KOONTZ DEAN R Braciszek Odd DEAN KOONTZ Ucz nas...Dawac i nie liczyc kosztow, Walczyc i nie zwazac na rany, Znojnie pracowac i nie szukac odpoczynku... Sw. Ignacy Loyola (przeklad tlumacza) ROZDZIAL 1 Otoczony przez kamien, pograzony w ciszy, siedzialem przy oknie, gdy trzeci dzien tygodniaskapitulowal przed czwartym. Rzeka nocy plynela, niepomna kalendarza. Mialem nadzieje zobaczyc te magiczna chwile, kiedy snieg zacznie sypac prawdziwa biela. Wczesniej niebo uronilo pare platkow i na tym koniec. Nadciagajaca sniezyca wcale sie nie spieszyla. Pokoj oswietlala tylko gruba swieca w bursztynowym szkle stojaca na naroznym biurku. Przeciag za kazdym razem znajdowal plomien, topniejace swiatlo smarowalo maslem wapienne sciany, a fale plynnych cieni oliwily katy. Przez wiekszosc nocy swiatlo lampy zdaje mi sie zbyt jasne, dlatego gdy pisze, jedynym zrodlem poblasku jest ekran komputera, sciemniony szary tekst na granatowym tle. Bez srebrzystego swiatla szyba nie odbija mojej twarzy. Mam czysty widok na noc za oknem. Mieszkajac w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gosc, masz wiecej okazji niz gdzie indziej, zeby widziec swiat taki, jaki jest, nie zas przez cien, ktory na niego rzucasz. Opactwo Swietego Bartlomieja lezy wsrod gor Sierra Nevada, po kalifornijskiej stronie granicy. Pierwotne lasy, ktore otulaja zbocza, same byly otulone ciemnoscia. Z tego okna na drugim pietrze widzialem czesc frontowego dziedzinca i asfaltowa droge, ktora go rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w ksztalcie dzwonow rzucaly swiatlo, ktore skupialo sie w okraglych bladych kaluzach. Dom goscinny stoi w polnocno-zachodnim skrzydle opactwa. Na parterze mieszcza sie rozmownice. Prywatne kwatery zajmuja wyzsze i najwyzsze pietro. Gdy niecierpliwie wypatrywalem burzy snieznej, z ciemnosci w swiatlo lamp wplynela biel, ktora nie byla sniegiem. W opactwie jest jeden pies, wazacy piecdziesiat kilogramow mieszaniec owczarka niemieckiego, moze po czesci labrador retriever. Jest calkowicie bialy i porusza sie z gracja mgly. Wabi sie Boo, a to od wrzawy czy huku. Ja nazywam sie Odd Thomas, innymi slowy Dziwaczny Thomas. Moi dysfunkcyjni rodzice twierdza, ze to skute bledu w akcie urodzenia, bo chcieli mi dac na imie Todd. A jednak nigdy tak mnie nie nazywali. W wieku dwudziestu jeden lat nie rozwazam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego zycia sugeruja, ze imie Odd bardziej do mnie pasuje, czy zostalo nadane mi przez rodzicow umyslnie, czy tez nosze je przez przypadek. Boo przystanal posrodku chodnika i patrzyl wzdluz szosy, ktora kurczyla sie i opadala w ciemnosc. Gory nie sa zbyt strome. Od czasu do czasu wznoszaca sie ziemia robi sobie odpoczynek. Klasztor stoi na wysokiej lace, zwrocony ku polnocy. Sadzac po postawionych uszach i podniesionej glowie, Boo dostrzegl zblizajacego sie goscia. Ogon mial nisko spuszczony. Nie widzialem, czy zjezyl siersc, ale pelna napiecia postawa sugerowala, ze tak. Lampy na podjezdzie zapalaja sia z nadejsciem zmierzchu i plona do switu. Mnisi ze Swietego Bartka uwazaja, ze nocnych gosci, niezaleznie jak rzadko przychodza, musi witac swiatlo. Pies stal bez ruchu przez chwile, az wreszcie skierowal uwage na trawnik po prawej stronie asfaltu. Opuscil glowe. Stulil uszy. Przez chwile nie widzialem przyczyny tego zachowania. Potem... z nieprzeniknionego mroku zaczal wylaniac sie ksztalt ulotny jak nocny cien na wodzie. Przesunal sie dosc blisko lampy, dzieki czemu moglem go zobaczyc. Nawet za dnia bylby to gosc, ktorego tylko pies i ja moglibysmy zauwazyc. Widze martwych ludzi, duchy zmarlych, ktorzy, kazdy z wlasnego powodu, nie odeszli z tego swiata. Niektorzy szukaja u mnie sprawiedliwosci, jesli zostali zamordowani, albo pociechy, albo towarzystwa; inni szukaja mnie z powodow, ktore nie zawsze rozumiem. To komplikuje mi zycie. Nie prosze o wspolczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze sa rownie wazne dla was jak moje dla mnie. Moze codziennie rano przez poltorej godziny dojezdzasz do pracy, drogi sa zakorkowane, spowalniaja cie niecierpliwi i nieudolni kierowcy, niektorzy rozjuszeni, ze srodkowymi palcami silnie umiesnionymi wskutek czestego uzywania. Wyobraz sobie jednak, o ile bardziej stresujacy bylby twoj poranek, gdyby na fotelu pasazera siedzial mlody czlowiek z upiorna rana od siekiery na glowie, a z tylu starsza kobieta uduszona przez meza, z wytrzeszczonymi oczami i fioletowa twarza. Zmarli nie mowia. Nie wiem dlaczego. I zarabany siekiera duch nie zakrwawi tapicerki. Jednak swita niedawno zmarlych jest denerwujaca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu nastrojowi. Gosc na trawniku nie byl zwyczajnym duchem, moze wcale nie byl duchem. Poza blakajacymi sie duchami zmarlych widze jeszcze jeden rodzaj istot nadprzyrodzonych. Zwe je bodachami. Sa czarne jak atrament, maja plynne ksztalty, sa nie bardziej materialne niz cienie. Bezszelestne, wielkosci przecietnego mezczyzny, czesto przemykaja chylkiem jak koty, nisko przy ziemi. Ten na trawniku opactwa sunal wyprostowany: czarny i nieokreslony, a jednak sugerowal ni to czlowieka, ni wilka. Smukly, wijacy sie, grozny. Jego ruch nie poruszal trawy. Gdyby sunal po wodzie, nie zostawilby ani jednej zmarszczki. W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest zlosliwym straszydlem, ktore wslizguje sie przez kominy i porywa niegrzeczne dzieci. Troche przypomina agentow urzedu skar-bowego. Istoty, ktore widuje, nie sa ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabieraja ani niegrzecznych dzieci, ani doroslych szubrawcow. Ale widzialem, jak wchodza do domu przez kominy -przez dziurki od klucza, szczeliny w ramach okien, zmiennoksztaltne jak dym - i nie mam dla nich lepszej nazwy. Pojawiaja sie nieczesto, ale zawsze budza uzasadniona trwoge. Sa jakby duchowymi wampirami, ktore znaja przyszlosc. Sciagaja do miejsc, w ktorych ma dojsc do krwawego dramatu albo wielkiej katastrofy, jakby zywily sie ludzkim cierpieniem. Chociaz Boo byl dzielnym psem, i mowie to nie bez kozery, cofnal sie przed zjawa. Sciagnal czarne wargi, odslaniajac biale kly. Widmo zatrzymalo sie, jakby rzucajac psu szydercze wyzwanie. Jak sie zdaje, bodachy wiedza, ze niektore zwierzeta je widza. Nie sadze, by wiedzialy, ze ja tez je widze. Gdyby wiedzialy, nie przypuszczam, by okazaly mi wieksze milosierdzie niz mullowie swoim ofiarom, gdy sa w nastroju do odcinania glow i cwiartowania. W pierwszym odruchu na widok tej zjawy chcialem odskoczyc od okna i stopic sie z klebkami kurzu pod lozkiem. Drugi odruch kazal mi zrobic siusiu. Walczac z tchorzostwem i parciem na mocz, wyskoczylem z pokoju na korytarz. Na drugim pietrze domu goscinnego sa dwa mieszkania. Drugiego nikt nie zajmowal. Na pierwszym pietrze ponury Rosjanin bez watpienia spal ze sciagnietymi brwiami. Solidna konstrukcja opactwa nie pozwolila, zeby moje kroki wdarly sie w jego sny. W domu goscinnym sa spiralne schody, granitowe, otoczone kamienna sciana. Stopnie, na przemian czarne i biale, przywodza mi na mysl stroj arlekina i klawisze fortepianu, a takze przeslodzona stara piosenke spiewana przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. Choc kamienne schody sa bezlitosne, a czarno-bialy wzor moze dezorientowac, pedzilem na parter co tchu, ryzykujac wykruszenie granitu, jesli upadne i uderze glowa. Szesnascie miesiecy temu stracilem to, co bylo dla mnie najcenniejsze, i wtedy moj swiat legl w gruzach, a jednak zwykle nie jestem lekkomyslny. Mam mniej powodow do zycia niz kiedys, ale moje zycie nadal ma cel i staram sie doszukiwac sensu w kolejnych dniach. Zostawiajac schody w takim stanie, w jakim je zastalem, przebieglem przez glowna rozmownice, gdzie tylko nocna lampka z kloszem z koralikow rozpraszala mrok. Otworzylem ciezkie debowe drzwi z witrazowym okienkiem i ujrzalem pioropusz swojego oddechu w chlodzie zimowej nocy. Kruzganek domu goscinnego okraza wirydarz z sadzawka i wyrzezbionym z bialego marmuru posagiem swietego Bartlomieja. Jest on zapewne najmniej znanym z dwunastu apostolow. Powazny swiety Bartlomiej stoi z prawica na sercu, wyciagajac lewa reke. Na dloni trzyma cos, co wyglada jak kabaczek, ale rownie dobrze moze byc innym przedstawicielem rodziny dyniowatych. Nie pojmuje symbolicznego znaczenia kabaczka. O tej porze roku sadzawka byla sucha i nie dolatywal z niej zapach wilgotnego wapienia, jak w cieplejsze dni. Wykrylem za to nikla won ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego deszczu, i zastanowilem sie nad jej zrodlem, ale szedlem dalej. Dotarlem kolumnada do drzwi pokoju recepcyjnego w domu goscinnym, wszedlem, przecialem cienista sale i wrocilem w grudniowa noc przez frontowe drzwi opactwa. Nasz bialy mieszany owczarek, Boo, stal na podjezdzie jak wtedy, kiedy patrzylem z okna na drugim pietrze. Odwrocil glowe, zeby na mnie spojrzec, gdy schodzilem po szerokich schodach. Oczy mial czyste i niebieskie, bez tego niesamowitego blasku typowego dla zwierzat w nocy. W bezksiezycowa, bezgwiezdna noc wieksza czesc rozleglego dziedzinca kryla sie w mroku. Jesli bodach gdzies czyhal, nie moglem go wypatrzyc. - Boo, dokad poszedl? - szepnalem. Nie odpowiedzial. Moje zycie jest dziwne, ale nie na tyle, zeby obejmowalo gadajace psy. A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedl z podjazdu na dziedziniec. Kierowal sie na wschod, wzdluz imponujacego opactwa, ktore wyglada niemal jak wyciosane z litej skaly, tak waskie sa spoiny pomiedzy kamieniami. Wiatr nie mierzwil nocy, a ciemnosc wisiala ze zlozonymi skrzydlami. Spalona na braz przez zime zdeptana trawa chrzescila pod nogami. Boo poruszal sie znacznie szybciej niz ja. Czujac, ze jestem obserwowany, spojrzalem na okna, ale nie dostrzeglem ani bladej twarzy spozierajacej przez ciemna szybe, ani zapalonego swiatla poza lagodnym migotaniem swiecy w mojej kwaterze. Wybieglem ze skrzydla goscinnego w niebieskich dzinsach i bawelnianej koszulce. Grudzien ostrzyl zeby na moich golych rekach. Posuwalismy sie na wschod wzdluz kosciola, ktory nie jest oddzielna budowla, lecz laczy sie z innymi zabudowaniami opactwa. Lampka w prezbiterium plonie wiecznie, ale jej blask nie wystarczal, zeby rozpalic witraze. Mialem wrazenie, ze nikle swiatelko obserwuje nas przez kolejne okna niczym ponure oko czegos, co jest w krwiozerczym nastroju. Doprowadziwszy mnie do polnocno-wschodniego naroznika budowli, Boo skrecil na poludnie, na tyly kosciola. Szlismy do tego skrzydla opactwa, gdzie na parterze miesci sie nowicjat. Tam spali nowicjusze, ktorzy jeszcze nie zlozyli slubow. Sposrod pieciu obecnie pobierajacych nauki lubilem i ufalem czterem. Nagle Boo zaniechal ostroznego kroku. Popedzil prosto na wschod, oddalajac sie od opactwa, a ja pobieglem za nim. Gdy dziedziniec ustapil nieposkromionej lace, trawa zaczela smagac mnie po lydkach. Niebawem pierwszy ciezki opad sniegu mial przygniesc wysokie suche zdzbla. Przez kilkaset metrow stok nachylal sie lagodnie, a potem wyrownywal, i tam wysoka po kolana trawa znow przechodzila w trawnik. Przed nami w mroku wznosila sie Szkola Swietego Bartlomieja. Slowo "szkola" poniekad jest eufemizmem. Tutejsi uczniowie sa niechciani gdzie indziej i szkola jest rowniez ich domem, moze jedynym, jaki niektorzy z nich kiedykolwiek beda mieli. Szkola miesci sie w pierwotnym opactwie, ktore wewnatrz zostalo gruntownie przebudowane i zmodernizowane, ale kamienne mury wciaz wygladaja imponujaco. W budowli znajduje sie rowniez konwent, gdzie mieszkaja zakonnice, ktore ucza i sprawuja opieke nad wychowankami. Za bylym opactwem las jezyl sie na tle burzowego nieba, czarne konary oslanialy slepe sciezki wiodace w glab bezludnych ciemnosci. Najwyrazniej tropiac bodacha, pies wbiegl po szerokich stopniach do frontowych drzwi i przez nie do srodka. W opactwie nieliczne drzwi sa zamykane na klucz. Ale szkola, z uwagi na bezpieczenstwo uczniow, zwykle jest zamknieta. Tylko opat, matka przelozona i ja mamy klucze uniwersalne, ktore pozwalaja wejsc wszedzie. Zaden gosc przede mna nie zostal obdarzony takim zaufaniem. Nie jestem z tego dumny. To brzemie. Zwyczajny klucz w mojej kieszeni ciazy czasami niczym zelazne fatum przyciagane przez zloza magnetytu w glebi ziemi. Klucz umozliwia mi szybkie znalezienie brata Constan-tine'a, martwego mnicha, gdy objawia sie biciem w dzwony na jednej z wiez albo jakas inna kakofonia gdzies indziej. W Pico Mundo, pustynnym miasteczku, w ktorym przezylem wieksza czesc mojej doczesnej wedrowki, duchy wielu mezczyzn i kobiet zwlekaja z odejsciem. Tutaj mamy tylko brata Constantine'a, ktory przeszkadza mi nie mniej niz wszyscy martwi mieszkancy Pico Mundo razem wzieci. Jeden duch, ale o jednego za duzo. Biorac pod uwage krazacego bodacha, brat Constantine byl najmniejszym z moich zmartwien. Drzac, przekrecilem klucz w zamku, a gdy pisnely zawiasy, wszedlem za psem do szkoly. Dwa swiatla nocne powstrzymywaly mrok od zawladniecia sala. Liczne kanapy i fotele przywodzily na mysl hol hotelu. Szybko minalem puste biurko recepcyjne i pchnalem wahadlowe drzwi, wchodzac na korytarz oswietlony przez lampe awaryjna i czerwony napis: WYJSCIE. Na parterze znajdowaly sie klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspolna jadalnia. Te siostry, ktore mialy talent kulinarny, jeszcze nie szykowaly sniadania. Cisza wladala tymi pomieszczeniami i jej rzady mialy trwac jeszcze przez wiele godzin. Wszedlem po poludniowych schodach i znalazlem Boo, ktory czekal na podescie pierwszego pietra. Wciaz byl w powaznym nastroju. Nie zamerdal ogonem, nie usmiechnal sie na powitanie. Dwa dlugie i dwa krotkie korytarze tworzyly prostokat, obslugujac pokoje wychowankow. Podopieczni mieszkali po dwoch. Na skrzyzowaniach od strony poludniowo-wschodniej i polnocno-zachodniej znajdowaly sie dyzurki pielegniarek. Mialem obie w zasiegu wzroku, gdy wszedlem po schodach w poludniowo-zachodnim narozniku budynku. Za lada dyzurki od polnocnego zachodu siedziala zaczytana zakonnica. Z daleka nie moglem jej rozpoznac. Poza tym barbet przyslanial jej pol twarzy. Te siostry nie sa nowoczesnymi zakonnicami, ktore ubieraja sie jak dziewczyny pobierajace oplaty parkingowe. Nosza staromodne habity, w ktorych wygladaja rownie oniesmielajaco jak rycerze w zbrojach. W poludniowo-wschodniej dyzurce nie bylo nikogo. Dyzurna zakonnica albo robila obchod, albo zajmowala sie ktoryms podopiecznym. Kiedy Boo poczlapal w prawo, kierujac sie na poludniowy wschod, poszedlem za nim, nie odzywajac sie do pograzonej w lekturze zakonnicy. Nim zrobilem trzy kroki, stracilem ja z pola widzenia. Wiele siostr jest dyplomowanymi pielegniarkami, ale staraja sie, zeby pierwsze pietro bardziej przypominalo przytulne dormitorium niz szpital. Do Bozego Narodzenia zostalo tylko dwadziescia dni, wiec korytarze byly przystrojone girlandami sztucznych swierkowych galazek i prawdziwej lamety. Z uwagi na spiacych uczniow swiatla byly przygaszone. Lameta polyskiwala tylko gdzieniegdzie, w wiekszosci kryjac sie w drzacych cieniach. Drzwi jednych pokoi byly zamkniete, innych uchylone. Na wszystkich widnialy nie tylko numery, ale tez imiona. W polowie drogi pomiedzy klatka schodowa i dyzurka pielegniarek Boo przystanal przed trzydziestym drugim pokojem, ktorego drzwi byly przymkniete. Wielkie litery na tabliczkach informowaly: ANNAMARIE i JUSTINE. Tym razem znajdowalem sie na tyle blisko Boo, ze moglem zobaczyc, iz faktycznie ma zjezona siersc. Pies wszedl do pokoju, ale mnie powstrzymalo dobre wychowanie. Powinienem poprosic zakonnice, zeby towarzyszyla mi w czasie wizyty u dziewczat. Ale chcialem uniknac koniecznosci tlumaczenia, co to sa bodachy. Co wazniejsze, nie chcialem ryzykowac, ze jeden z tych zlych duchow podslucha, iz o nich mowie. Oficjalnie tylko dwie osoby w opactwie i konwencie wiedza o moim darze - o ile rzeczywiscie jest to dar, a nie przeklenstwo. Moj sekret zna matka przelozona Angela i ojciec Bernard, opat. Grzecznosc wymagala, zeby w pelni rozumieli zafrasowanego mlodego czlowieka, ktorego przyjeli pod dach jako dlugoterminowego goscia. Chcac zapewnic matke Angele i opata Bernarda, ze nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter, komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielil sie z nimi szczegolami dotyczacymi kilku sledztw, w ktorych mu pomoglem. Poreczyl za mnie rowniez ojciec Sean Llewellyn. Jest ksiedzem katolickim w Pico Mundo. Ojciec Llewellyn jest rowniez wujem Stormy Llewellyn, ktora kochalem i utracilem. Ktora bede kochac zawsze. W ciagu siedmiu miesiecy przezytych w tym gorskim ustroniu wyznalem prawde jeszcze jednej osobie, bratu Piasze, mnichowi. Nosi imie Salvatore, ale czesciej zwiemy go Piacha. Brat Piacha nie wahalby sie na progu pokoju numer trzydziesci dwa. Jest zakonnikiem czynu. W jednej chwili zadecydowalby, ze zagrozenie ze strony bodachow bierze gore nad zasadami dobrego wychowania. Wpadlby za drzwi rownie smialo jak pies, choc z mniejszym wdziekiem i znacznie wiekszym halasem. Pchnalem drzwi i wszedlem. W szpitalnym lozku przy drzwiach lezala Annamarie, a dalej Justine. Obie spaly. Na scianie za dziewczynkami wisialy lampki z wylacznikami na koncach przewodow okreconych wokol poreczy. Jasnosc swiatla mozna bylo regulowac. Annamarie, ktora miala dziesiec lat, ale byla mala jak na swoj wiek, zostawila zapalona lampke. Bala sie ciemnosci. Obok lozka stal fotel na kolkach. Na jednym uchwycie za oparciem wisiala pikowana ocieplana kurtka. Na drugim welniana czapka. Annamarie w zimowe noce chciala miec pod reka te czesci garderoby. Dziewczynka spala, w drobnych raczkach sciskajac okrycie, jakby gotowa je odrzucic. Jej twarz zastygla w wyrazie zatroskania, moze nie strachu, ale czegos wiecej niz zwyczajnego zaniepokojenia. Choc spala gleboko, wydawala sie przygotowana do ucieczki z byle jakiego powodu. Przez jeden dzien w tygodniu, z wlasnej woli, ze szczelnie zamknietymi oczami, Annamarie cwiczyla pilotowanie wozka z napedem elektrycznym do kazdej z dwoch wind. Jedna znajduje sie w skrzydle wschodnim, druga w zachodnim. Pomimo ulomnosci i cierpienia byla radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie lezaly w jej charakterze. Nie chciala o tym mowic, ale jakby wyczuwala, ze zbliza sie noc grozy i wrogiej ciemnosci, w ktorej bedzie musiala znalezc droge. Moze miala zdolnosc przewidywania. Bodach, ktorego widzialem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, byl tutaj, ale nie sam. Trzy milczace, podobne do wilkow cienie skupily sie wokol drugiego lozka, w ktorym spala Justine. Jeden bodach sygnalizuje nadciagajace nieszczescie, ktore moze byc albo rychle, albo odlegle w czasie i mniej pewne. Gdy pojawiaja sie dwojkami i trojkami, niebezpieczenstwo jest bardziej nieuchronne. Z mojego doswiadczenia wynika, ze watahy sygnalizuja bliskosc nieszczescia. Za kilka dni lub godzin umrze wielu ludzi. Chociaz zmrozil mnie widok tej trojki, cieszylem sie, ze nie pojawilo sie ich trzydziesci. Wyraznie drzac z podniecenia, bodachy pochylaly sie nad spiaca Justine, jak gdyby przypatrujac sie pilnie. Jak gdyby sycac sie jej widokiem. ROZDZIAL 2 Lampa nad drugim lozkiem zostala przygaszona, ale Justine nie wyregulowala jej sama. Zrobila to zakonnica w nadziei, ze sprawi przyjemnosc dziewczynce.Justine niewiele rzeczy robila samodzielnie i o nic nie prosila. Byla czesciowo sparalizowana i nie mogla mowic, Kiedy miala cztery lata, jej ojciec udusil matke. Podobno po smierci wlozyl jej roze w zeby - kolczasta lodyzka w dol gardla. Mala Justine utopil w wannie, przynajmniej tak myslal. Zostawil ja na pewna smierc, ale przezyla z uszkodzeniami mozgu spowodowanymi przez dlugotrwaly brak tlenu. Choc traumatyczne zdarzenie mialo miejsce przed laty, co jakis czas zapadala w spiaczke, ktora trwala wiele tygodni. Ostatnio spala i budzila sie normalnie, ale jej zdolnosc do nawiazania kontaktu z opiekunkami stale sie wahala. Zdjecia zrobione w czasie, gdy miala cztery lata, przedstawiaja wyjatkowo piekne dziecko. Na tych fotkach wyglada na psotna radosna dziewczynke. Osiem lat po zdarzeniu z wanna w wieku dwunastu lat, byla jeszcze piekniejsza. Uszkodzenie mozgu nie spowodowalo paralizu twarzy ani nie wykrzywilo rysow. Co dziwne, nie byla blada i wymizerowana, choc znaczna czesc zycia spedzila wewnatrz budynku. U wszystkich, ktorzy znali Jus-tine, jej piekno nie budzilo ani zazdrosci, ani pozadania, lecz zaskakujaca czesc i w niewytlumaczalny sposob cos w rodzaju nadziei. Przypuszczam, ze trzy zlowieszcze zjawy, ktore wpatrywaly sie w nia z zywym zainteresowaniem, nie zostaly przyciagniete przez jej urode. Skusila je jej wieczna niewinnosc, podobnie jak przewidywanie - pewnosc? - ze niebawem umrze gwaltowna i co najmniej potworna smiercia. Te zdeterminowane cienie, czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie maja oczu, a jednak wyczuwalem, ze patrza pozadliwie; nie maja ust, choc niemal slyszalem mlaskanie, jakby delektowaly sie obietnica smierci dziewczynki. Kiedys widzialem, jak sie zgromadzily w domu opieki kilka godzin przed katastrofalnym trzesieniem ziemi. I na stacji obslugi przed eksplozja i tragicznym pozarem. I jak podazaly za nastolatkiem Garym Tolliverem, ktory poddal torturom i zamordowal cala swoja rodzine. Smierc jednej osoby ich nie przyciaga, ani dwoch osob, ani nawet trzech. Wola dramaty na wieksza skale i dla nich przedstawienie konczy sie nie wtedy, gdy diwa operowa spiewa finalna arie, lecz gdy zostanie rozszarpana na strzepy. Zdaja sie niezdolne do wywierania wplywu na nasz swiat, jakby nie byly w pelni obecne w tym miejscu i w tym czasie, i w pewien sposob sa istotami wirtualnymi. Podroznicy, obserwatorzy, milosnicy naszego bolu. A jednak boje sie ich, i to nie tylko dlatego, ze ich obecnosc zapowiada nadciagajacy koszmar. Choc wydaja sie niezdolne do wplywania na ten swiat w jakikolwiek znaczacy sposob, podejrzewam, ze stanowie wyjatek od ograniczajacej je reguly, ze jestem wobec nich slaby i bezbronny jak mrowka w cieniu opadajacego buta. Jakby bielszy niz zwykle w towarzystwie atramentowych bodachow, Boo nie warczal, tylko podejrzliwie i z odraza obserwowal duchy. Udawalem, ze przyszedlem tutaj sprawdzic, czy termostat jest wlasciwie nastawiony, czy okno za harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamkniete, a takze wydlubac troche wosku z prawego ucha i kawaleczek lukrecjowego cukierka spomiedzy zebow, choc nie tym samym palcem. Bodachy ignorowaly mnie - albo udawaly, ze ignoruja. Ich uwage pochlaniala spiaca Justine. Ich rece albo lapy unosily sie kilka centymetrow nad dziewczynka, ich palce albo pazury kreslily kregi w powietrzu, jakby widma byly awangardowymi muzykami, ktorzy graja na instrumencie zlozonym z kieliszkow i pocieraniem wydobywaja niesamowita muzyke z wilgotnych krysztalowych krawedzi. Moze jej niewinnosc je ekscytowala jak uparty rytm. Moze jej pokorna bezwolnosc, wdziek jagniecia, calkowita bezbronnosc byly dla nich elementami symfonii. Na temat bodachow moge tylko snuc domysly. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo pochodzeniu. Ta prawda odnosi sie nie tylko do bodachow. Teczka z napisem: RZECZY, O KTORYCH ODD THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJECIA, jest rownie wielka jak wszechswiat Jedyna rzecza, jakiej jestem pewien, jest to, ile nie wiem. Moze jest pewna madrosc w uznaniu tego faktu. Niestety, nie niesie mi pociechy. Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanely prosto i jak jeden maz zwrocily wilcze glowy w kierunku drzwi, jakby w odpowiedzi na wezwanie trabki, ktorej nie slyszalem. Najwyrazniej Boo tez nic nie uslyszal, bo nie strzygl uszami. Wciaz skupial uwage na ciemnych duchach. Jak cienie przepedzone przez nagle zapalone swiatlo, boda-chy odwrocily sie od lozka, rzucily do drzwi i znikly w korytarzu. Sklonny pojsc za nimi, zawahalem sie, gdy zobaczylem, ze Justine na mnie patrzy. Jej niebieskie oczy byly klarownymi kaluzami: czyste, na pozor bez zadnej tajemnicy, a jednak bezdenne. Czasami wiesz, ze cie widzi. Kiedy indziej czujesz, jak ja wtedy, ze jestes dla niej przejrzysty niczym szklo, ze moze patrzec na wskros przez wszystko na tym swiecie. -Nie boj sie - powiedzialem, co bylo podwojnie bezczelne. Po pierwsze, nie wiedzialem, czy Justine sie boi albo czy w ogole jest zdolna do odczuwania strachu. Po drugie, moje slowa sugerowaly ochrone, jakiej w nadchodzacym kryzysie byc moze nie zdolam jej zapewnic. Gdy szedlem do drzwi, Annamarie, spiaca w pierwszym lozku, wymruczala: -Dziwny. Oczy miala zamkniete. Wciaz zaciskala posciel w rekach. Oddychala plytko, rytmicznie. Gdy przystanalem przy jej lozku, powtorzyla wyrazniej niz poprzednio: -Dziwny. Annamarie urodzila sie z przepuklina rdzeniowa. Biodra miala przemieszczone, nogi zdeformowane. Glowa na poduszce wydawala sie niemal rownie duza jak skurczone cialo pod kocem. Zdawalo sie, ze spi, ale szepnalem: -O co chodzi, skarbie? -Dziwak. Jej uposledzenie umyslowe nie bylo powazne i nie objawialo sie w glosie, ktory nie byl gruby ani niewyrazny, ale wysoki, slodki i czarujacy. -Dziwak. Przeniknal mnie chlod rowny najbardziej ostremu ukaszeniu zimowej nocy. Cos w rodzaju intuicji skierowalo moja uwage na Justine. Glowe odwrocila w moja strone. Po raz pierwszy jej oczy spojrzaly w moje. Usta Justine sie poruszyly, ale nie poplynal z nich nawet jeden z tych nieartykulowanych dzwiekow, ktore niekiedy wydawala w swoim glebokim uposledzeniu. Podczas gdy Justine daremnie probowala sie odezwac, Annamarie powtorzyla jeszcze raz: -Dziwak. Harmonijkowe rolety wisialy nieruchomo w oknach. Pluszowe kocieta na polkach w poblizu lozka Justine siedzialy bez ruchu, bez jednego mrugniecia czy poruszenia wasem. Po stronie Annamarie dzieciece ksiazki na polkach lezaly w schludnym porzadku. Porcelanowy krolik z miekkimi puszystymi uszami, ubrany w stroj z epoki edwardianskiej, pelnil warte na szafce nocnej. Wszedzie panowal spokoj, a jednak wyczuwalem ledwo powstrzymywana energie. Nie bylbym zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudzily sie do zycia: lewitowaly, wirowaly, odbijaly sie od scian. W panujacym bezruchu Justine znowu sprobowala przemowic, a Annamarie powiedziala swoim slodkim glosikiem: -Wplec. Zostawilem spiaca dziewczynke, stanalem w nogach lozka Justine. Z obawy, ze moj glos przerwie czar, zachowalem milczenie. Zastanawiajac sie, czy dziewczynka z uszkodzonym moz-giem zrobila miejsce dla goscia, pragnalem, zeby te bezdenne niebieskie oczy przemienily sie w wyjatkowa pare czarnych jak noc egipska, ktore znalem. Niekiedy czuje sie tak, jakbym zawsze mial dwadziescia jeden lat, ale prawda jest taka, ze kiedys bylem mlodszy. W tamtych czasach, kiedy smierc byla czyms, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen Llewellyn, ktora wolala byc zwana Stormy, niekiedy mawiala: "Wplec mnie, dziwaku". Chciala, zebym podzielil sie z nia wrazeniami z przezytego dnia, swoimi myslami, lekami i zmartwieniami. W ciagu szesnastu miesiecy, gdy Stormy obrocila sie w proch na tym swiecie, by pelnic sluzbe w nastepnym, nikt nie wyrzekl do mnie tych slow. Justine poruszyla ustami, nie wydajac dzwieku, a w sasiednim lozku Annamarie powiedziala przez sen: -Wplec mnie. Zdawalo sie, ze w pokoju numer trzydziesci dwa zabraklo powietrza, Gdy przebrzmialy te dwa slowa, stalem w absolutnej ciszy, jaka panuje w prozni. Nie moglem oddychac. Ledwie przed chwila chcialem, zeby te blekitne oczy przemienily sie w czarne oczy Stormy, przez co jej wizyta zostalaby potwierdzona. Teraz ta mysl mnie przerazala. Ilekroc mamy na cos nadzieje, to zwykle nie na to, co trzeba. Tesknimy do jutra i postepu, jaki oznacza. Ale wczoraj bylo kiedys jutrem, wiec gdzie tu postep? Albo tesknimy za wczoraj,za tym, co bylo albo co mogloby byc. Ale gdy tesknimy, chwila obecna staje sie przeszloscia, wiec przeszlosc jest niczym innym jak tylko nasza tesknota za druga szansa. -Wplec mnie- powtorzyla Annamarie. Dopoki bede podlegac rzece czasu, czyli do konca zycia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego. Jedyna droga powrotna wiedzie do przodu, z pradem. Droga w gore rzeki jest droga w dol, droga wstecz jest droga naprzod. - Wplec mnie, dziwaku. Tu, w pokoju numer trzydziesci dwa, powinienem miec nadzieje na rozmowe ze Stormy nie teraz, ale na koncu mojej podrozy, gdy czas straci nade mna wladze, gdy wieczna terazniejszosc ograbi przeszlosc z calego powabu. Zanim moglbym zobaczyc w tej niebieskiej pustce egipska czern, na co mialem nadzieje, odwrocilem wzrok i apojrzalem na swoje rece, ktore zaciskalem na poreczy lozka. W przecwienstwie do wielu innych duch Stormy nie ociagal sie na tym swiecie. Odeszla, jak powinna. Gleboka dozgonna milosc zywych moze byc magnesem dla martwych. Naklanianie Stormy, zeby zostala, wyrzadziloby jej niewyslowiona krzywde. I choc nawiazanie kontaktu mogloby z poczatku ulzyc mojej samotnosci, w koncu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawilaby tylko udreke. Patrzylem na swoje rece. Annemarie spala w milczenia. Pluszowe kocieta i porcelanowy krolik pozostaly nieozy-wione, unikajace tym samym demonicznego albo disnejow-skiego ruchu. Po chwili moje serce zaczelo bic w normalnym rytmie. Justine miala zamkniete oczy. Jej rzesy lsnily, policzki byly wilgotne. Na policzkach polyskiwaly dwie lzy, ktore zadrzaly i spadly na przescieradlo. Wyszedlem z pokoju, zeby odszukac Boo i bodachy. ROZDZIAL 3 W starym opactwie, w ktorym obecnie miesci sie Szkola Swietego Bartlomieja, zainstalowano nowoczesne systemy mechaniczne, ktore mozna monitorowac ze stacji komputerowej w piwnicy. W spartanskim pokoju komputerowym stalo biurko, dwa krzesla i nieuzywana szafa na dokumenty. Dolna szuflade szafy zapelnialy opakowania po kit katach. Brat Timothy, ktory sprawowal piecze nad systemami mechanicznymi opactwa i szkoly, byl uzalezniony od kit katow. Najwyrazniej czul, ze lakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi obzarstwa, bo ukrywal dowody. Tylko brat Timothy i dojezdzajacy serwisanci mieli powod, zeby czesto zagladac do tego pomieszczenia. Mnich uwazal, ze jego tajemnica jest tutaj bezpieczna. Wiedzieli o niej wszyscy zakonnicy. Wielu z nich z mrugnieciem oka i szerokim usmiechem namawialo mnie, zebym zajrzal do dolnej szuflady w szafie na dokumenty. Nikt nie wiedzial, czy brat Timothy spowiadal sie z obzarstwa przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale istnienie tej kolekcji papierkow sugerowalo, ze chcial zostac przylapany. Bracia zakonni marzyli, zeby go zdemaskowac, chociaz chcieli to robic dopiero wtedy, gdy skarbiec papierkow stanie sie jeszcze wiekszy i gdy beda mieli pewnosc, ze brat Timothy naje sie najwiekszego wstydu. Chociaz brat Timothy byl kochany przez wszystkich, na swoje nieszczescie slynal rowniez z jaskrawych wypiekow, ktore przemienialy jego twarz w latarnie. Brat Roland zasugerowal, ze Bog dalby czlowiekowi taka wspaniala fizjologiczna reakcje na zaklopotanie tylko wtedy, gdyby chcial, zeby wystepowala czesto i sprawiala powszechna radosc. Na scianie tego piwnicznego pokoju, zwanego przez braci Katakumbami Kit Kata, wisial oprawiony kawalek plotna z wyhaftowanymi slowami: DIABEL TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Uzywajac komputera, moglem przejrzec historie funkcjonowania, a takze stan obecny instalacji grzewczej i chlodzacej, instalacji oswietleniowej, systemu kontroli przeciwpozarowej i generatorow awaryjnych. Na pierwszym pietrze trzy bodachy snuly sie od pokoju do pokoju, ogladajac przyszle ofiary, zeby zwiekszyc przyjemnosc, ktora beda mialy w czasie zblizajacej sie masakry. Nie moglem wywnioskowac niczego wiecej z ich zachowania. Do piwnicy przygnal mnie strach przed pozarem. Przejrzalem wszystkie informacje dotyczace instalacji przeciwpozarowej. W kazdym pokoju pod sufitem znajdowala sie co najmniej jedna glowka tryskaczowa. W kazdym korytarzu tryskacze rozmieszczone byly posrodku sufitu co cztery i pol metra. Z programu monitorujacego wynikalo, ze wszystkie tryskacze sa sprawne, a w rurach panuje odpowiednie cisnienie. Wykrywacze dymu i alarmy, ktore okresowo przechodzily autotesty, funkcjonowaly bez zarzutu. Wyszedlem z systemu przeciwpozarowego i otworzylem plan instalacji ogrzewania i chlodzenia. Szczegolnie interesowaly mnie dwa bojlery, ktore miala szkola. Poniewaz do dalekich gor Sierra nie dociera zaopatrzenie w gaz ziemny, oba bojlery byly ogrzewane propanem. Wielki zbiornik gazu skrywal sie pod ziemia w pewnej odleglosci od szkoly i opactwa. Wedlug monitorow zbiornik propanu zawieral osiemdziesiat cztery procent maksymalnej pojemnosci. Tempo przeplywu wydawalo sie normalne. Wszystkie zawory byly sprawne. Stosunek wytwarzanego ciepla do zuzycia gazu swiadczyl, ze w instalacji nie ma przeciekow. Oba niezalezne wylaczniki awaryjne dzialaly jak trzeba. Kazdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki byl zaznaczony na schemacie malenkim zielonym swiatelkiem. Ani jeden czerwony wskaznik nie szpecil ekranu. Nie wiadomo, jakie niebezpieczenstwo nadciagalo, ale raczej nie powinno wiazac sie z pozarem. Popatrzylem na wyhaftowana makatke na scianie nad komputerem: DIABEL TKWI W DANYCH CYFROWYCH. Gdy mialem pietnascie lat, pewni naprawde zli faceci w filcowych kapeluszach z plaskimi glowkami zakuli mnie w kajdanki, zwiazali lancuchem nogi w kostkach, zanikneli w bagazniku starego buicka, podniesli go dzwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, ktore przemieniaja kazdy niegdys dumny pojazd w wysoka na niecaly metr kostke, bedaca przykladem kiepskiej sztuki wspolczesnej, i wcisneli guzik ZMIAZDZYC ODDA THOMASA. Odprezcie sie. Nie mam zamiaru zanudzac was stara wojenna historia. Poruszylem kwestie buicka tylko po to, zeby zilustrowac fakt, ze moje nadnaturalne dary nie obejmuja niezawodnego przewidywania przyszlosci. Ci zli faceci mieli polerowane lodowate oczy radosnych socjopatow i blizny, ktore sugerowaly, ze sa co najmniej zadni przygod, a ich sposob poruszania sie wskazywal albo na bolesne guzy jader, albo na liczna ukryta bron. A jednak nie sadzilem, ze stanowia zagrozenie, dopoki nie walneli mnie w leb pieciokilogramowa kielbasa, a gdy padlem na glebe, nie zaczeli kopniakami przerabiac mnie na miazge. Rozproszyl mnie widok dwoch innych facetow, ktorzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Pozniej dowiedzialem sie, ze byli to dwaj nauczyciele, ktorzy niezaleznie jeden od drugiego postanowili przebrac sie na bal maskowy za Zorro. Dopiero pozniej, gdy zostalem zamkniety w bagazniku buicka z dwoma martwymi rezusami i kielbasa, zrozumialem, ze powinienem rozpoznac prawdziwych rozrabiakow w chwili, gdy zobaczylem kapelusze z plaskimi glowkami. Jak ktos przy zdrowych zmyslach mogl przypisac dobre zamiary trzem fcccfom w identycznych kapeluszach? Na swota obrone powiem, ze mialem wowczas tylko pietnascie lat i ani troche dzisiejszego doswiadczenia, a poza tym nigdy nie twierdzilem, ze jestem jasnowidzem. Moze moj strach przed pozarem byl w tym przypadku rownie biedny jak podejrzewanie mezczyzn przebranych za Zono. Choc inspekcja systemow mechanicznych nie dala mi powodu, by wierzyc, ze bodachy zostaly zwabione do Szkoly Swietego Bartlomieja przez nieuchronny, coraz blizszy pozar, wciaz obawialem sie ognia. Zadne inne zdarzenie nie jest rownie grozne dla duzej grupy ludzi psychicznie i fizycznie uposledzonych. Trzesienia ziemi w gorach Kalifornii nie sa tak powszechne ani tak potezne jak w dolinach i na rowninach. Poza tym nowe opactwo zostalo zbudowane solidnie jak forteca, a stare przebudowane z taka starannoscia, ze powinno wytrzymac gwaltowne, nawet dlugotrwale wstrzasy. Tak wysoko w gorach podloze skalne lezy tuz pod nogami; w niektorych miejscach wielkie granitowe kosci wychodza na powierzchnie. Nasze dwie budowle sa zakotwiczone w skale. Nie mamy tornad, huraganow, aktywnych wulkanow ani zabojczych pszczol. Mamy cos znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych rzeczy. Mamy rodzi. Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydaja sie malo prawdopodobnymi kandydatami na zloczyncow. Zlo moze chowac sie pod przebraniem poboznosci i milosierdzia, ale mialem klopot z wyobrazeniem sobie, ze ktokolwiek sposrod braci albo siostr zaczyna w morderczym szale biegac z pila lancuchowa lub karabinem maszynowym. Nie przerazala mnie nawet mysl o bracie Timothym z nie-bezpiecznie wysokim poziomem cukru, doprowadzonym do obledu przez wyrzuty sumienia z powodu objadania sie kit-katami Patrzacy spode lba Rosjanin, ktory mieszkal na pierwszym pietrze domu goscinnego, budzil znacznie bardziej usprawiedliwione podejrzenia. Nie nosil kapelusza z plaska glowka, ale byl ponury i tajemniczy. Moje miesiace spokoju i kontemplacji dobiegly konca. Wymagania mojego dani, milczace, ale uparte blagania duchow zmarlych, tragedie, ktorym nie zawsze moglem zapobiec, to wszystko wygnalo mnie do gorskiego ustronia, opactwa Swietego Bartlomieja. Musialem uproscic swoje zycie. Nie mialem zamiaru zostac tu na zawsze. Prosilem Boga tylko o krotka chwile wytchnienia ktora, zostala mi dana, ale teraz zegar znow tykal. Kiedy wyszedlem ze schematu instalacji grzewczo-chlo-dzacej, na monitorze komputera pojawilo sie proste biale menu. Na tym bardziej odbijajacym ekranie zobaczylem, ze ktos sie poruszyl za moimi plecami. Przez siedem miesiecy opactwo bylo nieruchomym punktem w rzece, a ja obracalem sie leniwie, zawsze widzac ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawil sie prawdziwy rytm rzeki. Posepna, nieokielznana i nieprzejednana, zmyla moje poczucie spokoju i znow niosla w kierunku mojego przeznaczenia. Spodziewajac sie twardego ciosu albo pchniecia czyms ostrym, okrecilem sie na biurowym fotelu w strone zrodla odbicia w ekranie komputera. ROZDZIAL 4 Moj kregoslup przemienil sie w lod i zaschlo mi w ustach ze strachu przed zakonnica.Batman bylby mnie wysmial, a Odyseusz nie okazalby litosci, ale powiedzialbym im, ze nigdy nie uwazalem sie za bohatera. W glebi duszy jestem tylko kucharzem, obecnie bezrobotnym. Na swoja obrone powiem, ze persona, ktora weszla do pokoju komputerowego, nie byla zwyczajna zakonnica, ale matka Angela, ktora inni nazywaja matka przelozona. Ma slodka twarz ukochanej babci, tak, ale tez stalowa determinacje Terminatora. Oczywiscie mam na mysli dobrego Terminatora z drugiego filmu cyklu. Choc benedyktynki zwykle nosza szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubieraja sie na bialo, poniewaz naleza do dwukiotae zreformowanego zakonu wczesniej zreformowanego zakonu zreformowanych benedyktynek, choc nie chca, zeby kojarzyc je z regulami trapistow czy cystersow. Nie musicie wiedziec, co to znaczy. Sam Bog wciaz probuje to rozgryzc. Istota reformy jest taka, ze siostry od sw. Bartka sa bardziej ortodoksyjne niz wspolczesne zakonnice, ktore chyba uwazaja sie za pracownice socjalne z wyjatkiem tego, ze nie chodza na randki. Modla sie po lacinie, nie jedza miesa w piatki, a miazdzacym spojrzeniem moglyby uciszyc glos i gitare kazdego spiewaka folkowego, ktory osmielilby sie zagrac powszechnie akceptowana melodie w czasie mszy. Matka Angela mowi, ze ona i jej siostry odwoluja sie do pierwszych trzydziestu lat ubieglego wieku, kiedy Kosciol swiecie wierzyl w swoja ponadczasowosc i kiedy "biskupi nie byli szaleni". Chociaz urodzila sie w roku tysiac dziewiecset czterdziestym piatym i nie miala okazji poznac podziwianej epoki, mowi, ze wolalaby zyc w latach trzydziestych niz w wieku Internetu i szokujacych programow nadawanych via satelita. Troche rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie bylo broni jadrowej ani zorganizowanych terrorystow skorych do wysadzania w powietrze kobiet i dzieci, a poza tym czlowiek wszedzie mogl kupic gume do zucia black jack, i to za nie wiecej niz piec centow paczka. Ten kawalek o gumie pochodzi z jakiejs powiesci. Wiele sie nauczylem z powiesci. Niektore informacje sa nawet prawdziwe. Siadajac na drugim krzesle, matka Angela powiedziala: -Kolejna bezsenna noc, Oddzie Thomasie? Z poprzednich rozmow wiedziala, ze obecnie nie sypiam tak dobrze jak kiedys. Sen niesie spokoj, a ja jeszcze nie zasluzylem na spokoj. -Nie moglem pojsc do lozka przed opadem sniegu - odparlem. - Chcialem zobaczyc, jak swiat robi sie bialy. -Sniezyca jeszcze sie nie rozszalala. Ale czekanie na nia w piwnicy jest co najmniej dziwne. -Tak, matko. Ma jeden taki sliczny usmiech i umie usmiechac sie przez dlugi czas w cierpliwym oczekiwaniu. Wierz mi, miecz wiszacy nad twoja glowa bylby marnym instrumentem przesluchania w porownaniu z tym wyrozumialym usmiechem. Po milczeniu, ktore bylo proba woli, powiedzialem: -Matko, ma matka taka mine, jakby myslala, ze cos ukrywam. -Ukrywasz cos, Odd? -Nie, matko. - Wskazalem komputer. - Sprawdzalem tylko systemy mechaniczne szkoly. -Rozumiem. Zastepujesz brata Timothy'ego? Czyzby zostal skierowany na przymusowe leczenie z uzaleznienia od kit katow? -Po prostu lubie uczyc sie nowych rzeczy... aby byc uzytecznym. -Twoje sniadaniowe nalesniki w kazdy weekend sa wiekszym darem, niz kiedykolwiek przyniosl do opactwa ktorykolwiek z gosci -Nikt nie robi bardziej puszystych nalesnikow. Jej oczy mialy ten sam wesoly niebieski odcien co barwinki na serwisie stolowym Royal Doulton, ktory miala moja matka i ktorego elementami od czasu do czasu rzucala w sciany lub we mnie. -Musiales miec sporo wiernych klientow w restauracji, gdzie pracowales. -Bylem gwiazda z lopatka. Usmiechnela sie do mnie. Usmiechnela sie i czekala. -W te niedziele usmaze placki ziemniaczane. Nigdy nie probowala matka moich plackow. Usmiechajac sie, muskala palcem zlozony z paciorkow lancuch pektoralu. -Rzecz w tym, ze mialem zly sen o eksplozji bojlera. -Sen o eksplozji bojlera? -Zgadza sie. -Prawdziwy koszmar, czyz nie? -Wciaz jestem niespokojny. -Czy eksplodowal jeden z naszych bojlerow? -Mozliwe. We snie miejsce nie bylo wyrazne. Wie matka, jakie sa sny. Blysk rozjasnil jej barwnikowe oko. -W tym snie widziales plonace zakonnice, biegajace z wrzaskiem po snieznej nocy? -Nie, matko. Wielkie nieba, nie. Tylko eksplodujacy bojler. -Czy widziales kalekie dzieci probujace uciekac od okien pelnych plomieni? Sprobowalem milczenia z wlasnym usmiechem. -Czy twoje koszmary zawsze maja taka uboga akcje, Oddie? -Nie zawsze, matko. -Od czasu do czasu sni mi sie Frankenstein z filmu, ktory ogladalam w dziecinstwie. W moim snie jest starozytny wiatrak ze sprochnialymi, polamanymi skrzydlami, ktore poskrzypuja, obracajac sie w czasie burzy. Wscieklosc deszczu, blyskawice rozdzierajace niebo, skaczace cienie, schody z zimnego kamienia, drzwi ukryte w bibliotekach, oswietlone swiecami tajemne przejscia, dziwaczne maszyny ze zloconymi zyroskopami, trzeszczace luki elektrycznosci, oblakany garbus z oczami jak latarnie, potwor skradajacy sie tuz za moimi plecami i naukowiec w bialym laboratoryjnym kitlu niosacy wlasna odcieta glowe. Usmiechnela sie do mnie. -Tylko eksplodujacy bojler - powiedzialem. -Bog ma wiele powodow, zeby cie kochac, Oddie, ale z pewnoscia kocha cie, bo jestes takim niedoswiadczonym nieumiejetnym klamca. -Zdarzalo mi sie lgac - zapewnilem. -Twierdzenie, ze lgales, jest najwiekszym lgarstwem, jakie powiedziales. -W szkole zakonnic musiala byc matka przewodniczaca kolka dyskusyjnego. -Przyznaj sie, mlody czlowieku. Nie sniles o eksplodujacym bojlerze. Zmartwilo cie cos innego. Wzruszylem ramionami. -Zagladales do pokoi dzieci. Wiedziala, ze widze zwlekajacych zmarlych. Ale nie powiedzialem ani jej, ani opatowi Bernardowi o bodachach. Poniewaz te spragnione krwi duchy sciagaja do wydarzen z wysoka liczba ofiar, nie spodziewalem sie spotkac ich w miejscu tak odleglym jak to. Miasta, duze i male, sa ich w miejscu tak odleglym jak to. Miasta, duze i male, sa ich naturalnym terenem lowieckim. Poza tym ci, ktorzy akceptuja moje twierdzenie, ze widuje zmarlych, sa mniej sklonni mi wierzyc, gdy na wczesnym etapie znajomosci zaczynam mowic rowniez o cienistych demonach, ktore rozkoszuja sie scenami smierci i zniszczenia. Wlasciciela jednej malpy mozna uwazac za uroczego eks-centryka. Ale czlowiek, ktory urzadzil w domu malpiarnie i ma dziesiatki paplajacych szympansow, ktore harcuja po pokojach, zostanie uznany za niepoczytalnego przez specow od zdrowia psychicznego. Postanowilem jednak zrzucic z siebie brzemie, poniewaz matka Angela umie sluchac i ma ucho wyczulone na nieszczere nuty. Dwoje czulych uszu. Moze barbet okalajacy jej twarz sluzy jako urzadzenie skupiajace dzwiek, pozwalajace wykryc wiecej niuansow w mowie innych, niz slyszymy my bez barbetow. Nie twierdza, ze zakonnice maja smykalke techniczna jak Q, genialny wynalazca, ktory w filmach zaopatruje Jamesa Bonda w supergadzety. To teoria, jakiej nie odrzuce od reki, ale niczego nie moge udowodnic. Wierzac w dobra wole matki Angeli i umiejetnosc wykrywania kitu dzieki barbetowi, powiedzialem jej o bodachach. Sluchala uwaznie z niewzruszonym wyrazem twarzy, niczym nie zdradzajac, czy ma mnie za wariata. Dzieki sile osobowosci matka Angela potrafi zmusic czlowieka do spogladania jej w oczy. Moze kilku obdarzonych nadzwyczaj silna wola ludzi zdola odwrocic spojrzenie, gdy raz zewrze sie z nimi wzrokiem, ja jednak do nich nie naleze. Gdy powiedzialem jej wszystko o bodachach, czulem sie zamarynowany w barwinkach. z Kiedy skonczylem, wpatrywala sie we mnie w milczeniu z nieodgadniona mina. Gdy doszedlem do wniosku, ze postanowila modlic sie o moja poczytalnosc, przyjela za prawde wszystkie moje rewelacje, mowiac: -Co trzeba zrobic? -Nie wiem. -To odpowiedz wielce niezadowalajaca. -Wielce - zgodzilem sie. - Rzecz w tym, ze bodachy pokazaly sie zaledwie pol godziny temu. Widzialem je za krotko, zeby odgadnac, co je tu sciagnelo. Ukryte w obszernych rekawach dlonie zacisnely sie w rozowe piesci z bialymi knykciami. -Cos zlego spotka dzieci. -Niekoniecznie wszystkie. Moze kilkoro. I moze nie tylko dzieci. -Ile czasu mamy do... niewiadomego? -Zwykle zjawiaja sie dzien, dwa przed wypadkiem. Aby napawac sie widokiem tych, ktorzy... - Nie chcialem konczyc. Matka Angela zrobila to za mnie: - Niebawem umra. -Jesli w gre wchodzi morderca, czynnik ludzki zamiast powiedzmy, eksplodujacego bojlera, czasami sa w rownej mierze zafascynowane nim co potencjalnymi ofiarami. - Nie mamy tutaj mordercow - zaznaczyla matka Angela. -Co naprawde wiemy o Rodionie Romanovichu? -O Rosjaninie z domu goscinnego? - Patrzy spode lba. -Czasami ja tez. -Tak, matko, ale to niepokojacy rodzaj spogladania, a matka jest zakonnica. -A on duchowym pielgrzymem. -Mamy dowod, ze matka jest zakonnica, natomiast w przypadku Romanovicha tylko jego slowo. -Widziales przy nim bodachy? -Jeszcze nie. Sciagnela brwi, bliska patrzenia wilkiem, i powiedziala: -Byl dla nas zyczliwy tu w szkole. -O nic nie oskarzam pana Romanovicha. Jestem tylko zaciekawiony. -Po chwalbach porozmawiam z opatem Bernardem o potrzebie zachowania czujnosci. Chwalba to poranna modlitwa, druga z siedmiu godzin kanonicznych, ktorych codziennie przestrzegaja mnisi. W opactwie Swietego Bartlomieja chwalba odbywa sie zaraz po jutrzni - spiewaniu hymnow i czytaniu lekcji - ktora zaczyna sie kwadrans przed szosta rano. Trwa nie dluzej niz do wpol do siodmej. Wylaczylem komputer i wstalem. - Ide sie rozejrzec. W chmurze bialego habitu matka Angela podniosla sie z krzesla. -Jesli jutro ma dojsc do kryzysu, lepiej sie przespie. Ale w naglym wypadku nie wahaj sie mnie budzic, dzwoniac na komorke o kazdej porze. Usmiechnalem sie i pokrecilem glowa. -O co chodzi? - zapytala. -Swiat sie kreci i swiat sie zmienia. Zakonnice z telefonami komorkowymi. -Latwo sie z tym pogodzic. Latwiej niz z filozofia kucharza, ktory widzi zmarlych. Prawda. Przypuszczam, ze moim odpowiednikiem moglaby byc latajaca zakonnica z tego starego serialu. -W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latac. Potrafia byc niepowazne i w czasie nocnego lotu rozbijalyby okna. ROZDZIAL 5 Gdy wrocilem z pokoju komputerowego, bodachy nie plataly sie po korytarzach pierwszego pietra.Moze zgromadzily sie przy lozkach innych dzieci, choc nie sadze. Miejsce wydawalo sie czyste. Byc moze przebywaly na drugim pietrze, gdzie spaly nieswiadome niczego zakonnice. One tez mogly byc skazane na smierc w wybuchu. Nie moglem wejsc bez zaproszenia na drugie pietro, chyba ze w naglym wypadku. Wyszedlem ze szkoly, znowu w noc. Laka, okoliczne lasy i polozone wyzej opactwo wciaz czekaly na biel sniegu. Nie zobaczylem wydetego nieba brzemiennego burza, bo gory byly rownie ciemne jak niebiosa i nic sie nie odbijalo na spodniej stronie chmur. Boo mnie porzucil. Chociaz lubi moje towarzystwo, nie jestem jego panem. On nie ma tutaj pana. Jest niezalezny i ma wlasny rozklad dnia. Niepewny, dokad isc ani czy szukac kolejnej wskazowki, ktora pomoglaby mi wyjasnic przyczyne obecnosci bodachow, przemierzylem frontowy dziedziniec szkoly, zmierzajac ku opactwu. Temperatura krwi i kosci spadla z przybyciem bodachow, ale zle duchy i grudniowe powietrze, razem wziete, nie mogly wytlumaczyc przejmujacego ziabu, ktory mnie przenikal. Prawdziwym zrodlem zimna moglo byc zrozumienie, ze naszym jedynym wyborem jest stos albo stos, ze zyjemy i oddychamy, aby zostac strawieni przez ogien lub ogien, nie tylko teraz i w opactwie Swietego Bartlomieja, ale zawsze i wszedzie. Strawieni lub oczyszczeni przez ogien. Ziemia zadudnila i zatrzesla sie pod nogami, i wysoka trawa zadrzala, choc jeszcze nie zerwal sie wiatr. Mimo ze dzwiek byl cichy, a ruch tak delikatny, ze najpewniej nie zbudzil nawet jednego mnicha, instynkt podsunal: trzesienie ziemi. Podejrzewalem jednak, ze to brat John moze byc odpowiedzialny za lagodne wstrzasy. Z laki wzniosla sie won ozonu. Wykrylem ten sam zapach wczesniej, na kruzgankach domu goscinnego, gdy mijalem posag swietego Bartlomieja z dynia na wyciagnietej rece. Kiedy po polminucie ziemia przestala dudnic, zdalem sobie sprawe, ze glowna przyczyna pozaru i katastrofy nie musi byc zbiornik z propanem i bojlery, ktore ogrzewaja nasze budynki. Nalezalo wziac pod rozwage brata Johna, ktory pracowal w swojej podziemnej kryjowce, badajac strukture rzeczywistosci. Pobieglem do opactwa, mijajac kwatery nowicjuszy, i na poludnie pod biurem opata. Prywatne kwatery opata Bernarda miescily sie nad biurem, na pierwszym pietrze. Niewielka kapliczka na drugim zapewniala mu miejsce na prywatne modlitwy. Nikle swiatlo pelgalo po scietych skosnie skrajach zimnych szyb. Za dwadziescia piec pierwsza w nocy opat raczej chrapal, niz sie modlil. Drzaca bladosc na szlifowanych skrajach musiala pochodzic z lampki wotywnej, jednej mrugajacej swiecy. Skrecilem za poludniowo-wschodni rog opactwa i ruszylem na zachod, obok ostatnich pokoi nowicjatu, obok kapitularza i kuchni. Przed refektarzem znajdowaly sie prowadzace w dol kamienne schody. U stop schodow samotna zarowka oswietlala brazowe drzwi. Na odlanej z brazu plycie nad wejsciem widnialy lacinskie slowa: LIBERA NOS A MALO. Zbaw nas ode zlego. Moj klucz uniwersalny otworzyl potezny zamek. Obracajac sie bezglosnie na zawiasach kulkowych, drzwi odchylily sie do wewnatrz; poltonowy ciezar byl wywazony tak idealnie, ze moglbym wprawic go w ruch jednym palcem. Za drzwiami biegl kamienny korytarz skapany w niebieskim swietle. Brazowa plyta zatrzasnela sie za mna, gdy szedlem do drugich drzwi z wykonczonej na mat nierdzewnej stali. Na tej nieodbijajacej swiatla powierzchni jasnialy polerowane litery ulozone w trzy lacinskie slowa: LUMIN DE LUMINE. Swiatlosc ze swiatlosci. Szeroka stalowa oscieznica otaczala te oniesmielajaca bariere. W oscieznicy niczym intarsja tkwil dwudziestocalowy ekran plazmowy. Rozjasnil sie po dotknieciu. Przycisnalem do niego reke. Nie widzialem ani nie czulem skanera odczytujacego moje odciski palcow, ale zostalem zidentyfikowany i zaakceptowany. Drzwi rozsunely sie z pneumatycznym sykiem. Brat John mowi, ze syk nie jest nieodlacznym elementem mechanizmu obslugujacego drzwi. Moglyby otwierac sie bezglosnie. Dolaczyl syk, zeby mu przypominal, iz w kazdym ludzkim przedsiewzieciu, niezaleznie od czystosci zamiarow, kryje sie waz. Za stalowymi drzwiami czekala komora o powierzchni moze pieciu metrow kwadratowych, ktora pirzpominala wnetrze gladkiego, woskowozoltego, porcelanowego naczynia. Wszedlem i stanalem, czujac sie jak samotne nasionko w wydrazonej, wypolerowanej w srodku tykwie. Kiedy drugi sklaniajacy do zastanowienia syk sprawil, ze sie obejrzalem, nie dostrzeglem sladu drzwi. Maslane swiatlo promieniowalo ze scian i, jak w czasie poprzedniej wizyty, poczulem sie, jakbym wstapil do krolestwa snu. Jednoczesnie doswiadczalem stanu oderwania od swiata i podwyzszonego odbioru rzeczywistosci. Swiatlo w scianach przygaslo. Otoczyla mnie ciemnosc. Choc komora niewatpliwie byla winda, ktora zwiozla mnie poziom albo dwa nizej, nie czulem ruchu. Maszyneria pracowala bezszelestnie. Prostokat czerwonego swiatla rozproszyl ciemnosci, gdy drzwi otworzyly sie z sykiem. W przedpokoju znajdowalo sie troje drzwi z matowej stali. Te na prawo i na lewo ode mnie niczym sie nie wyroznialy. Nie mialy widocznych zanikow, a ja nigdy nie zostalem za nie zaproszony. Na trzecich drzwiach, wprost przede mna, widnialy polerowane litery: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki wiekow. W czerwonym swietle matowa stal polyskiwala lagodnie jak dogasajacy zar. Polerowane litery plonely. Bez syku drzwi "Na wieki wiekow" przesunely sie w bok, jakby zapraszajac mnie do wiecznosci. Wszedlem do okraglej komory o srednicy dziewieciu metrow. Posrodku staly cztery fotele z wysokimi oparciami, a przy kazdym z nich lampa. Obecnie tylko z dwoch plynelo swiatlo. Tutaj siedzial brat John w tunice i szkaplerzu, z kapturem zsunietym z glowy. Zanim zostal zakonnikiem, byl slynnym Johnem Heinemanem. Magazyn "Time" nazwal go najgenialniejszym fizykiem obecnej polowy stulecia, ale coraz bardziej udreczonym czlowiekiem" i przedstawil, jako dodatek do glownego artykulu, analize "zyciowej decyzji" Heinemana. Autorem dodatku byl popularny psycholog, gospodarz cieszacego sie duza ogladalnoscia programu telewizyjnego, w ktorym rozwiazywal problemy takich znekanych osob, jak matki kleptomania i bulimiczne corki nalezace do gangow motocyklowych. "New York Times" nazwal Johna Heinemana "zagadka owiana tajemnica ukryta wewnatrz enigmy". Dwa dni pozniej w krotkim sprostowaniu gazeta odnotowala, ze ten pamietny opis nalezy przypisac nie aktorce Cameron Diaz po spotkaniu z Heinemanem, ale Winstonowi Churchillowi, ktory w ten sposob scharakteryzowal Rosje w roku 1939. W artykule zatytulowanym Najglupsze slawy roku "Entertainment Weekly" nazwal go "nawiedzonym kretynem" i "beznadziejnym cwokiem, ktory nie odroznia Eminema od Oprah". "National Enquirer" obiecal dostarczyc dowod, ze Heine-man ma romans z Katie Couric, prezenterka programu porannego, podczas gdy " Weekly World News" doniosl, ze Heine-man spotyka sie z ksiezna Di, ktora wbrew powszechnej opinii wcale nie umarla. W zepsutym duchu znacznej czesci wspolczesnej nauki rozne madre czasopisma kwestionowaly jego badania i teorie, jego prawo do publikowania wynikow badan i teorii, nawet prawo do przeprowadzania takich badan i wysnuwania takich teorii, jego pobudki, poczytalnosc i nieprzyzwoicie wielkie bogactwo. Gdyby patenty uzyskane w wyniku badan nie uczynily go poczwornym miliarderem, wiekszosc gazet nie interesowalaby sie jego osoba. Bogactwo to wladza, a wladza jest jedyna rzecza, o jaka dba wspolczesna kultura. Gdyby wydal po cichu cala te fortune bez podawania komunikatow prasowych i bez udzielania wywiadow, nie byliby na niego wsciekli. Nie tylko gwiazdy popu i krytycy filmowi zyja swoja wladza, to samo odnosi sie do reporterow. Gdyby przeznaczyl pieniadze na szacowny uniwersytet, nie zostalby znienawidzony. Wiekszosc uniwersytetow przestala byc swiatyniami wiedzy i stala sie swiatyniami wladzy, i jej oddaja czesc prawdziwi przedstawiciele nowego pokolenia. Gdyby w pewnym momencie zostal przylapany z nieletnia dziwka albo przyjety do kliniki z uzaleznieniem od kokainy tak chronicznym, ze przegnily przegrody nosowe, puszczono by to w niepamiec; cieszylby sie podziwem prasy. W naszej epoce brak umiaru i autodestrukcja, a nie poswiecenia, sa podstawami nowych heroicznych mitow. John Heineman spedzil lata w klasztornym odosobnieniu, najpierw w jakiejs innej pustelni, potem tutaj, w swojej podziemnej kryjowce, nie zamieniajac z nikim slowa. Jego medytacje mialy inny charakter niz te, jakim oddawali sie zakonnicy, choc niekoniecznie byly mniej nabozne. Przecialem cienisty pas plazy wokol mebli. Podloga byla kamienna. Pod fotelami lezal dywan w kolorze wina. Barwione zarowki i klosze z materialu w kolorze umbry cedzily swiatlo o barwie scukrzonego miodu. Brat John byl wysoki i smukly, ale barczysty. Rece - w tej chwili spoczywajace na podlokietnikach fotela - mial duze, z grubymi nadgarstkami. Choc z chuda sylwetka bardziej harmonizowaloby pociagle oblicze, twarz mial okragla. Swiatlo lampy kierowalo ostry, szpiczasty cien nosa w strone lewego ucha, jakby twarz byla zegarem slonecznym, nos gnomonem, a lewe ucho symbolem godziny dziewiatej. Zakladajac, ze druga zapalona lampa ma byc moim przewodnikiem, usiadlem w fotelu naprzeciwko niego. Oczy mial fiolkowe, nakryte ciezkimi powiekami, a spojrzenie pewne jak u zaprawionego w boju strzelca wyborowego, i Milczalem, domyslajac sie, ze jest pograzony w medytacjach i nie zyczy sobie, zeby mu przeszkadzano. Mnisi ze Swietego Bartlomieja sa zachecani do zachowywania milczenia przez caly czas, z wyjatkiem przewidzianych okresow towarzyskich. Milczenie w ciagu dnia, zwane cisza mniejsza, zaczyna sie po sniadaniu i trwa do wieczornej pory rekreacji. W czasie ciszy mniejszej bracia rozmawiaja tylko wtedy, gdy wymaga tego praca na rzecz klasztoru. Cisza po komplecie - wieczornej modlitwie - zwana jest Wieksza. W opactwie Swietego Bartlomieja trwa do sniadania. Nie chcialem przynaglac brata Johna do rozmowy. Wiedzial, ze o tej porze nie odwiedzilbym go bez wyraznej przyczyny, ale decyzja o przerwaniu milczenia nalezala do niego. Czekajac, rozgladalem sie po wnetrzu. Poniewaz swiatlo bylo przygaszone i ograniczone do srodka pomieszczenia, nie moglem zobaczyc sciany otaczajacej koliste pomieszczenie. Ciemne lsnienie sugerowalo wypolerowana powierzchnie i podejrzewalem, ze moze byc szklana, a za nia rozlewa sie tajemnicza czern. Poniewaz przebywalismy w podziemiu, zaden gorski pejzaz nie czekal na odsloniecie. Stykajace sie tafle grubego zakrzywionego szkla, wysokie na prawie trzy metry, sugerowaly akwarium. Ale jesli otaczalo nas akwarium, nic, co w nim zylo, nie ukazalo sie w mojej obecnosci. Nie przemknal zaden blady ksztalt. Zaden mieszkaniec z rozdziawionym pyskiem i nieruchomym spojrzeniem nie przeplynal po drugiej stronie sciany akwarium, zeby zerknac na mnie ze swojego pozbawionego powietrza swiata. Bedac imponujaca postacia w kazdych okolicznosciach, brat John przywodzil mi na mysl kapitana Nemo na mostku "Nautilusa", co uwazalem za nietrafne porownanie. Nemo byl poteznym czlowiekiem i geniuszem, ale mial nierowno pod sufitem. Brat John jest rownie zdrowy psychicznie jak ja. Zrozumcie to jak chcecie. Po kolejnej minucie milczenia najwyrazniej doszedl do konca watku mysli, ktorego nie chcial przerywac. Przeniosl spojrzenie fiolkowych oczu z jakiegos dalekiego pejzazu na mnie i glebokim szorstkim glosem powiedzial: - Poczestuj sie herbatnikiem. ROZDZIAL 6 W okraglym pokoju, w karmelowym swietle, obok kazdego fotela stal stolik. Na stoliku obok mojegofotela lezal czerwony talerz z pieguskami. Brat John sam je wypieka. Sa cudowne. I Wzialem herbatnik. Byl cieply. Od czasu, gdy otworzylem brazowe drzwi kluczem uniwersalnym, do wejscia do tego pokoju nie minely nawet dwie minuty. Watpilem, czy brat John sam przyniosl herbatniki. Naprawde byl zagubiony w myslach. Bylismy sami w pokoju. Nie slyszalem oddalajacych sie krokow, gdy wszedlem. -Przepyszne - powiedzialem, gdy przelknalem kawalek pieguska. -W dziecinstwie chcialem zostac piekarzem - powie-dzial. -Swiat potrzebuje dobrych piekarzy, bracie Johnie. Nie moglem przestac myslec na czas dosc dlugi, zeby zostac piekarzem. -Przestac myslec o czym? -O wszechswiecie. Materii rzeczywistosci. Strukturze. -Rozumiem - powiedzialem, choc nie rozumialem. -Rozumialem strukture subatomowa w wieku szesciu lat. -W wieku szesciu lat zbudowalem calkiem fajny fort z klockow lego. Baszty, wiezyczki, blanki i tak dalej. Twarz mu pojasniala. -Kiedy bylem maly, uzylem czterdziestu siedmiu zestawow lego do zbudowania prymitywnego modelu piany kwantowej. -Przykro mi, bracie Johnie. Nie mam pojecia, co to jest piana kwantowa. -Zeby to pojac, musisz wyobrazic sobie bardzo maly pejzaz, wielkosci jednej dziesieciomiliardowej milionowej czesci metra, istniejacy tylko w punkciku czasu, ktory jest jedna milionowa miliardowej miliardowej sekundy. -Musze sobie sprawic lepszy zegarek. -Ten krajobraz, o ktorym mowie, znajduje sie dziesiec do potegi dwudziestej ponizej poziomu protonu, gdzie nie ma prawa ani lewa, gory ani dolu, wczesniej ani pozniej. -Czterdziesci siedem zestawow lego musialo sporo kosztowac. -Rodzice bardzo mi pomagali. -Moi nie. Musialem odejsc z domu w wieku szesnastu lat i podjac prace jako kucharz, zeby sie utrzymac. -Robisz wyjatkowe nalesniki, Oddzie Thomasie. W przeciwienstwie do piany kwantowej wszyscy wiedza, co to sa nalesniki. Po utworzeniu funduszu charytatywnego w wysokosci czterech miliardow dolarow, posiadanego i zarzadzanego przez Kosciol, John Heineman zniknal. Media tropily go wytrwale przez lata, lecz bez powodzenia. Spekulowano, ze udal sie w odludne miejsce z zamiarem wstapienia do klasztoru, co bylo prawda. Niektorzy zakonnicy zostaja ksiezmi, ale inni nie. Choc szyscy sa bracmi, niektorych zwie sie ojcami, ksieza moga odprawiac msze i swiete obrzedy, czego nie wolno robic niewyswieconym braciom, choc poza tym uwazaja sie za rownych. Brat John jest mnichem, ale nie ksiedzem. Cierpliwosci. Organizacja zycia zakonnego jest trudniejsza do zrozumienia niz przepis na nalesniki, ale nie rozwala mozgu jak piana kwantowa. Ci mnisi skladaja sluby ubostwa, czystosci, posluszenstwa i stalosci. Niektorzy zrzekaja sie skromnego majatku, inni rezygnuja z poplatnego zawodu i kariery. Mozna smialo powiedziec, ze tylko brat John odwrocil sie plecami do czterech miliardow dolarow. Zgodnie z zyczeniem Johna Heinemana Kosciol zuzyl czesc tych pieniedzy na przebudowe dawnego opactwa w szkole i dom dla tych, ktorzy byli fizycznie i umyslowo uposledzeni i zostali porzuceni przez rodziny. Byly to dzieci, ktore inaczej gnilyby w wyzutych z milosci zakladach publicznych albo zostalyby po cichu poddane eutanazji przez samozwancze "anioly smierci" w systemie opieki zdrowotnej. W te grudniowa noc rozgrzalo mnie przebywanie w towarzystwie czlowieka miary brata Johna, u ktorego wspolczucie szlo w parze z geniuszem. Mowiac szczerze, herbatniki przyczynily sie znaczaco do poprawy mojego nastroju. Zbudowano rowniez nowe opactwo wraz z szeregiem podziemnych pomieszczen zaprojektowanych przez brata Johna i wyposazonych zgodnie z jego zyczeniami. Nikt nie nazywal tego podziemnego kompleksu laborato-pum. O ile sie orientowalem, faktycznie nie bylo to laborato-ium, ale obiekt jedyny w swoim rodzaju, ktorego projekt mogl sie zrodzic tylko w umysle genialnego fizyka i ktorego przeznaczenie otaczala tajemnica. Bracia, ci nieliczni, ktorzy tu przychodzili, zwali te pomieszczenia Kryjowka Johna, uzywajac sredniowiecznego slowa mew. Slowo to oznacza rowniez klatke, w ktorej trzymano sokoly mysliwskie w czasie zmiany upierzenia, a takze znaczy "pierzyc sie". Inni nazywali te piwniczne kwatery kokonem i zachodzili w glowe, kiedy wykluje sie motyl. Takie komentarze sugerowaly, ze brat John moze stac sie kims innym, niz jest, kims wiekszym. Poniewaz bylem gosciem, nie mnichem, nie moglem wydobyc od braci niczego wiecej. Chronili brata Johna i jego prywatnosc. Znalem prawdziwa tozsamosc brata Johna tylko dlatego, ze sam mi ja zdradzil. Nie zaprzysiagl mnie do dochowania tajemnicy. Powiedzial tylko: "Wiem, ze mnie nie sprzedasz, Oddzie Thomasie. Twoja dyskrecja i lojalnosc sa zapisane Choc nie mialem pojecia, co przez to rozumie, nie probowalem uzyskac wyjasnienia. Mowil wiele rzeczy, ktorych nie w pelni rozumialem. Nie chcialem, zeby nasze rozmowy staly sie werbalna sonata, do ktorej ja wnosilbym wklad tylko w postaci rytmicznie wtracanego: "Co jak? Co jak? Co jak?" Nie zdradzilem mu swojej tajemnicy. Nie wiem dlaczego. Moze po prostu wole, zeby pewni ludzie, ktorych podziwiam, nie mieli powodu uwazac mnie za odmienca. Bracia traktowali go z szacunkiem graniczacym z czcia. Wyczuwalem w nich rowniez slad strachu. Moze sie mylilem. Nie uwazalem go za przerazajacego. Nie wyczuwalem w nim zagrozenia. Czasami jednak widzialem, ze sam sie czegos boi. Opat Bernard nie nazywa tego miejsca Kryjowka Johna, jak inni zakonnicy. Nazywa je adytonem. Adyton to kolejne stare slowo, ktore oznacza "najswietsza czesc miejsca kultu, do ktorej maja dostep tylko kaplani, sanktuarium swiatyni". Opat jest pogodnym czlowiekiem, ale slowa adyton nigdy nie mowi z usmiechem. Te trzy sylaby padaja z jego ust zawsze w pomruku lub szeptem, powaznie, a jego oczy wyrazaja pragnienie, zdumienie i moze lek. Dlaczego brat John zamienil slawe i dostatnie zycie w swieckim swiecie na klasztorne ubostwo? Powiedzial tylko, ze badania nad struktura rzeczywistosci, a tym zajmuje sie i dyscyplina fizyki zwana mechanika kwantowa, doprowadzily go do odkrycia, ktore nauczylo go pokory. "Nauczylo pokory i wystraszylo", tak to ujal. Teraz, gdy zjadlem pieguska, zapytal: -Co cie sprowadza o tej porze, w czasie wiekszej ciszy? -Wiem, ze czuwa brat przez wieksza czesc nocy. -Sypiam coraz krocej, nie moge wylaczyc umyslu. Sam okresowo cierpie na bezsennosc, wiec powiedzialem: -W niektore noce mam wrazenie, ze moj mozg jest czyims telewizorem i ze ten ktos bez przerwy skacze po kanalach. -A kiedy przysypiam, zdarza sie to czesto o niedogodnej porze. Bywa, ze pomijam jedna czy dwie godziny kanoniczne, czasami chwalbe i jutrznie, czasami sekste albo komplete. Opuscilem nawet msze, drzemiac w tym fotelu. Opat jest wyrozumialy. Przeor jest zbyt poblazliwy, udziela mi rozgrzeszenia i nie wyznacza surowej pokuty, - Darzy brata wielkim szacunkiem. - To jak siedzenie na plazy. -To znaczy? - zapytalem, zgrabnie unikajac "Co jak?". - Tutaj, w cichych godzinach po polnocy. Jak siedzenie na plazy. Noc toczy sie, lamie i wyrzuca to, co utracilismy, niczym szczatki tego czy innego okretu. -Pewnie to prawda - powiedzialem, bo naprawde sadzilem, ze rozumiem jego nastroj, jesli nie w pelni znaczenie slow. -Bezustannie badamy szczatki wraku w falach przyboju, jakbysmy mogli znow poskladac przeszlosc, ale tylko sie zadreczamy. To stwierdzenie mialo pazur. Sam poczulem jego uklucie. -Bracie Johnie, mam dziwne pytanie. -Oczywiscie - odparl, komentujac tajemny charakter mojej ciekawosci albo moje imie. -Moze to prymitywne pytanie, ale pytam nie bez powodu. Czy istnieje chocby cien mozliwosci, ze praca brata tutaj moze... spowodowac wybuch albo cos podobnego? Pochylil glowe, podniosl reke z podlokietnika i pogladzil sie po brodzie, najwyrazniej rozwazajac moje slowa. Choc bylem wdzieczny, ze chce mi udzielic dobrze przemyslanej odpowiedzi, bylbym szczesliwszy, gdyby bez waha- bie powiedziala: "Absolutnie nie ma szans, wykluczone, to absurd". Bral John kontynuowal dluga tradycje uczonych mnichow i ksiezy. Kosciol stworzyl koncepcje wszechswiata i wprowadzil pierwsza z nich w dwunastym wieku. Roger Bacon, franciszkanin, byl zapewne najwiekszym matematykiem trzynastego stulecia, Biskup Robert Grosseteste jako pierwszy zapisal kroki niezbedne do przeprowadzenia eksperymentu naukowego. Jezuici zbudowali pierwsze teleskopy zwierciadlane, mikroskopy, barometry, pierwsi obliczyli stala grawitacyjna, pierwsi zmierzyli wysokosc gor na Ksiezycu, pierwsi opracowali dokladna metode obliczania orbity planet, pierwsi opracowali i opublikowali spojny opis teorii atomowej. O ile wiedzialem, na przestrzeni stuleci zaden z tych facetow nie wysadzil przez przypadek klasztoru. Oczywiscie, nie wiem wszystkiego. Biorac pod uwage ogrom wiedzy, jaka obejmuja praktycznie niezliczone dyscypliny intelektualne, blizsze prawdzie jest stwierdzenie, ze nie wiem niczego. Moze uczeni mnisi od czasu do czasu rozwalali klasztory na kawalki. Ale jestem pewien, ze nigdy nie zrobili tego umyslnie. Nie moglem wyobrazic sobie brata Johna, filantropa i ciast-karza, w dziwacznie oswietlonym laboratorium, belkoczacego jak szalony naukowiec i knujacego zaglade swiata. Chociaz genialny, byl czlowiekiem, moglem wiec bez trudu zobaczyc, jak z trwoga podnosi glowe znad eksperymentu i mowi "O kurcze" tuz przed nieumyslna przemiana opactwa w kaluze nanobrei. -Cos - powiedzial w koncu. - Slucham? Podniosl glowe, zeby znow na mnie spojrzec. -Tak, moze cos... - Cos, prosze brata? -Tak. Pytales, czy istnieje mozliwosc, ze moja praca moze spowodowac wybuch albo cos podobnego. Nie widze mozliwosci, zeby mogla cos wysadzic. Nie sama praca. - Aha. Ale moze sie stac cos innego. -Moze tak, prawdopodobnie nie. Cos. -Ale moze tak. Na przyklad? -Cokolwiek. -Jakie cokolwiek? -Wszystko, co tylko mozna sobie wyobrazic. -Slucham? -Poczestuj sie herbatnikiem -Wszystko, co mozna sobie wyobrazic? - Tak. To prawda. Wyobraznia nie zna granic. -Wiec cos moze sie nie udac? -"Moze" nie znaczy, ze sie nie uda. Moze sie wydarzyc kazda straszna, katastrofalna rzecz, ale prawdopodobnie nic sie nie stanie. -Prawdopodobnie? -Prawdopodobienstwo jest waznym czynnikiem, Oddzie Thomasie. Naczynie krwionosne moze peknac w twoim mozgu, usmiercajac cie za chwile. Natychmiast pozalowalem, ze nie wzialem drugiego herbatnika. Usmiechnal sie. Spojrzal na zegarek. Spojrzal na mnie. Wzruszyl ramionami. -Widzisz? Prawdopodobienstwo bylo niewielkie. -Zalozmy, ze stalo sie cos, co moglo sie stac - to czy spowodowalo straszna smierc wielu ludzi? -Straszna? -Tak, prosze brata. Straszna. -To subiektywny osad. To, co jest straszne dla jednej osoby, nie musi byc rownie straszne dla innej. -Miazdzone kosci, pekajace serca, eksplodujace glowy, plonace ciala, krew, bol, wrzaski - taki rodzaj strasznego. -Moze tak, prawdopodobnie nie. -Znowu. -Bardziej mozliwe, ze po prostu przestana istniec. -To smierc. -Nie, to roznica. Smierc zostawia trupa. Siegalem po pieguska. Cofnalem reke, nie biorac herbatnika z talerza. -Przeraza mnie brat. Czapla blekitna zdumiewa, gdy ujawnia swoja prawdziwa wysokosc, prostujac dlugie patykowate nogi; podobnie brat John okazal sie jeszcze wyzszy, niz pamietalem, gdy wstal z fotela. -Sam strasznie sie balem, potwornie, pare lat temu. Nauczysz sie z tym zyc. Podnoszac sie, powiedzialem: - Bracie Johnie... niezaleznie od charakteru pracy jest brat pewien, ze powinien sie nia zajmowac? - Bog dal mi rozum. Uzywanie go jest moim swietym Obowiazkiem. Jego slowa wzbudzily we mnie oddzwiek. Kiedy duch osoby, ktora zostala zamordowana, przychodzi do mnie po sprawiedliwosc, zawsze czuje sie w obowiazku pomoc biedakowi. Roznica jest taka, ze ja polegam na rozumie i na czyms, co mozna nazwac szostym zmyslem, podczas gdy brat John w swoich badaniach posluguje sie wylacznie intelektem. Szosty zmysl jest cudowna rzecza, ktora sama w sobie sugeruje istnienie nadnaturalnego porzadku. Ludzki intelekt, pomimo swojej potegi i triumfow, jest w znacznej mierze tworem tego swiata i tym samym podatnym na zepsucie. Bog dal mnichowi takze rece, i to do niego nalezala decyzja, czy nie uzyc ich do duszenia niemowlat. Nie musialem mu tego przypominac. Powiedzialem tylko: -Mialem straszny sen. Martwie sie o dzieci w szkole. W przeciwienstwie do matki Angeli nie zorientowal sie, ze klamie. -Czy twoje sny sprawdzaly sie w przeszlosci? - zapytal. - Nie, ale ten byl bardzo... realistyczny. Zarzucil kaptur na glowe. - Sprobuj snic o czyms przyjemnym, Oddzie Thomasie. - Nie panuje nad snami, prosze brata. Po ojcowsku polozyl reke na moim ramieniu. -W takim razie moze nie powinienes spac. Wyobraznia ma przerazajaca wladze. Nie bylem swiadom, ze przeszedlem z nim przez pokoj, ale teraz fotele staly za nami, a przed soba mialem drzwi, ktore rozsunely sie bezszelestnie. Za drzwiami lezal przedpokoj zalany czerwonym swiatlem. Samotnie przestapiwszy prog, odwrocilem sie, by spojrzec na brata Johna. -Kiedy zamienial brat zycie naukowca na zycie mnicha naukowca, czy kiedykolwiek zastanawial sie brat, czy zamiast tego nie zostac sprzedawca opon? -Jaka jest puenta? -To nie zart. Kied moje zycie zbytnio sie skomplikowalo i musialem zrezygnowac z pracy kucharza, zastanawialem sie nad zyciem w swiecie opon. Ale przybylem tutaj. Milczal. -Gdybym mogl byc sprzedawca opon, pomagac ludziom jezdzic na dobrych gumach za uczciwa cene, to bylaby uzyteczna praca. Gdybym mogl byc sprzedawca opon i nikim wiecej, tylko dobrym sprzedawca opon z niewielkim mieszkaniem i dziewczyna, ktora kiedys znalem, to by mi wystarczylo. Jego fiolkowe oczy blyskaly czerwonawo w swietle przedsionka. Pokrecil glowa, odrzucajac zycie sprzedawcy opon. -Chce wiedziec. -Co? - zapytalem. -Wszystko - odparl i rozdzielily nas zasuniete drzwi. Polerowane stalowe litery na matowej stali: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki wiekow. Przez syczace drzwi, przez swiatlo maslane i niebieskie, wyszedlem na powierzchnie, w noc, i zamknalem drzwi z brazu uniwersalnym kluczem. LIBERA NOS A MALO, powiedzialy drzwi. Zbaw nas ode zlego, Gdy wyszedlem po kamiennych stopniach na wirydarz zaczal padac snieg. Wielkie platki obracaly sie z wdziekiem w bezwietrznej ciemnosci, wirowaly jakby w walcu, ktorego nie moglem uslyszec. Noc nie wydawala sie tak lodowala jak wczesniej. Moze w Kryjowce Johna zmarzlem bardziej, niz zdawalem sobie sprawe, i w porownaniu z tamtym podziemnym krolestwem zimowa noc wydawala sie lagodna. Chwilami platki wielkie jak zamrozone kwiaty ustepowaly mniejszym formacjom. Powietrze wypelnialy drobne wiorki z niewidocznych chmur. Na te chwile czekalem przy oknie mojego malego goscinnego pokoju, zanim Boo i bodach pojawili sie na dziedzincu. Do czasu przybycia do klasztoru mieszkalem w miescie Pico Mundo na kalifornijskiej pustyni. Nigdy nie widzialem sniegu, dopoki, wczesniej tej nocy, niebo nie wypuscilo paru platkow w falstarcie. Tutaj, w pierwszej minucie prawdziwej sniezycy, stalem porazony pieknem widowiska, przyjmujac na wiare stwierdzenie, ze nie ma dwoch jednakowych sniezynek. Piekno zaparlo mi dech, snieg proszyl, a jednak noc byla spokojna - zlozonosc prostoty. Chociaz noc bylaby jeszcze piekniejsza, gdyby ona tu byla i dzielila ja ze mna. przez chwile wszystko bylo dobrze, absolutnie wszystko bylo dobrze, a potem oczywiscie ktos wrzasnal. ROZDZIAL 7 Ostry krzyk trwogi brzmial tak krotko, ze mozna by wziac go za wytwor wyobrazni albo skrzeczenie nocnego ptaka wygnanego przez snieg do lesnego schronienia.Latem zeszlego roku, kiedy uzbrojeni bandyci wpadli do centrum handlowego w Pico Mundo, slyszalem tyle krzykow, ze mialem nadzieje, iz na zawsze ogluchne. Ucierpialo czterdziesci jeden niewinnych osob. Dziewietnascie zmarlo. Zamienilbym muzyke i glosy moich przyjaciol na cisze, ktora do konca mojego zycia wyeliminowalaby wszystkie krzyki bolu i smiertelnego przerazenia. Czesto mamy nadzieje na niewlasciwe rzeczy i moja samolubna nadzieja sie nie spelnila. Nie jestem gluchy na bol ani slepy na krew - ani martwy, czego przez chwile moglem sobie zyczyc. Instynktownie pobieglem za pobliski rog opactwa. Skrecilem na polnoc i pospieszylem wzdluz refektarza, w ktorym mnisi jedza posilki. O pierwszej w nocy nie palily sie tam swiatla. Mruzac oczy w przyslaniajacym wszystko sniegu, przeszukalem wzrokiem noc w kierunku zachodniego lasu. Jesli ktos tam byl, skrywala go sniezyca. Refektarz laczyl sie ze skrzydlem biblioteki. Ruszylem znowu na zachod, pod gleboko osadzonymi oknami, za ktorymi lezala ciemnosc uporzadkowanych ksiazek. Gdy skrecilem za poludniowo-zachodnim rogiem biblioteki, niemal sie przewrocilem o czlowieka lezacego twarza do ziemi. Mial czarny habit z kapturem. Sapnalem z zaskoczenia, zimne powietrze nagle wpadlo mi do pluc - krotki bol w piersi - i wypadlo w bladym, szybkim pioropuszu. Padlem na kolana przy mnichu, ale sie zawahalem. Nie chcialem go dotykac ze strachu, ze stwierdze, iz nie upadl sam, lecz zostal przez kogos powalony. Swiat poza tym gorskim ustroniem w znacznej mierze osiagnal stan barbarzynstwa, do jakiego dazyl moze od poltora stulecia. Niegdys wspaniala cywilizacja stala sie fasada, maska pozwalajaca wspolczesnym Hunom popelniac jeszcze wieksze okrucienstwa w imie cnot, ktore swiat naprawde cywilizowany uznalby za zlo. Ucieklszy przed tym barbarzynskim nieladem, niechetny bylem przyznac, ze zadne miejsce nie jest bezpieczne i nie ma kryjowki lezacej poza zasiegiem anarchii. Skulona postac na ziemi mogla byc dowodem, bardziej solidnym niz bodachy, ze nie istnieje zadna oaza spokoju, w ktorej moglbym bezpiecznie sie zamknac. Spodziewaj sie sie, ze zobacze strzaskana, ohydnie pocieta twarz, dotknalem lezacego, gdy snieg zdobil ornamentami jego prosty habit Z drzeniem oczekiwania odwrocilem go na I Padajacy snieg zdawal sie rozjasniac noc, ale bylo to widmowe swiatlo, ktore niczego nie oswietlalo. Choc kaptur nie zaslanial twarzy, nie widzialem jej dosc wyraznie, zeby zidentyfikowac zakonnika. Przylozylem reke do jego ust. Nie poczulem oddechu ani brody. Niektorzy z braci nosili brody, a inni nie. Przycisnalem palce do szyi, ktora wciaz byla ciepla, i na-macalem arterie. Pomyslalem, ze wyczuwam puls. Poniewaz rece na wpol zdretwialy mi z zimna i tym samym byly mniej wrazliwe na cieplo, moglem nie poczuc slabego oddechu, kiedy dotykalem ust. Gdy sie pochylilem, zeby przysunac ucho do ust w nadziei, ze uslysze oddech, zostalem uderzony od tylu. Nie watpie, ze napastnik chcial strzaskac mi czaszke. Zrobil zamach w chwili, gdy sie pochylalem, i palka musnela tyl mojej glowy, uderzajac mocno w lewe ramie. Rzucilem sie do przodu, przetoczylem w lewo raz i drugi, podnioslem sie i pobieglem. Nie mialem broni. On mial palke i byc moze cos gorszego, noz. Zabojcy usmiercajacy rekami, nieuzywajacy pistoletow, moga zatluc palka lub udusic szalikiem, ale wiekszosc z nich nosi tez noze, na wszelki wypadek badz dla rozrywki, ktora moze byc gra wstepna albo nastepstwem. Wspomniani wczesniej faceci w filcowych kapeluszach z plaskimi glowkami mieli palki i pistolety, a nawet hydrauliczna zgniatarke, lecz mimo to nosili noze. Jesli zajmujesz sie zadawaniem smierci, musisz miec wiekszy wybor smier-cionosnych narzedzi - hydraulik tez nie wykona pilnej naprawy tylko jednym kluczem. Choc zycie sprawilo, ze jestem stary na swoj wiek, nogi nadal mam mlode i szybkie. Majac nadzieje, ze napastnik jest starszy i tym samym wolniejszy, biegiem oddalilem sie od klasztoru i wpadlem na otwarty dziedziniec, gdzie nie bylo j katow, do ktorych moglbym zostac zapedzony. Pedzilem w padajacym sniegu, wiec mialem wrazenie, ze zerwal sie wiatr i przykleja mi platki do powiek. W tej drugiej minucie sniezycy ziemia pozostala czarna, niezmieniona przez pedzel sniegu. Po kilku susach teren zaczal nachylac sie lagodnie w kierunku lasu, ktorego nie moglem zobaczyc: otwarta ciemnosc opadajaca ku najezonej ciemnosci. Intuicja podpowiadala goraczkowo, ze las oznacza moja smierc. Biegnac tam, bieglem do wlasnego grobu. Dzikie tereny nie sa moim naturalnym srodowiskiem. Jestem miastowym chlopakiem, ktory czuje sie jak u siebie z chodnikiem pod stopami, jestem madrala z karta biblioteczna, mistrzem gazowego rusztu i plyty do smazenia. Jesli moj przesladowca byl przedstawicielem nowego barbarzynstwa, moze nie umial rozniecic ognia za pomoca dwoch patykow i kamienia, moze nie umial okreslic polnocy po mchu na drzewie, ale jego prymitywna natura sprawiala, ze w lasach czul sie znacznie lepiej niz ja. Potrzebowalem broni, ale nie mialem niczego z wyjatkiem klucza uniwersalnego i chusteczek higienicznych, a moja wiedza o sztukach walki nie wystarczala, zeby zrobic z nich zabojcza bron. Strzyzona trawa ustapila wysokiej trawie i dziesiec metrow dalej natura rzucila mi bron pod nogi: luzne kamienie, ktore wystawily na probe moja zwinnosc i zmysl rownowagi. Zatrzymalem sie z poslizgiem, podnioslem dwa kamienie wielkosci sliwek, odwrocilem sie i rzucilem jeden, naprawde mocno, a potem drugi. Kamienie znikly w sniegu i mroku. Albo zgubilem przesladowce, albo, wyczuwajac moje zamiary, okrazyl mnie, gdy sie zatrzymalem i pochylilem. Wydarlem z ziemi wiecej pociskow i obrocilem sie dokola, omiatajac wzrokiem noc, gotow obrzucic drania paroma kamieniami. Nie poruszalo sie nic oprocz sniegu, ktory zdawal sie padac w sznurkach prostych jak w zaslonie z koralikow, choc kazdy platek obracal sie w czasie spadania. Siegalem wzrokiem nie dalej niz na cztery i pol metra. Nigdy nie zdawalem sobie