Andrzej Drzewiński & Jacek Inglot Czas prezydenta Z tak trywialną rzeczą jak maszyna czasu można zrobić doprawdy niewiele. Z szeregu oczywistych zastosowań można wymienić: - spekulację złotem, wykorzystującą różnicę w cenie kruszcu między czasami Dioklecjana a epoką Karola Wielkiego (a w ogóle to chronohandel ma przyszłość, na przykład import zdrowej żywności prosto z Edenu); - zabicie własnego dziadka (tylko po co, skoro jest tyle innych, prostszych i przyjemniejszych sposobów na samobójstwo); - możliwość sprawdzenia, jak to naprawdę będzie z tymi Morlokami. Ale przede wszystkim każdy człowiek z głową na karku zająłby się poprawieniem i uzupełnieniem własnego życiorysu - np. mógłby nakopać wreszcie synowi sąsiada, temu wrednemu typowi, który w wieku lat czterech sypał mu w przedszkolu piasek do budyniu. Albo przespać się z jego seksowną mamusią. Sprawa byłaby naprawdę bardzo prosta, gdyby nie ten cholerny związek przyczynowo-skutkowy, o którym wszyscy tak chętnie zapominają, a jeśli nawet pamiętają, to mają go gdzieś. Albowiem, jak powiada każde vademecum chronopodróżnika, skutki wywołanych w przeszłości zmian zwykle gonią za sprawcą i łapią go za tyłek w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i czasie. Dlatego, jak powiadali starożytni, respice finem, czyli uważaj na koniec! Czas to nie zabawka dla rozkapryszonych bachorów - a tym bardziej dla zadufanych w sobie amerykańskich milionerów, którzy sądzą, że można go wykiwać jak urząd podatkowy. Z Cotton Avenue skręcili do starego city, niegdyś centrum Torrington, a teraz slumsu, zabudowanego ruderami z lat pięćdziesiątych. Zapadał już zmierzch i wysokie, szare ściany czynszowych kamienic zlewały się w jednolity mur, podziurawiony czarnymi otworami po wybitych oknach. Skręcili w lewo i wjechali w splątany labirynt ciasnych uliczek, zawalonych dawno niesprzątanymi śmieciami i kartonowymi domkami bezdomnych. Hammer nie lubił plątać się po takich okolicach. - Pośpiesz się - warknął. - Zaraz będzie ciemno, a tu nie ma oświetlenia. - Obawiam się, sir, że się zgubiliśmy - odparł kierowca. - Chociaż... Jaki tam jest dokładny adres? Hammer zajrzał do gazety. - 147 King Cross. - No to chyba tutaj. - Kierowca uruchomił obrotowy reflektor i smuga światła padła na płat sczerniałego tynku z resztką tablicy. - Wygląda na to, że to brama obok. Czy mam iść z panem, sir? - Nie trzeba - odpowiedział Hammer i energicznie wyskoczył z wozu. Odetchnął głęboko wieczornym powietrzem i skrzywił się z niesmakiem - przyzwyczajony do klimatyzacji nos słabo znosił zapach zapchanych rynsztoków. Spojrzał w kierunku wskazanej przez kierowcę bramy. Z klatki schodowej dostrzegł blade światło, majaczące gdzieś w końcu korytarza. Szedł powoli, rozglądając się podejrzliwie i rozgniatając leżące na podłodze skorupy. Dotarł do białych drzwi z obłażącą farbą - były uchylone, to stamtąd padało światło. Pchnął je lekko czubkiem buta. W środku, w obskurnym pokoiku, wytapetowanym starymi okładkami „Nature”, pod gołą żarówką siedział przy stole zarośnięty facet w średnim wieku i gapił się smętnie na opróżnioną do połowy butelkę taniej whisky. Cuchnęło od niego wielodniowym pijaństwem. - Jeśli chcesz forsy, to źle trafiłeś - odezwał się, nie patrząc na Hammera. - Mam przy sobie ze trzy dolce, a i to zamierzam przepić. - Czy pan Harvey Schmidt? - Mówiłem już, że nie mam forsy! - ryknął człowiek, nazwany właśnie Schmidtem, i łyknął z brudnej szklanki. - Odpieprz się! - Czy to pan dał ten anons: Poszukuję sponsora do maszyny czasu, Harvey Schmidt, 147 King Cross? - Może - burknął Schmidt i sięgnął po butelkę. Gdy sobie nalewał, ręka mu drżała jak delirykowi. - Ale nic nie pamiętam, byłem chyba w trzy dupy pijany. A zaraz będę pijany w cztery dupy. I co ty na to? Hammer przytrzymał mu rękę ze szklanką. - Chcę to od pana kupić. Jestem Richard Hammer. Schmidt gwałtownie zamrugał i wreszcie spojrzał wprost na przybysza. Jego maślane oczy stały się nagle trzeźwe i czujne. - ...No i jak zacząłem to głosić, to ani się obejrzałem, jak mnie wylali z Harvardu. Potem próbowałem w MIT-cie, ale tam poszło jeszcze gorzej, faceci zabili mnie śmiechem i sam musiałem zrezygnować. Poradzono mi, żebym zabrał się do science fiction. Niestety, nie mam za grosz zdolności literackich. Przez jakiś czas chałturzyłem w jednym college’u, aż zebrałem trochę forsy na podstawowy sprzęt. A ponieważ musiałem się oprzeć na starych gratach z demobilu, to w parę chwil było zwarcie i wszystko mi trzasnęło, dokumentnie. Na koniec wyrzucono mnie z mieszkania za spowodowanie groźnego pożaru, a jakby tego nie było dosyć, ktoś w college’u wywąchał moją aferę w Harvardzie i wyleciałem za szerzenie szarlatanerii. Od tej pory byłem kompletnie skończony, wilczy bilet, żadnej pracy w zawodzie, co najwyżej sprzątanie ulic, nie mówiąc o godziwym sponsorze. Mógł mnie uratować cud albo taki wariat jak ty. Dziś wieczorem to już bym chyba... - No już dobrze - mruknął Hammer, w głębi ducha nieznoszący filantropii. - Ale nadal nie rozumiem, na czym to polega. - Nic prostszego! Wyobraź sobie strumień wody z pływającym na niej korkiem. Woda to czas, korek to ty. Normalnie płyniesz z prądem, z jednakową prędkością co czas i woda. Wystarczy jednak wyciągnąć rękę i zatrzymać korek - wtedy stoisz w miejscu, ale względem wody i c z a s u cofasz się. Jak długo będziesz trzymał palec, o taki