Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R

Szczegóły
Tytuł Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Braciszek Odd - KOONTZ DEAN R Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

KOONTZ DEAN R Braciszek Odd DEAN KOONTZ Ucz nas...Dawac i nie liczyc kosztow, Walczyc i nie zwazac na rany, Znojnie pracowac i nie szukac odpoczynku... Sw. Ignacy Loyola (przeklad tlumacza) ROZDZIAL 1 Otoczony przez kamien, pograzony w ciszy, siedzialem przy oknie, gdy trzeci dzien tygodniaskapitulowal przed czwartym. Rzeka nocy plynela, niepomna kalendarza. Mialem nadzieje zobaczyc te magiczna chwile, kiedy snieg zacznie sypac prawdziwa biela. Wczesniej niebo uronilo pare platkow i na tym koniec. Nadciagajaca sniezyca wcale sie nie spieszyla. Pokoj oswietlala tylko gruba swieca w bursztynowym szkle stojaca na naroznym biurku. Przeciag za kazdym razem znajdowal plomien, topniejace swiatlo smarowalo maslem wapienne sciany, a fale plynnych cieni oliwily katy. Przez wiekszosc nocy swiatlo lampy zdaje mi sie zbyt jasne, dlatego gdy pisze, jedynym zrodlem poblasku jest ekran komputera, sciemniony szary tekst na granatowym tle. Bez srebrzystego swiatla szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem. Mieszkajac w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gosc, masz wiecej okazji niz gdzie indziej, zeby widziec swiat taki, jaki jest, nie zas przez cien, ktory na niego rzucasz. Opactwo Swietego Bartlomieja lezy wsrod gor Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy. Pierwotne lasy, ktore otulaja zbocza, same byly otulone ciemnoscia. Z tego okna na drugim pietrze widzialem czesc frontowego dziedzinca i asfaltowa droge, ktora go rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w ksztalcie dzwonow rzucaly swiatlo, ktore skupialo sie w okraglych bladych kaluzach. Dom goscinny stoi w polnocno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszcza sie rozmownice. Prywatne kwatery zajmuja wyzsze i najwyzsze pietro. Gdy niecierpliwie wypatrywalem burzy snieznej, z ciemnosci w swiatlo lamp wplynela biel, ktora nie byla sniegiem. W opactwie jest jeden pies, wazacy piecdziesiat kilogramow mieszaniec owczarka niemieckiego, moze po czesci labrador retriever. Jest calkowicie bialy i porusza sie z gracja mgly. Wabi sie Boo, a to od wrzawy czy huku. Ja nazywam sie Odd Thomas, innymi slowy Dziwaczny Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdza, ze to skute bledu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dac na imie Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali. W wieku dwudziestu jeden lat nie rozwazam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego zycia sugeruja, ze imie Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostalo nadane mi przez rodzicow umyslnie, czy tez nosze je przez przypadek. Boo przystanal posrodku chodnika i patrzyl wzdluz szosy, ktora kurczyla sie i opadala w ciemnosc. Gory nie sa zbyt strome. Od czasu do czasu wznoszaca sie ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi na wysokiej lace, zwrocony ku polnocy. Sadzac po postawionych uszach i podniesionej glowie, Boo dostrzegl zblizajacego sie goscia. Ogon mial nisko spuszczony. Nie widzialem, czy zjezyl siersc, ale pelna napiecia postawa sugerowala, ze tak. Lampy na podjezdzie zapalaja sia z nadejsciem zmierzchu i plona do switu. Mnisi ze Swietego Bartka uwazaja, ze nocnych gosci, niezaleznie jak rzadko przychodza, musi witac swiatlo. Pies stal bez ruchu przez chwile, az wreszcie skierowal uwage na trawnik po prawej stronie asfaltu. Opuscil glowe. Stulil uszy. Przez chwile nie widzialem przyczyny tego zachowania. Potem... z nieprzeniknionego mroku zaczal wylaniac sie ksztalt ulotny jak nocny cien na wodzie. Przesunal sie dosc blisko lampy, dzieki czemu moglem go zobaczyc. Nawet za dnia bylby to gosc, ktorego tylko pies i ja moglibysmy zauwazyc. Widze martwych ludzi, duchy zmarlych, ktorzy, kazdy z wlasnego powodu, nie odeszli z tego swiata. Niektorzy szukaja u mnie sprawiedliwosci, jesli zostali zamordowani, albo pociechy, albo towarzystwa; inni szukaja mnie z powodow, ktore nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi zycie. Nie prosze o wspolczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze sa rownie wazne dla was jak moje dla mnie. Moze codziennie rano przez poltorej godziny dojezdzasz do pracy, drogi sa zakorkowane, spowalniaja cie niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektorzy rozjuszeni, ze srodkowymi palcami silnie umiesnionymi wskutek czestego uzywania. Wyobraz sobie jednak, o ile bardziej stresujacy bylby twoj poranek, gdyby na fotelu pasazera siedzial mlody czlowiek z upiorna rana od siekiery na glowie, a z tylu starsza kobieta uduszona przez meza, z wytrzeszczonymi oczami i fioletowa twarza. Zmarli nie mowia. Nie wiem dlaczego. I zarabany siekiera duch nie zakrwawi tapicerki. Jednak swita niedawno zmarlych jest denerwujaca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu nastrojowi. Gosc na trawniku nie byl zwyczajnym duchem, moze wcale nie byl duchem. Poza blakajacymi sie duchami zmarlych widze jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwe je bodachami. Sa czarne jak atrament, maja plynne ksztalty, sa nie bardziej materialne niz cienie. Bezszelestne, wielkosci przecietnego mezczyzny, czesto przemykaja chylkiem jak koty, nisko przy ziemi. Ten na trawniku opactwa sunal wyprostowany: czarny i nieokreslony, a jednak sugerowal ni to czlowieka, ni wilka. Smukly, wijacy sie, grozny. Jego ruch nie poruszal trawy. Gdyby sunal po wodzie, nie zostawilby ani jednej zmarszczki. W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest zlosliwym straszydlem, ktore wslizguje sie przez kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Troche przypomina agentow urzedu skar-bowego. Istoty, ktore widuje, nie sa ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabieraja ani niegrzecznych dzieci, ani doroslych szubrawcow. Ale widzialem, jak wchodza do domu przez kominy -przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennoksztaltne jak dym - i nie mam dla nich lepszej nazwy. Pojawiaja sie nieczesto, ale zawsze budza uzasadniona trwoge. Sa jakby duchowymi wampirami, ktore