sprawy, ze snieg moze byc na tyle gesty, zeby tak bardzo ograniczac widocznosc. Raz i drugi pomyslalem, ze cos sie porusza na granicy zasiegu wzroku, ale musiala byc to iluzja ruchu, bo nie moglem wychwycic zadnego ksztaltu. Wzory sniegu na tle nocy zaczely przyprawiac mnie o zawroty glowy. Wstrzymujac oddech, nasluchiwalem. Snieg padal bezszelestnie w drodze ku ziemi, zdawal sie solic noc cisza. Czekalem. Jestem dobry w czekaniu. Czekalem szesnascie lat, dajac mojej niezrownowazonej matce okazje do zabicia mnie w czasie snu, zanim w koncu wyprowadzilem sie z domu i zostawilem ja sama z ukochanym pistoletem. Gdybym pomimo okresowych niebezpieczenstw, jakie wiaza sie z moim darem, mial przezyc srednia dlugosc ludzkiego zycia, szescdziesiat lat dzielilo mnie od ponownego zobaczenia Stormy Llewellyn w nastepnym swiecie. Czekanie bedzie dlugie, ale jestem cierpliwy. Bolalo mnie lewe ramie, a tyl glowy, otarty przez palke, czul sie mniej niz cudownie. Przemarzlem do szpiku kosci. Z jakiegos powodu nie bylem scigany. Gdyby burza szalala dosc dlugo, zeby zabielic ziemie, moglbym polozyc sie na plecach i robic sniezne anioly. Ale warunki jeszcze nie sprzyjaly tej zabawie. Moze pozniej. Opactwo zniklo z pola widzenia. Nie bylem pewien, z ktorej strony przybieglem, ale nie balem sie, ze zgubie droge. Nigdy nie zabladzilem. Zapowiadajac swoj powrot nieopanowanym szczekaniem zebow, trzymajac kamienie w rekach, ostroznie wrocilem przez lake na krotka trawe dziedzinca. Opactwo wylonilo sie z milczacej burzy. Kiedy dotarlem do rogu biblioteki, gdzie niemal wpadlem na lezacego mnicha, nie znalazlem ani ofiary, ani napastnika. Zmartwiony, ze czlowiek mogl odzyskac przytomnosc i, ciezko ranny i zdezorientowany, poczolgac sie gdzies, by ponownie zemdlec, zataczalem coraz szersze luki, ale nikogo nie znalazlem. Biblioteka tworzy L z tylna sciana skrzydla goscinnego, z ktorego wyruszylem w poscig za bodachem nieco ponad godzine temu. Wreszcie wypuscilem kamienie z na wpol zamarznietych palcow, otworzylem drzwi prowadzace na tylne schody i wszedlem na drugie pietro. Drzwi do mojej malej kwatery byly otwarte, jak je zostawilem. Ody czekalem na snieg, siedzialem przy swiecy, ale teraz z pokoju plynelo jasniejsze swiatlo. ROZDZIAL 8 Po pierwszej nad ranem furtian, brat Roland, najprawdopodobniej nie zmienial poscieli ani nieserwowal porcji wina z "dwoch beczek", ktore w szostym wieku swiety Benedykt wyszczegolnil w regule zakonu jako niezbedne wyposazenie kazdego domu goscinnego. Swiety Bartlomiej nie dostarcza wina. Mala lodowka pod lada w mojej lazience zawiera puszki coli i butelki mrozonej herbaty. Gdy wszedlem do pierwszego pokoju, gotow wykrzyknac "psubracie" albo "huncwocie", albo jakis inny epitet pasujacy do sredniowiecznej atmosfery, zastalem nie wroga, ale przyjaciela. Brat Piacha, czasami zwany bratem Salvatore'em, stal przy oknie, patrzac na padajacy snieg. Brat Piacha jest nadzwyczaj czuly na dzwieki i charakterystyczne zapachy otaczajacego go swiata. Ta wrazliwosc pozwolila mu przetrwac tam, gdzie zyl, zanim zostal mnichem. Gdy bezglosnie przestapilem prog, powiedzial: -Przeziebisz sie na smierc, wloczac sie po nocy w takim ubraniu. -Nie wloczylem sie - odparlem, zamykajac po cichu drzwi. - Skradalem. Odwrocil sie od okna. -Bylem w kuchni, podjadajac pieczen wolowa i provolo-ne, gdy zobaczylem, jak wychodzisz z Kryjowki Johna. -W kuchni nie palily sie swiatla. Zauwazylbym. -Swiatlo z lodowki wystarczy, zeby przygotowac przekaske, a potem mozna porzadnie sie najesc w blasku zegara mikrofalowki. -Popelniajac grzech obzarstwa w ciemnosci? -Szafarz musi byc pewien, ze jedzenie jest swieze, no nie? Jako szafarz opactwa brat Piacha kupowal, magazynowal i inwentaryzowal jedzenie, napoje i inne dobra materialne dla klasztoru i szkoly. -Poza tym facet - podjal - ktory je w nocy w jasnej kuchni bez zadnych zaslonek, jest facetem jedzacym swoja ostatnia kanapke. -Nawet gdy facet jest mnichem w klasztorze? Brat Piacha wzruszyl ramionami. -Ostroznosci nigdy nie za wiele. W dresie zamiast habitu, majac sto siedemdziesiat centymetrow wzrostu i prawie sto kilo kosci i miesni, wygladal jak odlana z metalu maszyna okryta szara flanela. Oczy koloru deszczowki, twarde rysy, tepe skraje czola i szczeki nadawaly mu wyglad grozny, a nawet okrutny. W poprzednim zyciu ludzie sie go bali, i nie bez powodu. Dwanascie lat w klasztorze, dwanascie lat wyrzutow sumienia i skruchy przepelnilo cieplem te niegdys lodowate oczy i zbudzilo w nim zyczliwosc, ktora odmienila jego godna pozalowania twarz. Obecnie w wieku piecdziesieciu pieciu lat ktos moglby wziac go za boksera, ktory zbyt dlugo uprawia sport; kalafiorowe uszy, nos jak grzyb, pokora milego zoltodzioba, ktory nauczyl sie w twardy sposob, ze brutalna sila nie zawsze czyni mistrza. Lodowata kropla splynela mi po czole i prawym policzku. -Nosisz snieg jak puszysty bialy kapelusz. - Piacha ruszyl do lazienki. - Przyniose ci recznik -Przy umywalce jest butelka aspiryny. Musze wziac aspiryne. Wrocil z recznikiem i pastylkami. -Chcesz wody do popicia, moze coli? -Poprosze beczke wina. -W czasach swietego Benka musieli miec watroby z zelaza. Porzadna beczka to ponad dwiescie litrow. -W takim razie tylko pol beczki. Gdy na wpol osuszylem wlosy, przyniosl mi cole. -Wyszedles ze schodow Kryjowki Johna i stales, patrzac na snieg jak indyk na deszcz, z rozdziawionym dziobem, dopoki nie utonie. -Coz, nigdy wczesniej nie widzialem sniegu, prosze -A potem, bum! Popedziles jak strzala i skreciles za rog refektarza. Sadowiac sie w fotelu i wytrzasajac dwie aspiryny z butelki, powiedzialem: -Uslyszalem czyjs krzyk. -Nie slyszalem zadnego krzyku. -Byl brat w srodku - przypomnialem mu - i zul halasliwie. Piacha usiadl na drugim fotelu. -Kto krzyknal? Popilem cola dwie aspiryny i odparlem: -Znalazlem brata lezacego twarza w dol przy bibliotece. Nie zauwazylem go, bo mial czarny habit, i omal sie nie przewrocilem. -Kto to byl? -Nie wiem. Ciezki gosc. Przekrecilem go na plecy, ale w ciemnosci nie moglem zobaczyc twarzy, a potem ktos probowal rozwalic mi leb od tylu. Sciete na jeza wlosy Piachy jakby sie nastroszyly z obu-rzenia. -To niepodobne do Swietego Bartka. -Palka, czy cokolwiek to bylo, musnela potylice i lewe ramie przyjelo sile uderzenia. -Rownie dobrze mozemy byc w Jersey, tam takie rzeczy sa na porzadku dziennym. -Nigdy nie bylem w New Jersey. -Spodobaloby ci sie. Nawet w tym, co zle, Jersey zawsze Jest prawdziwe. -Maja jeden z najwiekszych na swiecie skladow zuzytych opon. Pewnie brat widzial. -Nigdy. Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzies przez -Nigdy, Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzies przez wiekszosc zycia, uznajesz wszystko za oczywiste. -Nawet nie wiedzial brat o skladzie opon? -Ladzie przez cale zycie mieszkaja w Nowym Jorku, a nigdy nie wjezdzaja na szczyt Empire State Building. Dobrze sie czujesz, synu? Jak twoje ramie? -Bywalo gorzej. -Moze powinienes pojsc do infirmerii i wezwac brata Gregory'ego. Brat Gregory jest infirmeriuszem. Ma dyplom pielegniarza. Wielkosc wspolnoty zakonnej nie usprawiedliwia pracy w infirmerii na pelen etat, zwlaszcza ze siostry maja wlasna izbe chorych dla siebie i dzieci ze szkoly, dlatego brat Gregory robi rowniez pranie z bratem Norbertem. -Nic mi nie bedzie - zapewnilem. -Kto wiec probowal rozwalic ci leb? I - Nie widzialem. Opowiedzialem, jak sie przetoczylem i pobieglem, przekonany, ze napastnik depcze mi po pietach, i jak mnich, o ktorego prawie sie potknalem, zniknal, gdy wrocilem. -W takim razie nie wiemy - powiedzial Piacha - czy wstal o wlasnych silach i odszedl, czy zostal zabrany. -Nie wiemy tez, czy byl tylko nieprzytomny, czy martwy. Marszczac czolo, Piacha mruknal: -Nie lubie nieboszczykow. Poza tym to nie ma sensu. Kto chcialby zabic mnicha? -Tak, ale kto chcialby go walnac? Piacha dumal przez chwile. -Pewnego razu facet rozwalil luteranskiego kaznodzieje, ale niechcacy. -Chyba nie powinien brat mi o tym mowic. Ruchem dloni zbagatelizowal moje zaniepokojenie. Jego silne rece zdawaly sie wielkie jak bochny, stad przezwisko. -To nie bylem ja. Mowilem ci, nigdy nikogo nie zalatwilem na amen. Wierzysz mi w tej kwestii, prawda, synu? -Tak, prosze brata. Ale powiedzial brat, ze ta rozwalka byla przypadkowa. -Nigdy nikogo nie walnalem przez przypadek. -W takim razie w porzadku. Brat Piacha, dawniej Salvatore Giancomo, byl dobrze oplacanym zbirem na uslugach mafii, zanim Bog odmienil -Rozwalalem geby, polamalem kilka nog, ale nigdy nikogo nie ukatrupilem. Kiedy stuknela mu czterdziestka, Piacha zaczal sie zastanawiac nad sciezka swojej kariery. Poczul sie "pusty, dryfujacy jak lodz po morzu bez zywego ducha na pokladzie". W czasie tego kryzysu wiary w siebie wraz z paroma kolesiami nocowal w domu szefa - Tony'ego Trzepaczki Mertinellego - poniewaz grozono mu smiercia. Nie bylo to spanie w pizamach, ale czuwanie z dwoma ulubionymi sztukami broni automatycznej. Tak czy siak, pewnego wieczoru Piacha czytal bajke szescioletniej corce Trzepaczki. Opowiesc mowila o zabawce, porcelanowym kroliku, ktory byl dumny ze swojego wygladu i absolutnie zadowolony z siebie. Spotkal go szereg strasznych nieszczesc, ktore nauczyly go pokory, a z pokora przyszlo wspolczucie dla cierpienia innych. Dziewczynka zasnela w polowie historii. Piacha rozpaczliwie pragnal poznac dalsze losy krolika, ale nie chcial, zeby jego kumple od rozkwaszania nosow mysleli, ze naprawde interesuje go ksiazeczka dla dzieci. Pare dni pozniej, kiedy zagrozenie minelo, Piacha poszedl do ksiegarni i kupil opowiesc o kroliku. Zaczal od poczatku i gdy przeczytal, jak porcelanowy krolik znalazl droge powrotna do malej dziewczynki, ktora go kochala, rozkleil sie i zaplakal. Nigdy wczesniej nie uronil lzy. Tego popoludnia w kuchni mieszkania, ktorego z nikim nie dzielil, szlochal jak dziecko. W owych czasach nikt, kto znal Salvatore'a Piache Gian-coma, nawet jego matka, nie powiedzialby, ze jest sklonny do introspekcji, on jednak zrozumial, ze placze nie tylko z powodu szczesliwego zakonczenia. Rozczulily go losy krolika, fakt, ale plakal nie tylko dlatego. Przez jakis czas nie potrafil odgadnac przyczyny. Siedzial przy kuchennym stole, pijac kawe za kawa i jedzac upieczone przez matke gofry, na przemian odzyskujac panowanie nad soba i zalewajac sie lzami. Wreszcie zrozumial, ze placze nad soba. Wstydzil sie czlowieka, jakim sie stal, oplakiwal czlowieka, jakim chcial zostac, gdy byl maly. Rozdarlo go to zrozumienie. Wciaz chcial byc zbirem, dumnym ze swojej sily i zimnej krwi A jednak wydawalo sie, ze stal sie slaby i wrazliwy. Przez nastepny miesiac na okraglo czytal historie o kroliku. Zaczal rozumiec, ze kiedy krolik Edward nauczyl sie pokory i wspolczucia dla innych, wcale nie stal sie slaby, ale w rzeczywistosci silniejszy, Piacha kupil inna ksiazeczke tego samego autora. Ta dotyczyla wyrzutka, wielkouchej myszy, ktora uratowala ksiezniczke. Mysz zrobila na nim niniejsze wrazenie niz krolik, ale ja tez pokochal. Kochal mysz za odwage i gotowosc poswiecenia sie w imie milosci. Trzy miesiace po tym, jak pierwszy raz przeczytal historie porcelanowego krolika, Piacha zaaranzowal spotkanie z FBI. Zaproponowal, ze dostarczy dowody przeciwko swojemu szefowi i wyda innych gangsterow. Wsypal ich czesciowo dla ratowania siebie, ale rowniez dlatego, ze chcial ocalic dziewczynke, ktorej przeczytal czesc historii krolika. Mial nadzieje, ze uchroni ja przed zimnym, wyniszczajacym zyciem corki szefa mafii, ktore codziennie twardnialo wokol niej niczym beton. Pozniej Piacha trafil do Vermontu objety programem ochrony swiadkow. Jego nowe nazwisko brzmialo Bob Loudermilk. W Vermoncie przezyl szok kulturowy. Nie mogl patrzec na sandaly, flanelowe koszule, piecdziesiecioletnich mezczyzn z kucykami. Probowal oprzec sie najgorszym pokusom swiata, powiekszajac biblioteke ksiazek dla dzieci. Odkryl, ze niektorzy pisarze zdaja sie aprobowac sposob postepowania i wartosci takim kiedys holdowal, i to go przerazilo. Brakowalo mu zyczliwych porcelanowych krolikow i dzielnych wielkouchych mysz. Jedzac obiad w podrzednej wloskiej knajpie, teskniac za Jersey, nagle poczul powolanie do zycia klasztornego. Stalo sie to niedlugo po tym, jak kelner postawil przed nim zamo-wione gnocchi, ciagliwe jak karmel, ale to historia na pozniej. Jako nowicjusz, podazajac sciezka od skruchy przez zal za grzechy do pokuty, Piacha pierwszy raz w zyciu zaznal niezmaconego niczym szczescia. Rozkwitl w opactwie Swietego Bartlomieja. Teraz, po latach, w te sniezna noc, gdy zastanawialem sie, czy nie wziac jeszcze dwoch aspiryn, powiedzial: -Pastor, nazywal sie Hoobner, naprawde wspolczul In-dianom, ktorzy stracili swoja ziemie i wszystko inne, dlatego zawsze przegrywal w blackjacka w ich kasynach. Czesc forsy pochodzila z wysoko oprocentowanej pozyczki od Tony'ego Martinellego -Dziwie sie, ze Trzepaczka pozyczyl pieniadze kaznodziei. - Tony wykombinowal, ze jesli Hoobner nie wysupla smiu procent na tydzien z wlasnej kieszeni, bedzie mogl ukrasc naleznosc z niedzielnej tacy. Jak sie okazalo, Hoobner gral i podszczypywal kelnerki koktajlowe, ale nie kradl. Kiedy przestal placic odsetki, Tony poslal faceta, zeby omowil z Hoobnerem jego dylemat moralny. -Faceta, nie ciebie? -Faceta, nie mnie, zwalismy go Iglarzem. -Chyba nie chce wiedziec dlaczego. -Nie, nie chcesz - zgodzil sie Piacha. - W kazdym razie Iglarz dal Hoobnerowi ostatnia szanse na splate dlugu, a kaznodzieja, zamiast przyjac to zadanie z chrzescijanskim i spokojem, powiedzial: "Idz do diabla". Potem wyciagnal i pistolet i probowal skasowac Iglarzowi bilet do piekla. -Kaznodzieja strzelil do Iglarza? -Moze byl metodysta, nie luteraninem. Strzelil do Iglarza, ale tylko ranil go w ramie. Iglarz wyciagnal swojego gnata i zalatwil Hoobnera na amen. -Wiec kaznodzieja gotow byl zastrzelic czlowieka, ale nie chcial krasc. -Nie mowie, ze to nauki tradycyjnych metodystow. -Tak, prosze brata. Rozumiem. -A moze, jak sie nad tym zastanowic, kaznodzieja byl unitarianinem. W kazdym razie byl kaznodzieja i zostal zastrzelony, wiec zle rzeczy moga przytrafic sie kazdemu, nawet zakonnikowi. Choc chlod grudniowej nocy jeszcze nie calkiem mnie opuscil, przycisnalem zimna puszke coli do czola. -Problem, jaki tu mamy, dotyczy bodachow. Poniewaz Piacha byl jednym z moich nielicznych powiernikow w opactwie Swietego Bartlomieja, opowiedzialem mu o trzech demonicznych cieniach wiszacych nad lozkiem Justine. -I krecily sie wokol mnicha, o ktorego prawie sie potknales? -Nie, prosze brata. Nie zjawily sie tutaj z powodu jednego nieprzytomnego zakonnika. -Masz racje. Takie starcie nigdzie nie przyciaga tlumow. - Wstal z fotela i podszedl do okna. Przez chwile wpatrywal sie w noc. - Zastanawiam sie... Myslisz, ze sciga mnie moje dawne zycie? -To bylo pietnascie lat temu. Czy Trzepaczka nie siedzi w wiezieniu? -Zmarl w pudle. Ale niektorzy z pozostalych maja dluga pamiec. -Gdyby wytropil brata platny zabojca, czy nie bylby juz brat martwy? -Pewnie. Parkowalbym na twardym stolku w poczekalni czyscca, czytajac stare czasopisma. -Nie sadze, aby to zdarzenie mialo cokolwiek wspolnego dawnym zyciem brata. Odwrocil sie od okna. -Obys mial racje. Paskudnie, gdyby kogos tutaj spotkala przeze mnie krzywda. -Wszyscy sa zbudowani przykladem brata. Plaszczyzny i bryly jego twarzy ulozyly sie w usmiech, ktory uznalbys za przerazajacy, gdybys go nie znal. -Dobry z ciebie dzieciak. Gdybym mial syna, milo byloby myslec, ze moglby byc troche do ciebie podobny. -Nikomu bym tego nie zyczyl. -Chociaz gdybym byl twoim tata-mowil brat Piacha - pewnie bylbys nizszy i grubszy, z glowa osadzona blizej ramion -Nie potrzebuje szyi. Nigdy nie nosze krawatow. -Nie, synu, potrzebujesz karku, zeby go nadstawiac. Oto co robisz. Oto kim jestes. -Ostatnio myslalem, ze moze wezme miare na habit, zostane nowicjuszem. Wrocil do fotela, ale tylko przysiadl na poreczy, przypatrujac mi sie pilnie. Po namysle powiedzial: -Moze pewnego dnia uslyszysz wezwanie. Ale niepred-ko. Nalezysz do swiata i niech sie to nie zmienia. Pokrecilem glowa. - Nie sadze. -Swiat cie potrzebuje. Masz robote do wykonania, synu. - Tego wlasnie sie boje. Rzeczy, ktore bede musial robic. -Klasztor nie jest kryjowka. Bandzior, ktory chce tu przyjsc i zlozyc sluby, powinien robic to z checi otworzenia i sie na cos wiekszego niz swiat, nie dlatego, ze chce sie zamknac i zwinac w kulke jak robak. -Od niektorych rzeczy wolalby brat trzymac sie z dala. -Chodzi ci o lato ubieglego roku, o strzelanine w centrum handlowym. Nie potrzebujesz niczyjego wybaczenia, synu. -Wiedzialem, co nadchodzi, ze nadchodza mordercy. Powinienem byl temu zapobiec. Zginelo dziewietnascie osob. -Wszyscy mowia, ze bez ciebie zginelyby setki. -Nie jestem bohaterem. Gdyby ludzie wiedzieli o moim darze i byli swiadomi, ze mimo to nie moglem niczemu zapobiec, nie okrzykneliby mnie bohaterem. -Nie jestes tez Bogiem. Zrobiles wszystko, co mogles, co moglby zrobic ktokolwiek. Odstawilem cole, podnioslem butelke z aspiryna, wytrzasnalem na dlon dwie kolejne tabletki i zmienilem temat. -Zbudzi brat opata i powie mu, ze potknalem sie o nieprzytomnego zakonnika? Patrzyl na mnie, probujac zadecydowac, czy pozwolic mi na zmiane tematu. -Moze za jakis czas. Najpierw nieoficjalnie odlicze spiacych, zobacze, czy ktos nie trzyma bryly lodu na glowie. -Mnich, na ktorego wpadlem. -Wlasnie. Mamy dwa pytania. Drugie, dlaczego ktos mialby walic po lbie mnicha? Ale pierwsze, dlaczego mnich byl o tej porze tam, gdzie mo$ dostac po lbie? -Pewnie nie chce brat nikomu narobic klopotow. -Jesli w gre wchodzi grzech, nie pomoge mu ukryc tego, co zrobil, przed spowiednikiem. To nie przysluzyloby sie jego duszy. Ale jesli chodzi tylko o jakies glupstwo, przeor nie musi wiedziec. Przeor pilnuje dyscypliny w klasztorze. Przeorem u Swietego Bartlomieja byl ojciec Reinhart, starszy zakonnik z cienkimi wargami i waskim nosem, o polowe mniejszym niz ten, jakim chlubil sie brat Piacha. Jego czy, brwi i wlosy mialy kolor popiolu, ktory w Srode popielcowa sypie sie na czolo. Ojciec Reinhart poruszal sie zadziwiajaco cicho i wygladal jak duch plynacy nad ziemia. Wielu braci zreszta przezywalo go Szarym Duchem, aczkolwiek z uczuciem. Ojciec Reinhart byl surowy, ale nie bezwzgledny czy niesprawiedliwy. Bedac niegdys dyrektorem szkoly katolickiej, ostrzegal, ze ma paletke, w ktorej wywiercil dziurki, zeby zmniejszyc opor powietrza, choc nigdy jej nie uzyl. "Po prostu dla informacji", mawial z mrugnieciem oka. Brat Piacha podszedl do drzwi, zawahal sie, spojrzal na mnie. -Jesli dzieje sie cos zlego, ile mamy czasu? -Od ukazania sie pierwszych bodachow... czasami tylko dzien, zwykle dwa. -Jestes pewien, ze nie masz wstrzasu mozgu ani czegos podobnego? -Nic, czemu nie zaradzilyby cztery aspiryny. - Wrzucilem druga pare tabletek do ust i zgryzlem. Piacha skrzywil sie. - Kim ty jestes, twardzielem? -Czytalem, ze w ten sposob szybciej sa wchlaniane do krwiobiegu, przez tkanke w ustach. -A jak bedziesz chcial zastrzyk przeciw grypie, to co, kazesz go sobie wstrzyknac w jezyk? Przespij sie. - Sprobuje. -Znajdz mnie po chwalbie, przed msza, a powiem ci, kto pozwolil dac sobie po lbie, i moze dlaczego, jesli wie, Chrystus z toba, synu. - I z bratem. Wyszedl i zamknal drzwi. Drzwi kwater w domu goscinnym, jak te w celach zakonnikow w innym skrzydle, nie maja zamkow. Wszyscy tutaj szanuja prywatnosc innych. Zanioslem krzeslo z prostym oparciem do drzwi i wcisnalem je pod klamke, zeby nikt nie wszedl. Moze zucie aspiryny, zeby rozpuscila sie w ustach, przyspiesza wchlanianie, ale tabletki smakuja jak gowno. Gdy wypilem troche coli, zeby splukac paskudny smak. zmiazdzone tabletki weszly w reakcje z napojem i zaczalem sie pienic niczym wsciekly pies. Jesli chodzi o postacie tragiczne, mam znacznie wiekszy talent do gagow niz Hamlet, i podczas gdy krol Lear przestapilby nad skorka banana, moja stopa trafia na nia bezblednie za kazdym razem. ROZDZIAL 9 Wygodnie, ale skromnie urzadzona kwatera goscinna miala prysznic tak maly, ze czulem sie, jakbymstal w trumnie. Przez dziesiec minut pozwalalem, zeby ciepla woda bila w moje lewe ramie, ktore zostalo zmiekczone palka tajemniczego napastnika. Miesnie odprezyly sie, ale bol pozostal. Bol nie byl dotkliwy. Nie martwil mnie. Bol fizyczny w przeciwienstwie do innych rodzajow w koncu przemija. Kiedy zakrecilem wode, wielki bialy Boo patrzyl na mnie przez zaparowane szklane drzwi. Wytarlem sie do sucha i wlozylem slipy, a potem uklaklem ia podlodze w lazience i podrapalem psa za uszami, az wyszczerzyl zeby z zadowolenia. -Gdzie sie ukrywales? - zapytalem. - Gdzie byles, jak jakis szubrawiec probowal wycisnac mi mozg przez uszy? Co? Nie odpowiedzial. Tylko szczerzyl zeby. Lubie stare filmy braci Marx, a Boo jest psim Harpo Marksem pod niejednym wzgledem. Zdawalo mi sie, ze szczoteczka do zebow wazy trzy kilo. Nawet wykonczony sumiennie szczotkuje zeby. Pare lat temu bylem swiadkiem autopsji. W trakcie wstepnych ogledzin zwlok lekarz odnotowal, ze denat nie dbal o higiene jamy ustnej. Wstydzilem sie za zmarlego, ktory byl moim przyjacielem. Mam nadzieje, ze swiadkowie mojej autopsji nie beda mieli powodow sie za mnie wstydzic. Mozecie myslec, ze to duma wyjatkowo glupiego rodzaju. Pewnie macie racje. Ludzkosc jest parada glupcow, a ja maszeruje na czele, potrzasajac batuta. Wytlumaczylem sobie jednak, ze szczotkowanie zebow w oczekiwaniu na przedwczesny zgon jest wyrazem szacunku dla uczuc swiadkow mojej autopsji, ktorzy mogli mnie znac za zycia. Wstydzenie sie za przyjaciela, wynikajace z jego wad, nigdy nie jest tak straszne jak zazenowanie spowodowane ujawnieniem wlasnych, ale dotkliwe. Boo lezal na lozku, skulony w nogach, gdy wyszedlem z lazienki. -Nie ma pocierania po brzuchu ani za uszami - powiedzialem. - Spadam jak samolot, ktory stracil wszystkie silniki. Ziewanie nie bylo potrzebne w przypadku takiego psa jak on; przyszedl tutaj dla towarzystwa, nie spac. Nie majac sil ubierac sie w pizame, padlem na lozko w slipach. Koroner i tak zawsze rozbiera zwloki. Okrylem sie po sama brode i zrozumialem, ze zostawilem swiatlo w lazience. Pomimo czteromiliardowej darowizny Johna Heinemana bracia w opactwie zyja oszczednie z szacunku dla slubow ubostwa. Nie marnuja niczego. Swiatlo wydawalo sie dalekie, z sekundy na sekunde coraz dalsze, a koce przemienialy sie w kamien. Do diabla z tym. Jeszcze nie bylem zakonnikiem, nawet nowicjuszem. Nie bylem tez kucharzem - z wyjatkiem niedziel, gdy nazylem nalesniki - ani sprzedawca opon, ani w zasadzie nikim innym. My, niewiele warte typy, nie przejmujemy sie kosztem zostawionego niepotrzebnie swiatla. Mimo wszystko bylem tym zmartwiony. Pomimo zmartwienia zasnalem. Snilem, ale nie o wybuchajacych bojlerach. Ani o plonacych konnicach biegnacych z wrzaskiem przez sniezna noc. Spalem, ale sie zbudzilem we snie i zobaczylem bodacha stojacego w nogach lozka. Ten bodach ze snu, w przeciwienstwie do tych na jawie, mial wsciekle oczy, w ktorych lsnilo odbite swiatlo z uchylonych drzwi lazienki. Jak zawsze udawalem, ze nie widze bestii. Obserwowalem ja spod przymknietych powiek. Kiedy sie poruszyla, ulegla przemianie, jak stworzenia w snach, i przestala byc bodachem. W nogach mojego lozka stal patrzacy spod lba Rosjanin, Rodion Romanovich, drugi poza mna gosc przebywajacy w domu goscinnym. Boo byl w tym snie, stal na lozku i warczal na intruza, ale bezglosnie. Romanovich podszedl do szafki nocnej. Boo skoczyl z lozka na sciane jak kot i stal, przeczac grawitacji, patrzac gniewnie na Rosjanina. Interesujace. Romanovich podniosl ramke do zdjecia, ktora stala przy zegarze. Ramka chroni mala kartke z maszyny do wrozenia z lunaparku, zwana Cyganska Mumia. Napis na kartce oznajmia; Los sprawi, ze na zawsze bedziecie razem. W pierwszym rekopisie opowiedzialem ciekawa historie tej kartki, ktora jest dla mnie swietoscia. Wystarczy powiedziec, ze Stormy Llewellyn i ja otrzymalismy ja w zamian za pierwsza monete, ktora wrzucilismy do maszyny, zaraz po tym, jak jakis facet z narzeczona, stojacy w kolejce przed nami, otrzymal zle wiesci za swoich osiem cwiercdolarowek. Poniewaz Cyganska Mumia niedokladnie przepowiedziala wypadki na tym swiecie, bo Stormy nie zyje, a ja jestem sam, wiem, ze kartka oznacza, iz bedziemy na zawsze razem w przyszlym swiecie. Ta obietnica jest dla mnie wazniejsza niz jedzenie, niz powietrze. Choc swiatlo z lazienki nie siegalo dosc daleko, zeby Romanovich mogl odczytac slowa na oprawionej kartce, i tak je przeczytal, bo bedac Rosjaninem, mogl robic wszystko, co chcial, tak jak konie ze snu umieja latac, a pajaki maja glowy niemowlat Szeptem, z wyraznym obcym akcentem, przeczytal slowa na glos: -Los sprawi, ze na zawsze bedziecie razem. Jego powazny, acz melodyjny glos byl odpowiedni dla poety i tych siedem slow zabrzmialo jak wers lirycznego wiersza. Zobaczylem Stormy taka, jaka byla tamtego wieczoru w lunaparku, i zaczalem snic o niej, o nas, o slodkiej przeszlosci bez powrotu. Po niespelna godzinie niespokojnego snu zbudzilem sie przed switem. Za oknem widnialo czarne niebo i sniezne duszki tanczyly za krysztalowymi szybami. W dolnych szybkach pare paproci mrozu mrugalo dziwnym swiatlem, na przemian czerwonym i niebieskim. Zegar cyfrowy na nocnej szafce stal na swoim miejscu, ale oprawiona kartka z maszyny zdawala sie przesunieta. Bylem pewny, ze stala wprost przed lampka. Teraz lezala plasko. Odrzucilem okrycie i wstalem. Poszedlem do pokoju, zapalilem lampe. Krzeslo z prostym oparciem stalo pod klamka drzwi na korytarz. Obejrzalem je. Nikt go nie przesunal. Zanim komunizm wykrwawil ich z wiary, Rosjanom nie byl obcy mistycyzm chrzescijanski i judaistyczny. Nie byli jednak znani z przechodzenia przez zamkniete drzwi czy solidne sciany. Okno pokoju znajdowalo sie dwa pietra nad ziemia i bylo niedostepne z gzymsu. Mimo wszystko sprawdzilem zasuwe. Nikt nia nie manipulowal. Choc brakowalo w nim plonacych zakonnic i pajakow z glowami niemowlat, nocne zajscie musialo byc snem. Niczym wiecej jak tylko snem. Przenoszac spojrzenie z zasuwki w dol, odkrylem zrodlo pulsujacego swiatla, ktore tetnilo w filigranach mrozu na skrajach szyby. Gruba pokrywa sniegu zaslala ziemie, gdy spalem. Trzy fordy explorery, kazdy ze slowem SZERYF na dachu, staly na bialym podjezdzie z silnikami na jalowym biegu, chmury spalin buchaly z rur wydechowych, koguty blyskaly. Choc wciaz bezwietrzna, sniezyca nie zelzala. W deszczu zimnego konfetti widzialem szesc szeroko rozstawionych swiatel latarek trzymanych przez niewidocznych ludzi, ktorzy poruszali sie w skoordynowany sposob, jakby przemierzajac lake w poszukiwaniu czegos. ROZDZIAL 10 Wstawal swit, gdy wlozylem ocieplane kalesony, wciagnalem dzinsy i golf, wskoczylem w butynarciarskie, chwycilem wodoodporna, chroniaca przed wiatrem, ocieplana kurtke, zbieglem po schodach, przecialem hol i wypadlem przez debowe drzwi na kruzganek domu goscinnego. Posepne swiatlo pokrylo szarym fornirem wapienne kolumny otaczajace wirydarz. Pod stropem kruzganka mrok trzymal sie mocno, jakby noc, niewzruszona przez ponury ranek, nie miala zamiaru sie wycofac. Na dziedzincu, bez butow narciarskich, swiety Bartlomiej stal swiezo upudrowany, oferujac zabezpieczona przed mrozem dynie na wyciagnietej rece. Po wschodniej stronie kruzganka, dokladnie naprzeciwko drzwi domu goscinnego, znajdowalo sie wejscie do kosciola. Glosy wznosily sie w modlitwie, a echo koscielnego dzwonu trafialo do mnie nie z kosciola, ale z korytarza przede mna i na prawa Cztery stopnie wiodly do kamiennego przejscia ze sklepie-niem belkowym, a przejscie, dlugie na szesc metrow, prowadzilo na wielki wkydarz, cztery razy wiekszy od pierw-szego, otoczony jeszcze bardziej imponujaca kolumnada Czterdziestu szesciu braci i pieciu nowicjuszy zgromadzilo sie na wirydarzu patrzac na opata Bernarda, ktory stal na podwyzszeniu i rytmicznie pociagal sznur dzwonu. Jutrznia sie zakonczyla i pod koniec chwalby zakonnicy wyszli z kosciola na ostatnia modlitwe i nauke opata. Odmawiali Aniol Panski, modlitwe pieknie brzmiaca po lacinie, gdy wypowiada ja wiele glosow. Bracia odpowiadali monotonnym spiewem, gdy przybylem: - Fiat miki secundum verbum imam. - Potem opat wraz ze wszystkimi powiedzial: - Ave Maria. Dwoch zastepcow szeryfa czekalo pod oslona kruzganka, gdy bracia na dziedzincu konczyli modlitwe. Gliniarze byli wielcy i bardziej powazni niz zakonnicy. Patrzyli na mnie. Nie wygladalem na gline, jeszcze mniej na zakonnika. Moj nieokreslony status budzil zainteresowanie. Ich oczy byly tak ostre, ze nie bylbym zaskoczony gdyby w zimnym powietrza zaczela buchac z nich para, jak z ust przy kazdym wydechu. Majac spore doswiadczenie z policja, bylem za madry, zeby podchodzic do nich z sugestia, ze powinni wziac pod lupe patrzacego wilkiem Rosjanina, gdziekolwiek sie przyczail w tym momencie. W konsekwencji tylko podsycilbym zainteresowanie moja osoba. Choc pragnalem poznac przyczyne wezwania szeryfa, oparlem sie pragnieniu, zeby ich zapytac. Uznaliby moja niewiedze za pozory niewiedzy i nabrali jeszcze wiekszych podejrzen. Kiedy gliniarz, ktory pracuje nad sprawa kryminalna, raz obdarzy cie chocby przelotnym zainteresowaniem, za nic w swiecie nie znikniesz z jego listy potencjalnych podejrzanych. Moga oczyscic cie tylko wypadki, na ktore nie masz wplywu. Na przyklad zadzganie albo uduszenie przez prawdziwego zloczynce. -Ut digini efficiamur promissionibus Christi - powiedzieli bracia, a opat rzekl: -Oremus - czyli "Modlmy sie". Niespelna minute pozniej Aniol Panski dobiegl konca. Zwykle opat wyglasza krotki komentarz do jakiegos swietego tekstu i odnosi go do zycia klasztornego. Potem stepuje, spiewajac Herbatka dla dwojga. W porzadku, zmyslilem stepowanie i Herbatka. Opal Bernard przypomina Freda Astaire'a, dlatego nie potrafie przepedzic tego przesmiewczego wyobrazenia z glowy. Zamiast zwyklej przemowy opat oglosil dyspense od uczestnictwa w porannej mszy dla tych, ktorzy pomoga zastepcom szeryfa w dokladnym przeszukiwania budynkow. Bylo dwadziescia osiem po szostej. Msza zaczyna sie o siodmej. Na msze mieli pojsc tylko zakonnicy niezbedni do jej odprawienia, a potem zameldowac sie wladzom, zeby odpowiedziec na pytania I pomoc w razie potrzeby. Msza konczy sie o siodmej piecdziesiat. Sniadanie, ktore jest spozywane w ciszy, zawsze zaczyna sie o osmej. Opat zwolnil braci pomagajacych policji rowniez z tercji, trzeciej godziny kanonicznej. Tercja zaczyna sie za dwadziescia dziewiata i trwa okolo pietnastu minut Czwarta godzina to seksta o wpol do dwunastej przed lunchem. Wiekszosc osob swieckich krzywi sie na wiesc, ze w zakonie panuje taka dyscyplina i ze ten sam porzadek powtarza sie codziennie. Mysla, ze takie zycie musi byc nudne, nawet nuzace. W czasie miesiecy spedzonych wsrod mnichow dowiedzialem sie, ze jest wrecz przeciwnie, ze modlitwy i medytacje przydaja tym ludziom energii. W porze rekreacji, pomiedzy kolacja a kompleta, czyli wieczorna modlitwa, sa pelna zycia gromada iskrzaca intelektem i zabawna. Coz, przynajmniej w wiekszosci. Jest garstka niesmialych. I paru zbytnio zadowolonych ze swego bezinteresownego oddania zycia w ofierze, aby ofiara wygladala na calkowicie bezinteresowna. Jeden z nich, brat Matthias, ma encyklopedyczna wiedze i tak wyrobione zdanie o operetkach Gilberta i Sullivana, ze moze zanudzic czlowieka na smierc. Zakonnicy niekoniecznie sa swieci z racji tego, ze sa zakonnikami. Sa zawsze i jak najbardziej ludzmi. Po zakonczeniu mowy opata wielu braci pobieglo do policjan-tow czekajacych pod oslona kruzganka, chcac sluzyc pomoca. Spostrzeglem, ze jeden z nowicjuszy kreci sie po wirydarzu w padajacym sniegu. Choc kaptur ocienial jego twarz, wi-dzialem, ze sie na mnie gapi. Byl to brat Leopold, ktory ledwie w pazdzierniku skonczyl postulat i nosil habit nowicjusza niespelna od dwoch miesiecy. Mial zdrowa twarz mieszkanca Srodkowego Zachodu, z pie-gami i ujmujacym usmiechem. Z pieciu obecnych nowicjuszy nie ufalem tylko jemu. Nie moglem zrozumiec powodu swojej nieufnosci. Bylo to odczucie instynktowne, nic wiecej. Brat Piacha podszedl do mnie, otrzasnal sie jak pies i zrzucil snieg z habitu. Zsuwajac kaptur, rzekl cicho: -Brakuje brata Timothy,ego. Brat Timothy, wladca systemow mechanicznych, dzieki ktorym opactwo i szkola nadawaly sie do zamieszkania, nigdy nie spoznial sie na jutrznie i z pewnoscia nie wyskoczyl na swiecka przygode, lamiac sluby. Jego najwieksza slaboscia byly kit katy. -To o niego prawie sie potknalem zeszlej nocy przy narozniku biblioteki. Musze pogadac z policja. -Jeszcze nie. Chodz ze mna - powiedzial brat Piacha. - Znajdziemy miejsce, w ktorym nie ma setki uszu. Rozejrzalem sie po wirydarzu. Brat Leopold zniknal. Ze swoja twarza i srodkowozachodnia szczeroscia Leopold pod zadnym wzgledem nie wydaje sie wyrachowany, podstepny czy klamliwy. A jednak ma niepokojacy zwyczaj przychodzenia i odchodzenia z nagloscia, ktora czasami przywodzi mi na mysl materializacje i dematerializacje ducha. Jest, zaraz potem go nie ma. Nie ma, i nagle jest. Poszedlem z Piacha przez kamienny korytarz na mniejszy kruzganek, do debowych drzwi domu goscinnego. Podeszlismy do kominka w polnocnej czesci glownej rozmownicy na parterze. Choc w palenisku nie plonal ogien, usiedlismy w fotelach, patrzac jeden na drugiego. -Po naszej ostatniej rozmowie - zaczal brat Piacha - sprawdzilem lozka. Nie mam prawa. Czulem sie jak zdrajca. Ale to wydawalo sie sluszne. -Podjales kierownicza decyzje. -Wlasnie. Nawet gdy bylem tepym bandziorem, straconym dla Boga, czasami podejmowalem kierownicze decyzje. Jak wtedy, gdy szef mnie poslal, zebym polamal nogi pewnemu gosciowi. Facet zmadrzal po zlamaniu pierwszej, wiec nie zlamalem mu drugiej. Takie rzeczy. -Prosze brata, po prostu jestem ciekaw... Gdy stawil sie brat jako postulant u Swietego Bartlomieja, jak dlugo trwala pierwsza spowiedz? -Ojciec Reinhart mowi, ze dwie godziny dziesiec minut, ale ja mialem wrazenie, ze poltora miesiaca. -Wcale mnie to nie dziwi. -W kazdym razie jedni bracia zostawiaja niedomkniete drzwi, inni nie, ale zadna cela nigdy nie jest zamknieta na klucz. Swiecilem latarka z progu na lozka. Nikogo nie brakowalo. -Ktos nie spal? -Brat Jeremiah cierpi na bezsennosc. Brat John Anthony mial brzuch pelen kwasu po wczorajszej kolacji. - Faszerowane papryczki chili. -Powiedzialem im, ze poczulem swad i sprawdzam, czy nie ma problemu. -Sklamal brat - powiedzialem, zeby mu dokuczyc. - To nie klamstwo wpakuje mnie do kotla z Alem Capone, ale jeden krok w dol sliskiego stoku, ktory zrobilem wczesniej. Jego reka, na oko tak brutalna, nakreslila znak krzyza ze wzruszajaca delikatnoscia, przywolujac mi na mysl hymn Amazing Grace. Bracia wstaja o piatej, myja sie, ubieraja i za dwadziescia szosta ustawiaja w szeregu na duzym wirydarzu, zeby pojsc do kosciola na jutrznie i chwalbe. O drugiej nad ranem chrapia, nie czytaja ani nie graja na konsoli Game Boy. - Poszedl brat do skrzynia nowicjatu sprawdzic nowi- Nie. Powiedziales, ze brat, ktory lezal twarza w dol, mial czarny stroj, prawie sie o niego przewrociles. W niektorych zakonach nowicjusze nosza habity podobne albo takie same jak bracia, ktorzy zlozyli ostatnie sluby, ale w opactwie Swietego Bartlomieja stroje nowicjuszy sa szare, nie czarne. Piacha powiedzial: -Pomyslalem sobie, ze moze ten gosc na dziedzincu oprzytomnial, wstal, poszedl do lozka... albo ze to byl opat. -Sprawdzal brat opata? -Synu, nie zamierzalem niuchac wokol opata, ktory jest trzy razy bystrzejszy ode mnie. Poza tym facet na dziedzincu byl ciezki, prawda? Tak powiedziales. A opat Bernard, chudzina, ze pozal sie Boze. -Fred Astaire. Piacha skrzywil sie. Scisnal guzowaty garb grzybiastego nosa. -Zaluje, ze mi powiedziales o tej Herbatce dla dwojga. Nie moge sie skupic na porannych naukach opata, tylko czekam na stepowanie. -Kiedy odkryli znikniecie brata Timothy'ego? -Widzialem, ze nie bylo go w szeregu przed msza. Do chwalby jeszcze sie nie pokazal, wiec wymknalem sie z kosciola, zeby sprawdzic jego pokoj. Tylko poduszki. -Poduszki? -To, co w swietle latarki wygladalo jak brat Timothy pod kocem, bylo tylko poduszkami. -Czemu to zrobil? Regula nie nakazuje gaszenia swiatel. Nie ma sprawdzania, czy wszyscy sa w lozkach. -Moze nie zrobil tego sam, moze ktos inny to upozorowal zeby zyskac na czasie, opoznic odkrycie, ze Tim zniknal. -Zyskac na czasie? Po co? -Nie wiem. Ale gdybym w nocy zobaczyl, ze zniknaj, wiedzialbym, ze to jego znalazles na dziedzincu i zbudzilbym opata. -Tim jest grubawy, zgadza sie. -Brzuch kitkatowy. Gdyby kogos brakowalo, gdy sprawdzalem cele, gliniarze zjawiliby sie kilka godzin temu, zanim sniezyca rozszalala sie na dobre. -Teraz poszukiwania sa trudniejsze - powiedzialem. - On... on nie zyje, prawda? Piacha zajrzal do kominka, w ktorym nie plonal ogien. -Jesli chcesz poznac zdanie zawodowca, to tak, nie zyje. Mialem dosc Smierci. Ucieklem przed Smiercia do tego schronienia, ale oczywiscie uciekajac przed nia, tylko wpadlem w jej ramiona. Zycia mozna unikac, smierci nie. ROZDZIAL 11 Jagnie switu przemienilo sie w porannego lwa z naglym rykiem wiatru, ktory darl okna salonudrobnymi zebami sniegu. Zwyczajny opad przemienil sie w sniezna nawalnice. -Lubilem brata Timothy'ego - powiedzialem. -Byl milym facetem - zgodzil sie Piacha. - Te nadzwyczajne rumience. Wspomnialem to zewnetrzne swiatlo, ktore ujawnialo wewnetrzna jasnosc niewinnosci zakonnika. -Ktos ulozyl poduszki pod kocami Tima, zeby nikt nie odkryl jego nieobecnosci, dopoki sniezyca wszystkiego nie skomplikuje. Zabojca zyskal na czasie, zeby dokonczyc to, co chcial tutaj zrobic. -Kto? - zapytal Piacha, -Mowilem bratu, nie jestem medium -Nie szukam medium. Moze widziales jakies tropy. -Sherlockiem Holmesem tez nie jestem. Lepiej pogadam z policja. -Moze powinienes sie zastanowic, czy to madry ruch. -Przeciez musze im powiedziec, co sie stalo. - Powiesz o bodachach? Komendant policji w Pico Mundo, Wyatt Porter, byl dla mnie jak ojciec. Wiedzial o moim darze, odkad skonczylem pietnascie lat. Nie cieszyla mnie perspektywa siedzenia z szeryfem i wyjasniania, ze widuje martwych ludzi, a takze drapiezne, szybkie demony. -Komendant Porter moze zadzwonic do szeryfa i poreczyc za mnie. Piacha nie kryl powatpiewania. -A ile czasu to zajmie? -Moze niewiele, jesli szybko zlapie Wyatta. -Nie chodzi mi o to, ile czasu komendant Porter bedzie potrzebowal na wytlumaczenie miejscowym, ze nie sciemniasz. Chodzi o to, po jakim czasie miejscowi w to uwierza. Mial racje. Musialem przekonywac nawet Wyatta Portera, czlowieka inteligentnego, dobrze znajacego moja babcie i mnie, kiedy pierwszy raz przyczynilem sie do zakonczenia sledztwa w sprawie morderstwa, ktore utknelo w martwym punkcie. -Synu, nikt oprocz ciebie nie widzi bodachow. Jesli dzieciaki albo my wszyscy mamy zostac rozniesieni na strzepy przez kogos czy przez cos, to masz najlepsza okazje, zeby dowiedziec sie, co, jak, kiedy i dlaczego, najlepsza mozliwosc, zeby temu zapobiec. Na mahoniowej podlodze lezal dywan w stylu perskim. We wzorzystym swiecie welny pomiedzy moimi stopami wil sie smok, spogladajac gniewnie. -Nie chce tak wielkiej odpowiedzialnosci. Nie zdolam jej udzwignac. -Bog pewnie mysli, ze zdolasz. -Zginelo dziewietnascie osob - przypomnialem mu. -A mogly zginac dwie setki. Posluchaj, synu, nie sadze, aby prawo zawsze bylo takie jak Wyatt Porter. -Wiem, ze nie jest. -W dzisiejszych czasach prawo mysli wylacznie o prawie. Prawo nie pamieta, ze zostalo dane, ze kiedys oznaczalo nie tylko zakazy, ale bylo sposobem zycia i powodem do zycia zgodnie z jego zasadami. Dzisiaj prawo mysli ze nikt poza politykami nie moze go stanowic albo zmieniac, wiec nic dziwnego, ze niektorzy juz nie przejmuja sie prawem i nawet niektorzy stroze prawa nie rozumieja prawdziwej przyczyny jego istnienia. Gdy opowiesz swoja historie nie-wlasciwemu czlowiekowi prawa, nie zrozumie, ze stoisz po jego stronie. Nie uwierzy, ze masz dar. Uzna cie za wariata. Nie zaufa ci. Zalozmy, ze skieruja cie na obserwacje psychiatryczna albo nawet zaczna podejrzewac, jesli znajda cialo, to co wtedy zrobimy? Nie podobala mi sie arogancka mina smoka w tkanej welnie ani sposob, w jaki jasne nici nasycaly zloscia jego oczy. Przesunalem lewa stope, zeby zaslonic pysk. -Prosze brata, moze nie wspomne o swoim darze ani o bodachach. Moglbym tylko powiedziec, ze znalazlem lezacego mnicha, a potem