odcinek czasu zostaniesz w tyle. Wystarczy teraz cofnąć palec, a znowu popłyniesz równo z prądem - wody i czasu. Opracowana przeze mnie teoria zwartego pola czasoprzestrzennego jest właśnie tym wyciągniętym z otchłani palcem Bożym, który zatrzyma dla nas korek na rzece czasu... Ponownie Hammer zobaczył się ze Schmidtem na placu budowy, kilkadziesiąt mil za Louisville, przy drodze numer 64. Była to obszerna, ogrodzona i dobrze strzeżona parcela, położona w ustronnym zakolu Blue River. Wynalazca nie marnował czasu i zdążył już postawić większość zaplanowanych obiektów. Robotnicy pod jego fachowym okiem kończyli właśnie montaż głównego generatora. Hammer z rezerwą popatrzył na rosnącą w oczach ogromną kopułę, pod którą stanął - kosztowała go dodatkowo milion dolarów. I nie był to bynajmniej ostatni wydatek. - Myślę, że własna stacja transformatorowa jest nam jednak niezbędna - tłumaczył mu cierpliwie Schmidt. - Generator potrzebuje ogromnych ilości energii i jej zakup z jednego tylko źródła wzbudzi masę niepotrzebnych pytań. Od razu się zorientują, że nie produkujemy tutaj piłeczek pingpongowych. Lepiej skorzystać z kilkunastu niezależnych dostawców. No, chyba że nie zależy ci na dyskrecji... - Niech ci będzie - powiedział poirytowany Hammer, wyciągając książeczkę czekową. Nie znosił tego jajogłowego gęgania. - Ile? Później, już pogodzeni, popijali razem nad brzegiem rzeki, podziwiając, tak wysławiany w turystycznych folderach, zmierzch nad Blue River. Schmidt rozkoszował się smakiem wyśmienitej szkockiej brandy, a Hammer ponuro patrzył w wodę. Sięgnął po kamyk i rzucił go w nurt. - Często, gdy byłem mały, rodzice przyjeżdżali tu na piknik - powiedział jakby bez związku. - Woda była wtedy czystsza. - Jesteś z tych stron? - zainteresował się Schmidt. - Dokładnie z Louisville. Tak jak i on. - Kto? Hammer sięgnął po swoją szklankę i wychylił ją do dna. Potem wyciągnął z kieszeni srebrną papierośnicę i wydłubał ze środka ręcznie skręconego papierosa. Zapalił, a Schmidta doleciał zapomniany od studenckich czasów zapach. - Palisz trawkę? - spytał zaskoczony. - Tak, trochę, taki nawyk od czasów szkolnych. Słuchaj, Harvey, czy zastanawiałeś się, po kiego licha potrzebna mi ta maszyna czasu? Jak myślisz, po co mi to cholerstwo? - Nie wiem. Wariatów nie pyta się o motywacje. Wariat to wariat i koniec. - Schmidt wzruszył ramionami i sięgnął po butelkę. Wolał za bardzo nie wnikać w motywację szalonego milionera - a nuż by się rozmyślił? Hammer szybko podstawił swoją szklankę, widać lubił podeprzeć trawkę drinkiem. - Obawiam się, że mój psychoanalityk by się z tym nie zgodził. Poza tym ja mam motyw, Harvey. Schmidt nic na to nie odpowiedział i zajął się swoją brandy. Zapowiadało się na dłuższe zwierzenia. - Nigdy nie byłem dobrym dzieckiem, Harvey, takim, którym można się pochwalić na rodzinnych konwentyklach. W rodzinie od początku mnie nie lubiano i faworyzowano moją młodszą siostrę - odkąd tylko ta mała suka się urodziła. Co gorsza, byłem nie najlepszym uczniem, co ściągało na mnie dodatkowe gromy ze strony ojca, po którym, wedle rodzinnej tradycji, miałem odziedziczyć lekarską praktykę. Kompletny głąb raczej nie mógł tego zrobić. Ale to wszystko nic, ścierpiałbym, gdyby nie on! - Co za „on”? - spytał zaciekawiony Schmidt. - Chodziliśmy razem do jednej ze szkół w New Albany - ciągnął dalej Hammer, jakby nie słysząc pytania. - Wystarczyło na niego popatrzeć i już robiło się niedobrze. Pyzata, tłusta morda, osadzona na osobliwie cienkiej szyi i cherlawym torsie. Dalej tłusty tyłek i kacze nogi. Wyglądu dopełniały okulary i myszkujący wzrok donosiciela. Albowiem, trzeba ci wiedzieć, Samuel był prymusem. W sumie mała jeszcze bieda, ale, niestety, był prymusem, którego stawiano mi za wzór. A mnie się rzygać chciało, kiedy na niego patrzyłem. Nienawidziliśmy się serdecznie. Robiłem wszystko, aby być innym niż on. Fanatycznie kochałem sport, ponieważ tu Samuel był nikim. Za to wszędzie indziej zbierałem aż miło. Do dziś śnią mi się koszmary o tym, jak to stoję bezradnie przy tablicy i widzę przed sobą okrągłe oblicze Samuela, jak otwiera usta i podpowiada bezgłośnie, a ja wytężam słuch do granic wytrzymałości, chociaż wiem, że ten skurwysyn tylko otwiera usta jak ryba i nic nie usłyszę... Hammer wstrząsnął się na to wspomnienie. Należał niewątpliwie do tych wdzięcznych uczniów, którym upiór szkoły nie dawał spokoju nawet w przedśmiertnych majakach. - W desperacji zupełnej wpadłem w manię bycia za wszelką cenę kimś innym, takim antyprymusem. Przeklinałem, wszczynałem bójki, obrażałem koleżanki, próbowałem nawet kraść. W rezultacie zostałem w szkole czarną owcą numer jeden. Zdecydowano się przydać mi kuratora spośród uczniów - jak myślisz, kogo? Oczywiście jego. Musiałem razem z nim odrabiać lekcje i chodzić na kółka pozaszkolne. Ten skurwiel był prezesem Koła Miłośników Starożytności. Tam dopiero dostawałem za swoje - czułem się jak debil wśród tych dwunastoletnich mądrali, czytających już Tacyta. Samuel królował za stołem prezydialnym i jowialnie mnie pocieszał, podczas gdy jego świńskie oczka błyszczały z uciechy. Nareszcie mnie dopadł! Oczywiście nie wytrzymałem i uciekłem - inaczej bym go chyba zatłukł. Czas jakiś włóczyłem się po Środkowym Zachodzie, aż wylądowałem w Teksasie, przy nafcie. Tam zacząłem ostro pogrywać w pokera i miałem po prostu fantastyczne