znaja przyszlosc. Sciagaja do miejsc, w ktorych ma dojsc do krwawego dramatu albo wielkiej katastrofy, jakby zywily sie ludzkim cierpieniem. Chociaz Boo byl dzielnym psem, i mowie to nie bez kozery, cofnal sie przed zjawa. Sciagnal czarne wargi, odslaniajac biale kly. Widmo zatrzymalo sie, jakby rzucajac psu szydercze wyzwanie. Jak sie zdaje, bodachy wiedza, ze niektore zwierzeta je widza. Nie sadze, by wiedzialy, ze ja tez je widze. Gdyby wiedzialy, nie przypuszczam, by okazaly mi wieksze milosierdzie niz mullowie swoim ofiarom, gdy sa w nastroju do odcinania glow i cwiartowania. W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chcialem odskoczyc od okna i stopic sie z klebkami kurzu pod lozkiem. Drugi odruch kazal mi zrobic siusiu. Walczac z tchorzostwem i parciem na mocz, wyskoczylem z pokoju na korytarz. Na drugim pietrze domu goscinnego sa dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmowal. Na pierwszym pietrze ponury Rosjanin bez watpienia spal ze sciagnietymi brwiami. Solidna konstrukcja opactwa nie pozwolila, zeby moje kroki wdarly sie w jego sny. W domu goscinnym sa spiralne schody, granitowe, otoczone kamienna sciana. Stopnie, na przemian czarne i biale, przywodza mi na mysl stroj arlekina i klawisze fortepianu, a takze przeslodzona stara piosenke spiewana przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. Choc kamienne schody sa bezlitosne, a czarno-bialy wzor moze dezorientowac, pedzilem na parter co tchu, ryzykujac wykruszenie granitu, jesli upadne i uderze glowa. Szesnascie miesiecy temu stracilem to, co bylo dla mnie najcenniejsze, i wtedy moj swiat legl w gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyslny. Mam mniej powodow do zycia niz kiedys, ale moje zycie nadal ma cel i staram sie doszukiwac sensu w kolejnych dniach. Zostawiajac schody w takim stanie, w jakim je zastalem, przebieglem przez glowna rozmownice, gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralikow rozpraszala mrok. Otworzylem ciezkie debowe drzwi z witrazowym okienkiem i ujrzalem pioropusz swojego oddechu w chlodzie zimowej nocy. Kruzganek domu goscinnego okraza wirydarz z sadzawka i wyrzezbionym z bialego marmuru posagiem swietego Bartlomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostolow. Powazny swiety Bartlomiej stoi z prawica na sercu, wyciagajac lewa reke. Na dloni trzyma cos, co wyglada jak kabaczek, ale rownie dobrze moze byc innym przedstawicielem rodziny dyniowatych. Nie pojmuje symbolicznego znaczenia kabaczka. O tej porze roku sadzawka byla sucha i nie dolatywal z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w cieplejsze dni. Wykrylem za to nikla won ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego deszczu, i zastanowilem sie nad jej zrodlem, ale szedlem dalej. Dotarlem kolumnada do drzwi pokoju recepcyjnego w domu goscinnym, wszedlem, przecialem cienista sale i wrocilem w grudniowa noc przez frontowe drzwi opactwa. Nasz bialy mieszany owczarek, Boo, stal na podjezdzie jak wtedy, kiedy patrzylem z okna na drugim pietrze. Odwrocil glowe, zeby na mnie spojrzec, gdy schodzilem po szerokich schodach. Oczy mial czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierzat w nocy. W bezksiezycowa, bezgwiezdna noc wieksza czesc rozleglego dziedzinca kryla sie w mroku. Jesli bodach gdzies czyhal, nie moglem go wypatrzyc. - Boo, dokad poszedl? - szepnalem. Nie odpowiedzial. Moje zycie jest dziwne, ale nie na tyle, zeby obejmowalo gadajace psy. A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedl z podjazdu na dziedziniec. Kierowal sie na wschod, wzdluz imponujacego opactwa, ktore wyglada niemal jak wyciosane z litej skaly, tak waskie sa spoiny pomiedzy kamieniami. Wiatr nie mierzwil nocy, a ciemnosc wisiala ze zlozonymi skrzydlami. Spalona na braz przez zime zdeptana trawa chrzescila pod nogami. Boo poruszal sie znacznie szybciej niz ja. Czujac, ze jestem obserwowany, spojrzalem na okna, ale nie dostrzeglem ani bladej twarzy spozierajacej przez ciemna szybe, ani zapalonego swiatla poza lagodnym migotaniem swiecy w mojej kwaterze. Wybieglem ze skrzydla goscinnego w niebieskich dzinsach i bawelnianej koszulce. Grudzien ostrzyl zeby na moich golych rekach. Posuwalismy sie na wschod wzdluz kosciola, ktory nie jest oddzielna budowla, lecz laczy sie z innymi zabudowaniami opactwa. Lampka w prezbiterium plonie wiecznie, ale jej blask nie wystarczal, zeby rozpalic witraze. Mialem wrazenie, ze nikle swiatelko obserwuje nas przez kolejne okna niczym ponure oko czegos, co jest w krwiozerczym nastroju. Doprowadziwszy mnie do polnocno-wschodniego naroznika budowli, Boo skrecil na poludnie, na tyly kosciola. Szlismy do tego skrzydla opactwa, gdzie na parterze miesci sie nowicjat. Tam spali nowicjusze, ktorzy jeszcze nie zlozyli slubow. Sposrod pieciu obecnie pobierajacych nauki lubilem i ufalem czterem. Nagle Boo zaniechal ostroznego kroku. Popedzil prosto na wschod, oddalajac sie od opactwa, a ja pobieglem za nim. Gdy dziedziniec ustapil nieposkromionej lace, trawa zaczela smagac mnie po lydkach. Niebawem pierwszy ciezki opad sniegu mial przygniesc wysokie suche zdzbla. Przez kilkaset metrow stok nachylal sie lagodnie, a potem wyrownywal, i tam wysoka po kolana trawa znow przechodzila w trawnik. Przed nami w mroku wznosila sie Szkola Swietego Bartlomieja. Slowo "szkola" poniekad jest eufemizmem. Tutejsi uczniowie sa niechciani gdzie indziej i szkola jest rowniez ich domem, moze jedynym, jaki niektorzy z nich kiedykolwiek beda mieli. Szkola miesci sie w pierwotnym opactwie, ktore wewnatrz zostalo gruntownie przebudowane i zmodernizowane, ale kamienne mury wciaz wygladaja imponujaco. W budowli znajduje sie rowniez konwent, gdzie mieszkaja zakonnice, ktore ucza i sprawuja opieke nad wychowankami. Za bylym opactwem las jezyl sie na tle burzowego nieba, czarne konary oslanialy slepe sciezki wiodace w glab bezludnych ciemnosci. Najwyrazniej tropiac bodacha, pies wbiegl po szerokich stopniach do frontowych drzwi i przez nie do srodka. W opactwie nieliczne drzwi sa zamykane na klucz. Ale szkola, z uwagi na bezpieczenstwo uczniow, zwykle jest zamknieta. Tylko opat, matka przelozona i ja mamy klucze uniwersalne, ktore