ktos walnal mnie po glowie. -Co tam robiles o tej porze? Skad szedles, dokad i po co? Dlaczego masz takie dziwne imie? Chcesz powiedziec, ze to ty jestes bohaterem z centrum handlowego Green Moon z lata ubieglego roku? Klopoty chodza za toba, czy moze to ty je sprawiasz? Gral adwokata diabla. Na wpol wierzylem, ze czuje, jak dywanowy smok wije sie pod moja stopa. -W zasadzie mam do powiedzenia niewiele rzeczy, ktore moglyby im sie przydac - ustapilem. - Pewnie mozemy zaczekac, dopoki nie znajda ciala. -Nie znajda - powiedzial brat Piacha. - Nie szukaja brata Tima, ktory zostal zamordowany, nie szukaja ukrytych zwlok. Szukaja brata Tima, ktory podcial sobie zyly albo powiesil sie na krokwi. Wlepialem w niego oczy, niezupelnie rozumiejac. -Minely tylko dwa lata, odkad brat Constantine popelnil samobojstwo - przypomnial mi. Constantine to martwy mnich, ktory blaka sie po tym swiecie i czasami objawia jako dynamiczny poltergeist na rozne nieprzewidziane sposoby. Pewnej nocy, gdy wszyscy zakonnicy spali, brat Constantine z niewiadomego powodu wspial sie na koscielna wieze, okrecil koniec liny wokol mechanizmu, ktory obsluguje carillon zlozony z trzech dzwonow, drugi koniec zawiazal na szyi, wszedl na parapet i skoczyl, budzac dzwonieniem cala wspolnote Swietego Bartlomieja. Dla ludzi wierzacych samobojstwo jest byc moze najciezszym ze wszystkich grzechow. Smierc Constantine'a wywarla na braciach glebokie wrazenie i czas nie zdolal go zatrzec. Piacha powiedzial: -Szeryf uwaza nas za podejrzana zgraje, nie ufa nam. Pewnie mysli, ze w sekretnych katakumbach mieszkaja zakonnicy albinosi, ktorzy morduja po nocach, i daje wiare wszystkim takim antykatolickim bredniom rodem z Ku-Klux-Klanu, choc moze nie wie, ze pochodza z KKK. Zabawne, jak szybko ci, ktorzy w nic nie wierza, sklonni sa uwierzyc w kazda zwariowana historie o ludziach takich jak my. -Wiec przypuszczaja, ze brat Timothy sam sie zabil. -Szeryf pewnie mysli, ze wszyscy sie pozabijamy. Jaka fanatycy z sekty Jima Jonesa, ktorzy wypili zatruty napoj Kool-Aid. Pomyslalem tesknie o Bingu Crosbym i Barrym Fitzgeraldzie. -Kiedys ogladalem stary film Idac moja droga. -To byly nie tylko inne czasy, synu. To byla inna planeta. Otworzyly sie zewnetrzne drzwi rozmownicy. Wszedl zastepca szeryfa z czterema zakonnikami. Przyszli przeszukac dom goscinny, choc bylo malo prawdopodobne, ze mnich z samobojczymi zamiarami wybral to skrzydlo, zeby wypic kwarte cloroksu. Brat Piacha wyrecytowal pare slow modlitwy i nakreslil znak krzyza, a ja wzialem z mego przyklad, jakbysmy przyszli tutaj na wspolne modly o bezpieczny powrot brata Timothy'ego. Nie wiem, czy to oszustwo kwalifikowalo sie jako pol kroku w dol sliskiego stoku. Nie czulem, ze sie zeslizguje. Ale oczywiscie nigdy nie zauwazamy upadku, dopoki nie zaczniemy pedzic z zawrotna predkoscia. Piacha przekonal mnie, ze wsrod tych przedstawicie!! prawa nie znajde przyjaciol, ze musze pozostac sam sobie panem, jesli chce odkryc chmakicr zblizajacego sie nieszczescia, ktore zwabilo bodachy. W rezultacie wolalem unikac zastep-cow szeryfa bez stwarzania wrazenia, ze to robie. Brat Flctcher, kantor i dyrygent jeden z czterech zakonnikow towarzyszacych zastepcy, poprosil mnie o pozwolenie na przeszukanie mojej kwatery. Zgodzilem sie bez wahania. Z mysla o zastepcy, ktorego oczy zwezily sie w szczeliny pod ciezarem podejrzliwosci. Piacha poprosil mnie o pomoc w przeszukaniu spizarni i magazynow, ktore byly domena szafarza. Kiedy wyszlismy z rozmownicy na kruzganek domu goscinnego, gdzie wiatr szalal wsrod kolumn, zobaczylem czekajacego na mnie Elvisa. W poprzednich dwoch rekopisach opisalem swoja znajomosc z duchem Elvisa Presleya blakajacym sie po Pico Mundo. Kiedy opuscilem to pustynne miasto, zeby udac sie do gorskiego klasztoru, przybyl tu wraz ze mna. Zamiast nawiedzac jakies inne miejsce, zwlaszcza tak odpowiednie jak Graceland, nawiedza mnie. Mysli, ze z moja pomoca z czasem zbierze sie na odwage, zeby przejsc na wyzszy poziom. Pewnie powinienem sie cieszyc, ze nawiedza mnie Elvis zamiast, powiedzmy, punk w rodzaju Sida Viciousa. Krol jest spokojnym duchem, troszczy sie o mnie i ma poczucie humoru, choc raz na jakis czas wybucha niepohamowanym placzem. Placze oczywiscie w milczeniu, ale lzy plyna jak rzeka. Poniewaz martwi nie mowia ani nawet nie moga przekazac wiadomosci na pismie, potrzebowalem dlugiego czasu, zeby sie dowiedziec, dlaczego Elvis blaka sie po naszym pelnym trosk padole. Poczatkowo myslalem, ze zwleka z odejsciem, poniewaz ten swiat byl dla niego dobry. Prawda jest taka, ze w nastepnym swiecie rozpaczliwie pragnie zobaczyc Gladys, swoja matke, ale nie chce przekroczyc granicy ze strachu przed spotkaniem. Niewielu ludzi kochalo swoje marki bardziej niz Eivis kochal Gladys. Zmarla mlodo, a on oplakiwal ja do wlasnej smierci, A jednak boi sie, ze uzywanie narkotykow i inne osobiste porazki w latach po jej odejsciu musialy przyniesc jej wstyd Jest zazenowany swoja zalosna smiercia - przedawkowanie lekow, twarz w wymiocinach - choc jak sie zdaje, taka scene odejscia upodobal sobie znaczny odsetek rockandrollowej rodziny krolewskiej. Czesto zapewnialem go, ze tam, gdzie czeka Gladys, moze nie byc wstydu, zlosci, rozczarowania, ze tam sa tylko milosc i zrozumienie. Powtarzam mu, ze Gladys przyjmie go z otwartymi ramionami po Drugiej Stronie. Na razie moje zapewnienia go nie przekonaly. Oczywiscie nie ma powodu, z jakiego mialyby przekonac. Pamietajcie: w rozdziale szostym przyznalem, ze nic nie wiem. Kiedy weszlismy na korytarz laczacy kruzganek goscinny wielkim, powiedzialem do brata Piachy: -Elvis jest tutaj. - Tak? Z jakiego filmu? W ten sposob pytal, jak Krol jest ubrany. Inne zwlekajace duchy ukazuja sie wylacznie w ubraniach, jakie mialy na sobie w chwili smierci. Donny Mosquith, byly burmistrz Pico Mundo, doznal ataku serca w czasie energicznego, perwersyjnego zblizenia z mloda kobieta. Podniecalo noszenie szpilek i kobiecej bielizny. Wlochaty, ubrany w koronki, idacy chwiejnym krokiem po ulicach miasta, ktore nazwalo park jego imieniem, ale pozniej zmienilo nazwe na czesc gospodarza teleturnieju, burmistrz Mosquith naprawde nie jest ladnym duchem Po smierci, jak za zycia, Elvis jest super. Pojawia sie w dobieranych wedle woli kostiumach z filmow i wystepow scenicznych. Teraz mial czarne buty z cholewkami, obcisle spodnie smokingowe, dopasowana i rozchylona czarna marynarke, ktora siegala tylko do pasa, czerwony szeroki pas, koszule z koronkowymi mankietami i wymyslny czarny fular. - To stroj tancerza flamenco z Zabawy w Acapulco - powiedzialem. -W czasie zimy w Sierra? - On nie czuja chlodu. -Poza tym stroj nie pasuje zbytnio do klasztoru. - Nie wystepowal w zadnym filmie o mnichach. Idac u mojego boku, gdy zblizalismy sie do konca korytarza, Elvis zarzucil reke na moje ramiona, jakby chcial dodac mi otuchy. Ciezar byl nie mniejszy, niz gdyby objela mnie zywa Nie wiem, dlaczego w moim odczuciu duchy sa materialne, cieple, nie zimne w dotyku, chociaz przechodza przez sciany albo dematerializuja sie na zawolanie. To tajemnica, ktorej najpewniej nigdy nie rozwiklam - jak popularnosc sera w aerozolu albo krotki poststartrekowy wystep pana Williama Shatnera jako wykonawcy muzyki klubowej. Na wielkim wirydarzu wiatr omiatal wysokie na dwa pietra sciany, wymachujac batami ostrego sniegu, podrywajac z bruku chmury wczesniej spadlego puchu, gdy spieszylismy kruzgankiem w kierunku drzwi kuchni w poludniowym skrzydle. Niebo nad opactwem wisialo nisko jak skruszaly sufit, z ktorego osypuja sie drobiny tynku, i mialem wrazenie, ze dzien zaraz spadnie nam na glowy. Wielkie biale sciany sniegu byly bardziej oniesmielajace niz kamienne opactwo, alabastrowe ruiny grzebiace wszystko, miekkie, a jednak podobne murom wiezienia. ROZDZIAL 12 Piacha i ja naprawde przeszukalismy spizarnie i sasiednie magazyny, ale nie znalezlismy sladu brataTimothy'ego. Elvis patrzyl z podziwem na sloje masla orzechowego, ktore zapelnialy jedna polke, byc moze wspominajac kanapki ze smazonymi bananami i maslem orzechowym, ktore za zycia stanowily podstawe jego diety. Przez jakis czas mnisi i zastepcy szeryfa krzatali sie po korytarzach, refektarzu, kuchni i innych pobliskich pomieszczeniach. Potem zapadla cisza, gdy poszukiwania przeniosly sie gdzies indziej, i tylko wiatr wyl za oknami. Po przeszukaniu biblioteki postanowilem tam pozostac, zeby sie martwic i nie zwracac na siebie uwagi, dopoki wladze nie odjada. Elvis poszedl ze mna, ale Piacha chcial spedzic pare minut za biurkiem w magazynie i przejrzec faktury przed udaniem sie na msze. Choc znikniecie brata Timothy'ego wszystkich zaniepokoilo, praca musiala zostac wykonana. Podstawa wiary braci jest to, ze kiedy nadejdzie ten dzien i ich czas sie skonczy, odejscie w trakcie uczciwej pracy bedzie rownie dobre jak smierc podczas modlitwy. W bibliotece Elvis wedrowal pomiedzy regalami, czasami przez nie przenikajac, i czytal tytuly na grzbietach ksiazek. Od czasu do czasu lubil sobie poczytac. We wczesnym okresie slawy zamowil dwadziescia ksiazek naraz w ksiegarni w Memphis. Opactwo ma szescdziesiat tysiecy tomow. Zakony, zwlaszcza benedyktynow, zawsze trwaly na strazy wiedzy. Wiele klasztorow Starego Swiata przypominalo fortece wzniesione na szczytach gor, z jedna droga latwa do zablokowania. Wiedza prawie dwoch tysiacleci, lacznie z wielkimi dzielami starozytnych Grekow i Rzymian, przetrwala dzieki staraniom mnichow, gdy najazdy barbarzyncow - Gotow, Hunow, Wandali - wielokrotnie niszczyly zachodnia cywilizacje, i gdy armie islamskie dwa razy niemal podbily cala Europe w kampaniach nalezacych do najkrwawszych w dziejach. Cywilizacja - mowi moj przyjaciel Ozzie Boone - istnieje wylacznie dlatego, ze na swiecie zyja tylko dwa rodzaje ludzi: ci, ktorzy potrafia budowac z kielnia w jednej rece i z mieczem w drugiej, i ci, ktorzy wierza, ze na poczatku bylo Slowo i gotowi sa na smierc, zeby chronic wszystkie ksiegi dla prawd, jakie moga zawierac. Mysle, ze paru kucharzy tez jest niezbednych. Budowanie, walka, ryzykowanie zycia w slusznej sprawie wymaga wysokiego morale. Nic nie podnosi morale bardziej niz idealnie usmazone sadzone jaja i stos chrupkich plackow ziemniaczanych. Niespokojnie wedrujac przejsciami w bibliotece, skrecilem za rog i stanalem twarza w twarz z Rosjaninem, Rodionem Romanovichem, ostatnio widzianym we snie. Nigdy nie twierdzilem, ze mam zimna krew Jamesa Bonda, wiec bez wstydu przyznam, ze odskoczylem i zawolalem: -Kurwa mac! Wielki jak niedzwiedz, patrzacy spod sciagnietych krzaczastych brwi, powiedzial z lekkim obcym akcentem: -Co sie panu stalo? -Przestraszyl mnie pan. -Niemozliwe. -Coz, czulem przestrach. -Sam sie pan przestraszyl. - Przepraszam. -Za co? -Za jezyk. -Mowie po angielsku. -Pan tak, zgadza sie, i to dobrze. Na pewno lepiej niz ja po rosyjsku. - Mowi pan po rosyjsku? -Nie, prosze pana. Ani slowa. -Jest pan osobliwym mlodym czlowiekiem. - Tak, prosze pana. Wiem. Majac moze piecdziesiat lat, Romanoyich nie wygladal staro, ale czas pooral jego twarz bruzdami doswiadczenia. Szerokie czolo przecinal scieg malenkich bialych blizn. Zmarszczki mimiczne po obu stronach ust nie sugerowaly, ze wiodl pelne smiechu zycie; byly glebokie, surowe, jak stare rany odniesione w czasie walki na miecze. Dla wyjasnienia dodalem: -Przepraszam za niewyparzony jezyk. -Dlaczego sie pan przestraszyl? Wzruszylem ramionami. -Nie zdawalem sobie sprawy, ze pan tu jest. -Ja tez nie zdawalem sobie sprawy, ze pan tu jest, ale sie nie przestraszylem. -Brakuje mi sprzetu. -Jakiego sprzetu? -Chodzi mi o to, ze nie jestem przerazajacy. Jestem nieszkodliwy. -A ja jestem przerazajacy? - zapytal. -Nie, prosze pana. Niezupelnie. Nie. Imponujacy. -Jestem imponujacy? -Tak, prosze pana. Calkiem imponujacy. -Jest pan jednym z tych, ktorzy uzywaja slow bardziej dla brzmienia niz tresci? A moze pan wie, co oznacza nieszkodliwy? -Niegrozny, prosze pana. -Zgadza sie. Ale pan na pewno nie jest nieszkodliwy. -To tylko przez te narciarskie buty, prosze pana. W nich kazdy wyglada tak, jakby mogl skopac komus dupe. -Wyglada pan na otwartego, szczerego, nawet prostego czlowieka. -Dziekuje panu. -Ale jest pan zlozony, skomplikowany, a nawet zawily, jak podejrzewam. -Jestem taki, na jakiego wygladam - zapewnilem go. - Jestem tylko kucharzem. -Tak, brzmi calkiem przekonujaco, biorac pod uwage panskie wyjatkowo puszyste nalesniki. A ja jestem bibliotekarzem z Indianapolis. Wskazalem ksiazke, ktora trzymal w reku w taki sposob, ze nie moglem zobaczyc tytulu. -Co pan lubi czytac? -Ta pozycja traktuje o truciznach i wielkich trucicielach na przestrzeni dziejow. -Troche dolujaca. Nie takie ksiazki czlowiek spodziewa sie znalezc w bibliotece opactwa. -Zabojstwa sa waznym aspektem historii Kosciola - odparl Romanovich. - Na przestrzeni wiekow duchowni byli truci przez wladcow i politykow. Katarzyna Medycejska zamordowala kardynala Lorraine'a nasaczonymi trucizna pieniedzmi. Toksyna przeniknela przez skore i kardynal w ciagu pieciu minut rozstal sie z zyciem, - Pewnie to dobrze, ze zmierzamy ku ekonomii bezgotowkowej. -Dlaczego ktos, kto jest tylko kucharzem, spedza miesiace w klasztornym domu goscinnym? -Nie ma czynszu. Wyczerpanie praca przy plycie. Syndrom ciesni nadgarstka bedacy skutkiem zlej techniki wywijania lopatka. Potrzeba duchowej rewitalizacji. -Czy potrzeba duchowej rewitalizacji wystepuje powszechnie w srodowisku kucharzy? -Byc moze jest typowa cecha zawodu, prosze pana. Poke Barnett dwa razy w roku udaje sie do szalasu na pustyni, zeby medytowac. Dodajac zmarszczki na czole do sciagnietych brwi, Roma-novich zapytal: -Kto to jest Poke Barnett? -Drugi kucharz z restauracji, w ktorej pracowalem. Kupuje dwiescie pudelek amunicji do pistoletu, jedzie na pustynie Mojave, sto kilometrow od zywego ducha, i przez pare dni jak szalony strzela do kaktusow. -Strzela do kaktusow? -Poke ma wiele przymiotow, prosze pana, ale nie jest ekologiem. -Powiedziales, ze udaje sie na pustynie, zeby medytowac. -Poke mowi, ze strzelajac do kaktusow, mysli o sensie zycia. Rosjanin wbil we mnie oczy. Ma najbardziej nieodgadnione oczy sposrod wszystkich znanych mi ludzi. Moglem z nich wyczytac tyle, ile pantofelek, ktory patrzy ze szkielka w okular mikroskopu, moglby sie dowiedziec, co mysli o nim badajacy go naukowiec. Po chwili milczenia Rodion Romanovich zmienil temat -Jakiej ksiazki pan szuka, panie Thomas? -Czegos o porcelanowym kroliczku w czasie czarodziejskiej podrozy albo o myszach, ktore ratuja ksiezniczki. -Watpie, czy znajdzie pan cos takiego w tym dziale. -Pewnie ma pan racje. Kroliczki i myszy generalnie nie zadaja sie z trucicielami. To stwierdzenie znow sklonilo Rosjanina do milczenia. Nie sadze, zeby sie zastanawial nad sklonnosciami samobojczymi krolikow i myszy. Mysle, ze zamiast tego probowal zadecydowac, czy moje slowa sugerowaly, iz moge go podejrzewac. -Jest pan dziwnym mlodym czlowiekiem, panie Thomas. - Nie staram sie byc, prosze pana. -I zabawnym. -Ale nie groteskowym. -Nie. Nie groteskowym. Ale dziwacznym. Odwrocil sie i odszedl z ksiazka, ktora traktowala o truciz-nacha i slynnych trucicielach w dziejach. Albo nie. Ma drugim koncu przejscia pojawil sie Elvis, wciaz w stroju tancerza flamenco. Zblizal sie, gdy Romanovich odchodzil. Zgarbil ramiona i nasladowal niezdarny, ciezki krok Rosjanina, patrzac na niego z nachmurzona mina. Rodion Romanovich dotarl do konca regalow. Zanim zniknal z pola widzenia, przystanal, spojrzal przez ramie i powiedzial: -Nie osadzam pana po tym, jak sie pan nazywa, panie Odd Thomas. Rowniez pan nie powinien osadzac mnie w ten sposob. Odszedl, a ja zostalem, zastanawiajac sie, co mial na mysli. Przeciez nie zostal nazwany po zbrodniarzu Jozefie Stalinie. Elvis podszedl do mnie, krzywiac twarz, z niezwyklym talentem i komizmem przedrzezniajac Rosjanina. Patrzac na Krola, ktory wyglupial sie dla mnie, zdalem sobie sprawe, jakie niezwykle bylo to, ze ani ja, ani Romanovich nie wspomnielismy o zaginieciu brata Timothy'ego i zastepcach szeryfa krecacych sie po terenie. W zamknietym swiecie klasztoru, gdzie odstepstwa od normy sa rzadkie, niepokojace wydarzenia poranka powinny byc pierwszym tematem, jaki poruszymy. Nasza obustronna niechec do rozmowy, nawet zdawkowej, o zniknieciu brata Timothy'ego zdawala sie sugerowac jednakowy odbior wypadkow albo przynajmniej wspolne podejscie, ktore w pewien wazny sposob czynilo nas podobnymi. Nie mialem pojecia, jak to rozumiec, ale intuicyjnie czulem, ze mam racje. Kiedy nie rozsmieszylo mnie malpowanie ponurego Rosja-Bilia, Elvis wetknal palec w lewa dziurke nosa az po trzeci" knykiec, udajac, ze wydobywa gluty. Smierc nie pozbawila go potrzeby bawienia innych. Jako milczacy duch nie mogl juz spiewac ani opowiadac kawalow. Czasami tanczyl, przypominajac proste numery ze swoich filmow albo z wystepow w Las Vegas, choc byl z niego nie lepszy Fred Astaire niz z opata Bernarda. Niestety, w desperacji czasami uciekal sie do szczeniackich wicow, ktore nie byly go godne. Wyjal palec z nosa, wyciagajac wyimaginowane smarki. Udajac, ze glut jest nadzwyczaj dlugi, ciagnal metr po metrze obiema rekami. Poszedlem przejrzec zbior publikacji encyklopedycznych i zaczalem czytac o Indianapolis. Elvis patrzyl na mnie nad otwarta ksiazka, kontynuujac swoje przedstawienie, ale nie zwracalem na niego uwagi. Indianapolis ma osiem uniwersytetow i szkol wyzszych, a takze wielki system bibliotek publicznych. Kiedy Krol delikatnie postukal mnie po glowie, westchnalem i spojrzalem znad ksiazki. Wpakowal palec wskazujacy w prawe nozdrze, po trzeci knykiec, jak wczesniej, ale tym razem z lewego ucha wystawal koniuszek palca. Pokiwal nim. Musialem sie usmiechnac. Tak bardzo pragnal mnie rozweselic. Zadowolony, ze doczekal sie usmiechu, wyjal palec z nosa i wytarl rece o moja kurtke, udajac, ze sa lepkie od smarkow. -Trudno uwierzyc - powiedzialem - ze jestes tym samym czlowiekiem, ktory spiewal Love Me Tender. Udal, ze reszte smarkow wciera w swoje wlosy. -Nie jestes zabawny - dodalem. - Jestes groteskowy. Ta opinia go zachwycila. Szczerzac zeby, wykonal szereg cwiercuklonow, jakby przed publicznoscia, w milczeniu wypowiadajac slowa: "Dziekuje, dziekuje, bardzo dziekuje". Siedzac przy stole bibliotecznym, czytalem o Indianapolis, miescie przecietym przez wiecej autostrad niz kazde inne w Stanach. Kiedys rozwijal sie tam preznie przemysl oponiarski, ale te czasy juz minely. Elvis siedzial na parapecie, patrzac na padajacy snieg. Rekami wystukiwal rytm na parapecie, oczywiscie bezdzwiecznie. Pozniej poszlismy do pokoju recepcyjnego w domu goscinnym, zeby zobaczyc, jak postepuja prowadzone przez szeryfa poszukiwania. Pokoj recepcyjny, umeblowany jak hol biednego, ale dumnego hoteliku, byl aktualnie pusty. Gdy szedlem do wyjscia, drzwi sie otworzyly i wszedl brat Rafael w karuzeli polyskujacego sniegu. Wiatr ganial wokol niego i wyl jak piszczalka organowa nastrojona w piekle. Walczac z oporem, mnich zatrzasnal drzwi i wirujacy snieg osiadl na podlodze, ale wiatr wciaz jeczal na zewnatrz. -To straszne - powiedzial do mnie glosem drzacym z bolu. Zimny wielonogi stwor przeczolgal sie pod skora na mojej glowie i spelzl po karku. -Policja znalazla brata Timothy'ego? -Nie znalezli go, ale odjechali. - Niedowierzanie tak mocno rozszerzylo jego oczy, ze rownie dobrze moglby zwac sie bratem Sowa. - Odjechali! -Co powiedzieli? -Ze w czasie sniezycy brakuje im ludzi. Wypadki na drodze, zwykle obowiazki. Elvis sluchal, roztropnie kiwajac glowa, najwyrazniej wspolczujac zapracowanym wladzom. Za zycia marzyl i naprawde otrzymal - w przeciwienstwie do honorarium - odznaki zastepcow specjalnych z kilku agencji policyjnych, lacznie z biurem szeryfa w hrabstwie Shelby w Tennessee. Odznaki pozwalaly mu miedzy innymi na noszenie ukrytej broni. Zawsze chlubil sie swoimi powiazaniami z organami ochrony porzadku publicznego. Pewnej nocy w marcu 1976 roku, gdy doszlo do kolizji dwoch pojazdow na miedzystanowej numer 240, wyciagnal odznake i pomagal ofiarom do czasu przybycia policji. Na szczescie nigdy nikogo nie postrzelil. -Przeszukali wszystkie budynki? - zapytalem. -Tak - odparl brat Rafael. - I wirydarze. A jesli poszedl na spacer do lasu i cos mu sie stalo, upadl albo co, i nadal tam lezy? -Niektorzy bracia lubia chodzic po lesie, ale nie w nocy, i nie brat Timothy. Mnich pomyslal nad tym i pokiwal glowa. -Brat Tim zawsze byl strasznie nieruchawy. W obecnej sytuacji, w odniesieniu do brata Timothy'ego, definicja slowa "nieruchawy" mogla sie rozciagac na stan nieodwracalnej nieruchawosci. -Jesli nie ma go w lesie, to gdzie jest? - zastanowil sie brat Rafael. Zrobil przerazona mine. - Policja wcale nas nie rozumie. Nie rozumieja niczego, co wiaze sie z nami. Powiedzieli, ze moze samowolnie oddalil sie z klasztoru. -Samowolka? To smieszne. -Bardziej i gorzej niz smieszne. To uwlaczajace - oswiadczyl Rafael z oburzeniem. - Jeden z nich powiedzial, ze moze Tim skoczyl do Reno na "male RR - rum i ruletke". Gdyby cos takiego powiedzial ktorys z ludzi Wyatta Portera w Pico Mundo, komendant wyslalby go na bezplatny urlop i w zaleznosci od reakcji funkcjonariusza na nagane, moglby go nawet wylac. Sugestia brata Piachy, ze lepiej nie przyciagac uwagi tych gliniarzy, wydawala sie madra rada. -Co zrobimy? - zapytal zmartwiony brat Rafael. Pokrecilem glowa. Nie mialem odpowiedzi. Wybiegajac z pokoju, mowiac bardziej do siebie niz do mnie, powtorzyl: - Co mamy zrobic? Spojrzalem na zegarek i podszedlem do okna. Elvis przeniknal przez zamkniete drzwi i stanal na zewnatrz w padajacym sniegu, niezwykle przystojny w czarnym stroju flamenco z czerwonym pasem. Byla osma czterdziesci. Tylko slady opon wozow policyjnych, ktore niedawno odjechaly, wskazywaly, ktoredy biegnie szosa. Sniezyca zatuszowala urozmaicenie i nierownosci terenu, wygladzajac go w geometrie miekkich plaszczyzn i lagodnych falistosci nakladajac biel na bieli. W ciagu siedmiu i pol godziny spadlo dwadziescia, dwa-dziescia piec centymetrow sniegu. Snieg padal znacznie szybciej niz wczesniej. Elvis stal z zadarta glowa, wysuwajac jezyk w daremnej probie schwytania platkow. Oczywiscie byl tylko duchem niezdolnym do odczuwania zimna i smakowania sniegu. A jednak cos w podjetym wysilku urzeklo mnie... i zasmucilo. Jak zarliwie kochamy wszystko, co nietrwale: oszalamiajaca krystalicznosc zimy, wiosne w kwieciu, kruchy lot motyli, szkarlatne zachody slonca, pocalunek i zycie. Poprzedniego wieczoru w telewizyjnej prognozie pogody zapowiadano minimum szescdziesiat centymetrow opadu. Sniezyca w wysokich gorach Sierra mogla trwac dlugo, przynoszac wiecej sniegu, niz przewidywano. Po poludniu, na pewno przed wczesnym zimowym zmierzchem, opactwo Swietego Bartlomieja bedzie zasypane sniegiem. Odciete od swiata. ROZDZIAL 13 Probowalem byc Sherlockiem Holmesem, na co liczyl brat Piacha, ale rozumowanie dedukcyjne, wiodace przez labirynt faktow i podejrzen, doprowadzilo mnie do punktu wyjscia: bylem ciemny jak tabaka w rogu.Poniewaz nie jestem zbyt zabawny, gdy udaje mysliciela, Elvis zostawil mnie samego w bibliotece. Moze poszedl do kosciola w nadziei, ze brat Fletcher zamierza pocwiczyc gre na organach. Nawet po smierci lubi muzyke, a za zycia nagral szesc albumow gospel i natchnionych piesni, plus trzy albumy bozonarodzeniowe. Pewnie wolalby tanczyc do czegos bardziej rockandrollowego, ale w klasztorze raczej trudno o ten rodzaj muzyki. Poltergeist moglby wybebnie na organach All Shook Up, moglby wybrzdakac Hound Dog na pianinie w pokoju recep-cyjnym domu goscinnego, tak jak zmarly brat Constantme bil w koscielne dzwony, kiedy byl w nastroju - Ale poltergeisty sa zle; zrodlem ich sily jest wscieklosc. Elvis nie moglby byc poltergeistem. Jest uroczym duchem. Wietrzny poranek przemijal, zblizajac nas ku nadciagajacemu nieszczesciu. Niedawno sie dowiedzialem, ze naprawde lebscy faceci dziela dzien na jednostki liczone w milionowych miliardowych miliardowych czesciach sekundy, co sprawilo, ze kazda sekunda mojego wahania wydawala sie nieskonczenie wielka strata czasu. Poszedlem z pokoju recepcyjnego na kruzganek, stamtad na wielki wirydarz, potem do drugiego skrzydla opactwa, ufajac, ze intuicja naprowadzi mnie na trop wiodacy do zrodla niedalekiej tragedii, ktora sciagnela bodachy. Bez obrazy, ale moja intuicja jest lepsza niz twoja. Mozesz wziac parasol do pracy w sloneczny dzien i potrzebowac go po poludniu. Mozesz z niewiadomego powodu nie umowic sie na randke z na pozor idealnym facetem i kilka miesiecy pozniej zobaczyc go w wieczornych wiadomosciach aresztowanego za stosunki seksualne ze swoja ukochana owieczka. Mozesz wypelnic kupon totalizatora, wybierajac numery na podstawie daty swojego ostatniego badania proktologicznego, i wygrac dziesiec milionow dolarow. Mimo wszystko moja intuicja jest lepsza od twojej. Najbardziej niesamowitym aspektem mojej intuicji jest cos, co nazywam magnetyzmem psychicznym. W Pico Mundo, gdy na gwalt musialem kogos znalezc i nie zastawalem go tam, gdzie sie spodziewalem, z jego imieniem czy twarza w pamieci jezdzilem na chybil-trafil po ulicach. Zwykle znajdowalem poszukiwana osobe w ciagu paru minut. Na magnetyzmie psychicznym nie zawsze mozna polegac. Po tej stronie raju nic nie jest pewne nawet na jedna setna procentu, z wyjatkiem tego, ze operator telefonii komorkowej nigdy nie dotrzyma obietnic, ktorym w swojej naiwnosci uwierzyles. Mieszkancy opactwa Swietego Bartlomieja stanowia malenki ulamek populacji Pico Mundo. Tutaj, kiedy zdaje sie na magnetyzm psychiczny, chodze pieszo, zamiast jezdzic samochodem. Z poczatku wyobrazalem sobie brata Timothy'ego: jego zyczliwe oczy, jego legendarny rumieniec. Teraz, po odjezdzie ludzi szeryfa, gdybym znalazl cialo zakonnika, nie groziloby mi zabranie do najblizszej komendy na przesluchanie. Szukanie ofiar ukrytych przez zabojcow nie jest rownie zabawne jak polowanie na wielkanocne jajka, choc jesli przeoczysz jajo i znajdziesz je miesiac pozniej, zapach moze byc podobny. Poniewaz stan zwlok moze pomoc zidentyfikowac sprawce, a nawet sugerowac jego ostateczne zamiary, poszukiwania stanowia podstawe dochodzenia. Na szczescie nie zjadlem sniadania. Kiedy intuicja trzy razy doprowadzila mnie do trojga roznych drzwi, przestalem opierac sie wewnetrznemu przymusowi, ktory nakazywal mi podjecie poszukiwan w sniezycy. Zasunalem kurtke pod sama szyje, naciagnalem kaptur, zapiac lem go po broda na rzepy i wlozylem rekawice, ktore nosilem w kieszeni. Snieg, ktory zeszlej nocy witalem z twarza uniesiona ku niebu i otwartymi ustami jak indyk, byl zalosna produkcja w porownaniu z widowiskiem, ktore teraz trwalo w gorach, z szerokoekranowa burza wyrezyserowana przez Petera Jacksona na sterydach. Wiatr klocil sie sam z soba, atakujac mnie to od zachodu, to od polnocy, potem ze wszystkich stron naraz, jakby nagie zapragnal wyladowac sie na sobie i wyciszyc przez wlasna furie. Ten schizofreniczny wiatr rzucal, wirowal, smagal platkami w palacych plachtach, lejach, lodowatych biczach, tworzac widowisko, jakie kiedys ktorys z poetow nazwal "figlarna architektura sniegu", ale w tej chwili trudno mi bylo doszukac sie w nim igraszki. Trwala istna kanonada, wiatr huczal jak ogien z mozdzierzy, a snieg przypominal szrapnele. Moja wyjatkowa intuicja poprowadzila mnie najpierw na polnoc w kierunku frontu opactwa, potem na wschod, potem na poludnie... Po jakims czasie zrozumialem, ze niejeden raz zatoczylem kolo. Moze magnetyzm psychiczny nie sprawia sie dobrze w takim rozpraszajacym srodowisku: bialy zamet burzy, wyjacy wiatr, zimno szczypiace w twarz, wyciskajace lzy z oczu i zamrazajace je na policzkach. Bedac chlopakiem z pustynnego miasta, wychowalem sie we wsciekle suchym goracu, ktore nie rozprasza, tylko oslabia albo wzmacnia sciegna umyslu i koncentracje mysli. Czulem sie nie na miejscu w tym zimnym, wirujacym chaosie i niezu-pelnie soba. Moze przeszkadzal mi rowniez strach przed spojrzeniem w martwa twarz brata Timothy'ego. To, co musialem znalezc, w tym przypadku nie bylo tym, co chcialem znalezc. Zmieniajac cel poszukiwan, zostawilem brata Timothy'ego w spokoju i zaczalem myslec o bodachach. Zachodzilem w glowe, jaki koszmar nadciaga, i generalnie zamartwialem sie niesprecyzowanym zagrozeniem z nadzieja, ze zostane przyciagniety do osoby lub miejsca, ktore w jakis sposob, dotad niezrozumialy, okaze sie powiazane z nadciagajacym nieszczesciem. Na skali pracy detektywistycznej moj plan lokowal sie niepokojaco daleko od miejsca zajmowanego przez Sherlocka, za to znacznie blizej wrozenia z fusow, nizbym sobie zyczyl. A jednak w pewnej chwili stwierdzilem, ze zakonczylem bezsensowna wedrowke. Posuwajac sie bardziej celowo, brnalem przez gleboki na cwierc metra snieg na wschod, w strone konwentu i szkoly. W polowie drogi przez lake ogarnela mnie nagla trwoga. Zrobilem unik, odwrocilem sie i odskoczylem, pewien, ze zaraz otrzymam cios. Bylem sam. Na przekor swiadectwu wlasnych oczu czulem, ze nie jestem sam. Czulem, ze jestem obserwowany. Wiecej niz obserwowany. Osaczany. Dzwiek plynacy ze sniezycy, ale niebedacy jej glosem, wyraznie rozny od przerazliwego lamentu wiatru, zblizal sie i oddalal, zblizal i oddalal. Na zachodzie opactwo majaczylo za tysiacami ruchliwych woali, biale zaspy przyslanialy fundamenty, przylepiony przez wiatr snieg zacieral fragmenty poteznych kamiennych murow. Wieza kosciola stawala sie coraz slabiej widoczna, jakby rozpuszczala sie od gory, a iglicy z krzyzem w ogole nie bylo widac. Na wschodzie szkola rysowala sie niewyraznie jak widmowy statek, unieruchomiony przez flaute i otulony mgla, kontur nie tyle widoczny, ile zasugerowany, bladosc na tle bieli sniezycy. Nikt nie moglby zobaczyc mnie z okna jednego czy drugiego budynku, nie z takiej odleglosci, nie w tych warunkach. Wiatr nie ponioslby mojego krzyku. Znow zabrzmialo zawodzenie, pozadliwe i pelne wzburzenia. Obrocilem sie dokola, szukajac zrodla. Okolice przyslanial padajacy snieg i chmury puchu podrywane z ziemi, a ponure swiatlo mamilo. W czasie mojego obrotu szkola zupelnie znikla wraz z nizsza czescia laki. W gorze opactwo migotalo jak miraz, falowalo niczym obraz namalowany na przejrzystej zaslonie. Poniewaz obcuje ze zmarlymi, moja odpornosc na makabre jest tak wysoka, ze rzadko kiedy bywam przestraszony. Odglos, ni to wrzask, ni pisk, ni brzeczenie, brzmial tak nieziemsko, ze moja wyobraznia nie zdolala wyczarowac stworzenia, ktore mogloby go wydac i szpik w moich kosciach skurczyl sie niczym rtec zima w termometrze. Zrobilem jeden krok w kierunku, gdzie powinna byc szkola. Zatrzymalem sie i cofnalem. Skrecilem w gore stoku, ale nie smialem wracac do opactwa. Cos niewidzialnego w kamuflazu burzy, cos z obcym glosem pelnym pragnienia i furri, zdawalo sie czekac na mnie niezaleznie od tego, w jaka pojde strone. ROZDZIAL 14 Odpialem rzepy, sciagnalem ocieplany kaptur kurtki, podnioslem glowe, obrocilem glowe,przekrzywilem glowe, probujac okreslic, skad dobiega wrzask. Lodowaty wiatr targal moje wlosy, lukrowal je sniegiem i walil mnie po uszach, az stanely w ogniu. Cala magia sniezycy przepadla. Gracja padajacego sniegu stala sie pozbawionym wdzieku pustkowiem, sklebionym wirem, brutalnym i agresywnym jak rozgniewany czlowiek. Mialem dziwne wrazenie, ktorego nie umiem wyjasnic, ze rzeczywistosc ulegla zmianie, ze tam, dziesiec do dwudziestej potegi ponizej poziomu protonow, nic nie jest takie, jakie bylo, nic nie jest takie, jakie byc powinno. Nawet bez kaptura na glowie nie moglem zlokalizowac zrodla niesamowitego zawodzenia. Wiatr mogl znieksztalcac i przemieszczac dzwiek, ale moze krzyk dochodzil zewszad, bo w sniezycy grasowala wiecej niz jedna wrzeszczaca istota. Rozum przekonywal, ze to, co mnie tropi, musi byc mieszkancem gor Sierra, lecz odglosy nie przypominaly wycia wilkow ani ryku pumy. A niedzwiedzie juz spaly pograzone w snach o owocach i miodzie. Nie jestem facetem, ktory lubi nosic pistolet. Milosc mojej matki do jej pistoletu - i grozby popelnienia samobojstwa, za pomoca ktorych mnie kontrolowala, gdy bylem maly - sprawily, ze wole inne formy samoobrony. Przez lata uchodzilem calo z roznorakich opalow, choc czesto o wlos, dzieki skutecznemu poslugiwaniu sie taka bronia, jak: piesci, kolana, lokcie, kij baseballowy, lopata, noz, gumowy waz, prawdziwy waz, waz strazacki, trzy drogie antyczne wazony porcelanowe, okolo czterystu litrow plynnej smoly, wiadro, klucz nasadowy, rozezlona zezowata fretka, miotla, patelnia, toster, maslo i wielka kielbasa. Choc w moim przypadku taka strategia moze wydawac sie lekkomyslna, wole polegac na rozumie zamiast na osobistym arsenale. Niestety, wtedy na lace rozum wysechl mi tak bardzo, ze nie moglem wycisnac z niego zadnego pomyslu poza tym, iz moze powinienem ulepic pare sniezek. Poniewaz uznalem, ze moi niesamowicie zawodzacy, nieznani przesladowcy raczej nie sa psotnymi dziesieciolatkami, odrzucilem obrone za pomoca sniezek. Naciagnalem kaptur na wpol zamarznieta glowe i zapialem rzepy pod broda. Krzyki sugerowaly celowosc, ale choc roznily sie od innych chaotycznych odglosow burzy, moze jednak byly tylko wyciem wiatru. Kiedy rozum zawodzi, uciekam sie do oszukiwania samego siebie. Spojrzalem w kierunku szkoly i natychmiast wykrylem ruch na lewo ode mnie, na skraju pola widzenia. Odwracajac sie, by stawic czolo zagrozeniu, dostrzeglem cos bialego i szybkiego, widocznego tylko dzieki temu, ze bylo kanciaste i najezone w przeciwienstwie do falistych balwanow i wirow padajacego, podrywanego z ziemi sniegu. Jak chochlik ze snu to cos zniklo w chwili, gdy sie pojawilo, jakby skladajac sie do wewnatrz, zostawiajac po sobie niejasne wrazenie ostrych szpicow, twardych krawedzi, polysku i przejrzystosci. Zawodzenie ucichlo. Jek, syk i gwizd wiatru brzmialy prawie milo bez tego glodnego krzyku. Filmy nie daja madrosci i maja niewiele wspolnego z prawdziwym zyciem, ale pamietam stare filmy przygodowe, w ktorych bezustanne, dobiegajace z dzungli bicie w bebny napinalo nerwy spoconych podroznikow w helmach korkowych jak postronki. Nagle ucichniecie loskotu nigdy nie sprawialo ulgi, gdyz czesto cisza zapowiadala rychly atak. Podejrzewam, ze w tym wypadku Hollywood mialo racje. Czujac, ze czeka mnie cos gorszego i dziwniejszego niz zatruta strzala w szyi albo w oku, otrzasnalem sie z niezdecydowania i pognalem w kierunku szkoly. Cos majaczylo w burzy przede mna i na prawo, spowite sniegiem, kojarzace sie z nagimi oszronionymi konarami rozkolysanymi na wietrze. To nie moglo byc drzewo. Na lace pomiedzy opactwem i szkola nie rosly drzewa. Przez okamgnienie widzialem tajemnicza istote, ktora byla bardziej swiadoma niz drewno, ktora nie poruszala sie zgodnie z nakazami wiatru, ale kierowala sie wlasna zla wola. Ujawniwszy tylko tyle, by stac sie jeszcze wieksza zagadka, istota okrecila sie plaszczami sniegu i znikla. Nie odeszla, posuwala sie rownolegle do mnie tuz poza zasiegiem wzroku niczym lew, ktory osacza gazele odlaczona od stada. Intuicyjnie dostrzegalny, ale niewidoczny, drugi drapiezca pojawil sie za moimi plecami. Bylem pewien, ze chwyci mnie od tylu i zerwie mi glowe jak kluczyk z puszki coli. Nie zalezy mi na wystawnym pogrzebie. Bylbym zazenowany daninami kwiatow na trumnie. Z drugiej strony nie chce, zeby moja smierc uczcilo jedynie bekniecie jakiejs bestii, ktora ugasila pragnienie moimi cennymi plynami ustrojowymi. Gdy z walacym sercem pedzilem po nachylonej lace, przekopujac sie przez zaspy, spowijajaca wszystko biel sniezycy ograniczala pole widzenia. Fluorescencja sniegu przyprawiala mnie o bol oczu, a niesione wiatrem platki migotaly jak swiatla stroboskopowe. W tej coraz gorszej widocznosci cos przecielo mi droge, moze trzy metry przede mna, nie tylko niewyrazne, ale rowniez znieksztalcone, na pewno znieksztalcone, poniewaz, sadzac po fragmencie widzianym w przelocie w zawiei, zdawalo sie zlozone z oblodzonych kosci. Z ta nieprawdopodobna biologicznie budowa w ogole nie powinno sie poruszac, a jesli juz, to niezdarnie i chwiejnie, ale przemknelo z gracja groznego drapiezcy, wizualne glissando falujacego ruchu, i zniklo. Nabralem rozpedu. Do szkoly bylo niedaleko, wiec sie nie zatrzymalem ani nie zawrocilem, tylko przecialem szlak tego, co przemknelo przede mna. Slady na sniegu dowodzily, ze nie mialem halucynacji. Nie rozleglo sie zawodzenie - panowala cisza poprzedzajaca atak, mialem wrazenie, ze cos podrywa sie za moimi plecami do zadania ciosu - i przez glowe przemknely mi slowa: horda, czereda, mrowie, legion. Snieg dryfowal po frontowych schodach szkoly. Odciski stop poszukiwaczy biednego brata Timothy'ego juz zostaly zatarte przez wiatr. Wdrapalem sie po schodach, gwaltownie otworzylem drzwi, spodziewajac sie, ze cos chwyci mnie za kark i porwie z progu o krok od bezpiecznego miejsca. Wpadlem do holu recepcyjnego, zatrzasnalem drzwi i oparlem sie o nie. W chwili, gdy drzwi oddzielily mnie od wiatru i piekacego w oczy blasku, gdy stanalem w kapieli cieplego powietrza, poscig wydal sie snem, a bestie w sniezycy wytworami wyjatkowo realistycznego koszmaru. Potem cos zachrobotalo na zewnatrz. ROZDZIAL 15 Gdyby gosc byl czlowiekiem, zapukalby. Gdyby to byl tylko wiatr, sapalby i napieral na drzwi, aztrzeszczalyby deski. Odglos brzmial jak skrobanie koscia po drewnie albo czyms podobnym do kosci. Bez trudu wyobrazilem sobie zywy szkielet z bezmyslnym uporem drapiacy w drzwi. Choc mam za soba wiele dziwacznych doswiadczen, nigdy nie spotkalem zywego kosciotrupa. Ale w swiecie, w ktorym McDonald's serwuje salatki z niskotluszczowym dressingiem, wszystko jest mozliwe. Hol recepcyjny byl pusty. Gdyby ktos tu pracowal, to tylko jedna lub dwie zakonnice. Jesli cos, co widzialem w burzy, moglo wyrwac drzwi z zawiasow, wolalbym miec lepsze wsparcie niz to, jakie moze zapewnic przecietna zakonnica. Potrzebowalem kogos twardszego nawet od matki Angeli z jej przenikliwym barwnikowym spojrzeniem. Galka u drzwi zagrzechotala raz i drugi, przekrecila sie. Watpiac, czy moj samotny opor powstrzyma nieproszonego goscia, zasunalem rygiel. W pamieci odtworzylem scene ze starego filmu: mezczyzna przycisniety plecami do mocnych debowych drzwi wierzy, ze jest bezpieczny, ze nadnaturalne sily po drugiej stronie nie moga mu nic zrobic. Film opowiadal o szkodliwosci energii atomowej, o tym, jak minimalna dawka promieniowania z dnia na dzien przemienia zwyczajne stworzenia w zmutowane potwory, na domiar zlego ogromne. Jak wiemy, w prawdziwym swiecie energia atomowa wywarla katastrofalny wplyw na ceny nieruchomosci w poblizu wszystkich naszych elektrowni jadrowych. W kazdym razie facet stoi tylem do drzwi w poczuciu bezpieczenstwa, gdy ogromne zadlo, zakrzywione jak rog nosorozca, przebija debowe deski. Przeszywa piers, rozrywa serce. Potwory w tym filmie byly tylko odrobine bardziej przekonujace niz aktorzy, ktorzy grali mniej wiecej jak pacynki ze skarpetek, ale scena z nabijaniem na zadlo utkwila mi w pamieci. Odsunalem sie od drzwi. Patrzylem na grzechoczaca klamke. Cofnalem sie jeszcze dalej. Widzialem filmy, w ktorych idiota takiego czy innego rodzaju przyklada twarz do szyby, zeby rozejrzec sie po okolicy. Gosc zostaje zastrzelony ze srutowki albo pochwycony przez istote, ktora nie potrzebuje strzelby, rozbija szklo i wywleka go, wrzeszczacego, w noc. Mimo to podszedlem do okna przy drzwiach. Gdybym zyl zgodnie z filmowa madroscia, ryzykowalbym, ze czeka mnie obled rowny temu, w jaki popada wielu najslawniejszych aktorow w naszym kraju. Poza tym nie byla to scena nocna. Wstal ranek i padal snieg, wiec prawdopodobnie najgorsza rzecza, jaka miala sie wydarzyc, jesli zycie nasladuje filmy, bylo to, ze ktos zaintonuje Biale Boze Narodzenie. Cienka skorupka lodu skrystalizowala sie po zewnetrznej stronie szyb. Zobaczylem, ze cos porusza sie po sniegu, amorficzny ksztalt biada forma drzaca potencjalna sila. Mruzac oczy przysunalem nos do zimnego szkla. Na lewo ode mnie klamka przestala grzechotac. Na chwile wstrzymalem oddech, zeby uniknac zaparowy-wania szyby przy kazdym wydechu. Intruz przyskoczyl i uderzyl w szybe, jakby przygladajac mi sie badawczo. Drgnalem, ale nie odskoczylem. Sparalizowala mnie ciekawosc. Oblodzone szklo wciaz go maskowalo, choc uparcie na nie napieral. Gdyby przede mna byla twarz, powinienem pomimo warstewki lodu zobaczyc przynajmniej oczodoly i zarys ust, lecz nie zobaczylem. A tego, co zobaczylem, nie moglem zrozumiec. Znow mialem