szczęście. Wygrane umieściłem w akcjach i zacząłem nimi spekulować. Udawało się i forsa mnożyła się jak króliki. Kiedy dobiłem do pierwszego melona, Samuel został senatorem z Kentucky. - Hammer prychnął z pogardą. - Już nigdy nie byłem normalnym facetem, Harvey. Każdy mój sukces okraszała fotografia uśmiechniętego Samuela, siadającego na coraz to nowszej, wyższej grzędzie w Waszyngtonie. Kiedy ścigał mnie prokurator z podejrzenia o nielegalne transakcje, on rzucał Senat na kolana swoimi błyskotliwymi przemówieniami, wzorowanymi na mowach Cycerona. Mnie wtedy prasa nazywała „brudnym milionerem” - nim zaś zachwycała się z powodu jego koncepcji politycznych, odwołujących się do starorzymskich cnót i uniwersalnej kultury Zachodu. Zależnie od okoliczności pozował na młodego Augusta albo Katona... Słuchaj, Harvey, nienawidzę tego skurwysyna! - krzyknął z rozpaczą. - Chwileczkę... - Schmidtowi, zrazu porażonemu tragizmem tego wyznania, coś wreszcie zaczęło świtać w głowie. - Czy to aby nie jest...? - ...Samuel Trask, prezydent Stanów Zjednoczonych. Wrota hali uchyliły się i do środka wjechał szary buick rocznik 1952, w zupełnie przyzwoitym stanie. Siedzący za kierownicą technik ustawił go dokładnie w środku czarnej elipsy, wyznaczającej granice pola przenoszącego. Sam Schmidt z mikrometrem w ręku sprawdzał po raz kolejny ustawienie szerokich paszcz końcówek emisyjnych grawiczasowego generatora - nie ufał komputerowym skanerom. Drobna niedokładność mogła spowodować rozmazanie samochodu (również, ma się rozumieć kierowcy) na przestrzeni kilkudziesięciu, a może i kilkuset lat. A rzecz szła o precyzyjne wylądowanie 4 kwietnia 1956 roku. Schował mikrometr i podszedł do samochodu, który właśnie kończyli przygotowywać technicy. Sprawdził, czy są wszystkie bagaże, potem zerknął na tablicę kontrolną urządzenia powrotnego. Wyglądało na to, że niczego nie przeoczył. Do baraku wszedł Hammer. Wprost tryskał dobrym humorem. - Jak idzie? - zagadnął beztrosko, podając jednocześnie wynalazcy oklejony taśmą pakiet. - Tu masz książkę, o której ci mówiłem. Sądzę, że może się przydać. - Dobrze - odparł Schmidt, ale bez zbytniego entuzjazmu w głosie. - Czy nadal chcesz to zrobić? Hammer popatrzył na niego, jakby zdziwiony, że wciąż można go podejrzewać o jakiekolwiek skrupuły. Na pewno nie skrupułom zawdzięczał roczny dochód w wysokości stu milionów dolarów. - Masz jakieś zastrzeżenia? - Nie, ale na pewno dobrze wszystko zrozumiałeś? Planowana przez ciebie ingerencja w czasie może mieć naprawdę nieprzewidziane skutki. Na przykład możesz umrzeć albo stać się zupełnie kimś innym. Ten świat będzie inny - a może nie będzie go wcale. Milioner uśmiechnął się cynicznie i wyciągnął papierosa. Zapalił i zaciągnął się głęboko. W oczach zamigotało mu coś zimnego, fanatycznego. - Wiem, brachu. I, prawdę mówiąc, mam to gdzieś. Interesuje mnie tylko jedno - żeby ten skurwiel wylądował w rynsztoku. Tobie też przecież chodzi o jedno - podróż w czasie... z której nie wiesz, czy wrócisz. Nie wiem, w czym problem. Schmidt nie dyskutował więcej, dalsza perswazja była marnowaniem czasu - nerwowo zerknął na zegar, odliczający czas do momentu przerzutu: zostało niespełna pięć minut. Nie zwlekając, wsiadł do samochodu i po raz ostatni sprawdził wskaźniki - wszystkie panele płonęły łagodnym, zielonym światłem. Inżynier z ośrodka kontroli poinformował go o zebraniu dostatecznej ilości mocy. Zaczął odliczanie. Technicy zeszli z pola przerzutu i schowali się za antyradiacyjne osłony. - Harvey - Hammer, zupełnie nieprzejęty stanem gotowości, pochylił się nad otwartym oknem buicka i dmuchnął mu w twarz dymem. - Postawiłem na twoją uczciwość. Zawarliśmy umowę. - Zgadza się - burknął Schmidt. - Dotrzymam jej. A teraz stąd spieprzaj. Syreny ryknęły trzykrotnie i halę zalało pulsujące czerwone światło. Inżynier monotonnie odliczał dalej - gdy powiedział „zero”, generator rozpoczął pracę i wynalazca poczuł na ciele tysiące drobnych igiełek - efektem ubocznym działania pola był wzrost elektrostatyki. Kształty powoli miękły, rozpływając się jak lodowe figury. Nagle pociemniało mu w oczach i poczuł straszliwą senność. A więc to tak, pomyślał, zamykając ciążące ołowiem powieki. To jest „palec Boży”. A potem stracił przytomność. Hammer przewidział właściwie wszystko, prócz jednego drobiazgu: w roku 1956 wzdłuż Blue River nie było żadnej drogi. W rezultacie stracił pół dnia na przebijanie się przez nadrzeczne chaszcze do asfaltowej szosy, łączącej New Albany z Huntingburgiem - buick słabo spisywał się w roli landrovera. O mało nie spóźnił się przez to na rozmowę z dyrektorem New Albany City School. Złapał faceta w chwili, kiedy ten właśnie opuszczał szkołę. Był to mały, łysiejący staruszek o manierach z epoki środkowego Roosevelta. Schmidt pokazał mu, wyciągnięty przez ludzi Hammera z archiwum, numer „Louisville Chronicles”, z zaznaczonym ogłoszeniem o poszukiwaniu przez szkołę fizyka. Staruszek zaprosił go do gabinetu na rozmowę. Długo i nieufnie oglądał jego nauczycielską licencję, wydaną w 1948 roku, nad którą tak ciężko pracował jeden z czołowych fałszerzy dokumentów z Chicago. - A więc chciałby pan u nas pracować - zagaił uprzejmie dyrektor. - To świetnie, naprawdę świetnie. A gdzie pan pracował do tej pory? - miało to być w jego mniemaniu podchwytliwe pytanie. Schmidt z kamienną twarzą wyciągnął