zdarzaja. Nawet cheerleaderkom. Chyba jednak nie Amber Mackey, poniewaz pan Ch. spojrzal na mnie i bezbarwnym tonem oznajmil: -Mastriani, ona nie zyje. -Nie zyje? - powtorzylam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodalam: -Jest pan pewien? Nie wiem, co mnie podkusilo. Kiedy nauczyciel twierdzi, ze ktos nie zyje, nie ma w zasadzie powodu, zeby mu nie wierzyc. Po prostu mnie zaskoczyl. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze byla... no coz, pelna zycia. Nie nalezala do tych antypatycznych cheerleaderek, ktore na wszystkich patrza z gory. Nigdy nie byla zlosliwa i nigdy sie nie wywyzszala. Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z reprezentacji, zarowno w dziedzinie zycia towarzyskiego, jak i sportu, kosztowalo ja wiele pracy. Jesli chodzi o nauke, tez nie byla orlem. Ale starala sie. Naprawde sie starala. Pan Ch. nie odpowiedzial. Zrobila to Heather Montrose. -Owszem, nie zyje - powiedziala, wydymajac z pogarda starannie nablyszczone usta. - A gdzies ty sie podziewala, skoro juz o tym mowa? -Doprawdy - odezwala sie Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna powinna cos wiedziec na ten temat. -No wlasnie? - dodala Heather. - Wysiadl twoj radar, czy co? Nie jestem, szczerze mowiac, osoba zbyt popularna, ale poniewaz nie mam w zwyczaju wyzlosliwiac sie i dokuczac dla przyjemnosci, jak Heather i Tisha, zawsze znajda sie tacy, ktorzy chetnie stana w mojej obronie. Tym razem byl to Todd Mintz -futbolista szkolnej reprezentacji, ktory siedzial zaraz za mna. -Jezu, mozecie przestac? - odezwal sie. - Ona juz nie robi tych rzeczy z parapsychologia. Nie wiedzialyscie? -Owszem - powiedziala Heather, wstrzasnawszy blond grzywa. - Slyszalam o tym. -A ja slyszalam - wtracila Tisha - ze dwa tygodnie temu znalazla dzieciaka, ktory sie zgubil w jaskini czy gdzies tam. To byla jawna nieprawda. Dzieciaka znalazlam cztery tygodnie temu. Ale nie mialam ochoty dyskutowac z takimi jak Tisha. Na szczescie taktowna interwencja pana Cheavera wybawila mnie z klopotu. -Najmocniej przepraszam - powiedzial pan Ch. - Niektorych z was to moze zaskoczy, ale chcialbym poprowadzic lekcje. Czy zechcielibyscie odlozyc prywatne pogawedki na po dzwonku? Mastriani! Przesun sie o jedno miejsce. Przesunelam sie, a za mna caly rzad. Jednoczesnie szeptem zapytalam Todda: -Jak to sie wlasciwie stalo? Myslalam, ze Amber zachorowala na bialaczke albo cos w tym stylu i teraz cheerleaderki poprowadza kampanie walki z rakiem, zarabiajac na myciu samochodow. Moze nawet zalozyly juz fundacje Amber. Smierc Amber nie nastapila jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedzial: -Znalezli ja wczoraj w kamieniolomach. Uduszona. Rany! Jak mozna zrobic cos takiego? I kto mogl to zrobic? Naprawde chcialabym wiedziec. Kto mogl udusic cheerleaderke i zostawic jej cialo na dnie wapiennego kamieniolomu? Jestem w stanie zrozumiec, ze ktos mialby ochote udusic cheerleaderke. Nasza szkola hoduje jedne z najzlosliwszych cheerleaderek w Ameryce Polnocnej. Nie zartuje. Jakby wszystkie, zeby sie dostac do druzyny, musialy przejsc testy wykazujace, ze nie posiadaja zadnych ludzkich odruchow. Cheerleaderki w Liceum im. Ernesta Pyle'a predzej wyskubalyby sobie rzesy, niz zamienily slowo z osoba stojaca nizej od nich w hierarchii towarzyskiej. Ale wprowadzic taki zamysl w zycie? Naprawde wyprawic jedna z nich na tamten swiat? A poza tym Amber nie byla taka jak jej kolezanki z druzyny. Widzialam kiedys, jak usmiechala sie do wsioka - tym milym slowkiem okresla sie u nas dzieciaki, ktore dojezdzaja do liceum spoza miasta; dzieciaki, ktore nie pochodza ze wsi, okresla sie mianem miastowych. Amber nalezala do miastowych, tak jak Ruth i ja, ale nigdy nie zauwazylam, zeby sie z tego powodu puszyla, w przeciwienstwie do Heather, Tishy i innych dziewczyn tego typu. Kiedy Amber byla kapitanem druzyny na WF-ie, nigdy nie wybierala najpierw miastowych, wsiokow zostawiajac na sam koniec. Amber nigdy nie wydziwiala na wiejskie wranglery i lee, jedyne dzinsy, na jakie te dzieciaki bylo stac. Nigdy nie widzialam, zeby Amber przeprowadzala "test wsioka": podnoszac dlugopis i pytajac niczego nie podejrzewajaca ofiare, co trzyma w rece. (Jesli ktos odpowiadal, przeciagajac samogloski w sposob charakterystyczny dla poludniowcow, klasyfikowano go jako wsioka i wysmiewano za wiejski akcent). Czy to takie dziwne, ze czasami nie potrafie opanowac gniewu? Pytam serio. Czy was nie trafialby szlag, gdybyscie, na co dzien mieli do czynienia z czyms takim? To okropne, ze ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiala umrzec. Lubilam ja. Nie bylam odosobniona w swoich odczuciach, jak sie wkrotce przekonalam. -Dobra robota - syknal ktos za moimi plecami, mijajac mnie na korytarzu, kiedy zmierzalam w strone szafki. Mozna na ciebie liczyc - powiedzial ktos inny, kiedy wychodzilam z pracowni biologicznej. To nie wszystko. Uslyszalam tez sarkastyczne: -Dzieki wielkie, dziewczyno od pioruna. Kiedy mijalam stadko Pomponek, cheerleaderek z pierwszej klasy, pod moim adresem padlo slowo: "swinia". -Nic nie rozumiem - pozalilam sie Ruth na probie orkiestry, kiedy wyjmowalysmy instrumenty. - Obwiniaja mnie za to, co sie stalo z Amber. Jakbym miala z tym cos wspolnego. Ruth, smarujac smyczek kalafonia, potrzasnela glowa. -Nie o to chodzi - stwierdzila. Musiala dostac jakis cynk. - Sadze, ze kiedy Amber nie wrocila do domu w piatek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policje, ale gliny nie zdolaly jej znalezc. Mysle, ze pare osob dzwonilo potem do ciebie. Moze mieli nadzieje, ze uda ci sie wpasc na jakis trop. Wiesz, dzieki twoim szczegolnym umiejetnosciom. Ale nie bylo cie w domu, oczywiscie, a twoja ciotka nie podalaby nikomu numeru komorki mojego ojca, a nie bylo innego sposobu, zeby sie z nami porozumiec, wiec... Wiec? Wiec to byla moja wina. Albo, w najlepszym wypadku, wina ciotki Rose. Jeszcze jeden powod, zeby jej nie znosic. Zadalam sobie wiele trudu, zeby wbic wszystkim do glowy, ze nie potrafie juz odnajdywac ludzi dzieki jakims niezwyklym zdolnosciom. Zeszlej wiosny, kiedy trzasnal mnie piorun, zyskalam na chwile dar odnajdywania zaginionych. Wystarczylo spojrzec na fotografie, a potem isc spac. Rano budzilam sie z gotowym adresem w glowie. Ale niezwykly dar mnie opuscil. Powiedzialam o tym dziennikarzom. Powiedzialam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak przezwaly mnie media - przestala istniec. Moje zdolnosci nadprzyrodzone ulotnily sie w rownie tajemniczy sposob, jak sie pojawily. Tyle, ze tak naprawde wcale sie nie ulotnily. Klamalam, zeby prasa - i gliniarze - odczepili sie ode mnie. Zdaje sie, ze Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzylo w moje klamstwa. -Spokojnie, Jess - powiedziala Ruth, brzdakajac na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jesli juz, to najwyzej twojej stuknietej ciotuni. Powinna byla zrozumiec, ze sprawa jest pilna i dac im numer komorki mojego taty. Ale gdyby nawet, to znasz Amber. Nie byla niewinnym kwiatuszkiem. Nic dziwnego, ze skonczyla martwa w kamieniolomach. Jesli to mnie mialo pocieszyc, nie podzialalo. Przeslizgnelam sie z powrotem do sekcji fletow, ale nie moglam sie skupic na tym, co mowil pan Vine, nasz nauczyciel. Myslalam tylko tym, jak na zeszlorocznym festiwalu talentow Amber i jej staly chlopak - Mark Leskowski, futbolista szkolnych Jaguarow -odegrali w zalosny sposob Attything You Can Do I Can Do Better i z jaka powaga Amber podchodzila do konkursu i jak bardzo byla pewna, ze zwycieza. Nie wygrali, rzecz jasna - pierwsza nagrode zdobyl chlopak, ktorego piesek wyl na dzwiek melodii z Siodmego nieba - ale Amber i tak sie cieszyla, ze zajeli drugie miejsce. O malo nie umarla ze szczescia, pomyslalam mimo woli. -W porzadku - odezwal sie pan Vine przed dzwonkiem. - Do konca tygodnia beda sie odbywac przesluchania. Jutro rogi, instrumenty smyczkowe w srode, dete w czwartek, a perkusyjne w piatek. Wiec badzcie tak mili i pocwiczcie dla odmiany, jasne? Rozlegl sie dzwonek na przerwe obiadowa, ale nikt nie rzucil sie pedem do wyjscia. Wszyscy siegneli pod lawki, wyciagajac kanapki i puszki z cieplawymi napojami. Otoz wiekszosc dzieciakow w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boja sie wejsc do szkolnej stolowki, gdzie mogliby sie narazic na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rowiesnikow. W zwiazku z tym w porze lunchu przesiaduja w skrzydle muzycznym, zujac kanapki z tunczykiem i klocac sie o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard. To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie mialam ochoty na jedzenie rozmieklych kanapek w szkolnej lawce. Po drugie, jak oswiadczyla Ruth, teraz, kiedy gruntownie odnowilysmy nasza garderobe - a ona stracila znaczaco na wadze - nie mozemy sie ukrywac w zakamarkach pomieszczen orkiestry. Serce Ruth wciaz nalezalo do Scotta, ale Scott mieszkal piecset kilometrow dalej. Zostalo nam zaledwie dziesiec miesiecy, zeby zorganizowac sobie chlopaka na bal maturalny, i Ruth nalegala, zebysmy od razu wziely sie do roboty. Zanim jednak opuscilysmy skrzydlo muzyczne, zaczepila nas jedna z kolezanek flecistek, ktorej nie darze szczegolna sympatia, Karen Sue Hankey. Karen poinformowala mnie, ze w tym roku powinnam porzucic wszelka nadzieje na zachowanie trzeciego miejsca, poniewaz ostatnio cwiczyla po cztery godziny dziennie i pobierala prywatne lekcje u profesora z pobliskiego college'u. -Swietnie - mruknelam, probujac ja wyminac. -Och, a tak przy okazji - dodala Karen Sue - to naprawde ladnie z twojej strony, ze tak pomoglas w sprawie Amber i w ogole. Ale to jeszcze nic. W stolowce bylo dziesiec razy gorzej. Jak tylko ustawilysmy sie w kolejce, Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanely za nami i zaczely robic uwagi. Nie rozumiem tego. Naprawde nie rozumiem. Wiosna, na koniec szkoly, dalam wszystkim jasno do zrozumienia, ze stracilam zdolnosci parapsychiczne. Dlaczego wszyscy byli tacy pewni, ze sklamalam? Jedyna osoba, ktora znala prawde, byla Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradzila. -No to jak to jest? - zapytala Heather, ustawiajac sie za nami w kolejce do grilla. - Jak to jest, kiedy ma sie swiadomosc, ze ktos umarl z naszego powodu? -Amber nie umarla z powodu czegos, co ja zrobilam - powiedzialam, nie odrywajac wzroku od tacy, ktora przesuwalam wzdluz rzedu miseczek z podejrzanej barwy galaretka cytrynowa i niepokojaco grudkowatym budyniem z tapioki. - Amber umarla, poniewaz ktos ja zabil. Tym kims nie bylam ja. -Owszem - zgodzila sie Tisha. - Ale koroner stwierdzil, ze przez jakis czas ja gdzies przetrzymywano, zanim zostala zamordowana. Miala na ciele odparzyny. -Odlezyny - poprawila ja Ruth. -Wszystko jedno - powiedziala Tisha. - To znaczy, ze jakbys byla na miejscu, moglabys ja znalezc. -Dobra, ale mnie nie bylo - odparlam. - W porzadku? Wybacz, pojechalam na wakacje. -Doprawdy, Tisha - odezwala sie Heather karcacym tonem. - Ona musi czasami wyjezdzac na wakacje. Wiesz, czasami musi odpoczac od tego swojego nienormalnego braciszka. -O Boze! - Ruth jeknela i szybko usunela tace z linii ognia. Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziala. Naprawde staram sie pamietac o dobrych radach, jakich udzielil mi szkolny pedagog, pan Goodhart, w sprawie panowania nad gwaltownymi uczuciami - ze nalezy najpierw policzyc do dziesieciu i tak dalej. Ale nawet po dwoch latach nauk - i po prawie dwoch latach ciaglych odsiadek w zwiazku z nieudanymi probami stosowania sie do tych nauk - kazda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z rownowagi. W sekunde po tej nierozsadnej uwadze Heather zostala rozplaszczona na scianie. Trzymalam ja jedna reka. Zaciskalam palce na jej szyi. -Czy nikt ci nigdy nie mowil - syknelam, przysuwajac twarz do jej twarzy - ze to nieladnie smiac sie z ludzi, ktorych los potraktowal gorzej od nas? Heather nie udzielila odpowiedzi. Nie mogla, poniewaz sciskalam jej krtan. -Hej! - W grubym glosie brzmialo zdumienie. - Hej, co sie tu dzieje? Rozpoznalam, oczywiscie, ten glos. -Pilnuj swojego nosa, Jeff- powiedzialam. Jeff Day, napastnik druzyny futbolowej i skonczony idiota, rowniez nie zaliczal sie do moich ulubiencow. -Pusc ja - powiedzial Jeff Poczulam na ramieniu jego miesista lape. Precyzyjnie wymierzony cios lokciem polozyl kres tej interwencji. Kiedy Jeff usilowal zlapac oddech, rozluznilam odrobinke chwyt na gardle Heather. -No, wiec? - odezwalam sie - Jak bedzie z przeprosinami? Niestety, zle ocenilam czas potrzebny Jeffowi na dojscie do siebie po moim ciosie. Serdelkowate paluchy znow chwycily mnie za ramie. Tym razem zdolal oderwac mnie od Heather. -Zostaw ja w spokoju! - wrzasnal, czerwony jak burak. Bylam pewna, ze mnie uderzy. Naprawde. I w jakis sposob cieszylam sie na te mysl. Jeff zamachnalby sie, ja zrobilabym unik, a potem rabnelabym go w nos. Od pewnego czasu marzylam o tym, zeby zlamac nos Jeffowi Dayowi. A dokladniej od tego dnia, kiedy powiedzial Ruth, ze jest gruba i trzeba bedzie ja pochowac w fortepianie, jak Elvisa. Tym razem jednak nie mialam okazji zlamac mu nosa. Nie zrobilam tego, bo kiedy Jeff odwodzil piesc, ktos zlapal go za reke i wykrecil mu ja na plecy. -To tak sie zabawiaja panowie z reprezentacji? - odezwal sie Todd Mintz. - Bijac dziewczyny? -Dosyc. - Trzeci glos, rowniez dobrze mi znany, przerwal nasza mila pogawedke. Pan Goodhart, z miseczka salatki i jogurtem, skinal glowa w strone drzwi. - Wszyscy do mojego biura. Natychmiast. Za mna, prosze. Jeff, Todd i ja z ociaganiem ruszylismy do wyjscia. Bylismy prawie przy drzwiach, kiedy pan Goodhart odwrocil sie i zawolal zniecierpliwiony: -Ty tez, Heather! Dopiero wtedy Heather niechetnie poszla za nami. W gabinecie pana Goodharta dowiedzielismy sie, ze "nie zaczelismy roku jak nalezy" oraz ze powinnismy "dawac lepszy przyklad mlodszym uczniom". To by nam pomoglo "trzymac sie razem i dawac sobie rade", zwlaszcza wobec tragedii, jaka miala miejsce w ostatni weekend. -Smierc Amber wstrzasnela nami wszystkimi - powiedzial pan Goodhart ze szczerym zalem. - Probujmy jednak pamietac, ze na pewno wolalaby, abysmy sie raczej pocieszali nawzajem, zamiast wdawac w glupie klotnie. Heather nigdy przedtem nie trafila do gabinetu pedagoga. Wiec, naturalnie, zamiast trzymac gebe na klodke, tak zebysmy wszyscy mogli sie z tego wywinac, wycelowala we mnie pola-kierowany paznokiec i powiedziala: -Ona zaczela. Todd, Jeff i ja przewrocilismy oczami. Wiedzielismy, co teraz nastapi. Pan Goodhart wyglosil mowe zaczynajaca sie od slow: "Nie dbam o to, kto zaczal, bicie sie jest rzecza niedopuszczalna". Trwala o cztery minuty i piecdziesiat sekund dluzej niz wersja zeszloroczna. Nastepnie stwierdzil: -Dobre z was dzieciaki. Kazde z was ma nieograniczony potencjal. Nie marnujcie go. Nie warto uciekac sie do przemocy. Potem pozwolil nam odejsc. Wszystkim poza mna, oczywiscie. -To nie byla moja wina - oswiadczylam, jak tylko reszta wyszla. - Heather powiedziala, ze Douglas jest nienormalny. Pan Goodhart wpakowal sobie lyzeczke jogurtu do ust. -Jess - odezwal sie z pelnymi ustami. - Czy to ma sie znowu powtorzyc? Ty, w moim gabinecie, dzien w dzien, z powodu bojek? -Nie - powiedzialam. Szarpnelam za brzeg minispodniczki. Wiedzialam, ze dobrze w niej wygladam, ale czulam sie tak, jakbym byla nie calkiem ubrana. Poza tym spodniczka nic mi nie pomogla. Znowu wdalam sie w bojke. - Probuje stosowac sie do tego, co pan mi mowil. No wie pan, z tym liczeniem do dziesieciu. Ale jakos tak jest... ze wszyscy mnie obwiniaja. -Obwiniaja, o co? - spytal zdumiony. -O to, co sie stalo z Amber. Opowiedzialam, czego sie nasluchalam od rana. -To smieszne - oburzyl sie pan Goodhart. - Nie moglabys zapobiec temu, co sie przytrafilo Amber, nawet gdybys nie stracila swego daru. A stracilas. - Spojrzal na mnie uwaznie. - Czy nie tak? -Oczywiscie, ze tak - odparlam. -Wiec, dlaczego im sie wydaje, ze jest inaczej? - zastanowil sie pan Goodhart. -Nie wiem. - Popatrzylam na salatke, do ktorej sie wlasnie zabieral. - Co sie stalo? - zapytalam. - Gdzie jest duzy cheeseburger? - Odkad pamietam, pan Goodhart nieodmiennie spozywal lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w duzych porcjach. Skrzywil sie. -Jestem na diecie - wyjasnil. - Zdaniem mojego lekarza mam za wysokie cisnienie i za duzo cholesterolu. -Ojej - westchnelam. Wiedzialam, jak uwielbial frytki. - Przykro mi. -Przezyje - wzruszyl ramionami. - Pozostaje pytanie, co bedzie z toba? Postanowilismy wspolnie, ze "otrzymam jeszcze jedna szanse". Ale jeszcze jedna wpadka i koniec ze mna. Rozmawialismy o synu pana Goodharta, Russellu, ktory wlasnie zaczynal raczkowac, kiedy do gabinetu weszla zmartwiona sekretarka. -Paul - powiedziala. - Przyszli panowie z biura szeryfa. Chca zabrac Marka Leskowskiego na przesluchanie. Wiesz, chodzi o te dziewczyne, Mackey. -O Boze, przesluchanie! - zaniepokoil sie pan Goodhart. - Zadzwon do rodzicow Marka, dobrze? I zawiadom dyrektora Feeneya. Zafascynowana obserwowalam, jak cala administracja szkoly zostaje postawiona w stan pogotowia. Nagly wybuch ich aktywnosci przegonil mnie z gabinetu pana Goodharta, ale zapadlam sie w winylowy fotel w poczekalni, gdzie moglam spokojnie przygladac sie temu, co sie dzialo. Z zainteresowaniem sledzilam zamieszanie, ktore, dla odmiany, powstalo nie z mojego powodu. Wyslano kogos, zeby poszukal Marka, ktos inny zawiadomil jego rodzicow, jeszcze ktos wdal sie w dyskusje z zastepcami szeryfa. Mark mial dopiero siedemnascie lat, wiec szkola nie mogla pozwolic glinom zabrac go ze szkoly bez zgody rodzicow. Po dluzszej chwili pojawil sie przestraszony Mark. Byl to wysoki, przystojny chlopak z ciemnymi wlosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo ze gral w futbol, nie mial grubej szyi ani monstrualnie rozrosnietej klaty. Byl rozgrywajacym druzyny, to pewnie, dlatego. -O co chodzi? - zwrocil sie do sekretarki. -Eee... - sekretarka zerknela nerwowo na pana Goodharta, ktory nadal darl sie na zastepcow szeryfa. - Jeszcze nie moga z toba mowic. Siadaj, prosze. Mark usiadl na pomaranczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przygladalam mu sie ukradkiem znad broszurki zachecajacej do sluzby w armii. Wiekszosc ofiar zabojstw, jak gdzies kiedys wyczytalam, znala mordercow. Czy Mark udusil swoja dziewczyne i wrzucil jej cialo do kamieniolomu Pike'a? A jesli tak, to, dlaczego? Czy byl psychopata albo zboczencem? Nie mogl sie oprzec zbrodniczemu impulsowi? -Hej! - zawolal Mark w strone sekretarki. - Czy jest tu gdzies woda do picia? Sploszona sekretarka wskazala butle w glebi korytarza. Mark poszedl po wode, a ja mimo woli zwrocilam uwage, jak zgrabnie wyglada w sportowym stroju. Wracajac, Mark zauwazyl mnie i zagadnal uprzejmie: -Och, przepraszam. Tez masz ochote sie napic? Oderwalam wzrok od lektury, jakbym dopiero teraz go zobaczyla. -Kto? Ja? - zapytalam. - Nie, dziekuje. -Och. - Mark usiadl. - W porzadku. Wypil wode, zmial kubek, rozejrzal sie za koszem na smiecie, a poniewaz zadnego nie bylo w poblizu, polozyl kubek na stoliku z gazetami. -A ty dlaczego tu jestes? -Probowalam udusic Heather Montrose - wyjasnilam. -Naprawde? - Usmiechnal sie. - Sam wiele razy mialem na to ochote. Przyszlo mi do glowy, ze raczej nie powinien wyjawiac tego szeryfowi, ale nic nie powiedzialam. Sekretarka gorliwie udawala, ze nas nie slucha, i wolalam nie mowic tego przy niej. Heather potrafi sie zachowywac jak prawdziwa... - Mark taktownie powstrzymal sie od przeklenstwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz. -Wiem - odparlam. - Posluchaj. Przykro mi z powodu Amber. Byla twoja dziewczyna, prawda? -Tak. - Spojrzenie Marka powedrowalo z mojej twarzy na srodek stolika. - Dziekuje. Drzwi gabinetu otworzyly sie i pan Goodhart stanal w progu, przemawiajac z wymuszona wesoloscia. -Mark, milo cie widziec. Wpadnij do mnie na chwilke, dobrze? Ci panowie chca z toba zamienic dwa slowa. Mark skinal glowa i wstal. Jednoczesnie wytarl dlonie o dzinsy. Na materiale zostaly mokre slady. Pocil sie, podczas gdy mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pelne obroty, bylo nawet troche za chlodno. Mark Leskowski bal sie. Bardzo sie bal. Spojrzal na mnie, idac do gabinetu. -Czesc - powiedzial. - Na razie. -Tak - odparlam. - Na razie. Wszedl do srodka. Pan Goodhart zauwazyl, ze nadal siedze w poczekalni. -Jessico - powiedzial, wskazujac kciukiem drzwi na korytarz. - Wyjdz. No wiec wyszlam. -Chyba juz wiem, powiedziala Ruth, kiedy wracalysmy do domu jej kabrioletem. Nie odpowiedzialam od razu, bo akurat przemknelysmy obok skretu w Pike's Creek Road. -Guzik - stwierdzilam. - Przegapilas. -Co przegapilam? - zapytala Ruth, pociagajac zdrowy lyk niskokalorycznej coli. Skrzywila twarz w niechetnym grymasie. - Och, Boze. Nawet nie probuj mnie namawiac. -To nie jest az tak daleko od glownej drogi - oznajmilam. -Nigdy sie nie nauczysz - powiedziala Ruth. - Mam racje? -Nie rozumiem. - Wzruszylam obojetnie ramionami. - Co w tym zlego, ze przejedziemy obok miejsca, gdzie on pracuje? -Powiem ci, co w tym zlego - powiedziala Ruth. - W ten sposob lamiesz zasady. Parsknelam pogardliwie. -Mowie powaznie - ciagnela Ruth. - Chlopcy nie lubia, Jess, zeby sie za nimi uganiac. To ich rola. -Nie uganiam sie za nim - powiedzialam. - Sugeruje tylko, zebysmy przejechaly obok warsztatu. -To jest - stwierdzila Ruth - uganianie sie. Tak samo jak wydzwanianie do niego i odkladanie sluchawki w momencie, kiedy sie odezwie. Rany. Trafiony, zatopiony. -Tak samo jak wloczenie sie po miejscach, gdzie on normalnie bywa - ciagnela - studiowanie rozkladu jego dnia i udawanie, ze wpadlo sie na niego przez przypadek. Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnelam ze zloscia pas bezpieczenstwa. -Przeciez sie nie dowie, ze przejezdzalysmy obok tylko po to, zeby go zobaczyc - powiedzialam. - Mozesz udac, ze potrzebujesz oleju albo czegos takiego. -Czy moglabys na piec minut przestac myslec o Robie Wilkinsie i posluchac mnie uwaznie? Usiluje ci powiedziec, ze chyba wiem, dlaczego wszyscy wierza, ze nadal masz te swoje zdolnosci. -Och, naprawde? - Jakos niewiele mnie to w tej chwili obchodzilo. Mialam ciezki dzien. Sam fakt, ze dziewczyna, ktora znalam, zostala zamordowana, byl dostatecznie okropny. To, ze obwiniano mnie za jej smierc, bylo jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chcial mnie dzisiaj poczestowac woda przed gabinetem pedagoga. Gdybym sie zgubila na pustyni, nigdy bym sie nie spodziewala, ze... -Karen Sue - powiedziala Ruth, skrecajac przy sklepie Krogera. Rozejrzalam sie. -Gdzie? -Nie, nie tutaj. Karen Sue - odparla Ruth - lazi po szkole i rozpowiada, ze nadal masz zdolnosci parapsychiczne. Suzy Choi sama slyszala. Karen Sue w kolko gada o tym, jak latem odnalazlas w jaskini zaginione dziecko. Wszelka mysl o Robie wywietrzala mi z glowy. -Zabije ja - powiedzialam. -Wiem. - Ruth wstrzasnela energicznie blond lokami. Nie moglam w to uwierzyc. Nigdy nie przyjaznilysmy sie z Karen Sue ani nawet nie bylysmy dobrymi kolezankami, ale zeby mnie tak obrzydliwie zdradzic... no coz, bylam w szoku. Chociaz wlasciwie nie powinnam sie zbytnio dziwic. W koncu to Karen Sue. Dziewczyna, ktora moja matka stawiala mi za wzor, powtarzajac w kolko: "Dlaczego nie jestes do niej choc troche podobna? Karen Sue nigdy nie wdaje sie w bojki, zawsze ubiera sie wedlug zyczenia swojej mamy i nigdy nie slyszalam, zeby odmowila pojscia do kosciola tylko dlatego, ze chce ogladac powtorke jakiegos glupiego filmu w telewizji". Karen Sue Hankey. Moj smiertelny wrog. -Zabije ja - powtorzylam. -No coz - powiedziala Ruth, kierujac sie na podjazd przed moim domem - nie radzilabym uciekac sie do srodkow ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej sie przydalo. Dobra. Poucze ja, az zdechnie. -No - dodala Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim? Opowiedzialam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga. -Okropne - westchnela Ruth, kiedy skonczylam. - Mark i Amber zawsze byli tacy slodziutcy. Tak bardzo ja kochal. Jak moga podejrzewac, ze mial cos wspolnego z jej smiercia? -Nie wiem. - Przypomnialam sobie jego spocone dlonie, nie wspomnialam Ruth o tym szczegole. - Moze byl ostatnia osoba, ktora ja widziala, albo cos takiego. -Mozliwe. Moze jego rodzice wynajma mojego tate, zeby reprezentowal Marka. Wiesz, gdyby gliny go jednak o cos oskarzyly. -Aha - mruknelam. Tata Ruth byl najlepszym adwokatem w miescie. - Kto wie. Moze. Pojde juz. Czesc! Poprzedniego wieczoru wrocilysmy tak pozno, ze nie mialam nawet okazji porozmawiac z rodzina. -Do jutra - powiedziala Ruth, kiedy zaczelam sie gramolic z samochodu. - Hej, a co bylo z Toddem Mintzem? Bronil cie przed Jeffem? Spojrzalam na nia, nic nie rozumiejac. -Nie wiem - stwierdzilam. W ogole nie bralam takiej mozliwosci pod uwage, ale rzeczywiscie, jak sie tak dobrze zastanowic... -Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszylam ramionami. Ruth parsknela smiechem, wycofujac sie z podjazdu. -Owszem - powiedziala. - Pewnie, dlatego. Minispodniczka nie ma tu nic do rzeczy, co? A nie mowilam? Zmiana stylu czyni cuda. - Zatrabila, wyjezdzajac, chociaz daleko sie nie wybierala. Abramowitzowie mieszkaja tuz obok. Wspinajac sie po schodkach frontowych, uslyszalam, jak Skip wola do mnie z ganku: -Hej, Mastriani! Wpadniesz pozniej i dasz sie pobic w Crash Bandicoot? Przechylilam sie nad wysokim zywoplotem oddzielajacym nasze domy. Dobry Boze! Przez dwa tygodnie wakacji bylam skazana na jego towarzystwo! Jesli mysli, ze dobrowolnie przedluze sobie wyrok, to ma nie po kolei w glowie. -Moge sie chwile zastanowic? - zawolalam. - Jasne! - odkrzyknal Skip. Wzdrygnelam sie i weszlam do domu. Gdzie powital mnie ktos jeszcze gorszy od Skipa. -Jessico - powiedziala ciotka Rose, zatrzymujac mnie w holu, zanim zdazylam skoczyc na schody i zaszyc sie w swoim pokoju. - Jestes wreszcie. Juz myslalam, ze tym razem cie nie zobacze. Poprzedniego wieczoru udalo mi sie, bo wrocilam bardzo pozno, a rano wybieglam z domu przed sniadaniem. Mialam nadzieje, ze wyjedzie, zanim wroce ze szkoly. -Twoj ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciagnela - za pol godziny. Pol godziny! Gdyby Ruth przejechala obok warsztatu, gdzie pracuje Rob, tak jak prosilam, oszczedzilaby mi spotkania z ciotka Rose! -Czesc, ciociu - powiedzialam, schylajac sie, zeby ja pocalowac w policzek. Ciotka Rose jest jedyna osoba w rodzinie, nad ktora goruje wzrostem. Ale to tylko, dlatego, ze skurczyla sie na skutek osteoporozy. No coz, pozwol, ze ci sie przyjrze - powiedziala, odsuwajac mnie na odleglosc ramienia. Obrzucila mnie krytycznym spojrzeniem od stop do glow. - Hmm - mruknela. - Milo, dla odmiany, widziec cie w spodnicy. Nie sadzisz jednak, ze jest troche za krotka? Czy dziewczetom w dzisiejszych czasach pozwala sie chodzic do szkoly w tak krotkich spodnicach? Coz, w moich czasach, gdybym zjawila sie w szkole w czyms takim, odeslano by mnie do domu, zebym sie przebrala! Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotka Rose! Kiedy wrocilam poprzedniego wieczoru, udawal, ze spi. Wcale mu sie nie dziwie. Tez nie mialabym ochoty rozmawiac z siostra zdrajczynia. W koncu zostawilam go samego na pastwe ciotki. -Toni! - zawolala Rose. - Chodz tutaj i zobacz, co twoja corka ma na sobie. Czy pozwalasz jej sie ubierac w ten sposob? Mama, opalona i kwitnaca, weszla do holu. -Tak, czemu nie? Uwazam, ze wyglada dobrze - stwierdzila, przygladajac mi sie z aprobata. - Duzo lepiej niz w zeszlym oku, kiedy nie moglam jej wydobyc z dzinsow i T-shirta. -Aha - mruknelam zmieszana. Dotarlam juz na podest, ale nie mialam pojecia, jak sie stamtad wymknac, nie zwracajac ich uwagi- - Milo cie zobaczyc, ciociu Rose. Szkoda, ze wyjezdzasz. Mam mnostwo lekcji do odrobienia... -Lekcji? - wtracila mama. - Pierwszego dnia szkoly? Och, nie wierze. Oczywiscie, przejrzala mnie na wylot. Mama doskonale wiedziala, ze nie znosze ciotki Rose. Po prostu nie chciala byc sama ze stara wiedzma. A zostawila ja z Douglasem na dwa tygodnie! Dwa tygodnie! To gorsze niz tortury. No ale jesli chodzilo jej o to, zeby zostawic Douglasa pod czujna obserwacja, to dobrze trafila. Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczyl zadnego szczegolu. Nic nie moglo ujsc jej uwagi. -Czy ty masz szminke na ustach, Jessico? - zapytala, kiedy przeszlysmy z mrocznego holu do jasno oswietlonej kuchni. -Ehe - mruknelam. - Znaczy nie. Blyszczyk wisniowy. -Blyszczyk! - krzyknela zdegustowana ciotka. - Blyszczyki i minispodniczki! Nic dziwnego, ze tylu chlopcow dzwonilo, kiedy wyjechalas. Pewnie mysla, ze jestes latwa. -Naprawde? Jacys chlopcy dzwonili? - Az podskoczylam. Wiedzialam, ze dzwonily dziewczyny, chocby Heather Montrose. Nie wiedzialam, ze dzwonili jacys chlopcy. - Czy ktorys przedstawil sie jako Rob? -Nie pytalam, jak sie nazywaja - burknela ciotka Rose. - Powiedzialam, zeby wiecej nie dzwonili. Wyjasnilam im, ze nie jestes tego typu dziewczyna. Z moich ust padlo slowo, ktore spowodowalo, ze mama rzucila mi ostrzegawcze spojrzenie. Ciotka Rose, na szczescie, nic nie slyszala, bo wciaz gadala jak najeta. -Powtarzali, ze to pilna sprawa, ze musza sie z toba porozumiec w jakiejs pilnej sprawie. Smieszne - prychnela pogardliwie. - Juz sobie wyobrazam, co to za pilna sprawa. Pewnie skonczyla sie cola w sklepie. Poslalam ciotce bardzo surowe spojrzenie. -Otoz dziewczyna z mojej klasy zostala porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ja wczoraj w kamieniolomach. Uduszona. -O moj Boze! - przerazila sie mama. - Ta dziewczyna? O ktorej pisali w gazecie? Znalas ja? Rodzice! -Tylko siedzialam za nia w lawce - powiedzialam - od szostej klasy podstawowki. -Och, nie. - Mama zakryla twarz rekami. - Biedni jej rodzice. Musza byc zrozpaczeni. Powinnismy poslac im polmisek. Restauratorzy! Mysla wlasnie w ten sposob. Cos sie stanie i zaraz: "Poslemy polmisek". Zeszlej wiosny, kiedy polowa sil policyjnych miasta obozowala na trawniku przed naszym domem, utrzymujac na dystans tabuny dziennikarzy, ktorzy marzyli o wywiadzie z "dziewczyna od pioruna", jedyne, o czym moja mama byla w stanie myslec, to zeby starczylo dla wszystkich biscotti. Na ciotce Rose wiadomosc wywarla duzo mniejsze wrazenie niz na mojej mamie. -Cheerleaderka? Dobrze jej tak. Wyczyniac wygibasy w krotkiej spodniczce, tez cos. Lepiej uwazaj, Jessico, bo bedziesz nastepna. -Ciociu Rose! - krzyknela mama. -Wiem, co mowie - nie dawala za wygrana ciotka Rose. - To nie jest niemozliwe. Zwlaszcza, jesli pozwolisz jej pokazywac sie w takim stroju. Poczulam sie zwolniona z obowiazku zabawiania goscia. Cudownie bylo znowu sie z toba zobaczyc, ciociu - oznajmilam - ale chcialabym pojsc na gore i przywitac sie z Douglasem. Spal, kiedy wczoraj wrocilam, wiec... -Douglas - powiedziala ciotka Rose, przewracajac kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie spi? Dzieki temu dowiedzialam sie, w jaki sposob Douglas zdolal przezyc dwa tygodnie z ciotka Rose. Udawal, ze spi. Wpadlam do jego pokoju. Wciaz jeszcze udawal. -Douglas - powiedzialam, stajac przy lozku. - Przestan. Wiem, ze wcale nie spisz. Otworzyl jedno oko. -Pojechala? - zapytal. -Prawie - odparlam. - Tata zabierze ja za pare minut na lotnisko. Mama chce, zebys zszedl na dol pozegnac sie. Douglas jeknal i naciagnal poduszke na glowe. -Zartowalam. - Usiadlam na lozku obok niego. - Mama dostaje teraz probke tego, co ty musiales znosic przez caly ten czas. Watpie, zebysmy mieli w najblizszym czasie znow zaprosic ciotke Rose. -Horror - dobiegl glos Douglasa spod poduszki. - Horror. -Owszem - zgodzilam sie. - Ale juz po wszystkim. Co u ciebie? -Tym razem nie podcialem sobie zyl, prawda? To znaczy, ze wszystko w porzadku. Przelknelam to. Powodem, dla ktorego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie moze zostac sam w domu przez dwa tygodnie, jest to, ze niekiedy slyszy glosy. Glosy udaje sie w duzym stopniu opanowac dzieki lekarstwom, ale zdarzaja sie epizody. Tak okreslaja to lekarze. Douglas wtedy slyszy glosy, a potem robi to, co one mu nakazuja, na ogol cos zlego, na przyklad, och, sama nie wiem, samobojstwo. Epizody. -Cos ci powiem - odezwal sie spod poduszki. - O malo nie zalatwilem epizodycznie ciotki Rose, niewiele brakowalo. -Naprawde? - Szkoda, ze tego nie zrobil. Dostalabym w pore wiadomosc o porwaniu Amber i zdolalabym ja uratowac. - A jak tam federalni? Pokazali sie? Federalne Biuro Sledcze, podobnie jak moi koledzy i kolezanki ze szkoly, nie chce przyjac do wiadomosci, ze juz nie mam zdolnosci parapsychicznych. Ogromnie sie mna zainteresowali kilka miesiecy temu, kiedy poszla fama o moim "darze". Tak bardzo sie mna zainteresowali, ze postanowili skorzystac z mojej pomocy w odnalezieniu kilku podejrzanych indywiduow figurujacych na liscie poszukiwanych przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym drobiazgu: zapytac mnie, czy chce dla nich pracowac. A nic chcialam, rzecz jasna. Jakims cudem zdolalam wyrwac sie z ich szponow, ale od tamtego czasu snuli sie za mna jak cienie, czekajac na moje potkniecie; zapewne marzac o chwili, kiedy wreszcie beda mogli wskazac na mnie palcem i zawolac: "Fe, klamczucha!". Douglas odsunal poduszke i usiadl. -Zadnych tajemniczych bialych polciezarowek zaparkowanych po drugiej stronie ulicy, odkad wyjechalas na oboz - powiedzial. - Jesli nie liczyc Rose, bylo bardzo spokojnie, zwlaszcza, ze Mike tez wyjechal. Milczelismy przez chwile, myslac o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widzialam przez otwarte drzwi jego sypialni, ze zniknal zarowno komputer, jak i ksiazki oraz teleskop. Znajdowaly sie w jakims pokoju w harwardzkim akademiku. Mike bedzie teraz zameczal, zamiast Douglasa i mnie, swojego wspollokatora obsesja na punkcie Claire Lippman, pieknej rudowlosej, ktora godzinami podgladal przez okno. -Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnal Douglas. -Owszem - zgodzilam sie. Ale tak naprawde nie myslalam o Mike'u. Myslalam o Amber. Claire Lippman, dziewczyna, w ktorej Mike kochal sie od paru lat, spedzala wiekszosc wakacji, opalajac sie w kamieniolomach. Ciekawe, czy widziala sie z Amber przed jej smiercia. -Po co sie tak wystroilas? - zapytal Douglas po chwili. -Och - mruknelam. - Szkola. -Szkola? - zdumial sie Douglas. - Od kiedy to stroisz sie do szkoly? -Zaczelam nowe zycie - wyjasnilam. - Nigdy wiecej dzinsow, T-shirtow, nigdy wiecej bojek i odsiadek. -Interesujace zestawienie - stwierdzil Douglas. - Dzinsy w jednym rzedzie z bojkami i odsiadkami. Ale niech bedzie. Podzialalo? -Niezupelnie - odparlam i opowiedzialam, co