wrazenie, ze widze kosci, ale na pewno nie zadnego znanego mi zwierzecia. Dluzsze i szersze niz palce, uszeregowane jak klawisze pianina, nie tworzyly prostych klawiatur, tylko byly skrecone niczym serpentyna, splatane z innymi spiralnymi rzedami. Zdawalo sie, ze sa polaczone roznorakimi stawami, ktore, co zauwazylem pomimo lodowej przeslony, mialy nadzwyczaj zlozona budowe. Makabryczny kolaz, ktory wypelnial okno od ramy do ramy, od parapetu do samej gory, nagle sie poruszyl. Z cichym trzaskiem i grzechotem, jakby tysiace kosci toczyly sie po okrytym suknem stole, wszystkie elementy zmienily polozenie niczym szkielka w kalejdoskopie, tworzac nowy wzor, jeszcze bardziej zdumiewajacy niz poprzedni. Odchylilem sie od okna na tyle, zeby ogarnac wzrokiem cala te skomplikowana mozaike, ktorej zimne piekno budzilo zachwyt i lek. Stawy laczace te uporzadkowane rzedy kosci - o ile byly to kosci, a nie owadzie odnoza pokryte chityna-najwyrazniej umozliwialy pelne obroty w wielu plaszczyznach. Z dzwiekiem kosci toczacych sie po suknie kalejdoskop drgnal, tworzac kolejny zlozony wzor, rownie niesamowicie piekny jak poprzedni, choc o stopien bardziej zlowieszczy. Mialem uczucie, ze stawy pomiedzy koscmi pozwalaja na uniwersalny obrot na licznych, o ile nie niezliczonych plaszczyznach, co bylo niemozliwe nie tylko z biologicznego, ale tez mechanicznego punktu widzenia. Moze chcac ze mnie zakpic, obraz za szyba znowu ulegl zmianie. Tak, widuje zmarlych, tragicznie zmarlych i idiotycznie zmarlych, zmarlych, ktorzy nie chca odejsc z nienawisci, i zmarlych, ktorych milosc przykuwa do tego swiata, i wszyscy oni sa rozni, a jednak tacy sami pod jednym wzgledem: nie potrafia pogodzic sie ze swoim miejscem w uswieconym pionowym porzadku, nie moga przejsc w zadnym kierunku, ani ku chwale, ani ku wiecznej pustce. Widuje rowniez bodachy, czymkolwiek sa. Mam na ich temat kilka teorii, lecz ani jednego faktu na poparcie ktorejs z nich. Duchy i bodachy to wszystko. Nie widuje duszkow ani elfow, chochlikow ani skrzatow, driad ani nimf, wrozek, wampirow i wilkolakow. Dawno temu przestalem wypatrywac Swietego Mikolaja w wigilie Bozego Narodzenia, bo gdy mialem piec lat, uslyszalem od matki, ze Mikolaj jest potwornym zboczencem, ktory nozyczkami obetnie mi siusiaka, jesli nie przestane o nim paplac, i ze z pewnoscia umiesci mnie na swojej liscie, aby wpasc z wizyta. Boze Narodzenie juz nigdy potem nie bylo takie samo, ale przynajmniej nadal mam siusiaka. Chociaz moje dotychczasowe doswiadczenia z istotami nadprzyrodzonymi ograniczaly sie do zmarlych i bodachow, istota przycisnieta do okna wydawala sie bardziej nadnaturalna niz realna. Nie mialem pojecia, co to takiego, ale bylem pewien, ze slowo "szatan" badz "demon" jest bardziej trafne niz "aniol". Cokolwiek to bylo, twor z kosci czy z ektoplazmy, mialo cos wspolnego z zagrozeniem, jakie wisialo nad zakonnicami i ich podopiecznymi. Nie musialem byc Sherlockiem Hol-mesem, zeby do tego dojsc. Zmieniajace pozycje kosci najwyrazniej scieraly lod ze szkla, bo ta mozaika byla wyrazniejsza niz poprzednia, skraje kosci bardziej ostre, szczegoly stawow nieco lepiej widoczne. Probujac zrozumiec, na co patrze, pochylilem sie w strone szyby, uwaznie badajac wzrokiem elementy tej nieziemskiej osteografii. Nic nadnaturalnego nigdy nie zrobilo mi krzywdy. Odniesione rany i zadane straty byly dzielem rak ludzi, niektorych w kapeluszach z plaskimi glowkami, w wiekszosci ubranych inaczej. Zaden z licznych elementow koscianej mozaiki nie drzal, ale mialem wrazenie, ze calosc dygocze z napiecia. Choc moj oddech padal wprost na szybe, powierzchnia nie zaparowala, pewnie dlatego, ze wydechy byly plytkie, wyrzucane z niewielka sila. Opadla mnie jednak niepokojaca mysl, ze moj oddech jest zbyt zimny, by zaparowac szklo, ze z powietrzem wdycham mrok, ale nie wydycham mroku, co nawet jak na mnie bylo dziwnym pomyslem. Sciagnalem rekawice, wepchnalem je do kieszeni kurtki i lekko przylozylem dlon do szyby. Kosci znow zagrzechotaly, rozlozyly sie w wachlarze, niemal przetasowaly niczym talia kart i zastygly, tworzac kolejna mozaike. Naprawde starly drobiny lodu z zewnetrznej strony okna. Ten nowy wzor musial wyrazac pierwotny obraz zla, ktore przemowilo do mojej podswiadomosci, bo juz nie widzialem piekna, tylko poczulem sie tak, jakby cos z cienkim ogonem przebieglo mi po kregoslupie. Ciekawosc przerodzila sie w mniej zdrowa fascynacje, a fascynacja ustapila czemus mroczniejszemu. Zastanowilem sie, czy zostalem zaczarowany, w jakis sposob poddany hipnozie, ale uznalem, ze nie moge byc zahipnotyzowany, bo nagle zaczalem rozwazac, czy nie wrocic na schody, zeby przyjrzec sie intruzowi bez przegradzajacego nas lodu i szkla. Trzasnely drewniane slupki i poprzeczki dzielace okno na cwiartki. Zobaczylem ryse w bialej farbie, ktora pokrywala drewno; szczelina biegla kreta sciezka wzdluz pionowej listwy Pod reka, ktora wciaz przyciskalem do szkla, pekla szyba. Dzwieczny trzask otrzezwil mnie, przerwal czar. Oderwalem reke i cofnalem sie trzy kroki od okna. Szklo sie nie posypalo. Peknieta szyba pozostala w ramie. Twor z kosci lub ektoplazmy poruszyl sie, tworzac kolejny, nie mniej zlowrogi wzor, jakby szukal takiego ukladu elementow, ktory wywarlby wiekszy nacisk na nieustepliwe okno. Choc jedna zlowieszcza mozaika zmienila sie w druga, rownie grozna, efekt byl elegancki, ekonomiczny jak ruchy sprawnej maszyny. Slowo "maszyna" rozbrzmiewalo mi w glowie, wydawalo sie wazne, wiele mowiace, choc wiedzialem, ze to nie jest maszyna. Skoro swiat nie mogl wytworzyc takiej struktury biologicznej, na jaka patrzylem z lekiem - a nie mogl - to z pewnoscia ludzie nie posiadali wiedzy pozwalajacej na j zaprojektowanie i skonstruowanie maszyny o rownie fenomenalnej sprawnosci. Zrodzony w sniezycy twor znowu sie zmienil. Najnowszy kalejdoskopowy cud z kosci sugerowal, ze jak na przestrzeni dziejow nie bylo dwoch jednakowych platkow sniegu, tak tutaj nie mogly istniec dwa takie same wzory. Spodziewalem sie nie tylko, ze szklo peknie w osmiu szybkach naraz, ale ze listwy rozpadna sie na kawalki, rama zostanie wydarta ze sciany, zabierajac z soba kawaly tynku, i ze intruz wgramoli sie do szkoly w kaskadzie drzazg i szklanych okruchow. Zalowalem, ze nie mam pod reka czterystu litrow plynnej smoly, rozezlonej zezowatej fretki albo przynajmniej tostera. Nagle zjawa odsunela sie od okna, przestala prezentowac zlowrogie wzory kosci. Pomyslalem, ze cofa sie dla nabrania rozpedu, zeby sforsowac przeszkode, lecz atak nie nastapil. Pomiot burzy znow stal sie blada, niewyrazna plama za oszroniona szyba, cieniem pelnym niezbadanych mozliwosci. Chwile pozniej jak gdyby wrocil do sniezycy. Nic nie przyslanialo okna i osiem szybek bylo rownie pozbawionych zycia jak ekrany osmiu telewizorow nastawionych na martwy kanal. Jedna pozostala peknieta. Chyba wtedy zrozumialem, co czuje zajac, gdy stoi oko w oko z kojotem, ktory szczerzy zeby pokryte plamami po latach przelewania krwi. Serce w zajeczej piersi miota sie jak zywe stworzonko. Zawodzenie nie rozbrzmialo w burzy. Tylko wiatr sapal przy oknie i gwizdal w dziurce od klucza. Nawet dla osoby przywyklej do spotkan z tym, co nadnaturalne, nastepstwem takiego nieprawdopodobnego zdarzenia jest zdumienie rowne watpliwosciom. Strach, ktory sprawia, ze kulisz sie na mysl o przezyciu podobnego doswiadczenia, dorownuje checi zobaczenia czegos wiecej i zrozumienia. Wewnetrzny przymus nakazywal mi otworzenie drzwi. Zwalczylem go, nie przesunalem stopy, nie podnioslem reki. Stalem, obejmujac ramiona jakby ze strachu, ze moge sie rozsypac, i wciagalem dlugie, drzace oddechy, dopoki nie przyszla siostra Clare Marie, ktora grzecznie poprosila, zebym zdjal buty narciarskie. ROZDZIAL 16 Wpatrzony w okno, probujac zrozumiec, co widzialem w milczeniu gratulujac sobie, ze wciaz mamczysta bielizne, nie spostrzeglem, kiedy siostra Clare Marie weszla do holu recepcyjnego. Okrazyla mnie, stajac pomiedzy mna i oknem, biala i cicha jak orbitujacy ksiezyc. W habicie, z delikatna rozowa twarza, guziczkiem nosa lekko wystajacymi siekaczami potrzebowala tylko pary dlugich puszystych uszu, zeby nazwac sie krolikiem i wziac udzial w balu kostiumowym. -Dziecko - powiedziala - wygladasz, jakbys widzial ducha. -Tak, siostro. -Dobrze sie czujesz? -Nie, siostro. Marszczac nos, jakby poczula zapach, ktory ja zaalarmowal powtorzyla pytajaco: -Dziecko? Nie wiem, dlaczego nazywa mnie dzieckiem. Nigdy nie slyszalem, zeby w podobny sposob zwracala sie do kogos innego, nawet do dzieci w szkole. Poniewaz siostra Clare Marie byla slodka, lagodna osoba, nie chcialem jej trwozyc, zwlaszcza ze zagrozenie przeminelo, przynajmniej w tej chwili. Poza tym bedac zakonnica, nie nosila granatow, ktorych potrzebowalbym przed ponownym zapuszczeniem sie w sniezyce. -To tylko snieg - powiedzialem. -Snieg? -Wiatr, zimno i snieg. Jestem pustynnym chlopakiem, siostro. Nie przywyklem do takiej pogody. Na zewnatrz jest paskudnie. -Pogoda nie jest paskudna - zapewnila mnie z usmiechem. - Pogoda jest cudowna. Swiat jest piekny i cudowny. Ludzie moga byc paskudni, odwracac sie od tego, co dobre. Ale pogoda jest darem. -Racja - przyznalem. Czujac, ze nie dalem sie przekonac, mowila: Czujac, ze nie dalem sie przekonac, mowila: - Sniezyce przyoblekaja ziemie w czysty habit, blyskawice i grzmoty tworza muzyke slawiaca Pana, wiatr zdmuchuje wszystko, co nieswieze, nawet powodzie sprawiaja, ze wszystko sie zieleni. Zimno rownowazy goraco, a deszcz susze. Po wichurze nastepuje cisza, a po nocy wstaje dzien. Dzisiejsza pogoda moze nie wydawac sie ladna, ale taka jest. Pokochaj pogode, dziecko, a zrozumiesz rownowage swiata. Mam dwadziescia jeden lat, poznalem niedole jako syn obojetnego ojca i wrogo nastawionej matki, ostry noz straty odcial kawalek mojego serca, zabijalem ludzi w samoobronie i dla ochrony zycia niewinnych i zostawilem za soba wszystkich przyjaciol, ktorych mialem w Pico Mundo. Przeszlosc jest wyraznie wypisana w moich oczach i moze odczytac ja kazdy, komu nieobca jest sztuka czytania. A jednak siostra Clare Marie z jakiegos powodu nazywa mnie - i tylko mnie - dzieckiem, co czasami, jak mam nadzieje, oznacza zrozumienie czegos, co mi umyka, ale zapewne czesciej znaczy, ze jest rownie naiwna jak slodka, i ze nie zna mnie wcale. -Pokochaj pogode - powiedziala - ale, prosze, nie rob kaluzy na podlodze. Pomyslalem, ze to napomnienie lepiej pasowaloby do Boo niz do mnie. Po chwili zrozumialem, ze moje buty narciarskie sa oblepione sniegiem, ktory wytapia sie na wapienne plyty. - Przepraszam, siostro. Kiedy zdjalem kurtke, powiesila ja na wieszaku, a kiedy zzulem buty, zabrala je, zeby postawic na gumowej macie pod wieszakiem. Gdy odeszla z butami, podciagnalem dol swetra i uzylem go jako recznika, zeby osuszyc wilgotne wlosy i mokra twarz. Uslyszalem szmer otwieranych drzwi i wrzask wiatru. Spanikowany obciagnalem sweter i zobaczylem siostre Clare Marie na progu. Teraz przypominala nie tyle krolika, ile lopoczace zagle statku przemierzajacego arktyczne ciesniny. Energicznie uderzala jednym butem o drugi, zeby snieg zostal na zewnatrz. Sniezycy chyba nie zalezalo, zeby ktos ja pokochal, nie tej krolowej burz. Wygladala tak, jakby chciala zdmuchnac i szkole, i opactwo, i las, zmiesc z powierzchni ziemi wszystko, co smialo stac prosto, zdmuchnac i pogrzebac, i raz na zawsze skonczyc z cywilizacja i ludzkoscia. Me zdazylem podbiec, nie zdazylem wykrzyczec ostrzezenia w ryku wiatru. Siostra Clare Marie cofnela sie z progu. Ani demon, ani sprzedawca Amwaya nie wyskoczyl z lodowatej burzy. Zatrzasnalem drzwi i zasunalem rygiel. Gdy siostra Clare Marie postawila buty na gumowej macie, powiedzialem: -Prosze zaczekac, przyniose mop, niech siostra nie otwiera drzwi, przyniose mop i posprzatam. Mowilem z drzeniem, jakby kiedys mop spowodowal u mnie paskudny uraz i jakbym musial zebrac sie na odwage, zeby go uzyc. Zakonnica chyba nie zauwazyla drzenia w moim glosie. Z pogodnym usmiechem odparla: -Wykluczone. Jestes tu gosciem. Gdybym pozwolila ci przejac moje obowiazki, wstydzilabym sie przed Panem. Wskazalem kaluze snieznej packi na podlodze. -Ale to ja nabrudzilem. -To nie brud, dziecko. -Dla mnie wyglada jak brud. -To pogoda! I to moja praca. Poza tym matka przelozona chce cie widziec. Dzwonila do opactwa, gdzie powiedzieli, ze widzieli, jak wychodzisz, moze do nas, i oto jestes. Jest w swoim biurze. Patrzylem, jak bierze mop z szafki przy drzwiach. Kiedy sie odwrocila i zobaczyla, ze nie odszedlem, dodala: -Idz juz, sio, zobacz, czego chce matka przelozona. - Nie otworzy siostra drzwi, zeby wyzac mop na ganku? - Nie ma co wyzymac. Tylko mala kaluza pogody dostala sie do domu. -Nie otworzy siostra drzwi, by podziwiac sniezyce? -Fantastyczny dzien, nieprawdaz? -Fantastyczny - mruknalem bez entuzjazmu. - Jesli zdaze wypelnic swoje obowiazki przed nona i rozancem, moze znajde troche czasu dla pogody. Nona jest popoludniowa modlitwa, ktora odmawia sie dwadziescia minut po czwartej. Dzielilo ja od nas szesc i pol godziny. -Dobrze. Tuz przed nona bedzie dobra pora na ogladanie burzy. Znacznie lepsza niz teraz. -Moze zrobie kubek goracej czekolady i przysiade przy oknie, podziwiajac sniezyce z przytulnego katka w kuchni. -Byle nie za blisko okna. Zmarszczyla rozowe czolo. -Dlaczego, dziecko? -Przeciagi. Nie chce siostra siedziec w przeciagu. -Nie ma nic zlego w dobrym przeciagu! - zapewnila mnie z calego serca. - Niektore sa zimne, inne cieple, ale wszystkie sa tylko powietrzem w ruchu, krazacym, wiec zdrowo nim oddychac. Zostawilem ja zajeta wycieraniem malej kaluzy. Jesli jakas straszna bestia wpadnie przez okno z peknieta szybka, siostrze Clare Marie, dzierzacej mop jak maczuge, z pewnoscia nie zabraknie hartu, zeby dac jej do wiwatu. ROZDZIAL 17 W drodze do biura matki przelozonej minalem duzy pokoj rekreacyjny, gdzie tuzin zakonnic nadzorowal bawiace sie dzieci.Niektore dzieci sa powaznie uposledzone fizycznie i lekko opoznione umyslowo. Lubia gry planszowe, gry karciane, lalki, zolnierzyki. Same lukruja babeczki, pomagaja przy robieniu krowek i lubia zajecia manualne. Z przyjemnoscia sluchaja bajek i chca nauczyc sie czytac, i wiekszosc z nich sie uczy. Inne sa umiarkowanie albo powaznie uposledzone fizycznie, ale bardziej opoznione umyslowo. Niektore z nich, jak Justine z pokoju trzydziestego drugiego, zdaja sie miec niewiele wspolnego z nami, choc wiekszosc ma wewnetrzne zycie, ktore objawia sie w najmniej spodziewanych momentach. Ci posredni - nie tak obojetni jak Justine, nie tak aktywni jak ci, ktorzy chca czytac, lepia rozne rzeczy z gliny, niza paciorki na wlasna bizuterie, bawia sie pluszowymi zwierzakami i pomagaja siostrom - tez lubia sluchac bajek; historie musza byc prostsze, ale ich magia silnie na nie oddzialuje. Tym, co laczy wszystkie dzieci, niezaleznie od stopnia kalectwa, jest uczucie. Dotyk, uscisk, pocalunek w policzek, jakikolwiek znak, ze je cenisz, szanujesz, wierzysz w nie, sprawia, ze promienieja. Po zabawie w dwoch pokojach rehabilitacyjnych zaczna sie zabiegi fizjoterapeutyczne, zwiekszajace sile, poprawiajace zwinnosc. Te dzieci, ktore maja klopoty z mowieniem, beda mialy cwiczenia logopedyczne. Dla niektorych rehabilitacja jest w rzeczywistosci nauka podstawowych czynnosci: ucza sie ubierac, podawac godzine, rozmieniac pieniadze i gospodarowac malym kieszonkowym. Niektorzy wychowankowie opuszcza Swietego Bartka w wieku osiemnastu albo wiecej lat, zdolne do wzglednie niezaleznego zycia, wspomagane przez psa przewodnika lub opiekuna. Poniewaz jednak wiele dzieci jest powaznie uposledzonych, swiat nigdy ich nie przyjmie, i to miejsce bedzie ich domem do konca. Wsrod wychowankow jest mniej osob doroslych, niz byc moze myslicie. Te dzieci otrzymaly straszliwe ciosy, wiekszosc jeszcze w lonie matki, inne przed ukonczeniem trzech lat. Sa slabe. W ich przypadku dwadziescia lat oznacza dlugowiecznosc. Mozecie sadzic, ze patrzenie, ile wysilku wkladaja w rozne cwiczenia rehabilitacyjne, rozdziera serce, poniewaz czesto sa skazane na smierc w mlodym wieku. Ale tu serce sie nie kraje. Dzieci raduja sie swoimi malymi triumfami tak, jak was ucieszyloby zwyciestwo w maratonie. Znaja chwile pelnej, czystej radosci, znaja zachwyt i maja nadzieje. Ich duch nie zostanie skuty. W czasie spedzonych wsrod nich miesiecy ani razu nie slyszalem skargi. W miare rozwoju nauk medycznych zaklady w rodzaju Swietego Bartlomieja przyjmuja coraz mniej dzieci z powaznym porazeniem mozgowym, toksoplazmoza, dobrze zrozumianymi aberracjami chromosomowymi. Ich lozka w dzisiejszych czasach zajmuje potomstwo kobiet, ktore nie chcialy rzucic kokainy, ecstasy czy halucynogenow przez dziewiec nudnych miesiecy, kiedy graly w kosci z diablem. Inne dzieci zostaly skatowane - pekniete czaszki, uszkodzone mozgi -przez pijanych ojcow, przez oglupialych od metamfetaminy konkubentow matek. Przy tak wielkim zapotrzebowaniu na cele i pozbawione swiatla doly w dzisiejszym piekle musi trwac boom budowlany. Niektorzy zarzuca mi hiperkrytycyzm. Dziekuje. I jestem z tego dumny. Gdy niszczysz zycie dziecka, nie mam dla ciebie litosci. Sa lekarze, ktorzy opowiadaja sie za zabijaniem takich dzieci zaraz po urodzeniu za pomoca smiercionosnych zastrzykow albo pozwalaja im umrzec pozniej, odmawiajac leczenia infekcji, wskutek czego lekka choroba staje sie zabojcza. Wiecej cel. Wiecej pozbawionych swiatla dolow. Moze moj brak wspolczucia dla tych zwyrodnialcow -i inne moje porazki - sprawi, ze nie zobacze Stormy po Drugiej Stronie, ze ogien, ktory mnie czeka, bedzie trawiacy, nie oczyszczajacy. Ale jesli trafie do tej namacalnej ciemnosci, gdzie brak kablowki jest najmniejszym ze zmartwien, przynajmniej bede mial przyjemnosc plynaca z odszukania ciebie, jesli biles dziecko. Bede wiedzial, co z toba zrobic, i bede mial na to cala wiecznosc. Tego snieznego poranka w pokoju rekreacyjnym, gdy byc moze za pare godzin czekalo nas pieklo, dzieci smialy sie, rozmawialy i puszczaly wodze fantazji. Przy pianinie w kacie siedzial dziesieciolatek o imieniu Walter. Byl dzieckiem cracku, metamfy, burbona i Bog wie czego jeszcze. Nie umial mowic i rzadko nawiazywal kontakt wzrokowy. Nie mogl nauczyc sie ubierac. Po jednokrotnym wysluchaniu melodii umial odtworzyc ja co do nuty, z pasja i niuansami. Choc stracil tak wiele innych rzeczy, ten dar talentu przetrwal. Gral cicho, pieknie, zatracony w muzyce. Mysle, ze to byl Mozart. Jestem zbyt wielkim ignorantem, zeby wiedziec na pewno. Podczas gdy Walter gral, podczas gdy dzieci bawily sie i smialy, bodachy wpelzly do pokoju. W nocy byly trzy, teraz zjawilo sie siedem. ROZDZIAL 18 Matka przelozona Angela kierowala konwentem i szkola z malego biura, ktore sasiadowalo zinfirmeria. Wnetrze bylo skromnie umeblowane - proste biurko, dwa krzesla dla gosci i szafy na akta - ale wygladalo przyjemnie. Na scianie za biurkiem wisial krucyfiks, a na innych scianach trzy plakaty: Jerzy Waszyngton, Harper Lee, autorka Zabic drozda, i Flannery O'Connor, autorka Trudno o dobrego czlowieka i wielu innych opowiadan. Matka Angela podziwia te osoby z wielu powodow, ale szczegolnie ceni jedna wspolna ceche. Nie nazwie jej po imieniu. Chce, zebys zastanowil sie nad zagadka i sam znalazl odpowiedz. Stojac w drzwiach biura, powiedzialem: -Przepraszam za stopy, matko. Podniosla glowe znad przegladanej teczki. -Jesli maja zapach, nie jest na tyle silny, abym poczula, ze nadchodzisz. -Nie, matko. Przepraszam, ze jestem w skarpetkach. Siostra Clare Marie zabrala mi buty. -Jestem pewna, ze zwroci, Oddie. Dotychczas siostra Clare Marie nie kradla obuwia. Wejdz, siadaj. Usadowilem sie na krzesle przed biurkiem, wskazalem plakaty i powiedzialem: -Wszyscy sa poludniowcami. -Poludniowcy maja wiele pieknych cech, miedzy innymi urok osobisty i uprzejmosc, a takze poczucie tragizmu, lecz nie dlatego zainspirowaly mnie te szczegolne twarze. -Slawa. -Teraz jestes rozmyslnie tepy. -Nie, matko, nie rozmyslnie. -Gdybym u tych trzech osob podziwiala slawe, rownie dobrze moglabym powiesic portrety Ala Capone, Barta Simp-sona i Tupaca Shakura. -Z pewnoscia byloby to nie byle co. Pochylajac sie, ciszej powiedziala: -Co spotkalo drogiego brata Timothy'ego? -Nic dobrego. To wszystko, co wiem na pewno. Nic dobrego. -Jednej rzeczy mozemy byc pewni, nie wymknal sie do Reno na rum i ruletke. Jego znikniecie musi miec zwiazek z tym, o czym rozmawialismy wczorajszej nocy. Z wypadkiem, jaki przyszly ogladac bodachy. -Tak, matko, cokolwiek to bedzie. Przed chwila wdzialem ich siedem w pokoju rekreacyjnym. -Siedem. - Jej rysy lagodnej babci zastygly w wyrazie stalowego zdecydowania. - Kryzys jest bliski? -Nie przy siedmiu. Kiedy widze trzydziesci, czterdziesci, wtedy wiem, ze zblizamy sie do krawedzi. Jeszcze jest czas, ale zegar tyka. -Powiedzialam opatowi Bernardowi o naszej nocnej rozmowie. Teraz, gdy zniknal brat Timothy, zastanawiamy sie, czy nie nalezy przeniesc dzieci. -Przeniesc? Dokad? -Moglibysmy zabrac je do miasta. -Ponad pietnascie kilometrow w taka pogode? -W garazu mamy dwie potezne, wielkie terenowki z napedem na cztery kola i podnosnikami do wozkow inwalidzkich. Maja opony szersze od normalnych, zapewniajace lepsza przyczepnosc, i lancuchy na kolach. Kazda jest wyposazona w plug. Mozemy przetrzec sobie droge. Przeniesienie dzieci nie bylo zlym pomyslem, ale przede wszystkim chcialbym zobaczyc, jak zakonnice w wielkich terenowkach wyoruja sobie droge w sniezycy. -Mozemy zabrac osiem do dziesieciu osob w kazdym wozie - mowila matka Angela. - Przewiezienie polowy siostr i wszystkich dzieci bedzie wymagalo czterech nawrotow, ale jesli zaczniemy teraz, skonczymy za pare godzin, przed noca. Matka Angela jest kobieta czynu. Lubi ruch fizyczny i intelektualnym, wciaz obmysla, realizuje i ulepsza rozne projekty. Jej przedsiebiorczosc jest krzepiaca. W tej chwili wygladac jak roztropna babcia, ktora przekazala George'owi S. Pattonowi geny, dzieki ktorym zostal wielkim generalem. Zalowalem, ze musze spuscic powietrze z jej planu po tym, jak najwyrazniej poswiecila troche czasu, zeby go nadmuchac -Matko, nie wiem, czy do nieszczescia dojdzie w szkole. Nie kryla zdziwienia. -Ale juz sie zaczelo. Brat Timothy, niech spoczywa w pokoju. -Sadzimy, ze zaczelo sie od brata Tima, ale nie mamy trupa. Skrzywila sie, slyszac slowo "trup". -Nie mamy ciala - poprawilem - wiec nie wiemy na pewno, co sie stalo. Wiemy tylko, ze bodachy sciagaja do dzieci -A dzieci sa tutaj. -A co bedzie, jesli przewieziemy je do szpitala, szkoly, kosciola w miescie, a bodachy przybeda za nimi, bo to tam ma dojsc do nieszczescia, nie tutaj? Byla rownie dobra w analizowaniu strategii i taktyk jak babcia Pattona. -Przysluzylibysmy sie silom ciemnosci, myslac, ze psujmy im szyki. -Tak, matko. To mozliwe. Przypatrywala mi sie tak pilnie, ze niemal czulem, jak jej niebieskie niczym barwinki oczy przegladaja zawartosc mo-jgo mozgu, jakbym mial pomiedzy uszami zwyczajna szuflade z aktami. -Wspolczuje ci, Oddie - mruknela. Wzruszylem ramionami. -Wiesz tyle - zaczela - ze moralnie czujesz sie zobowiazany do dzialania... ale za malo, zeby miec pewnosc, co wlasciwie zrobic. -W czasie kryzysu wszystko staje sie jasne. -Ale dopiero w przedostatniej chwili, prawda? -Tak, matko. Dopiero wtedy. -Kiedy wiec nadchodzi chwila ostatecznej rozgrywki, zawsze panuje chaos. -Cokolwiek to jest, nigdy nie warto o tym pamietac. Jej prawa reka muskala pektoral, oczy wedrowaly po plakatach na scianach. Po chwili powiedzialem: -Przyszedlem tutaj, zeby byc z dziecmi. Chcialbym pokrecic sie po korytarzach i pokojach, moze cos pozwoli mi odgadnac, co nas czeka. Jesli matka nie ma nic przeciwko. -Tak. Oczywiscie. Podnioslem sie z krzesla. -Matko Angelo, chcialbym o cos prosic, ale wolalbym, zeby matka nie pytala dlaczego. -Co takiego? -Prosze dopilnowac, zeby wszystkie drzwi byly zaryglowane, wszystkie okna zamkniete. I prosze poinstmowac siostry, zeby nie wychodzily na zewnatrz. Wolalem nie mowic jej o stworze, ktorego widzialem w zawiei. Po pierwsze, tego dnia, gdy stalem w jej biurze, brakowalo mi slow na opisanie zjawy. Po drugie, gdy nerwy sie strzepia, zdrowy rozsadek zawodzi, dlatego zalezalo mi, zeby byla wyczulona na niebezpieczenstwo, ale nie przestraszona. Co wazniejsze, nie chcialem, aby sie martwila, ze zawarla przymierze z kims, kto byc moze jest nie tylko kucharzem, nie tylko kucharzem z szostym zmyslem, ale kompletnie oblakanym kucharzem z szostym zmyslem. -Zgoda - powiedziala. - Zamkniemy sie, a poza tym nie ma powodu, zeby wychodzic w czasie takiej pogody. -Zadzwoni matka do opata Bernarda i poprosi, zeby mnisi zrobili to samo? Nie powinni chodzic do kosciola przez wielki kruzganek. Niech matka im powie, zeby korzystali z wewnetrznych drzwi pomiedzy klasztorem i kosciolem. W tych powaznych okolicznosciach matka Angeia stracila swoje najbardziej skuteczne narzedzie przesluchania: piekny usmiech zawieszony w cierpliwym, oniesmielajacym milczeniu. Zawieja przyciagnela jej uwage. Za oknem kotlowaly sie chmury sniegu, zlowieszcze jak popioly. Popatrzyla na mnie. -Kto tam jest, Oddie? -Jeszcze nie wiem - odparlem, w zasadzie zgodnie z prawda, gdyz jeszcze nie umialem nazwac tego, co widzialem. - Ale chca nas skrzywdzic. ROZDZIAL 19 Wlozylem wyimaginowana psia obroze i pozwolilem, by intuicja prowadzila mnie na smyczy. Najpierw krazylem po pokojach i korytarzach szkoly na parterze, potem wszedlem po schodach na pietro, gdzie swiateczne dekoracje nie wprawily mnie w radosny nastroj.Kiedy stanalem przy otwartych drzwiach pokoju trzydziestego drugiego, przyszlo mi na mysl, ze oszukalem sam siebie. Wcale nie poddalem sie intuicji; kierowalo mna podswiadome pragnienie powtorzenia doswiadczenia z ostatniej nocy, kiedy mialem wrazenie, ze Stormy mowi do mnie przez spiaca Annamarie i niema Justine. Wtedy, choc bardzo pragnalem kontaktu, nie probowalem go nawiazac. Postapilem wlasciwie. Stormy jest moja przeszloscia i bedzie moja przyszloscia dopiero wtedy, gdy moje zycie na tym swiecie dobiegnie konca, gdy czas przestanie plynac i zacznie sie wiecznosc. Teraz musze byc cierpliwy i wytrwaly. Jedyna droga powrotu jest droga naprzod. Powiedzialem sobie, ze nie wejde i rusze dalej korytarzem. Zamiast tego przestapilem prog i stanalem w pokoju. Utopiona przez ojca w wieku czterech lat, zostawiona na pewna smierc, ale zywa osiem lat pozniej, olsniewajaco piekna dziewczynka siedziala w lozku oparta o pulchne poduszki. Oczy miala zamkniete. Jej dlonie spoczywaly na podolku wnetrzem w gore, jakby czekala na jakis dar. Glosy wiatru byly stlumione, ale roznorodne: spiewy, warczenie, syk za jedynym oknem. Pluszowe kocieta obserwowaly mnie z polek w poblizu jej lozka. Annamarie znikla wraz z fotelem na kolkach. Widzialem ja w pokoju rekreacyjnym, gdzie w tle smiechu dzieci brzmiala muzyka klasyczna grana na pianinie przez cichego Waltera. Powietrze wydawalo sie ciezkie, jak pomiedzy pierwsza blyskawica a hukiem gromu, kiedy deszcz utworzony kilometry nad ziemia jeszcze do niej nie dotarl, kiedy miliony spadajacych kropel sciskaja powietrze w ostatnim ostrzezeniu przed nadciagajaca ulewa. Stalem, czekajac z zapartym tchem. Za oknem rozgoraczkowane tumany sniegu popedzaly dzien i choc wiatr najwyrazniej ciagle smagal ranek, jego glos przycichl i na pokoj powoli opadl klosz ciszy. Justine otworzyla oczy. Choc zwykle spoglada na wszystko niewidzacym wzrokiem, teraz patrzyla mi prosto w oczy. Poczulem znajomy zapach. Brzoskwinie. Kiedy pracowalem jako kucharz w Pico Mundo, zanim swiat zrobil sie taki ciemny, jaki jest teraz, mylem wlosy brzoskwiniowym szamponem, ktory dala mi Stormy. Skutecznie usuwal zapach bekonu, hamburgerow i smazonej cebuli utrzymujacy sie w moich wlosach po dlugiej zmianie przy plycie i ruszcie. Z poczatku nie bylem przekonany do tego szamponu i powiedzialem, ze gdy czlowiek czuje zapach bekonu, hamburgerow i smazonej cebuli, to slinka mu cieknie do ust, ze wiekszosc ludzi ma auasi-erotyczne reakcje na aromat smazonego jedzenia. Stormy odparla: "Sluchaj, kuchciku, nie jestes wyrafinowany jak Ronald McDonald, ale chyba nie chcesz w czasie jedzenia pachniec jak kanapka". Jak postapilby kazdy zakochany chlopak, uzywalem potem brzoskwiniowego szamponu codziennie. W pokoju unosil sie nie zapach brzoskwin, ale szamponu brzoskwiniowego, ktorego kiedys uzywalem i ktorego nie i zabralem z soba do Swietego Bartka. To bylo zle. Wiedzialem, ze powinienem natychmiast wyjsc. Zapach szamponu brzoskwiniowego mnie unieruchomil. Przeszlosci nie mozna odkupic. To, co bylo i co moglo byc, prowadzi nas do tego, co jest. Aby znac rozpacz, musimy plynac w rzece czasu, poniewaz zal kwitnie w chwili obecnej i obiecuje byc z nami w przyszlosci do punktu koncowego. Tylko czas zwycieza czas i jego brzemiona. Nie ma zalu przed czasem ani po czasie, co jest cala pociecha, jakiej nam potrzeba. Mimo wszystko stalem tam, czekajac, pelen nadziei na to, co bylo niewlasciwe. Stormy nie zyje i nie nalezy do tego swiata, a Justine ma powaznie uszkodzony mozg po dlugim niedotlenieniu i nie mowi. A jednak dziewczynka probowala przemowic, nie we wlasnym imieniu, lecz kogos, kto nie mial glosu po tej stronie grobu. Z ust Justine poplynely nie slowa, ale grube wezly dzwiekow, ktore odzwierciedlaly poszarpana, wypaczona nature jej mozgu, w niesamowity sposob przywodzac na mysl rozpaczliwa walke tonacego o powietrze. Zalosne dzwieki byly zduszone i smutne nie do zniesienia. Z mojego gardla wyrwalo sie udreczone "nie" i dziewczynka natychmiast zaprzestala prob mowienia. Zwykle obojetne rysy Justine ulozyly sie w wyraz frustracji. Jej spojrzenie zesliznelo sie ze mnie, przesunelo w lewo, w prawo, potem na okno. Cierpiala na czesciowy paraliz, przy czym lewa strona byla porazona powazniej niz prawa. Z wysilkiem podniosla sprawniejsza reke z lozka. Jej szczupla dlon wyciagnela sie w moja strone, jak gdyby blagajac, zebym podszedl blizej, a potem wskazala na okno. Zobaczylem tylko ponure przytlumione swiatlo dnia i padajacy snieg. Jej oczy spotkaly moje, bardziej skupione niz dotad, czyste jak zawsze, ale w tych blekitnych glebiach kryla sie tesknota, jakiej nie widzialem wczesniej, nawet zeszlej nocy, gdy sluchalem, jak spiaca Annamarie mowi: "Wplec mnie". Jej skupione spojrzenie przesunelo sie ze mnie na okno, wrocilo, znowu przenioslo na okno, ktore nadal wskazywala. Reka jej drzala z wysilku, gdy probowala nad nia panowac. Wszedlem glebiej do pokoju numer trzydziesci dwa. Z okna roztaczal sie widok na kruzganek, gdzie codziennie gromadzili sie bracia, kiedy tutaj byl ich klasztor. Na dziedzincu nie dostrzeglem zywego ducha. Nikt nie czail sie pomiedzy kolumnami w tej czesci kruzganka, ktora moglem zobaczyc. Po drugiej stronie wirydarza wznosilo sie skrzydlo opactwa z kamienna fasada zmiekczona przez woale sniegu. Z kilku okien na pierwszym pietrze saczylo sie lagodne swiatlo lamp, choc o tej porze wiekszosc dzieci przebywala na dole. Okno dokladnie naprzeciwko tego, przy ktorym stalem, plonelo jasniej niz inne. Im dluzej patrzylem, tym bardziej przyciagalo mnie swiatlo, jakby plynelo z lampy sygnalowej wzywajacej na ratunek. W oknie ktos sie pojawil, oswietlona od tylu sylwetka, nieokreslona jak bodach, choc nie byl to jeden z nich. Justine opuscila reke na lozko. Jej spojrzenie wciaz wyrazalo zadanie. -Dobrze - szepnalem, odwracajac sie od okna - dobrze - ale nie dodalem nic wiecej. Nie smialem, bo mialem na koncu jezyka imie, ktore pragnalem wymowic. Dziewczynka zamknela oczy. Jej usta sie rozchylily i zaczela oddychac tak, jakby zasnela ze zmeczenia. Podszedlem do otwartych drzwi, ale nie wyszedlem. Powoli dziwna cisza ustapila. Wiatr znow sapal za oknem i mamrotal, jakby klal w brutalnym jezyku. Jesli wlasciwie zrozumialem to, co sie stalo, dostalem wskazowke, gdzie szukac wyjasnienia przyczyny zgromadzenia bodachow. Nadciagala godzina nieszczescia, moze nie rychla, ale coraz blizsza, i wzywal mnie obowiazek. A jednak stalem w pokoju trzydziestym drugim, dopoki zapach szamponu brzoskwiniowego zupelnie sie nie rozproszyl, dopoki nie opuscily mnie pewne wspomnienia. ROZDZIAL 20 Pokoj numer czternascie znajduje sie dokladnie naprzeciwko pokoju trzydziestego drugiego, podrugiej stronie wirydarza, w polnocnym korytarzu. Na tabliczce przymocowanej do drzwi widnialo jedno imie: JACOB. Stojaca lampa obok fotela, niska lampka na szafce nocnej i jarzeniowka pod sufitem wyrownywaly brak ponurego swiatla dziennego, ktore siegalo nie dalej niz do parapetu okna. Poniewaz w pokoju numer czternascie stalo tylko jedno lozko, mogl sie tam zmiescic duzy debowy stol, przy ktorym siedzial Jacob. Widzialem go pare razy, ale go nie znalem. -Moge wejsc? Nie przyzwolil, ale tez nie zabronil. Uznajac, ze milczenie wyraza zgode, usiadlem naprzeciwko niego przy stole. Jacob jest jednym z nielicznych doroslych podopiecznych, ktorzy mieszkaja w szkole. Ma okolo dwudziestu pieciu lat. Nie znalem nazwy choroby, z jaka sie urodzil, ale najwyrazniej miala zwiazek z aberracja chromosomowa. Wysoki na prawie metr piecdziesiat, z glowa troche za mala w stosunku do ciala, scietym czolem, nisko osadzonymi uszami i miekkimi, grubymi rysami, wykazywal pewne cechy zespolu Downa. Ale grzbiet nosa nie byl plaski, a oczy nie mialy wewnetrznych fald mongolskich, ktore nadaja oczom azjatycki wyglad. Co wiecej, Jacob nie byl skory do usmiechu ani nie mial pogodnego, lagodnego usposobienia powszechnego u osob z Downem. Nie spojrzal na mnie i jego mina pozostala kwasna. Glowe mial znieksztalcona jak nikt z zespolem Downa. Wiecej kosci skupilo sie po lewej stronie czaszki. Rysy byly niesymetryczne, jedno oko osadzone troche nizej niz drugie, szczeka z lewej strony bardziej wystajaca, lewa skron wypukla, a prawa mocno wklesla. Krepy, z ciezkimi ramionami i grubym karkiem, garbil sie nad stolem skupiony na pracy. Jezyk, ktory wydawal sie wiekszy od normalnego, ale zwykle nie wystawal, w tej chwili byl lekko zacisniety pomiedzy zebami. Na stole lezaly dwa duze bloki rysunkowe. Jeden na prawo od niego, zamkniety, a drugi rozlozony na pulpicie. Jacob rysowal w drugim bloku. W otwartym pudelku lezal rzad olowkow z grafitami o roznej grubosci i twardosci. Pracowal nad portretem uderzajaco pieknej kobiety, prawie ukonczonym. Ukazana z polprofilu spogladala nad lewym ramieniem artysty. Jak bylo do przewidzenia, pomyslalem o garbusie z Notre Dame: Quasimodo, jego tragicznej nadziei, jego nieodwzajemnionej milosci. -Masz wielki talent - powiedzialem zgodnie z prawda. Nie odpowiedzial. Choc mial szerokie, krotkie dlonie, a palce grube, zwinnie i z nadzwyczajna precyzja poslugiwal sie olowkiem. -Nazywam sie Odd Thomas. Schowal jezyk, wypchnal nim policzek i zacisnal usta. -Mieszkam w domu goscinnym w opactwie. Rozejrzalem sie po pokoju. Tuzin oprawionych olowkowych portretow na scianach przedstawial te sama kobiete. Tu sie usmiechala, tam smiala, najczesciej wygladala na pograzona w pogodnej zadumie. Na jednym wyjatkowo frapujacym portrecie byla ukazana en face, oczy miala pelne swiatla, perly lez polyskiwaly na policzkach. Twarz nie krzywila sie melodramatycznie; bylo widac, ze ogromnie cierpi, ale z powodzeniem skrywa glebie bolu. Subtelnosc, z jaka zostal oddany ten skomplikowany stan emocjonalny, sugerowala, ze moja pochwala talentu Jacoba byla malo adekwatna. Uczucia kobiety byly wrecz namacalne. Stan serca artysty w czasie pracy rowniez nie budzil watpliwosci. Portret byl przesycony jego cierpieniem. -Kim ona jest? - zapytalem. -Czy odplyniesz, gdy przyjdzie ciemnosc? - Mial tylko lekki defekt wymowy. Gruby jezyk najwyrazniej nie byl rozszczepiony. -Nie jestem pewien, Jacobie, o co ci chodzi. Zbyt niesmialy, zeby na mnie spojrzec, rysowal. -Kiedys widzialem ocean, ale nie tamtego dnia - powiedzial po chwili. -Jakiego dnia, Jacobie? -Dnia, gdy poplyneli i zadzwonil dzwon. Choc juz wyczuwalem rytm jego wypowiedzi i wiedzialem. ze ma znaczenie, nie moglem znalezc taktu. Chcial samotnie podawac tempo. -Jacob sie boi, ze poplynie w zla strone, gdy przyjdzie ciemnosc. Wybral nowy olowek z pudelka. -Jacob poplynie, gdzie bije dzwon. Gdy przerwal prace i przygladal sie niedokonczonemu portretowi, glebokie uczucie upiekszylo jego tragiczne rysy. -Jacob nie widzial... Nigdy nie widzialem, gdzie dzwonil dzwon, a ocean sie rusza, stale sie rusza, wiec gdzie dzwonil dzwon jest gdzies indziej. Smutek przyciemnil jego twarz, ale czulosc nie przeminela. Przez jakis czas ze zmartwieniem przygryzal dolna warge. Kiedy podjal rysowanie nowym olowkiem, powiedzial: -I ciemnosc nadejdzie z ciemnoscia. -Co masz na mysli, Jacobie? Spojrzal na szorowane sniegiem okno. -Kiedy znowu nie bedzie swiatla, ciemnosc tez przyjdzie. Moze. Moze ciemnosc tez przyjdzie. -Kiedy znow nie bedzie swiatla i wszystko stanie sie czarne? To znaczy dzis wieczorem? Pokiwal glowa. -Moze dzis wieczorem. -A ta druga ciemnosc, ktora przychodzi z noca... to smierc, Jacobie? Znow wsunal jezyk miedzy zeby Przez chwile kulal olowek w palcach, zeby chwycic go jak najwygodniej, potem wrocil do pracy nad portretem. Zastanawialem sie, czy nie bylem zbyt bezposredni, uzywajac slowa "smierc". Moze wyrazal sie niejasno nie dlatego, ze tak pracowal jego umysl, ale poniewaz niepokoilo go nazywanie pewnych rzeczy po imieniu. Po chwili powiedzial: -On chce, zebym umarl. ROZDZIAL 21 Cieniujac olowkiem, przepelnil miloscia oczy kobiety.Jako ktos, kto nie ma zadnego talentu z wyjatkiem robienia magicznych sztuczek przy plycie i ruszcie, patrzylem z szacunkiem na Jacoba, gdy rysowal portret, urzeczywistniajac na papierze to, co nosil w pamieci, co najwyrazniej utracil i mogl odzyskac tylko dzieki swojemu kunsztowi. Kiedy dalem mu czas na mowienie, ale nie uslyszalem ani slowa, zapytalem: -Kto chce, zebys umarl, Jacobie? -Nigdybyl. -Pomoz mi zrozumiec. -Nigdybyl przyszedl kiedys patrzec, i Jacob byl pelen czerni, i Nigdybyl powiedzial: "Pozwol mu umrzec". -Przyszedl do tego pokoju? Jacob pokrecil glowa. -Dawno temu Nigdybyl przyszedl, przed oceanem, dzwonem i odplywaniem. -Dlaczego nazywasz go Nigdybyl? -Tak sie nazywa. -Musi miec inne imie. -Nie. On jest Nigdybyl, i nic nas nie obchodzi. -Nigdy nie slyszalem, zeby ktos sie tak nazywal. -Nigdy nie slyszalem, zeby ktos nazywal sie Odd Thomas. -Zgoda, masz racje. Uzywajac noza z wymiennymi ostrzami, Jacob zatem-perowal olowek. Patrzac na niego, zalowalem, ze nie moge naostrzyc swojego tepego umyslu. Gdybym tylko mogl zrozumiec cos ze schematu prostych metafor, jakimi sie poslugiwal, zlamalbym szyfr tej rozmowy. Poczynilem pewne postepy. Wykombinowalem, ze mowiac "ciemnosc przyjdzie z ciemnoscia", mial na mysli, iz smierc nadejdzie wieczorem, dzis albo w ciagu paru najblizszych dni. Genialnie rysowal, ale na tym konczyl sie jego wyjatkowy talent. Jacob nie byl jasnowidzem. Ostroznie przed nadchodzaca smiercia nie bylo przeczuciem. Jacob widzial, slyszal, wiedzial cos, czego ja nie widzialem, nie slyszalem, nie wiedzialem. Jego pewnosc, ze smierc zbliza sie wielkimi krokami, opierala sie na twardym dowodzie, nie percepcji nadzmyslowej. Gdy drewno olowka zostalo sciete, odlozyl noz i kostka z papierem sciernym wyostrzyl szpic grafitu. Dumajac nad zagadka, jaka stanowil Jacob, patrzylem przez okno na snieg, ktory sypal gesciej i szybciej niz dotychczas. Byl taki gesty, ze czlowiek moglby w nim utonac, probujac oddychac, bo zamiast powietrza wciagalby do pluc platki sniegu. -Jacob jest tepy - oznajmil - ale nie glupi. Kiedy oderwalem uwage od okna, zobaczylem, ze na mnie patrzy. -Chyba mowisz o jakims innym Jacobie - powiedzialem. - Tutaj nie widze tepaka. Natychmiast przeniosl oczy na olowek i odlozyl kostke do ostrzenia. Innym, spiewnym glosem wyrecytowal: -Tepy jak padalec, ktorego rozjechal walec. -Tepak nie rysuje jak Michal Aniol. -Tepy jak gapa, ktora przygniotla klapa. -Powtarzasz cos, co slyszales, prawda? -Tepy jak karaluch zgnieciony przez paluch. -Dosc - powiedzialem cicho. - Zgoda? Wystarczy. -Jest duzo wiecej. -Nie chce tego sluchac. Boli mnie, gdy to slysze. Zrobil zdumiona mine. -Boli dlaczego? -Bo cie lubie, Jake. Mysle, ze jestes wyjatkowy. Milczal. Rece mu zadrzaly i olowek zagrzechotal na stole. Zerknal na mnie z rozdzierajaca serce bezbronnoscia w oczach. Wstydliwie odwrocil wzrok. -Kto mowil ci te rzeczy? - zapytalem. -Wiesz. Dzieciaki. -Dzieciaki ze Swietego Bartka? -Nie. Dzieciaki przed oceanem, dzwonem i odplywaniem. W swiecie, gdzie zbyt wielu chce