pozwalaja wejsc wszedzie. Zaden gosc przede mna nie zostal obdarzony takim zaufaniem. Nie jestem z tego dumny. To brzemie. Zwyczajny klucz w mojej kieszeni ciazy czasami niczym zelazne fatum przyciagane przez zloza magnetytu w glebi ziemi. Klucz umozliwia mi szybkie znalezienie brata Constan-tine'a, martwego mnicha, gdy objawia sie biciem w dzwony na jednej z wiez albo jakas inna kakofonia gdzies indziej. W Pico Mundo, pustynnym miasteczku, w ktorym przezylem wieksza czesc mojej doczesnej wedrowki, duchy wielu mezczyzn i kobiet zwlekaja z odejsciem. Tutaj mamy tylko brata Constantine'a, ktory przeszkadza mi nie mniej niz wszyscy martwi mieszkancy Pico Mundo razem wzieci. Jeden duch, ale o jednego za duzo. Biorac pod uwage krazacego bodacha, brat Constantine byl najmniejszym z moich zmartwien. Drzac, przekrecilem klucz w zamku, a gdy pisnely zawiasy, wszedlem za psem do szkoly. Dwa swiatla nocne powstrzymywaly mrok od zawladniecia sala. Liczne kanapy i fotele przywodzily na mysl hol hotelu. Szybko minalem puste biurko recepcyjne i pchnalem wahadlowe drzwi, wchodzac na korytarz oswietlony przez lampe awaryjna i czerwony napis: WYJSCIE. Na parterze znajdowaly sie klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspolna jadalnia. Te siostry, ktore mialy talent kulinarny, jeszcze nie szykowaly sniadania. Cisza wladala tymi pomieszczeniami i jej rzady mialy trwac jeszcze przez wiele godzin. Wszedlem po poludniowych schodach i znalazlem Boo, ktory czekal na podescie pierwszego pietra. Wciaz byl w powaznym nastroju. Nie zamerdal ogonem, nie usmiechnal sie na powitanie. Dwa dlugie i dwa krotkie korytarze tworzyly prostokat, obslugujac pokoje wychowankow. Podopieczni mieszkali po dwoch. Na skrzyzowaniach od strony poludniowo-wschodniej i polnocno-zachodniej znajdowaly sie dyzurki pielegniarek. Mialem obie w zasiegu wzroku, gdy wszedlem po schodach w poludniowo-zachodnim narozniku budynku. Za lada dyzurki od polnocnego zachodu siedziala zaczytana zakonnica. Z daleka nie moglem jej rozpoznac. Poza tym barbet przyslanial jej pol twarzy. Te siostry nie sa nowoczesnymi zakonnicami, ktore ubieraja sie jak dziewczyny pobierajace oplaty parkingowe. Nosza staromodne habity, w ktorych wygladaja rownie oniesmielajaco jak rycerze w zbrojach. W poludniowo-wschodniej dyzurce nie bylo nikogo. Dyzurna zakonnica albo robila obchod, albo zajmowala sie ktoryms podopiecznym. Kiedy Boo poczlapal w prawo, kierujac sie na poludniowy wschod, poszedlem za nim, nie odzywajac sie do pograzonej w lekturze zakonnicy. Nim zrobilem trzy kroki, stracilem ja z pola widzenia. Wiele siostr jest dyplomowanymi pielegniarkami, ale staraja sie, zeby pierwsze pietro bardziej przypominalo przytulne dormitorium niz szpital. Do Bozego Narodzenia zostalo tylko dwadziescia dni, wiec korytarze byly przystrojone girlandami sztucznych swierkowych galazek i prawdziwej lamety. Z uwagi na spiacych uczniow swiatla byly przygaszone. Lameta polyskiwala tylko gdzieniegdzie, w wiekszosci kryjac sie w drzacych cieniach. Drzwi jednych pokoi byly zamkniete, innych uchylone. Na wszystkich widnialy nie tylko numery, ale tez imiona. W polowie drogi pomiedzy klatka schodowa i dyzurka pielegniarek Boo przystanal przed trzydziestym drugim pokojem, ktorego drzwi byly przymkniete. Wielkie litery na tabliczkach informowaly: ANNAMARIE i JUSTINE. Tym razem znajdowalem sie na tyle blisko Boo, ze moglem zobaczyc, iz faktycznie ma zjezona siersc. Pies wszedl do pokoju, ale mnie powstrzymalo dobre wychowanie. Powinienem poprosic zakonnice, zeby towarzyszyla mi w czasie wizyty u dziewczat. Ale chcialem uniknac koniecznosci tlumaczenia, co to sa bodachy. Co wazniejsze, nie chcialem ryzykowac, ze jeden z tych zlych duchow podslucha, iz o nich mowie. Oficjalnie tylko dwie osoby w opactwie i konwencie wiedza o moim darze - o ile rzeczywiscie jest to dar, a nie przeklenstwo. Moj sekret zna matka przelozona Angela i ojciec Bernard, opat. Grzecznosc wymagala, zeby w pelni rozumieli zafrasowanego mlodego czlowieka, ktorego przyjeli pod dach jako dlugoterminowego goscia. Chcac zapewnic matke Angele i opata Bernarda, ze nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter, komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielil sie z nimi szczegolami dotyczacymi kilku sledztw, w ktorych mu pomoglem. Poreczyl za mnie rowniez ojciec Sean Llewellyn. Jest ksiedzem katolickim w Pico Mundo. Ojciec Llewellyn jest rowniez wujem Stormy Llewellyn, ktora kochalem i utracilem. Ktora bede kochac zawsze. W ciagu siedmiu miesiecy przezytych w tym gorskim ustroniu wyznalem prawde jeszcze jednej osobie, bratu Piasze, mnichowi. Nosi imie Salvatore, ale czesciej zwiemy go Piacha. Brat Piacha nie wahalby sie na progu pokoju numer trzydziesci dwa. Jest zakonnikiem czynu. W jednej chwili zadecydowalby, ze zagrozenie ze strony bodachow bierze gore nad zasadami dobrego wychowania. Wpadlby za drzwi rownie smialo jak pies, choc z mniejszym wdziekiem i znacznie wiekszym halasem. Pchnalem drzwi i wszedlem. W szpitalnym lozku przy drzwiach lezala Annamarie, a dalej Justine. Obie spaly. Na scianie za dziewczynkami wisialy lampki z wylacznikami na koncach przewodow okreconych wokol poreczy. Jasnosc swiatla mozna bylo regulowac. Annamarie, ktora miala dziesiec lat, ale byla mala jak na swoj wiek, zostawila zapalona lampke. Bala sie ciemnosci. Obok lozka stal fotel na kolkach. Na jednym uchwycie za oparciem wisiala pikowana ocieplana kurtka. Na drugim welniana czapka. Annamarie w zimowe noce chciala miec pod reka te czesci garderoby. Dziewczynka spala, w drobnych raczkach sciskajac okrycie, jakby gotowa je odrzucic. Jej twarz zastygla w wyrazie zatroskania, moze nie strachu, ale czegos wiecej niz zwyczajnego zaniepokojenia. Choc spala gleboko, wydawala sie przygotowana do ucieczki z byle jakiego powodu. Przez jeden dzien w tygodniu, z wlasnej woli, ze szczelnie zamknietymi oczami, Annamarie cwiczyla pilotowanie wozka z napedem elektrycznym do kazdej z dwoch wind. Jedna znajduje sie w skrzydle wschodnim, druga w zachodnim. Pomimo ulomnosci i cierpienia byla radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie lezaly w jej charakterze. Nie chciala o tym mowic, ale