zaświadczenie, informujące, że on, Harvey Schmidt, przez ostatnie cztery lata pracował w szkole w Memphis i że szło mu świetnie. Staruszek pokiwał z uznaniem głową. - To dlaczego pan tam dalej nie pracuje? - To miało być kolejne podchwytliwe pytanie. Schmidt uśmiechnął się z rozbawieniem. Tę legendę wałkowali z Hammerem prawie tydzień. - Wie pan, tę szkołę przekształcili w zakład eksperymentalnej hodowli geniuszy. Mnie to nie odpowiadało. Wolę tradycyjne metody. - Tak, rozumiem. - W głosie staruszka wyczuł coś na kształt aprobaty. - Te reformy nas zniszczą. A przecież klasyczne metody Deweya są tak skuteczne. Jeśli zaś chodzi o pana, to zobaczę, co da się zrobić. Wszystko poszło jak po maśle; miał zacząć od poniedziałku. Dostał na początek cztery klasy z elementarnym kursem fizyki. W spisie poruczonych sobie uczniów nie znalazł Traska ani Hammera, po dłuższym namyśle doszedł jednak do wniosku, że nie powinien specjalnie starać się o przydzielenie ich klasy - mogłoby to wzbudzić niepotrzebne zainteresowanie. Sprawę należało rozwiązać inaczej, subtelnie i dyskretnie. Doskonale wiedział, po jak kruchym stąpa lodzie. Chłopców zauważył dopiero na szkolnym dziedzińcu, w czasie jednej z pauz. Od razu wpadł mu w oko wysoki nastolatek o ponurym wejrzeniu, z agresywnie wysuniętą szczęką - był bardzo podobny do dorosłej wersji Hammera. Stał, oparty o ścianę, i z cynicznym uśmieszkiem obserwował panujący na podwórzu rozgardiasz. Raz tylko, gdy ktoś przebiegł obok niego zbyt szybko, podstawił mu od niechcenia nogę. Sądząc po minie, była to dla niego najnaturalniejsza rzecz na świecie. Schmidt podziwiał to z niemym uznaniem - tak oto rodził się kolejny amerykański twardziel. Za to Trask przodował moralnie - osobnik, dokładnie odpowiadający opisowi Hammera, przechadzał się dostojnie wśród grupek rozbawionej młodzieży, otoczony własnym kółkiem adoratorów (jak się Schmidt domyślał, z Koła Miłośników Starożytności), z uwielbieniem zasłuchanych w treści, które im mentorsko podawał. Z całej postaci biło nieprzyjemne, tryumfujące prymusostwo. Schmidt pomyślał, że na dobrą sprawę nie ma się co Hammerowi dziwić - osobnik w rodzaju Traska mógłby doprowadzić do ostatecznej desperacji nawet świętego Szymona Słupnika. Kilka następnych dni poświęcił na uważne obserwowanie Traska. Interesowało go zwłaszcza, co prymus porabiał po szkole. Nie było to nic szczególnego. Po wyjściu z budy Trask wracał do domu piechotą, po drodze wstępując do małego sklepiku, gdzie kupował sobie zawsze jakieś słodycze - miłość do czekolady odbijała się wyraźnie na jego wyglądzie: brzucho mu pęczniało jak u kaczora Donalda. Później zwiedzał dwie lub trzy księgarnie, gdzie długo gmerał między półkami. Po czym, jak każdy grzeczny chłopiec, udawał się prosto do domu i spędzał tam czas do wieczora, nigdzie już nie wychodząc. Wyjątkiem były dni, kiedy spotykał się ze swoimi wielbicielami z Koła Miłośników Starożytności. Długo wtedy przesiadywał wraz z nimi w jednej z sal szkolnych, przemienionej na coś w rodzaju muzeum - ściany obwieszały historyczne mapy, półki zaś zawalały dzieła klasyków i gipsowe popiersia wodzów i filozofów. Jak zdążył się zorientować z paru przypadkowych rozmów, chłopcom tym wielce imponowała epoka klasyczna, z jej prostotą obyczajów oraz moralną i fizyczną tężyzną. Gdyby sądzić po zachowaniu, Trask uważał się co najmniej za drugiego Scypiona. Sam Schmidt musiał przyznać, że jednak chłopak ma pewną dozę charyzmy. Umiał skupiać na sobie uwagę, zwłaszcza gdy dostojnie przemawiał, stylizując się na Cycerona. Gdzieś po tygodniu obserwacji zdecydował się na pierwszy krok - zgodny skądinąd z sugestiami Hammera, który najchętniej widziałby karierę Traska, rozpoczynającą się od poprawczaka - i któregoś dnia poszedł za chłopcem do sklepiku ze słodyczami. Trask, jak miał to w szkodliwym dla zębów i brzucha zwyczaju, kupił sobie baton czekoladowy i, odwinąwszy cynfolię, zaczął go łapczywie pożerać. Schmidt, udając zamyślonego amatora słodyczy, wszedł do sklepu, potrącając Traska i jednocześnie wsuwając mu do kieszeni kurtki tabliczkę czekolady, którą nabył w tymże sklepie przedwczoraj. Chłopak, zajęty niszczeniem batona, nic nie zauważył. Schmidt zrobił smutną minę i ze znaczącym westchnieniem oparł się o ladę przed sprzedawcą. - Ciężkie czasy - zagaił niezobowiązująco. - Jak tak dalej pójdzie, to komuniści i Murzyni załatwią nas na amen. Sprzedawca, zażywny jegomość o rumianej twarzy, przytaknął bez przekonania. Widocznie nie bardzo wierzył w czerwono-czarne niebezpieczeństwo, co było dziwne, zważywszy na wypełniające prasę rewelacje senatora McCarthy’ego. W USA roiło się od komunistycznych agentów, liczniejszych, jak wynikało z jego relacji, od niezwyciężonej Robotniczo-Chłopskiej Czerwonej Armii. - Popatrzmy na przykład na młodzież - ciągnął dalej Schmidt. - Ot, choćby na tego tu młodzieńca. Wygląda na bardzo porządnego chłopca, nieprawdaż? Sprzedawca znowu bez słowa przytaknął, z nieco tylko większym przekonaniem. Pewnie zadziałał solidny wygląd Traska. A przecież senator ostrzegał, że czerwony wróg może z powodzeniem imitować najbardziej prawomyślnego Amerykanina. - I dlatego nigdy by panu przez myśl nie przeszło, że to, tak porządnie wyglądające, dziecko zapewne od dawna systematycznie okrada pański sklep. Dzisiaj widziałem, jak zwinął tabliczkę czekolady. Schował ją do kieszeni kurtki. Stojący za