widziec tylko swiatlo widoczne, nigdy Swiatla Niewidzialnego, codziennie zapada ciemnosc bedaca noca. Od czasu do czasu spotykamy inna ciemnosc, smierc tych, ktorych kochamy, ale trzecim, najbardziej stalym rodzajem ciemnosci towarzyszacym nam kazdego dnia, w kazdej godzinie kazdego dnia, jest ciemnosc umyslu, malostkowosc, podlosc i nienawisc, ktora dostajemy na wlasne zyczenie i za ktora odplacamy z nawiazka. -Przed oceanem, dzwonem i odplywaniem - powtorzyl Jacob. -Te dzieci byly zazdrosne. Jake, widzisz, umiales cos lepiej niz one. -Nie Jacob. -Tak, ty. -Co umiem lepiej? - zapytal z powatpiewaniem. -Rysowac. Wsrod wszystkich rzeczy, jakie one mogly robic, a ty nie, nie bylo ani jednej, ktora one moglyby robic rownie dobrze, jak ty rysowac. Dlatego byly zazdrosne, wyzywaly cie i wysmiewaly, zeby poprawic sobie samopoczucie. Patrzyl na rece, dopoki drzenie nie ustalo, dopoki olowek nie znieruchomial, a potem podjal prace nad portretem. Jego odpornosc byla odpornoscia nie tepaka, ale jagniecia, ktore pamieta bol, lecz nie zywi, nie potrafi zywic rozdzierajacej serce nienawisci czy goryczy. -Nie glupi - powiedzial. - Jacob wie, co widzial. Odczekalem chwile i zapytalem: -Co widziales, Jake? -Ich. -Kogo. -Nie balem sie ich. -Kogo? -Ich i Nigdybyla. Nie balem sie ich. Jacob boi sie tylko, ze poplynie w zla strone, kiedy przyjdzie ciemnosc. Nie widzial, gdzie bil dzwon, nie bylo go tam, gdy bil dzwon, a ocean sie rusza, zawsze sie rusza, wiec gdzie bil dzwon jest gdzies indziej. Zatoczylismy pelne kolo. W rzeczywistosci czulem, jakbym od dawna jezdzil na karuzeli. Moj zegarek wskazywal dziesiata szesnascie. Chcialem jeszcze troche pokrecic sie w kolko z nadzieja, ze doznam oswiecenia, a nie zawrotow glowy. Czasami czlowieka oswieca, gdy najmniej sie tego spo-dziewa: jak wtedy, gdy wraz z usmiechnietym japonskim kregarzem, ktory byl rowniez zielarzem, wisielismy ramie przy ramieniu, zwiazani sznurem, na haku w chlodni. Pewni trudni faceci bez szacunku dla medycyny alternatywnej i ludzkiego zycia zamierzali wrocic do chlodni i torturami wydobyc z nas potrzebne im informacje. Nie szukali najskuteczniejszego przepisu na kompres z ziolek, zeby wyleczyc kontuzjowana stope sportowca, ani nic w tym stylu. Chcieli wydrzec z nas informacje dotyczace miejsca ukrycia wielkiej sumy pieniedzy. Nasza sytuacje pogarszal fakt, ze trudni faceci gleboko sie mylili: nie posiadalismy potrzebnych im informacji. Po godzinach tortur wszystkim, co otrzymaliby w zamian za swoje starania, bylaby uciecha z wysluchiwania wrzaskow, co pewnie by im odpowiadalo, gdyby mieli rowniez skrzynke piwa i troche chipsow. Kregarz-zielarz wyrzekl moze czterdziesci siedem slow po angielsku, a ja znalem tylko dwa japonskie slowa, ktore moglbym przypomniec sobie pod naciskiem. Choc mielismy wielka motywacje, zeby uciec, zanim nasi porywacze wroca z kompletem szczypiec, palnikiem, CD z Village People spiewajacymi Wagnera i innymi szatanskimi instrumentami, nie sadzilem, ze mozemy z powodzeniem spiskowac, skoro moje dwa japonskie slowa brzmialy sushi i sake. Przez pol godziny nasze relacje charakteryzowalo moje sfrustrowane parskanie i jego niewzruszona cierpliwosc. Ku mojemu zaskoczeniu z pomoca szeregu pomyslowych min, osmiu slow, ktore obejmowaly spaghetti, linguini, Houdini i sprytny, zdolal dac mi do zrozumienia, ze jest nie tylko kregarzem i zielarzem, ale tez czlowiekiem guma, ktory wystepowal w nocnym klubach, gdy byl mlodszy. Nie byl tak gietki jak za mlodu, ale z moja pomoca zdolal wykorzystac rozne czesci mojego ciala jako szczeble, po ktorych wspial sie do haka, gdzie przegryzl wezel i uwolnil siebie, a nastepnie mnie. Jestesmy w kontakcie. Od czasu do czasu przysyla mi z Tokio zdjecia, w wiekszosci swoich dzieci. A ja posylam mu pudeleczka z suszonymi, polewanymi czekolada kalifornijskimi daktylami, ktore uwielbia. Teraz, siedzac przy stole naprzeciwko Jacoba, wykombinowalem, ze jesli wykaze sie choc polowa cierpliwosci usmiechnietego kregarza-zielarza-akrobaty i bede pamietac, iz dla mojego japonskiego przyjaciela bylem rownie nieprzenikniony jak Jacob dla mnie, moze z czasem nie tylko odgadne znaczenie niejasnych slow Jacoba, ale rowniez wydobede z niego to, co zdawal sie wiedziec; decydujace szczegoly, ktore pomoga mi zrozumiec, jaki koszmar szybko nadciaga do Swietego Bartlomieja. Niestety, Jacob przestal mowic. Kiedy usiadlem przy stole, byl cichy. Teraz byl cichy dziesiec do dwudziestej potegi. Nie istnialo dla niego nic poza rysunkiem, nad ktorym pracowal. Wyprobowalem wiecej konwersacyjnych sztuczek niz szukajacy towarzystwa logomaniak w barze dla samotnych. Niektorzy lubia sluchac wlasnego glosu, aleja wole milczenie. Po pieciu minutach przestalem tolerowac brzmienie swojego glosu. Chociaz Jacob siedzial tutaj w tym momencie czasu, ktory laczy przeszlosc i przyszlosc, wrocil mysla do innego dnia przed oceanem, dzwonem i odplywaniem, cokolwiek to znaczylo. Zamiast tracic czas na pukanie do zamknietych drzwi, dopoki palec mi nie opuchnie, wstalem i powiedzialem: -Wroce po poludniu, Jacobie. Jesli z utesknieniem czekal na moje towarzystwo, sprawil sie nadzwyczajnie, ukrywajac zadowolenie. Powiodlem wzrokiem po portretach na scianach. -Byla twoja matka, prawda? Nawet to pytanie nie sklonilo go do reakcji. Skrupulatnie przywracal jej zycie za pomoca olowka. ROZDZIAL 22 W polnocno-zachodnim narozniku pierwszego pietra dyzurowala siostra Miriam.Gdyby siostra Miriam chwycila dwoma palcami i pociagnela w dol dolna warge, odslaniajac rozowa wewnetrzna powierzchnie, zobaczylibyscie tatuaz wykonany niebieskim tuszem: "Deo gratias", co po lacinie znaczy "Bogu dzieki". Nie jest to deklaracja wiernosci wymagana od zakonnic. Gdyby tak bylo, na swiecie byloby prawdopodobnie mniej siostr, niz jest. Dlugo przed tym, zanim wziela pod rozwage zycie w klasztorze, siostra Miriam byla pracownikiem socjalnym w Los Angeles, pracownikiem rzadu federalnego. Zajmowala sie nastoletnimi dziewczetami z uposledzonych spolecznie rodzin, probujac uchronic je przed zyciem w gangach i innymi koszmarami. Dowiedzialem sie o tym od matki Angeli, poniewaz siostra Miriam nie lubi sie przechwalac. Rzucajac wyzwanie Jalissie, inteligentnej, niezwykle obiecujacej czternastolatce, ktora wloczyla sie z gangiem i miala zdobyc tatuaz bandy, Miriam powiedziala: "Dziewczyno, co mam zrobic, zebys wreszcie zrozumiala, ze marnujesz sobie zycie? Rezygnujesz z calego dobra, ktore ono z soba niesie? Probuje przemowic ci do rozumu, ale ty nie sluchasz. Krzycze na ciebie, a ty sie smiejesz. Czy mam krwi dla ciebie utoczyc, zeby przyciagnac twoja uwage?". Zaproponowala uklad: Jesli Jalissa obieca, ze przez trzydziesci dni bedzie stronic od przyjaciol, ktorzy nalezeli do gangu albo trzymali z gangiem, i jesli nazajutrz nie zrobi sobie tatuazu, co zamierzala, Miriam dotrzyma slowa i kaze wytatuowac po wewnetrznej stronie wargi tatuaz, ktory nazwala "symbolem mojego gangu". Dwanascie zagrozonych demoralizacja dziewczat, lacznie z Jalissa, patrzylo, krzywilo sie i wiercilo, gdy tatuazysta pracowal iglami. Miriam nie zgodzila sie na srodek znieczulajacy. Wybrala wrazliwa tkanke wnetrza wargi, zeby zrobic wrazenie na dziewczynach. Leciala krew, plynely lzy, ale nie jeknela z bolu. Dzieki zaangazowaniu i pomyslowosci Miriam odniosla kolejny sukces. Jalissa ukonczyla dwa fakultety i obecnie zajmuje kierownicze stanowisko w przemysle hotelarskim. Miriam uchronila wiele dziewczat przed zyciem w swiecie przestepstw, deprawacji i nedzy. Mozna by sie spodziewac, ze pewnego dnia nakreca o niej film z Halle Berry w roli tytulowej. Zamiast tego pewien rodzic zlozyl zazalenie na pierwiastek duchowy, ktory byl czescia strategii wychowawczej Miriam. Jako pracownik rzadowy zostala pozwana przez organizacje prawnikow na podstawie rozdzialu Kosciola i panstwa. Zazadali, zeby w pracy nie poslugiwala sie aluzjami natury duchowej i usunela "Deo gratias" albo przyslonila innym tatuazem. Zdaje sie wierzyli, ze w czasie indywidualnych sesji terapeutycznych odciaga dolna warge, psujac dziewczeta. Jesli sadzicie, ze zarzuty zostaly wysmiane, to mylicie sie jak w przypadku filmu z Halle Berry. Sad stanal po stronie oskarzycieli Zwykle trudno jest zwolnic pracownika rzadowego. Ich zwiazki beda walczyc zazarcie w obronie alkoholika, ktory pokazuje sie w pracy tylko trzy razy w tygodniu, a i wtedy pare godzin spedza w toalecie, pociagajac z flaszki albo wymiotujac. Miriam postawila swoj zwiazek w klopotliwej sytuacji, dlatego otrzymala tylko symboliczne wsparcie. W koncu przyjela skromna odprawe. Przez kilka lat zajmowala sie mniej satysfakcjonujaca praca, zanim uslyszala wezwanie do zycia, ktore wiedzie teraz. Stojac za lada w dyzurce pielegniarek, przegladajac spis inwentarza, podniosla glowe, gdy podszedlem, i powiedziala: -Ha, oto nadchodzi mlody pan Thomas, jak zwykle spowity chmurami tajemnicy. W przeciwienstwie do matki Angeli, opata Bernarda i brata Piachy siostra Miriam nie wiedziala o moim wyjatkowym darze. Ale intrygowal ja moj uniwersalny klucz i inne przywileje, i chyba intuicyjnie odgadywala moja prawdziwa nature. -Obawiam sie, ze myli siostra moj stan bezustannej konsternacji z atmosfera tajemniczosci. Gdyby nakrecono o niej film, producenci byliby blizsi prawdzie, gdyby w jej roli obsadzili Queen Latifah zamiast Halle Berry. Siostra Miriam ma tusze i krolewska osobowosc Latifah, i byc moze jeszcze wieksza charyzme niz aktorka. Zawsze patrzy na mnie przyjaznie, ale ze swidrujacym zainteresowaniem, jakby wiedziala, ze cos uchodzi mi na sucho, nawet jesli nie jest to nic strasznie nieprzyzwoitego. -Thomas jest angielskim nazwiskiem - powiedziala - ale w twojej rodzinie musi byc irlandzka krew, bo bajerujesz tak gladko, jakbys smarowal bulke cieplym maslem. -Niestety, nie mam irlandzkich przodkow. Ale gdyby siostra znala moja rodzine, zgodzilaby sie, ze pochodze z dziwnej krwi. -Nie patrzysz na zaskoczona zakonnice, prawda, moj drogi? -Nie, siostro. Ani troche nie wyglada siostra na zdziwiona. Moge zadac pare pytan o Jacoba z pokoju czternastego? -Kobieta, ktora rysuje, jest jego matka. Od czasu do czasu wydaje sie, ze siostra Miriam tez ma zdolnosci parapsychiczne. -Jego matka. Tak myslalem. Kiedy zmarla? -Dwanascie lat temu, na raka, gdy mial trzynascie lat. Byl do niej bezgranicznie przywiazany. Jak sie zdaje, byla gotowa do poswiecen, kochajaca osoba. -A ojciec? Bol sciagnal jej ciemna jak sliwka twarz. -Nie sadze, zeby go znal. Matka nie wyszla za maz. Przed smiercia zalatwila Jacobowi miejsce w innej koscielnej instytucji. Kiedy otworzylismy nasza szkole, zostal przeniesiony tutaj. -Rozmawialismy jakis czas, ale trudno za nim nadazyc. Teraz mialem przed soba oprawiony w barbet obraz zaskoczenia. -Jacob rozmawial z toba, moj drogi? -Czy to niezwykle? -Nie odzywa sie do wiekszosci ludzi. Jest taki niesmialy. Udalo mi sie wyciagnac go ze skorupy... -Pochylila sie nad lada, patrzac mi w oczy, jakby widziala plywajacy w nich jakis sliski sekret i miala nadzieje zlapac go na wedke. - Nie powinnam sie dziwic, ze rozmawial z toba. Ani troche. Masz cos, co sprawia, ze ludzie sie otwieraja, prawda, moj drogi? -Moze dlatego, ze jestem dobrym sluchaczem. -Nie - powiedziala. - Nie o to chodzi. Co nie znaczy, ze nie umiesz sluchac. Jestes wyjatkowo dobrym sluchaczem, moj drogi. -Dziekuje, siostro. -Widziales kiedys drozda na trawniku, gdy z przekrzywionym lebkiem slucha robakow, ktore prawie bezszelestnie poruszaja sie pod trawa? Gdybys stal obok drozda, moj drogi, za kazdym razem pierwszy znalazlbys robaka. -Niezly pomysl. Musze sprobowac na wiosne. W kazdym razie Jacob wypowiada sie troche enigmatycznie. Mowi o dniu, kiedy nie bylo mu wolno jechac nad ocean, ale, cytuje, "oni poplyneli i zadzwonil dzwon". -"Nie widzialem, gdzie dzwonil dzwon - zacytowala siostra Miriam - a ocean sie rusza, wiec gdzie dzwonil dzwon jest gdzies indziej". -Wie siostra, o co mu chodzi? -Prochy jego matki wrzucono do morza. Uderzyli w dzwon, gdy je rozsypywali, i Jacob sie o tym dowiedzial. Uslyszalem w pamieci jego glos: "Jacob boi sie tylko, ze poplynie w zla strone, gdy przyjdzie ciemnosc". -Aha - mruknalem, jednak czujac sie troche jak Sher-lock Holmes. - Martwi sie, bo nie zna miejsca, gdzie rozsypano prochy, i wie, ze ocean jest w ciaglym ruchu. Boi sie, ze jej nie znajdzie, gdy umrze. -Biedny chlopiec. Mowilam mu tysiace razy, ze poszla do nieba i ze pewnego dnia znowu beda razem, ale wyobrazenie matki plywajacej po morzu jest zbyt zywe, zeby je rozproszyc. Chcialem wrocic do pokoju numer czternascie i przytulic Jacoba. Nie mozna naprawic niczego usciskiem, ale nie mozna tez pogorszyc. -Kto to jest Nigdybyl? - zapytalem. - Boi sie Ni-gdybyla. Siostra Miriam sciagnela brwi. -Nie slyszalam, zeby uzywal tego slowa. Nigdybyl? -Jacob mowi, ze byl pelen czerni... -Czerni? -Nie wiem, o co mu chodzi. Powiedzial, ze byl pelen czerni. Nigdybyl przyszedl i powiedzial: "Pozwol mu umrzec". To bylo dawno temu, "przed oceanem, dzwonem i odplywaniem". -Przed smiercia matki - przetlumaczyla. -Tak. To prawda. Ale wciaz boi sie Nigdybyla. Znow przecwiczyla na mnie swidrujace spojrzenie, jakby miala nadzieja, ze przebije moja chmure tajemnicy jak balon. -Dlaczego interesujesz sie Jacobem, moj drogi? Nie moglem jej powiedziec, iz moja utracona dziewczyna, moja Stormy, nawiazala ze mna kontakt z Drugiej Strony i za posrednictwem Justine, drugiej slodkiej straconej dziewczyny, dala mi do zrozumienia, ze Jacob posiada informacje o zrodle nieszczescia, jakie niebawem mialo spasc na szkole, moze jeszcze przed switem. Coz, chyba moglbym jej powiedziec, ale nie chcialem ryzykowac, ze odciagnie moja dolna warge w przekonaniu, ze po wewnetrznej stronie zobaczy wytatuowane slowo "szaleniec". Dlatego powiedzialem: -Jego sztuka. Portrety na scianie. Pomyslalem, ze moga przedstawiac matke. Rysunki sa przepojone miloscia. Zastanawialem sie, jak to jest, gdy tak bardzo kocha sie matke. -Osobliwe stwierdzenie. -Prawda? -Nie kochasz swojej matki, moj drogi? -Chyba kocham. Twardym, ostrym, ciernistym rodzajem milosci, ktora byc moze bardziej niz czymkolwiek innym jest litoscia. Opieralem sie o lade. Siostra Miriam ujela w dlonie moja reke i scisnela delikatnie. -Ja tez umiem sluchac, moj drogi. Chcesz usiasc ze mna na chwile i porozmawiac? Pokrecilem glowa. -Ona nie kocha mnie ani nikogo innego, nie wierzy w milosc. Boi sie milosci i towarzyszacych jej zobowiazan. Potrzebuje tylko siebie, wielbicielki w lustrze. To cala historia. Naprawde nie ma o czym gadac. Prawda jest taka, ze moja matka jest istna komnata strachow, takim pokreconym duchowym i psychicznym klebowiskiem zmij, ze moglbym rozmawiac o niej z siostra Mirtam bez chwili przerwy do wiosennej rownonocy. Ale dochodzilo poludnie, po pokoju rekreacyjnym krazylo siedem bodachow, w sniezycy grasowaly zywe kosciotrupy, a Smierc otwierala drzwi na tor bobslejowy, zapraszajac mnie na ostra jazde. W tych okolicznosciach nie mialem czasu na przywdziewanie kostiumu ofiary i snucie opowiesci o moim smutnym dziecinstwie. Ani czasu, ani checi -Zawsze tu jestem - powiedziala siostra Miriam, - Mysl o mnie jako o Oprah, ktora zlozyla sluby ubostwa. Gdy tylko zapragniesz otworzyc dusze, wiedz, ze jestem tutaj, i nie bedziesz musial powstrzymywac emocji w czasie przerw na reklamy. Usmiechnalem sie. -Jest siostra chluba swojej profesji. -A ty wciaz stoisz w chmurach tajemnicy. Gdy odwrocilem sie od dyzurki moja uwage przyciagnal ruch w glebi korytarza. Zakapturzona postac stala w otwartych drzwiach klatki schodowej, skad najwyrazniej obserwowala mnie w czasie rozmowy z siostra Mniam Swiadoma, ze ja zobaczylem, cofnela sie i drzwi sie zamknely. Kaptur skrywal twarz, przynajmniej taka wersje probowalem sobie wcisnac. Chociaz sklanialem sie ku przekonaniu, ze obserwowal nas brat Leopold, podejrzliwy nowicjusz z pogodna twarza mieszkanca Iowa, bylem pewien, ze habit mial kolor czarny, nie szary. Popedzilem na koniec korytarza, stanalem na schodach i wstrzymalem oddech. Cisza. Choc wstep do konwentu na drugim pietrze byl zakazany dla mnie i wszystkich innych poza siostrami, wszedlem na podest i spojrzalem w gore ostatnich schodow. Pusto. Choc nie grozilo mi bezposrednie niebezpieczenstwo, moje serce walilo jak oszalale. Zaschlo mi w ustach. Kark mialem zlany zimnym potem. Wciaz probowalem sprzedac sobie pomysl, ze kaptur skrywal twarz, ale nie chcialem go kupic. Pokonujac po dwa stopnie naraz, zalujac, ze jestem w skarpetach, ktore slizgaly sie po kamiennych stopniach, zbieglem na parter. Otworzylem drzwi z klatki schodowej na korytarz i wyjrzalem. Nie zobaczylem nikogo. Zszedlem do piwnicy, zawahalem sie przed drzwiami, otworzylem je i stanalem na progu, nasluchujac. Korytarz ciagnal sie przez cala dlugosc klasztoru. W polowie przecinal go drugi, niewidoczny z miejsca, w ktorym stalem. Tutaj znajdowaly sie Katakumby Kit Kata, garaz, kotlownia, rozdzielnie elektryczne i magazyny. Potrzebowalbym mnostwo czasu, zeby zbadac wszystkie te pomieszczenia. Niezaleznie jak dlugo i dokladnie bym szukal, watpilem, czy znalazlbym czajacego sie mnicha. A gdybym znalazl, pewnie pozalowalbym, ze podjalem poszukiwania. Gdy sial na progu, swiatlo padalo wprost na niego. Dzisiejsze kaptury mnisich habitow nie sa tak glebokie jak sredniowieczne. Nie wystaja nad czolem na tyle, zeby rzucac cien, ktory ukryje twarz, zwlaszcza nie w bezposrednim swietle. Postac na klatce schodowej nie miala twarzy. Gorzej. Swiatlo wlewajace sie pod kaptur nie znalazlo niczego, od czego mogloby sie odbic. W kapturze panowala straszna czarna pustka. ROZDZIAL 23 Moja pierwsza reakcja na spotkanie ze Smiercia we wlasnej osobie byla mysl, ze chetnie cos bymprzekasil. Opuscilem sniadanie. Jesli Smierc mnie zabierze, zanim zjem cos smakowitego na lunch, bede naprawde, ale to naprawde na siebie wkurzony. Poza tym nie funkcjonuje jak trzeba o pustym zoladku. Pewnie obnizony poziom cukru w krwi zacmiewa jasnosc umyslu. Gdybym zjadl sniadanie, moze slowa Jacoba mialyby dla mnie wiecej sensu. Klasztorna kuchnia jest wielka, przeznaczona do zywienia zbiorowego. Mimo to jest miejscem przytulnym, glownie dlatego, iz zawsze pachnie tak, ze az slinka leci. Gdy wszedlem, w powietrzu unosil sie zapach cynamonu, brazowego cukru, kotletow schabowych duszonych z kawalkami jablek, a takze niezliczone inne rozkoszne aromaty, od ktorych zakrecilo mi sie w glowie. Osiem siostr pelnilo sluzbe kulinarna, wykonujac rozne zadania. Wszystkie byly w niebieskich fartuchach na bialych habitach, niektore z podwinietymi rekawami, ta i owa ze smugami maki na usmiechnietej, lsniacej od potu twarzy. Dwie spiewaly i ich melodyjne glosy splataly sie w uroczej melodii. Poczulem sie, jakbym wszedl do starego filmu: zaraz Julie Andrews w roli zakonnicy dostojnie wkroczy do kuchni, spiewajac milutkiej koscielnej myszce, ktora przycupnela na grzbiecie jej dloni. Gdy zapytalem siostre Regine Marie, czy moge zrobic kanapke, uparla sie, zeby ja przygotowac. Wywijajac nozem z wprawa i przyjemnoscia niemal niestosowna dla zakonnicy, odciela dwie kromki z pulchnego bochenka, ukroila cienkie plasterki zimnej wolowej pieczeni, posmarowala jeden kawalek chleba musztarda, a drugi majonezem. Nastepnie z wolowiny, sera szwajcarskiego, salaty, pomidora, siekanych oliwek i chleba ulozyla chwiejace sie cudo, splaszczyla je reka, pokroila na cwiartki, dodala korniszona i sprezentowala mi calosc w czasie, ktory zabralo mi umycie rak nad zlewem. Tu i tam przy ladach w kuchni stoja stolki, gdzie mozna przysiasc na kubek kawy albo przekasic cos bez przeszkadzania kucharkom. Poszedlem do jednej z lad - i wpadlem na Rodiona Romanovicha. Niedzwiedziowaty Rosjanin pracowal przy dlugiej ladzie, na ktorej stalo dziesiec plackow w prostokatnych formach. Lukrowal je. Przy nim na granitowym blacie lezal tom o truciznach i slynnych trucicielach w historii. Zauwazylem zakladke okolo piecdziesiatej strony. Kiedy mnie zobaczyl, spojrzal spode lba i wskazal pobliski stolek. Poniewaz jestem zgodnym facetem i nie cierpie nikogo obrazac, trudno mi odrzucic zaproszenie, nawet jesli pochodzi od potencjalnie niebezpiecznego Rosjanina, ktory zbyt mocno interesuje sie powodami mojej bytnosci w opactwie. -Jak postepuje duchowa rewitalizacja? - zapytal. -Wolno, ale pewnie. -Skoro w Sierra nie mamy kaktusow, panie Thomas, do czego bedzie pan strzelac? -Nie wszyscy kucharze medytuja w huku strzalow, prosze pana. - Ugryzlem kes kanapki. Fantastyczna. - Niektorzy wola tepe narzedzia. Skupiony na lukrowaniu pierwszego z dziesieciu plackow powiedzial: -Sam stwierdzam, ze pieczenie uspokaja umysl i ulatwia kontemplowanie. -Upiekl pan te placki? -Zgadza sie. To moj najlepszy przepis... ciasto pomaran-czowo-migdalowe z polewa czekoladowa. -Brzmi pysznie. Ilu jak dotad ludzi pan nim zabil? -Dawno temu stracilem rachube, panie Thomas. Ale odeszli szczesliwi. Siostra Regina Marie przyniosla mi szklanke coca-coli, a gdy jej podziekowalem, powiedziala, ze dodala dwie krople wanilii, bo wie, ze tak lubie. Po odejsciu siostry Romanovich powiedzial: -Jest pan powszechnie lubiany. -Nie, niezupelnie, prosze pana. To zakonnice. Musza byc mile dla kazdego. Zdawalo sie, ze ma w czole mechanizm hydrauliczny, ktory opuszcza brwi nad gleboko osadzone oczy, gdy nastroj mu sie pogarsza. -Zwykle jestem podejrzliwy wobec ludzi powszechnie lubianych. -Poza tym, ze jest pan imponujaca postacia, jest pan zaskakujaco powazny jak na Hoosiera. -Z urodzenia jestem Rosjaninem. Czasami bywamy powazni. -Zapomnialem o panskim rosyjskim pochodzeniu. Mowi pan bez obcego akcentu, ludzie moga brac pana za Jamajczyka. -Moze bedzie pan zdziwiony, ale nikt nigdy nie wzial mnie za Jamajczyka. Dokonczyl lukrowanie pierwszego placka, odsunal go na bok i przyciagnal druga blache. -Wie pan, kto to jest Hoosier, prawda? -To osoba pochodzaca ze stanu Indiana albo tam mieszkajaca. -Zaloze sie, ze tak brzmi slownikowa definicja tego slowa. Nic nie powiedzial. Tylko lukrowal. -Skoro jest pan Rosjaninem z urodzenia i obecnie nie mieszka pan w Indianie, w tej chwili nie jest pan Hoosierem. -Gdy raz byles Hoosierem, zawsze bedziesz Hoosierem. -Zgadza sie. Korniszon przyjemnie chrzescil w zebach, zastanawialem sie, czy Rosjanin dodal pare kropel czegos zabojczego do zaprawy w sloju. Coz, za pozno. Ugryzlem nastepny kawalek ogorka. -Indianapolis - zaczalem - ma wielki system bibliotek publicznych. -W istocie. -A takze osiem uniwersytetow i szkol wyzszych z wlasnymi bibliotekami. Nie odrywajac oczu od placka, zauwazyl: -Jest pan w skarpetkach, panie Thomas. -Latwiej sie podkradac. Z wszystkimi tymi bibliotekami w Indianapolis musi byc mnostwo miejsc pracy dla bibliotekarzy. -W naszym zawodzie panuje mordercza konkurencja. Gdyby nosil pan zasuwane sniegowce i wszedl przez sien na tylach klasztoru, od kuchni, nie narobilby pan takiego balaganu. -Bylem zazenowany balaganem, jakiego narobilem. Niestety, nie pomyslalem o zabraniu zasuwanych sniegowcow. -Dziwne. Sprawia pan wrazenie mlodego czlowieka, ktory zwykle jest przy gotowany na wszystko. -Niezupelnie, prosze pana. Zwykle improwizuje w trak-cie. W ktorej z tych licznych bibliotek w Indianapolis pan pracuje? -W bibliotece stanowej naprzeciwko Kapitolu, na North Senate Avenue pod numerem sto czterdziestym. Gmach zawiera ponad trzydziesci cztery tysiace tomow o Indianie albo autorstwa pisarzy z Indiany. Biblioteka i dzial genealogii sa czynne od poniedzialku do piatku, od osmej do wpol do piatej, a w soboty od osmej trzydziesci do czwartej. W niedziele biblioteka jest zamknieta, podobnie w swieta stanowe i panstwowe. Wycieczki sa mozliwe po wczesniejszym uzgod-niemu. -Szczera prawda, prosze pana. -Oczywiscie. -W trzecia sobote maja na terenach Shelby County Fairgrounds odbywa sie wielki festyn. Mysle, ze to najbardziej ekscytujace wydarzenie w Indianapolis. Zgodzi sie pan? -Nie, nie zgodze. W trzecia sobote maja odbywa sie Festiwal Cymbalistow Shelby County Blue River. Jesli uwaza pan koncerty i warsztaty miejscowych, a takze pozamiejs-cowych cymbalistow za ekscytujace, a nie tylko przyjemne, to jest pan jeszcze bardziej osobliwym mlodym czlowiekiem, niz myslalem. Zamknalem sie na chwile i dokonczylem kanapke. Gdy oblizywalem palce, Rodion Romanovich zapytal: -Wie pan, co to sa cymbaly, prawda, panie Thomas? -Cymbaly to czworoboczne pudlo z metalowymi strunami, w ktore uderza sie paleczkami. Wydawal sie rozbawiony pomimo kwasnej miny. - Zaloze sie, ze tak brzmi slownikowa definicja tego ilowa. Milczalem, zlizujac resztki z palcow. -Panie Thomas, czy pan wie, ze w eksperymencie z ludzkim obserwatorem czastki subatomowe zachowuja sie inaczej niz wtedy, gdy eksperyment nie jest obserwowany i wyniki sprawdza sie dopiero po fakcie? -Jasne. Kazdy to wie. Uniosl krzaczasta brew. -Kazdy, mowi pan. W takim razie rozumie pan, co to oznacza. -Przynajmniej na poziomie subatomowym czlowiek bedzie mogl czesciowo ksztaltowac rzeczywistosc. Romanovicb obrzucil mnie spojrzeniem, ktore chcialbym uwiecznic na zdjeciu. -Ale czy ma to cos wspolnego z plackiem? - zapytalem. -Teoria kwantowa mowi nam, panie Thomas, ze kazdy punkt we wszechswiecie jest powiazany z kazdym innym punktem, niezaleznie od dzielacej je odleglosci. W jakis tajemniczy sposob wszystkie punkty na planecie w dalekiej galaktyce sa rownie blisko mnie jak pan. -Bez obrazy, ale raczej nie czuje sie panu bliski. -To znaczy, ze powinno byc mozliwe natychmiastowe przenoszenie informacji czy przedmiotow, rowniez ludzi, stad do Nowego Jorku, a nawet stad na planete w innej galaktyce. - A stad do Indianapolis? - Tez. - O rany. - Po prostu nie rozumiemy kwantowej budowy rzeczywistosci w stopniu, ktory umozliwilby nam dokonywanie takich cudow. -Wiekszosc z nas nie ma pojecia, jak sie programuje magnetowid, wiec pewnie czeka nas dluga droga stad do innej galaktyki. Skonczyl lukrowanie drugiego placka. -Teoria kwantowa daje nam powody sadzic, ze na glebokim poziomie strukturalnym kazdy punkt we wszechswiecie jest w pewien nieslychany sposob tym samym punktem. Ma pan majonez w kaciku ust. Starlem majonez palcem, oblizalem palec. -Dziekuje panu. -Wszystkie punkty we wszechswiecie sa powiazane tak scisle, ze gdy ogromne stado ptakow zrywa sie do lotu na bagnie w Hiszpanii, ruch powietrza spowodowany skrzydlami wplynie na pogode w Los Angeles. I tak, panie Thomas, w Indianapolis tez. -Wciaz nie potrafie sobie wyobrazic, co to ma wspolnego z plackiem - powiedzialem z westchnieniem. -Ani ja. Nie z plackiem. Z panem i ze mna. Zastanowilem sie nad tym stwierdzeniem. Gdy napotkalem jego nieodgadnione oczy, poczulem sie tak, jakby rozbieraly mnie na czesci na poziomie subatomowym. Zaniepokojony, ze mam cos rozsmarowane w drugim kaciku, wytarlem usta palcem, nie znajdujac ani majonezu, ani musztardy. -Coz, zabil mi pan klina - przyznalem. -Czy sprowadzil tu pana Bog, panie Thomas? Wzruszylem ramionami. -Nie powstrzymal mnie od przybycia. -Ja wierze, ze mnie sprowadzil Bog - powiedzial Romanovich. - Jestem ogromnie ciekaw, czy pana tez. -Jestem pewien, ze nie szatan - zapewnilem go. - Facet, ktory mnie tu przywiozl, jest moim starym przyjacielem i nie ma wrogow. Podnioslem sie ze stolka i siegnalem nad blachami po ksiazke, ktora zabral z biblioteki. -Nie traktuje o truciznach i slynnych trucicielach - zauwazylem. Prawdziwy tytul ksiazki nie podniosl mnie na duchu - Ostrze skrytobojcy: Rola sztyletow, krisow i puginalow w smierci krolow i duchownych. -Mam szerokie zainteresowania historyczne - powiedzial Romanovich. Plocienna okladka tej ksiazki miala taki sam kolor jak tamta, ktora trzymal w bibliotece. Nie mialem watpliwosci, ze to ten sam tom. -Kawalek placka? - zapytal. Odkladajac ksiazke, odparlem: -Moze pozniej. -Pozniej moze juz nie byc. Wszyscy uwielbiaja moj placek pomaranczowo-migdalowy. -Od migdalow dostaje pokrzywki - oznajmilem. Zanotowalem w pamieci, zeby wspomniec o tym klamstwie matce Angeli na dowod, ze wbrew jej opinii jestem rownie nikczemnym lgarzem jak kazdy inny facet. Zanioslem pusta szklanke i talerzyk do glownego zlewu i zaczalem je myc. Siostra Regina Marie pojawila sie jak wyczarowana z lampy Aladyna. -Ja zmyje, Oddie. Gdy zaatakowala naczynia spieniona gabka, powiedzialem: -Pan Romanovich upiekl sporo plackow na deser po lunchu. -Po kolacji. Pachna tak ponetnie, ze sie obawiam, iz musza byc dekadenckie. -Nie wyglada na czlowieka, ktory lubi kulinarne rozrywki. -Nie wyglada - zgodzila sie - ale uwielbia piec. I ma wielki talent. -Chce siostra powiedziec, ze juz jadla jego desery? -Wiele razy. Ty tez. -Nie wierze. -W zeszlym tygodniu ciasto z syropem cytrynowym i polewa ananasowa. Piekl pan Romanovich. A tydzien wczesniej polenta z migdalami i pistacjami. -Och. -I na pewno pamietasz ciasto bananowo-limetowe z lukrem na soku z limet. Skinalem glowa. -Jasne. Pamietam. Przepyszne. Nagle potezny huk dzwonow wstrzasnal opactwem, jakby Rodion Romanovich zamowil ten halasliwy koncert, zeby zadrwic z mojej naiwnosci. Dzwony wzywaly na rozne nabozenstwa w nowym opactwie, ale rzadko odzywaly sie tutaj i nigdy o tej porze. Siostra Regina Marie ze zmarszczonymi brwiami spojrzala w sufit, a potem w strone kosciola i wiezy. -No nie. Myslisz, ze wrocil brat Constantine? Brat Constantine, martwy mnich, nieslawny samobojca, ktory uparcie zwleka z odejsciem z tego swiata. -Prosze mi wybaczyc, siostro. - Wybieglem z kuchni, szukajac w kieszeni dzinsow klucza uniwersalnego. ROZDZIAL 24 Po zbudowaniu nowego opactwa kosciol w starym nie postal dekonsekrowany. Dwa razy dziennieksiadz przychodzil odprawiac msza; polowa siostr uczestniczyla w pierwszym nabozenstwie, polowa w drugim. Zmarly brat Constantine nawiedzal prawie wylacznie nowe opactwo i nowy kosciol, choc dwa razy dal pamietny wystep, bez dzwonow, w szkole. Powiesil sie w nowej wiezy, i to tam najczesciej halasowal jego niespokojny duch. Pamietajac o ostrzezeniu, jakiego udzielilem matce Angeli, nie wybieglem na dwor, tylko pomknalem korytarzem do dawnego skrzydla nowicjatu i tylnymi drzwiami wszedlem do zakrystii. Wczesniej dzwony wydawaly sie glosne, ale zabrzmialy dwa razy glosniej, gdy wszedlem z zakrystii do kosciola. Sklepienie rezonowalo nie uroczystym dzwonieniem, nie dzwiecznym spiewem ku chwale Chrystusa, nie radosnym biciem, ktore rozlega sie po slubie. Byl to zly tumult spizowych serc dzwonow, piekielnie chaotyczne bim i bamn. W metnym swietle burzy snieznej, ktore przenikalo przez witrazowe okna, minalem stalle w prezbiterium. Wyszedlem przez furtke sanktuarium i szybkim krokiem przemierzylem glowna nawe, slizgajac sie troche w skarpetkach. Pospiech nie oznaczal, ze nie moglem sie doczekac nastepnego spotkania z duchem brata Constantine'a. Jest zabawny mniej wiecej jak paciorkowiec w gardle. Poniewaz halasliwe wystapienie mialo miejsce tutaj, a nie w wiezy, gdzie odebral sobie zycie, moglo byc w jakis sposob powiazane z nieszczesciem, ktore wisialo nad dziecmi ze szkoly Swietego Bartka. Na razie nie wiedzialem absolutnie nic o zblizajacym sie koszmarze i mialem nadzieje, ze brat Constantine da mi jedna czy dwie wskazowki. W kruchcie zapalilem swiatlo, skrecilem w prawo i podszedlem do drzwi wiezy, ktore zamykano z obawy, ze ktores z fizycznie sprawniejszych dzieci wymknie sie spod nadzoru i dojdzie tak daleko. Gdyby wspielo sie na szczyt wiezy, mogloby spasc z dzwonnicy albo ze schodow. Gdy przekrecilem klucz w zamku, ostrzeglem sie w duchu, ze rownie latwo jak zblakane dziecko moge ulec fatalnemu upadkowi. Nie mialem nic przeciwko smierci - i spotkaniu ze Stormy, czy to w niebie, czy w trakcie nieznanej wielkiej przygody, ktora nazywala "sluzba" - ale dopiero po ustaleniu, co zagraza dzieciom, i podjeciu proby zazegnania nieszczescia. Jesli tym razem zawiode, jesli jedni zostana oszczedzeni, ale inni zgina, jak w centrum handlowym w czasie tamtej strzelaniny, nie znajde miejsca, ktore mogloby zapewnic wieksza samotnosc i spokoj niz gorski klasztor. A juz wiecie, ze nawet tutaj nie znalazlem spokoju. Wieza z kreconymi schodami nie byla ogrzewana. Gumowane stopnie ziebily mnie w stopy, ale przynajmniej nie byly sliskie. Tutaj harmider dzwonow sprawial, ze sciany drzaly niczym membrana bebna reagujaca na loskot gromu. W trakcie wspinaczki przesuwalem reke po zakrzywionej scianie i czulem mruczenie tynku pod palcami. Zanim dotarlem na szczyt schodow, moje zeby wibrowaly delikatnie jak trzydziesci dwa kamertony. Wloski w nosie laskotaly, uszy bolaly. Czulem dudnienie dzwonow w szpiku kosci. Takich wrazen sluchowych przez cale zycie szuka kazdy nawiedzony heavymetalowy perkusista: spizowe sciany dzwieku spadaly w ogluszajacych lawinach. Wszedlem na dzwonnice, gdzie otoczylo mnie lodowate powietrze. Na wiezy w nowym opactwie sa trzy dzwony. Ta wieza byla szersza, dzwonnica bardziej przestronna niz tamta w kosciele na stoku. We wczesniejszych dziesiecioleciach mnisi musieli czerpac wieksza przyjemnosc z dzwonienia, bo zbudowali dwupoziomowa dzwonnice z piecioma dzwonami, a dzwony byly ogromne. Niepotrzebne byly sznury ani kolowroty, zeby kolysac te spizowe kolosy. Brat Constantine jezdzil na nich jak kowboj, ktory na rodeo przeskakuje z jednego grzbietu na drugi w stadzie wierzgajacych bykow. Jego niespokojny duch, pobudzany do dzialania przez frustracje i furie, stal sie dzikim poltergeistem. Jako istota niematerialna nie mial ciezaru i tym samym nie mogl wywierac nacisku, zeby poruszyc ciezkie dzwony, ale plynely z niego koncentryczne fale mocy, jak on sam niewidzialne dla innych ludzi, choc widoczne dla mnie. Gdy te impulsy przeplywaly przez dzwonnice, spizowe dzwony kolysaly sie dziko. Wielkie serca uderzaly z wieksza gwaltownoscia, niz przewidzieli czy uwazali za mozliwe ich tworcy. Nie czulem tych fal sily, gdy plynely przeze mnie. Poltergeist nie moze skrzywdzic zywej osoby ani dotykiem, ani swoimi emanacjami. Gdyby jednak ktorys dzwon zerwal sie i spadl na mnie, zostalbym po prostu zmiazdzony. Brat Constantine byl lagodny za zycia, nie mogl wiec stac sie zly po smierci. Gdyby nieumyslnie mnie skrzywdzil, pograzylby sie w jeszcze glebszej rozpaczy. Ja jednak pomimo jego wyrzutow sumienia pozostalbym trupem. Martwy mnich harcowal po dzwonnicy w te i z powrotem, w gore i w dol, skaczac po dwoch poziomach. Nie wygladal demonicznie, ale uwazam, ze okreslenie "oblakanczo" nie bedzie dla niego krzywdzace. Kazdy zwlekajacy z odejsciem duch zachowuje sie irracjonalnie, zagubiwszy droge w uswieconym pionie porzadku. Poltergeist jest irracjonalny i wkurzony. Czujnie sunalem galeria wokol dzwonow. Zakreslaly luki szersze niz zwykle, zagradzajac przejscie i zmuszajac mnie do trzymania sie blisko balustrady. Na wysokim do pasa zewnetrznym murze staly kolumny, na ktorych wspieral sie dach z wysunietym okapem. Spomiedzy kolumn w widny dzien roztaczal sie widok na nowe opactwo, faliste zbocza gor Sierra, dziewiczy ogrom lasu. Sniezyca przyslaniala nowe opactwo i las. Widzialem tylko kryte lupkiem dachy i brukowane wirydarze starego opactwa Burza wrzeszczala jak wczesniej, ale teraz gluszyly ja grzmiace dzwony. Niesione wiatrem wiry sniegu scigaly sie po dzwonnicy i wyskakiwaly na zewnatrz. Gdy okrazalem go powoli, brat Constantine byl swiadom mojej obecnosci Skakal z dzwonu na dzwon jak zakapturzony chochlik, nie odrywajac ode mnie wzroku. Oczy mial groteskowo wytrzeszczone, nie takie, jak za zycia. Stryczek sprawil, ze wyszly z orbit, gdy pekl mu kark zycia. Stryczek sprawil, ze oczy wyszly z orbit, gdy pekl mu kark i zapadla sie tchawica. Stanalem plecami do jednej z kolumn i szeroko rozpostarlem rece, wnetrzem dloni w gore, jakby pytajac: Jaki w tym sens, bracie? Co zyskasz? Choc wiedzial, o co mi chodzi, nie chcial sie zastanawiac nad bezsensem swojego gniewu. Odwrocil wzrok i jeszcze bardziej goraczkowo zaczal sie miotac po dzwonach. Wepchnalem rece w kieszenie i ziewnalem. Zrobilem znudzona mine. Gdy znow na mnie spojrzal, ziewnalem teatralnie i pokrecilem glowa jak aktor, ktory gra dla tylnych rzedow, ze smutkiem wyrazajac rozczarowanie. Oto dowod, ze nawet w najbardziej rozpaczliwych chwilach, gdy ostre zeby zimna ogryzaja kosci i nerwy strzepia sie ze btrachu przed tym, co przyniesie nastepny obrot duzej wskazowki zegara, zycie nie jest pozbawione komizmu. Harmider zrobil ze mnie mima. Ostatni wybuch zdusil plomienie gniewu brata Constan-tine'a. Koncentryczne fale mocy przestaly z niego promieniowac i dzwony natychmiast zaczely kolysac sie mniej gwaltownie, kreslone przez nie luki szybko malaly. Choc mialem grube skarpety, przeznaczone do sportow zimowych, lodowaty ziab przenikal przez nie z kamiennej podlogi. Szczekalem zebami, starajac sie udawac znudzenie. Niebawem serca delikatnie uderzaly w spiz, wydobywajac ciche, czyste, lagodne tony, ktore moglyby stanowic podstawe tematu muzycznego ilustrujacego nastroj melancholii. Glos wiatru nie powrocil w wyjacym pedzie, bo w moich brutalnie potraktowanych uszach wciaz tetnilo wspomnienie niedawnej kakofonii. Jak jeden z mistrzow walki z Kucajacego tygrysa, ukrytego smoka, ktory z wdziekiem skakal na dachy, a potem opadal w powietrznym balecie, brat Constantine zsunal sie z dzwonu i wyladowal obok mnie na dzwonnicy. Zrezygnowal z wytrzeszczonych oczu. Twarz mial taka jak przed zaciskajaca sie petla, choc moze za zycia nigdy nie wygladal rownie zalosnie. Mialem sie do niego odezwac, gdy cos sie poruszylo po drugiej stronie dzwonnicy, zjawa widoczna przez mgnienie oka pomiedzy krzywiznami uciszonych dzwonow, mroczna sylwetka na tle wirujacej bieli. Brat Constantine przesledzil kierunek mojego spojrzenia i, jak mi sie zdawalo, chyba rozpoznal przybysza, choc tez musial widziec go tylko w przelocie. Na tym swiecie juz nic nie moglo go skrzywdzic, a jednak cofnal sie jakby ze strachu. Stalem w pewnym oddaleniu od schodow, wiec gdy przybysz okrazyl dzwony, znalazl sie pomiedzy mna a jedynym wyjsciem z dzwonnicy. Gdy przeminela moja chwilowa gluchota i krzyk wiatru wzniosl sie jak chor pelnych zlosci glosow, postac wysunela sie zza oslaniajacych ja dzwonow. Byl to mnich w czarnym habicie, ktorego widzialem w otwartych drzwiach klatki schodowej, gdy dwadziescia pare minut temu odwrocilem sie od siostry Miriam w dyzurce pielegniarek. Bylem blizej niz wtedy, ale teraz tez widzialem tylko czern wewnatrz kaptura, bez chocby sugestii twarzy. Wiatr wydymal habit, lecz nie odslanial stop, a na koncach rekawow nie bylo widac rak. Widzac mnicha tym razem dluzej niz przez okamgnienie, spostrzeglem, ze jego habit jest dluzszy od tych, ktore nosili bracia, i wlecze sie po podlodze. Material tez nie byl tak pospolity: mial jedwabisty polysk. Mnich nosil naszyjnik z ludzkich zebow nanizanych jak perly, z wybielonymi koscmi trzech palcow tworzacych wisior posrodku. Zamiast plociennego pasa, ktory sluzy do zbierania tuniki i szkaplerza, byl okrecony sznurem splecionym z czegos, co wygladalo jak czyste, lsniace ludzkie wlosy. Sunal w moja strone. Choc nie zamierzalem ustapic pola, cofnalem sie przed nim, rownie niechetny do nawiazania kontaktu jak moj martwy towarzysz, brat Constantine. ROZDZIAL 25 Gdyby ostre jak igly zimno nie klulo mnie w podeszwy, gdyby palaca dretwota nie zaczela ogarniacpalcow stop, moglbym pomyslec, ze sie nie zbudzilem, nie zobaczylem mrugania czerwonych i niebieskich swiatel radiowozow na oszronionych szybach sypialni w domu goscinnym, ze wciaz spie i snie. Zwisajace spizowe dzwony, ktorym rozgoraczkowany Freud przypisalby najbardziej sprosne znaczenie symboliczne, i sklepienie krzyzowe dzwonnicy, rowniez pelne znaczenia nie tylko z powodu nazwy, ale krzywizn i cieni, stanowily idealne tlo dla snu w otoczeniu dziewiczej bieli lodowatej sniezycy. Ta minimalistyczna postac Smierci w dlugich szatach i kapturze, bez sladu rozkladu, bez wijacych sie robakow typowych dla komiksow i kiczowatych filmow grozy, czysta jak ciemny polarny wiatr, byla rownie prawdziwa jak Zniwiarz w Siodmej pieczeci Bergmana. Jednoczesnie miala cechy groznego widma z koszmaru, amorficznego i niepoznawalnego, widzianego bardziej ostro wtedy, gdy patrzy sie katem oka. Smierc podniosla prawe ramie i z rekawa wysunela sie dluga blada dlon. Choc w kapturze nadal panowala pustka, reka podniosla sie w moja strone i wyciagnela palec. Przypomnialem sobie Opowiesc wigilijna Charlesa Dickensa. Oto ostatni z trzech duchow odwiedza skapego wlasciciela kantoru, zlowrozbnie cichy, nazwany przez Scrooge'a Duchem Przyszlego Bozego Narodzenia. Duch byl rowniez