jakby wyczuwala, ze zbliza sie noc grozy i wrogiej ciemnosci, w ktorej bedzie musiala znalezc droge. Moze miala zdolnosc przewidywania. Bodach, ktorego widzialem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, byl tutaj, ale nie sam. Trzy milczace, podobne do wilkow cienie skupily sie wokol drugiego lozka, w ktorym spala Justine. Jeden bodach sygnalizuje nadciagajace nieszczescie, ktore moze byc albo rychle, albo odlegle w czasie i mniej pewne. Gdy pojawiaja sie dwojkami i trojkami, niebezpieczenstwo jest bardziej nieuchronne. Z mojego doswiadczenia wynika, ze watahy sygnalizuja bliskosc nieszczescia. Za kilka dni lub godzin umrze wielu ludzi. Chociaz zmrozil mnie widok tej trojki, cieszylem sie, ze nie pojawilo sie ich trzydziesci. Wyraznie drzac z podniecenia, bodachy pochylaly sie nad spiaca Justine, jak gdyby przypatrujac sie pilnie. Jak gdyby sycac sie jej widokiem. ROZDZIAL 2 Lampa nad drugim lozkiem zostala przygaszona, ale Justine nie wyregulowala jej sama. Zrobila to zakonnica w nadziei, ze sprawi przyjemnosc dziewczynce.Justine niewiele rzeczy robila samodzielnie i o nic nie prosila. Byla czesciowo sparalizowana i nie mogla mowic, Kiedy miala cztery lata, jej ojciec udusil matke. Podobno po smierci wlozyl jej roze w zeby - kolczasta lodyzka w dol gardla. Mala Justine utopil w wannie, przynajmniej tak myslal. Zostawil ja na pewna smierc, ale przezyla z uszkodzeniami mozgu spowodowanymi przez dlugotrwaly brak tlenu. Choc traumatyczne zdarzenie mialo miejsce przed laty, co jakis czas zapadala w spiaczke, ktora trwala wiele tygodni. Ostatnio spala i budzila sie normalnie, ale jej zdolnosc do nawiazania kontaktu z opiekunkami stale sie wahala. Zdjecia zrobione w czasie, gdy miala cztery lata, przedstawiaja wyjatkowo piekne dziecko. Na tych fotkach wyglada na psotna radosna dziewczynke. Osiem lat po zdarzeniu z wanna w wieku dwunastu lat, byla jeszcze piekniejsza. Uszkodzenie mozgu nie spowodowalo paralizu twarzy ani nie wykrzywilo rysow. Co dziwne, nie byla blada i wymizerowana, choc znaczna czesc zycia spedzila wewnatrz budynku. U wszystkich, ktorzy znali Jus-tine, jej piekno nie budzilo ani zazdrosci, ani pozadania, lecz zaskakujaca czesc i w niewytlumaczalny sposob cos w rodzaju nadziei. Przypuszczam, ze trzy zlowieszcze zjawy, ktore wpatrywaly sie w nia z zywym zainteresowaniem, nie zostaly przyciagniete przez jej urode. Skusila je jej wieczna niewinnosc, podobnie jak przewidywanie - pewnosc? - ze niebawem umrze gwaltowna i co najmniej potworna smiercia. Te zdeterminowane cienie, czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie maja oczu, a jednak wyczuwalem, ze patrza pozadliwie; nie maja ust, choc niemal slyszalem mlaskanie, jakby delektowaly sie obietnica smierci dziewczynki. Kiedys widzialem, jak sie zgromadzily w domu opieki kilka godzin przed katastrofalnym trzesieniem ziemi. I na stacji obslugi przed eksplozja i tragicznym pozarem. I jak podazaly za nastolatkiem Garym Tolliverem, ktory poddal torturom i zamordowal cala swoja rodzine. Smierc jednej osoby ich nie przyciaga, ani dwoch osob, ani nawet trzech. Wola dramaty na wieksza skale i dla nich przedstawienie konczy sie nie wtedy, gdy diwa operowa spiewa finalna arie, lecz gdy zostanie rozszarpana na strzepy. Zdaja sie niezdolne do wywierania wplywu na nasz swiat, jakby nie byly w pelni obecne w tym miejscu i w tym czasie, i w pewien sposob sa istotami wirtualnymi. Podroznicy, obserwatorzy, milosnicy naszego bolu. A jednak boje sie ich, i to nie tylko dlatego, ze ich obecnosc zapowiada nadciagajacy koszmar. Choc wydaja sie niezdolne do wplywania na ten swiat w jakikolwiek znaczacy sposob, podejrzewam, ze stanowie wyjatek od ograniczajacej je reguly, ze jestem wobec nich slaby i bezbronny jak mrowka w cieniu opadajacego buta. Jakby bielszy niz zwykle w towarzystwie atramentowych bodachow, Boo nie warczal, tylko podejrzliwie i z odraza obserwowal duchy. Udawalem, ze przyszedlem tutaj sprawdzic, czy termostat jest wlasciwie nastawiony, czy okno za harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamkniete, a takze wydlubac troche wosku z prawego ucha i kawaleczek lukrecjowego cukierka spomiedzy zebow, choc nie tym samym palcem. Bodachy ignorowaly mnie - albo udawaly, ze ignoruja. Ich uwage pochlaniala spiaca Justine. Ich rece albo lapy unosily sie kilka centymetrow nad dziewczynka, ich palce albo pazury kreslily kregi w powietrzu, jakby widma byly awangardowymi muzykami, ktorzy graja na instrumencie zlozonym z kieliszkow i pocieraniem wydobywaja niesamowita muzyke z wilgotnych krysztalowych krawedzi. Moze jej niewinnosc je ekscytowala jak uparty rytm. Moze jej pokorna bezwolnosc, wdziek jagniecia, calkowita bezbronnosc byly dla nich elementami symfonii. Na temat bodachow moge tylko snuc domysly. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo pochodzeniu. Ta prawda odnosi sie nie tylko do bodachow. Teczka z napisem: RZECZY, O KTORYCH ODD THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJECIA, jest rownie wielka jak wszechswiat Jedyna rzecza, jakiej jestem pewien, jest to, ile nie wiem. Moze jest pewna madrosc w uznaniu tego faktu. Niestety, nie niesie mi pociechy. Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanely prosto i jak jeden maz zwrocily wilcze glowy w kierunku drzwi, jakby w odpowiedzi na wezwanie trabki, ktorej nie slyszalem. Najwyrazniej Boo tez nic nie uslyszal, bo nie strzygl uszami. Wciaz skupial uwage na ciemnych duchach. Jak cienie przepedzone przez nagle zapalone swiatlo, boda-chy odwrocily sie od lozka, rzucily do drzwi i znikly w korytarzu. Sklonny pojsc za nimi, zawahalem sie, gdy zobaczylem, ze Justine na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy byly klarownymi kaluzami: czyste, na pozor bez zadnej tajemnicy, a jednak bezdenne. Czasami wiesz, ze cie widzi. Kiedy indziej czujesz, jak ja wtedy, ze jestes dla niej przejrzysty niczym szklo, ze moze patrzec na wskros przez wszystko na tym swiecie. -Nie boj sie - powiedzialem, co bylo podwojnie bezczelne. Po pierwsze, nie wiedzialem, czy Justine sie boi albo czy w ogole jest zdolna do odczuwania strachu. Po drugie, moje slowa sugerowaly ochrone, jakiej w nadchodzacym kryzysie