ladą jegomość zareagował na te słowa sceptycznym uśmiechem. Trask, jego najwierniejszy klient, wyraźnie nie pasował mu na kieszonkowca. No, może gdyby był czarnuchem - ale przecież nie był. Schmidt kiwnął na Traska, który zbliżył się z obawą, najwyraźniej jeszcze niezorientowany w sytuacji. Schmidt z beznamiętną miną wprawnego iluzjonisty sięgnął do kieszeni chłopca i końcami palców wyciągnął czekoladę. Położył ją przed osłupiałym sprzedawcą i, zanim ten zdążył otworzyć usta, demonstracyjnie opuścił zgromadzenie, zostawiając resztę surowemu amerykańskiemu poczuciu sprawiedliwości. Trask pokazał się w szkole dopiero po trzech dniach. Minę miał nietęgą i jakoś tak unikał swoich stałych ścieżek. Wieść gminna niosła, że sklepikarz zrezygnował z oskarżenia w zamian za hojny czek od jego ojca. Sądząc po spuchniętej gębie chłopaka, rodzic odpowiednio mu podziękował za ten niespodziewany wydatek. Teraz, zgodnie ze scenariuszem Hammera, Schmidt wplątał go w dwie małe szkolne afery, kradzieże drobnych sum, dawanych przez rodziców dzieciom na zakup drugiego śniadania, po czym zdecydował, że na razie wystarczy. Wieść o Traskowym ataku kleptomanii zataczała coraz szersze kręgi - chłopak obrywał solidnie po uszach i wydawał się być gotowym do drugiej fazy operacji, opartej na wykorzystaniu jego antycznych zainteresowań. W trzecim tygodniu swego pobytu w szkole Schmidt przydybał go, wracającego ze szkoły do domu. Nie został rozpoznany - w sklepie występował w peruce i okularach, poza tym mówił zmienionym głosem. Mimo to Trask patrzył na niego krzywo, przeżywając najwidoczniej głęboki kryzys zaufania do świata i ludzi. Schmidt uśmiechnął się szeroko i powiedział dobrotliwie: - Słyszałem, że masz kłopoty, chłopcze. Trask milczał i patrzył na niego spode łba. Wiedział, że ma do czynienia z nowym nauczycielem i prymusowski odruch nakazywał mu posłuszeństwo wobec szkolnej zwierzchności. - Wydaje mi się, że wiem, w czym problem - ciągnął Schmidt. - To głupi figiel Hermesa. Chłopak drgnął i zdumiony wytrzeszczył oczy. - Hermesa? - spytał niepewnie. - Albo Merkurego, wedle rzymskiej nomenklatury. Musiałeś mu, chłopcze, zdrowo podpaść. Bóg ten nie lubi zwłaszcza skarżypytów. - Schmidtowi obiło się o uszy, że Trask uważał za punkt honoru regularnie donosić na nie dość moralnych kolegów, takich jak na przykład Hammer. Potencjalna ofiara patrona kupców i złodziei w milczeniu trawiła te rewelacje. Nie wyglądała na specjalnie przekonaną. Trask w zamyśleniu tarł pucołowaty policzek, zerkając podejrzliwie na Schmidta. Ani chybi podejrzewał, że robi się go w balona. - Ale przecież to wszystko bajki. Nie było żadnych bogów. - Może bajki, a może nie. A w Sybillę też wątpisz? - No, jakby tu powiedzieć... Historycznie rzecz biorąc... - mamrotał Trask, wyraźnie skonsternowany. Zdania autorów antyku i historyków na temat fizycznego istnienia bądź nieistnienia owej słynnej wieszczki były nad wyraz podzielone i sprzeczne. Schmidt postanowił wykorzystać ten poznawczy dysonans i pójść za ciosem. - Sam więc widzisz, że nie można nic powiedzieć na pewno. Panta rhei, wszystko jest względne. Czytałeś „Opis obyczajów za czasów Kaliguli” Edwarda Stone’a? - Nie - odparł Trask. Nie mógł tego czytać, ponieważ owa zacna książka miała zostać napisana za czterdzieści lat. Był to prezent z przyszłości dla Traska od Hammera - fabularyzowana opowieść o przygodach jednego z dworzan Kaliguli, o ciekawych, zdaniem Schmidta, walorach poznawczych i wychowawczych, zwłaszcza dla kandydatów na sadystów. Wyciągnął gustownie oprawioną książkę i podał ją Traskowi. - Opisano w niej podobną do twojej historię. Znajdziesz tu też sposób na uwolnienie się od złowrogiego fatum. Po minie chłopaka było wyraźnie widać, że uważa to wszystko za skończoną bujdę, ale książkę wziął. Schmidt zdecydował, że obiekt wymaga jednak dalszej obróbki. W ciągu następnego tygodnia udało mu się wrobić nieszczęśnika w dwie kolejne kradzieże kieszonkowe i próbę uprowadzenia samochodu. Wóz oczywiście gwizdnął sam, a Traska po prostu porwał, oszałamiając go przedtem gazem. Zostawił chłopaka w zatrzaśniętym samochodzie i z rozbawieniem później obserwował, jak wyciąga go policja. Gliniarze zachodzili w głowę, jakim cudem nie mający pojęcia o prowadzeniu wozu małolat zajechał tak daleko, blisko trzydzieści mil od miejsca kradzieży. Trask nic nie mówił - widocznie wreszcie zaczął wierzyć w klątwę. Zwłaszcza że zrozpaczony ojciec zagroził mu natychmiastową wycieczką do zakładu karnego dla młodocianych. Jego prestiż w szkole zniknął bez śladu - jedynie grupka fanów od starożytności dochowywała mu wierności, co wywoływało zrozumiałe zaniepokojenie dyrektora szkoły: wolałby raczej, aby czym prędzej dymisjonowali Traska ze stanowiska przewodniczącego. Nic bowiem tak nie kłuje w oczy, jak wytarzana w błocie cnota. Zgodnie z przewidywaniami Schmidta, Trask zgłosił się do niego następnego dnia po incydencie z samochodem. Były prymus twarz miał opuchniętą bardziej niż zwykle i nos spuszczony na kwintę. Ostatnie wypadki dały mu nieźle w kość. Pod pachą trzymał „Opis obyczajów...” - Tu jest napisane - zaczął - że ten facet złożył w ofierze czterdzieści baranów, zanim Merkury zdjął z niego klątwę. Skąd ja wezmę czterdzieści baranów?! Schmidt zarechotał w duchu - Trask połknął przynętę. Wymyślona przez Hammera intryga wyraźnie nabierała tempa. - Myślę, że