sie dzialo w szkole. Nie wspomnialam tylko o glupiej uwadze Heather na jego temat. Kiedy skonczylam, Douglas gwizdnal przeciagle. -Wiec zrzucaja wine na ciebie, mimo ze nie mialas o niczym pojecia? -No tak - wzruszylam ramionami. - Przyjaciele Amber naleza do szkolnej elity towarzyskiej. - Wiesz, jak jest, to nie orly, intelektem nie grzesza. Sa atrakcyjni, ale z wyciaganiem logicznych wnioskow nie bardzo sobie radza. -Rany! I co zamierzasz? -A co moge zrobic? Przeciez ona nie zyje. -Czy nie moglabys... no, nie wiem, czy nie moglabys przywolac obrazu jej zabojcy? Jakos tak, przed oczami duszy? Gdybys sie naprawde skupila? -Wybacz - odparlam bezbarwnym tonem. - To nie dziala w ten sposob. Niestety. Moje zdolnosci parapsychiczne maja dosc ograniczony zakres. Naprawde. Pokazcie mi czyjes zdjecie, a tej samej nocy przysni mi sie obecne miejsce pobytu danej osoby. Ale odgadywanie numerow na loterii? Nie. Prorocze wizje katastrof lotniczych albo klesk zywiolowych? Nic z tego. Potrafie tylko zlokalizowac zaginionych ludzi. I to tylko we snie. No coz, w wiekszosci wypadkow. Miesiac temu zdarzylo mi sie to na jawie. Jeden chlopiec, moj podopieczny uciekl z obozu. Wlasnie wtedy mialam wizje. Przytulilam jego poduszke i... bach! Nagle wiedzialam, gdzie on jest. -Och! - zawolal Douglas, schylajac sie, zeby wyciagnac cos spod lozka. - Tak przy okazji, powierzono mi odbieranie poczty Abramowitzow podczas ich nieobecnosci i pozwolilem sobie zatrzymac to. - Wreczyl mi duza brazowa koperte zaadresowana do Ruth. - Chyba od twojej przyjaciolki z 1-800-Jesli-Wi-dziales-Zadzwon? Otworzylam koperte. W srodku, jak co tydzien znalazlam list od znajomej urzedniczki z organizacji zajmujacej sie poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografie dziecka. Rosemary, ta urzedniczka, zawsze dokladnie badala sprawe. Ustalala, czy dziecko naprawde zaginelo, czy nie jest to przypadkiem uciekinier, ktory zaginal z wlasnej woli, ani dziecko wykradzione przez zrozpaczona matke nieslusznie pozbawiona praw rodzicielskich przez sad. Dziecko musialo byc autentycznie zaginione. Spojrzalam na zdjecie. Przedstawialo mala Azjatke o wystajacych gornych zebach, ze spinkami w ksztalcie motylkow we wlosach. Westchnelam. Amber Mackey, ktora w auli siadala przede mna codziennie przez szesc lat, zginela. Ale zycie toczylo sie nadal. Taak. Sprobujcie powiedziec cos takiego rodzicom Amber. Nastepnego dnia rano obudzilam sie ze swiadomoscia dwoch rzeczy: po pierwsze, Courtney Hwang, mala Azjatka, mieszka na Baker Street w San Francisco. Po drugie, pojade do szkoly autobusem. Nie pytajcie mnie, co ma jedno do drugiego. Chyba nie bylabym w stanie podac zadnej sensownej odpowiedzi. Wiedzialam tylko, ze jadac autobusem, bede mogla porozmawiac z Claire Lippman i wyciagnac z niej wszystko, co wiedziala. Na przyklad, co sie zdarzylo w kamieniolomie, nim zaginela Amber. Zadzwonilam do Ruth. Telefon do Rosemary musial poczekac. Dzwonilam do niej wylacznie z automatow, zeby nie mogli mnie namierzyc. A namierzali wszystkie zgloszenia. -Chcesz jechac autobusem? - spytala Ruth z niedowierzaniem. -To nie, dlatego, ze mam cos przeciwko kabrioletowi - zapewnilam. - Chce porozmawiac z Claire. -Chcesz pojechac autobusem - powtorzyla Ruth. Naprawde, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chce tylko pod-pytac Claire, wiesz, ona czesto bywa w kamieniolomach, moze cos wie. -Swietnie - powiedziala Ruth. - Jedz autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na sobie? -Slucham? -Na sobie. W co sie ubralas? -Mini w kolorze khaki, bezowa bluzke z dzianiny, rozpinany sweter w tym samym kolorze z rekawami trzy czwarte i bezowe espadryle. -Na grubej podeszwie? -Tak. -W porzadku - powiedziala Ruth i odlozyla sluchawke. Trudna sprawa z ta moda. Jak dziewczyny to robia? Dobrze, ze moje wlosy, krotkie i sterczace, nie wymagaly uzycia suszarki i ukladania co rano. To by mnie chyba zabilo. Claire siedziala na ganku domu, sprzed ktorego autobus zabiera dzieciaki do szkoly. W naszym miasteczku nikomu nie przeszkadza, ze ktos siedzi na ganku jego domu, czekajac na autobus. Claire gryzla jablko i czytala cos, co wygladalo na skrypt. Claire, uczennica najstarszej klasy, byla niekwestionowana gwiazda szkolnego klubu dramatycznego. Jej rude wlosy lsnily w porannym sloncu, z pewnoscia swiezo umyte i ulozone za pomoca suszarki. Nie zwracajac uwagi na petakow z pierwszej klasy ani na nie posiadajacych samochodow wyrzutkow spoleczenstwa zebranych na chodniku, zwrocilam sie do Claire: -Czesc! Zerknela na mnie, mruzac oczy w sloncu. Przelknela i odparla: -Och, czesc, Jess. Co ty tutaj robisz? -Nic takiego - powiedzialam, siadajac stopien nizej. - Ruth musiala wczesniej wyjechac, i tyle. - Modlilam sie, zeby Ruth za chwile nie przejechala tedy, a jesli juz, to zeby przynajmniej nie trabila. -Hmm - mruknela Claire. Spojrzala z podziwem na moje nogi. - Masz piekna opalenizne. Gdzie sie tak opalilas? Claire Lippman ma obsesje na punkcie opalenizny. Wlasnie z powodu tej obsesji moj brat, Mike, popadl z kolei w obsesje na punkcie Claire. Latem calymi dniami opalala sie na dachu swojego domu... chyba ze ktos zawozil ja do kamieniolomow. Kapiel w kamieniolomach jest, naturalnie, wzbroniona. Dlatego wszyscy tam jezdza kapac sie i opalac. Claire Lippman tez. Przy jasnej karnacji musiala wystawiac sie na slonce przez cale lato, zeby nabrac choc odrobine ciemniejszego odcienia. Czulam sie przy niej troche jak Pocahontas. Pocahontas w towarzystwie Malej Syrenki. -Pracowalam jako wychowawczyni na obozie - wyjasnilam. - A potem z Ruth spedzilysmy dwa tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan. -Masz szczescie - westchnela smutno Claire. - Ja cale lato musialam siedziec w kamieniolomach. Zadowolona, ze temat sam sie zgrabnie nawinal, zaczelam: -A tak, wlasnie. Pewnie bylas tam tego dnia, kiedy zginela Amber... Jednak nie dane mi bylo skonczyc. Przy przystanku zatrzymal sie czerwony trans am i wychylil sie z niego brat Ruth, Skip, wrzeszczac: -Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu sie poklocilyscie z Ruth? Wszyscy, ktorzy czekali na autobus, odwrocili sie jak na komende. Nie ma, co, uwielbiam takie sytuacje. Banda czternastoletnich chlopakow gapiacych sie we mnie jak sroka w gnat. Nie mialam wyboru, musialam cos powiedziec. -Nie, nie poklocilysmy sie z Ruth. Po prostu mialam dzisiaj ochote przejechac sie autobusem. Chyba sie jeszcze nie zdarzylo w historii przystanku autobusowego, zeby ktos wymyslil rownie glupia odpowiedz. -Nie zartuj! - zawolal Skip. - Wsiadaj. Podwioze cie. Wszystkie przyglupy, ktore przed chwila przeniosly wzrok na Skipa, znow spojrzaly na mnie. Tym razem wyczekujaco. -Hm - mruknelam, czujac, ze sie czerwienie. - Nie, dziekuje, Skip. Rozmawiam z Claire. -Claire tez moze jechac. Chodzcie. Claire juz zbierala ksiazki. - Wspaniale! - pisnela. - Dziekuje! Niechetnie poszlam za nia. Zupelnie nie tak to sobie zaplanowalam. -Chodz, Claire - mowil Skip, kiedy podeszlam do samochodu. - Mozesz usiasc na tylnym... Claire, smukla jak wierzba i wysoka jak zyrafa, zawahala sie, spogladajac na zagracone wnetrze samochodu. Westchnawszy, powiedzialam: -Ja usiade z tylu. Kiedy wtloczylam sie w mroczna glab tylnego siedzenia trans arna, Claire opuscila fotel dla pasazera i usadowila sie wygodnie. -Jak to milo z twojej strony, Skip - powiedziala, przegladajac sie w lusterku. - Bardzo dziekuje. Autobus jest w porzadku, ale wiesz, samochodem duzo wygodniej. -Wiem - przytaknal Skip, zapinajac pasy. - Jak ci tam z tylu? - zapytal. -Dobrze - odparlam. Chcialam skierowac rozmowe z powrotem na kamieniolomy. Ale jak? Skip wrzucil bieg i ruszylismy, zostawiajac pospolstwo w chmurze pylu. To mi sie nawet podobalo. -A wiec - odezwal sie Skip - jak sie panie czuja dzis rano? Rozumiecie? Na tym polega problem ze Skipem. Potrafi powiedziec: "Jak sie panie czuja dzis rano?" albo cos w tym stylu. Czy mozna takiego traktowac powaznie? Nawet nie jest brzydki: pulchnawy blondyn w okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle ze, oczywiscie, Skip nie ma biustu. Ale i tak, mimo trans arna, nie jest wymarzonym materialem na chlopaka. A na mojego chlopaka to juz na pewno nie. Na swoje nieszczescie jeszcze na to nie wpadl. -Doskonale - powiedziala Claire. - A ty, Jess? -W porzadku - odparlam z tylnego siedzenia, rozmiarem zblizonego do koryta dla swin. Potem ruszylam do ataku. - To o czym mowilas, Claire? Bylas w kamieniolomach tego dnia, kiedy Amber zniknela? -Och - westchnela Claire. Wiatr rozwiewal jej wlosy, z luboscia przeczesywala je palcami. W autobusie nie zdarzaja sie ozywcze podmuchy. - Moj Boze, coz to byl za koszmar. Siedzielismy tam caly dzien. Nic nadzwyczajnego. Paru chlopcow z druzyny przynioslo grill i zrobili barbecue i wszyscy byli, no wiesz, troche wstawieni, choc ostrzegalam ich, ze sie odwodnia, pijac piwo na sloncu... Jak na kogos, kto stawial sobie za cel spalenie sie na frytke, Claire wykazywala zadziwiajace pretensje do zdrowego trybu zycia. Miedzy innymi, dlatego uzyskanie upragnionej opalenizny zabieralo jej co lato tyle czasu. Uparcie smarowala sie kremem z solidnym filtrem przeciwslonecznym. -Potem slonce zaszlo i ludzie zaczeli sie pakowac, zeby je-chac do domu. Wtedy wlasnie Mark Leskowski, wiesz, ten co chodzil z Amber... Chodzili ze soba od zawsze... W kazdym razie, zaczal pytac, czy ktos widzial Amber. Wszyscy zaczeli jej szukac, najpierw w lesie, a potem w wodzie. Bo przestraszylismy sie, ze moze wpadla do wody, potknela sie czy cos. Brzeg jest dosc stromy. Nie moglismy jej nigdzie znalezc. W koncu pomyslelismy, ze musiala wrocic do domu z kims innym. Nikt nie powiedzial tego Markowi, ale tak sobie pomyslelismy. Claire odwrocila sie do mnie. Jej piekne niebieskie oczy byly pelne niepokoju. -Ale ona wcale nie wrocila do domu. A nastepnego dnia, jak tylko sie rozwidnilo, wszyscy wrocilismy do kamieniolomow, zeby jej szukac. -Ale nie znalezliscie - powiedzialam. -Nie tego dnia. Jej cialo wyplynelo dopiero w niedziele rano. Mnostwo ludzi probowalo sie z toba skontaktowac. Mieli nadzieje, ze pomozesz ja odnalezc. Ta dziewczyna, Karen Sue Hankey powiedziala, ze latem znalazlas jakiegos dzieciaka, ktory sie zgubil w jaskini, wiec myslelismy, ze moze nadal masz to cos z glowa... To cos z glowa. Dobra, mozna i tak. Zaczelam snuc fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey. -W zeszly weekend nie bylam specjalnie osiagalna - powiedzialam. - Bylam w... - przerwalam, bo akurat zblizalismy sie do skretu w Pike's Creek Road. - Hej, Skip. Skrec tutaj. Skip poslusznie skrecil. -Skrecamy, poniewaz? -Bo mam ochote na... eee, na paczka - odparlam. Przypomnialam sobie, ze kolo warsztatu, gdzie pracuje Rob, jest Dunkin Donuts. -Ooch - odezwala sie Claire. - Paczki. Mniam. W autobusie nie ma paczkow. Kiedy mijalismy w pedzie warsztat nalezacy do wuja Roba, zapadlam nisko w fotelu, tak zeby Rob mnie nie zauwazyl, gdyby przypadkiem byl na zewnatrz. Rob byl na zewnatrz i na pewno mnie nie widzial. Zagladal pod maske jakiegos audi. Miekkie ciemne wlosy opadaly mu na twarz, wytarte dzinsy opinaly sie jak trzeba. Mial na sobie koszulke, ktora eksponowala jego szerokie ramiona. Od naszego ostatniego spotkania uplynely prawie trzy tygodnie. Pojawil sie na uroczystym koncercie obozu Wawasee, gdzie mialam solowy wystep. Zaskoczyl mnie... Nie spodziewalam sie, ze bedzie jechal cztery godziny tylko po to, zeby mnie posluchac. A po imprezie, poniewaz wychodzilam z rodzicami - prawde mowiac, moi rodzice w zyciu nie zaakceptowaliby Roba, chlopaka notowanego przez policje i wywodzacego sie, jak to oni mowia, "z nizin spolecznych" - musial wsiasc na motocykl i jechac cztery godziny z powrotem. Tyle zachodu, zeby uslyszec, jak dziewczyna, ktora nie jest nawet jego dziewczyna, gra nokturn na flecie. To mi dalo do myslenia. No wiecie, jechal taki kawal, zeby posluchac, jak gram. Moze jednak mu sie podobam? Tylko, ze wrocilam juz dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonil. Pomyslalam, ze widok Roba sprawdzajacego poziom oleju w audi, bedzie musial mi wystarczyc na jakis czas, wiec ogladalam sie, dopoki nie wjechalismy na parking przy Dunkin Donutsie. Dobra, wiem, ze to glupio biegac za chlopakami, usilujac jednoczesnie rozwiazac zagadke morderstwa. Ale co mialam zrobic? Kiedy Skip i Claire ruszyli do sklepu po paczki oznajmilam, ze musze pilnie zadzwonic. Podeszlam do automatu przy toalecie i wybralam numer 1-800-Jesli-Widziales-Zadzwon. Rosemary ucieszyla sie, slyszac moj glos. Nie moglysmy dlugo rozmawiac. Rosemary ryzykuje utrate pracy, kontaktujac sie ze mna w ten sposob, to znaczy przysylajac mi zdjecia i raporty dotyczace zaginionych dzieci. Te papiery nie powinny opuszczac biura. Na szczescie Rosemary uznala, ze gra jest warta swieczki. Jej naprawde zalezy na tych zaginionych dzieciakach. A odkad pracujemy razem, odnalazlysmy mnostwo dzieci. Musimy postepowac ostroznie, zeby nikt nie nabral podejrzen. Znajdujemy srednio jedno dziecko na tydzien. To i tak bardzo duzo. Rosemary, w przeciwienstwie do FBI czy policji, jest niezwykle dyskretna i nigdy by nie zadzwonila na przyklad do "National Enquirer", namawiajac ich, zeby pojechali do mnie do domu i zrobili ze mna wywiad. A tlum reporterow fatalnie wplywa na Douglasa. Ostatnio skonczylo sie to kolejnym epizodem i pobytem w szpitalu. Dlatego wlasnie sklamalam, twierdzac, ze stracilam zdolnosci parapsychiczne. I do niedawna wszyscy mi wierzyli. Wszyscy z wyjatkiem Karen Sue Hankey, zdaje sie. Skonczylam rozmawiac z Rosemary, odwiesilam sluchawke i poszlam szukac Skipa i Claire. Kiedy zblizalam sie do ich stolika, Skip wlasnie opowiadal Claire, jak to w trzeciej klasie wyslalam jego zolnierzyka w kosmos za pomoca olowianej rurki i prochu. Ciekawe, dlaczego nie wspomnial o tym, jak wsadzil do glowy mojej Barbie petarde, czego nie uznal za stosowne ze mna wczesniej przedyskutowac i co, w moim mniemaniu, nie nalezalo do programu naszych lotow kosmicznych. Pominal takze fakt, ze sami o malo nie wylecielismy w powietrze. -Jeju! - powiedziala Claire, zlizujac cukier z paznokci. - Zawsze widzialam was razem, ale nie wiedzialam, ze robiliscie takie fantastyczne rzeczy. -O tak. - Skip pokiwal glowa. - Jess i ja jestesmy razem kupe czasu. Kupe czasu. Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, ze spedzilam dwa tygodnie w towarzystwie jakiegos chlopaka w letnim domku jego rodzicow, nie oznacza, ze mam ochote odnowic dawna zazylosc wynikla ze wspolnej milosci do srodkow wybuchowych. Skip i ja nie mamy nic wspolnego. Nic, poza przeszloscia. -Gotowa? - zapytal Skip wesolo. - Lepiej jedzmy, bo spoznimy sie na zajecia. -Hej, Claire - odezwalam sie w drodze do samochodu. - W tamten piatek, kiedy Amber zniknela... Czy ona i Mark Leskowski byli caly czas razem? -Pewnie. - Claire potrzasnela miedzianymi lokami, ktore wciaz wygladaly swiezo i slicznie. - Oni byli nierozlaczni. -A tego dnia, kiedy zginela? - zapytalam. - Wtedy tez byli... nierozlaczni? Claire skinela glowa. -O tak. I bardzo byli soba zajeci. Zartowalismy, ze sie nabawia jakiejs choroby od trujacego bluszczu, bo co chwile znikali w krzakach. Wgramolilam sie na tylne siedzenie. - A po ostatnim zniknieciu... Mark potem wrocil? Claire zasiadla z wdziekiem na fotelu. -Co masz na mysli? -To znaczy, czy wrocil sam? Claire przechylila glowe, usilujac sobie cos przypomniec. Skip uruchomil samochod. Zastanawialam sie, co by pomyslal Rob, gdyby wiedzial, ze przejezdzalam obok i nawet nie powiedzialam mu "czesc". -Jakos trudno mi to sobie wyobrazic - odezwala sie Claire. - No wiesz, zeby wrocil sam. Nie zwracalam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo. Cheerleaderki, pilka nozna... To zupelnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choc w polowie tyle kasy na klub dramatyczny, ile daja na lekkoatletyke, moglibysmy wystawiac o niebo lepsze rzeczy. Moglibysmy wypozyczac gotowe kostiumy, zamiast je robic, kupilibysmy mikrofony, zeby sie nie wydzierac. Przeciez w tylnych rzedach w ogole nas nie slychac. Claire coraz bardziej odbiegala od tematu. Zeby naprowadzic ja z powrotem na dobra droge, powiedzialam: -Masz racje. To nie w porzadku. Cos by nalezalo z tym zrobic. Wiec nie widzialas, zeby Mark wracal sam z ktorejs z tych wycieczek w krzaki? -Nie. Nie wydaje mi sie. Ktos by sie pewnie zdziwil, gdyby Mark wrocil sam. Prawda? Nie sadzisz, ze ktos by powiedzial: "Hej, Mark, a gdzie Amber?" -Pewnie tak - powiedzial Skip. -Tak - odparlam po namysle. - Mysle, ze tak. Uroczystosc zalobna ku czci Amber odbyla sie na siodmej lekcji. Nie w kosciele ani w domu pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej. Tak, zgadza sie. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a. Obecnosc obowiazkowa. Jedyna osoba, ktora sie nie stawila, byla Amber. Zespol odegral hymn szkoly. W mocno spowolnionej wersji, zeby brzmialo smutniej. Potem powstal dyrektor Feeney i wyglosil mowe. Dlugo rozwodzil sie nad tym, jaka cudowna osoba byla Amber. Watpie, zeby ja kojarzyl, ale wszystko jedno. W ciemnoszarym garniturze, ktory przywdzial na te okazje, bylo mu do twarzy. Kiedy dyrektor skonczyl, wystapil naprzod trener Albright. Trener Albright nie slynie z elokwencji, wiec na szczescie powiedzial niewiele. Poinformowal jedynie, ze ku czci Amber druzyna sportowa bedzie w tym sezonie nosic czarne przepaski na rekawach. Nastepnie wstala pani Tidd, trenerka cheerleaderek. Mowila o tym, jak bardzo bedzie im brakowac Amber, zwlaszcza, jesli chodzi o jej umiejetnosc skokow do tylu z pozycji wyprostowanej. Potem zas oznajmila, ze aby uczcic pamiec zmarlej, oba zespoly cheerleaderek, seniorek i juniorek, przygotowaly wspolnie specjalny taniec. Potem - slowo daje, nie nabieram was - cheerleaderki i mlodsze Pomponki wyszly na srodek sali gimnastycznej i wykonaly taniec w rytm spiewanej przez Celine Dion piosenki My Heart Will Go On z Titanica. Widownia plakala. Przysiegam. Rozejrzalam sie dokola i ludzie plakali. Taniec byl w porzadku i w ogole. Musialy w niego wlozyc mnostwo pracy. Mialy jakies dwa dni, zeby zapamietac uklad. Jednak nie wywolal we mnie lez. Naprawde. A przeciez nie jestem pozbawiona uczuc. Mam tylko nadzieje, ze po mojej smierci nikt nie odtanczy tanca na moim pogrzebie. Nie znosze takich rzeczy. Powiem wam, co mnie o malo nie sklonilo do placzu. To mianowicie, ze podczas wystepu na sale wkroczyli pewni ludzie. Siedzialam gdzies w srodku - Ruth chciala wszystko widziec -ale i tak ich rozpoznalam. To nie byli uczniowie szkoly sredniej. Nauczyciele takze nie. To byli federalni. Powaznie. I w dodatku nie jacys tam federalni, tylko moi starzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith. Mozna by pomyslec, ze powinni dac juz spokoj. Ostatecznie szpiegowali mnie gdzies od maja i wciaz nie mieli niczego konkretnego, zeby sie do mnie przyczepic. Nie myslcie sobie, ze faktycznie robie cos zlego. Dobra, pomagam rodzicom odzyskac zaginione dzieci. No prosze, niech mnie zamkna jak groznego przestepce. Tyle ze oni wcale nie chca mnie zapudlowac. Chca, zebym dla nich pracowala. Mnie jednak nie pociaga wspolpraca z ta instytucja. Niby skad mam wiedziec, ze ludzie, ktorych FBI chce wpakowac za kratki, naprawde popelnili zbrodnie? A jesli sa niewinni, jesli ktos ich wrobil? Jak sie wydaje, moje zapewnienie, ze stracilam swoje niezwykle zdolnosci, zupelnie nie przekonalo federalnych. O nie. Musieli zalozyc podsluch na moim telefonie, czytac moje listy, a latem przywlekli sie za mna az do obozu Wawasee. A teraz jeszcze osmielaja sie pojawiac na uroczystosci zalobnej mojej zmarlej przyjaciolki... No dobrze, Amber nie byla moze moja przyjaciolka, ale siedzialam za nia przez jakies pol godziny kazdego dnia szkoly przez szesc lat. To chyba cos znaczy, prawda? -Splywam - szepnelam do Ruth, zbierajac swoje rzeczy. -Co znaczy "splywam"? - sploszyla sie Ruth. - Nie mozesz wyjsc. To obowiazkowy apel. -Zobaczymy - powiedzialam. Przy kazdych drzwiach stoi ktos z samorzadu - szepnela Ruth. -Nie tylko z samorzadu - powiedzialam, wskazujac na agentow specjalnych Johnsona i Smith, ktorzy wlasnie rozmawiali w koncu sali z dyrektorem Feeneyem. -O Boze - jeknela Ruth na ich widok. - Tylko nie to. -No widzisz? - powiedzialam. - Jesli myslisz, ze bede tu tkwila, zeby mnie capneli za Courtney Hwang, to sie mylisz. Na razie. Bez dalszych wyjasnien zaczelam sie przedzierac wzdluz rzedu. Niektorzy rzucali mi zle spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, ze deptalam im po palcach - az dotarlam do przejscia pod sciana. Jak dotad szlo mi calkiem niezle, chociaz w espadrylach na grubej podeszwie nie poruszalam sie jak motylek. Potem przespacerowalam sie do najblizszych drzwi, gdzie zamierzalam udac, ze zle sie czuje i musze natychmiast pojsc do pielegniarki... Kiedy juz znalazlam sie przy drzwiach i zobaczylam czlonkinie samorzadu szkolnego, ktora stala na strazy, uswiadomilam sobie, ze nie musze niczego udawac. Nie, poczulam sie naprawde chora. -Jessico, a ty dokad - powiedziala Karen Sue Hankey przyciskajac do piersi narecze broszurek Pamietajcie Amber, ktore rozdawala wchodzacym. Czterostronicowa broszurka zawierala kolorowe fotokopie zdjec Amber jako cheerleaderki w roznych pozach, przetykane tekstem piosenki My Heart Will Go On. Wiekszosc uczniow, jak zauwazylam podczas wedrowki wzdluz rzedow krzesel, zdazyla juz upuscic swoje broszurki na ziemie. -Co robisz? - syknela Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec. Zlapalam sie za zoladek. Nie na tyle dramatycznie, zeby zwrocic powszechna uwage, ale na tyle wymownie, zeby wydostac sie na zewnatrz. -Karen Sue - powiedzialam glosem przerywanym czkawka. - Ja chyba zaraz... Zatoczylam sie, nurkujac za drzwi. Prowadzily do skrzydla muzycznego. Wolna. Bylam wolna! Pozostalo mi jedynie przejscie na parking dla uczniow, gdzie poczekalabym spokojnie na Ruth. Moze nawet moglabym sie rozciagnac na masce jej samochodu i popracowac nad opalenizna. Tylko ze Karen Sue wyszla za mna na korytarz, krzyzujac moje plany. -Nie jestes chora, Jessico Mastriani - stwierdzila stanowczo. - Udajesz. Robisz dokladnie to samo na WF-ie za kazdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada testy sprawnosci. To mi sie nie miescilo w glowie. Nie dosc, ze paplala, dookola, ze nadal jestem medium, to jeszcze musiala mi przeszkodzic w ucieczce przed federalnymi. Nie mialam jednak zamiaru dac sie wyprowadzic z rownowagi. Zaczelam nowy rozdzial. Mijal drugi dzien szkoly i wiecie, co? Nie mialam odsiadki. Nie chcialam rujnowac tego pieknego rekordu. -Karen Sue - powiedzialam, wyprostowujac sie. - Masz racje. Nie jestem chora. Ale sa tam pewni ludzie, na ktorych nie chce sie natknac, jesli ci to nie sprawia roznicy. Wiec zachowaj sie jak czlowiek - z trudem powstrzymalam sie od dodania: Jeden raz w zyciu" - i pozwol mi odejsc. -Na kogo nie chcesz sie natknac? - zainteresowala sie Karen Sue. -Na federalnych, skoro tak chcesz wiedziec. Mialam mnostwo klopotow z ludzmi, ktorzy mysla, ze wciaz mam zdolnosci parapsychiczne, podczas gdy - ostatnia czesc zdania wypowiedzialam z cala emfaza, na jaka moglam sie zdobyc - w rzeczywistosci wcale tak nie jest. -Jestes taka klamczucha, Jessico - powiedziala Karen Sue, potrzasajac glowa zdobna w jasne, barwy miodu, perfekcyjne loczki. - Przeciez latem odnalazlas tego chlopaka, Shane'a, kiedy zgubil sie w jaskini. -Owszem, znalazlam go - potwierdzilam. - Ale nie, dlatego, ze mialam jakas nieziemska wizje czy cos. Po prostu mialam przeczucie i tyle. -Czyzby? - powiedziala wyniosle Karen Sue. - No coz, to, co ty nazywasz przeczuciem, ja nazywam percepcja pozazmyslowa. Masz dar od Boga, Jessico, i wypierac sie go jest grzechem. Problem polega na tym, ze Karen Sue uczeszcza do mojego kosciola. Od zawsze chodzila na zajecia szkolki niedzielnej. Kolejny problem wynika stad, ze Karen Sue jest wzorem wszystkich cnot i lizusem, i dlatego zwykle zamykalismy ja w szafie stroza, jesli nauczyciel szkolki niedzielnej spoznial sie na zajecia. Co zdarzalo sie dosc czesto. -Sluchaj - powiedzialam, z trudem hamujac mordercze sklonnosci. - Doceniam wszystko, co probujesz dla mnie zrobic, w imie Boga i w ogole, ale czy chociaz raz nie moglabys zastosowac tego, eee, odwracania drugiego policzka - to znaczy odwroc go w strone sciany, zebys nie widziala, jak stad spadam, co? Dzieki temu, jakby ktos pytal, nie sklamalabys, mowiac, ze mnie nie widzialas. -Nie moja droga. A tak przy okazji, drugi policzek sie nadstawia, nie odwraca - oswiadczyla, ruszajac w strone drzwi, najwyrazniej w celu sprowadzenia kogos wiekszego od siebie, kto moglby mnie zatrzymac. Zlapalam ja za nadgarstek. Ale wcale nie chcialam sprawic jej bolu. Przysiegam, ze nie. Zaczelam nowy rozdzial. Mialam na sobie nowiutenki szydelkowy sweterek i bluzke, i espadryle. Na ustach mialam wisniowy blyszczyk. Tak ubrane dziewczyny dyskutuja po przyjacielsku. -Karen Sue ta cala sprawa ze zdolnosciami nadprzyrodzonymi strasznie wytraca z rownowagi mojego brata, Douglasa - tlumaczylam. - Reporterzy kreca sie wokol domu i dzwonia bez przerwy. Rozumiesz chyba, dlaczego nie chce tego rozglaszac, prawda? Z powodu mojego brata. Karen Sue nie spuscila ze mnie wzroku, wyrywajac nadgarstek z mojej dloni. -Twoj brat Douglas - powiedziala - jest chory. Jego choroba to wyrok Boga. Gdyby Douglas czesciej chodzil do kosciola i gorecej sie modlil, na pewno by mu sie poprawilo. A to, ze wypierasz sie daru od Boga, tez mu nie pomaga. Jeszcze mu sie pogarsza. Co moglam na to odpowiedziec? Nic, doprawdy. Na cos takiego nie ma wlasciwej odpowiedzi. Nie ma wlasciwej odpowiedzi slownej, rzecz jasna. Wrzaski Karen Sue sprawily, ze dyrektor Feeney, trener Albright, pani Tidd, wiekszosc czlonkow samorzadu oraz agenci specjalni Johnson i Smith natychmiast do nas przybiegli. Na widok Karen agentka specjalna Smith wydobyla komorke i wezwala pogotowie. Bylam jednak absolutnie przekonana, ze nie zlamalam jej nosa. Najwyzej peklo jej jakies naczynko czy dwa. Kiedy dyrektor Feeney wraz z agentem specjalnym Johnsonem odciagali mnie na bok, wrzasnelam w jej strone: -Hej, Karen Sue, moze jesli bedziesz sie goraco modlic, Bog powstrzyma krwawienie! Pozbawione kontekstu, to zdanie brzmialo okrutnie. A nikt przeciez nie slyszal, co mi powiedziala przedtem Karen Sue. I moglabym w kolko powtarzac: "Ale ona powiedziala...", a i tak nie przekonalabym nikogo, ze moje zachowanie bylo w pelni usprawiedliwione. Myslalem, ze naprawde robisz postepy - odezwal sie przygnebionym tonem pan Goodhart, kiedy zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem. -Robilam postepy. - Opadlam na jedna z pomaranczowych kanap. - Ciekawa jestem, czy dlugo bylby pan w stanie znosic glupoty, jakie wygaduje Karen Sue. Tez by jej pan przygrzmocil. Slowa "przygrzmocic" nie uzylam. -Cos ci powiem - odezwal sie pan Goodhart. - Nie pozwolilbym takiej dziewczynie wyprowadzic sie z rownowagi. -Ona powiedziala, ze to moja wina, ze Douglas jest chory - odparlam. - Powiedziala, ze jego choroba to kara boska za to, ze nie uzywam swojego daru! I za to, ze nie chodzi do kosciola. Agent specjalny Johnson, ktory zamknal sie w gabinecie z dyrektorem Feeneyem - z pewnoscia konferowali na moj temat - akurat w tym momencie wylonil sie zza drzwi. -Doprawdy, Jessico - zdziwil sie. - Nie pomyslalbym, ze jestes wrazliwa na podobne bzdury. -Owszem, jestem - powiedzialam. - To przez was. Sledzicie mnie. Lazicie po szkole. Wiercicie mi dziure w brzuchu. Nie mam nic wspolnego z odnalezieniem tej Azjatki w San Francisco. Absolutnie nic! Agent specjalny Johnson uniosl brwi. -Nie wiedzialem, ze odnaleziono jakas Azjatke w San Francisco - powiedzial lagodnie. - Ale dzieki za informacje. Wytrzeszczylam na niego oczy. -Nie... nie zjawiliscie sie tutaj z powodu Courtney Hwang? -W przeciwienstwie do tego, co ci sie najwyrazniej wydaje, Jessico - powiedzial agent specjalny Johnson - swiat nie kreci sie wokol ciebie. Jill i ja jestesmy tutaj z zupelnie innego powodu. Drzwi poczekalni otworzyly sie i ukazala sie w nich agentka specjalna Smith. -Co za podniecajaca historia - powiedziala. - Nastepnym razem, Jessico, kiedy poczujesz potrzebe dolozenia piescia ktorejs z kolezanek, zrob to, prosze, kiedy mnie nie bedzie w poblizu. Spojrzalam na nia, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nia. -Zaraz, zaraz - powiedzialam. - Jesli nie zjawiliscie sie tutaj z mojego powodu, to po co przyjechaliscie? Drzwi znowu sie otworzyly i do srodka wszedl Mark Leskowski. Wydawal sie oszolomiony i zdumiewajaco bezradny jak na chlopaka o takim wzroscie i miesniach. -Wzywal mnie pan, panie Goodhart? - zapytal. Pan Goodhart zerknal na agentow specjalnych Johnsona i Smith. -Eee - mruknal. - Tak, Marku, owszem. Otoz ci, eee, panstwo chca zamienic z toba pare slow. Ale przedtem, eee, chcialbym sam zamienic z panstwem dwa slowa. Agent specjalny Johnson usmiechnal sie. -Oczywiscie - powiedzial i oboje z agentka specjalna Smith znikneli w gabinecie pana Goodharta, zamykajac za soba drzwi. Niewiarygodne. Zupelnie nie z tej ziemi. Wale Karen Sue piescia w twarz, prowadza mnie do gabinetu pedagoga szkolnego, zeby wyznaczyc kare, a potem o mnie zapominaja? A moi dobrzy znajomi, agenci specjalni Johnson i Smith, pojawiaja sie w Liceum im. Ernesta Pyle'a nie po to, zeby przesladowac mnie, tylko kogos innego? Morderstwo na osobie Amber Mackey nie tylko pozbawilo nas Amber. Sprawilo, ze swiat, jaki znalam, wywrocil sie do gory nogami. I jeszcze na lewa strone. Utwierdzilam sie w tym przekonaniu, kiedy Mark Leskowski - futbolista, wiceprzewodniczacy samorzadu i super przystojniak - usmiechnal sie do mnie - do mnie, Jessiki Mastriani, ktora spedzila wiecej czasu na odsiadkach po lekcjach niz on na lekcjach - i powiedzial: -No coz. Zdaje sie, ze znowu sie spotykamy. Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktos zmienil porzadek swiata. -A dzis - zwrocil sie do mnie Mark Leskowski - dlaczego tu jestes? Spojrzalam na niego. Byl taki piekny. Nie taki piekny jak Rob Wilkins, ale ktory chlopak mogl sie rownac z Robem? Jednak Mark Leskowski w swiecie dziewczecych marzen moglby z pewnoscia zajac, co najmniej drugie miejsce. -Karen Sue. Przyladowalam jej piescia w twarz - wyjasnilam. -Ho, ho. - To zrobilo na nim wrazenie. - Punkt dla ciebie. -Tak myslisz? - zapytalam. Az trudno opisac, jaka frajde sprawia wyraz uznania w oczach chlopaka, ktory tak fantastycznie wyglada w sportowym stroju. Powaznie. Tym bardziej ze Rob nie pochwalal wiekszosci moich poczynan. Podobno z troski o moje bezpieczenstwo, ale jednak. -Jasne, ze tak - odparl Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bolu. Moj Boze! Wyrazil moja wlasna opinie o Karen Sue! W meskich ustach - i to w takich! - te slowa nabieraly jeszcze wiekszej wartosci. -Taak - powiedzialam. - Tak, wlasnie taka jest, prawda? -Jasne! Cos ci powiem. Amber nazywala ja Przyczepa. Wiesz, bo ciagle sie nas czepiala. Koniecznie chciala byc na fali. Wzmianka o Amber przywolala mnie do rzeczywistosci. Co ja, u licha, wyprawiam? Siedze na pomaranczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marze o Marku Leskowskim? Wezwali go na przesluchanie. W zwiazku z morderstwem! To nie zarty. -Wiec. - Zerknelam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta. Widzialam przez nia agenta specjalnego Johnsona, ktory wyrzucal z siebie potok slow. Pan Goodhart mial pod opieka pedagogiczna Marka Leskowskiego, podobnie jak mnie. Pan Goodhart czuwal nad wszystkimi od L do P. Mark zauwazyl, na co patrze. -Zdaje sie, ze mam klopoty, co? -No coz - odparlam, wazac slowa. - Skoro sprowadzili FBI... -Zawsze tak sie robi - powiedzial. - Jesli w gre wchodzi porwanie. Tak przynajmniej twierdzi pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu. Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawde? Nigdy nie przyszlo mi do glowy, ze Allan i Jill moga miec jakies domy, zawsze wyobrazalam sobie, ze mieszkaja w przypadkowych motelach. Ale tak na dobra sprawe, to przeciez logiczne, ze mieszkali gdzies w poblizu. I pomyslec, ze ktoregos dnia moglabym wpasc na ktores z nich w sklepie spozywczym. -To, co sie stalo z Amber, klasyfikuja jako porwanie i morderstwo - ciagnal Mark - poniewaz Amber jeszcze... zyla przez jakis czas, zanim ja zabito. -Och - powiedzialam. - Czy nie powinienes... czyja wiem. Wynajac adwokata, czy cos? -Mam adwokata - powiedzial, spogladajac na swoje dlonie. - Juz tu jedzie. Moi rodzice tez. Wydawalo mi sie, ze juz wyjasnilem wszystko szeryfowi, ale chyba... nie wiem. Bede musial to zrobic jeszcze raz. Przy tych ludziach. Spojrzalam na szybke w drzwiach. Pan Goodhart rozmawial z agentem specjalnym Johnsonem. Nie dostrzeglam agentki specjalnej Smith. Pewnie siedziala na moim krzesle, tym przy oknie. Zastanawialam sie, czy patrzy na myjnie samochodow, tak jak ja zwykle, kiedy tam siedzialam. -Nie moge tego pojac - powiedzial Mark, wpatrujac sie w srodek stolika stojacego miedzy nami, w broszurke z napisem Armia i ja. - Kochalem Amber. Nigdy bym jej nie skrzywdzil. Zerknelam na sekretarke. Zamienila sie w sluch, ale udawala, ze gra komputerowa pochlonela ja bez reszty. Gdyby dyrektor Feeney przypadkiem zaplatal sie w to miejsce, nacisnelaby jakis klawisz i na ekranie zamiast gry pojawilby sie arkusz kalkulacyjny. Wiem, co mowie. Spedzilam w tej poczekalni sporo czasu. -Oczywiscie, ze nie - powiedzialam. -Nawet nie chodzi o to, ze nie mielismy problemow. - Mark oderwal wzrok od wojskowej broszurki i utkwil we mnie spojrzenie brazowych, smutnych oczu. - Wszystkie pary maja problemy. Ale dawalismy sobie z nimi rade. Zawsze nam sie udawalo. Zapewne. Potwierdzaly to slowa Claire Lippman. On i Amber pobili rekord w calowaniu sie podczas ostatniej wycieczki do kamieniolomow. -A potem cos takiego... - Teraz z kolej przeniosl wzrok na zegar wiszacy na scianie za moimi plecami. - Zwlaszcza ze wszystko tak dobrze szlo. Wiesz, zawody stanowe w tym roku. Ja... Przysiegam, kiedy tak siedzialam, gapiac sie na niego, zauwazylam w jego oczach jakis dziwny blysk. Na poczatku pomyslalam, ze to efekt sztucznego oswietlenia. A potem mnie lsnilo. Mark Leskowski plakal. Pilkarz. Plakal z tesknoty za zmarla dziewczyna. -Beda tam lowcy talentow ze wszystkich wiekszych uniwersytetow, wiesz - powiedzial, z trudem hamujac szloch. - zobaczyliby mnie. Mnie. Mam autentyczna szanse wyrwac sie tej dziury. Moze plakal, ze jego stypendium pilkarskie mialo sie wlasnie zmarnowac. W kazdym razie plakal. Spojrzalam na sekretarke, szukajac ratunku. Zupelnie nie wiedzialam, jak sie zachowac. Nigdy przedtem nie mialam do czynienia z placzacymi pilkarzami. Brat samobojca, prosze bardzo. Psychopaci, ktorzy chcieli mnie zamordowac, bulka z maslem. Ale placzacy pilkarz? Sekretarka przestala juz udawac, ze gra komputerowa calkowicie pochlania jej uwage. Zauwazyla lzy Marka. Ona tez najwyrazniej nie wiedziala, co robic. Popatrzylysmy na siebie zdumione i bezradne. Wzruszyla ramionami. Potem, jakby pod wplywem odkrywczej mysli, podskoczyla i pomachala w moja strone pudelkiem chusteczek. Cudownie. Jakas pomoc. Wstalam, wzielam pudelko chusteczek z rak sekretarki i usiadlam obok Marka. -Prosze - powiedzialam, kladac mu reke na ramieniu. - Juz wszystko w porzadku. Mark wyjal garsc chusteczek i przycisnal je do oczu. Zaklal cicho. -Nie jest w porzadku - powiedzial gwaltownie w chusteczke. - To nie do przyjecia. To wszystko jest nie do przyjecia. -Wiem - powiedzialam, poklepujac go po ramieniu. Pod palcami czulam silne muskuly. - Ale w koncu wszystko sie ulozy. Bedzie dobrze. W tej chwili otworzyly sie drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci specjalni Johnson i Smith wyszli do poczekalni. Popatrzyli ciekawie na mnie i na Marka, i dopiero po chwili dotarlo do nich, co sie tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich twarze przybraly surowy wyraz. -Marku - odezwala sie agentka specjalna niespecjalnie przyjemnym glosem. - Czy zechcialbys pojsc ze mna? Podeszla do kanapy i wziela go za ramie. Wstal bez protestu, przyciskajac chusteczki do oczu. Potem pozwolil sie poprowadzic korytarzem w kierunku sali konferencyjnej. Agent specjalny Johnson, z ramionami skrzyzowanymi na piersi, patrzyl na mnie w milczeniu. -Jessico - odezwal sie. - Nawet nie mysl o tym, zeby tam pojsc. -Co? - Rozlozylam dlonie w uniwersalnym gescie oznaczajacym urazona niewinnosc. - Nic nie powiedzialam. -Ale mialas zamiar. Jessico, mowie ci, daj sobie spokoj. Chyba, ze wiesz cos... -Nie wiem - powiedzialam. -Wiec trzymaj sie od tego z daleka. Mloda dziewczyna nie zyje. Nie chce, zebys byla nastepna. Rany! W porzadku, oficerze Zyczliwy. Zdajac sobie sprawe, jak obludnie to zabrzmialo, agent specjalny Johnson zmienil temat. -Chetnie uslyszalbym cos na temat tej dziewczynki w San Francisco. -Nie ma zadnej dziewczynki w San Francisco - zaprzeczylam gwaltownie. - Naprawde. Przysiegam. Agent specjalny Johnson skinal glowa. -W porzadku. Niech bedzie. Skoro tak sobie zyczysz. Tylko posluchaj mojej rady, Jess. Trzymaj sie od tego z daleka. Dobrze ci radze. Potem obrocil sie na piecie i zniknal w sali konferencyjnej. Spojrzalam na sekretarke. Odwzajemnila spojrzenie. Zrozumialysmy sie bez slow. Mark Leskowski, chlopak, ktory nie wstydzil sie lez po smierci swojej dziewczyny, w zaden sposob e mogl byc morderca. -Jessica? - Pan Goodhart wyszedl z gabinetu. Wydawal sie zdziwiony, ze wciaz na niego czekam. - Idz do domu. Isc do domu? Zglupial czy co? Przed chwila grzmotnelam kolege piescia w twarz. A on tak po prostu puszczal mnie do domu? - Ale... -Idz. A ty, Heleno - zwrocil sie do sekretarki - polacz mnie szeryfem Hawkinsem, dobrze? Idz? I tyle? Po prostu sobie isc? A gdzie pogadanka na temat radzenia sobie z agresja? Gdzie pojekiwania: "Och, Jessico, sam z nie wiem, co mam z toba zrobic"? Gdzie calotygodniowa odsiadka? To wszystko? Moge po prostu... odejsc? Helena, zauwazywszy, ze nie ruszam sie z miejsca, zakryla dlonia sluchawke i wyszeptala: -Jess, na co czekasz? Idz, zanim sobie przypomni. No to poszlam sobie. Siedzialam na masce kabrioletu, kiedy wreszcie ukazala sie Ruth. Sprawiala wrazenie wymeczonej. -Och, czesc - zdziwila sie na moj widok. - Co ty tu robisz? Myslalam, ze Mulder i Scully znowu cie magluja. -Tym razem nie o mnie im chodzilo - wyjasnilam. Wciaz e moglam otrzasnac sie ze zdumienia. To bylo nieslychane. -Naprawde? - Ruth otworzyla drzwiczki i wsiadla do samochodu. - To czego chcieli? -Szukali Marka. Leskowskiego? O moj Boze! Widocznie podejrzewaja, ze on to zrobil. -Tak, ale on tego nie zrobil. - Wsliznelam sie do srodka. Ruth, szkoda, ze go nie widzialas. Siedzialam kolo niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark plakal. -Plakal? - Ruth przestala studiowac swoje wargi w lusterku. - Niemozliwe. -Slowo! To bylo takie wzruszajace - ciagnelam. - Widac, ze naprawde ogromnie ja kochal. Tak strasznie to przezywa. Ruth wytrzeszczyla oczy. -Mark Leskowski? Plakal? Kto by pomyslal? - Wlasnie. No to jak sie skonczyl ten apel? Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziala. Kiedy cheerleaderki odtanczyly swoj taniec, wystapil psycholog, wynajety przez szkole specjalnie po to, zeby pomoc nam przetrwac te trudne chwile. Pozniej zas w ciszy i skupieniu kazdy mial sie zastanowic, co kochal w Amber. Nastepnie cheerleaderki oznajmily, ze zaraz po szkole udadza sie do kamieniolomow Pike'a, zeby zlozyc tam kwiaty ku czci Amber. Zachecaly wszystkich, ktorym byla droga jej pamiec, aby udali sie wraz z nimi. -Taak - powiedziala Ruth. - Wszystkich, ktorym byla droga pamiec Amber. Wiesz, co to znaczy. -Pewnie. Tylko smietanka. Ty nie idziesz, co? -Zartujesz? Moze nie wyrazilam sie dosc jasno. To szczegolne wyjscie organizuje druzyna szkolnych cheerleaderek Liceum im. Ernesta Pyle'a. Innymi slowy: "Tlusciochy, zostancie w domu". Zamrugalam powiekami, sploszona jej ostrym tonem. -Ruth, ty nie jestes... Kto byl tlusciochem - przerwala mi Ruth - na zawsze pozostanie tlusciochem. W kazdym razie w ich oczach. -Ale to, jak wygladasz, wcale sie nie liczy - powiedzialam. - W srodku... -Oszczedz mi tego - poprosila Ruth. - Poza tym mam jutro mam przesluchanie. Musze cwiczyc. Spojrzalam na nia z uwaga. Czasami nie moglam jej zrozumiec. W niektorych sprawach byla niezwykle pewna siebie - gdy chodzilo o nauke albo podrywanie chlopakow - a kiedy indziej razily z niej takie kompleksy... Przyznaje, chwilami stanowila la mnie zagadke. Zwlaszcza, ze ona sama do "wsiokow" czula to samo, co cheerleaderki rzekomo czuly do "tlusciochow". -To znaczy, jest mi bardzo przykro, ze ona nie zyje i w ogole - ciagnela Ruth - ale mocno watpie, czy dla mnie lub dla siebie zorganizowano by w szkole uroczystosc zalobna, gdyby ktorejs z nas zdarzylo sie wykitowac. -No coz - powiedzialam. - Zginela tragicznie. Ruth zaklela pod nosem, skrecajac w Lumley Lane. -Przestan. Byla cheerleaderka, jasne? Czy to nie wyjasnia wszystkiego? Nigdy nie spedza calej szkoly, zeby czcic pamiec zmarlej wiolonczelistki czy flecistki. Tylko cheerleaderki sie licza. -Zaraz. - Wjezdzajac na podjazd przed moim domem, Ruth zrobila wielkie oczy. - Chwileczke. Minelysmy Pike's Creek Road, a ty nawet nie pisnelas. Co jest? Nie mow mi, ze niewinne blekitne oczy Marka Leskowskiego przeslonily ci tego twojego dziwaka. -Oczy Marka - zniecierpliwilam sie - przypadkiem sa braz-owe. A Rob nie jest zadnym dziwakiem. Poza tym doszlam do wniosku, ze masz racje. Nie bede sie za nim uganiac. -Hmm... - Ruth potrzasnela glowa. - Skip wspominal, ze no zabral ciebie i Claire z przystanku autobusowego. Namowilas go, zeby sie zatrzymal przy paczkach, zgadza sie? -Do niczego go nie namawialam - zaprzeczylam z godnoscia. - Zatrzymal sie z wlasnej nieprzymuszonej woli. -Och, blagam! - Ruth przewrocila oczami. - No i co? Wiedzialas go? -Kogo? -Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnelam. -Widzialam. -I co? -I pstro. Widzialam go. On mnie nie. Koniec. -Boze! - Ruth parsknela smiechem. - Jestes ciezkim przypadkiem, wiesz? O, co to? -Co co? -To - pokazala palcem. - Czerwona plama na twoim bucie. Podnioslam stope i przyjrzalam sie plamce czerwieni na bezowym espadrylu. -Och, to tylko krew Karen Sue Hankey. -Krew? O moj Boze! Cos ty jej zrobila? -Trzasnelam ja w twarz - odparlam, wciaz odczuwajac rodzaj dumy na samo wspomnienie. - Szkoda, Ruth, ze nie widzialas. To bylo piekne. -Piekne? - Ruth walnela czolem o kierownice. - O Boze! A bylas juz na dobrej drodze. -Ona na to w pelni zasluzyla. -To cie nie usprawiedliwia - odparla Ruth, podnoszac glowe. - Mozna kogos uderzyc, i to jest usprawiedliwione, tylko w jednym wypadku, Jess, a mianowicie, kiedy ktos chce pobic ciebie, a ty sie bronisz. Nie mozesz tluc ludzi naokolo tylko, dlatego, ze nie podoba ci sie, co mowia. Zobaczysz, bedziesz miala powazne klopoty. -Nie. Nie tym razem. Zlapali mnie, a pan Goodhart nie powiedzial mi zlego slowa. Kazal mi po prostu isc do domu. -Taak, bo w jego biurze siedzial chlopak podejrzany o morderstwo! To pewnie troche odwrocilo jego uwage. -Mark Leskowski nie jest morderca - oswiadczylam. - I calkowicie poparl moj zamach na buziunie Karen Sue. Twierdzi, ze jest pretensjonalna. -O Boze - jeknela Ruth. - Dlaczego musiales mnie pokazac taka porabana przyjaciolka? Nie obrazilam sie, bo akurat w tej chwili myslalam o niej dokladnie to samo. -Pocwiczmy razem - zaproponowalam. - O dziewiatej, dobrze? Poniewaz mieszkamy obok siebie, czesto otwieramy okna gramy razem, urzadzajac darmowy koncert dla sasiadow. -Dobrze - powiedziala Ruth. - Ale jesli wydaje ci sie, ze mozesz uderzyc Karen Sue Hankey i zapomniec o tym, to jestes w bledzie, przyjaciolko. Smialam sie do siebie, wbiegajac po schodach. Jakby bylo sie czym martwic! Karen Sue tak sie przerazila, ze na pewno juz nigdy nie bede musiala znosic jej zlosliwych uwag. Poza tym, czas przesluchania w czwartek, ze spuchnietym nosem, zawsze jeszcze gorzej niz zwykle. Zadowolona wsliznelam sie do domu. Ledwie tylko postawilam stope na stopniu schodow prowadzacych do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegl mnie glos mamy. Niezbyt zadowolony. Wolala mnie, wiec poszlam grzecznie do kuchni. -Czesc, mamo! Ku mojemu zdumieniu tata tez tam byl. Tata nigdy we wtorki nie wracal do domu przed szosta. -Czesc, tato! - Zwrocilam uwage, ze wygladali jakos nieszczegolnie. Serce lomotalo mi z niepokoju. - Co sie stalo? - zapytalam. - Czy Douglas... -Douglasowi - powiedziala mama glosem zimnym jak lod - nic nie dolega. -Och. - Popatrzylam na nich uwaznie. - Nie chodzi o... -Michael - przerwala mi mama tym samym tonem - rowniez czuje sie swietnie. Odetchnelam z ulga. Coz, jesli nie chodzilo ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie moglo byc tak zle. Moze to nawet cos dobrego. Wiecie, moi rodzice mogli uwazac, ze cos jest zle, a ja dokladnie odwrotnie. Na przyklad gdyby ciotka Rose padla nagle na atak serca. -Wiec co sie dzieje? - odezwalam sie, przybierajac na wszelki wypadek powazny wyraz twarzy. -Przed chwila mielismy telefon - rzekl ponuro tata. -Nigdy nie zgadniesz, kto to byl - dodala mama. -Poddaje sie - powiedzialam, myslac: O kurcze, ciotka Rose naprawde odeszla z tego swiata. - Kto to byl? -Pani Hankey - odparla mama. - Matka Karen Sue. O rany. Wpadlam. Wpadlam jak nigdy. Ale wiecie, co? Naprawde uwazam, ze nie mieli prawa sie wsciekac. W koncu bronilam honoru rodziny. Co za jedza z tej Karen Sue! Zeby nagadac na mnie matce! I oczywiscie przedstawila cale zdarzenie w wersji poprawionej. Wedlug Karen Sue usilowalam wymknac sie z uroczystosci, a ona mnie zatrzymala. Zrobila to rzecz jasna ze szlachetnych pobudek: dla mojego wlasnego dobra, a takze z szacunku dla pamieci Amber. Ja jednak koniecznie chcialam zwiac i dlatego ja uderzylam. A te bzdury, ktore wygadywala o moich zdolnosciach? Ze popelnilam grzech, wypierajac sie daru od Boga? A to, co mowila o Douglasie? Ze jego choroba to kara boska i ze na nia zasluzyl? Nie, tego oczywiscie nie powtorzyla rodzicom. Mama nie uwierzyla, kiedy jej o tym powiedzialam. Karen Sue zamacila mojej mamie w glowie, podobnie zreszta jak swojej. Kiedy moja mama patrzy na Karen Sue, widzi idealna corke, jaka zawsze chciala miec. Wiecie, mila, posluszna coreczke, ktora co roku prezentuje slodycze wlasnej roboty na wiejskim targu, a na noc zaklada lokowki, tak, ze rano wlosy zawijaja sie we wlasciwa strone. A mojej mamie trafila sie corka, ktora odklada kazdy grosz na harleya i nosi krotkie wlosy, zeby nie zawracac sobie glowy ukladaniem fryzury. Och, i w dodatku ciagle wdaje sie w bojki, i kocha sie w chlopaku, ktory jest pod opieka kuratora. Biedna mama. Tata mi uwierzyl. Uwierzyl we wszystko. Mama nie. Slyszalam z gory, jak sie kloca. Bo oczywiscie wyslali mnie do mojego pokoju, zebym "przemyslala to, co zrobilam". Mialam sie rowniez zastanowic, w jaki sposob zwroce Karen Sue koszt leczenia (dwiescie czterdziesci dziewiec dolarow za jazde na pogotowie. Nie musieli jej nawet zakladac szwow). Pani Hankey zagrozila, ze zaskarzy mnie z powodu strat moralnych, na jakie narazilam jej corke. Owe straty, zdaniem matki Karen Sue, byly warte jakies piec tysiecy dolarow. Nie mialam akurat pieciu tysiecy dolarow. Po szale zakupow w centrum handlowym Michigan City zostal mi jakis tysiac dolarow w banku. Mialam siedziec w pokoju i kombinowac, skad wytrzasnac cztery tysiace dwiescie czterdziesci dziewiec dolarow. Zamiast tego poszlam do pokoju Douglasa, zeby zobaczyc, co u niego slychac. -Czesc, ofiaro losu - odezwalam sie, wpadajac do srodka bez pukania. To taka moja tradycja, jesli chodzi o Douglasa. - Zgadnij, co mi sie przytrafilo... Nie dokonczylam. Douglasa nie bylo w pokoju. Tak, zgadza sie. Nie bylo go w pokoju. Na lozku i obok lezalo osiem milionow komiksow, ale Douglasa nie bylo. Kompletnie oslupialam. Douglas, od czasu gdy odeslano go ze stanowego college'u do domu po probie samobojczej, nigdy nie wychodzil. Powaznie. Siedzial w pokoju i czytal. Och, pewnie, czasami tata zmuszal go, zeby poszedl do jednej z restauracji sprzatac ze stolow albo cos w tym rodzaju, ale poza tym, nie liczac wizyt u psychiatry, Douglas zawsze siedzial w swoim pokoju. Zawsze. Pomyslalam, ze moze zabraklo mu komiksow i poszedl do miasta po nowe. Nawet logiczne, bo jesli w ogole wychodzil z domu z wlasnej inicjatywy, to wlasnie w tym celu. Nie bawila mnie perspektywa siedzenia w swoim pokoju i rozmyslania o tym, co zrobilam. Po pierwsze, wcale nie uwazalam, ze zrobilam zle. Po drugie, bylo piekne sierpniowe popoludnie. Usiadlam przy oknie w dachu i zaczelam wygladac na ulice. Moj pokoj znajduje sie na strychu, gdzie kiedys mieszkala sluzba. Nasz dom jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzies na przelomie wiekow. Dziewietnastego i dwudziestego. Miasto kazalo nawet umiescic na nim specjalna tabliczke z informacja, ze to zabytek. Z okien mojej sypialni widac cala ulice. Zniknela biala pol-ciezarowka parkujaca po drugiej stronie. Nalezala do federalnych i tkwila tam od wiosny niemal bez przerwy. No bo wiecie, sledzili mnie. Ale teraz agenci specjalni Johnson i Smith byli w szkole, z Markiem Leskowskim. Biedny Mark. Nawet nie umialam sobie wyobrazic, jak on sie teraz czuje. Gdyby zginal Rob, Bog jeden wie, jak bym to przezyla, a przeciez nawet nie chodzilismy ze soba. No, nie liczac jakichs pieciu minut naszego zycia. A gdyby mnie jeszcze oskarzono o morderstwo? Na pewno by mi odbilo. A wygladalo na to, ze Mark jest glownym podejrzanym. Jego rodzice, zgodnie z przewidywaniami Ruth, wynajeli pana Abramowitza w charakterze adwokata - co prawda oficjalnie jeszcze nie oskarzono Marka o zabojstwo, ale na to sie zanosilo. Domyslilam sie tego wszystkiego, kiedy rodzice zawolali z dolu, ze ida porozmawiac z panem Abramowitzem w zwiazku ze sprawa Karen Sue przeciwko mnie. Pan Abramowitz wlasnie wrocil z jakiejs konsultacji. Z konsultacji w naszym liceum. Jak myslicie, o co chodzilo? Chyba nie o nowy kroj szkolnego mundurka? -W lodowce zostalo troche ziti! - zawolala mama. - Podgrzej sobie, jak zglodniejesz. Slyszales, Douglas? Wtedy zdalam sobie sprawe, ze mama nic nie wie o nieobecnosci Douglasa. -Powiem mu! - odwrzasnelam. To wcale nie bylo klamstwo. Mialam zamiar mu powiedziec. Kiedy wroci do domu. Myslicie, ze to nic takiego, kiedy dwudziestoletni chlopak znika na chwile z domu. Ale jesli chodzi o Douglasa, to jest powazna sprawa. Mama ma bzika na jego punkcie. Uwaza, ze Douglas jest jak delikatny kwiatuszek, ktory zwiednie przy pierwszym zetknieciu z brutalnym swiatem. To smieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu wymysla rozne rzeczy. Jak wszyscy. Tyle ze troche bardziej przejmuje sie swoimi fantazjami. -I nawet nie mysl o wychodzeniu gdziekolwiek, Jessico. - zawolala znowu mama. - Kiedy wrocimy z ojcem do domu, usiadziemy sobie razem i odbedziemy powazna rozmowe. Dobra. Wygladalo na to, ze tata nie zdolal jej przekonac do mojej wersji. No, zobaczymy. Z okna na gorze widzialam, jak wychodza. Przeszli przez trawnik przed domem, a potem skrocili sobie droge, skrecajac w zywoplot oddzielajacy nasza posiadlosc od posesji panstwa Abramowitzow. Mnie zawsze kaza chodzic, dookola, ze niby zywoplot sie zniszczy. Wstalam od okna i zeszlam na dol, zeby sprawdzic, jak sie miewa ziti. Otworzylam lodowke, kiedy ktos przekrecil korbke przy dzwonku. Poniewaz nasz dom jest bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbke, a nie na guzik. -Juz ide! - zawolalam, zastanawiajac sie, kto to taki. Ruth w zyciu nie uzylaby dzwonka. Po prostu weszlaby do srodka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez telefon, ze przyjda. Za koronkowa zaslonka w drzwiach zobaczylam zdecydowanie meska sylwetke. Rob? Smieszne, ale moje serce na chwile przestalo bic, choc wiedzialam doskonale, ze Rob nigdy nie podszedlby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonil. Mial wiele powodow. Na przyklad kuratora. Albo fakt, ze moja mama w zyciu nie zaakceptuje chlopaka, ktory nie wybiera sie do college'u i w dodatku ma kuratora. Przestraszylam sie, ze Rob dostrzegl mnie jednak na tylnym siedzeniu Skipowego trans arna i teraz zjawia sie, zeby mnie zapytac, czy kompletnie zwariowalam, szpiegujac go w ten sposob. Otworzylam drzwi. To nie byl Rob, ale moje serce i tak nie zaprzestalo szalonych akrobacji. Na progu mojego domu stal Mark Leskowski. -Hej - odezwal sie na moj widok. Usmiechal sie jednoczesnie nerwowo, niesmialo i cudownie. - Ciesze sie, ze to ty. Wiesz, ze to ty otworzylas drzwi. Nagle pomyslalem: "Rany, a jesli to jej ojciec otworzy?" Ale to na szczescie ty. Stalam z wytrzeszczonymi oczami. To naprawde niezly szok, zobaczyc w drzwiach swojego domu usmiechajacego sie niesmialo rozgrywajacego szkolnej druzyny pilkarskiej. -Hmm - chrzaknal Mark, podczas gdy ja wciaz nie moglam wydobyc z siebie glosu. - Czy moge, hm, z toba pomowic? Przez pare minut? Obejrzalam sie za siebie. W domu, oczywiscie, nikogo nie bylo. Zrobilam to odruchowo. Bo choc nigdy nie odwiedzil mnie zaden chlopiec, bylam pewna, ze rodzicom nie spodobaloby sie, gdybym zaprosila go do srodka podczas ich nieobecnosci. Mark chyba zrozumial, o czym mysle, i zaraz dodal: -Och, nie musze wchodzic. Moglibysmy posiedziec tutaj, jesli masz ochote. Potrzasnelam glowa. Nadal czulam sie lekko oszolomiona. Nie co dzien zdarza mi sie zobaczyc super przystojnego chlopaka stojacego ot tak, na progu mojego domu. Prawde mowiac, jeszcze nigdy mi sie to nie zdarzylo. I chyba tylko ciezkiemu oszolomieniu mozna przypisac fakt, ze otworzylam buzie i chlapnelam: -Dlaczego nie jestes na... na tej uroczystosci w kamieniolomach? Mark nie wydawal sie urazony moja bezposrednioscia. Spojrzal w ziemie i mruknal: -Nie moglem. W szkole bylo juz wystarczajaco okropnie. Ale wrocic tam, gdzie to sie stalo... Po prostu nie moglem. O Boze. Serce mi krwawilo. Chlopak wyraznie cierpial. -Jedyne chwile, kiedy czulem sie prawie jak czlowiek, to ta rozmowa z toba - powiedzial Mark, podnoszac wzrok i patrzac mi w oczy. - Mialem nadzieje, ze moglibysmy... no, jeszcze troche porozmawiac. Jesli akurat nie jadlas, pomyslalem, ze mozna by cos przekasic. Cos zjesc razem. Moze pizze? Pizza. Mark Leskowski pragnal zabrac mnie na pizze. -Jasne. - Zamknelam za soba drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada. -Tak, tak, wiem. Wiem, ze mama kazala mi siedziec w domu. Wiem, ze musialam poniesc kare za probe skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue. Ale przeciez Mark mnie potrzebowal, prawda? Czytalam to w jego twarzy A poza tym, tak naprawde, do kogo mial sie zwrocic? Kto inny, poza mna, mial kiedys, choc odrobine podobne problemy? Ja przynajmniej wiem, jak to jest, kiedy wladze scigaja cie jak zwierzaka. Rozumiem, jak to jest, kiedy wszyscy, wszyscy na swiecie zwracaja sie przeciwko tobie. No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie obwiniano mnie o smierc Amber? Czy to nie bylo prawie to samo? Tak wiec wyszlismy razem. Wsiadlam do jego samochodu -czarnego bmw, genialnie pasowal do sytuacji. Pojechalismy do centrum i nie, ani razu nie pomyslalam: "Rany, zeby tylko nie skrecil do lasu i nie probowal mnie zabic". Po pierwsze, nie wierzylam, zeby Mark Leskowski byl zdolny do zamordowania kogokolwiek - byl taki wrazliwy. Po drugie, pora wydawala mi sie nieodpowiednia. Nie podejmuje sie proby morderstwa w bialy dzien. Poza tym, mimo ze mam tylko metr piecdziesiat piec, dawalam rade wiekszym chlopakom niz Mark. Jak z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyzszej koniecznosci nie mam zadnych skrupulow. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym. Czy uwierzycie, ze swiat z wnetrza bmw wyglada inaczej? A moze wyglada inaczej z wnetrza bmw nalezacego do Marka Leskowskiego. Jego bmw ma przyciemnione szyby, wiec wszystko na zewnatrz wyglada piekniej. A wewnatrz... No coz, Mark oczywiscie tez wygladal pieknie. Zaczynalam sie przekonywac, ze on zawsze wyglada swietnie. Zwlaszcza teraz, kiedy cos go gryzlo. Jego ciemne brwi zbiegly sie, nadajac mu wzruszajaco bezradny wyraz... przypominal malego spanielka, ktory nie jest pewien, gdzie poleciala pileczka. -Wszyscy mysla, ze ja to zrobilem. A ja... ja po prostu nie moge w to uwierzyc. To znaczy, ze oni moga tak myslec. Kochalem Amber. Mruknelam cos pocieszajacego. A po glowie snuly mi sie takie oto zdania: "Heather Montrose, prosze, badz w centrum, kiedy przyjedziemy. Prosze, zobacz, jak wysiadam z bmw Marka Leskowskiego. Prosze, zobacz, jak jem pizze w jego towarzystwie". -Wiem, to nieladnie z mojej strony - bardzo nieladnie - pragnac, zeby widziano mnie w bmw chlopaka, ktorego dziewczyna zginela tragicznie pare dni wczesniej. Z drugiej strony Heather tez nie byla w porzadku. Nie powinna wyjezdzac do mnie z pretensjami o cos, na co nie mialam wplywu. -Ale ci federalni... - ciagnal Mark. - Znasz ich, prawda? To znaczy, mialem wrazenie, ze oni ciebie znaja. Oni sa tacy... tajemniczy. Tak jakby cos wiedzieli. Tak jakby mieli jakis dowod, ze ja to zrobilem. -Och, jestem pewna, ze to nieprawda. -Oczywiscie, ze nie - zgodzil sie Mark. - Poniewaz ja tego nie zrobilem. -Wlasnie - powiedzialam. Szkoda, ze nie mialam komorki. Wtedy moglabym pod jakims pretekstem zadzwonic do Ruth i mimochodem powiedziec jej, ze jestem z Markiem. Z Markiem Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw. Dlaczego wszystkie szesnastoletnie dziewczyny na swiecie maja komorki, a tylko ja jestem wyjatkiem? -Tak jest - powiedzial Mark. - Nie maja. Bo jakby mieli, to juz by mnie aresztowali. Prawda? Spojrzalam na niego. Piekny. Naprawde piekny. No, oczywiscie, nie tak jak Rob Wilkins. Ale niewatpliwie niesamowicie przystojny. -Prawda - potwierdzilam. -I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby cos na mnie mieli? -A skad! Dlaczego mieliby mi mowic? Co ty myslisz, ze jestem jakas donosicielka czy co? -Oczywiscie, ze nie - zaprzeczyl Mark. - Tylko wydawalo mi sie, ze jestes z nimi w takich przyjaznych stosunkach... Parsknelam smiechem. -Musze cie rozczarowac, Marku - powiedzialam. - Ja i agenci specjalni Johnson i Smith nie jestesmy przyjaciolmi. Po prostu mam... no, mam cos, na czym im zalezy, dlatego za mna laza. Mark zerknal na mnie ciekawie. Stalismy akurat na skrzyzowaniu, wiec nic sie nie stalo, ze spojrzal na mnie i nie patrzyl na droge, ale zauwazylam, ze przygladal mi sie rowniez w momentach, kiedy powinien raczej uwazac, jak jedzie. Zauwazylam tez, ze znaki stopu traktowal jedynie jako delikatna sugestie. I nawet nie probowal zachowac stosownej odleglosci od samochodu jadacego przed nim. Wygladalo na to, ze Mark nie jest najlepszym kierowca na swiecie. -Co takiego masz, na czym im zalezy? - zapytal. Spojrzalam na niego, przyznaje, zaszokowana. Czyzby o niczym nie wiedzial? Jakim cudem? Miejscowe gazety pisaly o tym tygodniami, inne rowniez. Dziennikarze narobili wokol mnie tyle szumu. Zaczeto nawet mowic o filmie, tylko, ze ja nie wykazalam entuzjazmu. Pomysl przenoszenia mojego prywatnego zycia na ekran jakos nie przypadl mi do gustu. -Hej - powiedzialam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz? -Och - powiedzial. - Zdolnosci nadprzyrodzone. Taak. Zgadza sie. Ale to nie byla jedyna rzecz, o ktorej Mark zapomnial. Zdalam sobie z tego sprawe, kiedy wprowadzil samochod na parking przed Mastrianim. To jedna z restauracji nalezacych do mojej rodziny. Najszykowniejsza, chociaz serwuje takze pizze. Troche sie zdziwilam, ze Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji, ale coz, nasza pizza jest najlepsza. Dopiero kiedy weszlismy do srodka - Heather Montrose niestety nie bylo w poblizu i nie widziala, jak wysiadam z bmw Marka - i kelnerka, ktora miala nas zaprowadzic do stolika, powiedziala: "O, Jessica jak sie masz?", uswiadomilam sobie, jaki popelnilam blad. Koszmarny blad. Jak widac, nie tylko Mark mial dzis klopoty z pamiecia. Bo zupelnie zapomnialam, ze nowa kelnerka, ktora ojciec zatrudnil w Mastrianim, byl nie kto inny, tylko mama Roba. Tak, wlasnie tak. Mama Roba. Moj ojciec raczej nie zdawal sobie sprawy, ze zatrudnia mame Roba. To znaczy, byc moze wiedzial, ze nowa kelnerka ma prawie dorosle dziecko i w ogole, ale nie wiedzial, ze ja, w pewnym sensie, widuje sie z tym dzieckiem. No dobra, ze jestem nieprzytomnie zakochana w tym dziecku. Moj tata przyjal pania Wilkins, bo po zamknieciu miejscowej fabryki tworzyw sztucznych byla bez pracy, a ja mu powiedzialam, ze to bardzo mila osoba. Nie wyjawilam, skad ja znam. Nie powiedzialam. "Sluchaj, tato, powinienes zatrudnic matke chlopaka, w ktorym jestem wsciekle zakochana, chociaz on ze mna nie chodzi, bo uwaza, ze to grozi wiezieniem, bo wiesz, on ma osiemnascie lat i jest pod nadzorem kuratora". Nie, tego nie powiedzialam. W kazdym razie od jakiegos czasu mama Roba pracowala w Mastrianim i jak slyszalam, szlo jej naprawde dobrze. A teraz miala mnie obslugiwac, mnie - dziewczyne, ktora, jak dobrze pojdzie, moglaby zostac jej synowa, a przyszla na pizze z chlopakiem, ktory nawiasem mowiac, byl podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny. Wspaniale. Po prostu super. Mowie wam, to oraz fakty, ze Skip zdawal sie we mnie durzyc, ze wszyscy mieli do mnie zal o smierc Amber, a Karen Sue zamierzala wytoczyc mi proces, sprawialy, ze rok szkolny zapowiadal sie naprawde interesujaco. Dziekuje bardzo. -Dzien dobry, pani Wilkins - powiedzialam z wymuszonym usmiechem. - Jak sie pani miewa? -Dziekuje, wszystko w porzadku - odparla pani Wilkins. Byla ladna kobieta o masie rudych, upietych szylkretowa spinka wlosow. - Milo cie widziec. Slyszalam, ze bylas na obozie muzycznym. -Eee, tak, rzeczywiscie - powiedzialam. - Pracowalam jako wychowawczyni. Wrocilam pare dni temu. -A pani syn nawet do mnie nie zadzwonil. Trzy dni, od trzech dni bylam w miescie, a czy on zdobyl sie chociaz na to, zeby przejechac na indianie kolo mojego domu? Nic. Zero. Guzik z petelka. -To musialo byc przyjemne - powiedziala pani Wilkins. Wlasnie wtedy zorientowalam sie z przerazeniem, ze prowadzi nas do stolika numer siedem, "stolika zakochanych" w najciemniejszym kacie sali. Mialam ochote wrzasnac: "Nie! Pani Wilkins, tylko nie stolik zakochanych! To nie jest randka, przysiegam! To nie jest randka!" -Prosze bardzo - powiedziala pani Wilkins, kladac menu na stoliku. - Usiadzcie sobie, a ja za chwile wroce z chlodzona woda. Chyba ze wolicie cole? -Poprosze o cole - odezwal sie Mark. -Ja... ja wezme wode - wykrztusilam z trudem. Stolik zakochanych! O Boze, tylko nie stolik zakochanych! -A zatem jedna cola i jedna woda - powiedziala pani Wilkins. Swietnie. Po prostu swietnie. Wiedzialam, oczywiscie, co teraz nastapi. Pani Wilkins powie Robowi, ze mnie widziala na randce z Markiem Leskowskim. Moze powie mu nawet o tym nieszczesnym stoliku. Rob uzna wtedy, ze pogodzilam sie ostatecznie z jego decyzja. A co wtedy? Powiem wam: pomysli, ze bedzie w porzadku, jesli zacznie chodzic z ktoras z tych lalun z baru U Chicka, gdzie czasami wpada. A jak ja moge rywalizowac z wytatuowana dwudziestosiedmioletnia jakas tam Daria, ktora ma w dodatku wlasny woz? No jak? To byl koniec. Nie mialam juz po co zyc. -Hej, calkiem zapomnialem - odezwal sie Mark, odkladajac menu. W blasku swiecy - tak, na stoliku palila sie swieca, w koncu to byl stolik zakochanych - wygladal jeszcze przystojniej. Ale co z tego? Jakie to dla mnie mialo znaczenie? To nie Mark byl tym facetem, na ktorym mi zalezalo. - Zapomnialem, ta restauracja, zdaje sie, nalezy do was, prawda? -Tak jakby - odparlam, nie ukrywjac przygnebienia. -Ojej - powiedzial Mark. - Przykro mi. To znaczy, nie chce, bys pomyslala, ze wybralem to miejsce specjalnie po to, zeby nie placic czy cos. Po prostu naprawde lubie pizze u Mastrianiego. - Odsunal menu. - Ale jesli chcesz, mozemy pojsc zupelnie gdzie indziej... -Och, tak? A dokad, na przyklad? -No coz. Jest jeszcze Joe... -Joe to tez nasza restauracja - powiedzialam z westchnieniem. -Och - skrzywil sie Mark. - To znaczy, ze Joe Junior tez nalezy do was, tak? -Owszem - odparlam. Unioslam podbrodek. W porzadku. To byl stolik zakochanych. Ale to jeszcze nie znaczy, ze musze sie calowac z Markiem Leskowskim. Nie twierdze, ze to byloby jakies wielkie poswiecenie, ale, biorac pod uwage okolicznosci, raczej nie na miejscu. Posluchaj, wszystko w porzadku - powiedzialam, usilujac przegnac nieprzyjemne mysli. - Mozemy tu zostac. Tylko zostaw duzy napiwek, dobrze? Poniewaz... znam dobrze te kelnerke. Naprawde dobrze. -Nie ma sprawy - powiedzial Mark i zapytal, z czym chcialabym pizze. Dobra, moze mi nie uwierzycie, ale nie jestem taka kretynka, na jaka czasem wygladam. I nagle zrozumialam. Wiedzialam juz, dlaczego Mark chcial ze mna wyjsc. Wcale nie, dlatego, ze odkad zaczelam chodzic w minispodniczkach, nagle zauwazyl, jakie mam wspaniale nogi. Nie, dlatego, ze przed gabinetem pedagoga, przed wkroczeniem federalnych, przezylismy chwile autentycznego porozumienia. Nie, Mark zaprosil mnie, bo myslal, ze wydobedzie ze mnie informacje... informacje, ktorych nie posiadalam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith podejrzewali go o zamordowanie Amber? Nie mialam pojecia. A moze tylko chcieli zadac mu pare pytan, zeby dojsc, kto to mogl zrobic. O to wlasnie chodzilo Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie chodzilo o to samo? Chcialam wyciagnac z niego informacje na temat ostatnich chwil zycia Amber... a przynajmniej ostatnich chwil spedzonych z nim. Ciagle nie moglam sie pozbyc natretnej mysli, ze nie doszloby do tragedii, gdybym tylko byla na miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udalo sie mnie zlapac, odnalazlabym Amber, zanim zostala zabita. Wiedzialam, ze tak by bylo. Wiedzialam o tym tak samo, jak wiedzialam, ze kiedy Kurt, naczelny kucharz w Mastrianim, odkryje, ze to ja siedze przy stoliku numer siedem, ulozy pepperoni na mojej pizzy w ksztalcie serca. Ku mojej rozpaczy wlasnie tak zrobil. Mark byl bardzo spiety, nawet nie zauwazyl, co sie ze mna dzieje. Wreczyl mi kawalek i jedzac, rozmawialismy o tym, jak jest, kiedy FBI wezmie cie w obroty. Najsmutniejsze, ze wlasciwie to bylo wszystko, co nas laczylo. To znaczy fakt, ze oboje bylismy przesluchiwani przez FBI. I moze jeszcze wspolna niechec do Karen Sue Hankey. Cale zycie Marka, jak sie wydaje, toczylo sie wokol futbolu. Ubiegali sie o niego trenerzy z dziesieciu najwiekszych uniwersytetow Srodkowego Zachodu. Zamierzal przyjac najlepsze stypendium i grac w druzynie szkolnej i uniwersyteckiej, dopoki nic zjawia sie po niego przedstawiciele Ligi Narodowej. To brzmialo calkiem rozsadnie. Byl tylko jeden szkopul i nawet ja, totalna ignorantka w dziedzinie futbolu, wiedzialam, ze Liga Narodowa nie ugania sie tak bardzo za zawodnikami z college'ow. A co bedzie, zapytalam, jesli ten plan zawiedzie? Jaki mial plan rezerwowy? Studia medyczne? Prawo? Co? Mark popatrzyl na mnie tepo ponad nasza pepperoni z dodatkowym serem. -Plan rezerwowy? - powtorzyl. - Nie mam zadnego rezerwowego planu. Uznalam, ze moze nie wyrazilam sie dosc jasno. -No dobra, a tak powaznie, co bedzie, jesli nie zostaniesz zawodowcem? Co wtedy? Mark potrzasnal glowa, ale bardziej strzasajac cos nieprzyjemnego, co przyczepilo mu sie do wlosow, niz na znak niezgody. -To nie do przyjecia. Przegrana nie wchodzi w rachube -oswiadczyl. W kolko to samo. Cos takiego mowil juz wczesniej, przed gabinetem pedagoga. Sportowcy! - pomyslalam mimo woli. Maja zaciecie. -Nie? - Zakaslalam. - Taak, przegrana nie wchodzi w rachube, jasne. Ale czasem sie zdarza. A wtedy... no coz, trzeba sie pogodzic, nie? Mark spojrzal na mnie i powiedzial spokojnie. -To pospolity blad. Wielu ludzi tak uwaza. Ale nie ja. To mnie rozni od innych, Jess. Poniewaz dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej mozliwosci, rozumiesz? -Och, tak. Rozumiem. Jasne. Poczulam sie, prawde mowiac, dziwnie. Nie dlatego, ze obslugiwala nas matka chlopaka, ktory mi sie podobal. Nie, po prostu pomyslalam sobie o Amber, o tym, ze byla z nim jeszcze niedawno. Co ona w nim widziala? Owszem, o futbolu wiedzial wszystko, ale poza tym wydawal sie... nudny. Nie mial pojecia o muzyce, motocyklach ani innych ciekawych rzeczach. Widzial wiekszosc najnowszych filmow, ale te, ktore ja uwazalam za dobre, jemu sie nie podobaly, a ten, ktory jemu przypadl do gustu, na mnie zrobil wrazenie glupiego ponad wszelka miare. Nie mial czasu na nic takiego, jak ksiazki czy telewizja, bo bez przerwy trenowal futbol. Powaznie. Nawet komiksow nie czytal. Nie ogladal programow o zwierzetach. Amber tez nie byla taka znowu intelektualistka. Ale przynajmniej interesowala sie czyms poza wystepami cheerleaderek, organizowala na przyklad sprzedaz ciast na rozne cele dobroczynne. Co tydzien walczyla o jakas sluszna sprawe, poczawszy od zbierania ubranek dla dzieci samotnych matek po organizowanie pomocy zywnosciowej dla glodujacych narodow Afryki, o ktorych zadne z nas nigdy nie slyszalo. Ale moze zbyt surowo osadzalam Marka. W kazdym razie mial przynajmniej jakis cel, prawda? Wielu chlopakow nie ma. Na przyklad moj brat, Douglas. No, moze jego celem jest czuc sie lepiej. Ale co bedzie robil, kiedy to osiagnie? Rob ma jakis cel. Chce miec wlasny warsztat naprawy motocykli. Dopoki nie zbierze