byc moze nie zdolam jej zapewnic. Gdy szedlem do drzwi, Annamarie, spiaca w pierwszym lozku, wymruczala: -Dziwny. Oczy miala zamkniete. Wciaz zaciskala posciel w rekach. Oddychala plytko, rytmicznie. Gdy przystanalem przy jej lozku, powtorzyla wyrazniej niz poprzednio: -Dziwny. Annamarie urodzila sie z przepuklina rdzeniowa. Biodra miala przemieszczone, nogi zdeformowane. Glowa na poduszce wydawala sie niemal rownie duza jak skurczone cialo pod kocem. Zdawalo sie, ze spi, ale szepnalem: -O co chodzi, skarbie? -Dziwak. Jej uposledzenie umyslowe nie bylo powazne i nie objawialo sie w glosie, ktory nie byl gruby ani niewyrazny, ale wysoki, slodki i czarujacy. -Dziwak. Przeniknal mnie chlod rowny najbardziej ostremu ukaszeniu zimowej nocy. Cos w rodzaju intuicji skierowalo moja uwage na Justine. Glowe odwrocila w moja strone. Po raz pierwszy jej oczy spojrzaly w moje. Usta Justine sie poruszyly, ale nie poplynal z nich nawet jeden z tych nieartykulowanych dzwiekow, ktore niekiedy wydawala w swoim glebokim uposledzeniu. Podczas gdy Justine daremnie probowala sie odezwac, Annamarie powtorzyla jeszcze raz: -Dziwak. Harmonijkowe rolety wisialy nieruchomo w oknach. Pluszowe kocieta na polkach w poblizu lozka Justine siedzialy bez ruchu, bez jednego mrugniecia czy poruszenia wasem. Po stronie Annamarie dzieciece ksiazki na polkach lezaly w schludnym porzadku. Porcelanowy krolik z miekkimi puszystymi uszami, ubrany w stroj z epoki edwardianskiej, pelnil warte na szafce nocnej. Wszedzie panowal spokoj, a jednak wyczuwalem ledwo powstrzymywana energie. Nie bylbym zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudzily sie do zycia: lewitowaly, wirowaly, odbijaly sie od scian. W panujacym bezruchu Justine znowu sprobowala przemowic, a Annamarie powiedziala swoim slodkim glosikiem: -Wplec. Zostawilem spiaca dziewczynke, stanalem w nogach lozka Justine. Z obawy, ze moj glos przerwie czar, zachowalem milczenie. Zastanawiajac sie, czy dziewczynka z uszkodzonym moz-giem zrobila miejsce dla goscia, pragnalem, zeby te bezdenne niebieskie oczy przemienily sie w wyjatkowa pare czarnych jak noc egipska, ktore znalem. Niekiedy czuje sie tak, jakbym zawsze mial dwadziescia jeden lat, ale prawda jest taka, ze kiedys bylem mlodszy. W tamtych czasach, kiedy smierc byla czyms, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen Llewellyn, ktora wolala byc zwana Stormy, niekiedy mawiala: "Wplec mnie, dziwaku". Chciala, zebym podzielil sie z nia wrazeniami z przezytego dnia, swoimi myslami, lekami i zmartwieniami. W ciagu szesnastu miesiecy, gdy Stormy obrocila sie w proch na tym swiecie, by pelnic sluzbe w nastepnym, nikt nie wyrzekl do mnie tych slow. Justine poruszyla ustami, nie wydajac dzwieku, a w sasiednim lozku Annamarie powiedziala przez sen: -Wplec mnie. Zdawalo sie, ze w pokoju numer trzydziesci dwa zabraklo powietrza, Gdy przebrzmialy te dwa slowa, stalem w absolutnej ciszy, jaka panuje w prozni. Nie moglem oddychac. Ledwie przed chwila chcialem, zeby te blekitne oczy przemienily sie w czarne oczy Stormy, przez co jej wizyta zostalaby potwierdzona. Teraz ta mysl mnie przerazala. Ilekroc mamy na cos nadzieje, to zwykle nie na to, co trzeba. Tesknimy do jutra i postepu, jaki oznacza. Ale wczoraj bylo kiedys jutrem, wiec gdzie tu postep? Albo tesknimy za wczoraj,za tym, co bylo albo co mogloby byc. Ale gdy tesknimy, chwila obecna staje sie przeszloscia, wiec przeszlosc jest niczym innym jak tylko nasza tesknota za druga szansa. -Wplec mnie- powtorzyla Annamarie. Dopoki bede podlegac rzece czasu, czyli do konca zycia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego. Jedyna droga powrotna wiedzie do przodu, z pradem. Droga w gore rzeki jest droga w dol, droga wstecz jest droga naprzod. - Wplec mnie, dziwaku. Tu, w pokoju numer trzydziesci dwa, powinienem miec nadzieje na rozmowe ze Stormy nie teraz, ale na koncu mojej podrozy, gdy czas straci nade mna wladze, gdy wieczna terazniejszosc ograbi przeszlosc z calego powabu. Zanim moglbym zobaczyc w tej niebieskiej pustce egipska czern, na co mialem nadzieje, odwrocilem wzrok i apojrzalem na swoje rece, ktore zaciskalem na poreczy lozka. W przecwienstwie do wielu innych duch Stormy nie ociagal sie na tym swiecie. Odeszla, jak powinna. Gleboka dozgonna milosc zywych moze byc magnesem dla martwych. Naklanianie Stormy, zeby zostala, wyrzadziloby jej niewyslowiona krzywde. I choc nawiazanie kontaktu mogloby z poczatku ulzyc mojej samotnosci, w koncu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawilaby tylko udreke. Patrzylem na swoje rece. Annemarie spala w milczenia. Pluszowe kocieta i porcelanowy krolik pozostaly nieozy-wione, unikajace tym samym demonicznego albo disnejow-skiego ruchu. Po chwili moje serce zaczelo bic w normalnym rytmie. Justine miala zamkniete oczy. Jej rzesy lsnily, policzki byly wilgotne. Na policzkach polyskiwaly dwie lzy, ktore zadrzaly i spadly na przescieradlo. Wyszedlem z pokoju, zeby odszukac Boo i bodachy. ROZDZIAL 3 W starym opactwie, w ktorym obecnie miesci sie Szkola Swietego Bartlomieja, zainstalowano nowoczesne systemy mechaniczne, ktore mozna monitorowac ze stacji komputerowej w piwnicy. W spartanskim pokoju komputerowym stalo biurko, dwa krzesla i nieuzywana szafa na dokumenty. Dolna szuflade szafy zapelnialy opakowania po kit katach. Brat Timothy, ktory sprawowal piecze nad systemami mechanicznymi opactwa i szkoly, byl uzalezniony od kit katow. Najwyrazniej czul, ze lakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi obzarstwa, bo ukrywal dowody. Tylko brat Timothy i dojezdzajacy serwisanci mieli powod, zeby czesto zagladac do tego pomieszczenia. Mnich uwazal, ze jego tajemnica jest tutaj bezpieczna. Wiedzieli o niej wszyscy zakonnicy. Wielu z nich z mrugnieciem oka i szerokim usmiechem namawialo mnie, zebym zajrzal do dolnej szuflady w szafie na dokumenty. Nikt nie wiedzial, czy brat Timothy spowiadal sie z obzarstwa przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale istnienie tej kolekcji papierkow sugerowalo, ze chcial zostac przylapany. Bracia zakonni marzyli, zeby go zdemaskowac, chociaz chcieli to robic dopiero wtedy, gdy skarbiec papierkow stanie sie jeszcze