ważna jest sama liczba czterdzieści - odparł, niedbale oglądając paznokcie. - Skoro nie stać cię na barany, to chyba mogą być króliki. Merkury zrozumie sytuację. Chłopak nadal nie wyglądał na zachwyconego - patrzył ponuro na podłogę i tragicznie siąkał nosem. - Czterdzieści królików to też dużo - wymamrotał. - Nie dam rady. - A od czego masz przyjaciół? - poddał życzliwie Schmidt. - Zróbcie to razem. Na pewno coś wymyślicie. Trask nic nie odpowiedział i wyszedł z pokoju. Godzinę później Schmidt widział, jak gorączkowo naradzał się ze swoją gwardią od starożytności. Widocznie doszli do jakichś wspólnych ustaleń, ponieważ całą paczką ruszyli ku peryferiom miasta. Nawet nie musiał się domyślać, po co. Mimo iż Hammer stanowczo zabronił mu ingerować w życie swojej młodocianej wersji, Schmidt nie mógł się powstrzymać od bodaj wyrywkowej obserwacji. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że pognębienie Traska wpłynęło na przyszłego (na razie) milionera w zdumiewający sposób. Czołowy kontestator przestał się raptem boczyć na cały świat, przeciwnie, zaczął być bardzo towarzyski, wręcz uczynny, podciągnął się nawet w nauce, czym wywołał sporą konsternację w gronie pedagogicznym, które spisało go już na straty. Schmidt nawet trochę się obawiał, czy aby kariera lokalnego doktorka nie będzie w przypadku Hammera ponownie aktualna. Miał jednak nadzieję, że przyrodzone instynkty wezmą w końcu górę i, tak czy siak, z powrotem zejdzie on ze ścieżki cnoty. W innym przypadku zbudowanie w przyszłości maszyny czasu stałoby pod dużym znakiem zapytania. Nie sądził, aby po raz drugi zdołał trafić na podobnego wariata. Następnego dnia w szkole wybuchł regularny skandal. Wszyscy z podnieceniem opowiadali o wyczynach Traska i jego bandy. Wedle pierwszych i niepełnych relacji, Trask wraz z częścią członków Koła Miłośników Starożytności dokonał potajemnego najazdu na gospodarującego nieopodal New Albany farmera nazwiskiem Johnson (którego akurat nie było w domu) - chłopcy rozbili jego królikarnię, zarżnęły kilkadziesiąt nieszczęsnych zwierząt, po czym, rozpaliwszy wielkie ognisko, spalili w nim królicze trupy. Kiedy Johnson przyjechał do domu, jego zdumionym oczom ukazał się widok kilkunastu umazanych krwią małolatów, odprawiających wokół ogniska dziwaczne egzorcyzmy. Spłoszeni, rzucili się do ucieczki i rozbiegli po okolicy. Samego Traska od tamtej pory nikt więcej nie widział. Schmidt uznał, że jego misja dobiegła końca. Traskowi prorokował w przyszłości pracowitą odsiadkę w Alcatraz czy w innym równie przyjemnym zakładzie renowacji cnót obywatelskich. Hammer powinien być zadowolony - dotrzymał swojej części umowy. Pozostawało wrócić do przyszłości i wyegzekwować od milionera honorarium, czyli samą maszynę czasu. Od dawna miał ochotę zobaczyć, jak budowano piramidę Chefrena. Zawsze też intrygowała go historia z wieżą Babel, nie wspominając o odpowiedzi na sakramentalne pytanie, czy Salomon spał w końcu z królową Saby. - Dobra. Z tym ostatnim to był żart - powiedział do swojego odbicia w łazience hotelowej toalety, które spojrzało na niego, jakby sugerując wizytę u jakiegoś lekarza, na przykład doktora Hammera seniora. Chciał się wyprowadzić z wynajętego pokoju jeszcze tego samego dnia. W czasie pakowania wpadł mu w ręce kawałek gazety, przywiezionej z przyszłości; zawsze wszystko owijał w gazety, który to zwyczaj przejął od swego dziadka, Hermana Schmidta, starego i oszczędnego Prusaka z Królewca. W oczy rzucił mu się nagłówek: Milioner w potrzasku? i dalsze wybite tłustą czcionką rozwinięcie: Prokuratura generalna wznowiła dochodzenie przeciwko Dickowi Hammerowi. Prezydent Trask obiecuje osobiście dopilnować sprawy. Z zamieszczonego niżej tekstu wynikało, że prokuratura jest na tropie dowodów, niezbicie świadczących o zajmowaniu się przez Hammera praniem brudnych, pochodzących z handlu narkotykami, pieniędzy. Wedle wstępnych obliczeń obracał trzecią częścią aktywów rodzin nowojorskich! Schmidt uśmiechnął się pod nosem - motywy działania Hammera nie były zatem tak irracjonalne, jak to usiłował przedstawić. Gdyby udowodniono, że prowadził mafijną „pralnię”, sędzia mógłby mu wlepić z pięćset lat odsiadki. Przypomniał też sobie, że Trask zyskał rozgłos, właśnie przeprowadzając w Senacie kilka surowych antymafijnych i antynarkotykowych ustaw. Hammer musiał załatwić prezydenta, postawiono go pod ścianą, a raczej pod kratą. Sposób wybrał dość niezwykły - i diablo skuteczny. Schmidt przez chwilę miał wątpliwości, czy aby dobrze zrobił, zadając się z tak podejrzanym osobnikiem - ale, z drugiej strony, czy funkcjonująca maszyna czasu nie była warta jednego prezydenta? I tak wybrali sobie prawdopodobnie innego. Wytoczył z garażu buicka i do wieczora sprawdzał obwody urządzenia powrotnego. Panele kontrolne jarzyły się uspokajającą zielenią i wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Aktywizacja pola przenoszącego nie powinna sprawić większych problemów. Pozostało tylko poszukać ustronnego, nie rzucającego się w oczy transformatora gdzieś na przedmieściu. Wsiadł do wozu i ruszył w kierunku Blue River - chciał wylądować jak najbliżej pozostawionej w przyszłości instalacji. Mijając rogatki miasta, zauważył stojącą pod murem, jakby znajomą postać. Zatrzymał samochód i przyjrzał się jej uważniej - stał tam, nonszalancko oparty o ścianę i z rękami w kieszeniach, Hammer, ćmiąc