dosc pieniedzy, zamierza pracowac w warsztacie wujka. Wiecie, kto nie ma zadnego celu? No, chyba ja. Zadnego celu. Poza wykiwaniem federalnych, zeby nie zorientowali sie, ze nadal mam te swoje zdolnosci. Och, i wydostaniem od ojca harleya, kiedy skoncze osiemnascie lat. I zostaniem pewnego dnia pania Wilkins. Ale najpierw musze znalezc jakas prace. To znaczy, zanim wyjde za maz. A nie mam nawet pojecia, co bym chciala robic. Nie mozna przeciez zarabiac na zycie, odnajdujac zaginione dzieci. No, pewnie mozna, ale nie mialabym na to ochoty. Nie mozna brac pieniedzy za cos, co kazdy przyzwoity czlowiek powinien robic za darmo. Nie za czesto bywam w kosciele, ale tyle to wiem. Wiec - poniewaz sama wlasciwie nie mam celu - powie -dzialam sobie, ze nie powinnam tak krytycznie oceniac Marka, Przechodzil ciezki okres. I zostawil naprawde solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodzilismy, pomachala do nas i zawolala: - Bawcie sie dobrze! Bawcie sie dobrze. Serce we mnie zamarlo. Nie chcialam sie bawic. Nie z Markiem Leskowskim. Jedyna osoba, z ktora chcialam sie bawic, byl Rob Wilkins. Pani syn Rob, zgadza sie, pani Wilkins? To jedyna osoba, z ktora chce sie bawic. Wiec moze pani byc tak dobra i nie mowic mu, ze widziala mnie pani dzisiaj wieczor z Markiem Leskowskim? Prosze. I na swietego Piotra, cokolwiek sie stanie, prosze mu nie mowic o stoliku zakochanych. Na milosc boska, prosze nie wspominac o stoliku zakochanych. Tego, naturalnie, nie moglam jej powiedziec. Bo niby jak? Wiec tylko pomachalam do niej, czujac, jak bol przenika mnie na wskros, i krzyknelam: -Dziekuje! O Boze. Bylam skonczona. Staralam sie o tym nie myslec. Staralam sie byc wesola i rozszczebiotana jak Amber. Powaznie. Bez wzgledu na to, jak wczesnie musiala wstac rano i jak paskudna byla pogoda, Amber zawsze promieniala w klasie radoscia. Amber naprawde lubila szkole. Nalezala do tych dziewczyn, ktore budzac sie co rano, mowia do swojego odbicia w lustrze: "Dzien dobry, slonce". Tak mi sie w kazdym razie wydawalo. No i prosze, na dobre jej to nie wyszlo. Wiec o tym tez probowalam nie myslec, kiedy Mark prowadzil mnie do samochodu. Staralam sie myslec o weselszych rzeczach. Problem polegal na tym, ze nie bardzo mialam o czym myslec. Zwlaszcza o czyms weselszym. -Pewnie powinnas wracac do domu? - spytal Mark, otwierajac przede mna drzwiczki. -Taak - powiedzialam. - Mam klopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey. -W porzadku - powiedzial Mark. - Ale moze chcialabys wstapic na minutke do Moose? Na shake'a albo cos takiego? Moose. Czekoladowy Moose. To taki barek z lodami naprzeciwko kina na Glownej, gdzie przychodzi tylko lepsze towarzystwo. Naprawde. My z Ruth nie bylysmy w Moose od czasow dziecinstwa, bo jak wkroczylysmy w okres dojrzewania, zdalysmy sobie sprawe, ze tylko "lepszym" ludziom ze szkoly wolno tam bywac. Jesli nie byles sportowcem czy cheerleaderka i odwazyles pokazac sie w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadzumionego. To wcale nie bylo takie zle, bo lody stamtad nie dorownywaly lodom z Trzydziestu Jeden Smakow, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pojscia tam w towarzystwie Marka Leskowskiego... wydawala sie jednoczesnie niezwykla, odstreczajaca i ekscytujaca. -Z checia - powiedzialam obojetnie, tak jakby chlopcy zapraszali mnie do Moose na okraglo we wszystkie dni tygodnia. -Moze byc shake. Z poczatku w Moose bylo troche pustawo. Tylko Mark i ja, i kilka panienek, ktore spojrzaly na mnie krzywo, kiedy weszlam. Odprezyly sie jednak na widok Marka Leskowskiego i nawet zaczely sie usmiechac. Byl tez Todd Mintz ze swoja paczka. Mruknal do mnie "czesc" i przybil piatke z Markiem. Wzielam koktajl mietowo-czekoladowy. Mark raczyl sie czyms, co mialo na wierzchu wiorki czekoladowe. Usiedlismy przy stole, skad widac bylo cala ulice, az do budynku sadu. Sadu oraz, nie da sie ukryc, wiezienia. Za wiezieniem zachodzilo mieniace sie cieplymi barwami slonce. Niesamowity widok. To byl przepiekny zachod slonca ostatnich dni lata. Ale wiezienie pozostalo wiezieniem. Wiezieniem, do ktorego mogl trafic Mark - i podziwiac zachod slonca zza krat. Jemu chyba tez to przyszlo do glowy, bo oderwal wzrok od widoku za oknem i zaczal mnie wypytywac o szkole. O szkole, wyobrazacie sobie? Musial byc niezle zdesperowany. Gdybym nie zorientowala sie wczesniej, ze nie mamy z Markiem nic wspolnego, teraz stracilabym wszelkie zludzenia. Na szczescie, kiedy opowiadalam z zapalem o zajeciach poswieconych ustrojowi administracyjnemu Stanow Zjednoczonych, przed barem zatrzymal sie samochod, a ludzie, ktorzy sie z niego wysypali, zaczeli glosno wolac Marka po imieniu. Tylko ze, jak mi sie wydawalo, wcale nie wyrazali radosci na jego widok. Byli okropnie zdenerwowani. -Och, Boze! - To byla Tisha Murray z mojej klasy. Nadal miala na sobie stroj z uroczystosci zalobnej - nalezala do szkolnej druzyny cheerleaderek - ale pompony musiala widocznie zostawic w samochodzie. - Och, Boze, tak sie ciesze, ze cie znalezlismy - wyrzucila z siebie. - Szukalismy wszedzie. Sluchaj, trzeba sie spieszyc. To pilne! Mark zsunal sie z lawy, zapominajac o shake'u. -Co? - zapytal, chwytajac Tishe za ramiona. - Co sie stalo? Do czego jestem wam potrzebny? -Nie ty! - krzyknela Tisha. Zabrzmialo to brutalnie, ale chyba nie chciala byc niegrzeczna. Byla roztrzesiona i nie zwracala uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona. Wskazala palcem. Na mnie. -Ty - zwrocila sie do mnie. - Ty jestes nam potrzebna. -Ja? - O malo nie spadlam z lawy. Nigdy dotad zadna dziewczyna ze szkolnej druzyny cheerleaderek nie wykazala najmniejszego zainteresowania moja osoba. No, z wyjatkiem ostatnich dwoch dni, kiedy obrzydzaly mi zycie, obwiniajac mnie o smierc Amber. - Czego ode mnie chcecie? -Bo to sie stalo jeszcze raz! - wrzasnela Tisha. - Ale tym razem to Heather. Porwal ja. Ten, kto zabil Amber, teraz porwal Heather! Musisz ja znalezc. Slyszysz mnie?! Musisz ja znalezc, zanim ja udusi! To chyba nie jest stosowne zachowanie - dac po buzi cheerleaderce. Niestety, wlasnie tak sie zachowalam. Wpadla przeciez w histerie, jasne? Co mialam zrobic? Z perspektywy musze stwierdzic, ze to jednak nie bylo najmadrzejsze. Jako jedyny skutek wywolalo lzy. Nie tylko lzy, ale takze dziecinny szloch. Mark musial wydobyc relacje o tym, co sie stalo, od Jeffa Daya, ktory mial znacznie ubozsze slownictwo niz Tisha. -Bylismy na tej tam uroczystosci - powiedzial, podczas gdy Tisha lkala w ramionach Vicky Huff, jednej z Pomponek. - Wiesz, w kamieniolomach. Dziewczyny wrzucily kupe wiencow i kwiatow, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera... eee... symboliczne i w ogole. Czy wspominalam juz, ze Jeff Day nie nalezy do wyrozniajacych sie uczniow? -A potem trzeba bylo sie zbierac i wszyscy poszli do samochodow... wszyscy poza Heather. Ona... po prostu zmyla sie. -Co to znaczy "zmyla sie"? - zapytal Mark. Jeff wzruszyl masywnymi ramionami. -No wiesz, Mark, po prostu... sie zmyla. -To nie do przyjecia - stwierdzil Mark. Nie bylam pewna, do czego dokladnie odnosila sie jego uwaga... do znikniecia Heather, czy tez do tego, ze Jeff wzruszyl ramionami. Kiedy jednak Jeff wyjakal: "To znaczy... to znaczy, szukalismy, ale nie moglismy jej znalezc", zrozumialam, ze Mark mial na mysli odpowiedz Jeffa. Fakt, ze Jeff usilowal sie poprawic, przypomnial mi, ze Mark, jako rozgrywajacy, cieszyl sie u tych chlopakow pewnym autorytetem. -Ludzie tak nie robia, Jeff - powiedzialam. - Ludzie tak po prostu nie znikaja. -Wiem - odparl Jeff z nieszczesliwa mina. - Ale Heather zniknela. -Zupelnie jak na tym filmie - powiedziala Tisha, podnoszac twarz zalana lzami. - W ktorym ludzie przepadaja w lesie. To wlasnie tak wygladalo. Heather byla z nami, a po chwili juz jej nie bylo. Wolalismy i wolalismy, i szukalismy wszedzie, ale to bylo tak, jakby... jakby sie rozplynela. Jakby zlapala ja ta wiedzma. Patrzylam na Tishe, unoszac brwi. -Mocno watpie, Tisha - powiedzialam - zeby Heather zniknela wskutek czarow -Nie - powiedziala Tisha, wycierajac oczy palcami cienkimi jak patyczki. Jako najdrobniejsza dziewczyna w druzynie, konczyla zwykle na szczycie triumfalnej piramidy albo wylatywala w powietrze, ladujac bezpiecznie w ramionach czekajacych na nia w dole. - Wiem, ze to nie byla czarownica. Ale to byl pewnie, no wiesz, wsiok. -Wsiok? - powtorzylam. -Tak. Widzialam film o tych wsiokach, ktorzy mieszkali w gorach i porwali zone Michaela J. Foksa - wiesz, Tracy Pollan. Byla olimpijska biatlonistka, a oni ja porwali i probowali zmusic, zeby nosila im wode i w ogole. W koncu uciekla. Czasami nie bardzo wiem, na jakim swiecie zyje. Naprawde. -Moze, jak na tym filmie, zlapaly ja jakies zwariowane wsioki, co mieszkaja w lasach niedaleko kamieniolomow. Wiesz, widzialam ich tam. Mieszkaja w barakach, bez swiatla i wody, no, maja wychodki. - Tisha ponownie sie rozszlochala. - Na pewno upchneli ja na dnie wychodka! Musialam oddac Tishy sprawiedliwosc - wyobraznie miala naprawde bujna. -Sprawdzmy, czy dobrze zrozumialam - powiedzialam. - Uwazasz, ze jakis rabniety wiesniak, ktory mieszka w poblizu kamieniolomow, porwal Heather i ukryl ja w toalecie? Slyszalem, ze takie rzeczy sie zdarzaja - odezwal sie Jeff. Zamiast poprzec czlonka swojej druzyny, Mark parsknal: To najglupsza rzecz, jaka slyszalem. Jeff Day nalezy do facetow, ktorzy za taki tekst od razu wala autora piescia w twarz. Ale najwyrazniej nie wtedy, kiedy autorem jest Mark Leskowski. Jak sie wydaje, Jeff w Marku widzial cos w rodzaju polboga. -Przepraszam, stary - wymamrotal zawstydzony. Mark nie zwrocil na niego uwagi. -Czy ktores z was wezwalo policje? - zapytal. -Oczywiscie, ze tak - oznajmil tonem urazonej godnosci inny pilkarz, Roy Hicks. -Wszyscy policjanci z biura szeryfa przyszli do kamieniolomow - wtracila Tisha - i pomagaja szukac. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechalismy, zeby znalezc ja. - Tisha, zdaje sie, nie byla w stanie zapamietac mojego imienia. Co w tym dziwnego? Jak dotad pozostawalam tak dalece poza jej kregiem towarzyskim, ze bylam praktycznie niewidzialna... Chyba ze chodzilo o wyrwanie jej przyjaciol z rak psychopatycznych wsiokow. -Musisz ja znalezc - powiedziala Tisha. W jej wilgotnych oczach odbily sie ostatnie promienie slonca. - Blagam. Zanim... bedzie za pozno. No i prosze, jak mam przekonac Federalne Biuro Sledcze, ze utracilam moje specjalne zdolnosci, skoro nawet szkolne kolezanki nie chca mi wierzyc? -Posluchaj, Tisha - powiedzialam, swiadoma, ze nie tylko Tisha, ale rowniez Mark, Jeff Day, Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrza na mnie z nadzieja. - Ja nie... To znaczy, ja nie potrafie... -Prosze - szepnela Tisha. - To moja najlepsza przyjaciolka. Jak ty bys sie czula, gdyby porwano twoja najlepsza przyjaciolke? Cholera. Nawet nie chodzilo o to, ze zywilam jakies nieprzyjazne uczucia wobec Heather Montrose. Pewnie, ze zywilam, ale to nie mialo znaczenia. Tylko, wiecie, ja naprawde bardzo chcialam ukryc swoje szczegolne zdolnosci. A z drugiej strony, jesli Tisha miala racje, w okolicy grasowal seryjny zabojca. Mogl trzymac teraz w szponach Heather, tak jak pare dni wczesniej trzymal Amber. Czy moglam siedziec bezczynnie i dopuscic, zeby dziewczyna zginela? Nawet jezeli byla to Heather Montrose, ktora, zaraz po Karen Sue Hankey darzylam najmniejsza sympatia. Nie, nie moglam. -Stracilam zdolnosc percepcji pozazmyslowej - powiedzialam glosno, by pozniej nikt nie mogl twierdzic, ze sie przyznalam. - Ale sprobuje. Tisha ze swistem wypuscila powietrze. -Och, dziekuje! - zawolala. - Dziekuje! Taak - powiedzialam. - Niewazne. Ale sluchaj, musze miec cos z jej rzeczy. -Z czyich rzeczy? - Tisha przechylila lekko glowe, wygladala teraz jak ptak. Na przyklad jak wrobel wpatrujacy sie w robaka. Tak. To ja. Ja bylam tym robakiem. -Cos, co nalezy do Heather - wyjasnilam powoli, zeby na pewno zrozumiala. - Masz moze jej sweter albo cos takiego? -Mam jej pompony! - Tisha skoczyla do samochodu. Todd Mintz patrzyl na mnie okraglymi oczami. -Wiec tak ich znajdujesz? - zapytal. - Dotykajac czegos, co do nich nalezy? -Tak - powiedzialam. - Aha. Mniej wiecej. Tyle ze to nieprawda. Rzeczywiscie od tamtego wiosennego dnia, kiedy uderzyl mnie piorun, odnalazlam wielu ludzi, zgadza sie. Ale tylko raz mialam wizje na jawie. Powaznie. W pozostalych przypadkach musialam najpierw zasnac, aby, jak to ujal Douglas, oko mojej duszy ujrzalo miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten wlasnie sposob ujawniaja sie moje zdolnosci. We snie. W zwiazku z tym kariera wrozki nie wchodzi w gre. Nigdy nie zasiade w namiocie przed krysztalowa kula, w turbanie na glowie. Nie potrafie przepowiadac przyszlosci, tak samo jak nie potrafie latac. Jedyne, co potrafie - odkad trzasnal mnie piorun - to odnajdywac zaginionych ludzi, i to tylko we snie. Z wyjatkiem tego jednego razu. Jeden raz, gdy moj podopieczny na obozie dal drapaka, przytulilam jego poduszke i przezylam olsnienie. Naprawde. Mialam najprawdziwsza wizje - zobaczylam dokladny obraz miejsca, gdzie przebywal ten dzieciak, zobaczylam dzieciaka, zobaczylam nawet, co robil. Siedzial w jaskini i opychal sie ciastkami, jesli chcecie wiedziec. Nie mialam zielonego pojecia, czy gdy dostane pompony Heather, tez doznam olsnienia. Ale jesli ten sam czlowiek, ktory porwal Amber, uprowadzil rowniez Heather, to nie moglam sobie pozwolic na czekanie do rana. -Prosze! - Tisha podbiegla do mnie, wciskajac mi do rak dwie wielkie kule polyskujace srebrem i biela. - Znajdz ja, szybko. Popatrzylam na pompony. Zdziwilam sie, ze sa takie ciezkie. Nic dziwnego, ze dziewczyny z zespolu mialy takie wyrobione miesnie ramion. Myslalam, ze to od tych akrobacji, ale to raczej od dzwigania pomponow. -Eee, Tisha - powiedzialam, zdajac sobie sprawe, ze cala kawiarnia gapi sie na mnie. - Nie moge... eee... Chyba musze wrocic do domu i... no wiesz, potrzebuje spokoju. Jak cos bede wiedziala, dam ci znac, dobrze? Tisha nie wydawala sie specjalnie zachwycona, ale co mialam powiedziec? Nie zamierzalam tam stac, w tym tlumie, i wachac pomponow Heather (w ten sposob znalazlam Shane'a. To znaczy wdychajac zapach jego poduszki, nie pomponow). Mark, na szczescie, jakby rozumial i ujmujac mnie za lokiec, powiedzial: -Powinienem zabrac cie do domu. Tak wiec, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej Liceum Erniego Pyle'a, Mark Leskowski odprowadzil mnie do bmw, troskliwie usadowil na miejscu, nastepnie usiadl za kierownica i powoli ruszyl w strone mojego domu. Jechal wolno nie dlatego, ze nie chcial, aby nasz wspolny wieczor dobiegl konca, tylko dlatego, ze caly czas gadal. Chyba trudno mu bylo w takich warunkach przyspieszac. -Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - zapytal. - Jesli Heather rzeczywiscie zostala porwana - jesli ten sam czlowiek, ktory zabil Amber, porwal takze Heather - to chyba nie moga mnie juz podejrzewac, prawda? Bo bylem z toba przez caly czas. Prawda? Zgadza sie? Ci z FBI nie moga twierdzic, ze mam z tym cos wspolnego. -Zgadza sie - przyznalam, patrzac na pompony Heather. Uda sie? Zdolam ja odnalezc? Nie robilam sobie wielkich nadziei, ale zamknelam oczy, zanurzylam palce w pierzaste pasma i sprobowalam sie skupic. -A zanim spotkalem sie z toba - mowil dalej Mark - bylem z nimi. Przyjechalem do ciebie prosto ze spotkania z nimi. To znaczy z tymi z FBI. Wiec nie mialbym okazji porwac Heather. Byla daleko, w kamieniolomach, ze wszystkimi. I ta kelnerka. Widziala mnie z toba. -Zgadza sie. - Przy tej paplaninie trudno mi sie bylo skoncentrowac. -Och, no dobra. Poczekam, az wroce do domu i tam sprobuje, w ciszy i spokoju. Ale wyszlo inaczej. Bo na ganku przed domem siedzieli moi rodzice, usmiechajac sie ponuro. Czekali na mnie. Znowu wpadlam! -To twoi rodzice? - zapytal Mark, wjezdzajac na podjazd. -Tak - potwierdzilam, przelykajac sline. Bylam niezywa ze strachu. -Wydaja sie mili. Mark pomachal im reka, kiedy wysiadl. Potem okrazyl samochod, zeby otworzyc drzwiczki przede mna. Jedno trzeba Markowi przyznac: byl dzentelmenem w kazdym calu. -Dzien dobry, panstwo Mastriani! - zawolal. - Mam nadzieje, ze nie maja mi panstwo za zle, ze zabralem panstwa corke na mala przekaske. Staralem sie odstawic ja jak najszybciej do domu, bo przeciez jest szkola. No, no. Czy Mark nie zdawal sobie sprawy, ze troche przesadza? Moi rodzice, badz co badz, nie sa glupcami. Mama i tata po prostu tam siedzieli - mama na hustawce, tata na schodkach - i patrzyli, jak wynurzam sie z bmw. Nigdy nie widzialam, zeby byli tacy zmartwieni. To byl koniec. Juz nie zylam. -No coz, bylo mi bardzo milo panstwa poznac, panstwo Mastriani - powiedzial Mark. Roztaczajac urok, ktory pozwala mu tak skutecznie przewodzic druzynie na boisku, dodal: -Chce panstwu powiedziec, ze wiele razy jadalem z ogromna przyjemnoscia w panstwa restauracjach. Sa wspaniale. Moj tata, zaskoczony, wyjakal: -Eee, dziekuje, chlopcze. Do mnie Mark powiedzial: -Dziekuje, Jessico, za to, ze bylas takim dobrym sluchaczem. Tego mi bylo trzeba. Nie pocalowal mnie ani nic. Uscisnal moja reke, te, w ktorej nie trzymalam pomponow, mrugnal okiem, wsiadl do samochodu i odjechal. Stalam twarza w twarz z plutonem egzekucyjnym. Rany, to smieszne. Mam przeciez szesnascie lat. Jestem prawie dorosla. Jesli mam ochote palnac jakas dziewczyne w twarz, potem udac sie na przyjemna kolacje z rozgrywajacym druzyny pilkarskiej, to jest to moje swiete prawo... -Mamo, tato, posluchajcie. Moge to wyjasnic... -Jessico - powiedziala mama, podnoszac sie z hustawki. - -Gdzie jest twoj brat? Zamrugalam oczami. Slonce juz zaszlo i ledwo moglam dojrzec w mroku ich twarze. Ale z uszami nie mialam zadnych problemow. Mama pytala mnie o brata. Nie o to, gdzie ja bylam. Czy to mozliwe, zeby nie mieli mi za zle tego wyjscia? -To znaczy, Douglas? - zapytalam glupio, poniewaz nadal nie moglam uwierzyc, ze mi sie upieklo. -Nie - odparl ojciec ironicznie. Chyba nie byl az tak bardzo zmartwiony, skoro nie stracil poczucia humoru. - Twoj brat, Michael. Jess, pewnie, ze chodzi nam o Douglasa. Kiedy go widzialas ostatnio? -Nie wiem. Chyba rano. -O Boze! - Mama zaczela chodzic nerwowo tam i z powrotem. - Wiedzialam. Uciekl. Joe, dzwonie na policje. -Toni, on ma dwadziescia lat - powiedzial ojciec. - Jesli chce, moze sobie wyjsc. Prawo tego nie zabrania. -Ale lekarstwo! - krzyknela mama. - Skad mamy wiedziec, czy wzial lekarstwo przed wyjsciem? Tata wzruszyl ramionami. -Lekarz mowil, ze bierze je regularnie. -Ale czy na pewno wzial dzisiaj? Dzwonie na... Wszyscy uslyszelismy to jednoczesnie. Gwizd. Ktos, pogwizdujac, zblizal sie Lumley Lane. Nie mialam watpliwosci, kto to taki. Douglas zawsze gwizdal najlepiej z calej rodziny. To wlasnie on przekazal mi te umiejetnosc. Jak dotad, bylam w stanie zagwizdac jedynie pare popularnych piosenek, za to Douglas wygwizdywal cale utwory symfoniczne, a przy tym nie robil wyraznych przerw na zaczerpniecie oddechu. Kiedy wszedl w krag swiatla lampy na ganku, ktora mama wlasnie wlaczyla, zatrzymal sie zdezorientowany. W rece trzymal torbe ze sklepu z komiksami. -Hej - odezwal sie. - Co sie dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczeliscie beze mnie? Mama stala na ganku, mruczac cos pod nosem. Tata westchnal, podnoszac sie ze schodkow. -Widzisz, Toni - zwrocil sie do mamy. - Mowilem, ze wszystko w porzadku. Chodzmy do srodka. Chce obejrzec mecz. Mama odwrocila sie bez slowa. Spojrzalam na Douglasa, potrzasajac glowa. -Normalnie - oswiadczylam - bylabym wkurzona, ze tak po prostu gdzies polazles, nie mowiac, dokad i kiedy wrocisz. Ale poniewaz ze zmartwienia o ciebie zapomnieli wsciec sie na mnie, tym razem ci wybaczam. -Dzieki - powiedzial Douglas. - To bardzo ladnie z twojej strony. Razem weszlismy po schodkach. Douglas zauwazyl, ze niose pompony. -O rany, Jess! Chcesz zostac cheerleaderka? -Nie - odparlam, wzdychajac. - Raczej wrozka. Nie udalo sie, oczywiscie. Z tymi pomponami. Wielkie, zalosne nic... i troche puchu w nosie, kiedy zaczelam je wachac. Ciekawe, dlaczego udalo mi sie wtedy z poduszka Shane'a, a z pomponami Heather nie. Moze dlatego, ze lubilam Shane'a i czulam sie za niego odpowiedzialna? Ale Heather? Taak, specjalnie za nia nie przepadalam. Ani nie czulam sie odpowiedzialna za jej zaginiecie. Wiec dlaczego nie moglam zasnac? Jesli mialam czyste sumienie w zwiazku z Heather, to dlaczego lezalam po ciemku, gapiac sie w sufit? Rany, nie wiem. Moze to z powodu tych wszystkich telefonow z pytaniami, dlaczego jej jeszcze nie znalazlam. Zdaje sie, ze cala reprezentacja sportowa - z wyjatkiem Amber i Heather, rzecz jasna - dzwonila do mnie tego wieczoru. Moja mama, ktora juz wczesniej byla troche wytracona z rownowagi - wiecie, ta sprawa z Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa Douglasa w wielki swiat - oznajmila, ze wylaczy telefon, jesli jeszcze raz uslyszy dzwonek. Nie byloby zle, bo mialam juz po dziurki w nosie informowania ludzi, ze nic nie wiem. A prawde mowiac, nie przyjmowali tego najlepiej. Uwazali, zdaje sie, ze po prostu nie chce skorzystac z moich niezwyklych zdolnosci, bo nie mam ochoty pomoc dziewczynie, ktorej nie lubie. -Niemozliwe - odparla Ruth, kiedy do niej zadzwonilam, zeby sie pozalic. - Tego ci nie powiedzieli. -Owszem, powiedzieli. Tisha wyrazila sie wprost. "Jess, jesli masz do nas pretensje o to, co Heather ci powiedziala, to zwracam ci uwage, ze dwa lata z rzedu wchodzila do komisji sedziowskiej na zjazdach absolwentow, wiec wypadaloby, abys potraktowala te sprawe powaznie". Ruth na to: -Tisha Murray nie ulozyla takiego dlugiego zdania. -Dobra - powiedzialam. - Wiesz, o co mi chodzi. -A wiec, jak sie domyslam, Mark jednak nie zabil Amber. - Uslyszalam znajomy zgrzyt. Ruth, jak zwykle, pilowala paznokcie w czasie rozmowy. - Skoro byl z toba, kiedy Heather zniknela... -Chyba tak - zgodzilam sie. -Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny. -Jest nie tylko akceptowalny - powiedzialam. - To przystojniak. I mysle, ze mu sie nawet podobam. - Opowiedzialam Ruth o tym, jak Mark scisnal mnie za reke i mrugnal, zostawiajac mnie nastepnie na pastwe rodzicow. Nie wspomnialam o tym, ze Markowi chodzilo zapewne wylacznie o wywolanie dobrego wrazenia. To by sie Ruth nie spodobalo. -Jejku - mruknela. - Gdybys zaczela chodzic z rozgrywajacym druzyny, to wyobrazasz sobie, na jakie imprezy by cie zapraszano? Jess, moglabys nawet ubiegac sie o tytul krolowej zjazdu absolwentow. Moze nawet bys wygrala. Gdybys zapuscila wlosy. -Nie za duzo naraz - powiedzialam. - Najpierw musze dowiesc, znajdujac morderce, ze nie zabil swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem? -Co z Robem? - powtorzyla Ruth. - Jess, on cie totalnie zlekcewazyl, moze nie? Wrocilas cale trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonil. Zapomnij o tym dziwadle. Zacznij chodzic z gwiazda futbolu. Nigdy za nic nie siedzial. -Jak dotad - mruknelam. -Jess, on tego nie zrobil. Porwanie Heather to ostateczny dowod. Cos pstryknelo i odezwal sie Skip: -Halo? Halo? Kto jest na linii? -Skip - syknela Ruth z ledwie tlumiona wsciekloscia. - To ja rozmawiam przez telefon. -Ach, tak? - nie ustepowal Skip. - A z kim? -Z kim, z kim! - wybuchnela Ruth. - Rozmawiam z Jess, jasne? Rozlacz sie. Za minute koncze. -Czesc, Jess - powiedzial Skip zamiast sie rozlaczyc. -Czesc, Skip - odparlam. - Dziekuje jeszcze raz za podwiezienie dzis rano. -Jess! - ryknela Ruth. - Nie zachecaj go! -Chyba lepiej juz skoncze - powiedzial Skip. - Na razie, Jess. -Czesc, Skip. Pstryknelo i Skip umilkl. -Musisz cos z tym zrobic - powiedziala Ruth. -Jeju, Ruth, nie martw sie. Nic sie nie dzieje. - Wlasnie, ze sie dzieje. On sie w tobie kocha. Mowilam ci, zebys tyle z nim nie grala na wideo. Mialam ochote zapytac, co lepszego mialam do roboty, skoro jej nigdy nie bylo, ale sie powstrzymalam. -No to co teraz zrobisz? - zapytala Ruth. -Nie wiem. Pewnie poloze sie spac. Rano powinnam cos wiedziec. To znaczy, gdzie jest Heather. -Powinnas - powiedziala Ruth. - Wiesz, jak dotad nigdy nie staralas sie odnalezc kogos, kogo nie lubisz. Moze to dziala tylko wtedy, kiedy nie czujesz antypatii. -Boze - westchnelam, zanim odlozylam sluchawke. - Oby nie! Mam nadzieje, ze dziala niezaleznie od moich sympatii. Niestety wygladalo na to, ze nie. Kiedy sie obudzilam, nie pamietalam nawet, ze mam znalezc Heather. Pomyslalam tylko: "Co to bylo?" Bo nie obudzil mnie ani dzwiek budzika, ani swiergot ptakow za oknem sypialni, tylko mechaniczny warkot. Slowo daje. Otworzylam oczy, ale zamiast porannego slonca zalewajacego pokoj zobaczylam szary mrok. Spojrzalam na zegarek i zrozumialam, dlaczego. Byla druga w nocy. Dlaczego obudzilam sie o drugiej? Nigdy nie budze sie w srodku nocy bez powodu. Sypiam zdrowo. Mike zartowal, ze przez miasto moglby sie przewalic huragan, a ja bym sie nawet nie przewrocila na drugi bok. Potem znowu uslyszalam jakis dzwiek, jakby grad walil w okno. Ale to nie byl grad, tylko drobne kamyki. Ktos rzucal kamykami w moje okno. Odrzucilam koldre, zastanawiajac sie, kto to moze byc. Czyzby przyjaciele Heather koniecznie chcieli sie ze mna zobaczyc? Ale skad by mieli wiedziec, ze moj pokoj ma okna wychodzace na ulice i ze jest na poddaszu. Chwiejnym krokiem podeszlam do jednego z okien i spojrzalam przez zaslonke. Ktos stal na dole. Ksiezyca prawie nie bylo, ale przy tej odrobinie swiatla, jakie dawal, zobaczylam wysoka i zdecydowanie meska postac - szerokosc ramion wykluczala dziewczyne. Ktory ze znajomych chlopakow rzucalby kamykami w moje okno w srodku nocy? Czy ktos w ogole mial pojecie, gdzie sa okna mojego pokoju? A potem zrozumialam. -Skip! - syknelam w strone postaci na podworku. - Co ty, do diabla, wyprawiasz? Idz do domu! Postac uniosla glowe i syknela w moja strone: -Kto to jest Skip? Odskoczylam od okna. To nie byl Skip. Absolutnie nie. Rozdygotana stalam na srodku pokoju, nie wiedzac, co robic. To mi sie nigdy, jak dotad, nie zdarzylo. Nie nalezalam do dziewczyn, ktorym chlopcy rzucaja, co wieczor zwirem w okno. Moze dla Claire Lippman to bylo cos powszedniego, ale nie dla mnie. -Mastriani! - zawolal glosnym, scenicznym szeptem. Nie mogl, oczywiscie, obudzic moich rodzicow, bo ich pokoj znajdowal sie daleko, po przeciwnej stronie domu. Mogl jednak obudzic Douglasa, ktorego okna wychodzily na dom Abramowitzow, a Douglas mial lekki sen. Nie chcialam, zeby sie obudzil i stwierdzil, ze jego siostrzyczka ma jakiegos nocnego goscia. Kto wie, mogloby sie to skonczyc kolejnym nawrotem choroby. Podeszlam znow do okna i zawolalam cicho: -Stoj tam! Zaraz zejde. Dlatego nie zadzwonil ani nie zjawil sie osobiscie. Pewnie rowniez, dlatego, ze sama go prosilam, zeby mnie nie odwiedzal - ze wzgledu na rodzicow i w ogole. Spojrzalam na niego uszczesliwiona. Czulam, jak ogarnia mnie fala cieplych uczuc. Dopoki nie zapytal: -No wiec kto to taki, ten chlopak? Jejku. Temperatura moich uczuc spadla. -Chlopak? - powtorzylam, grajac na zwloke. Jakas czesc mojej duszy spiewala: "Rany, on jest zazdrosny! To dziala, Ruth, to naprawde dziala", podczas gdy inna zauwazyla przytomnie: "Hej, najpierw nalega, zebyscie ze soba nie chodzili, a teraz robi problemy, bo spotykasz sie z kims innym? Powiedz mu, zeby sie odczepil", trzeciej zas bylo przykro, ze go zranila, jesli rzeczywiscie poczul sie zraniony, czego nie dalo sie jednoznacznie stwierdzic, bo zarowno ton jego glosu, jak i wyraz twarzy wydawaly sie obojetne. Jednoznacznie obojetne. -Taak - powiedzial Rob. - Ten, z ktorym widziala cie moja mama. -A, ten chlopak - powiedzialam. - To tylko, eee, Mark. -Mark? - Rob wyjal reke z kieszeni i przejechal palcami po wilgotnych wlosach. - I co? Podoba ci sie? Ten Mark? Och, Boze. Nie do wiary, ze odbywalam tego rodzaju rozmowe. W koncu to nie ja bylam notowana, prawda? To nie ja uwazalam, ze nie powinnismy sie spotykac. To wlasnie Rob nie chcial popelniac wykroczenia, umawiajac sie z maloletnia, chociaz jest ode mnie starszy tylko o dwa lata, a ja jestem wyjatkowo dojrzala jak na swoj wiek. A teraz denerwowal sie, bo spotkalam sie z kims innym - kto, nawiasem mowiac, byl dokladnie w jego wieku, ale nie figurowal w kartotece policyjnej? Jak dotad, w kazdym razie. Zalowalam, ze Ruth nie moze byc swiadkiem tej sceny. Klasyka. Z drugiej strony, rzecz jasna, czulam okropne wyrzuty sumienia. Gdybym miala wybierac miedzy pojsciem na pizze w towarzystwie Marka Leskowskiego a udaniem sie na smietnisko w celu wygrzebywania zuzytych czesci samochodowych w towarzystwie Roba, wybralabym smietnisko. Bez wahania. Dlatego w chwile pozniej zdalam sobie sprawe, ze dluzej nie wytrzymam. Tak, zlamalam zasady. Zniszczylam wyniki ciezkiej pracy, wysilek wlozony w nie dzwonienie do niego, nie-uganianie sie za nim, w przekonanie go, ze podoba mi sie ktos inny. Powiedzialam: -To nie tak, jak myslisz. To jego dziewczyne znaleziono martwa w niedziele. Poszlam z nim, zeby, no wiesz, po prostu porozmawiac. Federalni dobieraja mu sie do skory, wiec niezle sie rozumiemy. Obie dlonie Roba wystrzelily z kieszeni i wyladowaly na moich ramionach. W nastepnej sekundzie zaczal mna potrzasac, i to mocno. -Mark Leskowski? - zapytal. - Wyszlas z Markiem Leskowskim? Czys ty zglupiala? Chcesz, zeby i ciebie znalezli martwa? -Nie - powiedzialam w przerwie miedzy wstrzasami. - On tego nie zrobil. -Bzdura! - Rob przestal mna trzasc. - Wszyscy wiedza, ze to on. Wszyscy poza toba, jak widze. -Cicho! Obudzisz rodzicow - syknelam. - Tylko tego mi brakowalo, zeby moi rodzice zobaczyli mnie w srodku nocy z... -Ja - przerwal mi Rob - przynajmniej nie jestem morderca. -Mark tez nie - powiedzialam. -Ty tak twierdzisz. -Nie, wszyscy tak twierdza. Rob, wiem, ze on nie zabil Amber, bo kiedy bylismy razem, zniknela kolejna dziewczyna, Heather... Przerwalam, gwaltownie lapiac powietrze. Jakby mnie ktos uszczypnal. Uszczypnal? Raczej uderzyl. -Co sie dzieje? - zaniepokoil sie Rob, chwytajac mnie za reke. Zapomnial o zlosci. - Co ci jest, Jess? Zle sie czujesz? -Ja czuje sie dobrze - powiedzialam, kiedy juz moglam oddychac normalnie. - Ale Heather Montrose nie. Wiedzialam. Teraz wiedzialam na pewno. Bo kiedy wymowilam jej imie, przypomnialam sobie sen, z ktorego obudzil mnie Rob, rzucajac kamykami. Sen? Co ja mowie? Koszmar. I nie byl to senny koszmar. To byl koszmar na jawie. To wszystko dzialo sie naprawde. Chodz - powiedzialam do Roba, zbiegajac po schodkach na podworko. - Musimy do niej dotrzec, zanim bedzie za pozno. -Do kogo? - Rob biegl za mna, zupelnie zbity z tropu. -Heather - wyjasnilam, zatrzymujac sie przy dereniu u konca podjazdu. - Heather Montrose. To ta dziewczyna, ktora zniknela dzisiaj po poludniu. Chyba wiem, gdzie jest. Musimy ja znalezc, zanim... -Zanim co? Przelknelam sline. -Zanim on wroci. -Zanim kto wroci? Jess, co zobaczylas? Zadrzalam, chociaz na dworze bylo calkiem cieplo. Trzeslam sie na wspomnienie snu o Heather. Rob zadal dobre pytanie. Co ja wlasciwie zobaczylam? Niewiele. Glownie ciemnosc. Przerazilo mnie raczej to, co czulam. A to, co czulam, na pewno czula teraz Heather. Zimno. Bardzo, bardzo zimno. Wilgoc. Ciasnota. Bol. Okropny bol. I strach, ze on wroci. Strach, to wlasciwie malo powiedziane. Smiertelne przerazenie. Scinajaca krew w zylach groza, jakiej nigdy nie doznalam. To znaczy, jakiej Heather nigdy nie doznala. Nie. Jakiej nie doznalysmy nigdy przedtem. -Musimy jechac - jeknelam, wbijajac palce w jego ramie. Dobrze, ze mam krotkie paznokcie, inaczej Rob tez poczulby bol. - Szybko! -W porzadku. - Rob delikatnie rozgial mi palce i wzial moja reke w swoja ciepla dlon. - Dobrze, juz. Chcesz ja odnalezc? Dobrze, znajdziemy ja. Chodz, moj motor jest tam dalej. Kiedy podeszlismy do motocykla, Rob otworzyl bagaznik z tylu i wreczyl mi zapasowy kask oraz strasznie sfatygowana skorzana marynarke. Zawsze to ze soba wozil, razem z takimi dziwnymi rzeczami, jak latarka, narzedzia, butelki z woda, a takze, z tajemniczych dla mnie powodow, pudelko truskawkowych batonikow NutriGrain. Moze po prostu je lubil. -Dobrze - odezwal sie, kiedy zajelam miejsce za jego plecami. - Gotowa? Skinelam glowa. Balam sie, ze jesli otworze usta, zaczne krzyczec. Bo Heather chciala krzyczec. Ale nie mogla. Byla zakneblowana. -Hej, Mastriani? - powiedzial Rob. Odetchnelam gleboko. W porzadku. Wszystko w porzadku. To sie dzialo z Heather, nie ze mna. -Taak? - odparlam drzacym glosem. Objelam Roba w pasie. Czulam, jak bije jego serce. Staralam sie skoncentrowac raczej na tym, a nie na odglosie spadajacych kropli, jedynym dzwieku, jaki slyszala Heather. -Dokad jedziemy? -Och - powiedzialam. - Ka-kamieniolom Pike'a. Rob kiwnal glowa. W sekunde pozniej Indiana zaryczal i ruszylismy. W innych okolicznosciach, oczywiscie, przejazdzka motocyklem przy swietle ksiezyca w towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadalaby moim wyobrazeniom raju na ziemi. Nie owijajac w bawelne: zawsze tak bylo. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce zaproponowal mi podwiezienie, nie wiedzac, naturalnie, ze jestem dopiero w drugiej klasie i nigdy dotad nie umowilam sie na randke. Kiedy odkryl prawde, bylo juz za pozno. Wpadlam po uszy. Ludze sie, ze on czuje to samo. Wiecie, jego reakcja na wiadomosc, ze wyszlam z innym chlopakiem, moze wskazywac, ze darzy mnie czyms wiecej niz uczuciem przyjazni. Nie cieszylo mnie to ani troche. Domyslacie sie dlaczego? Bo widzialam, co nas czeka na koncu. To jest, na koncu drogi. Nie spotkalismy ani jednego samochodu. Dopiero przy skrecie do kamieniolomow zobaczylismy woz patrolowy z wlaczonym wewnatrz swiatlem. Policjant studiowal jakies papiery. Rob odruchowo zwolnil - nie mial ochoty na mandat za przekroczenie predkosci - ale nie zatrzymal sie. Jego nieufnosc wobec przedstawicieli prawa niemal dorownuje mojej, tyle ze poznal ich od podszewki, wiec ma lepsze powody. Kiedy odjechalismy kawalek dalej, Rob zatrzymal sie i nie wylaczajac silnika, zapytal: -Chcesz go poprosic o pomoc? -Jeszcze nie - powiedzialam. - Chcialabym raczej... chce sie najpierw upewnic. Mimo ze bylam pewna. Na nieszczescie, nie mialam zadnych watpliwosci. -W porzadku - powiedzial Rob. - A teraz dokad? Wskazalam gesty las z boku drogi. Gesty, ciemny, z pozoru niedostepny las. -Swietnie - powiedzial Rob bez entuzjazmu i ruszyl dalej. Jechalismy powoli. Miekkie podloze z gnijacych lisci i sosnowych igiel oraz gesto rosnace drzewa utrudnialy jazde. Podciagnelam rekaw Robowej kurtki i wskazywalam reka, kiedy trzeba bylo zmienic kierunek. Nie pytajcie mnie, skad wiedzialam, ktoredy jechac. Nigdy nie potrafilam znalezc drogi na mapie i dwa razy oblalam egzamin na prawo jazdy. I Bog swiadkiem, nigdy przedtem nie bylam w tym lesie. W przeciwienstwie do Claire Lippman, nie wolno mi bylo plywac w kamieniolomach i nigdy tam nie zawedrowalam. Plywania w kamieniolomach zabraniano nie bez powodu. W ciemnej, nieprzejrzystej wodzie czaily sie liczne niebezpieczenstwa: porzucony sprzet gospodarczy, sterczace prety, ostre krawedzie blach oraz akumulatory samochodowe, z ktorych z wolna przenikal kwas i zatruwal wody gruntowe hrabstwa. Istny raj, co? Ale mimo ze nigdy tu nie bylam, czulam sie tak... jakbym byla. Oko mojej duszy, jak by powiedzial Douglas, widzialo juz wszystkie te miejsca. Dokladnie wiedzialam, jak jechac. A jednak zdziwilam sie, kiedy wyjechalismy na droge. To nawet nie byla, scisle mowiac, droga, raczej pasmo ubitej ziemi, po ktorej przed dziesiatkami lat, dzien w dzien, przejezdzal ciezki sprzet do wybierania wapienia. Teraz zostaly jedynie porosniete trawa koleiny. Prowadzily do brudnego, opuszczonego domu, o ciemnych i powybijanych oknach, z tablica ostrzegawcza na drzwiach. Dalam Robowi znak, zeby sie zatrzymal. Siedzielismy, gapiac sie na dom w swietle reflektora. -Zarty sobie robisz? - spytal Rob. -Nie - powiedzialam. Zdjelam kask. - Ona tam jest. Gdzies w srodku. Rob sciagnal swoj kask i przez chwile przygladal sie domowi w milczeniu. Nie dobiegal z niego zaden dzwiek - z lasu zreszta tez nie - poza cwierkaniem cykad i pohukiwaniem sow od czasu do czasu. -Ona jest martwa? - zapytal Rob. - Czy zyje? -Zyje - powiedzialam. Przelknelam sline. - Tak mysle. - Jest tam jeszcze ktos? -Nie... nie wiem. Rob milczal chwile. Potem zsiadl z motocykla. Podszedl do schowka z tylu i zaczal w nim grzebac. W swietle reflektora i bladej poswiacie chudego ksiezyca zobaczylam, jak wyciaga latarke i cos jeszcze. Klucz francuski. -Nie zaszkodzi - stwierdzil. - Na wszelki wypadek. Skinelam glowa, choc watpie, zeby dostrzegl ten gest. -Dobrze - powiedzial, zatrzaskujac wieko i odwracajac sie twarza do mnie. - Zrobimy tak. Pojde sie rozejrzec. Jesli nie wroce w ciagu pieciu minut - wez moj zegarek - wsiadziesz na motor i pojedziesz po tego gline, ktorego widzielismy. Rozumiesz? Wzielam zegarek, ale potrzasnelam przeczaco glowa. -Nie. Ide z toba. Twarz Roba wyrazala, jesli dobrze widzialam, skrajne niezadowolenie. -Mastriani - powiedzial. - Poczekaj tutaj. Nic mi sie nie stanie. -Nie chce czekac. - Nie moglam pozwolic, zeby zrobil to za mnie. Mialam wizje. To ja powinnam wejsc to tego okropnego domu i sprawdzic, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. - Chce isc z toba. -Jess, prosze, zostan. -Ide z toba. - Ku mojemu zaskoczeniu glos mi sie zalamal. Naprawde. Tak jak glos Tishy, kiedy wpadla w histerie przed Chocolate Moose. Rob na szczescie nie zwrocil uwagi, a przynajmniej nie dal po sobie poznac. -Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka. -A jesli oni wroca - jesli nie ma ich w srodku - i zastana mnie tutaj sama? - spytalam drzacym glosem. Tak naprawde wcale sie tego nie balam. Zreszta bylam pewna, ze w razie czego zdolam zwiac na indianie, ktory w pare sekund przyspieszal od zera do szescdziesiatki. Moje pytanie jednak wywarlo pozadany efekt. Rob westchnal, zawiesil sobie klucz na szlufce dzinsow i wyciagnal do mnie reke. -Chodz - powiedzial niespecjalnie uszczesliwiony. Schodki wiodace na malenki ganek prawie calkiem sprochnialy. Musielismy isc bardzo ostroznie. Ciekawa bylam, kto tu kiedys mieszkal. Moze domek sluzyl jedynie jako biuro, kiedy wydobywano wapien w kamieniolomie. Z pewnoscia nikt tam nie mieszkal od lat... Jednak ktos tu musial byc niedawno, bo drzwi, ktore zabito kiedys gwozdziami, otworzyly sie bez trudu. Snop swiatla z przedniego reflektora indiany wydobywal blyszczace punkciki gwozdzi w miejscach, gdzie je odlamano. Rob, kierujac swiatlo latarki w stechla ciemnosc za drzwiami, mruknal: -Nie podoba mi sie to. Jasne. Sama tez nie czulam sie zbyt pewnie. Nie slyszalam nic poza cykadami na dworze i lomotaniem wlasnego serca. I jeszcze jednym dzwiekiem, duzo slabszym, ale niestety dobrze znajomym. Odglosem kapania. Jakby ktos nie zakrecil porzadnie kranu. Plusk wody z mojego snu. A raczej koszmaru. Koszmaru, ktory dla Heather byl rzeczywistoscia. Rob scisnal mnie mocniej za reke i weszlismy do srodka. Nie bylismy jedynymi istotami, ktore odwiedzaly to miejsce. Po pierwsze, stalymi bywalcami domku musialy byc zwierzeta, o czym swiadczyly porozrzucane na gnijacej drewnianej podlodze odchody i legowiska ze zwiedlych lisci i patykow. Ale to nie szopy i oposy mieszkaly tu ostatnio. Wszedzie walaly sie butelki po piwie i zmiete torebki po chipsach. Musialy sie tu odbywac jakies szalone imprezy. W powietrzu unosil sie ledwie wyczuwalny, mdly zapach ludzkich wymiocin. -No ladnie - powiedzial Rob, kiedy posuwalismy sie ostroznie w strone jedynych drzwi w pomieszczeniu, jakims cudem wiszacych jeszcze na zawiasach. Przystanal na moment, puscil moja reke i podniosl butelke z podlogi. -Importowane - powiedzial, przygladajac sie etykietce. - Miastowi - stwierdzil, biorac mnie za reke. - Na to wyglada. Nastepne pomieszczenie, kiedys zapewne kuchnia, bylo calkowicie ogolocone, z wyjatkiem paru zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni gazowej. Mniej tu bylo zwierzecych odchodow, za to wiecej butelek i, co ciekawe, jakies spodnie. Za duze -i za malo markowe - zeby nalezec do Heather. Poszlismy dalej. Z kuchni przechodzilo sie do trzeciego i jak mi sie wydawalo, ostatniego pokoju. W kominku spoczywala drewniana beczulka. -Komus wyraznie nie zalezalo na odzyskaniu depozytu -powiedzial Rob. Wtedy wlasnie zauwazylam schody i z calej sily scisnelam Roba za reke. Poszedl za moim spojrzeniem i westchnal. -Oczywiscie. Chodzmy. Schody byly tylko w odrobine lepszym stanie niz schodki prowadzace na ganek. Wspinalismy sie powoli, ostroznie stawiajac stopy. Jeden falszywy krok i polecielibysmy na dol. Kapanie stalo sie wyrazniejsze. Blagam, modlilam sie, blagam, niech to nie bedzie krew. Na pietrze znajdowaly sie trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pelnil niegdys funkcje sypialni. Na podlodze nadal lezal materac, nieludzko brudny i pokryty plamami. Za nic nie dotknelabym go bez rekawiczek. Wszedzie poniewieraly sie opakowania po prezerwatywach. -Dobra - mruknal Rob - przynajmniej uprawiaja bezpieczny seks. Drugi pokoj wygladal jeszcze gorzej. Nie bylo w nim materaca, tylko pare starych kocow... ale tyle samo opakowan po kondomach. Balam sie, ze zwymiotuje. Mialam nadzieje, ze pizza, ktora jadlam z Markiem, zdazyla ulec strawieniu. Pozostaly jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chcialam, zeby otworzyl je Rob. Wiedzialam, co za nimi znajdziemy. Kapanie dochodzilo wlasnie stamtad. -To musi byc lazienka - powiedzial Rob, puszczajac moja dlon, zeby chwycic za klamke. -Nie! - Wysunelam sie do przodu. - Nie. Pozwol mi to zrobic. W ciemnosci nie widzialam twarzy Roba, ale slyszalam troske w jego glosie: -Jasne... skoro chcesz. Dotknelam klamki. Byla zimna. Potem otworzylam drzwi. Wilgotne, zaplamione sciany. Ciemna, pozbawiona okien cela. Brudny stary sedes z kapiaca woda. I postac skulona na dnie wanny. Usta wykrzywione w koszmarnym grymasie, znieksztalcone przez knebel przywiazany brudnym kawalkiem materialu, rozczochrane wlosy, rece i nogi bolesnie powykrecane i zwiazane. Rozpoznalam ja tylko po fioletowo-bialym stroju. A takze dzieki temu, ze mi sie snila. -Och, Heather - powiedzialam zupelnie nieswoim glosem. - Tak mi przykro. Rob oswietlal zaplakana twarz Heather... co mi specjalnie nie pomagalo, bo usilowalam akurat rozluznic supel z tylu jej glowy, ten, ktory przytrzymywal knebel. -Rob - odezwalam sie. Siedzialam w wannie obok Heather. - Poswiec tutaj, dobrze? Zrobil, o co prosilam, ale mialam wrazenie, ze wpadl w trans czy cos podobnego. Trudno sie dziwic. Ja mialam dosc dokladne pojecie, w jakim stanie bedzie Heather, kiedy ja znajdziemy. On niczego sie nie spodziewal. Nie byl przygotowany. A byla w strasznym stanie. Naprawde w strasznym. Gorszym nawet niz w mojej wizji, poniewaz to, co widzialam, widzialam oczami Heather. Nie moglam jej zobaczyc, bo we snie bylam nia. Stad wiedzialam, ze czuje bol. Teraz dopiero przekonalam sie naocznie dlaczego. -Heather - powiedzialam, kiedy udalo mi sie wyjac jej knebel z ust. - Dobrze sie czujesz? Pytanie bylo oczywiscie idiotyczne. Nie czula sie dobrze. A sadzac po tym, jak wygladala, moglabym sie zalozyc, ze juz nigdy nie bedzie sie czula dobrze. Ale co mialam powiedziec? Heather milczala. Glowa jej sie kiwala. Nie byla nieprzytomna, ale na krawedzi zemdlenia. Rob, widzac, jak sie mecze z wezlami na jej nadgarstkach, po-grzebal w kieszeni i wyciagnal scyzoryk. Ostrze w sekunde przecielo pas materialu, ktory przytrzymywal jej rece z tylu za plecami. Dopiero kiedy uwolniona reka zwisla bezwladnie, uswiadomilam sobie, ze jest zlamana. Heather najwidoczniej nie zdawala sobie z tego sprawy, Zwinela sie w pozycji plodu i mimo ze Rob przykryl ja swoja dzinsowa kurtka, drzala z zimna. -Chyba jest w szoku - powiedzial Rob. Tak. Slyszalam cos na ten temat. O tym, ze szok moze nawet bic. Podobno czasem ludzie umieraja po wypadkach wlasnie powodu szoku, nawet jesli nie odniesli powaznych obrazen. A Heather, moim zdaniem, byla bardzo powaznie ranna. -Heather? - zajrzalam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, slyszysz mnie? Juz wszystko w porzadku. Wszystko bedzie dobrze. Rob tez robil, co mogl. -Heather, jestes juz bezpieczna. Mozesz nam powiedziec, o to zrobil? Kto ci to zrobil, Heather? Wtedy w koncu otworzyla usta. Ale nie dowiedzielismy sie, kto ja tak urzadzil.- Odejdzcie! - zawyla, usilujac mnie odepchnac nie zlamana reka. - Odejdzcie, zanim wroca... i was znajda... Wymienilismy z Robem spojrzenia. Z przejecia zapomnialam, ze z taka ewentualnoscia rzeczywiscie nalezalo sie liczyc. Faktycznie mogli wrocic. Mialam nadzieje, ze Rob trzyma gdzies pod reka ten klucz. -W porzadku, Heather - uspokoilam ja. - Nawet, jesli wroca, nie dadza nam trojgu rady. -Tak, dadza - upierala sie Heather. - Tak, dadza, tak, dadza, tak, dadza, tak... Dobra, z kazda chwila robilo sie okropniej. A mnie sie zdawalo, ze wystarczy ja znalezc i bedzie po wszystkim. Niestety zadanie okazalo sie znacznie trudniejsze. Jak mielismy ja stamtad wydostac? W takim stanie nie moglaby utrzymac sie na motocyklu. -Posluchaj - zwrocilam sie do Roba. - Musisz sciagnac tego gline. Tego przy zakrecie. Powiedz mu, zeby wezwal karetke. Rob spojrzal na mnie, jakbym stracila rozum. -Zwariowalas? - zapytal. - To ty pojedziesz po tego gline. Rob - staralam sie mowic cichym, milym glosem, zeby nie niepokoic Heather. - Zostane z Heather. Ty pojedziesz po policjanta. -Tak, zeby i tobie zlamali reke, kiedy wroca? - glos Roba brzmial niezbyt przyjemnie. A w kazdym razie bardzo stanowczo. - Nic z tego. Ja zostaje. Ty jedziesz. -Rob, nie obraz sie, ale mysle, ze lepiej bedzie, jesli zostanie z kims, kto... Nie pozwolil mi dokonczyc. -A dla ciebie bedzie lepiej, jesli znajdziesz sie daleko stad. - Chwycil mnie za ramiona i wywlokl z wanny. - Idziemy. Nie chcialam. No dobra, chcialam, ale sadzilam, ze nie powinnam. Nie chcialam zostawic Heather. Nie wiedzialam, co ja dokladnie spotkalo, ale cokolwiek to bylo, wprawilo ja w taki stan, ze chyba zapomniala, jak sie nazywa. Nie moglam jej teraz zostawic z obcym facetem, tym bardziej ze ten, kto ja tak urzadzil, tez pewnie byl obcym facetem. Albo raczej bylo ich kilku, bo mowila "oni". Z drugiej strony nie bardzo mi sie usmiechalo zostac tutaj z Heather. Na szczescie Rob zadecydowal za mnie. Czasami apodyktyczny chlopak bardzo sie przydaje. -Jedz po naszych sladach - powiedzial, ciagnac mnie po schodach i wypychajac na dwor. - Koleiny w sosnowych iglach. Widzisz? Jedz po nich do drogi, potem skrec w lewo. Rozumiesz? I nie zatrzymuj sie. Nie zatrzymuj sie pod zadnym pozorem. Kiedy znajdziesz policjanta, powiedz mu, zeby jechal stara droga do kamieniolomow. Jasne? Droga do kamieniolomow. To miejscowy, bedzie wiedzial. Wsadzil mi kask na glowe, wiec nie bylo sensu odpowiadac. Wdrapalam sie na indiane. Ledwo dosiegalam podporek na nogi. Usilowalam dac mu do zrozumienia, jak mi ten plan nie odpowiada, ale Rob mnie nie sluchal. Uruchomil silnik. -Nie zatrzymuj sie! - krzyknal, kiedy udalo mu sie zapalic. - Nie daj sie zatrzymac nikomu, kto nie bedzie w mundurze, jasne? -Ale Rob! - Przekrzykiwalam halas silnika, ktory nie byl zreszta taki glosny, bo Rob bardzo dba o motocykl. - Nigdy nie jechalam sama na motocyklu. Nie potrafie. -Bedzie dobrze - odparl. -Wlasciwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj sie. Po prostu jedz. Przytrzymywal hamulec, a teraz go zwolnil i motocykl skoczyl do przodu. Serce zabilo mi gwaltownie. Jestem dosc niska i musialam sie praktycznie polozyc na motocyklu, zeby dosiegnac kierownicy... ale udalo sie. Wszystko bedzie dobrze... przynajmniej do chwili, kiedy bede chciala zahamowac. W zaden sposob nie dalabym rady postawic nog na ziemi, trzymajac jednoczesnie motocykl, wazacy ponad trzysta kilo, w pozycji pionowej. Coz, do jednej wskazowki Roba musialam sie zastosowac. Naprawde nie moglam sie zatrzymac, i to nie dlatego, ze jakies zbiry czaily sie w ciemnosci, tylko dlatego, ze gdybym to zrobila, w zyciu nie ruszylabym dalej. Wiec jechalam, chyboczac sie na boki, przez las, usilujac nie zgubic drogi. To nie bylo takie najgorsze - reflektor dawal dosc silne swiatlo. Tylko prowadzenie przysparzalo duzo wiecej trudnosci, niz sie spodziewalam. Rece bolaly mnie z wysilku od wymijania wylaniajacych sie z ciemnosci drzew. Zawsze o tym marzylas, powiedzialam sobie. Wlasny motocykl, powiew wiatru na twarzy, szybka jazda... Tak, tylko, kiedy jedziesz przez las w srodku nocy, w poszukiwaniu gliniarza, na motocyklu swojego chlopaka, ktory to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu ciezko sprostac, w ogole nie da sie szybko jechac. Najbardziej balam sie nie, ze jakis bandzior wyskoczy nagle zza drzewa, polozy lapy na kierownicy i wywali mnie na ziemie. Najbardziej balam sie, ze silnik zgasnie, bo jechalam za wolno. Zwiekszylam odrobine predkosc i stwierdzilam, ze teraz duzo latwiej motocyklem manewrowac. Staralam sie nie zwracac tyle uwagi na drzewa, ale skupic sie raczej na wolnych przestrzeniach miedzy nimi. To brzmi dziwnie, ale poskutkowalo. Troche tak jakbym sie odwolala do Mocy czy czegos takiego. Niech Moc bedzie z toba, Jess, powiedzialam do siebie. A potem, glosem Obi-Wan Kenobiego dodalam jeszcze: "Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj las. Poczuj las. Badz lasem..." Uch, nienawidze lasu. Zaraz potem wyskoczylam spomiedzy drzew i przesliznelam sie po nasypie kolo szosy. Przezylam moment paniki, mialam wrazenie, ze sie przewroce... Ale wysunelam stope i zatrzymalam sie w ostatniej chwili. Nie wiem, jakim cudem zdolalam postawic motor i ruszyc dalej. Wszystko razem nie trwalo dluzej niz sekunde, ale mnie sie wydawalo, ze godzine. Serce walilo mi glosniej niz silnik motocykla. Teraz, kiedy znalazlam sie na prostej drodze, moglam sobie pozwolic na naprawde szybka jazde i tylko patrzylam, jak strzalka szybkosciomierza przesuwa sie z dwudziestki na trzydziestke, czterdziestke, piecdziesiatke... Nagle zamajaczyl przede mna samochod patrolowy; gliniarz siedzial w srodku, saczac kawe. Ledwie slyszalny dzwiek radia dolatywal przez uchylone okno po stronie kierowcy. Wlasnie od tej strony oparlam motor, zeby sie nie przewrocil. - Prosze pana - zaczelam. Nie musialam sie specjalnie wyplac, zeby zwrocic jego uwage. Kiedy ktos zatrzymuje moto-cykl i opiera go o twoj samochod, nie da sie tego nie zauwazyc.- Tak? - Chlopak byl mlody, mial jakies dwadziescia dwa, trzy lata i tradzik. - O co chodzi? -Heather Montrose - powiedzialam. - Znalezlismy ja w domu w bok od tej szosy, przy starej drodze do kamieniolomow, tej, ktorej sie juz nie uzywa. Trzeba wezwac karetke, jest pwaznie ranna. Chlopak patrzyl na mnie przez dluzsza chwile, jakby sie zastanawial, czy go nie nabieram. Mialam na glowie kask, wiec clyba niewiele wyczytal z mojej twarzy. Musial jednak uznac, nie klamie, bo powiedzial przez radio, ze potrzebuje wsparcia, a takze karetki pogotowia i sanitariuszy. Potem spojrzal na mnie i powiedzial: -Jedziemy. Okazalo sie, ze gliniarze wiedzieli juz o tym domu. Przeszukali go, jak powiedzial Mullins - ten policjant - juz dwa razy, zaraz potem, jak zameldowano znikniecie Heather, i drugi raz po zapadnieciu nocy. Nic podejrzanego nie znalezli... pomijajac niezliczone puste butelki po piwie i zuzyte prezerwatywy, i Funkcjonariusz Mullins poprowadzil mnie w strone rzadko uczeszczanej drogi gruntowej. Byla o niebo lepsza niz ta w lesie, nie trzeba bylo wymijac drzew. Ciekawe, dlaczego moj psychiczny radar nie dal mi znac o tej drodze. Moze dlatego, ze byla dluzsza. Jazda zajela nam cale pietnascie minut. Przez las przedzieralam sie tylko dziesiec minut. Sprawdzilam na zegarku Roba. Mullins zatrzymal sie kolo domu, a potem, przez radio, opisal, gdzie sie znajduje. Zgasil silnik, nie wylaczajac swiatel, i wysiadl, a ja oparlam ostroznie motor o bok samochodu, wylaczylam silnik i zsunelam sie na ziemie. -Jest tam - powiedzialam, wskazujac reka. - Na pietrze. Policjant skinal glowa, ale wygladal na przestraszonego. Naprawde przestraszonego. -Jacys ludzie ja napadli - powiedzialam. - Boi sie, ze wroca. Ona... Rob wyszedl na ganek. Policjant bal sie chyba bardziej, niz sadzilam, bo natychmiast wyciagnal rewolwer, przykleknal na jedno kolano i celujac w Roba, wrzasnal: -Stoj! Rob podniosl rece do gory i z lekko znudzona mina zamarl w miejscu. Czy moge zauwazyc, ze Rob Wilkins jest jedyna ze znanych mi osob, ktora fakt, ze policjant celuje do niej z broni palnej, uwaza za nudny? -Czlowieku! - pisnelam do Mullinsa przez scisniete gardlo. - To moj chlopak! To... dobry chlopak! Policjant opuscil bron. -Och - powiedzial zmieszany. - Bardzo przepraszam. -W porzadku. - Rob opuscil rece. - Czy ma pan koc i zestaw pierwszej pomocy? Jej jest ciagle zimno. Policjant kiwnal glowa i pobiegl na tyl samochodu. Sciagnelam kask i podeszlam do Roba. -Powiedziala cos? - zapytalam. -Ani slowa - odparl Rob. - W kolko powtarza, ze oni wroca i wszyscy tego pozalujemy. -Tak? - powiedzialam, przygladzajac reka wilgotne wlosy, (w kasku jest strasznie goraco). - Nie za wesolo. Poprowadzilam policjanta na gore zrujnowanymi schodami i stwierdzilam, ze jesli chodzi o udzielanie pierwszej pomocy, byl rownie bezuzyteczny jak ja czy Rob. Moglismy ja tylko cieplo okryc i w miare wygodnie ulozyc, dopoki nie zjawia sie zawodowcy. Nie czekalismy dlugo. Mialam wrazenie, ze jak tylko wlazlam do wanny, przed domem rozleglo sie wycie syren. W chwile pozniej czerwone swiatlo musnelo sciany wewnatrz, jak na imprezie. Mullins wyszedl na dwor, zeby wskazac pielegniarzom droge. -Slyszysz, Heather? - zapytalam, kladac dlon na jej niezlamanej rece. - To policja. Teraz juz bedzie dobrze. Heather tylko, jeknela. Nie wierzyla mi. Chyba nie wierzyla, ze kiedys jeszcze bedzie dobrze. Moze miala racje. Tak pomyslalam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez sanitariuszy, ktorzy potrzebowali jak najwiecej miejsca, zeby zajac sie Heather, zeszlismy na ganek. Nie, nie bylo dobrze. I na pewno niepredko bedzie. W nasza strone, z wyciagnietymi odznakami, zmierzali agenci specjalni Johnson i Smith. -Jessico - odezwal sie agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechca panstwo udac sie z nami? -Mowilam wam juz - powtorzylam po raz trzydziesty. - Szukalismy jakiegos fajnego miejsca do calowania. Agentka specjalna Smith usmiechnela sie. Byla bardzo ladna, nawet, jesli zrywano ja z lozka w srodku nocy. W jej uszach tkwily malenkie perlowe kolczyki, swiezo wyprasowana blekitna bluzka oraz czarne spodnie wygladaly naprawde elegancko. Z jasnymi wlosami i malym, zadartym noskiem wygladala raczej na stewardese albo nawet agentke nieruchomosci. No, jesli nie brac pod uwage glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob powiedzial nam juz, ze to nieprawda. -Taak - zgodzilam sie. - Naturalnie, ze tak powiedzial, przeciez jest dzentelmenem i w ogole. Ale prosze mi wierzyc, tak wlasnie bylo. Weszlismy tam, zeby sie calowac i znalezlismy Heather. To wszystko. -Rozumiem. - Agentka specjalna Smith popatrzyla na parujacy kubek kawy, ktory trzymala w dloniach. Mnie tez proponowali, ale odmowilam. Od kofeiny sie wolniej rosnie, a ja przez moje przeklete geny, roslam juz i tak wystarczajaco powoli. -A czy zawsze wyjezdzacie z Robem dwadziescia kilometrow za miasto, zeby sie calowac? -Och, tak - zapewnilam. - To bardziej podniecajace. -Rozumiem - powiedziala agentka specjalna Smith. - Mimo ze Rob ma klucze od warsztatu wujka? Przeciez tam jest zdecydowanie blizej i o niebo czysciej niz w tym domu przy drodze do kamieniolomow... Nadal oczekujesz, ze ci uwierze? -Tak. - Nie krylam oburzenia. - Nie mozemy sie calowac w warsztacie wujka. Jeszcze by nas nakryl i Rob stracilby prace. Agentka specjalna Smith wsparla lokiec na stole i oparla glowe na dloni. -Jessico - powiedziala zmeczonym glosem. - Nie chcialas jechac do letniego domku swojej najlepszej przyjaciolki, poniewaz dowiedzialas sie, ze tam nie ma kablowki. Mam uwierzyc, ze weszlabys do takiego domu jak ten przy drodze do kamieniolomow, gdyby nie absolutna koniecznosc? Zaskoczona, zmruzylam oczy. -Ejze - powiedzialam. - Skad wiesz o tej kablowce? -Reprezentujemy Federalne Biuro Sledcze, Jess. Wiemy wszystko. Okropnosc. Ciekawa bylam, czy wiedza o tym, ze pani Hankey ma zamiar mnie pozwac. Uznalam, ze pewnie wiedza. -No coz - powiedzialam. - W porzadku. Przyznaje, ze tam sa troche spartanskie warunki. Ale... -Spartanskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowala sie raptownie. - Wybacz, Jessico, ale wydaje mi sie, ze znam cie dosc dobrze. Obawiam sie, ze gdyby jakis chlopak zabral cie do tego domu w celach intymnych, mielibysmy do czynienia z morderstwem pierwszego stopnia. Z chlopakiem w charakterze trupa. Usilowalam grac urazona taka ocena mojej osobowosci, ale fakt, Jill miala racje. Nie pojmowalam, jak dziewczyna moze pozwolic, zeby chlopak zabral ja w takie miejsce. To juz lepiej samochodzie niz w tym obrzydliwym bajzlu. Bajzel? Gniazdo szczurow. Wcale sie nie upieram, ze jesli dziewczyna zamierza stracic dziewictwo, ma to zrobic w satynowej poscieli. Nie jestem az pruderyjna. Ale jakas posciel powinna byc. Czysta posciel. Zadnych pozostalosci na podlodze po poprzednich randkach, i puste butelki po piwie nalezy odstawiac do zakladu przetwarzania, zanim sie nawet pomysli o... -Czy mozemy juz nie wracac do tej zalosnej historyjki? - zapytala agentka specjalna Smith. - My wiemy swoje, Jessico. Dlaczego nie chcesz sie przyznac? Wiedzialas, ze Heather jest w srodku i dlatego poszliscie tam z Robem. - Przysiegam... -Przyznaj, Jessico - ciagnela Jill. - Mialas wizje i wiedzialas, gdzie Heather szukac, prawda? -Nieprawda - oswiadczylam. - Zapytajcie Roba. Poszlismy tam, zeby...- Zapytalismy Roba - powiedziala agentka specjalna Smith. -Powiedzial, ze pojechaliscie do kamieniolomow, zeby szukac Heather i przypadkiem natkneliscie sie na ten dom. -Dokladnie tak bylo - powiedzialam, dumna, ze Rob wymyslil taka znakomita historyjke. Duzo lepsza niz moja o calowaniu sie. Chociaz oczywiscie wolalabym, zeby moja opowiesc byla prawdziwa. -Jessico, mam szczera nadzieje, ze wzgledu na twoje dobro, ze to nieprawda. Fakt, ze oboje zupelnie przypadkiem natykacie sie na ofiare porwania, wydaje nam sie... no coz, co najmniej troszeczke podejrzany. Mialam juz naprawde dosc. Od dwoch godzin trzymali nas na komisariacie i przesluchiwali. Zblizal sie swit. Mialam serdecznie, naprawde serdecznie dosc tych pytan. Ale myslalam jeszcze calkiem jasno i zlapalam aluzje. -Co masz na mysli, mowiac "podejrzany" - zapytalam. - Cos sugerujesz? Agentka specjalna Smith spojrzala na mnie pieknymi, niebieskimi oczami. -Ach, rozumiem - rozesmialam sie, chociaz nie widzialam w tym nic smiesznego. - Myslicie, ze to my? Rob i ja? Podejrzewacie, ze to my porwalismy Heather, pobilismy ja i zostawilismy w wannie, zeby umarla? -Nie - odparla agentka specjalna Smith. - Pan Wilkins pracowal w warsztacie u wujka, kiedy Heather zniknela. Mamy pol tuzina swiadkow, ktorzy to potwierdza. A ty, naturalnie, bylas z panem Leskowskim. I mamy ludzi, ktorzy widzieli was razem. Szczeka mi opadla. -O moj Boze - powiedzialam. - Sprawdziliscie, czy mam alibi? Nie obudziliscie chyba pani Wilkins, co? Powiedz mi, ze nie zadzwoniliscie do mamy Roba i nie obudziliscie jej. Jill, jak moglas? Boze, taki wstyd! -Szczerze mowiac, Jessico - stwierdzila agentka specjalna Smith - twoje zmieszanie nic mnie nie obchodzi. Chce tylko poznac prawde. Skad wiedzialas, ze Heather Montrose jest w tym domu? Policja przeszukala go dwa razy. Niczego nie znalezli. Wiec skad wiedzialas, ze tam trzeba szukac? Popatrzylam na nia wsciekla. To zadna frajda, kiedy federalni wlocza sie za toba, czytaja twoje listy, podsluchuja telefony w ogole. Ale kiedy budza twoja przyszla tesciowa w srodku nocy, zeby zadawac jej glupie pytania o kolacje, na ktora zapro-sil cie chlopak nie bedacy jej synem - o, tego juz za wiele. -W porzadku - powiedzialam, krzyzujac rece na piersi. - Chce adwokata. W tym momencie otworzyly sie drzwi i do pokoju przesluchan - agentka specjalna Smith nazwala go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedzialam - wszedl jej partner. -Witaj ponownie, Jessico - powiedzial, siadajac na krzesle obok. - Po co ci adwokat? Nie zrobilas nic zlego, prawda? -Jestem niepelnoletnia - oswiadczylam. - Jestescie zobowiazani przesluchiwac mnie w obecnosci rodzica albo opiekuna. Agent specjalny Johnson westchnal i polozyl na stole segregator. -Wezwalismy juz twoich rodzicow. Czekaja na dole. O malo nie rabnelam glowa w sciane. To bylo niewiarygodne. -Powiedzieliscie moim rodzicom? -Jak sama zauwazylas - potwierdzil agent specjalny Johnson - jestesmy zobowiazani przesluchiwac cie w obecnosci... -Chcialam sie tylko odegrac! - wrzasnelam. - Nie moge uwierzyc, ze ich wezwaliscie. Wiecie, na co mnie narazacie? Przeciez wyszlam z domu w glucha noc. -Zgadza sie - stwierdzil agent specjalny Johnson. - Ponowmy o tym przez chwile, dobrze? Dlaczego wymknelas sie z domu? Czy to nie bylo przypadkiem zwiazane z jedna z twoich wizji? To mi sie nie miescilo w glowie. Nic a nic. Oto Rob i ja dokonalismy czegos wspanialego - uratowalismy dziewczynie zycie. Co prawda Heather miala tylko zlamana reke i zebro, mnostwo wielkich sincow, ale gdybysmy jej nie znalezli, umarlaby do rana na skutek szoku. Tak powiedzieli sanitariusze. A ci tutaj nic tylko probuja z nas wyciagnac, skad wiedzielismy, gdzie jej szukac. To bylo nie w porzadku. Powinni nas uczcic jak bohaterow, a nie traktowac jak przestepcow. -Powiedzialam wam juz. Stracilam moj niezwykly dar percepcji pozazmyslowej, jasne? -Doprawdy? - Agent specjalny otworzyl segregator. - A wiec to nie ty dzwonilas wczoraj rano do 1-800-Jesli-Widzia-les-Zadzwon, z informacja, gdzie moga znalezc Courtney Hwang? -Nigdy o niej nie slyszalam. -Courtney znaleziono w San Francisco. Porwano ja z jej domu w Brooklynie cztery lata temu. Rodzice stracili nadzieje, ze jeszcze kiedykolwiek zobacza corke. -Czy moge juz isc do domu? - zapytalam. Telefon do 1-800-Jesli-Widziales-Zadzwon wykonano kolo osmej rano, wczoraj, z automatu Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje sie warsztat wuja pana Wilkinsa. A ty oczywiscie nic nie wiesz na ten temat? -Stracilam zdolnosci parapsychiczne - powiedzialam. - Nie pamietacie? Podawali w wiadomosciach. -Owszem, Jessico - odparl agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawe, ze zlozylas prasie takie oswiadczenie. Zdajemy sobie rowniez sprawe, ze twoj brat, Douglas, przezywal wowczas, powiedzmy, pewne nasilenie objawow schizofrenii, na ktora cierpi, co wiazalo sie ze stala i natretna obecnoscia dziennikarzy pod twoim domem... -Nie tylko dziennikarzy - powiedzialam zdenerwowana. - Wy tez mieliscie w tym swoj drobny udzial, moze nie? -Z zalem przyznaje, ze to prawda - zgodzil sie agent specjalny Johnson. Jessico, pozwol, ze cie o cos zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka? -Oczywiscie, ze wiem. Policjanci uzywaja tego, zeby aresztowac ludzi, ktorzy pasuja do okreslonego typu. -Tak - powiedzial agent specjalny Johnson - rzeczywiscie, ale o to dokladnie mi chodzilo. Chodzilo mi o opracowanie dali, ktore skladaja sie na szczegolowe typy charakterologiczne. -Czy to nie jest wlasnie to, o czym przed chwila mowilam? -Nie. Agent specjalny Johnson nie odznaczal sie szczegolnym po-czuciem humoru. Niewykluczone, ze Allan Johnson byl najnudniejszym czlowiekiem na naszej planecie. Wszystko, co sie z nim wiazalo, bylo nudne. Nudne byly jego mysie wlosy z przedzialkiem po prawej stronie. Nudne byly okulary w staromodnej metalowej oprawce. Nudne byly jego nieodmiennie szare garnitury, nawet jego krawaty, zwykle blado niebieskie lub zolte, bez wzorow byly nudne. Byl zonaty, i to bylo w nim chyba najnudniejsze. -Otoz - ciagnal agent specjalny Johnson - charakterystyka oby mogacej popelnic zbrodnie, z ktorymi mielismy do czynienia w tym tygodniu - to jest uduszenie Amber Mackey oraz rwanie Heather Montrose - wyglada mniej wiecej tak: Jest to prawdopodobnie bialy, heteroseksualny mezczyzna w wieku okolo dwudziestu lat. Jest inteligentny, byc moze w wysokim stopniu, jednak nie jest zdolny do odczuwania empatii wobec rowiesnikow ani tez wobec nikogo w ogole. Podczas gdy rodzinie i przyjaciolom moze wydawac sie normalnym, nawet dobrze funkcjonujacym czlonkiem spoleczenstwa, cierpi na bardzo powazne zaburzenia. Nie mozna wykluczyc paranoi. Stwierdzono, ze zabojcy tego typu dzialaja niekiedy pod wplywem wewnetrznych glosow kierujacych ich postepowaniem... Wtedy do mnie dotarlo. Sluchalam jego gadaniny, myslac sobie: mm, bialy, heteroseksualny mezczyzna, dwudziestoletni, wyglada na Marka Leskowskiego, wysoce inteligentny, niezdolny do odczuwania empatii, taak, to moglby byc on. Jest futbolista, ale przeciez rozgrywajacym, a to wymaga pewnej inteligencji. No i to jego nieliczenie sie z tym, ze cos sie moze nie udac... Tyle ze on byl ze mna, kiedy porwano Heather. Lekarze orzekli, ze doznala tych wszystkich obrazen jakies szesc godzin wczesniej, czyli napastnik - kimkolwiek byl - zaatakowal ja kolo osmej wieczorem... A Mark byl ze mna o osmej... Wyprostowalam sie na krzesle. -Ejze - powiedzialam. - Chwileczke... -Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzal na mnie wyczekujaco. - Cos cie niepokoi, Jessico? -Chyba sobie zarty robicie - powiedzialam. - Nie probujecie na powaznie wrobic w to mojego brata? Jill zamyslila sie. -A skad ci przyszlo do glowy, Jess, ze probujemy zrobic cos takiego? Szczeka mi opadla. -Myslicie, ze jestem glupia, czy co? On przed chwila powiedzial. -Nie mam pojecia, co moglo cie sklonic do wyciagniecia wniosku, ze podejrzewamy Douglasa, - Jessico - powiedzial agent specjalny Johnson. Chyba ze wiesz cos, czego my nie wiemy. -Tak - wtracila agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedzial ci, Jessico, gdzie znalezc Heather? Czy stad wiedzialas, ze trzeba zajrzec do domu przy drodze? -Och! - Podnioslam sie gwaltownie, az krzeslo przechylilo sie do tylu. - Koniec. Dosc tego. Koniec rozmowy Wychodze stad. -Dlaczego sie zloscisz, Jessico? - zapytal agent specjalny Johnson, nie ruszajac sie z miejsca. - - Czyzby dlatego, ze przypadkiem mamy racje? -Nie wrobicie w to Douglasa - warknelam. - Zapytajcie Heather. No, dalej. Powie wam, ze to nie Douglas. -Heather Montrose nie widziala napastnikow - powiedzial spokojnie agent specjalny Johnson. - Zarzucono jej cos na glowe, a potem zamknieto w ciasnym pomieszczeniu - prawdopodobnie w bagazniku samochodu. Kiedy ja stamtad uwolniono, zobaczyla kilka osob, wszystkie w maskach. Usilowala uciec, ale wyperswadowano jej to wyjatkowo dobitnie. Twierdzi, ze glosy wydawaly sie jakby znajome. Niewiele wiecej byla w stanie powiedziec. Przelknelam sline. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musialam dzialac. -To nie byl Douglas - oswiadczylam zdecydowanie. - On nie ma zadnych przyjaciol. I z pewnoscia nigdy nie mial zadnej laski. -Coz, nietrudno bedzie dowiesc, ze nie ma z tym nic wspolnego - powiedziala agentka specjalna Smith. - Przypuszczam, ze caly czas byl w swoim pokoju jak zwykle. Zgadza sie, Jessico? Patrzylam na nich szeroko otwartymi oczami. Wiedzieli, nie mam pojecia skad, ale wiedzieli. Wiedzieli, ze Douglasa nie bylo w domu, kiedy Heather zniknela. Wiedzieli tez, ze nie mam pojecia, co on wtedy robil. O malo nie peklam ze zlosci. -Jesli wam sie zdaje, ze zdolacie wpakowac w to Douglasa, mozecie raz na zawsze pozegnac sie z nadzieja, ze pewnego dnia bede dla was pracowac. -O czym ty mowisz, Jessico? - zapytal agent specjalny Johnson. - Czyzbys nadal posiadala zdolnosc percepcji poza-zmyslowej?- Skad wiedzialas, gdzie szukac Heather Montrose, Jessico? naciskala agentka specjalna Smith. Podeszlam do drzwi, - Trzymajcie sie z daleka od Douglasa. Mowie powaznie, zblizcie sie do mojego brata, chocby po to, zeby na niego popatrzec, a przeprowadze sie na Kube i powiem Fidelowi Castro wszystko, co bedzie chcial wiedziec o waszych tajnych agencji, ktorzy tam dzialaja. Gwaltownym ruchem otworzylam drzwi i wymaszerowalam No coz, nie mogli mnie zatrzymac. Nie zostalam aresztowana. To mnie przerastalo. Wiedzialam, ze rzad Stanow Zjednoczonych chcialby mnie umiescic na liscie swoich pracownikow, ale znizac sie do czegos takiego? Sugerowac, ze wrobia mojego brata w zbrodnie, ktorej z pewnoscia nie popelnil... To bylo podle. George Washington spalilby sie ze wstydu, gdyby o tym uslyszal. Nadal bylam tak wsciekla, ze omal nie przedefilowalam przez poczekalnie i na zewnatrz, na ulice. Mialam przycmiony wzrok. Moze to dlatego, ze tak krotko spalam. W kazdym razie przeszlam przed biurkiem dyzurnego, nie zwracajac uwagi na Roba ani na rodzicow. -Jessico! Krzyk matki wyrwal mnie z transu. No, rowniez fakt, ze zarzucila mi rece na szyje. -Jessico, wszystko w porzadku? Uwieziona w zelaznym uscisku matki, ktory w tym wypadku stanowil wyraz najserdeczniejszych uczuc, obserwowalam, jak Rob podnosi sie powoli z lawki. -Co sie stalo? - dopytywala sie mama. - Dlaczego tak dlugo cie trzymali? Mowili cos o odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu sie wlasciwie dzieje? I co robilas poza domem o tak poznej porze? Rob, w drugim koncu pokoju, usmiechnal sie, widzac, jak przewracam oczami za plecami matki. Potem powiedzial bezglosnie: "Zadzwon do mnie". Potem - bardzo dyskretnie - wyszedl. Chyba jednak nie dosc dyskretnie, bo moj tata zapytal: -Co to za chlopak? Ten, ktory przed chwila wyszedl? -Nikt, tato. Jakis chlopak. Chodzmy juz do domu, dobrze? Jestem strasznie zmeczona. -Co to znaczy: jakis chlopak? To nawet nie jest ten sam Chlopak, z ktorym bylas poprzednio. Z iloma chlopcami ty sie spotykasz, Jessico? co robiliscie razem w srodku nocy? -Tato - powiedzialam, ujmujac go pod reke i probujac wybuchnac z komisariatu. - Wszystko wyjasnie w samochodzie. Chodzmy stad. -A co z naszymi zasadami? - zapytal ojciec. - Jakimi zasadami? -Zasadami, zgodnie, z ktorymi nie powinnas widywac sie chlopcami, zanim ich nam - mamie i mnie - nie przedstawisz. -Jakie zasady? - zdziwilam sie. - Nikt mi o tym dotad nie przypomnial.