czyms gorszym, poniewaz obojetnie dokad wiedzie przyszlosc, nieuchronnie prowadzi do smierci, do konca, ktory jest obecny w poczatku moim i waszym. Z lewego rekawa Smierci wysunela sie druga blada dlon z lina zawiazana w petle. Duch - albo cokolwiek to bylo - przelozyl stryczek z lewej reki do prawej i wysnul z habitu line niezwyklej dlugosci. Kiedy wyciagnal z rekawa luzny koniec, zarzucil go na belke, ktora, wprawiona w ruch przez kolowrot na dole wiezy, kolysala piecioma dzwonami. Zawiazal szubieniczny wezel z wprawa przywodzaca na mysl nie zrecznosc doswiadczonego kata, ale sztuczke dobrego magika. Wszystko jak dotad kojarzylo mi sie z kabuki, mocno stylizowanym japonskim teatrem. Surrealistyczne dekoracje, wymyslne kostiumy, wyraziste maski, przesadnie okazywane emocje i szerokie melodramatyczne gesty aktorow w japonskim teatrze powinny budzic smiech jak amerykanska odmiana zapasow zawodowych. A jednak wskutek jakiegos tajemnego efektu teatr kabuki jest dla wytrawnego widza realistyczny jak ciecie brzytwa po kciuku. W ciszy dzwonow, w burzy snieznej, ktora rykiem wyrazala aprobate dla tego przedstawienia, Smierc wikazala na mnie i zrozumialem, ze zamierza zarzucic mi stryczek na szyje. Duchy nie moga skrzywdzic zywych. To nasz swiat, nie ich. Smierc nie jest realna postacia, ktora w kostiumie krazy po swiecie, gromadzac dusze. Jedno i drugie jest prawda, co znaczylo, ze ten zlowieszczy Zniwiarz nie moze zrobic mi krzywdy. Poniewaz bogactwo mojej wyobrazni jest odwrotnie proporcjonalne do stanu konta w banku, moglem bez trudu sobie wyobrazic, jak szorstkie wlokna liny zaciskaja sie na mojej szyi i miazdza jablko Adama. Czerpiac odwage z faktu, ze juz byl martwy, brat Constan-tine wystapil smialo, jakby chcial przyciagnac uwage Smierci i dac mi szanse na ucieczke ku schodom. Mnich skoczyl na dzwony, ale nie mogl wzbudzic w sobie wscieklosci niezbednej do wytworzenia fenomenu psychokinetycznego. Zdawalo sie, ze strach o mnie odebral mu sily. Zalamal rece i szeroko otworzyl usta w milczacym krzyku. Moja pewnosc, ze duch nie moze mnie skrzywdzic, zostala rozbita w pyl przez wyrazne przekonanie brata Constantine'a, iz stoje na straconej pozycji. Choc postac Zniwiarza byla prostsza niz kosciane potwory, ktore tropily mnie w burzy, wyczuwalem, ze zjawy sa podobne pod wzgledem teatralnosci, maniery, wyrafinowania, do jakiego nie sa zdolni zwlekajacy z odejsciem zmarli. Nawet poltergeist w szczytowym wybuchu gniewu nie robi demolki po to, zeby wywrzec jak najwieksze wrazenie na zywych, nie ma zamiaru nikogo straszyc, chce tylko wyladowac frustracje, wyrazic nienawisc do samego siebie, dac upust wscieklosci, ze utknal w swego rodzaju czysccu pomiedzy dwoma swiatami. Oszalamiajace transformacje kalejdoskopu kosci za oknem mialy posmak proznosci: "Ujrzyj moj cud, stoj w trwodze i drzyj". Zniwiarz tez zachowywal sie jak zarozumialy tancerz na scenie, ostentacyjnie czekajacy na aplauz. Proznosc jest wylacznie ludzka slaboscia. Zadne zwierze nie jest w stanie okazac proznosci. Ludzie czasami mowia, ze koty sa prozne, ale nie maja racji. Koty sa wyniosle. Sa pewne swojej wyzszosci i w przeciwienstwie do proznych mezczyzn i kobiet nie pragna podziwu. Blakajacy sie zmarli, choc mogli byc prozni za zycia, zostali odarci z proznosci przez odkrycie swojej smiertelnosci. Zniwiarz kpiaco skinal palcem, przyzywajac mnie do siebie, jakby sie spodziewal, ze przestraszony jego przerazajaca, majestatyczna prezencja sam zaloze sobie stryczek na szyje, tym samym oszczedzajac mu klopotu szamotania sie ze mna. Odkrycie, ze zjawy laczy proznosc charakterystyczna wylacznie dla ludzi i zarozumialstwo obce wszystkiemu, co jest nie z tego swiata, mialo ogromne znaczenie. Problem w tym, ze nie wiedzialem jakie. W odpowiedzi na przyzywajacy gest odsunalem sie od widma, a ono przyskoczylo do mnie z dzika brutalnoscia. Nie zdazylem podniesc reki, zeby sie oslonic. Jego prawa dlon z nadludzka sila zacisnela sie na mojej szyi i poderwala mnie z podlogi. Ramie Zniwiarza bylo tak nienaturalnie dlugie, ze nie moglem go uderzyc ani przeorac palcami idealnej czerni, ktorej kaluza zebrala sie w kapturze. Moglem tylko drapac trzymajaca mnie reke, probujac podwazyc palce. Choc reka wygladala normalnie i cialo stawialo opor, nie rozdrapalem go do krwi. Moje paznokcie skrobaly blada skore z takim dzwiekiem, jakbym przesuwal je po tablicy. Trzasnal mna o kolumne i tylem glowy uderzylem w kamien. Mialem wrazenie, ze sniezyca wpadla na chwile do wnetrza mojej czaszki, i wir bieli za oczami niemal mnie poniosl do wiecznej zimy. Kiedy wierzgalem, trafiajac stopami w miekka tkanine czarnego habitu, cialo, jesli faktycznie cos bylo pod tymi jedwabnymi faldami, wydawalo sie nie bardziej solidne niz ruchome piaski albo rozlewiska naturalnej smoly, przez ktore jurajskie kolosy brnely ku zagladzie. Sprobowalem wciagnac powietrze i rzeczywiscie wciagnalem. Trzymal mnie, ale nie dusil, byc moze dlatego, zeby w czasie, gdy zostane znaleziony i wciagniety na dzwonnice, jedynymi sladami na mym gardle i pod broda byly te zostawione przez smiercionosne szarpniecie sznura. Odciagnal mnie od kolumny, uniosl lewa reke i rzucil petle, ktora plynela ku mnie jak krag ciemnego dymu. Przekrecilem glowe. Lina spadla na moja twarz i wrocila do jego reki. Wiedzialem, ze gdy tylko zdola zarzucic mi stryczek na szyje i zacisnac mocno, zepchnie mnie z dzwonnicy, a ja zadzwonie w dzwony, obwieszczajac swoj zgon. Przestalem drapac reke, ktora trzymal mnie mocno, i chwycilem petle, gdy probowal jeszcze raz zalozyc mi ten prymi-tywny krawat. Starajac sie odepchnac petle, patrzac w glab pustki kaptura, uslyszalem wychrypiane przez siebie slowa: -Znam cie, prawda? Intuicyjne pytanie sprawilo cud, jakby bylo zakleciem. Cos zaczelo formowac sie w pustce, gdzie powinna byc twarz. Moj przeciwnik slabl w czasie walki o stryczek. Osmielony powtorzylem z wiekszym przekonaniem: -Znam cie. W kapturze zaczely tworzyc sie kontury twarzy, jakby plynny czarny plastik wypelnial forme. Obliczu brakowalo szczegolow, nie moglem wiec go rozpoznac; bylo lsniaco ciemne jak odbicie twarzy, ktore polyskuje i faluje na powierzchni stawu, gdy ksiezycowa poswiata nie rozjasnia czarnej wody. -Matko Boska, znam cie! - zawolalem, choc intuicja jeszcze nie podsunela mi nazwiska. Trzecie stwierdzenie nadalo trzeci wymiar lsniacej czarnej twarzy, niemal jakby moje slowa zbudzily w Zniwiarzu poczucie winy i nieodparty przymus ujawnienia tozsamosci. Odwrocil glowe. Rzucil mnie w bok, a potem cisnal line, ktora zwinela sie na mnie, gdy upadlem na podloge dzwonnicy. W jedwabnym czarnym wirze wskoczyl na murek pomiedzy kolumnami, przez chwile stal jakby w rozterce, nastepnie rzucil sie w burze. Niemal w tej samej chwili poderwalem sie i wychylilem nad murkiem. Habit rozpostarl sie niczym skrzydla, gdy zeglowal w dol z wiezy, po czym z gracja baletnicy wyladowal na dachu kosciola i natychmiast skoczyl ku nizszemu dachowi klasztoru. Choc wydawal sie czyms innym niz duchem, istota nie tyle nadnaturalna, ile nienaturalna, zdematerializowal sie na podobienstwo ducha, choc w sposob, jakiego dotad nie widzialem. W locie rozpadl sie niczym gliniany krazek trafiony przez strzelca. Milion platkow sniegu i milion fragmentow Zniwiarza splotlo sie w kalejdoskopowy obraz w powietrzu, w czarno-bialy symetryczny wzor, ktory wiatr szanowal przez chwile, a potem rozproszyl. ROZDZIAL 26 Usiadlem na sofie w holu recepcyjnym, zeby wlozyc buty narciarskie, ktore juz wyschly.Stopy wciaz mialem odretwiale z zimna. Chcialbym zapasc sie gleboko w fotelu, polozyc nogi na podnozku, przykryc sie cieplym pledem, poczytac dobra powiesc, skubac ciasteczka i pic gorace kakao serwowane przez moja dobra wrozke. Gdybym mial wrozke za matke chrzestna, przypominalaby Angele Lansbury, aktorke z serialu Napisala: morderstwo. Kochalaby mnie bezwarunkowo, przynosila wszystko, czep\o dusza zapragnie, co noc tulila do snu i usypiala pocalunkiem w czolo, poniewaz przeszla program szkoleniowy w Disneylandzie i zlozyla przysiege matki chrzestnej w obecnosci kriogenicznie zakonserwowanych zwlok Walta Disneya. Stanalem w butach i poruszylem na wpol zdretwialymi palcami stop. Kosciana bestia czy nie, musialem znow wyjsc w sniezyce, nie natychmiast, ale niedlugo. Jakiekolwiek sily dzialaly w opactwie Swietego Bartlomieja, nigdy nie spotkalem sie z niczym podobnym, nigdy nie widzialem takich zjaw i nie mialem pewnosci, czy zrozumiem ich zamiary w pore, zeby zapobiec nieszczesciu. Skoro nie moglem nazwac czekajacego nas zagrozenia, potrzebowalem dzielnych serc i silnych rak do pomocy, zeby ochronic dzieci, i wiedzialem, gdzie je znalezc. Pelna wdzieku i dostojenstwa, ubrana w tlumiacy kroki powloczysty bialy habit, matka Angela przybyla niczym ucielesnienie bogini sniegu, ktora zstapila z niebianskiego palacu, zeby ocenic skutecznosc czaru burzy rzuconego na gory Sierra. -Siostra Clare Marie mowi, ze chciales ze mna porozmawiac, Oddie. Brat Constantine towarzyszyl mi w drodze z dzwonnicy i teraz do nas dolaczyl. Matka przelozona oczywiscie nie mogla go zobaczyc. -Jerzy Waszyngton slynal z kiepskich sztucznych zebow - powiedzialem - ale nic nie wiem o stanie uzebienia Flannery O'Connor i Harper Lee. Ja tez nie - odparla. - I zanim zapytasz, to nie ma nic wspolnego z ich uczesaniem. -Brat Constantine nie popelnil samobojstwa, lecz zostal zamordowany. Szeroko otworzyla oczy. -Nigdy nie slyszalam takich wspanialych wiesci podanych w jednym zdaniu ze strasznymi wiesciami. -Zwleka z odejsciem nie ze strachu przed sadem w nastepnym swiecie, ale poniewaz rozpacza nad swoimi bracmi z opactwa. Rozgladajac sie po holu, zapytala: -Jest z nami teraz? -Tuz obok mnie. - Wskazalem miejsce. -Drogi brat Constantine. - Glos jej sie zalamal ze wzruszenia. - Modlimy sie za ciebie codziennie i codziennie tesknimy za toba. Lzy zalsnily w oczach ducha. -Nie chcial odejsc z tego swiata, dopoki jego bracia wierzyli, ze odebral sobie zycie. -Oczywiscie. Martwil sie, ze po jego samobojstwie zwatpia w szczerosc wlasnego poswiecenia do zycia w wierze. -Tak. Ale chyba martwil sie rowniez dlatego, ze nie zdawali sobie sprawy, iz wsrod nich jest morderca. Matka Angela jest madra i przenikliwa, ale dziesieciolecia sluzby w spokojnym otoczeniu tego czy innego klasztoru nie wyostrzyly jej sprytu. -Z pewnoscia winny jest jakis intruz, ktory zakradl sie w nocy, czesto o takich mowia w wiadomosciach, i brat Constantine mial pecha, wchodzac mu w droge. -Jesli tak, to facet wrocil, zeby zalatwic brata Timo-thy'ego, a przed chwila na wiezy probowal zamordowac mnie. zatrwozona polozyla reke na moim ramieniu. -Oddie, nic ci sie nie stalo? -Jeszcze zyje, ale po kolacji bedzie placek. -Placek? -Przepraszam. Taki juz jestem. -Kto chcial cie zabic? -Nie widzialem twarzy. Mial... maske. Ale jestem pewien, ze byl to ktos, kogo znam, nie przybysz z zewnatrz. Popatrzyla na miejsce, w ktorym stal martwy mnich. -Brat Constantine nie moze go zidentyfikowac? -Nie sadze, zeby widzial twarz zabojcy. W kazdym razie bedzie matka zaskoczona, gdy powiem, jak niewielka pomoc otrzymuje od zmarlych. Pragna sprawiedliwosci, ale chyba jakis zakaz uniemozliwia im wplywanie na losy swiata, do ktorego juz nie naleza. -A ty nie masz zadnej teorii? - zapytala. -Zero. Slyszalem, ze brat Constantine czasami cierpial na bezsennosc i gdy nie mogl spac, nieraz wspinal sie na wieze w nowym opactwie, gdzie wpatrywal sie w gwiazdy. -Tak. To samo powiedzial mi kiedys opat Bernard. -Przypuszczam, ze gdy wyszedl w nocy, zobaczyl cos, czego nie powinien widziec, cos, co nie powinno miec zadnych swiadkow. Skrzywila sie. -To sprawia, ze opactwo moze sie wydac bezecnym miejscem. -Nie chcialem sugerowac niczego takiego. Mieszkam tutaj od siedmiu miesiecy i wiem, jacy przyzwoici i pobozni sa bracia. Nie sadze, zeby brat Constantine zobaczyl jakies bezecenstwo. Zobaczyl cos... niezwyklego. -I ostatnio brat Timothy zobaczyl cos, co nie powinno miec swiadkow? -Obawiam sie, ze tak. Przemyslala nasza rozmowe i po chwili wyciagnela najbardziej logiczny wniosek. -W takim razie ty tez musiales byc swiadkiem czegos niezwyklego. -Tak. -Czego? -Wolalbym nie mowic, dopoki nie zrozumiem, co widzialem. -Cokolwiek widziales... dlatego kazales zamknac wszystkie drzwi i okna? -Tak, matko. I dlatego miedzy innymi chcialbym podjac dodatkowe srodki dla ochrony dzieci. -Zrobimy, co trzeba. Co masz na mysli? -Umocnienia - odparlem. - Umocnienia i obrone. ROZDZIAL 27 Jerzy Waszyngton, Harper Lee i Flannery O'Connor usmiechali sie do mnie, jakby drwiac z mojejniezdolnosci znalezienia ich wspolnej cechy. Matka Angela siedziala za biurkiem, patrzac na mnie znad okularow do czytania, ktore zsunela nisko na nos. Trzymala pioro zawieszone nad zoltym liniowanym arkuszem. Brat Constantine nie przyszedl za nami z holu recepcyjnego. Moze wreszcie odszedl z tego swiata, a moze nie. Krazac po pokoju, powiedzialem: -Mysle, ze wiekszosc braci jest pacyfistami, tylko w granicach rozsadku. Wiekszosc walczylaby w obronie zycia niewinnych. -Bog wymaga, zeby opierac sie zlu - powiedziala. -Tak, matko. Ale sama chec do walki nie wystarcza. Potrzebuje tych, ktorzy umieja walczyc. Prosze umiescic brata Piache na pierwszym miejscu listy. -Brata Salvatore'a - poprawila. -Tak, matko. Brat Piacha bedzie wiedzial, co robic, gdy gowno... - Moj glos sie wyciszyl, a twarz poczerwieniala. -Mozesz dokonczyc mysl. Oddie. Nie obraza mnie slowa "wpadnie w wentylator". -Przepraszam, matko. -Jestem zakonnica, nie pierwsza naiwna. -Tak, matko. -Kto poza bratem Salvatore'em? -Brat Victor sluzyl przez dwadziescia szesc lat w piechocie morskiej. -Mysle, ze jest po siedemdziesiatce. -Tak, matko, ale byl zolnierzem. -Nie ma lepszego przyjaciela, nie ma gorszego wroga - zacytowala dewize marines, a ja podalem druga: -Semper fi, tego potrzebujemy. Zawsze wiemy. -Brat Gregory byl sanitariuszem w wojsku, infirmariusz nigdy nie wspominal o sluzbie wojskowej. -Jest matka pewna? - zapytalem. - Myslalem, ze jest dyplomowanym pielegniarzem. -Jest Ale przez wiele lat byl sanitariuszem, i to pod obstrzalem. Lapiduchy na polu bitwy sa czesto rownie odwazni jak ci, ktorzy nosza karabiny. -Oczywiscie, brat Gregory na pewno sie przyda - powiedzialem. -A brat Quentin? -Czy nie byl glina, matko? -Chyba tak. -Prosze umiescic go na liscie. -Jak myslisz, ilu potrzebujemy? -Czternastu, szesnastu. -Mamy czterech. Chodzilem w milczeniu. Zatrzymalem sie przy oknie. Znowu zaczalem krazyc. -Brat Fletcber - zaproponowalem. Moj wybor ja zaskoczyl. -Dyrygent? -Tak, matko. -W zyciu swieckim byl muzykiem. -To trudny fach. Po chwili namyslu powiedziala: -Czasami nie brakuje mu luzu. -Saksofonisci zwykle sa tacy. Znam saksofoniste, ktory wyrwal gitare z rak innego muzyka i piec razy strzelil do instrumentu. Byl to ladny fender. -Czemu to zrobil? -Zdenerwowaly go niewlasciwe zmiany akordow. Dezaprobata zmarszczyla jej czolo. -Jak bedzie po wszystkim, moze twoj znajomy sak-sofonista przyjedzie na jakis czas do opactwa. Mam kwalifikacje do udzielania porad dotyczacych technik rozwiazywania problemow. -Rozstrzelanie gitary rozwiazalo problem. Popatrzyla na Flannery O'Connor i po chwili pokiwala glowa, jakby zgadzajac sie z czyms, co powiedziala pisarka. -Dobrze, Oddie. Myslisz, ze brat Fletcher moglby komus skopac tylek? -W obronie dzieci na pewno. -Zatem mamy pieciu. Usiadlem na krzesle dla gosci. -Pieciu - powtorzyla. Spojrzalem na zegarek. Popatrzylismy na siebie. Po chwili milczenia zmienila temat: -Jesli dojdzie do walki, czym beda walczyc? -Glownie kijami baseballowymi. Bracia co roku tworzyli trzy druzyny, ktore graly na przemian w letnie wieczory w porze rekreacji. -Maja mnostwo kijow baseballowych - powiedziala. -Szkoda, ze mnisi nie poluja na jelenie. -Szkoda. -Bracia rabia drwa na opal. Maja siekiery. Skrzywila sie na mysl o uzyciu tych narzedzi. -Moze powinnismy skupic sie na umocnieniach. -Beda pierwszorzedni w umacnianiu. Wiekszosc wspolnot klasztornych wierzy, ze praca kontemplacyjna stanowi wazna czesc praktyk religijnych. Jedni mnisi robia wysmienite wino, ktore sprzedaja na pokrycie wydatkow klasztoru. Drudzy robia ser albo czekolade, racuszki lub babeczki. Inni hoduja i sprzedaja piekne psy. Bracia od Swietego Bartka recznie wytwarzaja meble. Poniewaz ulamek procentu z darowizny Heinemana zawsze pokrywa biezace wydatki, nie sprzedaja swoich krzesel, stolow i stolikow. Przekazuja je organizacji, ktora mebluje domy dla ubogich. Majac narzedzia z napedem elektrycznym, zapasy drewna i talent, bez trudu zabarykaduja drzwi i okna. Stukajac piorem w liste nazwisk na kartce, matka Angela przypomniala: -Pieciu. -Moze powinnismy... moze zadzwoni matka do opata, porozmawia z nim o sytuacji, a potem z bratem Piacha. -Bratem Salvatore'em. -Tak, matko. Prosze powiedziec bram Piasze, czego potrzebujemy do obrony i umocnien, i niech naradzi sie z pozostalymi czterema, ktorych wybralismy. Oni znaja swoich braci lepiej niz my. Wytypuja najlepszych kandydatow. -Tak, dobra mysl. Zaluje, ze nie moge im powiedziec, przed kim beda sie bronic. -Ja tez, matko. Wszystkie pojazdy sluzace braciom i siostrom garazowaly w piwnicy szkoly. -Niech siostra powie Piasze... -Bratu Salvatore'owi. -...ze przyjade po nich szkolna terenowka, i niech... -Mowiles, ze na zewnatrz sa wrogo nastawieni ludzie. Nie powiedzialem "ludzie". Mowilem "oni". -Wrogo nastawieni. Tak, matko. -Czy jazda do opactwa i z powrotem nie bedzie niebezpieczna? -Wieksze niebezpieczenstwo bedzie grozic dzieciom, jesli nie sprowadzimy posilkow do obrony przed tym, co nadciaga. -Rozumiem. Chodzi mi o to, ze musialbys jechac dwa razy, zeby przywiezc braci, ich kije baseballowe i narzedzia Ja pojade jednym wozem, ty drugim, w ten sposob zalatwimy to za jednym zamachem. -Wyscig plugiem snieznym z matka - buksujace kola, dodawanie gazu, pistolet startowy - bylby spelnieniem moich marzen, ale chce, zeby drugi woz prowadzil Rodion Romanovich. -Jest tutaj? -W kuchni, tkwi po uszy w lukrze. -Myslalam, ze go podejrzewasz. -Taki z niego Hoosier jak ze mnie entuzjasta cymbalow. Jesli rzeczywiscie przyjdzie nam bronic szkoly, lepiej, zeby pan Romanovich nie przebywal w obrebie linii obrony. Poprosze go, zeby pojechal ze mna do nowego opactwa. Jak tylko pogada matka z bratem Pia... vatore'em... -Piavatore'em? Nie znam brata Piavatore'a. Do czasu spotkania z matka Angela nie sadzilem, ze zakonnice i sarkazm moga tworzyc taka piorunujaca mieszanke. -Gdy porozmawia matka z bratem Salvatore'em, powiem mu, ze pan Romanovich musi zostac w nowym opactwie, i Salvatore przyjedzie tu terenowka. -Zakladam, ze pan Romanovich nie bedzie wiedzial, iz odbywa podroz w jedna strone. -Nie, matko. Oklamie go. Prosze zdac sie na mnie. Wbrew temu, co matka mysli, jestem wytrawnym, notorycznym klamca. -Gdybys gral na saksofonie, stanowilbys podwojne zagrozenie. ROZDZIAL 28 W porze bliskiej lunchu kucharki byly nie tylko bardziej zapracowane, ale rowniez przepelnionewiekszym uniesieniem. Teraz spiewaly cztery, nie dwie, i po angielsku, nie po hiszpansku. Wszystkich dziesiec plackow pokrywala polewa czekoladowa. Wygladaly zdradliwie apetycznie. Rodion Romanovich skonczyl ucierac jasnopomaranczowy krem w wielkiej misie i teraz wyciskal z rozka filigranowe wzory na wierzchu pierwszego placka pomaranczowo-mig-dalowego. Kiedy stanalem przy nim, nie podniosl glowy, ale powiedzial: -Jest pan, panie Thomas. Wlozyl pan buty narciarskie. -W samych skarpetach poruszalem sie tak cicho, ze straszylem siostry. -Wyszedl pan pocwiczyc gre na cymbalach? -To bylo tylko przelotne zainteresowanie. Obecnie bardziej pociaga mnie saksofon. Prosze pana, byl pan kiedys przy grobie Johna Dillingera? -Jak z pewnoscia pan wie, zostal pochowany na cmentarzu Crown Hill w moim ukochanym Indianapolis. Widzialem grob tego bandyty, ale wybralem sie na cmentarz przede wszystkim po to, zeby oddac hold powiesciopisarzowi Boothowi Tarkingtonowi w jego ostatnim miejscu spoczynku. -Booth Tarkington dostal Nagrode Nobla. -Nie, panie Thomas. Booth Tarkington dostal Pulitzera. -Pewnie pan wie, co mowi, bedac bibliotekarzem z biblioteki stanowej na North Senate Avenue pod numerem sto czterdziestym z trzydziestoma czterema tysiacami tomow o Indianie albo autorstwa pisarzy z Indiany. -Ponad trzydziestoma czterema tysiacami tomow - poprawil Romanovich. - Jestesmy bardzo dumni z tej liczby i nie lubimy, gdy ktos ja pomniejsza. Moze za rok bedziemy mieli trzydziesci piec tysiecy tomow o Indianie albo autorstwa pisarzy z Indiany. -O rany. Bedzie powod do wielkiego swietowania. -Najprawdopodobniej upieke sporo ciast z tej okazji Pewnosc, z jaka dekorowal placki, i spojnosc szczegolow w filigranowym wzorze naprawde robily wrazenie. Gdyby nie roztaczal aury oszusta rownego kameleonowi, ktory siedzi na drzewie i udaje kore, czekajac na niewinne motyle, moglbym zaczac watpic w jego potencjalne lotrostwo. -Jako Hoosier musi pan byc doswiadczony wjezdzie po sniegu. -Tak. Zdobylem doswiadczenie w ojczystej Rosji i ugruntowalem je w przybranej Indianie. -W garazu mamy dwie terenowki wyposazone w plugi. Musimy jechac do opactwa i przywiezc kilku braci. -Prosi pan, panie Thomas, zebym kierowal jednym z pojazdow? -Bede wdzieczny, jesli sie pan zgodzi. Dzieki temu nie bede musial jezdzic dwa razy. -Po co bracia maja przyjechac do szkoly? -W celu udzielenia pomocy siostrom, gdyby sniezyca spowodowala przerwe w dostawie pradu. Wycisnal miniaturowa roze, konczac prace nad jednym rogiem placka. -Czy szkola nie ma generatora awaryjnego? -Ma, ale generator dostarcza mniej energii. Swiatla przygasna. Trzeba bedzie wylaczyc ogrzewanie w pewnych pomieszczeniach, rozpalic w kominkach. Poza tym matka Angela chce byc przygotowana na wypadek awarii generatora. -Czy glowne zasilanie i generator awaryjny kiedykolwiek zawiodly w tym samym czasie? -Nie wiem, chyba nie. Ale wiem z doswiadczenia, ze siostry zakonne maja fiola na punkcie szczegolowego planowania. -Tak, panie Thomas, nie watpie, ze gdyby zakonnice zaprojektowaly i obslugiwal elektrownie atomowa w Czer-nobylu, nic doszloby do katastrofy. To byl interesujacy zwrot. - Pochodzi pan z Czernobyla? -Czy mam trzecie oko i dwa nosy? -Tego akurat nie widze, ale poza tym jest pan grubo ubrany. -Jesli kiedys bedziemy razem opalac sie na jakiejs plazy, wniknie pan glebiej, panie Thomas. Moge dokonczyc dekorowanie plackow czy tez musimy na leb na szyje pedzic do opactwa? Piacha i pozostali zakonnicy potrzebowali co najmniej czterdziestu pieciu minut na zebranie i zapakowanie potrzebnych rzeczy. -Niech pan skonczy - odparlem. - Placki wygladaja niesamowicie. Przyjdzie pan za kwadrans pierwsza do garazu? -Moze pan liczyc na moja pomoc. Do tej pory skoncze. -Dziekuje. - Odwrocilem sie, spojrzalem na niego przez ramie. - Wie pan, ze Cole Porter byl Hoosierem? -Tak. Podobnie jak James Dean, David Letterman, Kurt Vonnegut i Wendell Willkie. -Cole Porter byl byc moze najwiekszym amerykanskim kompozytorem stulecia, prosze pana. -Tak, zgadzam sie. -Nigh and Day. Anything Goes, In the Still of the Night, I Get a Kick Out of You, You Ve the Top. Napisal tez hymn Indiany. -Hymnem stanu jest On the Banks of the Wabash, Far Away. Gdyby Cole Porter uslyszal, ze przypisuje go pan jemu, wygrzebalby sie z grobu, wytropil pana i wywarl straszna zemste. -Och, chyba zostalem wprowadzony w blad. Oderwal uwage od placka na tyle dlugo, zeby obrzucic mnie ironicznym spojrzeniem, ktore bylo wystarczajaco ciezkie, by przycisnac do ziemi pioro niesione silnym wiatrem. -Watpie, czy kiedykolwiek dal sie pan wprowadzic w blad, panie Thomas. -Nie, prosze pana, nie ma pan racji. Pierwszy przyznam, ze nie wiem niczego o niczym - z wyjatkiem tego, ze mam lekkiego bzika na punkcie wszystkiego, co dotyczy Indiany. -Kiedy mniej wiecej opadla pana ta hoosieromania? O rany, byl w tym dobry. -Nie dzis rano - sklamalem. - Mam ja przez cale zycie, jak tylko siegam pamiecia. -Moze byl pan Hoosierem w poprzednim wcieleniu. -Moze Jamesem Deanem. -Jestem pewien, ze nie Jamesem Deanem. -Dlaczego pan tak sadzi? -Nadzwyczaj wielka zadza podziwu i ogromna gburo-watosc, charakterystyczna dla pana Deana, nie mogla zostac wymazana tak zupelnie z jednego wcielenia na drugie. Rozpatrzylem to stwierdzenie pod roznymi katami. - Prosze pana, nie mam nic przeciwko panu Deanowi, ale nie wiem, czy mozna zinterpretowac panskie slowa inaczej niz jako komplement. Patrzac spode lba, Rodion Romanovich mruknal: -Komplementowal pan moje dekoracje, prawda? Teraz jestesmy kwita. ROZDZIAL 29 Niosac kurtke, ktora zabralem z wieszaka w holu recepcyjnym, zszedlem do piwnicy. Bylem rad, zenie sa to prawdziwe katakumby pelne rozkladajacych sie trupow. Na moje szczescie jednym z nich bylby Cole Porter. Ci bracia, ktorzy zyczyli sobie spoczac na terenie opactwa, zostali pochowani na cienistej parceli pod lasem. To spokojny cmentarzyk. Duchy zakonnikow odeszly z tego swiata. Spedzilem przyjemne godziny wsrod tych nagrobkow, majac tylko Boo do towarzystwa. Lubi patrzec na wiewiorki i kroliki, gdy gladze go po karku i drapie za uszami. Czasami ugania sie za nimi, ale nie okazuja leku; nawet w czasach, kiedy mial ostre zeby, nie byl zabojca. Jakby przywolany przez moje mysli, Boo czekal na mnie, gdy ze wschodnio-zachodniego korytarza skrecilem w ten na osi polnoc-poludnie. -Czesc, piesku, co tutaj robisz? Podszedl, merdajac ogonem, polozyl sie na podlodze i przetoczyl na grzbiet ze wszystkimi czterema lapami w powietrzu. Takie zaproszenie moze odrzucic tylko czlowiek o twardym sercu i ten, kto nadzwyczaj sie spieszy. Pies pragnie tylko uczucia, a w zamian daje calego siebie, symbolizujac to bezbronna pozycja z odslonietym brzuszkiem. Psy zapraszaja nas nie tylko do dzielenia radosci, ale rowniez do zycia w chwili, gdzie nie zmierzamy skads ani dokads, gdzie nie moze rozproszyc nas powab przeszlosci i przyszlosci, gdzie wolnosc od praktycznej potrzeby i ustanie naszych zwykle beztroskich poczynan pozwalaja nam rozpoznac prawde naszego istnienia, rzeczywistosc naszego swiata i cel - jesli smiemy. Poswiecilem Boo tylko dwie minuty, drapiac go po brzuchu, a potem ruszylem dalej nie dlatego, ze czekaly mnie pilne zadania, ale poniewaz, jak napisal kiedys pewien madry czlowiek, "ludzkosc nie moze zniesc zbyt wielkiej dawki rzeczywistosci", a tak sie sklada, ze jestem az nazbyt ludzki. Betonowy strop, posadzka i sciany wielkiego garazu przypominaly bunkier. Lampy jarzeniowe rzucaly twarde swiatlo, ale byly rozmieszczone w zbyt duzych odleglosciach, zeby rozproszyc wszystkie cienie. W garazu stalo siedem pojazdow: cztery sedany, wielki pick-up, dwie jeszcze wieksze terenowki, dlugie jak kombi, z lancuchami snieznymi na szerokich oponach. Pochylnia prowadzila do wielkich zwijanych wrot, za ktorymi wyl wiatr. Na scianie wisiala skrzynka, a w niej na siedmiu kolkach czternascie kompletow kluczy, po dwa dla kazdego pojazdu. Nad kazdym kolkiem znajdowala sie tabliczka z numerem rejestracyjnym, a kazdy komplet kluczy mial przywieszke z tymi samymi numerami. Tutaj nie grozil drugi Czernobyl. Wlozylem kurtke, wsiadlem za kierownice terenowki, zapuscilem silnik i pozwolilem mu pracowac na jalowym biegu przez czas potrzebny mi na wykombinowanie, jak za pomoca prostych dzwigni podnosic i opuszczac plug. Gdy wysiadlem, Boo krecil sie po garazu. Popatrzyl w gore, przekrzywil glowe i postawil uszy, jakby pytal: "Co jest nie w porzadku z twoim nosem, stary? Nie czujesz tych samych klopotow co ja?". Odbiegl truchtem, obejrzal sie, zobaczyl, ze ide za nim, i wyprowadzil mnie z garazu z powrotem na korytarz. Boo nie byl Lassie, a ja sie nie spodziewalem, ze czeka mnie zadanie rownie latwe jak wydostanie Timmy'ego ze studni albo z plonacej stodoly. Boo stanal przed zamknietymi drzwiami, dokladnie tam, gdzie odslonil brzuszek do drapania. Moze juz wtedy zachecal mnie do zatrzymania sie w tym miejscu, zeby moja legendarna intuicja miala szanse zadzialac. Bylem jednak pochwycony przez tryby przymusu, zdecydowany dotrzec do garazu, zajety mysleniem o czekajacej mnie wyprawie, zdolny przystanac na chwile, ale niezdolny zobaczyc i poczuc. Teraz cos czulem, zgadza sie. Czulem subtelne, ale natarczywe szarpanie, jakbym byl wedkarzem z ryba na haczyku zarzuconym w glebie. Boo wszedl do podejrzanego pomieszczenia. Po chwili wahania zrobilem to samo, zostawiajac za soba otwarte drzwi, bo gdy ciagnie mnie magnetyzm psychiczny, nie mam pewnosci, czy jestem wedkarzem, czy moze zlapana ryba. Znalazlem sie w kotlowni pelnej syku plomieni i dudnienia pomp. Goraca woda z czterech wielkich bojlerow o wysokiej wydajnosci bezustannie plynela rurami w scianach budynku do dziesiatkow konwektorow wentylatorowych, ktore ogrzewaly liczne pomieszczenia. Tutaj byly tez agregaty chlodnicze do wytwarzania prze-chlodzonej wody, ktora rowniez krazyla po szkole i klasztorze, zapewniajac zimne powietrze, gdy w jakims pokoju zrobilo sie za cieplo. Na scianach znajdowaly sie trzy wysokiej klasy monitory powietrza, ktore powinny uruchomic alarmy w najdalszym zakatku wielkiego budynku i odciac doprowadzenie gazu do kotlow, gdyby czujniki wykryly slad propanu w pomieszczeniu. System mial stanowic absolutne zabezpieczenie przed wybuchem. Zabezpieczenie absolutne. Niezawodne. Niezatapialny "Tiranie". Niezniszczalny "Hindenburg". Pokoj dla naszych czasow. Ludzie nie tylko nie moga zniesc zbyt duzej dawki rzeczywistosci - uciekamy od rzeczywistosci, gdy nikt nie przysuwa nam twarzy do ognia na tyle blisko, zebysmy poczuli goraco. Zaden z trzech monitorow nie wykazywal obecnosci niebez piecznych czastek propanu w powietrzu. Musialem polegac na monitorach, bo propan jest bezbarwny i bezwonny. Gdybym polegal na swoich zmyslach, dowiedzialbym sie o przecieku dopiero wtedy, gdy zemdlalbym z braku tlenu albo gdy nastapiloby wielkie bum. Kazda skrzynka monitora byla zamknieta na klucz i opatrzona metalowa plomba z data ostatniej kontroli, ktora przeprowadzila firma odpowiedzialna za ich niezawodne dzialanie. Sprawdzilem kazdy zamek i kazda plombe i nie odkrylem sladow swiadczacych, ze ktos przy nich manipulowal. Boo podreptal w kat najdalszy od drzwi. Mnie tez tam ciagnelo. Krazac po budynku, przechlodzona woda absorbuje cieplo. Potem plynie do wielkiego lochu w poblizu lasow na wschodzie, gdzie wieza chlodnicza przeksztalca niepotrzebne cieplo w pare i wydmuchuje je w powietrze; nastepnie woda wraca do agregatow chlodniczych w tym pomieszczeniu, zeby znow ulec schlodzeniu. Cztery rury PCW o srednicy dwudziestu centymetrow znikaly w murze pod sufitem, blisko kata, do ktorego cos przyciagnelo Boo i mnie. Boo obwachiwal kwadratowa plyte z nierdzewnej stali o boku szescdziesieciu centymetrow osadzona pietnascie centymetrow nad podloga. Opadlem przed nia na kolana. Obok plyty zobaczylem kontakt Pstryknalem, ale nic sie nie stalo - chyba ze zapalilem swiatlo gdzies za sciana. Plyta byla przymocowana do sciany czterema srubami. W poblizu na haku wisialo narzedzie do odkrecania. Po zdjeciu nakretek odstawilem plyte i zajrzalem do otworu, w ktorym juz stal Boo. Za zadem i podkulonym ogonem wielkiego bialego psa zobaczylem oswietlony tunel. Nie bojac sie psich bakow, tylko tego, co jeszcze moglo mnie spotkac, wpelzlem do otworu. Przebijal szeroka na szescdziesiat centymetrow betonowa sciane. Po drugiej stronie moglem sie wyprostowac. Przede mna lezal korytarz wysoki na ponad dwa metry i szeroki na metr piecdziesiat. Pod sufitem tunelu wisialy cztery rury, jedna przy drugiej, skupione z lewej strony. W blasku slabych, umieszczonych posrodku lamp wydawalo sie, ze biegna w nieskonczonosc. Wzdluz podlogi po lewej stronie byly ciagi rur miedzianych, rur stalowych i gietkich przewodow. Prawdopodobnie plynely w nich woda, propan i prad. Gdzieniegdzie na scianach widnialy biale wzory wapnienia, ale tunel nie byl wilgotny. Pachnial betonem i wapnem. Pomijajac cichy szmer wody w rurach nad glowa, w korytarzu panowala cisza. Sprawdzilem, ktora godzina. Za trzydziesci cztery minuty musialem byc w garazu, zeby spotkac sie z krolem Hoosierow. Boo truchtal zdecydowanym krokiem, a ja szedlem za nim bez jasnego celu. Posuwalem sie tak cicho, jak tylko to mozliwe w narciarskich butach, a kiedy moja lsniaca termoaktywna kurtka zaszelescila, gdy poruszylem ramionami, zdjalem ja i zostawilem na podlodze. Boo poruszal sie absolutnie bezglosnie. Chlopak i jego pies sa najlepszymi towarzyszami opiewanymi w piosenkach, ksiazkach i filmach. Ale gdy chlopak jest niewolnikiem przymusu paranormalnego, a pies nie zna strachu, prawdopodobienstwo szczesliwego finalu jest mniej wiecej rowne temu, ze gangsterski film Scorsese skonczy sie slodycza, swiatlem i radosnym spiewem slicznych jak aniolki dzieci. ROZDZIAL 30 Nie lubie podziemnych korytarzy. Kiedys umarlem w takim miejscu. Przynajmniej mysle, ze umarlem i przez jakis czas bylem martwy, i nawet odwiedzilem paru przyjaciol, choc nie wiedzieli, ze bylem z nimi pod postacia ducha.Jesli nie umarlem, spotkalo mnie cos dziwniejszego od smierci. Napisalem o tym doswiadczeniu w drugim rekopisie, ale pisanie nie pomoglo mi zrozumiec. Na scianie po prawej stronie co dwanascie, moze pietnascie metrow zamontowane byly czujniki monitorow powietrza. Nie znalazlem sladow majstrowania. Jesli korytarz prowadzil do chlodni kominowej, czego bylem pewien, mial okolo stu dwudziestu metrow dlugosci. Dwa razy pomyslalem, ze slysze cos za plecami. Kiedy spojrzalem przez ramie, niczego nie zobaczylem. Za trzecim razem nie uleglem pokusie spojrzenia do tylu. Irracjonalny strach karmi sie sam soba i rosnie. Trzeba z nim walczyc. Sztuka polega na umiejetnosci odroznienia strachu irracjonalnego od uzasadnionego. Jesli zdusisz uzasadniony strach i z uporem bedziesz parl do przodu, nieustraszony i zdeterminowany, wtedy Swiety Mikolaj wcisnie sie przez komin i doda do kolekcji twojego siusiaka. Boo i ja przeszlismy szescdziesiat metrow, gdy z prawej strony otworzylo sie drugie przejscie. Podnosilo sie i za-krzywialo, niknac z pola widzenia. Pod sufitem byly podwieszone cztery rury PCW. Skrecaly w nasz tunel i dolaczaly do pierwszego zestawu, prowadzac do komina chlodni kominowej. Drugi tunel musial zaczynac sie w nowym opactwie. Zamiast przywozic braci do szkoly w dwoch wozach terenowych, narazajac sie na atak ze strony tego, co moglo czyhac w sniezycy, moglismy przeprowadzic ich ta latwiejsza trasa. Musialem zbadac nowy korytarz, choc nie natychmiast. Boo szedl w kierunku chlodni. Chociaz nie mogl mi pomoc, gdybym zostal zaatakowany przez pelznacego za mna stwora, w jego towarzystwie czulem sie razniej. Pospieszylem za nim. Urojone stworzenie za moimi plecami mialo trzy szyje, a na nich tylko dwie glowy. Na dwoch karkach ludzkiego ciala tkwily lby kojotow. Stwor chcial umiescic moja glowe na srodkowej szyi. Mozecie sie zastanawiac nad zrodlem tego groteskowego, irracjonalnego urojenia. Poniewaz, jak juz wiecie, jestem dziwny, ale nie groteskowy. Pewien daleki znajomy z Pico Mundo, piecdziesiecioletni Indianin z plemienia Panamintow, ktory nazywa sie Tommy Chodzacy w Chmurach, opowiedzial mi o spotkaniu z takim trzyglowym stworzeniem. Tommy wybral sie na piesza wedrowke i obozowal na Mojave, kiedy zimowe srebrne slonce, Sedziwa Squaw, ustapilo zlotemu sloncu wiosny, Pannie Mlodej, ale zanim wsciekle platynowe slonce, Szpetna Zona, przypieklo pustynie ostrym jezykiem tak okrutnie, ze spragniony wedrowiec w desperackim poszukiwaniu kropli wody wyzyma z piasku pot skorpionow i zukow. Moze nazwy slonc poszczegolnych por roku pochodzily z legend plemienia Tommy'ego. A moze Tommy po prostuje zmyslil. Nie mam pewnosci, czy jest czesciowo prawdomowny, czy wszystko po mistrzowsku zmysla. Posrodku czola ma stylizowany wizerunek jastrzebia, szeroki na piec centymetrow i wysoki na dwa i pol. Mowi, ze to znamie. Truck Boheen, jednonogi byly kolarz i tatuazysta, ktory mieszka w rdzewiejacej przyczepie na skraju Pico Mundo, mowi, ze wydziergal jastrzebia na czole Tommy'ego dwadziescia piec lat temu za piecdziesiat dolcow. Rozum przechyla szale na strone wersji Trucka. Problem w tym, ze Truck twierdzi, iz pieciu ostatnich prezydentow Stanow Zjednoczonych ukradkiem w srodku nocy przybylo do jego przyczepy, zeby zrobil im tatuaze. Moge uwierzyc w jednego, dwoch, ale nie w pieciu. Tak czy owak, Tommy siedzial na Mojave w wiosenna noc, na niebie mrugaly Madre Oczy Przodkow - albo gwiazdy, jesli naukowcy maja racje - gdy po drugiej stronie ogniska pojawilo sie stworzenie z trzema glowami. Ludzka glowa nie wyrzekla slowa, ale kojocie lby po obu stronach mowily po angielsku. Dyskutowaly, czy glowa Tommy'ego jest bardziej atrakcyjna niz ta, ktora tkwi na karku pomiedzy nimi. Kojotowi numer jeden podobala sie glowa Tommy'ego, zwlaszcza jego dumny nos. Kojot numer dwa nie szczedzil impertynencji; powiedzial, ze Tommy jest "bardziej wloski niz indianski". Bedac kims w rodzaju szamana, Tommy rozpoznal w stworzeniu niezwykle wcielenie Szachraja, ducha powszechnego w folklorze wielu narodow indianskich. Zaproponowal mu trzy papierosy takiej marki, jaka palil, i ofiara zostala przyjeta. Trzy glowy palily w milczeniu, z powaga i zadowoleniem. Po rzuceniu niedopalkow do ogniska stworzenie odeszlo, pozwalajac Tommy'emu zachowac glowe. Dwa slowa moga wyjasnic opowiesc Tommy'ego: paczki pejotlu. A jednak nazajutrz, po podjeciu wedrowki, Tommy natknal sie na pozbawione glowy zwloki innego wedrowca. Prawo jazdy w portfelu pozwalalo stwierdzic, ze to niejaki Curtis Hobart Korzystajac z telefonu satelitarnego, Tommy Chodzacy w Chmurach zadzwonil do szeryfa. Wladze przybyly ladem i helikopterem migoczacym jak miraz w wiosennym goracu. Pozniej koroner oswiadczyl, ze glowa i cialo nie nalezaly do siebie. Nigdy nie znaleziono glowy Curtisa Hobarta ani innego ciala, ktore pasowaloby do porzuconej glowy, ktora lezala na piasku w poblizu zwlok Hobarta. Gdy spieszylem za Boo w kierunku wiezy chlodniczej, nie wiedzialem, dlaczego nieprawdopodobna historia Tommy'ego wynurzyla sie z bagna pamieci akurat w tym czasie. Wydawala sie pozbawiona zwiazku z moja obecna sytuacja. Pozniej wszystko mialo sie wyjasnic. Nawet gdy jestem tepy jak padalec, ktorego rozjechal walec, moja zapracowana podswiadomosc haruje w nadgodzinach, zeby ratowac mi tylek. Boo wbiegl do wiezy, a ja otworzylem drzwi pozarowe swoim kluczem i wszedlem za nim. We wnetrzu palily sie jarzeniowki. Znajdowalismy sie na samym dole budowli. Wygladala jak plan z filmu, w ktorym James Bond sciga opryszka ze stalowymi zebami i w kapeluszu typu dwururka kaliber dwanascie. Nad nami wznosily sie dwa wysokie na dziewiec metrow blaszane kominy. Laczyly je poziome kanaly dostepne na roznych poziomach z szeregu czerwonych kladek. W wiezach i byc moze w kilku mniejszych kanalach cos obracalo sie z glosnym dudnieniem i szelestem, pewnie wielkie wentylatory. Powietrze swiszczalo i syczalo jak rozdraznione kocury. Pod scianami znajdowalo sie co najmniej czterdziesci wielkich szarych metalowych skrzyn podobnych do skrzynek przylaczowych. Kazda zaopatrzona byla w dzwignie WLACZ/WYLACZ oraz dwa swiatla sygnalizacyjne, czerwone i zielone. W tej chwili palily sie tylko zielone. Wszystko zielone. Wszystko w porzadku. Droga wolna. Super. Wsrod tej aparatury nie brakowalo miejsc, gdzie ktos moglby sie ukryc, a halas sprawial, ze do ostatniej chwili trudno byloby uslyszec nawet najbardziej niezdarnego napastnika, ale postanowilem uznac zielone swiatla za dobry znak. Gdybym plynal "Titanikiem", stalbym na przechylajacym sie pokladzie, wisial na relingu i patrzyl na spadajaca gwiazde, zyczac sobie szczeniaka na gwiazdke w chwili, gdy orkiestra grala Nearer My God to Thee. Choc w tym zyciu stracilem to, co bylo dla mnie bezcenne, nie bez powodu jestem optymista. Po licznych tarapatach, w jakie wpadlem, powinienem nie miec nogi, trzech palcow, posladka, wiekszosci zebow, ucha, sledziony i poczucia humoru. Ale oto jestem. Przyprowadzil mnie tutaj Boo do spolki z magnetyzmem psychicznym i gdy czujnie wszedlem do wielkiego pomieszczenia, odkrylem zrodlo przyciagania. Pomiedzy dwoma kolejnymi rzedami szarych metalowych skrzyn na wolnym fragmencie sciany wisial brat Timothy. ROZDZIAL 31 Obute stopy brata Tima wisialy czterdziesci piec centymetrow nad podloga. Metr osiemdziesiat nadglowa znajdowal sie najwyzszy z trzynastu dziwnych bialych kolkow wbitych w betonowa sciane i tworzacych polkole. Od kolkow odchodzily biale wlokniste pasma, jak