niedbale papierosa. Nagły podmuch wiatru przyniósł dusząco-słodki zapach marihuany. Młodzian gębę miał uśmiechniętą od ucha do ucha i najwyraźniej był z czegoś bardzo zadowolony. Schmidt, właściwie nie wiedząc, po co, wysiadł i podszedł do chłopca. Ten, widząc go, szybko wyrzucił skręta. - No i co u ciebie, Hammer? - spytał, byle coś powiedzieć. - Obleci. - Chłopak obrzucił go obojętnym spojrzeniem. - Wybrali mnie prezesem zamiast Traska. Coś tam jeszcze mówił, ale Schmidt, zamyślony, już nie słuchał. Coś go zastanowiło w tym, pozornie mało znaczącym, oświadczeniu - dopiero kiedy usiadł z powrotem w wozie, uświadomił to sobie jasno i wyraźnie. Mimowolnie zazgrzytał zębami: Hammerowi nie wystarczało załatwienie Traska, sukinkot chciał zająć jego miejsce! Otworzył gwałtownie drzwi, zamierzając skopać gówniarzowi ten jego wredny i fałszywy tyłek, ale po małolacie został jedynie tlący się pod murem niedopałek. Kawałek za New Albany znalazł odpowiedni transformator. Szybko podłączył kable zasilania. Kiedy wciskał taster, uruchamiający procedurę powrotu, nagle zrobiło mu się żal tego dupka Traska. Pomyślał, że mimo wszystko ta cała historia to kawał draństwa. Ale wtedy powietrze zadrgało, trzasnęło parę wyładowań i Schmidt wraz ze swymi nagle obudzonymi skrupułami został wciągnięty w rozedrgany, prący do przodu, wir ciemności. Sprawdziły się jego najgorsze przewidywania. Zamiast grawiczasowej instalacji zastał nad Blue River dziewicze torfowisko i trochę zblazowanych kaczek, taplających się w błocie. Teren wyglądał na nietknięty od dziesiątków lat. Schmidt nie był nawet specjalnie rozczarowany, prawdę mówiąc, od początku miał to wkalkulowane w operacyjne ryzyko, dlatego zresztą zabrał ze sobą kopię dokumentacji. Hammer został zapewne jednym z nobliwych następców Asklepiosa w Louisville. A może prezydentem? Przynajmniej nie ma teraz kompleksów - stwierdził z westchnieniem i zawrócił w stronę miasta. Cóż mógł innego zrobić? Przynajmniej udowodnił, że da się powrócić do przeszłości i wrócić. A skoro udało się raz... Zapadała już noc, kiedy dojeżdżał do pierwszych zabudowań New Albany. Zupełnie stracił orientację - odnosił wrażenie, że zmienił się rozkład ulic. I same kształty budynków, jakie wyłaniały się ze słabego światła jego reflektorów (siadał mu, cholera, akumulator), były jakieś dziwne i niesamowite. Poza tym zniknęło gdzieś oświetlenie ulic. Reflektory słabły coraz bardziej i w końcu doszedł do wniosku, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko przeczekać noc w samochodzie. Rano zbudziły go podniesione głosy. Kiedy, przecierając oczy, wyjrzał z wozu, zobaczył kłócących się zawzięcie dwóch starszych jegomościów, odzianych w powłóczyste szaty, uderzająco przypominające antyczne rzymskie togi. - Jak cię jeszcze raz zobaczę dobierającego się do moich niewolnic, to ci połamię kości! - ryczał jeden z nich, cały siny ze złości. - Mówiłem ci, żebyś mi po dobroci sprzedał Claris - odparował spokojnie drugi. - Jesteś pies ogrodnika, sam nie korzystasz, innemu nie dasz. - To moja sprawa, co robię z moimi niewolnicami! - pieklił się pierwszy. Kręcą jakiś film? - pomyślał Schmidt i rozejrzał się z zaciekawieniem. Znajdował się w podmiejskiej, willowej dzielnicy o pseudorzymskiej architekturze, bowiem przeważały niskie, obszerne wille z dużą ilością łuków, arkad i kolumn. Niektóre przyozdobiono wymyślnymi portalami. Wokół kręciło się trochę ludzi w antycznych strojach, choć, jak na plan filmu historycznego, dziwiła duża liczba aut i plastykowych pojemników na śmieci. Ćwiczący aktorzy oddalili się - właściciel Claris odgrażał się gromko, że pójdzie do pretora na skargę. Drugi zbywał go machnięciem ręki i proponował tysiąc dolarów. Dolarów? - zdziwił się Schmidt. - Coś im się pokręciło. A może tak się wczuli w rolę? Nim zdołał to rozstrzygnąć, zadziwił go nowy widok: dwóch policjantów na koniach, w wypucowanych, pretoriańskich, grzebieniastych hełmach, czerwonych pelerynach i wiązanych po kolana sandałach. Poza tym mieli bladoniebieskie mundury, szyte na antyczną modłę, i pałki. Przejechali dostojnie obok niego, powiewając na wietrze pióropuszami. Chwilę później zza rogu wynurzyła się, brzęcząc łańcuchami, grupa dość nędznie wyglądających ludzi, skutych parami, poganiana przez kilku odzianych w skóry osobników. Schmidt, zaciekawiony, podszedł bliżej. Nadzorcy, pomagając sobie uderzeniami pejczy, ustawiali więźniów wzdłuż chodnika. - Co to za ludzie? - spytał najgrubszego, sprawnie dyrygującego dwoma batogami, który wyglądał mu na szefa. - To niewolnicy pana Chrystanizosa. On sam zaraz przybędzie. Z głębi ulicy wypadła nagle srebrzysta terenowa toyota, za kierownicą której siedział Murzyn, ubrany w chiton. Z tylnego siedzenia podniósł się, otulony kilkunastoma zwojami prześcieradeł, mąż o rozmiarach średniego hipopotama. Grubas popatrzył z obrzydzeniem na stłoczoną grupę i jął z namaszczeniem mówić: - Słuchaj no, świński pomiocie! Przypadł wam, bękarty Cerbera, niewątpliwy zaszczyt pracować na moich plantacjach bawełny na Florydzie... Schmidt nie słuchał dalej - ostrożnie cofnął się do swego samochodu. Coraz mniej mu się to wszystko podobało. Nie zdążył ochłonąć ze zdumienia, kiedy obok zaparkowała ciężarówka pełna ludzi. Na ich widok opadła mu szczęka - pasażerowie mieli na szyjach skórzane obroże z metalowymi kółkami, przez które przechodził