wiekszy i gdy beda mieli pewnosc, ze brat Timothy naje sie najwiekszego wstydu. Chociaz brat Timothy byl kochany przez wszystkich, na swoje nieszczescie slynal rowniez z jaskrawych wypiekow, ktore przemienialy jego twarz w latarnie. Brat Roland zasugerowal, ze Bog dalby czlowiekowi taka wspaniala fizjologiczna reakcje na zaklopotanie tylko wtedy, gdyby chcial, zeby wystepowala czesto i sprawiala powszechna radosc. Na scianie tego piwnicznego pokoju, zwanego przez braci Katakumbami Kit Kata, wisial oprawiony kawalek plotna z wyhaftowanymi slowami: DIABEL TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Uzywajac komputera, moglem przejrzec historie funkcjonowania, a takze stan obecny instalacji grzewczej i chlodzacej, instalacji oswietleniowej, systemu kontroli przeciwpozarowej i generatorow awaryjnych. Na pierwszym pietrze trzy bodachy snuly sie od pokoju do pokoju, ogladajac przyszle ofiary, zeby zwiekszyc przyjemnosc, ktora beda mialy w czasie zblizajacej sie masakry. Nie moglem wywnioskowac niczego wiecej z ich zachowania. Do piwnicy przygnal mnie strach przed pozarem. Przejrzalem wszystkie informacje dotyczace instalacji przeciwpozarowej. W kazdym pokoju pod sufitem znajdowala sie co najmniej jedna glowka tryskaczowa. W kazdym korytarzu tryskacze rozmieszczone byly posrodku sufitu co cztery i pol metra. Z programu monitorujacego wynikalo, ze wszystkie tryskacze sa sprawne, a w rurach panuje odpowiednie cisnienie. Wykrywacze dymu i alarmy, ktore okresowo przechodzily autotesty, funkcjonowaly bez zarzutu. Wyszedlem z systemu przeciwpozarowego i otworzylem plan instalacji ogrzewania i chlodzenia. Szczegolnie interesowaly mnie dwa bojlery, ktore miala szkola. Poniewaz do dalekich gor Sierra nie dociera zaopatrzenie w gaz ziemny, oba bojlery byly ogrzewane propanem. Wielki zbiornik gazu skrywal sie pod ziemia w pewnej odleglosci od szkoly i opactwa. Wedlug monitorow zbiornik propanu zawieral osiemdziesiat cztery procent maksymalnej pojemnosci. Tempo przeplywu wydawalo sie normalne. Wszystkie zawory byly sprawne. Stosunek wytwarzanego ciepla do zuzycia gazu swiadczyl, ze w instalacji nie ma przeciekow. Oba niezalezne wylaczniki awaryjne dzialaly jak trzeba. Kazdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki byl zaznaczony na schemacie malenkim zielonym swiatelkiem. Ani jeden czerwony wskaznik nie szpecil ekranu. Nie wiadomo, jakie niebezpieczenstwo nadciagalo, ale raczej nie powinno wiazac sie z pozarem. Popatrzylem na wyhaftowana makatke na scianie nad komputerem: DIABEL TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Gdy mialem pietnascie lat, pewni naprawde zli faceci w filcowych kapeluszach z plaskimi glowkami zakuli mnie w kajdanki, zwiazali lancuchem nogi w kostkach, zanikneli w bagazniku starego buicka, podniesli go dzwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, ktore przemieniaja kazdy niegdys dumny pojazd w wysoka na niecaly metr kostke, bedaca przykladem kiepskiej sztuki wspolczesnej, i wcisneli guzik ZMIAZDZYC ODDA THOMASA. Odprezcie sie. Nie mam zamiaru zanudzac was stara wojenna historia. Poruszylem kwestie buicka tylko po to, zeby zilustrowac fakt, ze moje nadnaturalne dary nie obejmuja niezawodnego przewidywania przyszlosci. Ci zli faceci mieli polerowane lodowate oczy radosnych socjopatow i blizny, ktore sugerowaly, ze sa co najmniej zadni przygod, a ich sposob poruszania sie wskazywal albo na bolesne guzy jader, albo na liczna ukryta bron. A jednak nie sadzilem, ze stanowia zagrozenie, dopoki nie walneli mnie w leb pieciokilogramowa kielbasa, a gdy padlem na glebe, nie zaczeli kopniakami przerabiac mnie na miazge. Rozproszyl mnie widok dwoch innych facetow, ktorzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Pozniej dowiedzialem sie, ze byli to dwaj nauczyciele, ktorzy niezaleznie jeden od drugiego postanowili przebrac sie na bal maskowy za Zorro. Dopiero pozniej, gdy zostalem zamkniety w bagazniku buicka z dwoma martwymi rezusami i kielbasa, zrozumialem, ze powinienem rozpoznac prawdziwych rozrabiakow w chwili, gdy zobaczylem kapelusze z plaskimi glowkami. Jak ktos przy zdrowych zmyslach mogl przypisac dobre zamiary trzem fcccfom w identycznych kapeluszach? Na swota obrone powiem, ze mialem wowczas tylko pietnascie lat i ani troche dzisiejszego doswiadczenia, a poza tym nigdy nie twierdzilem, ze jestem jasnowidzem. Moze moj strach przed pozarem byl w tym przypadku rownie biedny jak podejrzewanie mezczyzn przebranych za Zono. Choc inspekcja systemow mechanicznych nie dala mi powodu, by wierzyc, ze bodachy zostaly zwabione do Szkoly Swietego Bartlomieja przez nieuchronny, coraz blizszy pozar, wciaz obawialem sie ognia. Zadne inne zdarzenie nie jest rownie grozne dla duzej grupy ludzi psychicznie i fizycznie uposledzonych. Trzesienia ziemi w gorach Kalifornii nie sa tak powszechne ani tak potezne jak w dolinach i na rowninach. Poza tym nowe opactwo zostalo zbudowane solidnie jak forteca, a stare przebudowane z taka starannoscia, ze powinno wytrzymac gwaltowne, nawet dlugotrwale wstrzasy. Tak wysoko w gorach podloze skalne lezy tuz pod nogami; w niektorych miejscach wielkie granitowe kosci wychodza na powierzchnie. Nasze dwie budowle sa zakotwiczone w skale. Nie mamy tornad, huraganow, aktywnych wulkanow ani zabojczych pszczol. Mamy cos znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych rzeczy. Mamy rodzi. Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydaja sie malo prawdopodobnymi kandydatami na zloczyncow. Zlo moze chowac sie pod przebraniem poboznosci i milosierdzia, ale mialem klopot z wyobrazeniem sobie, ze ktokolwiek sposrod braci albo siostr zaczyna w morderczym szale biegac z pila lancuchowa lub karabinem maszynowym. Nie przerazala mnie nawet mysl o bracie Timothym z nie-bezpiecznie wysokim poziomem cukru, doprowadzonym do obledu przez wyrzuty sumienia z powodu objadania sie kit-katami Patrzacy spode lba Rosjanin, ktory mieszkal na pierwszym pietrze domu goscinnego, budzil znacznie bardziej usprawiedliwione podejrzenia. Nie nosil kapelusza z plaska glowka, ale byl ponury i tajemniczy. Moje miesiace spokoju i kontemplacji dobiegly konca. Wymagania mojego dani, milczace, ale uparte blagania duchow zmarlych, tragedie, ktorym nie zawsze moglem zapobiec, to wszystko wygnalo mnie do gorskiego ustronia, opactwa Swietego Bartlomieja. Musialem uproscic swoje zycie. Nie mialem zamiaru zostac tu na zawsze. Prosilem Boga tylko o krotka chwile wytchnienia ktora, zostala mi dana, ale teraz zegar znow tykal. Kiedy wyszedlem ze schematu instalacji grzewczo-chlo-dzacej, na monitorze komputera pojawilo sie proste biale menu. Na tym bardziej odbijajacym ekranie zobaczylem, ze ktos sie poruszyl za moimi plecami. Przez siedem miesiecy opactwo bylo nieruchomym punktem w rzece, a ja obracalem sie leniwie, zawsze widzac ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawil sie prawdziwy rytm rzeki. Posepna, nieokielznana i nieprzejednana, zmyla moje poczucie spokoju i znow niosla w kierunku mojego przeznaczenia. Spodziewajac sie twardego ciosu albo pchniecia czyms ostrym, okrecilem sie na biurowym fotelu w strone zrodla odbicia w ekranie komputera. ROZDZIAL 4 Moj kregoslup przemienil sie w lod i zaschlo mi w ustach ze strachu przed zakonnica.Batman bylby mnie wysmial, a Odyseusz nie okazalby litosci, ale powiedzialbym im, ze nigdy nie uwazalem sie za bohatera. W glebi duszy jestem tylko kucharzem, obecnie bezrobotnym. Na swoja obrone powiem, ze persona, ktora weszla do pokoju komputerowego, nie byla zwyczajna zakonnica, ale matka Angela, ktora inni nazywaja matka przelozona. Ma slodka twarz ukochanej babci, tak, ale tez stalowa determinacje Terminatora. Oczywiscie mam na mysli dobrego Terminatora z drugiego filmu cyklu. Choc benedyktynki zwykle nosza szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubieraja sie na bialo, poniewaz naleza do dwukiotae zreformowanego zakonu wczesniej zreformowanego zakonu zreformowanych benedyktynek, choc nie chca, zeby kojarzyc je z regulami trapistow czy cystersow. Nie musicie wiedziec, co to znaczy. Sam Bog wciaz probuje to rozgryzc. Istota reformy jest taka, ze siostry od sw. Bartka sa bardziej ortodoksyjne niz wspolczesne zakonnice, ktore chyba uwazaja sie za pracownice socjalne z wyjatkiem tego, ze nie chodza na randki. Modla sie po lacinie, nie jedza miesa w piatki, a miazdzacym spojrzeniem moglyby uciszyc glos i gitare kazdego spiewaka folkowego, ktory osmielilby sie zagrac powszechnie akceptowana melodie w czasie mszy. Matka Angela mowi, ze ona i jej siostry odwoluja sie do pierwszych trzydziestu lat ubieglego wieku, kiedy Kosciol swiecie wierzyl w swoja ponadczasowosc i kiedy "biskupi nie byli szaleni". Chociaz urodzila sie w roku tysiac dziewiecset czterdziestym piatym i nie miala okazji poznac podziwianej epoki, mowi, ze wolalaby zyc w latach trzydziestych niz w wieku Internetu i szokujacych programow nadawanych via satelita. Troche rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie bylo broni jadrowej ani zorganizowanych terrorystow skorych do wysadzania w powietrze kobiet i dzieci, a poza tym czlowiek wszedzie mogl kupic gume do zucia black jack, i to za nie wiecej niz piec centow paczka. Ten kawalek o gumie pochodzi z jakiejs powiesci. Wiele sie nauczylem z powiesci. Niektore informacje sa nawet prawdziwe. Siadajac na drugim krzesle, matka Angela powiedziala: -Kolejna bezsenna noc, Oddzie Thomasie? Z poprzednich rozmow wiedziala, ze obecnie nie sypiam tak dobrze jak kiedys. Sen niesie spokoj, a ja jeszcze nie zasluzylem na spokoj. -Nie moglem pojsc do lozka przed opadem sniegu - odparlem. - Chcialem zobaczyc, jak swiat robi sie bialy. -Sniezyca jeszcze sie nie rozszalala. Ale czekanie na nia w piwnicy jest co najmniej dziwne. -Tak, matko. Ma jeden taki sliczny usmiech i umie usmiechac sie przez dlugi czas w cierpliwym oczekiwaniu. Wierz mi, miecz wiszacy nad twoja glowa bylby marnym instrumentem przesluchania w porownaniu z tym wyrozumialym usmiechem. Po milczeniu, ktore bylo proba woli, powiedzialem: -Matko, ma matka taka mine, jakby myslala, ze cos ukrywam. -Ukrywasz cos, Odd? -Nie, matko. - Wskazalem komputer. - Sprawdzalem tylko systemy mechaniczne szkoly. -Rozumiem. Zastepujesz brata Timothy'ego? Czyzby zostal skierowany na przymusowe leczenie z uzaleznienia od kit katow? -Po prostu lubie uczyc sie nowych rzeczy... aby byc uzytecznym. -Twoje sniadaniowe nalesniki w kazdy weekend sa wiekszym darem, niz kiedykolwiek przyniosl do opactwa ktorykolwiek z gosci -Nikt nie robi bardziej puszystych nalesnikow. Jej oczy mialy ten sam wesoly niebieski odcien co barwinki na serwisie stolowym Royal Doulton, ktory miala moja matka i ktorego elementami od czasu do czasu rzucala w sciany lub we mnie. -Musiales miec sporo wiernych klientow w restauracji, gdzie pracowales. -Bylem gwiazda z lopatka. Usmiechnela sie do mnie. Usmiechnela sie i czekala. -W te niedziele usmaze placki ziemniaczane. Nigdy nie probowala matka moich plackow. Usmiechajac sie, muskala palcem zlozony z paciorkow lancuch pektoralu. -Rzecz w tym, ze mialem zly sen o eksplozji bojlera. -Sen o eksplozji bojlera? -Zgadza sie. -Prawdziwy koszmar, czyz nie? -Wciaz jestem niespokojny. -Czy eksplodowal jeden z naszych bojlerow? -Mozliwe. We snie miejsce nie bylo wyrazne. Wie matka, jakie sa sny. Blysk rozjasnil jej barwnikowe oko. -W tym snie widziales plonace zakonnice, biegajace z wrzaskiem po snieznej nocy? -Nie, matko. Wielkie nieba, nie. Tylko eksplodujacy bojler. -Czy widziales kalekie dzieci probujace uciekac od okien pelnych plomieni? Sprobowalem milczenia z wlasnym usmiechem. -Czy twoje koszmary zawsze maja taka uboga akcje, Oddie? -Nie zawsze, matko. -Od czasu do czasu sni mi sie Frankenstein z filmu, ktory ogladalam w dziecinstwie. W moim snie jest starozytny wiatrak ze sprochnialymi, polamanymi skrzydlami, ktore poskrzypuja, obracajac sie w czasie burzy. Wscieklosc deszczu, blyskawice rozdzierajace niebo, skaczace cienie, schody z zimnego kamienia, drzwi ukryte w bibliotekach, oswietlone swiecami tajemne przejscia, dziwaczne maszyny ze zloconymi zyroskopami, trzeszczace luki elektrycznosci, oblakany garbus z oczami jak latarnie, potwor skradajacy sie tuz za moimi plecami i naukowiec w bialym laboratoryjnym kitlu niosacy wlasna odcieta glowe. Usmiechnela sie do mnie. -Tylko eksplodujacy bojler - powiedzialem. -Bog ma wiele powodow, zeby