- Coz, bo do tej pory nie bylo takiej potrzeby - powiedzial tata. - Pamietaj jednak, ze teraz beda cie obowiazywaly pewne zasady. Zwlaszcza jesli ci chlopcy sadza, ze to calkiem w po-rzadku, zebys wymykala sie z domu w nocy na randke... - Joe - szepnela mama przestraszona, rozgladajac sie po pustym pomieszczeniu. - Nie tak glosno. - Bede mowil tak glosno, jak mi sie podoba - oswiadczyl tata. - Place podatki, no nie? Ten budynek postawiono za moje pieniadze. A teraz chce cos wyjasnic, Toni. Chce wiedziec, kim jest chlopak, dla ktorego nasza corka wymyka sie z domu w nocy. -Boze - powiedzialam. - To Rob Wilkins. - Cieszylam sie niewymownie, ze Rob tego nie slyszy. - Syn pani Wilkins. W porzadku? Teraz mozemy stad wyjsc? -Pani Wilkins? - zdumial sie tata. - Masz na mysli Mary, owa kelnerke w Mastrianim? -Tak - powiedzialam. - Teraz... -Ale on jest dla ciebie za stary - stwierdzila mama. - Juz konczyl szkole. Czy on juz skonczyl szkole, Joe? -Tak mi sie wydaje - odparl tata. Zupelnie stracil zainteresowanie tematem, odkad sie dowiedzial, ze zatrudnia mame Roba. - On pracuje w garazu, tak, przy Pike's Creek Road? -W garazu? - Mama niemal krzyknela. - O moj Boze... Zrozumialam, ze to bedzie dluga jazda. -Lepiej - powiedzial moj ojciec - zeby chodzilo o cos w zwiazku z ta percepcja pozazmyslowa, moja panno, bo... I jeszcze dluzszy dzien. Do szkoly poszlam dopiero na czwarta lekcje. Kiedy juz wyjasnilam rodzicom sprawe z Heather, pozwolili mi pospac dluzej. Chociaz nie mozna powiedziec, zeby humory im sie poprawily, zwlaszcza mamie. Nie zyczyla sobie dla swojej corki chlopaka, ktory nawet nie myslal o college'u. Co do taty... zachowal sie calkiem w porzadku. Powiedzial tylko: -Daj spokoj, Toni. To mily chlopak. A mama na to: -Skad mozesz wiedziec. Nigdy z nim nie rozmawiales. -Owszem, ale znam Mary - odparl. - A teraz idz sie troche przespac, Jessico. Wiec poszlam. Ale nie udalo mi sie zasnac. Choc wylegiwalam sie w lozku od piatej rano do mniej wiecej wpol do jedenastej. Nie moglam pozbyc sie mysli o Heather i o tym domu. Tym strasznym, okropnym domu. Och, a takze o tym, co mi powiedzial agent specjalny Johnson. To znaczy o Douglasie. Glosy Douglasa mowia mu, zeby popelnil samobojstwo, nie zabijal innych ludzi. Wiec sugestie agenta specjalnego Johnsona nie mialy najnudniejszego sensu. Ani deczka. Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedys mial prawo jazdy i auto, fakt. Jednak od dnia, kiedy nas wezwali - zeszlej zimy, kiedy Douglas mial pierwszy "epizod" - i pojechalismy po niego do colle-g'u, a Mike prowadzil z powrotem - samochod, zimny i martwy, tkwi w garazu. Nawet Mike nim nie jezdzi. Mike, ktory oddalby niemal wszystko za wlasny samochod. Ale sam sobie winien - na koniec szkoly zazyczyl sobie komputer. Glupi, bo na woz moglby wabic Claire Lippman i zabrac ja na randke do kamieniolomow, Tak wiec nawet Mike nie ruszylby tego samochodu. To byl woz Douglasa. I pewnego dnia Douglas mial znowu nim pojechac. Ale jak dotad tego nie zrobil. Nie mialam co do tego watpliwosci, bo kiedy mama powiedziala, ze podrzuci mnie do szkoly, sprawdzilam opony samochodu Douglasa. Gdyby sie wyprawial do domu przy kamieniolomach, na oponach bylby piach. A nie bylo. Opony w samochodzie Douglasa byly czyste jak lza. To nie znaczy, ze uwierzylam agentowi specjalnemu Johnsonowi. Gadal te bzdury o Douglasie, zeby sie przekonac, czy przypadkiem nie znam prawdziwego mordercy i z jakiegos dziwacznego powodu go nie ukrywam. Dotarlam na zajecia orkiestry w polowie przesluchania instrumentow smyczkowych. Akurat grala Ruth, kiedy weszlam z usprawiedliwieniem spoznienia na kartce. Nie zauwazyla lnie, pochlonieta gra. Wybrala sonate, ktorej sie nauczyla na bozie. Wiedzialam, ze bedzie miala pierwsze krzeslo. Ruth zawsze zdobywa pierwsze miejsce. Kiedy skonczyla, pan Vine powiedzial: "Swietnie, Ruth" i zawolal nastepna wiolonczelistke. W naszej orkiestrze byly tylko trzy wiolonczelistki, wiec konkurencja nie nalezala do szczegolnie zacietych. Trzeba bylo jednak siedziec tam i sluchac, jak ludzie ubiegaja sie o swoje miejsca. To bylo okropnie nudne. Zwlaszcza skrzypce. Pietnastu skrzypkow i skrzypaczek gralo ten sam utwor. -Czesc - szepnelam, udajac, ze szukam czegos w plecaku. -Czesc - odszepnela Ruth, chowajac wiolonczele do futeralu. - Gdzie bylas? Co sie dzieje? - Wszyscy mowia, ze uratowalas Heather Montrose od smierci. -Owszem - stwierdzilam skromnie. - Zgadza sie. -Dlaczego zawsze dowiaduje sie o wszystkim ostatnia? No wiec gdzie ona byla? -W tym wstretnym starym domu przy drodze do kamieniolomow - szepnelam. - Przy drodze, ktorej juz nikt dzisiaj nie uzywa. -A po co tam polazla? -Wiesz, nie znalazla sie tam calkiem z wlasnej woli - wyjasnilam i opowiedzialam wszystko po kolei. -Rany - mruknela Ruth, kiedy doszlam do konca. - Wyjdzie z tego? -Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidziec. Ale... -Przepraszam. Czy nie mozecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim pozostalym. Podnioslysmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucala nam gniewne spojrzenie. Tyle ze pod gniewnym spojrzeniem rozciagal sie szeroki pas gazy zakrywajacej nos i przylepionej plastrem do policzkow. Wybuchnelam smiechem. No coz, nie moglam sie powstrzymac. -Smiej sie, smiej, Jess - powiedziala Karen Sue. - Zobaczymy, kto sie bedzie smial w sadzie. Karen Sue - wykrztusilam, chichoczac. - Po co ci ta gaza? Wygladasz smiesznie. -Doznalam kontuzji narzadu powonienia - oznajmila Karen Sue wyniosle. - Mozecie przeczytac oswiadczenie lekarskie. - Kontuzja narzadu... - parsknela Ruth. - Czyli po prostu masz rozkwaszony nos. -Ryzyko infekcji - poinformowala nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie. To mnie dobilo. Smialam sie tak, ze o malo nie dostalam konwulsji. Pan Vine w koncu zwrocil na nas uwage i powiedzial ostrzegawczo: -Dziewczynki! Oczy Karen Sue zamigotaly groznie ponad brzegiem bandaza, ale nie odezwala sie ani slowem. Nie wtedy. Gdy rozlegl sie wreszcie dzwonek na lunch, wynioslysmy sie stamtad z Ruth czym predzej. Chcialysmy pogadac o Heather. -A wiec powiedziala "oni" - powtorzyla Ruth, kiedy pochylalysmy sie obie przy stole nad taco. Dobra, ja sie pochylalam nad taco. Ruth dolozyla do swojego kupe salaty i polala to jeszcze beztluszczowym sosem, uzyskujac w ten sposob salatke z taco. I, moim zdaniem, balagan na talerzu. - Jestes pewna? Powiedziala: "Oni wroca"? Skinelam glowa. Z jakiegos powodu bylam wsciekle glodna. Pozeralam trzecia porcje. -Zdecydowanie tak - potwierdzilam, popijajac coca-cola. - "Oni". -Wiec w wypadku Amber - stwierdzila Ruth - tez mozemy miec do czynienia z kilkoma osobami. Jesli obie te sprawy sa ze soba powiazane. A wyglada na to, ze sa. -Zgadza sie - powiedzialam. - Dobrze by bylo wiedziec, kto w tym domu urzadzal imprezy. Ktos sie tam niezle zabawial, i to dosc regularnie. Ruth wzdrygnela sie lekko. Nie ukrywalam przed nia, oczywiscie, zadnych drastycznych szczegolow... nie wylaczajac opakowan po kondomach. -Chcialabym wiedziec, kogo ci ludzie tam ze soba zabieraja. To znaczy, chodzi mi o dziewczyny. Chyba ze, no wiesz, uprawiaja seks miedzy soba. Ruth potrzasnela glowa. -Geje doprowadziliby to miejsce do porzadku. Wiesz, polozyliby poduszki i tak dalej. I nie zostawialiby po sobie zadnych smieci. -To prawda - przyznalam. - Ale jaka dziewczyna by sie na cos takiego zgodzila? Rozejrzalysmy sie dookola. Ernest Pyle jest, jak sadze, typowa szkola srednia na amerykanskim Srodkowym Zachodzie. Chodzi do niej jeden Latynos, dwoch Azjatow i zadnych Afro-Amerykanow. Poza tym sami biali. Roznia sie miedzy soba jedynie pochodzeniem spolecznym i stanem posiadania. I wokol tego, jak to zwykle, kreci sie wszystko. -Wsioki - kategorycznie stwierdzila Ruth, zerkajac na siedzace przy dlugim stole dziewczyny w niemodnych ciuchach. -Nie - powiedzialam. Ruth potrzasnela glowa. -Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauwaz, jest w koncu na wsi. -Owszem - odparlam. - Ale sa jeszcze butelki po piwie. Po importowanym piwie. -Wiec? -Wiec Rob z przyjaciolmi pija tylko amerykanskie piwo. Tak mi powiedzial. Zobaczyl butelki i zawolal: "Miastowi!". Ruth spojrzala na mnie z ukosa. -I nie przyszlo ci do glowy, ze twoj dziwak moze kryc swoich jurnych kolesiow? -Rob nie jest dziwakiem. A jego przyjaciele to nie zadni durni kolesie. Zechciej sobie przypomniec, ze to wlasnie oni pomogli mi na wiosne zwiac z bazy wojskowej. -Nie chce cie obrazic, Jess - powiedziala Ruth. - Mysle jednak, ze ten facet kompletnie zawrocil ci w glowie. Nie do-dostrzegasz oczywistych... -Oczywiste jest dla mnie to, ze Rob tego nie zrobil! -Nie sugeruje, ze to on. Chce tylko powiedziec, ze ktorys z jego kolesiow... Nagle na lawce obok mnie wyladowal ogromny plecak. Pod-nioslam glowe, powstrzymujac jek. -Czesc, dziewczyny - rzucil Skip. - Moge sie przysiasc? -Otoz, tak sie sklada - powiedziala Ruth, wydymajac wargi - ze akurat sobie idziemy. -Klamiesz - stwierdzil Skip. - Nigdy nie widzialem, zebys nie dokonczyla salatki. -Kiedys musi byc ten pierwszy raz - odparla Ruth. -Otoz - nie ustepowal Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyzej minute. Wiem, moje drogie, jaka wartosc maja dla was cenne chwile spedzone razem przy stole. Ale w weekend o polnocy jest pokaz japonskiego filmu animowanego, w srodmiesciu i chcialem sie dowiedziec, czy jestescie zainteresowane. Ruth spojrzala na brata, jakby stracil rozum. - Ja? Pytasz, czy pojde z toba do kina? -No coz... Skip, po raz pierwszy, odkad go poznalam, a to juz szmat czasu, wydal mi sie zaklopotany. -Niezupelnie. Chodzilo mi o Jess. Zakrztusilam sie. -Ojej - zaniepokoil sie Skip, klepiac mnie po plecach. - Nic ci nie jest? -W porzadku - powiedzialam, kiedy doszlam do siebie. - Eee. Posluchaj. Pozwolisz, ze do ciebie zadzwonie w tej sprawie? To znaczy w sprawie kina? Mam w tej chwili pare rzeczy na glowie -Pewnie. Znasz numer. - Skip podniosl plecak i wyszedl. -O... moj... Boze - wykrztusila Ruth, kiedy oddalil sie na bezpieczna odleglosc. Poprosilam, zeby sie zamknela. Nie zamknela sie jednak. -On cie kocha. Skip sie w tobie zakochal. Nie do wiary! -Zamknij sie, Ruth - powtorzylam, wstajac od stolu. -Jessica i Skip, zakochana para - rozesmiala sie. Zauwazylam, jak Tisha Murray i kilka innych cheerleaderek - wsrod nich Karen Sue, ktora zawsze probowala wkrecic sie w lepsze towarzystwo - wychodzi na dwor. Rozsiadly sie pod masztem z flaga, gdzie przy ladnej pogodzie wysiadywaly na przerwach ze swoimi chlopakami, poprawiajac sobie opalenizne. -Skip jeszcze nigdy nie umowil sie na randke - powiedziala Ruth, drepczac za mna. - Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, zeby nie zabierac plecaka. Nie zwracajac uwagi na Ruth, ruszylam za Tisha na dziedziniec. Dzien byl wyjatkowo piekny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje sie nieznosna tortura. Lato sie skonczylo, ale ktos odpowiedzialny na gorze widocznie nie zostal o tym poinformowany. Slonce prazylo rowno, przypiekajac dlugie nogi cheerleaderek siedzacych na trawniku pod flaga oraz plecy towarzyszacych im miesniakow. Nie widzialam nigdzie Marka. Tisha, przyslaniajac oczy reka, rozmawiala z Jeffem Dayem. -Tisha! - zawolalam. -Ojejej! - krzyknela, zrywajac sie na nogi. - Jest tutaj! Dziewczyna, ktora uratowala Heather! Ojej! Jestes absolutna bohaterka, wiesz o tym? Czulam sie niezrecznie, kiedy wszyscy obstapili mnie, gratulujac i zasypujac pytaniami. Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali sie z osobami spoza swojego kregu. A tu nagle stalam sie jakby jedna z nich. Prosze, jakie to proste, wystarczylo uratowac zycie cheerleaderce. -Tisha - powiedzialam, przekrzykujac podniecone glosy. - Mozemy chwile porozmawiac? Odeszla ze mna na bok, przekrzywiajac pytajaco mala, ptasia glowke. -Aha, bohaterko - powiedziala. - Oczywiscie. -Posluchaj. - Wzielam ja za ramie i poprowadzilam w strone parkingu. - Chodzi o ten dom, gdzie znalazlam Heather. Wiedzialas o nim? Tisha odsunela kosmyk wlosow z czola. -Dom przy drodze do kamieniolomow? Pewnie. Wszyscy znaja ten dom. Juz mialam ja zapytac, czy wie, kto zostawil tam butelki po piwie i do czego sluzyl stary, zapaskudzony materac, kiedy moja uwage odwrocil znajomy dzwiek. Moje uszy nauczyly sie wychwytywac ten dzwiek sposrod wszystkich innych. Dzwiek silnika Roba. To znaczy dzwiek silnika motocykla Roba. Odwrocilam sie i zobaczylam, jak Rob wyjezdza zza rogu na parking. W dzien, w pelnym swietle wygladal jeszcze przystojniej niz w blasku ksiezyca. Kiedy zatrzymal sie obok mnie, wylaczyl silnik i sciagnal kask, serce walilo mi jak szalone. W dzinsach, wysokich butach do jazdy, T-shircie podkreslajacym szerokie ramiona, z tymi swietlistymi szarymi oczami wygladal bosko. -Czesc - rzucil. - Jak sie masz? Swiadoma, ze skupiaja sie na nas ciekawskie spojrzenia calego liceum, w kazdym razie znacznej jego czesci, powiedzialam od niechcenia: -Czesc. W porzadku. A co u ciebie? Zszedl z motoru i przygladzil wlosy. Raczej dobrze. To ty mialas ostatnio klopoty, nie ja. Najpierw z powodu federalnych, a potem rodzicow. Chyba sie nie myle? -Zgadza sie. Nie byli zachwyceni. Zadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i Toni. -Tak wlasnie podejrzewalem - powiedzial Rob. - Wiec uznalem, ze lepiej bedzie wpasc tutaj na przerwie i, no wiesz, sprawdzic, czy u ciebie wszystko w porzadku. Ale mam wrazenie, ze tak. - Obrzucil mnie uwaznym spojrzeniem szarych oczu. - Nawet lepiej niz w porzadku. Ubralas sie tak z jakiejs szczegolnej okazji? Tego dnia mialam na sobie nowe ciuchy zakupione po obozie: czarna bluzke z trojkatnym dekoltem, rozowa minispodniczke i czarne sandaly na grubej podeszwie. Wygladalam treschic, jak by powiedzieli na francuskim. -Och - zajaknelam sie, spogladajac na swoje ubranie. - No coz, staram sie w tym roku. Probuje nie pakowac sie w klopoty. Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywil sie, zerkajac na spodnice. -Chyba troche przesadzilas, Mastriani - powiedzial. A potem, patrzac na moj nadgarstek: - Hej, czy to moj zegarek? Wpadlam. Znowu wpadlam. Znalazlam jego zegarek, ciezki, czarny zegarek, wyposazony w rozne guziczki, ktore spelnialy przedziwne funkcje, jak na przyklad podawanie czasu w Nikaragui, w kieszeni jego skorzanej kurtki. Dodam, ze kurtka zajmowala teraz eksponowane miejsce w moim pokoju. Pewnie, ze zalozylam go na reke idac do szkoly. Jak moglam tego nie zrobic? -Och, rzeczywiscie - powiedzialam z wystudiowana obojetnoscia. - Wczoraj wieczorem mi go pozyczyles. Pamietasz? -Teraz tak - odparl Rob. - Wszedzie go szukalem. Oddaj. Grzebiac sie przesadnie, zdjelam zegarek. Trudno bylo sie z nim rozstac. Smieszne? Wiem, ale nic nie moglam na to poradzic. To bylo jakby trofeum. Zegarek mojego chlopaka. Tyle ze Rob nie byl moim chlopakiem. -Prosze - powiedzialam. Wzial zegarek i zalozyl, patrzac na mnie, jakbym byla niespelna rozumu. Zreszta pewnie tak jest. -Podoba ci sie ten zegarek? Chcesz taki? -Nie - powiedzialam. - Wcale nie. - Nie moglam sie przeciez przyznac, prawda? -Bo moge ci taki dac - powiedzial. - Jesli chcesz. Sadzilem, ze chcialabys raczej jakis damski. Ten troche glupio na tobie wyglada. -Nie chce zegarka - powiedzialam. Tylko taki, ktory nalezy do ciebie. -Aha. W porzadku. Jak chcesz. -Nie chce. Przyjrzal mi sie ciekawie. -Jestes troche dziwna - stwierdzil. - Zdajesz sobie z tego sprawe? Och, swietnie. Moj chlopak poswieca cala przerwe na lunch, zeby przyjechac do mnie na motocyklu i oznajmic mi, ze jestem troche dziwna. Jakie to romantyczne. Dzieki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dosc daleko i nie mogli nas slyszec. -Hm, musze wracac - powiedzial. - Uwazaj na siebie. Zostaw robote policyjna zawodowcom, dobrze? I zadzwon do mnie. -Pewnie. Zmruzyl oczy w sloncu. -Jestes przekonana, ze nic zlego sie z toba nie dzieje? -Tak - powiedzialam. Ale, oczywiscie, niezupelnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo chcialam, zeby mnie pocalowal. Glupie, co? To znaczy, chciec, zeby mnie pocalowal, bo Tisha i ci wszyscy ludzie akurat sie na nas gapili. Ale powod byl w gruncie rzeczy mniej wiecej taki sam, jak w wypadku zegarka. Chcialam tylko, zeby wszyscy wiedzieli, ze do kogos naleze. I ze tym kims nie jest Skip Abramowitz. Nie chce nikomu wmawiac, ze Rob czyta w moich myslach. W koncu to ja jestem psychiczna, czy raczej parapsychiczna, nie on. Nie twierdze rowniez, ze cos mu telepatycznie zasugerowalam. Moje zdolnosci dotycza tylko jednej dziedziny, odnajdywania zaginionych ludzi, a nie sklaniania chlopakow, zeby mnie calowali. W kazdym razie Rob wzniosl oczy do gory, powiedzial: "A niech to", polozyl dlon na moim karku, przyciagnal mnie do siebie i pocalowal pospiesznie w czubek glowy. Potem wskoczyl na motor i zniknal. Po pierwsze, rozlegl sie dzwonek. Po drugie, Karen Sue Hankey, ktora obserwowala cala te scene, zawolala piskliwie: -O moj Boze, Jess. Jak moglas pozwolic, zeby wsiok cie pocalowal? Na szczescie dla Karen Sue - i dla mnie, jak sadze - Todd Mintz stal niedaleko. Wiec kiedy sie na nia rzucilam, zeby wydrapac jej oczy, Todd zlapal mnie w powietrzu, obrocil i zawolal: -Hola, tygrysico! -Puszczaj! - wrzasnelam, nieprzytomnie wsciekla. A jeszcze przed chwila balam sie, ze serce mi eksploduje ze szczescia. -Todd, pusc mnie. -Tak, pusc ja, Todd! - zawolala Karen Sue. Zdazyla sie juz wspiac po schodach przed wejsciem i stala w bezpiecznej odleglosci. - Przyda mi sie kolejne piec tysiecy. -Nie watpie! - ryknelam. - Moglabys sobie wreszcie kupic troche pieprzonego rozumu! Nie, nie powiedzialam "pieprzonego". -Och, slicznie! - zawolala Karen Sue ze szczytu schodow. -Dokladnie tego bym sie spodziewala po dziewczynie, ktorej brat jest podejrzany o morderstwo. Zamarlam. Todd, czujac, ze w tym stanie nie moge byc grozna, puscil mnie. -O czym ona mowi? - zapytalam. Todd wygladal tak, jakby mial ochote schowac sie w mysiej dziurze, co przy jego gabarytach sprawialo osobliwe wrazenie. -Nie wiem, Jess - wymamrotal zmieszany. - Chodza takie plotki... -Jakie plotki? - zapytalam. Todd przestapil z nogi na noge. -Ja, eee, musze wracac do klasy. Bo sie, eee, spoznie. -Powiesz mi, co to za cholerne plotki albo gwarantuje, ze poczolgasz sie do klasy na czworakach! Nie powiedzialam "cholerne". Todd chyba sie nie przestraszyl. Wydawal sie raczej, czy ja wiem, zmeczony? -Posluchaj, Jess - powiedzial. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra Jenny Gibbon, ktora wyszla za zastepce szeryfa, mowi, ze moze wezwa go na przesluchanie, bo pasuje do jakiejs tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz? Nie moglam w to uwierzyc. Naprawde nie moglam. Jednak to zrobili! Mam na mysli agentow specjalnych Johnsona i Smith. Sugerowali, ze to zrobia, i zrobili. Coz, dlaczego nie? Pracowali dla FBI. Wszystko im wolno, prawda? Kto mogl ich powstrzymac? No wlasnie. Byl ktos taki. Ja. Nie mialam tylko na razie zadnego konkretnego pomyslu. Dreczylo mnie to przez reszte dnia tak bardzo, ze kilku nauczycieli chcialo mnie nawet odeslac do gabinetu pedagoga. Poszlabym chetnie - tam przynajmniej nikt nie zadawalby mi glupich pytan w rodzaju, jaki jest pierwiastek z tysiaca szesciuset pieciu albo jak wyglada czas zaprzeszly czasownika avoir - na nieszczescie jednak zaden z nich nie wprowadzil grozby w zycie. O trzeciej zabrzmial wreszcie ostatni dzwonek. -Jess! - zawolal ktos za mna, kiedy wybieglam ze szkoly. - Hej, Jess! Odwrocilam sie i zobaczylam, jak Mark Leskowski zostawia samochod, ktory wlasnie otwieral, i spieszy w moja strone. -Hej! - Zsunal na czolo okulary przeciwsloneczne. - Co slychac? Dobrze, ze na ciebie wpadlem. Mam nadzieje, ze nie mialas wczoraj przeze mnie klopotow. Popatrzylam na niego zdezorientowana. W tej chwili myslalam tylko o tym, ze federalni moga w kazdej chwili zabrac Douglasa na przesluchanie. Ze moga go oskarzyc o zbrodnie, ktorych przeciez nie mogl popelnic. -Bo wiesz, kiedy cie odwiozlem - Mark, widzac moj bezmyslny wyraz twarzy, polapal sie, ze potrzebuje blizszych wyjasnien - twoi rodzice wygladali na... wscieklych. -Nie byli wsciekli - powiedzialam. - Martwili sie. - I to nie o mnie, tylko o Douglasa. Nie bylo go w domu. Wyszedl nie wiadomo dokad, sam... -Och - powiedzial Mark. - No, w kazdym razie chcialem sie tylko upewnic, czy wszystko w porzadku. To wspaniale, ze odnalazlas Heather i w ogole. -Tak - powiedzialam, widzac katem oka, jak Ruth zbliza sie w nasza strone. - Po prostu zrobilam to, co nalezalo. Posluchaj, musze... -Myslalem, ze moze, jesli nie masz nic do roboty w ten weekend, moglibysmy we dwojke, eee, no sam nie wiem, dokads pojsc. -Tak, czemu nie? - powiedzialam bez entuzjazmu, choc prawde mowiac, perspektywa obejrzenia japonskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa pociagala mnie duzo mniej niz Markowe "eee, no sam nie wiem, dokads pojsc". - Moze do mnie zadzwonisz? -Dobrze. - Mark pomachal do Ruth, ktora przeszla obok, przygladajac nam sie tak uporczywie, ze o malo nie otarla sobie nogi o blotnik wlasnego samochodu. - Czesc! - zawolal do niej. - Jak sie masz? -W porzadku - odparla Ruth. - Dziekuje. Mark otworzyl swoj samochod i wyciagnal plocienna torbe. Potem starannie zamknal drzwiczki. Widzac nasze spojrzenia, ktore uznal za przejaw zainteresowania - jesli o mnie chodzi, to po prostu patrzylam, bo nie mialam nic lepszego do roboty - wyjasnil: "Trening", po czym zarzucil torbe na ramie i poszedl do sali gimnastycznej. -Jess, czy dobrze uslyszalam? - spytala Ruth, kiedy Mark znalazl sie poza zasiegiem glosu. - Czy Mark Leskowski umowil sie z toba na randke? -Owszem - odparlam. -Wiec ilu chlopakow umowilo sie z toba dzisiaj? Dwoch? -Owszem - potwierdzilam, sadowiac sie w jej kabriolecie. -Niezle, Jess. To rekord. Dlaczego sie nie cieszysz? -Bo jeden z chlopakow, ktorzy dzisiaj sie ze mna umowili, jeszcze niedawno byl podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twoj brat. A Ruth na to: -No tak, ale czy Mark nie jest juz poza podejrzeniami? Wiesz, po tym porwaniu Heather? -Chyba tak - powiedzialam. - Ale... -Ale co? - zapytala Ruth. -Ale... Ruth, Tisha mowi, ze oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mowi o tym tak... jakby to oni tam balowali. -To znaczy? -To znaczy, ze to musial byc ktos z ich paczki. -Z jakiej paczki? -Ludzie z naszej szkoly - powiedzialam, wskazujac reka boisko, gdzie widac bylo cheerleaderki i trenujacych futbolistow. -Niekoniecznie - powiedziala Ruth. - Dobrze, Tisha wiedziala o tym domu, ale nie twierdzi, ze kiedykolwiek byla tam na imprezie, prawda? -Nie. Niezupelnie. Ale... -Och, daj spokoj. Ci ludzie byliby chyba w stanie znalezc przyjemniejsze miejsce na impreze, nie uwazasz? Willa rodzicow Marka, na przyklad? Slyszalam, ze maja basen kryty i odkryty, i... Moze panstwu Leskowskim nie spodobaloby sie, gdyby przyjaciele Marka przyprowadzali swoje dziewczyny na szybki numerek kolo basenu. -No dobra - mruknela Ruth, kiedy wydostalysmy sie z parkingu. - Dlaczego ktorys z nich mialby zabic Amber? Albo probowac zamordowac Heather? Przeciez byli przyjaciolmi, no nie? -Zgadza sie. Ruth miala racje. Ruth zawsze miala racje. A ja nigdy nie mialam racji. No, w kazdym razie prawie nigdy. Wiec mimo tego, co uslyszalam od Tishy, tak naprawde nie wierzylam, ze ludzie z naszej szkoly rzeczywiscie mogli byc zamieszani w morderstwo Amber i pobicie Heather. Bo jak to? Mark Leskowski chwytajacy swoja dziewczyne za szyje, zeby ja udusic? Niemozliwe. Kochal ja. Przeciez plakal wtedy przed gabinetem pedagoga. A chyba nie plakal, dlatego, ze w zwiazku z podejrzeniem o morderstwo mial mniejsze szanse na otrzymanie stypendium sportowego. To bylby dowod kompletnego braku uczuc, prawda? - A Heather? Jak moglabym przypuszczac, ze Jeff Day albo ktos inny z druzyny pobil i zwiazal Heather i zostawil ja w wannie, zeby umarla? Po co? Zeby nie zakapowala Marka? Nie. To zalosne. Juz bardziej sensowna wydawala sie hipoteza Tishy o psychopatycznych wsiokach. Moze cheerleaderki i futbolisci imprezowali w tym domu, ale nie oni zostawili tam Heather. Nie, to musiala byc robota kogos innego. Jakiegos chorego, zboczonego typa. Ale na pewno nie mojego brata. Natychmiast po powrocie do domu poszlam do jego pokoju. Nie mialam, rzecz jasna, powodu watpic w jego niewinnosc, ale chcialam byc pewna. Wdrapalam sie po schodach - dzieki Bogu mamy nie bylo w domu, wiec nie musialam wysluchiwac kolejnego kazania o tym, jakie to niestosowne wymykac sie z domu w srodku nocy z chlopcem, ktory pracuje w warsztacie - i walnelam w drzwi pokoju Douglasa. A potem otworzylam je na osciez, poniewaz drzwi jego pokoju nie maja zamka. Tata usunal zamek, po tym jak Douglas przecial sobie zyly i musielismy wywazyc drzwi, zeby sie do niego dostac. Tak sie przyzwyczail do moich nalotow, ze nawet nie podnosi glowy. -Spadaj - powiedzial znad komiksu. -Douglas - powiedzialam. - Musze wiedziec. Gdzie byles wczoraj wieczorem, miedzy piata a osma? Podniosl glowe. -Dlaczego mialbym ci mowic? -Bo tak - oswiadczylam. Chcialam mu, oczywiscie, powiedziec prawde. Chcialam powiedziec: "Douglas, federalni mysla, ze masz cos wspolnego z morderstwem Amber Mackey i napadem na Heather Montrose. Musisz mi powiedziec, ze tego nie zrobiles. Musisz mi powiedziec, ze masz swiadkow, ktorzy potwierdza, gdzie byles, kiedy popelniono zbrodnie, i ze twoje alibi jest niepodwazalne. Inaczej bede zmuszona podjac prace na rzecz pewnej instytucji". To znaczy FBI. Nie bylam jednak pewna, czy moge to wszystko powiedziec Douglasowi. Nie bylam pewna, poniewaz nikt nie mial pojecia, co moze wywolac u niego nawrot choroby. Na ogol wydawal mi sie najzupelniej normalny. Ale od czasu do czasu wpadal w przygnebienie - z jakiegos glupiego powodu, na przyklad kiedy skonczyly sie cheerrios - i glosy wracaly. Z drugiej strony sprawa byla powazna. Nie chodzilo o platki sniadaniowe ani o dziennikarzy koczujacych przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodzilo o czyjas smierc. -Douglas - odezwalam sie. - Mowie powaznie. Musze wiedziec, gdzie byles. Chodza plotki - nie wierze w nie, oczywiscie - ale ludzie plota, ze to ty zamordowales Amber Mackey, a potem porwales Heather Montrose i pobiles prawie na smierc. -Hola! - Douglas, wyciagniety na lozku, odlozyl ksiazke. - A dlaczego mialbym to zrobic? -Mysle, ze wedlug ich teorii odbilo ci. -Rozumiem - powiedzial Douglas. - A kto glosi te teorie? -Glownie Karen Sue Hankey, ale tez wiekszosc mlodszych klas i, eee, och, no, ci z FBI. -Hmmm. - Douglas zamyslil sie. - To ostatnie wydaje mi sie niepokojace. Czy FBI ma jakis dowod, czy cos w tym rodzaju, ze to ja zabilem te dziewczyny? -Tylko jedna zostala zamordowana - powiedzialam. - Druga porwali i pobili, ale przezyla. -A dlaczego jej nie zapytali, kto ja pobil? - zapytal Douglas. Powiedzialaby im, ze to nie ja. -Ona nie wie, kto to zrobil. Mowila, ze napastnicy nosili maski. A podejrzewam, ze nawet gdyby wiedziala, nie pisnelaby slowka. Zdaje mi sie, ze ktos ja niezle nastraszyl. Na przy-klad zagrozil, ze dokonczy sprawe, jesli Heather cos powie. Douglas usiadl na lozku. -Mowisz powaznie? Naprawde mnie podejrzewaja? -Tak - odparlam. - I wiesz co? Federalni zamierzaja cie w to wrobic. I wrobia cie, chyba, ze zgodze sie zostac mlodszym agentem sledczym. Rozumiesz? Wiec zanim przystapie do ich funduszu emerytalnego, musze wiedziec. Masz cos w rodzaju alibi? Douglas zamrugal oczami. -Ale przeciez mowilas im, ze stracilas swoje zdolnosci nadprzyrodzone? -Mowilam. Tyle ze odnalezienie Heather Montrose na pustkowiu zeszlej nocy nasunelo im pewne podejrzenia. Zreszta nigdy mi tak do konca nie wierzyli. -Och. - Douglas jakby sie zmieszal. - Chodzi o to, ze to, co robilem zeszlego wieczoru... i wtedy, kiedy zginela tamta dziewczyna... no coz, mialem nadzieje, ze nikt sie o tym nie dowie. Wybaluszylam na niego oczy. Moj Boze! Mial cos na sumieniu! Ale przeciez nie porwal niewinnych cheerleaderek... -Douglas, nie dbam o to, co robiles, pod warunkiem, ze to nie bylo nic niezgodnego z prawem. Musze po prostu cos powiedziec - najlepiej prawde - Allanowi i Jill, bo inaczej wytatuuja mi na tylku "wlasnosc rzadu Stanow Zjednoczonych" na reszte zycia. Dopoki maja cos na ciebie, trzymaja mnie w garsci. Wiec musze wiedziec. Czy moga miec cos na ciebie? -No coz - odparl Douglas powoli. - Cos w tym rodzaju... Czulam, jak moj swiat nieznacznie... na razie nieznacznie... chwieje sie w posadach. Moj brat Douglas. Moj duzy brat Douglas, ktorego cale zycie bronilam przed innymi ludzmi, ludzmi, ktorzy nazywali go niedorozwinietym, matolem, swirem. Ludzmi, ktorzy nie siadali kolo niego w kinie, bo czasami wykrzykiwal cos bez sensu. Ludzmi, ktorzy nie pozwalali swoim dzieciom plywac kolo niego w basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawal plywac i szedl na dno, dopoki ratownik go nie wypatrzyl i nie wyciagnal. Ludzmi, ktorzy za kazdym razem, kiedy zginal jakis rower, pies albo podworkowy krasnoludek, oskarzali o kradziez Douglasa, bo Douglas... no coz, nie byl calkiem normalny. Ale, oczywiscie, nie mieli racji. Douglas nie mial zle poustawianych klepek. Mial je poustawiane w sposob, ktorego oni nie uwazali za normalny. Moze jednak caly czas... moze jednak mieli racje. Moze tym razem Douglas rzeczywiscie zrobil cos zlego. Cos tak zlego, ze nawet mnie nie chcial powiedziec. Mnie, swojej mlodszej siostrze, ktora w wieku siedmiu lat nauczyla sie zadawac ciosy piescia, zeby tluc dzieciaki, ktore wywrzaskiwaly za nim wyzwiska na ulicy. -Douglas - szepnelam przez scisniete gardlo. - Co ty zrobiles? -No coz - odparl, nie patrzac mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otoz, prawda jest taka... - Zaczerpnal gleboki oddech. - Znalazlem prace. Telefon zadzwonil poznym popoludniem. Siedzielismy akurat przy kolacji i przezuwalismy w milczeniu. W milczeniu, bo kazde z nas bylo na kogos wsciekle. Moja matka zloscila sie na mnie za to, ze wymknelam sie w nocy z Robem Wilkinsem, chlopakiem, ktorego nie akceptowala z kilku powodow: a) byl dla mnie za stary, b) nie zamierzal isc do college, c) jezdzil na motocyklu, d) jego matka byla kelnerka, e) nie wiedzielismy, kim byl pan Wilkins ani co robil, ani nawet czy w ogole byl jakis pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim nie wspominala, w kazdym razie nie w obecnosci mojego ojca. O kuratorze mama nawet nie miala pojecia. I cale szczescie. Ojciec gniewal sie na mame za to, ze byla, jak to nazwal, obrzydliwa snobka i nie czula wdziecznosci do Roba, ktory nie Zostawil mnie samej, kiedy udalam sie na kolejna ze swoich idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedzial tata, kto wie, czy wrocilabym zywa. Ja bylam wsciekla na ojca, ze okreslil moje wizje jako idiotyczne. W koncu uratowalam dzieki nim wielu ludzi i doprowadzilam do przywrocenia wielu zaginionych ich rodzinom. Wkurzyla mnie tez jego pewnosc, ze bez Roba nie dalabym sobie rady. No i naturalnie gniewalam sie na mame za to, ze nie podobal jej sie Rob. Douglas z kolei zloscil sie na mnie, bo kazalam mu przyznac sie rodzicom, ze ma prace. Nie chcial oczywiscie, i doskonale go rozumialam. Mama oszalalaby z niepokoju. Byla przekonana, ze najdrobniejsza przykrosc - gdyby na przyklad musial wytrzec rozlane przez siebie mleko - natychmiast rozbudzilaby w nim samobojcze sklonnosci. Ale mama to jeszcze pol biedy. Wolalam sobie nawet nie wyobrazac, co na to tata. Bo w naszej rodzinie praca oznacza prace w jednej z restauracji taty. Praca gdzie indziej oznacza zdrade. Owszem, pozwolili mi jechac na oboz w charakterze wychowawczyni, ale tylko ze wzgledu na mozliwosc doskonalenia gry na instrumencie. Gdyby nie to, zaloze sie, ze oddelegowaliby mnie do podgrzewanego bufetu. Nie bylam wiec szczegolnie zachwycona mama, tata czy Douglasem, i zadne z nich nie bylo zachwycone moja osoba. Kiedy zadzwonil telefon, zerwalam sie od stolu, zadowolona, ze moge sie uwolnic od niezrecznej ciszy, przerywanej jedynie zgrzytnieciem widelca o talerz albo prosba o dokladke parmezanu. -Slucham? -Jess Mastriani? - zapytal meski glos. -Tak - odparlam zaskoczona. Spodziewalam sie Ruth. Malo kto zwykle do nas dzwoni poza nia. Chyba ze dzieje sie cos zlego w ktorejs z restauracji. - Tak, to ja. -Widzialem, jak rozmawialas dzisiaj z Tisha Murray - powiedzial glos. -Eee - mruknelam. - Owszem. - Glos brzmial dziwnie, wydawal sie przytlumiony, jakby ktos dzwonil z tunelu. - Wiec? -Wiec jesli zrobisz to jeszcze raz - powiedzial glos - skonczysz jak Amber Mackey. Odsunelam sluchawke od ucha i przyjrzalam sie jej w oslupieniu, tak jak robia bohaterowie horrorow, kiedy dzwoni psychopatyczny zabojca. Zawsze wydawalo mi sie, ze to glupie, bo przeciez nie mozna nic zobaczyc przez sluchawke. Ale to musi byc instynktowne, bo teraz zachowalam sie dokladnie tak samo. Przylozylam sluchawke do ucha i powiedzialam: -To jakis zart, co? -Przestan wypytywac o dom przy drodze do kamieniolomow - odezwal sie glos. - Albo pozalujesz, ty glupia suko. -A co zrobisz - zapytalam - jesli odwiesze sluchawke, wcisne gwiazdke, szostke, dziewiatke i po pieciu minutach zjawia sie u ciebie gliny i wsadza cie, porabany zboczu, za kratki? Rozlaczyl sie. Odlozylam z trzaskiem sluchawke i wcisnelam gwiazdke, potem szostke, potem dziewiatke. Telefon zadzwonil i rozlegl sie kobiecy glos: -Numer, z ktorym chcesz sie polaczyc, jest niedostepny. Cholera! Zadzwonil z numeru, ktorego nie mozna znalezc ta metoda. Powinnam byla na to wpasc. Odwiesilam sluchawke i wrocilam do jadalni. -Chcialabym, zeby Ruth przestala dzwonic, kiedy akurat jemy obiad - powiedziala mama. - Wie, ze jadamy o szostej trzydziesci. To niezbyt taktowne z jej strony. Nie widzialam powodu, zeby wyprowadzac ja z bledu. Prawda nie przypadlaby jej do gustu. Opadlam na krzeslo i chwycilam za widelec. Niestety okazalo sie, ze nie moge jesc. Juz podnosilam porcje makaronu do ust, ale gardlo mi sie scisnelo, a stol - i cale jedzenie na stole - rozmazal mi sie przed oczami. Rozmazal sie, poniewaz oczy wypelnily mi sie lzami. Lzy! Plakalam jak Mark Leskowski. -Jess, dobrze sie czujesz? - spytala mama ze zdziwieniem. Spojrzalam na nia, ale prawie nic nie widzialam. Nie moglam tez mowic. W glowie mialam tylko: "O Boze, pobija mnie, tak jak Heather". Potem zrobilo mi sie strasznie, strasznie zimno, jak gdybym sie nagle znalazla w chlodni w Mastrianim. -Jessico, co sie stalo? - dopytywala sie mama. Jak moglam im powiedziec? Jak moglam im powiedziec o tym telefonie? Tylko by sie zdenerwowali. Pewnie by nawet zadzwonili na policje. Tego mi tylko brakowalo, policji. Jakby FBI nie obozowalo praktycznie na moim wlasnym podworku. Ale Heather... co oni zrobili Heather... Nie chcialam, zeby to samo stalo sie ze mna. Nagle Douglas rzucil talerz z salatka o ziemie, rozbijajac go na tysiac kawalkow. -Zabierz to! - wrzasnal do listkow salaty w pikantnym sosie, ktore walaly sie teraz po podlodze. Zamrugalam zalzawionymi oczami. Douglas ma nawrot? Sadzac po wyrazie twarzy rodzicow, tak wlasnie mysleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni... I w tym momencie Douglas zerknal na mnie i puscil oko... W sekunde pozniej mama poderwala sie z krzesla. -Dougie! - krzyknela. - Dougie, co to bylo? Tata, jak zwykle, zachowal sie bardziej powsciagliwie. -Czy wziales dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytal. Zrozumialam. Moj brat udawal, ze mu odbilo - zeby nie czepiali sie mnie z powodu lez. Poczulam serdeczna wdziecznosc. Czy ktokolwiek w historii ludzkosci mial tak wspanialego brata? Wytarlam oczy wierzchem dloni. Wiecie, ja naprawde nigdy nie placze. Tylko ze najpierw ta sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrac sie do mnie. Z jednej strony federalni podejrzewajacy Douglasa, ze jest morderca, z drugiej prawdziwi mordercy, ktorzy groza, ze bede nastepna ofiara - to chyba wystarczajacy powod do placzu. Ale nadal przygnebialo mnie, ze zachowuje sie jak Karen Sue Hankey. Kiedy zmagalam sie z wlasnymi uczuciami, a rodzice wypytywali Douglasa o zdrowie i samopoczucie, telefon zadzwonil jeszcze raz. Rzucilam sie, zeby go odebrac, o malo nie wywalajac krzesla. -To do mnie - powiedzialam, podnoszac sluchawke. - Jestem pewna. Ale nikt nawet nie spojrzal w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na salatke, nadal byl w centrum zainteresowania. -Jessica? - zapytal obcy glos. -Tak, to ja - powiedzialam. Potem, odwracajac sie plecami do pokoju, wyrzucilam z siebie pospiesznym szeptem: - Sluchaj, dupku, jesli nie przestaniesz dzwonic, przysiegam, ze cie dopadne i zabije jak psa, slyszysz, jak psa! Glos, w ktorym brzmialo bezbrzezne zdziwienie, odezwal te na to: -Alez Jess, dzwonie do ciebie po raz pierwszy w zyciu. Sapnelam, zdajac sobie sprawe, kto dzwoni. -Skip?