skuwający ich łańcuch. Brudni i obdarci, patrzyli ponuro w podłogę, zatopieni w bezruchu. To już chyba przesada, nawet jeśli to film o Kaliguli - pomyślał odruchowo. - Podróżujesz sam? Chcesz może kogoś do posług? - Dopiero teraz zauważył małego, tłustego człowieczka, który z trudem gramolił się z szoferki. - Jestem Gajus Servianus, do usług. O, widzę, że kolega lubi nosić się staroświecko. - Wskazał na jego spodnie i marynarkę. Sam był odziany w kusą, acz obszerną tunikę. - W tym mieście to trochę ryzykowne. - Co pan ma na myśli? - spytał skonsternowany Schmidt. Człowieczek ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. - Nie udawaj głupka, kolego. Tu za każdym rogiem tkwi delator. Chlapniesz bezmyślnie ozorem i kłopoty gotowe. Proszę bardzo, oto Urtu - zawołał głośniej, podczas gdy jego pomocnik, chudy typ o zarośniętej twarzy, skopał z paki młodego Murzyna. Servianus pomacał go po niezgorszej muskulaturze. - Jest mocny jak bizon - zachwalał. - Jak mu dobrze dać w kość, to wyciska nawet i trzysta funtów! Pokaż zęby! Murzyn bez słowa wyszczerzył białe zębiska. - No proszę, ani jednego ubytku. I jak, bierzesz, kolego? - Ile? - spytał machinalnie Schmidt. - Dwa i pół tysiąca papierów, jak za darmo. Schmidt nie był o tym tak do końca przekonany. Ciągle oszołomiony, wodził oczami po wymiętych twarzach ludzi stłoczonych na ciężarówce. Jeden z siedzących nieco dalej osobników wydał mu się znajomy. Przyjrzał mu się dokładniej, ale nadal nie mógł sobie przypomnieć, skąd go zna. Skinął na handlarza. - Czarni mnie nie interesują - oświadczył. - Tam w rogu widzę coś odpowiedniego dla siebie. Chciałbym go dokładniej obejrzeć. Servianus wzruszył ramionami, a jego chudy pomocnik wykopał wskazanego na trotuar. Więzień stanął chwiejnie na wyprostowanych, chudych nogach, spoglądając przed siebie z obojętnością wyczerpanego zwierzęcia, które bez protestu daje się zaprowadzić na rzeź. Servianus patrzył na niego krzywo, jakby niezbyt zadowolony z jakości prezentowanego przez siebie towaru. - Naprawdę o tego ci chodziło? - spytał, nie kryjąc zdziwienia. - Dokładnie. - Schmidt nie miał wątpliwości, że skądś zna tego człowieka. - Ile chcesz? - Nooo... - Handlarz certolił się, widać krytycznie oceniając finansowe możliwości nabywcy. - Jak dla ciebie, kolego... pięćset! - Za te zwłoki!? - oburzył się Schmidt. - Toż on ledwo chodzi. Dwieście i nie ma o czym gadać. Tym razem obruszył się Servianus. - Daję roczną gwarancję! - wykrzyknął na całą ulicę. - Nigdy nie wciskam złego towaru, jakem Servianus. Zna mnie całe Kentucky i pół Tennessee! Jest wart co najmniej czterysta! - Trzysta i skończmy z tym - odparł z rezygnacją Schmidt, mając przeświadczenie, że robi Servianusowi prezent. Przybili na zgodę i chudy pomocnik zaczął rozkuwać nabytek. Więzień nadal sterczał jak słup soli, nie dając najmniejszego znaku, czy poznaje Schmidta i czy w ogóle cokolwiek go obchodzi. Nowy właściciel postanowił na razie wybadać nieco Servianusa. - Skąd właściwie bierzesz tych wszystkich ludzi? - Machnął ręką w kierunku ciężarówki. - Różnie. Z plantacji, domowych familii, farm hodowlanych, więzień... O, ten twój dostał czterdzieści lat za palenie w szkole trawki. Schmidt dopiero teraz przeżył objawienie - to był nikt inny, tylko Hammer! Niedoszły milioner i prezydent kulił się teraz na chodniku i ręką osłaniał oczy od słońca, bełkocząc coś pod nosem. Początkowo zmylił Schmidta jego debilowaty wygląd i łachmany, zapewne efekt morderczej pracy ponad siły. Dopadł go i potrząsnął za ramię. - Hammer, poznajesz mnie? - Oczy siedzącego człowieka miały ciągle ten sam szklany wyraz. - On teraz nazywa się Harmonius - zauważył Servianus. - Szkoda twoich starań, kolego, on ma już wszystko gdzieś. Hammer-Harmonius kiwał się monotonie w tył i przód, uśmiechając się bezmyślnie - uśmiech ten przypominał samozadowolenie kolejnej inkarnacji Buddy. Schmidta ogarnęła zimna groza na myśl o tym, przez co musiał przejść ten człowiek. - Czterdzieści lat za trawkę?! - wykrzyknął oburzony Schmidt. - Toż to idiotyzm! Kto wydał takie prawo?! Kupiec odskoczył od niego jak oparzony. Popatrzył na Schmidta z obłędem w oczach i nagle odbiegł parę kroków w bok, runął na kolana i zaczął rytmicznie bić przed czymś pokłony. - O Słońce Imperium! - zawodził płaczliwie, waląc łbem o trotuar, aż echo niosło po ulicy. - O Mądrości Świata, który uwolniłeś naród amerykański od plagi narkotyków, rozmiękczających nasze mózgi i obyczaje, tych jadów Hadesu, które boską swą ręką wypleniłeś z naszej ziemi, a ćpunów i dealerów... Schmidt, początkowo zaskoczony, naraz wszystko zrozumiał - scena ta jako żywo przypominała fragment z „Opisu obyczajów za czasów Kaliguli”. Servianus wziął go za delatora albo prowokatora i w ten sposób zabezpieczał się przed donosem. Podszedł bliżej, chcąc zobaczyć obiekt adoracji, przed którym płaszczył się kupiec. Dostrzegł stojący we wnęce niewielki pomnik z białego kamienia, właściwie samo popiersie na czworograniastym postumencie, o czole przyozdobionym laurowym wieńcem. Natchnione, pyzate oblicze kogoś mu przypominało. Pod spodem widniał jakiś napis. Zaczął go powoli odcyfrowywać, czując, jak z każdym kolejnym słowem w kręgosłup wbijają mu się coraz to nowe tysiące lodowych szpilek. PREZYDENT GAJUS CEZAR KALIGULA TRASK - Hammer, ty głupcze - wyszeptał bezwiednie. - Naprawdę myślałeś, że ci się...