cie kochac, Oddie, ale z pewnoscia kocha cie, bo jestes takim niedoswiadczonym nieumiejetnym klamca. -Zdarzalo mi sie lgac - zapewnilem. -Twierdzenie, ze lgales, jest najwiekszym lgarstwem, jakie powiedziales. -W szkole zakonnic musiala byc matka przewodniczaca kolka dyskusyjnego. -Przyznaj sie, mlody czlowieku. Nie sniles o eksplodujacym bojlerze. Zmartwilo cie cos innego. Wzruszylem ramionami. -Zagladales do pokoi dzieci. Wiedziala, ze widze zwlekajacych zmarlych. Ale nie powiedzialem ani jej, ani opatowi Bernardowi o bodachach. Poniewaz te spragnione krwi duchy sciagaja do wydarzen z wysoka liczba ofiar, nie spodziewalem sie spotkac ich w miejscu tak odleglym jak to. Miasta, duze i male, sa ich w miejscu tak odleglym jak to. Miasta, duze i male, sa ich naturalnym terenem lowieckim. Poza tym ci, ktorzy akceptuja moje twierdzenie, ze widuje zmarlych, sa mniej sklonni mi wierzyc, gdy na wczesnym etapie znajomosci zaczynam mowic rowniez o cienistych demonach, ktore rozkoszuja sie scenami smierci i zniszczenia. Wlasciciela jednej malpy mozna uwazac za uroczego eks-centryka. Ale czlowiek, ktory urzadzil w domu malpiarnie i ma dziesiatki paplajacych szympansow, ktore harcuja po pokojach, zostanie uznany za niepoczytalnego przez specow od zdrowia psychicznego. Postanowilem jednak zrzucic z siebie brzemie, poniewaz matka Angela umie sluchac i ma ucho wyczulone na nieszczere nuty. Dwoje czulych uszu. Moze barbet okalajacy jej twarz sluzy jako urzadzenie skupiajace dzwiek, pozwalajace wykryc wiecej niuansow w mowie innych, niz slyszymy my bez barbetow. Nie twierdza, ze zakonnice maja smykalke techniczna jak Q, genialny wynalazca, ktory w filmach zaopatruje Jamesa Bonda w supergadzety. To teoria, jakiej nie odrzuce od reki, ale niczego nie moge udowodnic. Wierzac w dobra wole matki Angeli i umiejetnosc wykrywania kitu dzieki barbetowi, powiedzialem jej o bodachach. Sluchala uwaznie z niewzruszonym wyrazem twarzy, niczym nie zdradzajac, czy ma mnie za wariata. Dzieki sile osobowosci matka Angela potrafi zmusic czlowieka do spogladania jej w oczy. Moze kilku obdarzonych nadzwyczaj silna wola ludzi zdola odwrocic spojrzenie, gdy raz zewrze sie z nimi wzrokiem, ja jednak do nich nie naleze. Gdy powiedzialem jej wszystko o bodachach, czulem sie zamarynowany w barwinkach. z Kiedy skonczylem, wpatrywala sie we mnie w milczeniu z nieodgadniona mina. Gdy doszedlem do wniosku, ze postanowila modlic sie o moja poczytalnosc, przyjela za prawde wszystkie moje rewelacje, mowiac: -Co trzeba zrobic? -Nie wiem. -To odpowiedz wielce niezadowalajaca. -Wielce - zgodzilem sie. - Rzecz w tym, ze bodachy pokazaly sie zaledwie pol godziny temu. Widzialem je za krotko, zeby odgadnac, co je tu sciagnelo. Ukryte w obszernych rekawach dlonie zacisnely sie w rozowe piesci z bialymi knykciami. -Cos zlego spotka dzieci. -Niekoniecznie wszystkie. Moze kilkoro. I moze nie tylko dzieci. -Ile czasu mamy do... niewiadomego? -Zwykle zjawiaja sie dzien, dwa przed wypadkiem. Aby napawac sie widokiem tych, ktorzy... - Nie chcialem konczyc. Matka Angela zrobila to za mnie: - Niebawem umra. -Jesli w gre wchodzi morderca, czynnik ludzki zamiast powiedzmy, eksplodujacego bojlera, czasami sa w rownej mierze zafascynowane nim co potencjalnymi ofiarami. - Nie mamy tutaj mordercow - zaznaczyla matka Angela. -Co naprawde wiemy o Rodionie Romanovichu? -O Rosjaninie z domu goscinnego? - Patrzy spode lba. -Czasami ja tez. -Tak, matko, ale to niepokojacy rodzaj spogladania, a matka jest zakonnica. -A on duchowym pielgrzymem. -Mamy dowod, ze matka jest zakonnica, natomiast w przypadku Romanovicha tylko jego slowo. -Widziales przy nim bodachy? -Jeszcze nie. Sciagnela brwi, bliska patrzenia wilkiem, i powiedziala: -Byl dla nas zyczliwy tu w szkole. -O nic nie oskarzam pana Romanovicha. Jestem tylko zaciekawiony. -Po chwalbach porozmawiam z opatem Bernardem o potrzebie zachowania czujnosci. Chwalba to poranna modlitwa, druga z siedmiu godzin kanonicznych, ktorych codziennie przestrzegaja mnisi. W opactwie Swietego Bartlomieja chwalba odbywa sie zaraz po jutrzni - spiewaniu hymnow i czytaniu lekcji - ktora zaczyna sie kwadrans przed szosta rano. Trwa nie dluzej niz do wpol do siodmej. Wylaczylem komputer i wstalem. - Ide sie rozejrzec. W chmurze bialego habitu matka Angela podniosla sie z krzesla. -Jesli jutro ma dojsc do kryzysu, lepiej sie przespie. Ale w naglym wypadku nie wahaj sie mnie budzic, dzwoniac na komorke o kazdej porze. Usmiechnalem sie i pokrecilem glowa. -O co chodzi? - zapytala. -Swiat sie kreci i swiat sie zmienia. Zakonnice z telefonami komorkowymi. -Latwo sie z tym pogodzic. Latwiej niz z filozofia kucharza, ktory widzi zmarlych. Prawda. Przypuszczam, ze moim odpowiednikiem moglaby byc latajaca zakonnica z tego starego serialu. -W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latac. Potrafia byc niepowazne i w czasie nocnego lotu rozbijalyby okna. ROZDZIAL 5 Gdy wrocilem z pokoju komputerowego, bodachy nie plataly sie po korytarzach pierwszego pietra.Moze zgromadzily sie przy lozkach innych dzieci, choc nie sadze. Miejsce wydawalo sie czyste. Byc moze przebywaly na drugim pietrze, gdzie spaly nieswiadome niczego zakonnice. One tez mogly byc skazane na smierc w wybuchu. Nie moglem wejsc bez zaproszenia na drugie pietro, chyba ze w naglym wypadku. Wyszedlem ze szkoly, znowu w noc. Laka, okoliczne lasy i polozone wyzej opactwo wciaz czekaly na biel sniegu. Nie zobaczylem wydetego nieba brzemiennego burza, bo gory byly rownie ciemne jak niebiosa i nic sie nie odbijalo na spodniej stronie chmur. Boo mnie porzucil. Chociaz lubi moje towarzystwo, nie jestem jego panem. On nie ma tutaj pana. Jest niezalezny i ma wlasny rozklad dnia. Niepewny, dokad isc ani czy szukac kolejnej wskazowki, ktora pomoglaby mi wyjasnic przyczyne obecnosci bodachow, przemierzylem frontowy dziedziniec szkoly, zmierzajac ku opactwu. Temperatura krwi i kosci spadla z przybyciem bodachow, ale zle duchy i grudniowe powietrze, razem wziete, nie mogly wytlumaczyc przejmujacego ziabu, ktory mnie przenikal. Prawdziwym zrodlem zimna moglo byc zrozumienie, ze naszym jedynym wyborem

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!