- Owszem - odparl Skip. - To ja. Posluchaj, bylem ciekaw, czy zastanowilas sie nad tym, o czym mowilismy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten weekend. -Och - powiedzialam. Mama weszla do kuchni i wyciag-nela z komorki szczotke i szufelke. - A tak. Film. W weekend. -No wlasnie - powiedzial Skip. - Pomyslalem, ze moglibysmy przedtem gdzies pojsc. Wiesz, na kolacje czy cos. -Aha - mruknelam. Mama, ze szczotka i szufelka w reku, przygladala mi sie tak, jak lwy na Discovery przygladaja sie gazelom, na ktore zamierzaja sie za chwile rzucic. Jakby zapomniala Douglasie. No, coz, w koncu pierwszy raz slyszala, jak ktos umawia sie ze mna na randke. Matka, byla cheerleaderka - i krolowa balu absolwentow, krolowa balu na zakonczenie szkoly, ksiezniczka targow hrabstwa i nie wiem co jeszcze - szesnascie lat czekala na te chwile. Wine za to, ze jak dotad nie umowilam sie juz milion razy, tak jak ona w moim wieku, przypisywala mojemu niezbyt dziewczecemu stylowi ubierania sie. Nie miala pojecia o moim prawym sierpowym. No, teraz juz chyba miala, dzieki pani Hankey i pozwaniu do sadu. -Tak, jesli o to chodzi, Skip - powiedzialam, odwracajac sie do mamy tylem - wydaje mi sie, ze nie bede mogla pojsc. Musze byc w domu o jedenastej. Mama nigdy nie pozwolilaby mi isc do kina na taki pozny seans. -Owszem, tak - ku mojemu przerazeniu i konsternacji mama odezwala sie pelnym glosem. Odsunelam sluchawke. -Mamo - powiedzialam oslupiala. -Nie patrz na mnie w ten sposob, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jesli chcesz isc ze Skipem na seans o polnocy, to w porzadku. Nie do wiary. Po tej historii z Robem bylam pewna, ze nigdy mnie nie wypusci z domu, a zwlaszcza z chlopakiem. Ale chyba tylko z jednym chlopcem nie wolno mi bylo sie widywac. I tym chlopcem nie byl Skip Abramowitz. -To znaczy - ciagnela mama - dobrze znamy Skipa. Wyrosl na odpowiedzialnego mlodego czlowieka. Naturalnie, ze mozesz isc z nim do kina. Otworzylam szeroko buzie. -Mamo, film zaczyna sie dopiero o polnocy. - Jesli Skip odprowadzi cie do domu zaraz potem... -Och! - dobiegl glos ze sluchawki, ktora zwisala z mojej dloni. - Odprowadze, pani Mastriani. Prosze sie nie martwic! I tak wlasnie umowilam sie na randke ze Skipem Abramowitzem. Coz, nie bardzo moglam sie wyplatac. To by bylo dla niego potwornie upokarzajace. Dla mnie zreszta tez. -Mamo! - wrzasnelam, kiedy juz odlozylam sluchawke. - Nie chce chodzic ze Skipem! -Czemu nie? - zainteresowala sie mama. - Mysle, ze to bardzo mily chlopiec. W tlumaczeniu: nie ma motocykla, nigdy nie pracowal w warsztacie i swietnie zdal egzaminy. Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej oplacany adwokat w miescie. -Jestes niesprawiedliwa, Jessico - powiedziala mama. - Prawda, Skip nie jest moze najbardziej atrakcyjnym chlopcem, jakiego znasz, ale jest wyjatkowo sympatyczny. -Sympatyczny! Wysadzil w powietrze moja ulubiona lalke Barbie! -To bylo wiele lat temu - stwierdzila mama. - Sadze, ze wy-rosl na prawdziwego dzentelmena. Bedziecie sie razem swietnie owic. - Zamyslila sie. - Wiesz, znalazlam przypadkiem swietny fason na spodnice, idealny na wyjscie do kina. Zostalo troche materialu z zaslonek, ktore uszylam do goscinnego pokoju... Rozumiecie, to jest problem z niepracujaca matka. Ciagle wymysla sobie jakies zadania, na przyklad uszycie dla mnie spodnicy z materialu, ktory zostal po uszyciu zaslonek. Zanim zdazylam powiedziec cokolwiek, chocby: "Nie, dziekuje, mamo. Wydalam kupe forsy w Esprit i chyba znajde jakies ladne ciuchy na te okazje", do kuchni wszedl Douglas z talerzem w reku i oswiadczyl: Owszem, Jess. Skip jest naprawde w porzadku. Rzucilam mu ostrzegawcze spojrzenie. Uwazaj, komiksowy chlopczyku - warknelam. Douglas zaniepokoil sie troche. -Och, ojej - powiedzial do mamy, odkladajac pusty talerz. Posprzatam, nie martw sie. To moja wina. Mama kurczowo przycisnela szczotke do siebie. -Nie, nie. Sama posprzatam. Smutne. Chodzilo jej oczywiscie o to, zeby Douglas nie zblizal sie do potluczonej porcelany. Proba samobojcza w zeszle swieta wyrobila w niej przekonanie, ze nie nalezy zostawiac go sam na sam z ostrymi przedmiotami. -Widzisz - odezwal sie Douglas, kiedy wahadlowe drzwi nieruchomialy - na co sie dla ciebie narazam? Teraz bedzie mnie pilnowac jak kwoka. Powinnam byc mu wdzieczna. Myslalam jednak tylko o tym, ze zycie staloby sie duzo mniej stresujace, gdyby Dougts znalazl sie poza podejrzeniami. -Idz, powiedz im teraz - poprosilam. Dobra, zaczelam go blagac. - Przed Wieczorna rozrywka. Wiesz, ze mama nigdy nie traci wiecej niz piec minut Wieczornej na klotnie. Douglas wlasnie plukal talerz. -Ani mi sie sni - powiedzial, nie patrzac na mnie. Wscieklam sie. Naprawde sie wscieklam. -Douglas - syknelam. - Jesli sadzisz, ze nie powiem federalnym, to chyba zglupiales. Musze im powiedziec. I powiem. A kiedy oni sie dowiedza, to jak myslisz, jak dlugo potrwa, zanim to dotrze do mamy i taty? Chyba lepiej, zebys ty im powiedzial, a nie cholerne FBI, nie uwazasz? Douglas zakrecil wode. -Wiesz, co na to ojciec? Jesli czuje sie na tyle dobrze, zeby pracowac za lada w sklepie z komiksami, to jestem w stanie pracowac w kuchni w restauracji Mastrianich. A ja nie znosze pracy przy zarciu. Wiesz o tym. -Kto znosi? - zapytalam. -A mama? - Douglas potrzasnal glowa. - Wiesz, jak zareaguje. To, co bylo przed chwila, to pestka. -Dlatego sama im powiem. Zanim dowiedza sie od kogos innego. Na Boga, Douglas, mowie powaznie. Pracujesz tam juz dwa tygodnie. Myslisz, ze nikt im nic nie powie? -Posluchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwol mi to zrobic wtedy, kiedy sam uznam za stosowne. Wiesz, jaka jest mama... Drzwi wahadlowe od pokoju otworzyly sie gwaltownie i weszla mama z szufelka pelna smieci. -Jaka mama jest, mianowicie? - zapytala, patrzac podejrzliwie na Douglasa i na mnie, i znowu na Douglasa. Na szczescie zadzwonil telefon. Znowu. Skoczylam w strone aparatu, ale bylo za pozno. Tata podniosl juz sluchawke u siebie. -Jess! - ryknal. - Telefon do ciebie. Oczy mamy zaplonely. Wiecie, co sobie myslala? Powodzenie u chlopcow, bogate zycie towarzyskie, randki, telefony. Rozczarowalam ja, zdawalam sobie sprawe, jako corka, poniewaz we chodzilam na stale z kims takim jak Mark Leskowski. Nie wiedziala, niestety, ze telefony, ktore otrzymywalam ego wieczoru, nie dotyczyly szczegolow jutrzejszej imprezy dobroczynnej. Nie, chodzilo raczej o szczegoly mojej rychlej egzekucji. Podnioslam sluchawke i odkrylam, ze to nie byl zartownis, ktory dzwonil wczesniej. Dzwonil agent specjalny Johnson. -No coz, Jessico - odezwal sie. - Czy przemyslalas moze nasza poranna pogawedke? Spojrzalam na mame i Douglasa. -Eee, czy moglibyscie...? - zapytalam. - To sprawa osobista. Mama zmarszczyla brwi. -To chyba nie ten chlopak? Ten caly Wilkins? Ten caly Wilkins. Prawie tak samo mile, jak "dziwak". -Nie - powiedzialam. - To inny chlopak. Co, praktycznie rzecz biorac, nie bylo nawet klamstwem, Mama, wychodzac z kuchni, usmiechnela sie z taka radoscia, jakby wlasnie uznano mnie za najpopularniejsza dziewczyne w szkole. Douglas tez wyszedl, tyle ze nie wygladal nawet w polowie na tak uszczesliwionego jak mama. - Jaka pogawedke? - zapytalam agenta specjalnego Johnsona. - Och, te, w ktorej sugerowales, ze moj brat moze byc zabojca Amber Mackey? I ze jesli nie pomoge wam wytropic waszych najbardziej upragnionych poszukiwanych, zaciagniecie go na przesluchanie w tej sprawie? -Coz, nie przypominam sobie, zebym tak to ujal - rzekl Agent specjalny Johnson. - Ale owszem, w tej sprawie dzwonie. -Przykro mi cie rozczarowac - powiedzialam. - Douglas ma zelazne alibi na czas, kiedy porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawcow w Comix Underground. W sluchawce zapadla cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona. -Zastanawialem sie, jak dlugo bedzie sie zbieral na odwage, zeby ci o tym powiedziec. Zrobilo mi sie goraco ze zlosci. A potem mnie olsnilo. Jasne, ze wiedzial o wszystkim. Wiedzieli od poczatku. Korzystali z mojej ignorancji, zeby mnie spetac. Coz, za to im placa. Tajne operacje. -Swietnie sie bawisz moim kosztem - wycedzilam - ale moze mialbys ochote zajac sie dla odmiany jakas praca. Wiem, marzy wam sie, zebym odwalala robote za was, ale w tym szczegolnym wypadku to wy jestescie ekspertami. Opowiedzialam mu o telefonie. -I mowisz, ze nie moglas rozpoznac glosu? - zapytal. -Tak. Wydawal sie jakis przytlumiony. -Prawdopodobnie przykryl czyms mikrofon sluchawki -stwierdzil agent specjalny Johnson - z obawy, ze go rozpoznasz. Powiedz mi jedna rzecz. Czy ten glos byl w jakis sposob charakterystyczny? Szczegolny akcent albo cos takiego? -Nie wiem, czemu przypomnialam sobie test na wsioka. No wiecie, test wymowy. -Nie - powiedzialam zdziwiona, ze wczesniej sama nie zwrocilam na to uwagi. - Zadnego szczegolnego akcentu. -Dobrze - mruknal agent specjalny Johnson. - Madra dziewczynka. W porzadku, sprobujemy dojsc, z jakiego numeru ten czlowiek dzwonil. -Myslalam, ze to dla was nic takiego. Zwlaszcza, ze od dawna podsluchujecie moje rozmowy. -Bardzo smieszne, Jessico - rzekl agent specjalny Johnson oschlym tonem. - Zdajesz sobie, oczywiscie, sprawe, ze Biuro nie dopusciloby w zadnym wypadku do naruszenia praw amerykanskiego obywatela w czasie sledztwa. -Ehe - powiedzialam. Swiadomosc, ze agent specjalny Johnson zajmie sie ta sprawa, podnosila mnie w jakis sposob na duchu. Glupie, zwazywszy, jak bardzo dzialalo mi na nerwy, ze federalni caly czas depcza mi po pietach, prawda? - Aha. -I nic sie nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem rozstawimy dwudziestu funkcjonariuszy wokol waszego domu. Zapewnimy calkowite bezpieczenstwo. Nasz dom rzeczywiscie byl bezpieczny i nikt nawet nie probowal sie do niego zblizyc. Za to spalili restauracje. Mozna by pomyslec, ze nalezal mi sie jakis odpoczynek, A co? Ostatecznie poprzedniej nocy wlasciwie nie spalam. Ale nie, nastepnej nocy tez zadbano o to, zebym nie mogla sie wyspac, f No dobrze, troche spalam. Telefon odezwal sie dopiero o trzeciej. O trzeciej nad ranem. Potem nikt juz nie spal w domu Mastrianich. I nie mielismy spac spokojnie przez dlugi, dlugi czas. Uznalam oczywiscie, ze telefon jest do mnie. Dlaczego by nie? Wieczorem wszystkie telefony byly do mnie. Prosze, urzeczywistnialy sie marzenia mojej mamy: zostalam miss popularnosci, hurra! Szkoda tylko, ze randki, na ktore sie ze mna umawiano, to byly randki z eee... ze smiercia. Dobra, i ze Skipem Abramowitzem. Kiedy telefon rozdzwonil sie o trzeciej rano, wyskoczylam z lozka, jeszcze nie calkiem przytomna, i rzucilam sie na aparat w moim pokoju. Chyba mialam nadzieje, ze jesli od razu podniose sluchawke, to reszta rodziny nie zdazy sie obudzic. Glos w sluchawce okazal sie znajomy, ale nie nalezal do zadnego z moich nowych przyjaciol. No wiecie, tych, co obiecali mnie zamordowac, jesli sprobuje jeszcze raz wyciagnac od Tishy Murray informacje na temat domu w poblizu kamieniolomow. Uswiadomienie sobie, ze rozmawiam z agentka specjalna Smith, zajelo mi okolo minuty. -Jessico - odezwala sie, kiedy podnioslam sluchawke. A potem, kiedy tata odebral w swojej sypialni i mruknal polprzytomnie: "Halo?", dodala: - Panie Mastriani. Tata i ja nie powiedzielismy juz nic wiecej. Tata, jak sadze, usilowal sie obudzic, a ja, oczywiscie, przygotowywalam sie do tego, co mialam uslyszec... czego sie domyslalam. Zginela kolejna osoba. Moze Tisha Murray. Albo Heather Montrose. Mimo strazy, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu, ktos zdolal sie do niej zakrasc i dokonczyc dziela. Heather nie zyje. Albo to, albo znalezli kogos. Znalezli kogos, kto usilowal wedrzec sie do naszego domu, zeby mnie zabic. Ale nie o to chodzilo. Stalo sie cos, czego sie zupelnie nie spodziewalam. -Przykro mi, ze pana obudzilam - powiedziala Jill ze szczerym zalem. - Sadze jednak, ze powinnismy pana zawiadomic, ze panska restauracja, Mastriani, stoi w plomieniach. Czy zechcialby pan... Jill nie miala okazji dokonczyc zdania, poniewaz moj tata Odlozyl sluchawke i, jak go znam, siegal wlasnie po spodnie. -Zaraz tam bedziemy - zapewnilam. -Nie, Jessico, nie ty. Powinnas... Nie dowiedzialam sie, co jej zdaniem powinnam, poniewaz odlozylam sluchawke. Pare sekund pozniej, przy drzwiach, przekonalam sie, ze mialam racje. Tata byl calkowicie ubrany - to znaczy, mial na sobie spodnie i buty. Do tego gore od pizamy w charakterze koszuli. Kiedy mnie zobaczyl, powiedzial: - Zostan z matka i bratem. -Absolutnie nie - powiedzialam. Ja tez zdazylam sie ubrac. Wydawal sie rozdrazniony i wdzieczny zarazem, co jest dosc niezwykle, jak sie tak blizej zastanowic. Dostrzeglismy lune, gdy tylko wyszlismy za prog. Pomaranczowa poswiata byla dobrze widoczna na tle niskich, ciemnych chmur. Przypomniala mi sie scena pozaru Atlanty z Przeminelo z wiatrem. -Wielki Boze - powiedzial tata. Ja natomiast postanowilam porozmawiac z przyjaciolmi po przeciwnej stronie ulicy. Tymi w bialej pol ciezarowce. -Czesc! - Puknelam w zasloniete okno od strony kierowcy. - Musze jechac z tata do centrum. Zostancie tutaj i pilnujcie domu, poki nie wroce, dobra? Odpowiedzi nie bylo, ale tez nie spodziewalam sie zadnej. Ludzie, ktorzy maja cie sledzic potajemnie, nie lubia, kiedy sie ich tak po prostu zaczepia i zaczyna z nimi rozmawiac, nawet jesli ich szef wie doskonale, ze ty wiesz, ze oni tam sa. Rozumiecie, co mam na mysli. W centrum znalezlismy sie w jednej chwili, ale mialam wrazenie, ze trwalo to cale wieki. Nasz dom dzieli od centrum zaledwie pare przecznic... pietnastominutowy spacer albo cztery minuty jazdy. O trzeciej nad ranem ulice swiecily pustkami. Nie moglismy oderwac oczu od tej pomaranczowej luny na niebie. Pare razy tata o malo nie wjechal na chodnik. Dobrze, ze tam bylam. Polozylam rece na kierownicy, mowiac: -Tato, nie martw sie. To nie to. Pomaranczowe swiatlo? To pewnie takie blyskawice bez grzmotu. -Ciagle w tym samym miejscu? - zglosil watpliwosci tata. -Oczywiscie - oswiadczylam. - Czytalam o tym. Na biologii. Boze, ale ja klamie. Potem skrecilismy w Glowna. I zobaczylismy. To nie byly blyskawice bez grzmotu. O nie. Kiedys, dawno temu, u sasiadow z naprzeciwka z kominka wypadlo plonace polano, od ktorego zajely sie firanki w salonie. Takiego pozaru spodziewalam sie w Mastrianim. No wiecie, jezyki ognia w oknach i moze wstega dymu wydobywajaca sie z otwartych drzwi. Straznicy byliby na miejscu, oczywiscie, ugasiliby plomienie i juz. Tak wlasnie to wygladalo u sasiadow. Stracili firanki, musieli wymienic dywan oraz kompletnie przemoczona kanape. Ale kiedy strazacy odjechali, sasiedzi polozyli sie spac we wlasnych - choc troche pewnie smierdzacych dymem - lozkach. Nie musieli sie wyniesc do krewnych czy do hotelu, czy gdziekolwiek, poniewaz ich dom stal nadal. Pozar w Mastrianim nie byl tego rodzaju. Pozar w Mastrianim szalal, oddychal, zyl. Mial, mowiac oglednie, przerazajaca sile destrukcji. Plomienie strzelaly z dachu na dziesiec, pietnascie metrow w gore. Caly budynek stal sie kula ognia. Nie moglismy podjechac blizej, tyle parkowalo tam wozow strazackich. Dziesiatki strazakow z plujacymi woda gumowymi wezami poruszalo sie w niesamowitym, sennym tancu, usilujac ugasic ogien. Ale los bitwy wydawal sie przesadzony. Nie trzeba bylo strazaka, zeby to stwierdzic. Plomienie pochlonely budynek bez areszty. Zielono-zloty baldachim nad drzwiami, ktory oslanial klientow przed deszczem? Zniknal. Zielony szyld z napisem Mastriani zlotymi literami? Zniknal. Okna dzialu administracyjnego na pietrze? Zniknely. Nowe zamrazarki? Zniknely. Stolik zakochanych, gdzie siedzielismy z Markiem Leskowskim? Zniknal. Wszystko zniknelo, Tak po prostu. No, moze nie tak po prostu. Kiedy wyszlismy z tata z samochodu i ruszylismy w strone bylej restauracji, ostroznie omijajac krzyzujace sie na ziemi i pulsujace jak zywe, gumowe weze strazackie, zobaczylismy, ze caly tlum ludzi uwija sie goraczkowo, usilujac ocalic co sie da. Strazacy przekrzykiwali szum wody i huk ognia, kaszlac w gestym, czarnym dymie, ktory natychmiast zamulal gardlo i pluca. Jeden z nich zauwazyl nas i kazal sie zatrzymac. Tata wrzasnal: "Jestem wlascicielem!", i strazak skierowal nas do grupy ludzi stojacych nieco dalej, o twarzach pomaranczowych od ogniowej luny. -Joe! - krzyknal ktos, kogo rozpoznalam jako burmistrza naszego miasteczka. - Jezu, Joe! Tak mi przykro. -Czy ktos zostal ranny? - zapytal tata. - Nikt nie jest ranny, co? -Nie - odparl burmistrz. - Paru chlopakow Richiego robilo za bohaterow i weszlo do srodka, zeby sprawdzic, czy nikt nie zostal. Najedli sie dymu w nagrode. - Nic im nie bedzie - zapewnil Richard Parks, naczelnik strazy pozarnej. - W srodku nie bylo nikogo, Joe. Nie martw sie. Tata odetchnal z ulga. -Jakie ryzyko, ze to sie rozszerzy? - Restauracja byla wolno stojacym budynkiem w stylu wiktorianskim, z ksiegarnia po jednej i bankiem po drugiej stronie oraz wspolnym parkingiem na tylach. - Co z bankiem? Ksiegarnia? -Polewamy je woda - powiedzial naczelnik strazy. - Na razie w porzadku. Troche iskier wyladowalo na dachu ksiegarni, ale zaraz zgasly. Zjawilismy sie na czas, Joe, nie martw sie. W kazdym razie na czas, zeby uratowac sasiednie budynki. Mowil smutnym glosem. Nic dziwnego. Czesto jadal w Mastrianim. Podobnie jak kazdy z jego ludzi. -Co sie stalo? - zapytal tata. - Jak do tego doszlo? Ktos cos wie? -Nie potrafie powiedziec. Ludzie w wiezieniu naprzeciwko uslyszeli wybuch, wyjrzeli na ulice i zobaczyli ogien. Jakies osiem, dziewiec minut temu. Budynek stanal w ogniu jak kupka torfu. -Co by wskazywalo - wtracil kobiecy glos - na uzycie jakichs materialow wybuchowych. Odwrocilismy glowy i ujrzelismy agentow specjalnych Smith i Johnsona, ktorzy wydawali sie przejeci i jakby odrobine bardziej niedbale ubrani niz zwykle. Brak snu przez dwie noce z rzedu nawet im dawal sie we znaki. -Tez tak uwazam - powiedzial szef strazy. -Chwileczke. - Tata wytrzeszczyl oczy na agentow FBI. - Co wy mowicie? Chcecie powiedziec, ze ktos podpalil restauracje? -Inaczej ogien nie rozprzestrzenilby sie tak szybko, Joe -stwierdzil szef strazy. - Nie tak gwaltownie. Sadzac po zapachu, to benzyna, ale dowiemy sie dopiero, jak temperatura spadnie i bedziemy mogli... -Benzyna? - Tata o malo nie dostal ataku serca. Naprawde. Wszystkie zyly, ktorych normalnie w ogole nie widac, wystapily mu na czole. - Dlaczego, na Boga, ktos mialby zrobic cos takiego? - zapytal tata. - Dlaczego ktos mialby podpalac restauracje? Szeryf, ktorego dopiero teraz zauwazylam, powiedzial: -Niezadowolony pracownik, byc moze. -Nikogo nie zwolnilem - obruszyl sie tata. - Od wielu miesiecy. -To prawda. Nie lubil zwalniac ludzi, wiec zatrudnial glownie takich, co, do ktorych mial pewnosc, ze sie sprawdza. Instynkt na ogol go nie zawodzil. -No coz, bedzie dochodzenie. - Szeryf patrzyl niemal z podziwem na szalejacy ogien. - Podpalenie? Twoja firma ubezpieczeniowa nie spocznie. Dowiemy sie wszystkiego. W swoim czasie. Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytac mnie. Moglabym od razu powiedziec im, kto to zrobil. Nie mialam watpliwosci. No, wlasciwie to wiedzialam tylko, dlaczego. Nie wiedzialam, kto. Ale powod byl oczywisty. Dostalam ostrzezenie. Ostrzezenie, ze jesli nie przestane wypytywac o dom przy drodze do kamieniolomow... To takie niesprawiedliwe. Moj tata. Biedny tata. W zaden sposob na to nie zasluzyl. Na widok taty, ktory probowal zartowac z burmistrzem, szeryfem i naczelnikiem strazy, ogarnelo mnie wspolczucie. Zartowal, ale w srodku, wiedzialam o tym dobrze, serce mu pekalo. Tata kochal Mastrianiego. Otworzyl te restauracje zaraz potem, jak sie pobrali z mama. To byla jego pierwsza restauracja, pierwsze dziecko... tak jak Douglas byl pierwszym dzieckiem mamy. -Nawet o tym nie mysl, Jess - powiedzial agent specjalny, nawet dosc cieplym tonem. Odwrocilam sie do niego, mrugajac oczami. -O czym? -Zeby znalezc tego, kto to zrobil - odparl Allan. - Zeby szukac na wlasna reke. Tu chodzi o niebezpiecznych, psychopatycznych bandytow. Sciganie ich zostaw nam, jasne? Tym razem bardzo chcialam zastosowac sie do jego zalecenia. Och, jasne, bylam tez wsciekla i tak dalej. Nie zrozumcie mnie zle. Ale jakas czesc mnie byla ciezko przerazona. Bardziej przerazona niz wtedy, kiedy zobaczylam Heather zwiazana w wannie. Bardziej przerazona niz wtedy, gdy przedzieralam sie na motocyklu przez ciemny las. Poniewaz to, co sie teraz dzialo, bylo w jakis sposob straszliwsze. Budzilo groze wieksza niz zlamana reka Heather albo to, ze moglabym zleciec z ogromnego motocykla, ladujac sie pod kola. Bylo niebezpieczne i nie do opanowania. Nioslo smierc. Jak to, co spotkalo Amber. -Bez obaw - powiedzialam, przelykajac sline. - Nic nie zrobie. -Taak - agent specjalny Johnson lypnal podejrzliwie. - W porzadku. Potem uslyszalam glos mamy. Wolala tate. Szla w naszym kierunku, omijajac weze strazackie, w prochowcu narzuconym na koszule nocna. Douglas podtrzymywal ja za lokiec, zeby sie nie potknela w sandalach na wysokim obcasie. Tata ruszyl jej na spotkanie. Przystaneli obok najwiekszego z wozow strazackich. -Och, Joe - westchnela mama, przygladajac sie plomieniom, ktore wciaz strzelaly wysoko, az do nieba. - Och, Joe. -W porzadku, Toni - odparl tata, biorac ja za reke: - Nie martw sie. Zaplacilismy ubezpieczenie. Zwroca nam. Mozemy sie odbudowywac. -Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogla oderwac spojrzenia od ognia. No i wiecie, mimo calej grozy, ten widok byl w jakis sposob piekny. Strazacy nie usilowali juz gasic pozaru, pilnowali tylko, zeby nie rozprzestrzenil sie na sasiednie budynki. Na razie szlo im dobrze. -Twoja ciezka praca. Dwadziescia lat. - Mama przechylila glowe, opierajac ja na ramieniu taty. - Tak mi przykro, Joe. -W porzadku - powiedzial tata. Puscil jej reke i objal ja ramionami. - To tylko restauracja. Tylko tyle. Tylko restauracja. Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poswiecil jej najwiecej czasu i najwiecej pracy. Joe, tansza restauracja taty, przynosila zaledwie polowe tych wplywow co Mastriani, a Joe Junior, z pizza na wynos, nawet jeszcze mniej. Wiedzialam, ze przez jakis czas, bez wzgledu na ubezpieczenie, nie bedzie nam lekko. Tata trzymal sie dzielnie. Przytulil mame i powiedzial z odrobine wymuszona wesoloscia: -Hej, jesli juz cos musialo pojsc z dymem, ciesze sie, ze to restauracja, a nie dom. Potem juz nic nie mowili. Stali tak spleceni ramionami, przytuleni glowami, obserwujac, jak czesc ich zycia obraca sie w popiol. Douglas podszedl do mnie. Nie powiedzialam mu, o czym mysle. A myslalam o tym, ze ostatnio widzialam rodzicow stojacych w ten sposob w szpitalu, kiedy Douglas podcial sobie zyly. -Wydaje mi sie - odezwal sie Douglas - ze teraz nie jest najlepszy moment, zeby im powiedziec, prawda? Spojrzalam na niego. -Powiedziec o czym? -O mojej nowej pracy. -Nie moglam sie powstrzymac od usmiechu. -O nie - odparlam. - Teraz zdecydowanie nie jest dobry moment, zeby im powiedziec o twojej nowej pracy. I tak stalismy we czworke, patrzac, jak dopala sie restauracja Mastriani. Nastepnego dnia dotarlam do szkoly kolo poludnia i do tego czasu wszyscy - wszyscy w calym miescie - wiedzieli juz, co sie stalo. Kiedy weszlam do stolowki - mama podrzucila mnie w porze lunchu - cale mnostwo ludzi rzucilo sie w moja strone, wyrazajac wspolczucie. Naprawde, jakby ktos umarl. Mialam wrazenie, ze wszyscy odczuli te strate. Mastriani byl szczegolnym miejscem, wyjatkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochote zaszalec, w urodziny albo przed koncem roku. Chyba wspominalam juz, ze nie ciesze sie popularnoscia w swojej szkole. Nie czuje, powiedzmy, duchowej wspolnoty ze szkola. To, czy nasza druzyna wygra mistrzostwa albo cokolwiek innego, obchodzi mnie tyle, co zeszloroczny snieg. Nie pamietam, zeby mnie kiedykolwiek zaproszono na jakas impreze. Wiecie, impreze bez rodzicow, ale za to z alkoholem, kiedy wszyscy pija, a potem zalegaja pod scianami. Nie, nigdy mnie nie zapraszano. Dlatego bylam mocno zaskoczona zywiolowymi objawami wspolczucia. A nie tylko Ruth i Skip oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, zeby wyrazic zal. Nie, rowniez Todd Mintz, gromadka Pomponek, Tisha Murray i Jeff Day, a takze sam krol najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we wlasnej osobie. To prawie dosc, zeby odwrocic uwage dziewczyny, ze gdzies tam jest ktos, kto pragnie jej smierci - i kto dopilnuje, zeby tak sie stalo, jesli dziewczyna za bardzo zblizy sie do prawdy. -Nie moge w to uwierzyc - powiedzial Mark, sadzajac swoja naprawde fantastyczna tylna czesc ciala na lawce obok mnie i przygladajac mi sie glebokimi, brazowymi oczami. - A jeszcze niedawno bylismy tam razem, ty i ja. -Owszem - powiedzialam, speszona zazdrosnymi spojrzeniami skierowanymi w moja strone. Ostatecznie, wobec znikniecia Amber, Mark bylby niezla zdobycza. Niejedna cheerleaderka dzgnela kolezanke lokciem w bok, wskazujac na nas. -Oczywiscie nie domyslaly sie, ze moje serce nalezy - i zawsze tak bedzie - do innego. -Przynajmniej nikt nie zostal ranny - powiedzial Mark. - Mozesz sobie wyobrazic, co by bylo, gdyby pozar wybuchl w porze obiadu? -W porze obiadu byloby trudno rozlac benzyne po calej restauracji. -Chcesz powiedziec, ze ktos to zrobil celowo? Dlaczego? Kto? -Przypuszczam, ze ta sama osoba, ktora zabila Amber i pobila Heather. To bylo ostrzezenie. Dla mnie. Zebym sie w to nie mieszala. Mark zdumial sie gleboko. -Boze! Straszne. To mniej wiecej odpowiadalo moim wlasnym odczuciom, totez skinelam glowa. -Zgadza sie. Zaraz potem zabrzmial dzwonek. Mark powiedzial jeszcze: -Posluchaj, moze moglibysmy sie spotkac w ten weekend. Jesli masz ochote. Zadzwonie do ciebie. Dobra, przyznaje. To bylo dosc podniecajace - najprzystojniejszy chlopak w szkole, wiceprzewodniczacy klas maturalnych, gwiazda futbolu i w ogole, mowi tak po prostu: "Zadzwonie do ciebie". Coz, nie byl Robem Wilkinsem. I w ogole wydawal mi sie raczej nudny. Ale jednak. Umowil sie ze mna. Juz drugi raz. Nagle zrozumialam, jak czula sie moja mama w szkole. No wiecie, miss wszystkich imprez. Dlatego tak sie ucieszyla z telefonu Skipa. Powodzenie - tak, to fajne. A w kazdym razie bylo, dopoki w drodze do szafki nie zaczepila mnie Karen Sue Hankey, mowiac wynioslym, Karen-Sue-Hankeyowym tonem: -Brakowalo mi ciebie podczas przesluchan dzis rano. Zamarlam z reka na szyfrowym zamku. Przesluchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie zapomnialam. Ostatecznie mialam inne sprawy na glowie... grozono mi smiercia, zniszczono znaczna czesc rodzinnego przedsiebiorstwa. Zaraz, zaraz... dete wyznaczono na czwartek. To znaczy na dzisiaj. -Przypuszczam, ze skoro sie nie stawilas - powiedziala Karen Sue - bedziesz zajmowala ostatnie krzeslo do konca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca po szkole i zaloze sie, ze bede... - Hej! Karen Sue krzyknela, poniewaz ja popchnelam. Niezbyt mocno i wcale nie brutalnie. Po prostu musialam gdzies pojsc, i to szybko, a ona stala mi na drodze. Wiedzialam, ze pan Vine spedzal "okienko" na piatej lekcji w pokoju nauczycielskim, dochodzac do siebie po probie orkiestry pierwszakow. Pognalam korytarzem, potracajac ludzi i nie mowiac nawet "przepraszam". To nie bylo w porzadku. Absolutnie nie. Osoba nieobecna z uzasadnionego powodu, jak ja, powinna zostac dopuszczona do przesluchania, a niezsylana na ostatnie krzeslo tylko, dlatego, ze jakis psychol spalil restauracje nalezaca do jej rodzicow. W dodatku latem opanowalam sztuke czytania z nut. Mialam zamiar porazic pana Vine'a swoimi nowymi umiejetnosciami. Nie chcialam zajac pierwszego krzesla, ale zdecydowanie nalezalo mi sie trzecie, moze nawet drugie. Ostatnie krzeslo nie odpowiadalo mi ani troche. Bede walczyc, postanowilam. Wpadlam w poslizg, wyhamowujac pod drzwiami pokoju nauczycielskiego. Ryzykowalam, ze spoznie sie na biologie, ale co tam. Zastukalam do drzwi. Nagle ktos dotknal mojego ramienia. Odwrocilam sie i zobaczylam Claire Lippman, ktora rzadko kiedy odzywala sie do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, ze byla snobka czy cos, tylko ze zwykle siedziala z nosem w skrypcie. -Jess - zaczela. Nie wygladala najlepiej. To bylo zdumiewajace, bo Claire jest idealem urody. Zawsze wyglada swietnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie. Tym razem nie sprawiala wrazenia doskonalej. Zlizala cala szminke z warg, a rozowy sweter zarzucony na ramie - miala na sobie biala bluzke bez rekawow - ledwo sie trzymal. -Jess, ja... - Claire rozejrzala sie. Robilo sie pustawo, bo wszyscy wchodzili do klas. - Musze z toba porozmawiac. Cos bylo nie tak. Mocno nie tak. -Co sie dzieje, Claire? - zapytalam, kladac jej reke na ramieniu. - Czy dobrze... Czy dobrze sie czujesz. O to wlasnie chcialam ja zapytac. Nie zdazylam. Bo po pierwsze, otworzyly sie drzwi i pojawil sie w nich nauczyciel chemii, pan Lewis. Po drugie, z gabinetu pedagoga, znajdujacego sie naprzeciwko pokoju nauczycielskiego, wychynal Mark z nareczem podan o przyjecie do college'u, ktore dla niego przygotowano. -Czym moge sluzyc, panno Mastriani? - zapytal pan Lewis. Nie mialam chemii, ale musial znac moje nazwisko z gazet, z zeszlego roku. -Czesc - zwrocil sie do mnie i do Claire Mark Leskowski. - Jak sie macie? W tym momencie Claire zrobila cos naprawde bardzo dziwnego. Obrocila sie na piecie i pognala korytarzem, jakby ja kto gonil. Nawet nie zauwazyla, ze sweter zsunal jej sie z ramion i upadl na ziemie. Pan Lewis popatrzyl za nia, potrzasajac glowa. -Kolko teatralne - mruknal. Mark i ja sledzilismy wzrokiem Claire, az zniknela za rogiem, kierujac sie do skrzydla teatralnego, a potem spojrzelismy po sobie. Mark wzniosl oczy do nieba i wzruszyl ramionami. -Na razie - rzucil glosno i odszedl w przeciwnym kierunku, w strone sali gimnastycznej. Nie bardzo wiedzac, co robic, schylilam sie i podnioslam sweter. Byl mieciutki, a kiedy spojrzalam na metke, zrozumialam, dlaczego. Sto procent kaszmiru. Na pewno Claire sie zmartwi. Wzielam sweter, zeby jej pozniej oddac. -A wiec, panno Mastriani? - Pan Lewis wytracil mnie z zamyslenia. Poprosilam, zeby zawolal pana Vine'a. Pan Vine wydawal sie rozbawiony moimi obawami, ze zostane zeslana do ostatniego rzedu w sekcji fletow. -Czy naprawde sadzisz - zapytal, patrzac na mnie z wesolym blyskiem w oku - ze zrobilbym ci cos takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cie nie bylo. Nie martw sie. Przyjdz do mnie zaraz po lekcjach na przesluchanie. W porzadku? Odetchnelam. -W porzadku. Bardzo dziekuje. Poszlam na lekcje zadowolona. Cieszylam sie, ze pan Vine dal mi szanse. Miejsce w orkiestrze naprawde bylo dla mnie wazne. Wkrotce jednak mialam zapomniec o przesluchaniu. Dzien mijal, a ja coraz wyrazniej czulam, ze cos nie daje mi spokoju. Cos nowego. Cos wiecej niz tajemnicza smierc Amber, telefony z pogrozkami i pozar restauracji. Dopiero w polowie siodmej lekcji zrozumialam, co to jest. Bylam przerazona. Powaznie, prawie trzeslam sie ze strachu. Balam sie oczywiscie o dom, o moja rodzine i o siebie, choc federalni nie spuszczali oka z naszego domu. Ze mnie na pewno tez, choc musze przyznac, robili to dyskretnie. To nie wszystko. Wiedzialam, ze dzieje sie cos zlego. Cos poza pozarem w Mastrianim, zabojstwem Amber i pobiciem Heather. Rety, nie chce powiedziec, ze mialam jakies objawienie. Wcale nie. Nie wtedy. Ale czulam wyraznie, ze dzieje sie cos zlego. To bylo nie tylko straszne, to bylo... Odrazajace. Jak randka ze Skipem, tylko duzo, duzo gorsze. W polowie siodmej lekcji nie wytrzymalam. Podnioslam reke, zanim w ogole zrozumialam, co chce zrobic. Wiec kiedy mademoiselle MacKenzie, niespecjalnie zachwycona, ze przerywam jej w polowie doglebnej analizy nieustajacego scierania sie osobowosci Alix i Michela {Alix mes du sel dans la boule de Michel), zapytala: Qu' est-que vous vonlez,Jessica? a ja odparlam, po angielsku, "Potrzebuje przepustki na korytarz", nie probowala nawet ukryc rozdraznienia. -Nie mozesz poczekac do dzwonka? -Nie, nie moglam poczekac. Nie rozumialam, dlaczego, ale wiedzialam, ze nie moge czekac. Zdegustowana mademoiselle MacKenzie wreczyla mi drewniana przepustke do lazienki. Wyskoczylam z klasy, zanim zdazyla powiedziec: Au rewir. Zbieglam po schodach - laboratoria jezykowe znajduja sie na drugim pietrze - do czesci administracyjnej. Nie bylam pewna, po co wlasciwie tam ide, dopoki nie zobaczylam drzwi do sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego. Wtedy zrozumialam. Claire. Claire dotykajaca mojego ramienia tuz przed piata lekcja. Chciala mi cos powiedziec, ale nie zdazyla. Jej oczy - piekne blekitne oczy - patrzyly na mnie szeroko otwarte, pelne - teraz to wiem, chociaz w tamtej chwili za bardzo martwilam sie o siebie i swoja glupia pozycje w orkiestrze, zeby to zauwazyc - strachu. Strach. Strach. Wpadlam do srodka jak burza. -Musze sie dowiedziec, na jakiej lekcji jest teraz Claire Lippman - oznajmilam, rzucajac ksiazki na biurko sekretarki. - Musze to wiedziec natychmiast. Helen spojrzala na mnie przyjaznie, choc z pewna rezerwa. -Jess - powiedziala. - Wiesz, ze nie moge udzielac takich informacji... -Musze wiedziec! - ryknelam. Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyly sie. Ku mojemu zaskoczeniu do poczekalni wkroczyl nie tylko pan Goodhart, ale rowniez agent specjalny Johnson. -Jessica? - zaniepokoil sie Goodhart. - Co ty tu robisz? Stalo sie cos zlego? Helen nacisnela klawisz komputera, powodujac, ze z ekranu zniknela gra Saper, a pojawily sie rozklady zajec poszczegolnych uczniow. Pan Goodhart zauwazyl to i zapytal: -Helen, co robisz? -Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Wlasnie szukam. -Nie mozesz tego powiedziec, Helen. To poufne informacje. -Dlaczego chcesz wiedziec, gdzie jest ta dziewczyna, Jessico? - zapytal agent specjalny Johnson. - Cos sie stalo? -Nie wiem. - W zasadzie mowilam prawde. Nie wiedzialam. Tyle ze... Cos tam jednak wiedzialam. -Musze ja znalezc - oswiadczylam. - Natychmiast. Chciala mi cos powiedziec, ale nie zdazyla, bo... -Claire Lippman - odezwala sie Helen - ma na siodmej lekcji WF. -Helen! - krzyknal zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno! -Dzieki - powiedzialam, zabierajac ksiazki i posylajac sekretarce pelen wdziecznosci usmiech. - Wielkie dzieki. Bylam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawolala: -Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarlam. A potem odwrocilam sie powoli. - Jak to nie ma? - zapytalam ostroznie. Helen, ze zmarszczonym czolem, studiowala ekran komputera. -Nie ma - powiedziala. - Z danych wynika, ze Claire nie byla na zajeciach, poczawszy od... czwartej lekcji. -To niemozliwe - zaprotestowalam. Poczulam sie dziwnie. Zdretwialy mi wargi i rece. - Widzialam ja tuz przed piata lekcja. -Nie. - Helen siegnela po wydruki. - Claire Lippman urwala sie z piatej, a potem szostej i siodmej lekcji. Claire Lippman nigdy w zyciu nie zerwala sie z lekcji -oswiadczyl pan Goodhart. Wiedzial, co mowi, w koncu byl jej pedagogiem. -No coz - powiedziala Helen - dzisiaj sie zerwala. Chyba wygladalam, jakbym miala za chwile zemdlec, bo agent specjalny Johnson podszedl do mnie, chwytajac za lokiec. - Jess?Jessica? Dobrze sie czujesz? -Nie, nie czuje sie dobrze - odparlam. - Claire Lippman tez nie. To byla oczywiscie moja wina. To, co sie przytrafilo Claire Lippman. Powinnam byla jej wysluchac. Powinnam byla wziac ja za ramie i zaciagnac w jakies spokojne miejsce. Miala mi cos waznego do powiedzenia. Cos tak waznego, ze ktos postanowil ja uciszyc. Dlatego zniknela z lekcji. -Dzisiaj jest tak pieknie - powiedzial pan Goodhart. - Moze gdzies sobie poszla. Lubi sie opalac, a teraz mamy taka pogode... Siedzialam na pomaranczowej kanapie, z ksiazkami na kolanach. Rece zwisaly mi bezwladnie. Czulam straszliwe zmeczenie. -Claire nie uciekla ze szkoly. Oni ja maja. Agent specjalny Johnson zawolal Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko, wpatrujac sie we mnie, jakbym byla nowym gatunkiem przestepcy, o jakim niedawno przeczytali w podreczniku na zajeciach szkoleniowych FBI. -Kto ja ma, Jessico? - zapytala lagodnie agentka specjalna Smith. -Oni. - Nie moglam uwierzyc, ze nie wie. Jak mogla nie wiedziec? - Ci sami, ktorzy dopadli Amber. I Heather. I spalili restauracje. -A kim sa ci "oni", Jessico? - Agentka specjalna Smith pochylila sie naprzod. Odzyskala juz swoj wlasciwy wyglad, jej wlosy ukladaly sie w zgrabne loki, kostium sprawial wrazenie starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwily malenkie brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? - Wiesz, kim oni sa? Spojrzalam na nich. Bylam taka zmeczona. Naprawde. Nie tylko, dlatego, ze w ciagu ostatnich paru dni nie zdolalam sie wyspac. Bylam zmeczona wewnatrz, do szpiku kosci. Zmeczona strachem. Zmeczona tym, ze nie wiem. Po prostu zmeczona. -Nie, nie wiem, kim oni sa - powiedzialam. - A wy? Macie jakies pojecie, kto to jest? Agenci specjalni Smith i Johnson popatrzyli na siebie. Zobaczylam, jak Allan potrzasa nieznacznie glowa. Wtedy Jill powiedziala: -Allan. Musimy jej powiedziec. Bylam zbyt zmeczona, zeby zapytac. Nie obchodzilo mnie o. Naprawde nie. Bylam przekonana, ze Claire Lippman lezy bedzies martwa, i to z mojej winy. Co powie na to moj brat, Mike, kiedy sie dowie? Kochal sie w Claire, odkad pamietam. Pewnie, w zyciu nie zamienil z nia ani slowa, ale kochal ja, tak czy inaczej. Kiedy wystepowala w Hello, Dolly, nie przepuscil ani jednego przedstawienia, nawet poranka dla dzieci. A ja nie potrafilam jej ochronic. Milosci zycia mojego brata. -Jessico - powiedziala agentka specjalna Smith. - Posluchaj mnie przez chwile. Amber. Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, ktora nie zyje. Podnioslam glowe. Mialam dosc energii - nie duzo, ale dosc - zeby zauwazyc sarkastycznym tonem: -Wiem, Jill, kim byla Amber Mackey. Przez szesc lat siedziala przede mna w lawce. -Agentko Smith - odezwal sie szorstko agent specjalny Johnson. - Ta informacja jest scisle poufna... -Byla w ciazy - ciagnela agentka specjalna Smith. - Amber Mackey byla w siodmym tygodniu ciazy, kiedy ja zabito, Jess. Koroner przedstawil wlasnie protokol z autopsji i sadze... Zamrugalam oczami. Potem zamrugalam jeszcze raz i powiedzialam: -W ciazy? Pan Goodhart, ktory opieral sie o biurko Helen, powtorzyl jak echo: -W ciazy? Nawet Helen zawolala: -W ciazy?! Amber Mackey? -Prosze - powiedzial agent specjalny Johnson. Byl wyraznie zdenerwowany. - Nie chcemy tego rozpowszechniac. Nie powiadomilismy nawet rodziny ofiary. Prosze, zebyscie na razie zachowali te informacje wylacznie dla siebie. Pozniej na pewno przedostanie sie do wiadomosci publicznej, zawsze tak jest. Ale na razie... Nie sluchalam go. W glowie mi huczalo: "Amber. W ciazy. Amber. W ciazy". A wiec Mark Leskowski byl ojcem dziecka Amber. Amber nie poszlaby do lozka z nikim innym. Choc zaskoczylo mnie, ze w ogole z nim spala. No wiecie, nie byla tego typu dziewczyna. Coz, chyba jednak byla tego typu dziewczyna. Ale wiedzialam, czego Amber na pewno by nie zrobila. Nie zdecydowalaby sie na przerwanie ciazy. Nie Amber. Ile zorganizowala sprzedazy ciastek, zbierajac fundusze na rzecz samotnych matek? Ile razy organizowala akcje mycia samochodow, zeby zdobyc pieniadze na podobne cele? Ile razy podsunela mi pudelko UNICEF-u, proszac o drobne? Nagle opuscilo mnie uczucie zmeczenia. Jakby przeplynal przeze mnie strumien energii... Prawie jak wtedy, gdy uderzyl mnie piorun. Dobra, moze niezupelnie tak. Ale zmeczenie sie ulotnilo. I jeszcze cos: juz sie nie balam. Juz nie. Poniewaz przypomnialam sobie cos jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman. Nie bala sie, kiedy mnie zaczepila. Przestraszyla sie dopiero, gdy z gabinetu pedagoga wyszedl Mark Leskowski. Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber. Mark Leskowski, ktory siedzac przy stoliku numer siedem w Mastrianim, zapytany, co zrobi, jesli nie powioda sie jego plany dostania sie do Narodowej Ligi Futbolu, odpowiedzial: "Po-razka nie wchodzi w rachube". A dziecko z szesnastoletnia dziewczyna? I to w tym samym roku, kiedy mial pojsc do college'u? W oczach Marka taka sytuacja nalezala z pewnoscia do kategorii "nie do przyjecia". Wstalam, zrzucajac ksiazki na podloge. Ale nie wypuszczalam z rak swetra Claire. Przez cale popoludnie trzymalam go w rekach. -Jessico? - Jill takze zerwala sie na nogi. - O co chodzi? Co sie dzieje? Nie odpowiedzialam i wtedy agent specjalny Johnson odezwal sie rozkazujaco: -Jessica. Jessica, slyszysz mnie? Odpowiedz agentce specjalnej Smith. Zadala ci pytanie. Czy chcesz, abym zadzwonil po twoich rodzicow, mloda damo? Nie obchodzilo mnie, co mowia. Nie obchodzilo mnie, ze Helen, sekretarka, sprawdza moj numer domowy, a pan Goodhart macha mi dlonia przed twarza, wykrzykujac moje imie. Och, nie zrozumcie mnie zle. To bylo denerwujace. Usilowalam sie skoncentrowac, a ci ludzie skakali wokol mnie jak skwarki na patelni. Ale to wszystko nie mialo znaczenia. Trzymalam sweter Claire Lippman. Rozowy kaszmirowy sweter, ktory jej matka -teraz to wiedzialam, chociaz wlasciwie nie mialam prawa wiedziec - dala jej na szesnaste urodziny. Sweter pachnial perfumami Happy, Claire zawsze ich uzywa. Babcia w kazde swieta Bozego Narodzenia dawala jej nowa buteleczke. Wszyscy w szkole zachwycali sie tymi perfumami. Nie wiedzieli, ze to tylko Happy, z Cliniaue. Mysleli, ze to cos egzotycznego, superdrogiego. Nawet Mark Leskowski, ktory siedzial w rzedzie przed Claire, raz zrobil jakas uwage na ten temat. Zapytal o nazwe. Chcial kupic takie perfumy dla swojej dziewczyny. Swojej dziewczyny Amber. Ktora zamordowal. Tak jak teraz zamierzal zamordowac Claire. Nagle stracilam oddech. Nie moglam oddychac, bo bylo strasznie goraco. Bylo goraco, a w dodatku cos zakrywalo mi usta i nos. Dusilam sie. Nie moglam sie wydostac. Wypusccie mnie. Wypusccie mnie. Wypusccie mnie. Poczulam uderzenie w twarz. Wzdrygnelam sie i nagle ujrzalam przed soba twarz pana Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za rece. -Mowilem panu - wrzeszczal Allan - zeby jej nie bic! -A co mialem zrobic? - zapytal pan Goodhart. - Miala atak! -To nie byl atak. - Jill wygladala na wsciekla. - Mialas wizje, Jessico? Jessico, dobrze sie czujesz? Wytrzeszczylam oczy na cala trojke. Policzek piekl mnie troche. Tylko troche, pan Goodhart nie uderzyl zbyt mocno. -Musze isc - powiedzialam i przyciskajac do siebie sweter Claire, wyszlam. Naturalnie poszli za mna. Co nie bylo latwe, poniewaz ledwie wydostalam sie na korytarz, odezwal sie dzwonek. Ostatni dzwonek tego dnia. Ludzie wysypali sie z klas. Trzaskali drzwiczkami szafek, przybijali piatki, umawiali sie na spotkanie w kamieniolomach. Wszedzie klebily sie tlumy uczniow zmierzajacych do wyjscia. Pozwolilam, zeby ludzka fala wypchnela mnie na zewnatrz i poniosla w strone placu, gdzie czekaly szkolne autobusy. Zabieraly do domu wszystkich, z wyjatkiem tych, ktorzy przyjechali wlasnymi samochodami albo zostawali na trening, na dodatkowe zajecia, czy tez za kare. -Jessico! - uslyszalam za plecami. Agent specjalny Johnson. Ktos czekal kolo masztu. Ktos znajomy. Latwo go bylo zauwazyc w tlumie plynacym w strone autobusow, poniewaz wiekszosc ludzi przewyzszal o glowe i poza tym stal nieruchomo. Rob. To byl Rob. Jakas czesc mnie ucieszyla sie na jego widok. Inna czesc w ogole nie zwrocila na niego uwagi. -Jess! - krzyknal. - Och, moj Boze. Slyszalem, co sie stalo zeszlej nocy. Jak sie czujesz? -W porzadku - odparlam. Przeszlam kolo niego. Rob, dostosowujac swoj krok do mojego, zapytal: -Co sie z toba dzieje? Dokad idziesz? -Musze cos zrobic. - Szlam szybko, na tyle szybko, ze zgu-bilam gdzies z tylu, w masie uczniow, agentow specjalnych Johnsona i Smith. -Co musisz zrobic? - dopytywal sie Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszlas? "Tu" odnosilo sie do boiska obok parkingu dla uczniow. To wlasnie pod metalowymi trybunami schronilysmy sie z Ruth wtedy, wiosna, gdy zaskoczyla nas burza. Ta burza odmienila wszystko. Boisko wygladalo mniej wiecej tak samo jak tamtego dnia, tyle, ze teraz byli na nim ludzie. Trener Albright stal posrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero sie rozbierali. Wiekszosc cheer-leaderek byla juz na miejscu. Wlasnie odbywaly sie eliminacje, trzeba bylo znalezc kogos na miejsce Amber. Smutne, ale co mialy robic? Do wykonania piramidy potrzeba dziesieciu dziewczyn. Na trybunach mrowily sie tlumy chetnych. Zobaczywszy mnie i Roba, przestaly rozmawiac i zaczely sie nam przygladac. Moze myslaly, ze ja tez chce sprobowac? -Jess - odezwal sie Rob - co sie z toba dzieje? Zachowujesz sie jeszcze dziwniej niz zwykle. Trener Albright zauwazyl nas i gwizdnal. -Mastriani! - ryknal. Znal mnie az za dobrze, w zwiazku z moja sklonnoscia do silowych rozwiazan. Pare razy zdarzylo mi sie lekko uszkodzic jego zawodnikow. - Czego tu szukasz? Przyszlas na probe? Nie odpowiedzialam. Rozgladalam sie po boisku, szukajac jednej osoby. -Jesli nie przyszlas na probe, zlaz z boiska! - wrzasnal trener Albright. - Nie bedziesz mi sie tutaj wloczyc i denerwowac moich chlopcow. Wreszcie go zobaczylam. Wlasnie wychodzil z sali gimnastycznej. Poduszki na ramionach sprawialy, ze wydawal sie jeszcze wiekszy... chociaz i bez nich, rzecz jasna, byl imponujacej postury. Spotkalismy sie w pol drogi. -Jess? - zaskoczony spojrzal na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co sie dzieje? Wyciagnelam reke. Te reke, w ktorej nie trzymalam swetra Claire. Wyciagnelam reke, mowiac: -Kluczyki! Mark spojrzal na mnie z gory, z lekkim usmieszkiem. Zachowal zimna krew. - Co? -Wiesz - odparlam. - Wiesz doskonale. -Jakis problem? - zapytal trener Albright, podchodzac do nas. Za nim szla wiekszosc druzyny - Todd Mintz, JeffDay -i gromadka cheerleaderek. Nie, co dzien sie zdarzalo, zeby ktos niepowolany wkraczal na boisko i zaklocal trening. Zwlaszcza ktos, kto nie nalezal do ich kregu. -Mark, ta dziewczyna zawraca ci glowe? - zapytal trener Albright. -Nie, trenerze - odparl Mark. Nadal sie usmiechal. - Jest w porzadku. Jess, o co chodzi? -Wiesz, o co chodzi - powiedzialam obcym glosem. Brzmial w nim ton twardszy niz kiedykolwiek. Twardszy i jednoczesnie, w jakis sposob, smutniejszy. - Wy wszyscy wiecie. - Spojrzalam na pozostalych pilkarzy. - Kazdy z was wie. Todd, mrugajac oczami w ostrym sloncu, stwierdzil: -Ja nie wiem. -Zamknij sie, Mintz - rzucil JeffDay. Trener Albright przeniosl wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem oznajmil: -Posluchaj, nie wiem, o co chodzi, ale jesli masz jakas sprawe do ktoregos z moich zawodnikow, zglos sie w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci przerywac treningu... Wystapilam krok do przodu i walnelam Marka Leskowskie-go piescia w zoladek. -Dawaj - powiedzialam, kiedy z jekiem osuwal sie na kolana. - Dawaj kluczyki. Potem wszystko potoczylo sie blyskawicznie. Mark zadziwiajaco szybko doszedl do siebie i rzucil sie na mnie. Chwyt Roba osadzil go w miejscu. Jeff Day poderwal mnie z ziemi, planujac, jak sadze, przerzucic mnie przez plot. Powstrzymal go Todd Mintz, ktory scisnal go za krtan. A trener Albright gwizdal jak wsciekly. Rozlegl sie brzek i cos blyszczacego wypadlo z kieszeni Marka. Kluczyki. Rob podniosl je i rzucil do mnie, wolajac: -Mastriani! W tym momencie Jeff, przyduszony przez Todda, puscil mnie. Zlapalam kluczyki w locie, jedna reka. A potem odwrocilam sie i pobieglam prosto na parking dla uczniow. -Nie mozesz tego zrobic! - wrzeszczal Mark. - To bezprawne! Bezprawna rewizja i zawlaszczenie! -Przyjmij - powiedzial Rob - ze zastosowano wobec ciebie areszt obywatelski. Szli za mna. Wszyscy pospieszyli za mna - Rob i Mark, Todd i Jeff, trener Albright i cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, ktory grajac na zaczarowanym flecie, wyprowadzil dzieci z miasteczka, prowadzilam druzyne futbolowa i zespol cheerleaderek w strone bmw Marka Leskowskiego. -Och, moj Boze! - Ruth stala przy swoim kabriolecie. - Tutaj jestes. Wszedzie cie szukalam. Co... Zauwazyla tlumek idacy za mna. -To jakas bzdura! - wrzasnal Mark. -Mastriani! - ryknal trener Albright. - Oddaj kluczyki... Nie posluchalam, oczywiscie. Podeszlam wprost do samochodu Marka i wlozylam kluczyk w zamek bagaznika. Wtedy Mark rzucil sie do ucieczki. Tyle, ze Rob mu nie dal drapnac. Wyciagnal reke, niemal od niechcenia, i chwycil Marka za tyl koszuli. -Puszczaj! - krzyknal Mark. - Pusc mnie! Przekrecilam kluczyk i wieko bagaznika podskoczylo do gory. Tak zastali nas agenci specjalni Johnson i Smith, ktorzy wlasnie dotarli na miejsce. Tlum uczniow otoczyl bmw, podczas gdy Rob przytrzymywal Marka Leskowskiego, a Todd Mintz Jeffa Daya (ktory tez usilowal sie uplynnic w ostatniej chwili). Ja natomiast tkwilam polowa ciala w bagazniku, sprawdzajac, czy Claire Lippman daje oznaki zycia. -Och, to bylo okropne - powiedziala Claire jeszcze tego samego dnia. -Opowiedz - poprosilam. -No wiesz, naprawde. Bylam pewna, ze umre. - Wygladalas, jakbys juz nie zyla - stwierdzila Ruth. -Naprawde? - zainteresowala sie Claire. - To znaczy jak wygladalam? Ruth, ktora siedziala na parapecie naprzeciwko szpitalnego lozka Claire, spojrzala na mnie niepewnie. -Chce wiedziec - upierala sie Claire. - Rozumiesz, gdybym miala kiedys odegrac scene smierci... Powinnam wiedziec, jak trzeba wygladac. -No - odparla Ruth z wahaniem. - Bylas strasznie blada, mialas zamkniete oczy i prawie nie oddychalas. Ale to dlatego, ze mialas usta zaklejone tasma. -I jeszcze goraco - wtracil Skip. - Nie zapominaj o temperaturze. -W bagazniku bylo ponad trzydziesci stopni - rzucila wesolo Claire. - Tak powiedzieli sanitariusze. Umarlabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark przyszedlby mnie zabic. -Eeee... Taak. Cos w tym rodzaju - odezwala sie Ruth. - To wlasnie nie jest dla mnie jasne. - Dlaczego Mark chcial cie zabic? Claire przewrocila pieknymi blekitnymi oczami. -Ojej, poniewaz widzial, jak rozmawiam z Jess. Ruth spojrzala w kierunku ogromnych koszy z kwiatami, ktore przysylano Claire do szpitala. Mieli ja zwolnic juz jutro rano, ale kwiaty naplywaly na okraglo. Claire Lippman cieszyla sie o wiele wieksza popularnoscia, niz przypuszczalam. -No powiedzcie - nalegala Ruth. -To naprawde proste - powiedzialam. - Amber Mackey zaszla w ciaze... -W ciaze! - zawolala Ruth. -W ciaze! - zawtorowal jej brat blizniak. -W ciaze - powtorzylam. - I oznajmila Markowi, ze urodzi to dziecko. Chciala, zeby sie z nia ozenil, zeby mogli wychowac dziecko razem, stworzyc mala szczesliwa rodzine. O tym wlasnie rozmawiali tego dnia w kamieniolomach, kiedy Claire zauwazyla, jak ciagle odchodza gdzies na bok. Rozmawiali o tym, ze Amber jest w ciazy. -Zgadza sie - przytaknela Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszlosc nie bral pod uwage, ze jego dziewczyna moze zajsc w ciaze. -Jasne - powiedzialam. - Malzenstwo czy nawet koniecznosc placenia alimentow moglyby zniweczyc jego kariere sportowa. Dla niego taka sytuacja byla "nie do przyjecia". Mark jeszcze sie nie przyznal, ale pewnie pobil Amber, zeby wyperswadowac jej to dziecko, a potem gdzies zostawil - prawdopodobnie w bagazniku. Kiedy to nie pomoglo i Amber nie zmienila zdania, zabil ja i wrzucil do sadzawki. -No dobra - odezwala sie Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przeciez Mark byl z toba, kiedy Heather zniknela? -Owszem, byl. O to chodzilo. Mark czul, ze grunt mu sie pali pod nogami. Federalni dobierali mu sie do skory. Wykombinowal, ze jesli inna dziewczyna zostanie porwana w czasie, kiedy on bedzie mial zelazne alibi, to policja sie odczepi. -A trudno o lepsze alibi - dodal Skip - niz kolacja w towarzystwie pupilki FBI, "dziewczyny od pioruna". -Zgadza sie - potwierdzilam. - Mniej wiecej. No i podzialalo. Kiedy Heather zniknela, nikt juz nie podejrzewal Marka. -Poza toba - stwierdzila Claire. -No coz, to niezupelnie tak, ze podejrzewalam Marka. - Zdawalo mi sie, ze ktos tak przystojny nie moze byc przestepca. Bylam glupia. - Ale ten dom przy kamieniolomach... Kiedy zaczelam sie dopytywac o ten dom, Mark znowu sie przestraszyl i kazal Jeffowi Dayowi, ktory porwal i pobil Heather - zadzwonic do mnie z pogrozkami. A potem Mark i Jeff wlamali sie do Mastrianiego, rozlali benzyne i puscili restauracje z dymem. W kazdym razie tak to przedstawil JeffDay. Na widok policji rozryczal sie jak dziecko, a potem sypal jak pekniete sito. -Najwiekszy blad Marka - ciagnelam - polegal na tym, ze wzial do pomocy kogos takiego jak Jeff Day. Jeff nie jest specjalnie bystry i potrzebuje dokladnych, bardzo dokladnych instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robic... zawsze przed pierwsza lekcja. -Mark siedzi przede mna - powiedziala Claire. Role ofiary odgrywala bardzo powaznie, co chwila poruszajac reka z kroplowka, zeby zwrocic uwage na swoj ciezki stan. - No wiec rano, kiedy szeptali z Jeffem przed dzwonkiem, cos w wyrazie ich twarzy... cos takiego nieprzyjemnego... naprowadzilo mnie na mysl. Po prostu zrozumialam. Nie wiem, jakim cudem, ale zrozumialam. Nie moglam isc na policje, bo nie mialam nic konkretnego. Pomyslalam, ze moge porozmawiac z Jess... -Ale Mark nas zobaczyl - wtracilam - Tak sie przestraszyla, ze... -Ucieklam - dokonczyla Claire - jak mlody jelonek. Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest troche za wysoka. Moze jak gazela, jesli juz. -Mark poszedl niby to w druga strone - powiedzialam -ale obszedl budynek i zlapal ja... -Uderzyl mnie tutaj... - Claire pokazala na tyl glowy. - Czyms ciezkim. Kiedy sie ocknelam, lezalam w jego bagazniku. -Pewnie chcial ja zabrac do domu przy drodze do kamieniolomow - powiedzialam - i zrobic z nia to, co zrobil z Amber... -I co teraz? - zapytala Ruth - Co z Markiem? -Hmm... Pojdzie do wiezienia. Na dlugo. To rzeczywiscie pokrzyzuje jego plany wstapienia do Ligi Narodowej zaraz po college'u. Do pokoju weszli rodzice Claire, panstwo Lippmanowie. -Och, dziekuje wam, dzieci - odezwala sie pani Lippman -za dotrzymanie towarzystwa naszej malej dziewczynce, kiedy nas nie bylo. Prosze, Claire, oto shake mietowo-czekoladowy. Claire natychmiast opuscilo ozywienie, jakie wykazywala przy rozmowie ze mna, Ruth i Skipem. Opadla bezsilnie na poduszki. Naprawde, wyciagala z tej sytuacji tyle korzysci, ile sie dalo. Coz, ostatecznie byla gwiazda szkolnego teatru. -Dziekuje, mamusiu - odezwala sie mdlejacym glosem. -Ece... - mruknelam. - Chyba juz sobie pojdziemy. -Tak. - Ruth zesliznela sie z parapetu. - Pora odwiedzin minela. Czesc, Claire. Do widzenia panstwu. -Do widzenia, dzieciaki - odparl doktor Lippman. Pani Lippman nie poprzestala jednak na zwyklym "do widzenia". Podeszla do mnie, scisnela mnie jak niedzwiedz, nazwala wybawczynia jej malej coreczki i zapewnila, ze jesli jest cos - cokolwiek - co ona i jej maz mogliby dla mnie zrobic, to wystarczy powiedziec. Lippmanowie wraz z rodzicami Heather (kto by sie spodziewal) zakladali Fundusz na rzecz Odbudowy Mastrianiego. Szkoda. Mogliby zalozyli Fundusz na rzecz Splaty Kosztow Leczenia Karen Sue Hankey, zeby pani Hankey wycofala swoj pozew. Zebracy jednak nie kaprysza, wiec kiedy pani Lippman probowala mnie udusic w serdecznym uscisku, powiedzialam tylko: -Eee... dziekuje bardzo. Cudem uchodzac z nie polamanymi zebrami, pospieszylam za Ruth i Skipem na korytarz. -Jej - odezwala sie Ruth. - Teraz wiem, skad wzial sie u Claire talent dramatyczny. -Mnie to mowisz? - powiedzialam, scierajac z policzka szminke pani Lippman. -Wstapimy do Heather? - zapytal Skip, kiedy szlismy w strone wind. -Juz ja wypuscili - powiedzialam. - Zlamana reka, poobijane zebra, wstrzas mozgu, ale poza tym nic takiego; dojdzie do siebie. -Fizycznie - powiedziala Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszla? -Heather to twarda sztuka - stwierdzilam. Wpakowalismy sie we trojke do windy. - Wroci do szkoly i znowu bedzie potrzasac pomponami. -Tak, tylko po co mialaby nimi potrzasac? - zastanowila sie Ruth. - Bez Marka i Jeffa Jaguary maja male szanse na zawody stanowe. -Aha. Jest jeszcze druzyna koszykowki - przypomnialam. - Zaden z koszykarzy, o ile mi wiadomo, nikogo nie zamordowal. -A wiec, Jess - powiedzial Skip, kiedy otworzyly sie drzwi windy na dole. - Jak sie czujesz jako bohaterka? Po raz kolejny? -Nie wiem - odparlam. - Nie tak cudownie, naprawde. No wiesz, gdybym wczesniej sie za to wziela, uratowalabym moze Amber. Nie wspominajac juz o Mastrianim. -Jak na to wpadlas? - dziwila sie Ruth. - Skad wiedzialas, ze Claire jest w bagazniku? Wiedzialam, ze to pytanie padnie wczesniej czy pozniej, chociaz ludzilam sie, ze go unikne. Jak mialam wyjasnic, ze przez chwile bylam Claire tkwiaca w bagazniku? A wszystko, dlatego, ze upuscila sweter... -Nie wiem - sklamalam. - Po prostu... wiedzialam. Ruth spojrzala na mnie z niedowierzaniem. -Taak. Zgadza sie. Tak jak latem, z Shane'em i poduszka. Zalapalam. Zalapala, w porzadku. Mialam nadzieje, ze tylko ona. - Jaka poduszka? - zainteresowal sie Skip. -Niewazne - powiedzialam. - Sluchajcie, powinnam wracac do domu. Mama ma juz dosc. Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominajac o pozwie Karen Sue... Nie moge uwierzyc, ze wciaz chce cie pozwac - oburzyl sie Skip. - Po tym jak samodzielnie zlapalas morderce i w ogole. -No coz, o malo jej nie zlamalam nosa. Ruth taktownie zmienila temat. -No wiec jak z ta praca Douglasa? - zapytala. - Comix Underground to oblesne miejsce. Pelno tam jakichs podejrzanych typkow. -Hej! - zawolal Skip urazony. Skip, jak mi wiadomo, czesto dokonuje zakupow w Comix Underground. -Nie wiem. - Wzruszylam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzal wlasnymi drogami. -Wiem cos o tym. - Ruth potrzasnela glowa. - Rany, ciesze sie, ze nie mieszkam w twoim domu. - To bedzie jak trzecia wojna... - Przerwala i spogladajac w kierunku zasuwanych drzwi, dokonczyla: - Coz, chcialam powiedziec "trzecia wojna swiatowa", ale chyba zmienilam zdanie. - Czwarta wojna swiatowa. -Slucham? O czym ty mowisz? -Rety! - krzyknal Skip. - Zawiadomic Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyla do natarcia. Wtedy go zauwazylam. Zamurowalo mnie. -Mike! - Nie wierzylam wlasnym oczom. - Co ty tu robisz? Mike najwyrazniej przybywal prosto z lotniska. Mial ze soba torbe i wygladal, delikatnie mowiac, jak wypluty. Podbiegl do nas, pytajac goraczkowo: -Jak ona sie czuje? Wszystko w porzadku? -Skad sie tu wziales? - zapytalam. - Czy mama i tata nie odwiezli cie przypadkiem do Harvardu w zeszlym tygodniu? Dlaczego wrociles? Michael spojrzal na mnie gniewnie. -Myslisz, ze moglbym tam zostac, po tym co sie stalo? -Mike - powiedzialam. - Na Boga. Wyplaca nam odszkodowanie. To nie takie znowu nieszczescie. Tata juz snuje plany odbudowy w jakims nowym ksztalcie. Zabije cie, jak sie dowie, ze... -Nie obchodzi mnie ta glupia restauracja - powiedzial Mike z uraza w glosie. - Nie dlatego wrocilem. Obchodzi mnie Claire. Zamrugalam oczami. - Claire? -Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona sie czuje? Wyjdzie z tego? Gapilam sie na niego, przyznaje z przykroscia, z otwarta geba. Claire? Przebyl cala droge z college'u - poswiecajac cale stypendium semestralne na bilet lotniczy - z powodu Claire, dziewczyny, z ktora nigdy wzyciu nie zamienil ani jednego slowa? Czy obu moim braciom brakowalo piatej klepki? Pierwsza odezwala sie Ruth: -Z Claire bedzie wszystko w porzadku, Michael. - Popatrzylam na Ruth z uznaniem. Byla taka opanowana, choc jakis czas temu kochala sie w Michaelu. Letnia przygoda ze Scottem chyba pomogla jej sie z tego otrzasnac. - Zatrzymali ja na noc, no wiesz, na obserwacje. -Chce ja zobaczyc - oswiadczyl Mike. - W ktorym jest pokoju? -Czterysta siedemnascie - powiedzial Skip, a ja zawolalam: -Czys ty zwariowal? Przeleciales poltora tysiaca kilometrow, tylko po to, zeby sie przekonac, ze jej sie nic nie stalo? Przeciez nawet nie wie o twoim istnieniu. Mike potrzasnal glowa. -Powiedz mamie i tacie, ze niedlugo wroce. Nastepnie ruszyl w strone wind hotelowych. Szedl lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto. -Pora odwiedzin juz minela! - wrzasnelam. Ale to nie zrobilo na nim wrazenia. Zachowywal sie jak opetany. Zniknal w windzie, w postawie dumnie wyprostowanej. -To jest cos najbardziej romantycznego, co mozna sobie wyobrazic - skomentowala Ruth. -Zartujesz? - Bylam przerazona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest... -Romantyczne - dokonczyla Ruth. -Chore - poprawilam ja. -Nie wiem - odezwal sie Skip. - Claire jest pociagajaca. Spojrzalysmy na niego. Potem odwrocilysmy wzrok z obrzydzeniem. -Dobra - powiedzial Skip. - Tak po prostu jest. Ruth wziela mnie pod reke, kierujac do wyjscia. -Chodzmy. Wstapimy po drodze do Trzydziestu Jeden Smakow i wezmiemy cos mocniejszego dla twojej mamy. Przyda sie, kiedy przekazesz jej wiadomosc o Michaelu. Wyszlismy na swieze, chlodnawe powietrze wieczoru. Slonce wlasnie zaszlo, niebo na zachodzie bylo cale w purpurach i fioletach. Przyszlo mi do glowy, ze Mark patrzy pewnie na to samo niebo. Tylko ze zza krat. I mowic tu o rzeczach "nie do przyjecia". -Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziala Ruth, idac do samochodu - to umowimy sie na nowo na twoje przesluchanie w orkiestrze... Jeknelam. Na smierc zapomnialam. -Potem - ciagnela Ruth - poprosisz Rosemary, zeby ci przyslala zdjecia kilkorga dzieci, za ktorych odnalezienie wyznaczono nagrody. Bedziesz potrzebowala kasy. Wiesz, restauracja i ten pozew Karen Sue. Jeknelam glosniej. -A potem, przykro mi, bedziemy musialy cos zrobic z twoimi wlosami. Myslalam o tym i doszlam do wniosku, ze przydalyby sie pasemka. W szkole fryzjerskiej w soboty robia farbowanie za darmo... -Zaraz - powiedzial Skip. - W sobote idziemy z Jess do kina. -Och, nie idziecie - burknela Ruth. - Nie moge pozwolic, zeby moj brat spotykal sie z moja najlepsza przyjaciolka. To po prostu niestosowne. -Ale... -Zamknij sie, Skip - powiedziala Ruth. - To niestosowne i zdajesz sobie z tego sprawe. Poza tym nie podobasz jej sie. Podoba jej sie ten facet tam... Rob stal oparty o motocykl, czekajac na kogos. Tym kims bylam ja. Wyprostowal sie na moj widok i pomachal mi reka. -Och - powiedzialam. - Eee... zobaczymy sie pozniej, dobrze? -Prosze bardzo - odparla wyniosle Ruth. - Chodz, Skip. -Ale... - Skip patrzyl na Ruth podejrzliwie i z pewna doza niepokoju. -Wybacz, Skip - powiedzialam, poklepujac go po ramieniu, podczas gdy Ruth odciagala go w druga strone. - Ale Ruth ma racje. To by nie wyszlo. Nie znosze tych wszystkich gier z hobbitami. Potem, posylajac Skipowi szeroki usmiech, zeby pokazac, jak bardzo mi przykro, pospieszylam do Roba. -Czesc - powiedzialam. Wciaz sie usmiechalam, ale teraz troche niesmialo. -Czesc. - Usmiech Roba nie byl ani troche niesmialy. - Jak sie masz? -Och - wzruszylam ramionami. - Raczej w porzadku. -A jak Claire? Wzmianka o Claire przypomniala mi o Mike'u. Skrzywilam sie mimowolnie. -Nic jej nie bedzie. Rob nie zwrocil uwagi na moja mine. - Dzieki tobie. -I tobie - powiedzialam. - Nie pozwoliles Markowi uciec. -Drobiazg - odparl skromnie Rob. - Wstapilem, zeby zobaczyc, czy nie trzeba cie podwiezc do domu. No to jak? -Trzeba. Wiesz, ze moj tata zamierza zatrudniac caly personel, dopoki restauracja nie zostanie odbudowana? Przeksztalca Joe Juniora z baru szybkiej obslugi w restauracje z obsluga kelnerska. -Wiem, mama mowila. Twoj tata to dobry czlowiek. Och, zaraz, bylbym zapomnial. Wcisnal mi do reki cos ciezkiego. Zegarek. -Ale to twoj zegarek. -Owszem - przyznal Rob. - To moj zegarek. Myslalem, ze go chcesz. -A ty? - zapytalam. Zadajac to pytanie, zapinalam juz pasek od zegarka. -Nie wiem - powiedzial Rob. - Jakos sobie poradze. Potrzasnal glowa, podal mi kask. -Jestes naprawde dziwna. Wiesz o tym? -Tak - odparlam i stanelam na palcach, zeby go pocalowac... W tym momencie ktos obok odchrzaknal i powiedzial: -Eee... panna Mastriani? Odwrocilam glowe. I wytrzeszczylam oczy. Przed czarnym czterodrzwiowym sedanem - nieoznakowa-nym wozem nalezacym najwyrazniej do pewnych szczegolnych sluzb - stal wysoki mezczyzna, ktorego nigdy przedtem nie widzialam. Mezczyzna w kapeluszu i mimo cieplej pogody, w prochowcu. -Panno Mastriani, jestem Cyrus Krantz, dyrektor wydzialu operacji specjalnych Federalnego Biura Sledczego. Jestem bezposrednim przelozonym agentow specjalnych Johnsona i Smith. Przyjrzalam sie samochodowi za jego plecami. Mial przyciemnione szyby i nie moglam stwierdzic, czy ktos jest w srodku. -Tak? - powiedzialam. - Wiec? To pewnie brzmialo niegrzecznie i w ogole, ale mialam mnostwo ciekawszych rzeczy do roboty niz pogawedki z agentami FBI przed szpitalem. -Wiec - odparl Cyrus Krantz, nie zrazony brakiem zyczliwego oddzwieku z mojej strony - chcialbym z toba zamienic slowo. -Wszystko, co mialam do powiedzenia - oswiadczylam, wkladajac kask - przekazalam juz Allanowi i Jill. - Usadowilam sie na motorze. - Prosze ich zapytac. Na pewno wszystko powiedza. -Rozmawialem z agentami specjalnymi Johnsonem i Smith -odparl Cyrus Krantz, kladac nacisk na tytuly zawodowe, ktore smialam opuscic. - Ich odpowiedzi okazaly sie niezadowalajace i w zwiazku z tym wycofalem ich z twojej sprawy, panno Mastriani. Teraz bedziesz miala do czynienia ze mna i tylko ze mna. Wiec... Podnioslam wizjer kasku i spojrzalam na niego zdziwiona. -Co pan zrobil? -Wycofalem ich z twojej sprawy- powtorzyl Cyrus Krantz. - Ich postepowanie uznalem za amatorskie i niecelowe. Zabraklo im stanowczosci. Wytrzeszczylam oczy. -Wywalil pan Allana i Jill? -Odsunalem ich od prowadzenia sprawy. - Cyrus Krantz, dyrektor wydzialu operacji specjalnych, odwrocil sie i otworzyl tylne drzwiczki. - Prosze wsiasc do samochodu, panno Mastriani, udamy sie do naszej kwatery na przesluchanie w zwiazku z rola, jaka odegralas w sprawie Marka Leskowskiego. Mocniej scisnelam Roba w pasie. W ustach mi zaschlo. - Jestem aresztowana? - wykrztusilam. -Nie - odparl Cyrus Krantz. - Ale jestes waznym swiadkiem, posiadasz istotne... -Dobrze - powiedzialam, opuszczajac wizjer. - Jedz, Rob. Rob spelnil moja prosbe. Zostawilismy Cyrusa Krantza w chmurze pylu. Jedyny problem polega na tym, ze on z pewnoscia wie, gdzie mieszkam. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/