szerokie na dwa i pol centymetra paski materialu, na ktorych wisial. Jedno z trzynastu pasm konczylo sie w zmierzwionych wlosach. Dwa inne dochodzily do kaptura zwinietego na karku, a pozostalych dziesiec znikalo w niewielkich rozdarciach na ramionach, rekawach i bokach habitu. Wszystkie punkty polaczenia tych pasm z jego cialem byly zakryte. Bylo jasne, ze ze zwieszona glowa, rozlozonymi i uniesionymi rekami ma przedrzezniac ukrzyzowanie. Choc brakowalo widocznych ran, wygladal na martwego. Niegdys slynny ze swoich rumiencow, teraz twarz mial biala jak wosk i szare cienie pod oczyma. Obwisla skora nie reagowala na zadne emocje, tylko na sile ciazenia. Pomimo to wszystkie kontrolki na otaczajacych go skrzynkach stycznikow - albo cokolwiek to bylo -pozostaly zielone, wiec w duchu optymizmu graniczacego z obledem powiedzialem: -Bracie Timothy - z przerazeniem slyszac wlasny glos, drzacy i cichy. Szum, warkot, dudnienie, terkotanie maszynerii zagluszalo oddech skradajacego sie trzyglowego nikotynowego diabla, ale nie odwrocilem sie w jego strone. Irracjonalny strach. Nic nie czailo sie za moimi plecami. Ani indianski polbog z glowami kojotow, ani moja matka ze swoim pistoletem. Podnoszac glos, powtorzylem: -Bracie Timothy? Jego skora, choc gladka, wydawala sie sucha jak proch, ziarnista jak papier, jakby zycie zostalo nie tylko mu odebrane, ale wyssane do ostatniej kropli. Otwarte schody wiodly do kladek i drzwi w tej czesci komina, ktora wznosila sie nad ziemia. Weszla przez nie policja, zeby przeszukac podziemia. Albo przeoczyli to miejsce, albo martwego jeszcze tu nie bylo, gdy prowadzili poszukiwania. Byl dobrym czlowiekiem i zyczliwym dla mnie. Nie powinien tu wisiec, wykorzystany do szydzenia z Boga, ktorego wielbil przez cale zycie. Moze moglbym go odciac. Lekko zlapalem jedno z wloknistych bialych pasm, przesunalem palce w gore i w dol wstazki. Nie byla to jednak wstazka ani pas bawelny, ani nic, co czulem w palcach wczesniej. Gladkie jak szklo, suche jak talk, a jednak gietkie. I niezwykle zimne jak na takie cienkie wlokno, tak lodowate, ze palce zaczely mi dretwiec w czasie tego krotkiego badania. Trzynascie bialych kolkow bylo klinami, ktore jakims sposobem zostaly wbite w beton, jak alpinista wbija haki w skalne szczeliny. Tylko ze w betonie nie dostrzeglem szczelin. Najblizszy z trzynastu kolkow sterczal ze sciany niespelna pol metra nad moja glowa. Przypominal wybielona kosc. Nie mialem pojecia, w jaki sposob szpic haka zostal osadzony w scianie. Wygladalo to tak, jakby kolek wyrastal z betonu albo byl z nim zespawany. Nie moglem tez rozpoznac, w jaki sposob wlokniste pasmo jest przymocowane do haka. Zdawalo sie, ze kazda para stanowi jednolita calosc. Szachraj za moimi plecami, poniewaz byl zlodziejem glow, musial miec ogromny noz, moze maczete, ktora moglbym odciac brata Timothy'ego. Nie zrobi mi krzywdy, gdy wyjasnie, ze przyjaznie sie z Tommym Chodzacym w Chmurach. Nie mialem papierosow, zeby go poczestowac, ale mialem gume do zucia, pare listkow black jacka. Kiedy tracilem jedna z linek, chcac sprawdzic jej wy trzymalosc, okazala sie bardziej napiera, niz przypuszczalem, jak struna skrzypiec. Wloknisty material wydal brzydki ton. Tracilem tylko jedno pasmo, ale po chwili zadrzalo pozostalych dwanascie, tworzac niesamowita muzyke przypominaj aca brzmienie termenvoksu. Przeszly mnie ciarki, poczulem goracy oddech na karku i ohydny zapach. Wiedzialem, ze to irracjonalny strach, reakcja na przyprawiajacy o gesia skorke stan brata Timothy'ego i niepokojace tony termenvoksu, ale i tak odwrocilem glowe, rozczarowany, ze tak latwo dalem sie nabrac wyobrazni, odwrocilem sie smialo w strone niebezpiecznego Szachraja. Nie bylo go za mna. Nic nie czekalo na mnie z wyjatkiem Boo, ktory przypatrywal mi sie ze zdumiona mina. Na ten widok omal nie spalilem sie ze wstydu. Gdy ucichl zimny dzwiek trzynastu pasm, skierowalem uwage z powrotem na brata Timothy'ego. Spojrzalem na jego twarz w chwili, gdy otworzyl oczy. ROZDZIAL 32 Bardziej dokladnie: powieki sie uniosly, ale brat Timothy nie mogl otworzyc oczu, bo juz ich nie mial.W oczodolach widnialy kalejdoskopowe wzory malenkich koscianych form. Wzory zmienialy sie w idealnej synchronizacji. Uznalem, ze lepiej sie odsunac. Rozchylily sie obwisle usta, bezzebne i pozbawione jezyka. W jamie otwartej w milczacym krzyku wyginal sie i obracal, skakal do przodu i skladal do wewnatrz wielowarstwowy twor z koscianych form polaczonych w sposob, ktory nic poddawal sie analizie i opisowi. Wygladalo to tak, jakby martwy mnich probowal przelknac kolonie pajeczakow o twardych odwlokach, pajeczakow, ktore zyja i nie chca byc skonsumowane. Skora pekla od kacikow ust do uszu. Bez jednej kropli krwi gorna warga zadarla sie w strone czola, jak otwierane kluczykiem wieczko puszki sardynek, a dolna czesc twarzy zwinela sie ku brodzie. Poza parodia ukrzyzowania Chrystusa cialo brata Timo-thy'ego bylo rowniez poczwarka, z ktorej usilowalo wylezc cos znacznie mniej uroczego niz motyl. Pod powloka twarzy lezala pelnia tego, czego fragment widzialem w oczodolach i w rozdziawionych ustach: fantasmagoria koscianych form polaczonych stawami zawiasowymi, stawami obrotowymi, stawami elipsoidalnymi, stawami kulistymi i stawami, ktore nie mialy nazw i ktore w tym swiecie nie byly naturalne. Niezliczone kosci przylegaly do siebie tak scisle, ze wygladaly jak stopione, jak idealnie scalone, nie powinny wiec miec miejsca na obroty czy zginanie. A jednak obracaly sie i zginaly, w dodatku jakby nie tylko w trzech wymiarach, ale w czterech, dajac nieustanny pokaz zadziwiajacej, szokujacej sprawnosci. Wyobrazcie sobie, ze caly wszechswiat i caly czas sa utrzymywane we wlasciwym ruchu i w idealnej rownowadze przez przeogromna skrzynie biegow, i w wyobrazni zajrzyjcie do tego skomplikowanego mechanizmu, a bedziecie mieli pojecie o moim braku zrozumienia, podziwu i grozy, gdy stalem przed tym hiperszkieletem, ktory obracal sie i cykal, wyginal sie i tykal, zdzierajac z siebie cienkie jak pajeczyna resztki brata Tima. Cos poruszylo sie energicznie pod habitem martwego zakonnika. Gdybym mial pod reka popcorn, pepsi i wygodny fotel moze bym zostal. Ale wieza chlodnicza byla miejscem niegoscinnym, pelnym kurzu i przeciagow, bez zadnego poczestunku. Poza tym umowilem sie z bibliotekarzem-ciastkarzem w garazu szkoly. Nie cierpie spozniac sie na spotkania. Brak punktualnosci jest niegrzeczny. Hak wyskoczyl ze sciany. Sprezyste pasmo sciagnelo klin w kalejdoskopowe kosciodzielo, ktore wchlonelo go w okamgnieniu. Obluzowal sie kolejny hak i szybko wrocil do tatusia. Straszna bestia, gdy wreszcie nadeszla jej godzina, nie musiala lezc do Betlejem, zeby sie narodzic. Biale ostrza ciely habit od srodka na strzepy. Niepotrzebna Rosemary; nie trzeba tracic wielu lat na dorastanie. Nadszedl czas, zeby zapalic czarne swiece i zaintonowac pochwalny spiew - albo pryskac. Boo juz sie zmyl. Ja splynalem. Zatrzasnalem drzwi pomiedzy wieza a tunelem i przez chwile manipulowalem kluczem, zanim zrozumialem, ze mozna je zamknac tylko z drugiej strony; nie moglem uniemozliwic wyjscia nikomu z wewnatrz. Sto dwadziescia metrow dzielacych mnie od szkoly wydluzylo sie w niezliczone kilometry, swiatla pod sufitem ginely w dali, oswietlajac droge stad do Pittsburgha i dalej. Boo juz zniknal z pola widzenia. Moze poszedl skrotem przez inny wymiar do szkolnej kotlowni. Chcialbym wisiec na jego ogonie. ROZDZIAL 33 Gdy przebieglem sprintem jakies trzydziesci metrow, uslyszalem trzask otwieranych drzwi wiezychlodniczej. Trzask zadudnil w tunelu jak huk strzelby. Pustynny kumpel Tommy'ego Chodzacego w Chmurach, trzy glowy sztandarowy przyklad szkodliwosci palenia, wydawal sie bardziej realny niz szkieletowy potwor, ktory pozadal moich kosci. Ale strach przed tym czyms byl racjonalny. Brat Tlmothy byl uroczy, mily i pobozny, a patrzcie, co go Brat Timothy byl uroczy, mily i pobozny, a patrzcie, co go spotkalo. Niezaradny, bezrobotny madrala, ktory nigdy nie skorzystal ze swojego bezcennego amerykanskiego prawa do glosowania, ktory przyjal komplement kosztem swietej pamieci Jamesa Deana, powinien sie spodziewac jeszcze bardziej makabrycznej smierci. Ale nie potrafilem wyobrazic sobie niczego gorszego. Zerknalem przez ramie. Moj przesladowca mknal przez kaluze swiatla i cienia, dlatego nie moglem wyraznie zobaczyc, jak sie porusza, choc wiedzialem, ze nie stawia krokow, jakich nauczyl sie w szkole tanca. Zdawalo sie, ze czesc licznych kosci ustawil w krotkie nogi, ale nie wszystkie byly jednakowe i poruszaly sie niezaleznie od siebie, przeszkadzajac jedna drugiej i sprawiajac, ze sie zataczal. Nie zastyglem w glebokiej kontemplacji, nie skupilem sie na rejestrowaniu wrazen, tylko wciaz bieglem, rzucajac okiem przez ramie, ale z perspektywy czasu mysle, ze ogromnie zatrwozyl mnie fakt, iz kosciany potwor posuwal sie nie po podlodze, lecz wzdluz polaczenia sufitu i sciany po prawej stronie. Byl wspinaczem, co znaczylo, ze kwatery dzieci na pierwszym pietrze beda trudniejsze do obrony, niz mialem nadzieje. Co wiecej, caly twor obracal sie bezustannie niczym swider wwiercajacy sie w drewno. Przyszlo mi na mysl slowo "maszyna", jak wtedy, gdy patrzylem na mozaiki za oknem holu recepcyjnego. Przesladowca potknal sie, stracil oparcie i spadl ze sciany na podloge. Krzyzujace sie lewarki kosci wyprostowaly go i znow rzucil sie w pogon, pelen zapalu, choc z mniejsza pewnoscia. Moze uczyl sie swoich mozliwosci, jak kazdy noworodek. Moze byla to chwila godna uwiecznienia na zdjeciu pod tytulem: Pierwsze kroki dziecka. Gdy zblizylem sie do skrzyzowania z korytarzem, ktory z pewnoscia prowadzil do nowego opactwa, bylem pewny, ze przescigne stwora - chyba ze korytarz okaze sie bardzo stromy. Zerkajac za siebie, zobaczylem, ze jest nie tylko niezdarny, ale rowniez polprzezroczysty. Swiatlo z lamp pod sufitem juz nie gralo na jego konturach, tylko przenikalo go na wskros, jakby byl zrobiony z mlecznego szkla. Gdy przystanal, pomyslalem, ze zaraz sie zdematerializuje, nie jak maszyna, ale jak duch. Po chwili przestal byc przejrzysty i znow stal sie solidny, z wigorem podejmujac pogon. Znajome zawodzenie przyciagnelo moja uwage do drugiego korytarza. Glosem, ktory wczesniej slyszalem w burzy, kolejny z tych stworow wyrazal szczere pragnienie spotkania sie ze mna sam na sam. Z tej odleglosci nie moglem byc pewien rozmiaru, ale przypuszczalem, ze ta bestia jest znacznie wieksza niz slicznotka, ktora wyklula sie z kokonu. Poruszala sie pewnie, z gracja, posuwiscie, jak gdyby sunela po sniegu, przebierajac nogami w bezblednym rytmie z szybkoscia stonogi. Zrobilem jedna z rzeczy, ktore robie najlepiej, a mianowicie popedzilem, jakby diabel deptal mi po pietach. Mialem tylko dwie nogi zamiast stu, a na nich buty narciarskie, nie sportowe obuwie z poduszkami powietrznymi w podeszwach, ale na moja korzysc dzialaly dzika desperacja i energia dostarczona przez fantastyczna kanapke siostry Reginy Marie. Dobiegalem do kotlowni, gdzie mialem byc bezpieczny przed szatanem i szatanem juniorem, czy cokolwiek to bylo. Nagle cos oplatalo sie wokol moich stop. Krzyknalem, upadlem i zerwalem sie z podlogi. Okladalem napastnika piesciami, poki nie zrozumialem, ze to pikowana kurtka, ktora zdjalem wczesniej z powodu szelestu Klekot kosci mojego przesladowcy wzniosl sie do crescendo, jakby chor oszalalych szkieletow wystukiwal ostatnie takty wielkiego numeru przedstawienia. Odwrocilem sie. Stwor byl tuz za mna. Nogi, inne niz u swierszcza, ale rownie okropne, zatrzymaly sie jak jeden maz. Najezona klykciami, guzami, zebrami, przednia polowa prawie czterometrowej zjawy uniosla sie nad podloge z wezowa elegancja. Stalismy twarza w twarz albo stalibysmy, gdybym ja nie byl tutaj jedynym z twarza. Na calej powierzchni wzory przemyslnie zintegrowanych kosci rozkwitaly, usychaly, byly zastepowane przez nowe formy i wzory, ale w ciszy, bez szczekania i tykania, jakby przelewalo sie zywe srebro. Celem tego milczacego popisu bylo pokazanie mi absolutnej kontroli nad ta nieziemska fizjologia, zebym sie przestraszyl i zawstydzil swoja wzgledna slaboscia. Jak wtedy, gdy patrzylem przez okno, wyczulem arogancka proznosc w tym pokazie, niesamowicie ludzka arogancje, pompatycznosc i chelpliwosc, ktora przewyzszala zwykla proznosc i mogla zostac nazwana pycha. Cofnalem sie jeden krok, drugi. - Pocaluj mnie w dupe, wstretny sukinkocie. Rzucil sie na mnie z szalencza furia, zimny jak lod i bezlitosny. Niezliczone zuwaczki i szczeki klapaly, zaopatrzone w ostrogi kosci piet darly, ostre jak sztylety paliczki zlobily, podobny do bicza kregoslup z haczykowatymi, kolczastymi kregami cial mnie od brzucha do gardla i rozdarl mi serce, a wowczas moje dzialania w obronie dzieci ze szkoly Swietego Bartlomieja zostaly ograniczone do tego, co moglem zrobic jako zwlekajacy zmarly. Tak, moglo byc tak zle, ale was oklamalem. Prawda jest dziwniejsza od klamstwa, choc znacznie mniej traumatyczna. Wszystko w mojej relacji jest prawda do momentu, kiedy powiedzialem temu workowi kosci, zeby cmoknal mnie w zadek. Po wykrzyknieciu tych plynacych prosto z serca wulgarnych slow zrobilem krok w tyl, a potem jeszcze jeden. Poniewaz wierzylem- ze nie mam nic do stracenia, ze moje zycie juz dobieglo kresu, odwrocilem sie smialo od zjawy. Opadlem na rece i kolana i przelazlem przez waski otwor pomiedzy tunelem a kotlownia. Spodziewalem sie, ze potwor chwyci mnie za nogi i wciagnie z powrotem do swojego krolestwa. Kiedy bez szwanku dotarlem do kotlowni, przetoczylem sie na plecy i odsunalem od otworu, pewny wtargniecia macajacych, koscianych wyrostkow zakonczonych szczypcami. Za sciana nie rozleglo sie zawodzenie, nie uslyszalem tez klekotu ucieczki, choc dudnienie pomp w kotlowni moglo maskowac wszystkie odglosy procz tych najglosniejszych. Sluchalem swojego walacego serca, zadowolony, ze wciaz je mam. A takze wszystkie palce, zeby, cenna mala sledzione i oba posladki. Biorac pod uwage zdolnosc chodzacego kosciotrupa do objawiania sie w niezliczonych wariacjach, nie widzialem powodu, z jakiego mialby nie wlezc za mna do kotlowni. Nawet w obecnej konfiguracji bez trudu przecisnalby sie przez otwor szescdziesiat na szescdziesiat centymetrow. Gdyby stwor tu wszedl, nie mialem zadnej broni, zeby go odpedzic. Ale jesli nie utrzymam pozycji, umozliwie mu wstep do szkoly, gdzie w tej chwili wiekszosc dzieci jadla obiad w refektarzu na parterze, a inne w swoich pokojach na pierwszym pietrze. Czujac sie glupio i bez sensu, zerwalem sie z podlogi, zdjalem gasnice ze sciany i trzymalem ja w pogotowiu, jakbym mogl zabic ten zlepek kosci mgla fosforanu amonowego, jak w kiepskich wczesnych filmach science fiction, gdzie bohaterowie w przedostatniej scenie dokonuja odkrycia, ze siejacy spustoszenie, najwyrazniej niezniszczalny potwor moze sie rozpuscic w czyms tak prozaicznym jak sol, wybielacz do ubran albo lawendowy lakier do wlosow. W zasadzie nie mialem pewnosci, czy to cos zyje w takim sensie, w jakim zyja ludzie, zwierzeta i owady, albo nawet w sensie zycia planet. Nie potrafilbym wyjasnic, jak trojwymiarowy kolaz kosci, choc zdumiewajaco skomplikowany, moglby zyc, skoro nie mial ciala, krwi i widocznych narzadow zmyslow. A jesli nie byl zywy, nie mozna bylo go zabic. Wyjasnienie nadnaturalne tez mi umykalo. Nic w teologii glownych religii ani w znanym mi folklorze nie sugeruje istnienia takiej istoty. Boo wylonil sie spomiedzy bojlerow. Przyjrzal sie mnie i mojej broni fosforanowo-amonowej. Usiadl, przekrzywil glowe i wyszczerzyl zeby w usmiechu. Zdaje sie, ze go rozbawilem. Uzbrojony w gasnice i, gdyby ona zawiodla, tylko w gume do zucia black jack, stalem na stanowisku przez minute, dwie, trzy. Nic nie wyszlo zza sciany. Nic nie czekalo na progu, niecierpliwie postukujac koscianymi palcami stop. Odstawilem gasnice. Trzymajac sie w odleglosci trzech metrow od otworu, opadlem na rece i kolana, by zajrzec w glab tunelu. Zobaczylem oswietlony betonowy korytarz biegnacy ku wiezy chlodzacej, ale poza tym nic, na widok czego chcialbym wezwac pogromcow duchow. Boo podszedl blizej do otworu niz ja, zerknal, potem spojrzal na mnie z konsternacja. -Nie wiem - powiedzialem. - Nie lapie. Zalozylem plyte z nierdzewnej stali na miejsce. Gdy dokrecalem kluczem pierwsza nakretke, spodziewalem sie, ze cos trzasnie w plyte z drugiej strony, wyrwie ja i wywlecze mnie z kotlowni. Nic sie nie stalo. Nie wiem, co powstrzymalo kosciana bestie od zrobienia mi tego, co zrobila z bratem Timothym, ale jestem przekonany, ze chciala mnie dorwac. Jestem rowniez pewien, ze moje obrazliwe slowa - "pocaluj mnie w dupe, paskudny sukin-kocie" - nie sklonily jej, nadasanej, do odejscia. ROZDZIAL 34 Rodion Romanovich stawil sie w garazu w wielkiej czapce z niedzwiedziej skory, bialym jedwabnymszaliku, czarnym trzycwierciowym plaszczu z futrzanym kolnierzem i futrzanymi mankietami oraz - zadna niespodzianka - zasuwanych sniegowcach do kolan. Wyszykowal sie jak na sanne z carem. Po ucieczce przed galopujacym kosciotrupem lezalem na wznak na podlodze, patrzac w sufit, probujac sie uspokoic, czekajac, az nogi przestana mi drzec i odzyskaja troche dawnej sily. Stojac nade mna, patrzac w dol, Rosjanin powiedzial: -Jest pan wielce osobliwym mlodym czlowiekiem, panie Thomas. -Tak, prosze pana. Jestem tego swiadom. -Co pan tu robi? -Dochodze do siebie po wielkim strachu. -Co pana przestraszylo? -Nagle uswiadomienie sobie wlasnej smiertelnosci. -Czyzby wczesniej nie zdawal pan sobie sprawy, ze jest smiertelny? -Przez jakis czas bylem tego swiadom. Pokonalo mnie, wie pan, poczucie nieznanego. -Jakiego nieznanego, panie Thomas? -Wielkiego nieznanego. Nie jestem szczegolnie wrazliwy. Odrobina nieznanego nie wprawia mnie w zaklopotanie. -Czy lezenie na podlodze niesie panu ukojenie? -Zacieki na suficie sa piekne. Ich widok mnie relaksuje. Patrzac na betonowy strop, zauwazyl: -Moim zdaniem sa brzydkie. -Wcale nie. Zlewajace sie miekkie odcienie szarosci, czerni i rdzy, sugestia zieleni, wszystkie te nieregularne ksztalty, nic nie jest wyraziste i sztywne jak kosc. -Kosc, powiada pan? -Tak, prosze pana, powiadam. Czy ta czapa jest z niedzwiedziej skory? -Tak. Wiem, ze noszenie futer jest niepoprawne politycznie, ale nikogo nie bede za to przepraszac. -I dobrze. Zaloze sie, ze sam pan zabil niedzwiedzia. -Jest pan obronca praw zwierzat, panie Thomas? -Nie mam nic przeciwko zwierzetom, ale zwykle jestem zbyt zajety, zeby maszerowac w ich obronie. -W takim razie powiem panu, ze rzeczywiscie zabilem niedzwiedzia, z ktorego skory zostala uszyta ta czapka, kolnierz i mankiety plaszcza. -Niewiele jak na calego niedzwiedzia. -Mam inne futrzane rzeczy w swojej garderobie, panie Thomas. Zastanawiam sie, skad pan wie, ze zabilem niedzwiedzia. -Prosze sie nie obrazac, ale wraz z futrem na rozne czesci garderoby otrzymal pan cos z ducha niedzwiedzia, kiedy pan go zabil. Z mojego punktu widzenia liczne zmarszczki na jego czole wygladaly jak straszne czarne blizny. -To kojarzy sie z filozofia New Age, nie katolicka. -Mowie metaforycznie, nie doslownie, i z pewna ironia, prosze pana. -Ja w pana wieku nie mialem luksusu ironii. Wstanie pan? -Za minute. Eagle Creek Park, Garfield Park, White River State Park - Indianapolis ma kilka bardzo ladnych parkow, ale nie wiedzialem, ze sa w nich niedzwiedzie. -Jak z pewnoscia sie pan domysla, upolowalem niedzwiedzia, gdy bylem mlodym czlowiekiem. -Stale zapominam, ze jest pan Rosjaninem. O rany, bibliotekarze w Rosji sa wiekszymi twardzielami niz tutaj, poluja na niedzwiedzie i tak dalej. -Kazdy musial byc twardy. To byla epoka sowiecka. Ale w Rosji nie bylem bibliotekarzem. -Ja zmienilem sie w trakcie pracy zawodowej. Kim pan byl w Rosji? -Przedsiebiorca pogrzebowym. -Tak? Balsamowal pan ludzi. -Przygotowywalem ludzi na smierc, panie Thomas. -Ujal pan to w szczegolny sposob. -Wcale nie. Tak mowilismy w moim dawnym kraju. - Powiedzial pare slow po rosyjsku i przetlumaczyl: - Jestem przedsiebiorca pogrzebowym. Przygotowuje ludzi na smierc. Teraz oczywiscie jestem bibliotekarzem z Indiany, pracuje w bibliotece stanowej naprzeciwko Kapitolu, na North Senate Avenue pod numerem sto czterdziestym. Przez chwile lezalem w milczeniu. -Jest pan calkiem zabawny, panie Romanovich. -Ale mam nadzieje, ze nie groteskowy. -Wciaz o tym mysle. - Wskazalem druga terenowke. - Pan pojedzie ta. Kluczyki z numerami rejestracyjnymi znajdzie pan w skrzynce na scianie. -Czy medytacje nad zaciekami zlagodzily strach przed wielkim nieznanym? -Na tyle, na ile mozna sie spodziewac, prosze pana. Chce pan pomedytowac przez pare minut? -Nie, dziekuje, panie Thomas. Nie martwi mnie wielkie nieznane. - Poszedl po kluczyki. Kiedy wstalem, moje nogi byly bardziej stabilne niz pare minut temu. Ozzie Boone, wazacy prawie dwiescie kilogramow autor bestsellerowych powiesci detektywistycznych, moj przyjaciel i mentor z Pico Mundo, twierdzi z uporem, ze powinienem pisac te biograficzne rekopisy lekkim tonem. Uwaza, ze pesymizm jest wylacznie dla ludzi, ktorzy maja zbyt duze wyksztalcenie i zbyt mala wyobraznie. Ozzie mowi, ze melancholia jest zadowolona z siebie forma smutku. Ostrzega, ze piszac w beznadziejnie ponurym nastroju, pisarz ryzykuje hodowanie mroku w sercu i staje sie tym, co potepia. Zwazywszy na makabryczna smierc brata Timothy'ego, straszne odkrycia i dotkliwe straty, ktore dopiero zostana ujawnione, watpie, czy ton tej narracji bylby w polowie tak lekki, gdyby nie Rodion Romanovich. Nie chce powiedziec, ze okazal sie swietnym kumplem. Chodzi mi o to, ze nie brakowalo mu dowcipu. Obecnie prosze Los tylko o to, zeby ludzie, ktorych zsyla na moja droge, czy dobrzy, czy zli, czy moralnie bipolarni, byli w mniejszym badz wiekszym stopniu zabawni. To wielka prosba do zajetego Losu, ktory musi wprowadzac zamet w milionach zywotow. Wiekszosc dobrych ludzi ma poczucie humoru. Problem jest ze znalezieniem pobudzajacych do usmiechu zlych ludzi, poniewaz zlo jest zazwyczaj pozbawione humoru, choc w filmach ci zli czesto maja najlepsze teksty. Moralnie bipolarni natomiast, z nielicznymi wyjatkami, sa zbyt zajeci usprawiedliwianiem swojego sprzecznego zachowania, zeby nauczyc sie smiac z siebie, i zauwazylem, ze czesciej smieja sie z innych ludzi niz z nimi. Krzepki, ubrany w niedzwiedzia czape, powazny jak przystalo na czlowieka przygotowujacego ludzi na smierc, Rodion Romanovich wrocil z kluczykami do drugiej terenowki. -Panie Thomas, naukowiec powie panu, ze charakter wielu systemow wydaje sie chaotyczny, ale dlugie, dokladne badanie wykazuje istnienie dziwnego porzadku pod pozorami chaosu. -Na przyklad? -Zimowa burza, w ktora wyjdziemy, bedzie wydawala sie chaotyczna - zmienny wiatr, wirujacy snieg, jasnosc, ktora nie tyle ujawnia, ile przyslania - ale jesli spojrzy pan nie na zjawisko meteorologiczne, ale na przeplyw cieczy, czastek i energii w mikroskali, zobaczy pan watek i osnowe jak w starannie utkanej tkaninie. -Zostawilem w pokoju mikroskalowe okulary. -Gdyby spojrzal pan na poziomie atomow, zjawisko znow mogloby wydac sie chaotyczne, ale na poziomie sub-atomowym znow pojawilby sie dziwny porzadek, wzor jeszcze bardziej misterny niz watek i osnowa. Pod kazdym pozornym chaosem zawsze czeka na ujawnienie porzadku. -Nie widzial pan mojej szuflady ze skarpetkami. -Moze sie wydawac, ze my dwaj znalezlismy sie w tym miejscu i w tym czasie wylacznie przez przypadek, ale i uczciwy naukowiec, i prawdziwy czlowiek wiary powie panu, ze nie ma zbiegow okolicznosci. Pokrecilem glowa. -Nauczyli pana wnikliwego myslenia w szkole przedsiebiorcow pogrzebowych. Jego ubranie bylo nieskazitelne, bez jednej plamki czy zmarszczki, a sniegowce lsnily jak z lakierowanej skory. Stoicka, pobruzdzona i niewzruszona twarz byla maska idealnego porzadku. -Prosze nie zadawac sobie trudu - powiedzial - i nie pytac mnie o nazwe szkoly dla przedsiebiorcow pogrzebowych, panie Thomas. Nigdy do niej nie uczeszczalem. -Pierwszy raz widze kogos, kto balsamowal bez licencji. W jego oczach widnial porzadek jeszcze bardziej surowy niz ten, ktory sugerowalo ubranie i twarz. -Uzyskalem licencje bez chodzenia do szkoly. Mialem wrodzony talent do tego fachu. -Niektore dzieci rodza sie ze sluchem absolutnym, inne sa genialnymi matematykami, a pan przyszedl na swiat z wiedza, jak przygotowywac ludzi na smierc. -Swieta prawda, panie Thomas. -Musi pan miec interesujace pochodzenie genetyczne. -Przypuszczam, ze panska rodzina i moja byly rownie niekonwencjonalne. -Nigdy nie poznalem siostry mojej matki, ciotki Cymry, ale moj ojciec mowi, ze jest niebezpiecznym mutantem, ktorego gdzies zanikneli. Rosjanin wzruszyl ramionami. -Niemniej jednak postawilbym sporo na podobienstwo naszych rodzin. Ja mam prowadzic czy pan? Jesli na jakims poziomie pod jego ubraniem, twarza i oczami kryl sie chaos, to w umysle. Zastanawialem sie, jaki rodzaj dziwnego porzadku moze pod nim lezec. -Prosze pana, nigdy dotad nie jechalem po sniegu. Nie jestem pewien, czy pod tymi wszystkimi zaspami zdolam znalezc droge do opactwa. Musialbym zdac sie na intuicje... choc zwykle zawsze to robie. -Z calym szacunkiem, panie Thomas, uwazam, ze doswiadczenie przebija intuicje. Rosja jest swiatem sniegu, i, prawde mowiac, urodzilem sie w czasie sniezycy. -W czasie sniezycy w kostnicy? -W bibliotece. -Panska matka byla bibliotekarka? -Nie. Profesjonalna zabojczynia. -Zabojczynia? -Zgadza sie. -Zabojczynia w przenosni czy doslownie, prosze pana? -Jedno i drugie, panie Thomas. Kiedy bedzie pan jechac za mna, prosze trzymac sie w bezpiecznej odleglosci. Nawet z napedem na cztery kola i lancuchami istnieje niebezpieczenstwo poslizgu. -Czuje sie tak, jakbym sie slizgal caly dzien. Bede ostrozny, prosze pana. -Jesli wpadnie pan w poslizg, prosze przekrecic kierownice w kierunku slizgu. Niech pan nie probuje kontrowac. I prosze uzywac hamulcow z wyczuciem. - Podszedl do terenowki i otworzyl drzwi. Zanim wsiadl za kierownice, powiedzialem: -Prosze pana, niech pan zablokuje drzwi. I jesli zobaczy pan cos niezwyklego w burzy, niech pan poskromi ciekawosc i nie wysiada, zeby przyjrzec sie z bliska. Prosze sie nie zatrzymywac. -Niezwyklego? Na przyklad? -Och, wie pan, nic szczegolnego. Powiedzmy, balwana z trzema glowami albo kogos, kto moglby przypominac moja ciotke Cymry. Moglby obrac jablko spojrzeniem. Pomachalem mu reka, zyczac powodzenia, wsiadlem do swojej terenowki, a on po chwili do swojej. Romanovich wyminal mnie i pojechal do stop pochylni. Ruszylem za nim. Wcisnal guzik pilota i drzwi zaczely sie podnosic. Za garazem lezal chaos ponurego swiatla, wrzeszczacego wiatru i lawiny bezustannie padajacego sniegu. ROZDZIAL 35 Rodion Romanovich wyjechal z garazu w mloty wiatru i plachty sniegu. Wlaczylem reflektory. Bylyniezbedne w tym puchowym deszczu. W chwili, gdy biale zaslony sniegu zaplonely w snopach swiatel, Elvis zmaterializowal sie na fotelu pasazera, jak gdybym jego tez wlaczyl. Byl ubrany w kostium pletwonurka marynarki z Latwo przyszlo, latwo poszlo, moze dlatego, ze uznal, iz trzeba mnie rozbawic. Czarny kaptur z neoprenu szczelnie przylegal do jego glowy zakrywajac wlosy, uszy, czolo po brwi. Wyeksponowana w ten sposob twarz wydawala sie dziwnie wrazliwa, ale efekt byl niezbyt dobry. Elvis wcale nie wygladal jak pletwonurek; wygladal jak slodka lalka nagusek z buzia w ciup, ubrana przez jakiegos zboczenca w stroj do praktyk sadomasochistycznych, -O rany, ten film - - powiedzialem. - - Nadales nowe znaczenie slowu smieszny. Zasmial sie bezdzwiecznie, udal, ze strzela do mnie z kuszy do podwodnych polowan, i zmienil kostium pletwonurka na arabski stroj z Harum Scarum. -Masz racje - zgodzilem sie - ten byl jeszcze gorszy. Tworzac muzyke, nie mial sobie rownych, ale w filmach parodiowal samego siebie w sposob tak zenujacy, ze strach patrzec. Pulkownik Parker, menedzer, ktory wybieral scenariusze, przysluzyl sie Elvisowi mniej wiecej tak, jak mnich Rasputin carowi Mikolajowi i Aleksandrze. Wyjechalem z garazu, zatrzymalem sie i nacisnalem pilota, zeby opuscic wrota. Patrzylem w lusterko wsteczne, dopoki sie nie zamknely, gotow wrzucic wsteczny bieg i rozjechac kazdego uciekiniera z koszmaru, ktory sprobuje wejsc do garazu. Znajdujac droge najwyrazniej dzieki analizie topografii, Romanovich jechal bezblednie w kierunku polnocno-pol-nocno-wschodnim, odslaniajac czarna nawierzchnie na lagodnym zakrecie. Czesc zgarnietego sniegu spietrzyla sie na chodniku. Opuscilem plug, az niemal muskal asfalt, i ruszylem za Rosjaninem. Jechalem w bezpiecznej odleglosci, chylac glowe przed jego doswiadczeniem, poniewaz nie chcialem, zeby poskarzyl sie na mnie swojej matce zabojczym. Wiatr popiskiwal niczym dudy, jakby trwal tuzin szkockich pogrzebow. Potezne podmuchy kolysaly terenowka i dziekowalem Bogu, ze to powiekszony model z niskim srodkiem ciezkosci, dodatkowo obciazony przez ciezki plug. Snieg byl taki suchy, a wiatr taki silny i zawziety, ze nic nie przyklejalo sie do szyby. Nie wlaczylem wycieraczek. Rozgladajac sie po stoku, zerkajac w lusterka, spodziewalem sie zobaczyc kosciane bestie harcujace w sniezycy. Biale smugi ograniczaly widocznosc rownie skutecznie jak burza piaskowa na Mojave, ale surowe geometryczne linie stworow powinny na zasadzie kontrastu przyciagnac oko w tym stosunkowo miekkim snieznym krajobrazie. Poza terenowkami i tym, co niosl wiatr, nic sie nie poruszalo. Nawet wielkie drzewa wzdluz drogi, sosny i swierki, byly tak mocno obciazone sniegiem, ze konary ledwo drzaly z szacunku do zawieruchy. Elvis zmienil kolor wlosow na blond, a arabski stroj na robocze buty, dzinsy z podwinietymi nogawkami i kraciasta koszule z Kochajacych sie kuzynow. W tym filmie gral dwie role: ciemnowlosego oficera lotnictwa i jasnowlosego prostaka. -W prawdziwym zyciu nie widziales wielu jasnowlosych prostakow - powiedzialem - zwlaszcza z idealnymi zebami, czarnymi brwiami i tapirowanymi wlosami. Udal, ze ma wystajace siekacze i zrobil zeza, zeby zwiekszyc wiarygodnosc roli. Zasmialem sie. - Synu, ostatnio zaszly w tobie jakies zmiany. Dotad nie smiales sie tak beztrosko ze swoich zlych decyzji. Przez chwile rozmyslal nad moimi slowami, a potem wskazal na mnie. -Co? Wyszczerzyl zeby w usmiechu i pokiwal glowa. -Myslisz, ze jestem zabawny? Znowu skinal, potem przeczaco pokrecil glowa, jakby mowiac, ze jestem zabawny, ale nie o to mu chodzilo. Zrobil szereg min i znowu wskazal mnie, potem siebie. Jesli chodzilo mu o to, co myslalem, to mi pochlebilo. -Osoba, ktora nauczyla mnie smiac sie z wlasnej glupoty, byla Stormy. Popatrzyl na blond wlosy w lusterku wstecznym, pokrecil glowa i rozesmial sie milczaco. -Kiedy smiejesz sie z siebie, nabierasz perspektywy. Zaczynasz rozumiec, ze bledy, ktore popelniles, dopoki nic szkodza nikomu procz ciebie... coz, mozesz je sobie wybaczyc. Po chwili namyslu podniosl kciuk na znak, ze sie ze mna zgadza. -Wiesz co? Kazdy, kto przechodzi na Druga Strone, jesli nie wiedzial tego przed odejsciem, nagle uswiadamia sobie, ze na tym swiecie byl glupcem na tysiace sposobow. Tam wszyscy rozumieja jeden drugiego lepiej, niz my rozumiemy siebie, i wybaczaja nam nasza glupote. Wiedzial, ze chodzi mi o to, iz jego ukochana matka powita go radosnym smiechem, nie placzem rozczarowania i na pewno nie wstydu. Lzy wezbraly mu w oczach. - Pomysl o tym - poradzilem. Zagryzl dolna warge i pokiwal glowa. Katem oka dostrzeglem szybki ruch w sniezycy. Serce mi zamarlo i odwrocilem sie w tamta strone, ale to byl tylko Boo. Z psia zywiolowoscia gnal, niemal szybowal w gore stoku, upajajac sie zimowym spektaklem, ani nie zaklocajac wrogiego pejzazu, ani przezen niezaklocany, bialy pies pedzacy przez bialy swiat. Objechalismy kosciol i skrecilismy ku wejsciu do domu goscinnego, gdzie mieli czekac na nas bracia. Elvis przeobrazil sie ze starannie ufryzowanego prostaka w lekarza. Mial bialy kitel i stetoskop na szyi. -Hej, zgadza sie. Wystepowales z zakonnicami. Grales doktora. Zlamane reguly. Mary Tyler Moore byla siostra zakonna. Film moze nie wiekopomny, nie dorownuje dzielom wszystkim Bena Afflecka i Jennifer Lopez, ale przynajmniej nie zenujaco glupawy. Polozyl prawa reke na sercu i poklepal szybko, sugerujac kolatanie. -Kochales Mary Tyler Moore? - Kiedy skinal glowa, powiedzialem: - Wszyscy kochali Mary Tyler Moore. Ale w prawdziwym zyciu byliscie tylko przyjaciolmi, prawda? Skinal glowa. Znow zatrzepotal reka. Tylko przyjaciolmi, ale ja kochal. Rodion Romanovich zahamowal przed wejsciem domu goscinnego. Gdy powoli zatrzymalem woz za Rosjaninem, Elvis wsunal do uszu koncowki stetoskopu i przycisnal glowice do mojej piersi, jakby sluchal bicia serca. Jego spojrzenie bylo wymowne i zabarwione smutkiem. Zaparkowalem, zaciagnalem hamulec reczny i powiedzialem: -Synu, nie martw sie o mnie. Slyszysz? Niezaleznie, co sie stanie, dam sobie rade. Kiedy wybije moja godzina, bede jeszcze lepszy, a tymczasem bedzie ze mna wszystko w porzadku. Zrob, co trzeba, i nie martw sie o mnie. Przykladal stetoskop do mojej piersi. -Byles dla mnie blogoslawienstwem w ciezkich chwilach - dodalem - i nic nie sprawi mi wiekszej przyjemnosci, gdy ja stane sie blogoslawienstwem dla ciebie. Polozyl mi reke na karku i scisnal jak brat, ktoremu brak odpowiednich slow. Otworzylem drzwi i wysiadlem z terenowki. Wiatr byl okropnie zimny. ROZDZIAL 36 Spieczony przez palace zimno, padajacy snieg wysychal na popiol. Platki byly prawie ziarniste ipiekly mnie w twarz, gdy brnalem przez prawie polmetrowa warstwe sniegu na spotkanie z Rodionem Romanovichem. Wysiadl ze swojej terenowki, zostawiajac wlaczony silnik i swiatla, jak ja. Podnioslem glos, zeby przekrzyczec wiatr: - Bracia beda potrzebowali pomocy przy zapakowaniu sprzetu. Niech da im pan znac, ze jestesmy. Tylne siedzenia w mojej terenowce sa zlozone. Przyjde, gdy tylko je rozloze. W szkolnym garazu ten syn zabojczyni sprawial nieco teatralne wrazenie, ubrany w niedzwiedzia czape i lamowany futrem skorzany plaszcz, ale w burzy wygladal iscie monarszo i w swoim zywiole, jakby byl krolem zimy i mogl ruchem reki powstrzymac padajacy snieg, gdyby mu przyszla ochota. Nie kulil sie i nie chowal glowy przed kasajacym wiatrem. Wyprostowany jak struna ruszyl do domu goscinnego dumnym krokiem, jakiego mozna sie spodziewac po czlowieku, ktory kiedys przygotowywal ludzi na smierc. W chwili, gdy zniknal w budynku, otworzylem drzwi jego terenowki, zgasilem swiatla, wylaczylem silnik i schowalem kluczyki do kieszeni. Pobieglem do drugiego pojazdu, zeby tez zgasic swiatla i silnik. Zabralem kluczyki, zeby Romanovich nie mogl pojechac zadnym wozem do szkoly. Gdy wszedlem za swoim ulubionym Hoosierem do domu goscinnego, zastalem szesnastu braci gotowych do boju. Roztropnosc kazala im przebrac sie z habitow w stroje odpowiednie do takiej pogody. Nie byly to jednak szpanerskie kombinezony, jakie widzi sie na stokach Aspen i Vail. Nie opinaly ciala, zeby zwiekszyc aerodynamike w czasie jazdy czy seksapil po nartach, i brakowalo im zywych kolorow. Habity i stroje obrzedowe zakonnikow byly krojone i szyte przez czterech braci, ktorzy nauczyli sie krawiectwa. Ta czworka uszyla rowniez kombinezony. Byly szaroniebieskie, bez ozdob, starannie wykonczone, ze skladanymi kapturami, ochraniaczami na mankiety z praktycznie niezniszczalnego materialu ballistic nylon i izolowanymi szczelnymi mankietami z gumowanymi sciagaczami: idealne do odsniezania chodnikow i innych prac w czasie paskudnej pogody. Po przybyciu Romanovicha bracia zaczeli wkladac na kombinezony kamizelki z ociepleniem z polaru thermoloft. Kamizelki mialy elastyczne wstawki, wzmocnione ramiona i, jak kombinezony, liczne zasuwane kieszenie. W tych jednolitych uniformach, z zyczliwymi twarzami okolonymi przez dopasowane kaptury, wygladali jak szesnastu astronautow, ktorzy wlasnie przybyli z planety tak przyjaznej, ze jej hymnem musiala byc Parada pluszowych niedzwiadkow. Brat Victor, ktory kiedys sluzyl w piechocie morskiej, chodzil wsrod swoich zolnierzy, sprawdzajac, czy przyniesli wszystkie potrzebne narzedzia. Dwa kroki od drzwi stal brat Piacha. Gdy konspiracyjnie skinal glowa, spotkalismy sie w glebi holu recepcyjnego, jak najdalej od uszeregowanych sil prawosci. Gdy podalem mu klucze od terenowki, ktora przyjechal Romanovich, Piacha powiedzial: -Umocnienia i obrona przed kim, synu? Kiedy trzeba isc w boj, czlowiek musi wiedziec, z kim ma wojowac, to swego rodzaju tradycja. -Jest paru naprawde zlych bandziorow, prosze brata. Nie mam czasu na wyjasnienia, wyloze wszystko w szkole. Tylko jeszcze nie wiem, jak wytlumacze to braciom, bo to dziwaczny swiat. -Porecze za ciebie, maly. Kiedy Piacha mowi, ze slowo faceta jest zlotem, nikt nie smie watpic. -Tym razem bedzie troche watpliwosci. -Lepiej, zeby nie bylo. - Jego kanciaste rysy zastygly w twardym wyrazie pasujacym do oblicza groznego boga z kamiennej swiatyni, ktory nie toleruje niedowiarkow. - Lepiej, zeby nikt nie watpil w twoje slowa. Poza tym bracia moze jeszcze nie wiedza, ze Bog polozyl reke na twojej glowie, ale lubia cie i przeczuwaja, ze masz w sobie cos wyjatkowego. -I szaleja na punkcie moich nalesnikow. -To nie zaszkodzi. -Znalazlem brata Timothy'ego. Kamienna twarz zarysowala sie lekko. -Znalazles biednego Tima w takim stanie, jak mowiles, prawda? -Niezupelnie, prosze brata. Ale tak, jest teraz z Bogiem. Kreslac znak krzyza, wymruczal modlitwe za dusze brata Timothy'ego, a potem powiedzial: -Mamy teraz dowod, ze Tim nie wyskoczyl do Reno na rum i ruletke. Szeryf bedzie musial podejsc do sprawy powaznie, udzielic dzieciom potrzebnej ochrony. -Chcialbym, ale tego nie zrobi. Wciaz nie mamy ciala. -Zdarzylo mi sie oberwac po uszach i moze teraz odczuwam skutki, bo myslalem, ze powiedziales, ze znalazles cialo. -Tak, prosze brata, znalazlem cialo, ale zostalo z niego moze pare centymetrow twarzy zwinietej jak na kluczyku do otwierania puszki sardynek, to wszystko. Wpatrujac sie pilnie w moje oczy, przemyslal uslyszane slowa. -To nie ma zadnego sensu, synu. -Tak, prosze brata, nie ma sensu. Opowiem wszystko, gdy dotrzemy do szkoly, i kiedy brat uslyszy, co mam do powiedzenia, to bedzie mialo jeszcze mniej sensu. -I sadzisz, ze ten Rosjanin jest wplatany w sprawe? -Nie jest bibliotekarzem, a jesli nawet kiedys byl przedsiebiorca pogrzebowym, to nie czekal na klientow, tylko sam ich sobie zalatwial. -To tez nie w pelni chwytam. Jak twoje ramie po zeszlej nocy? -Wciaz troche pobolewa, ale niezbyt mocno. Moja glowa jest w porzadku, prosze brata. Nie mam wstrzasu mozgu, zapewniam. Polowa ubranych w kombinezony zakonnikow juz wyniosla sprzet do terenowek, a pozostali wychodzili za drzwi, gdy brat Saul, ktory nie jechal do szkoly, przyszedl z informacja, ze w opactwie nie dzialaja telefony. -Czy to normalne w czasie silnej burzy? - zapytalem. Brat Piacha pokrecil glowa. -Zdarzylo sie moze raz, jak tylko pamietam. -Sa jeszcze komorkowe. -Cos mi mowi, ze nie, synu. Nawet w czasie dobrej pogody na tym obszarze nie zawsze jest zasieg. Wylowilem komorke z kieszeni kurtki, wlaczylem ja i czekalismy, az ekran poda nam zle wiesci, co tez sie stalo. Kiedy zrobi sie goraco, lacznosc pomiedzy opactwem i szkola bedzie powaznie utrudniona. -Jak pracowalem dla Trzepaczki, mielismy takie powiedzenie, gdy dochodzilo do zbyt wielu dziwnych zbiegow okolicznosci. -"Nie ma zbiegow okolicznosci" - zacytowalem. -Jasne, ze nie ma. Mawialismy: "Ktos wsrod nas musi miec pluskwe FBI w odbytnicy". -To barwne wyrazenie, prosze brata, ale bylbym szczesliwy, gdybysmy mieli tu FBI. -Coz, bylem wtedy po ciemnej stronie. Lepiej powiedz Rosjaninowi, ze nie ma biletu powrotnego. -Brat ma jego kluczyki. Ze skrzynka narzedziowa w jednej rece i kijem baseballowym w drugiej ostatni z braci zakonnych zniknal za drzwiami. Rosjanina nie bylo w pokoju. Gdy wyszedlem z bratem Piacha na zewnatrz, Rodion Romanovich odjezdzal pierwsza terenowka pelna zakonnikow. -Niech mnie diabli. -No, no, synu. Licz sie ze slowami. -Zabral z kolka oba komplety kluczykow. Romanovich zatrzymal sie w polowie dlugosci kosciola, jakby na mnie czekal. -Niedobrze - mruknalem. -Moze jest w tym reka Boga, synu, a ty po prostu jeszcze nie dostrzegasz dobra. -To gleboka wiara czy cieplutki, puszysty optymizm myszy, ktora uratowala ksiezniczke? -W pewien sposob to jedno i to samo, synu. Chcesz prowadzic? Podalem mu kluczyki do drugiej terenowki. -Nie. Chce siedziec po cichu, duszac sie we wlasnej glupocie. ROZDZIAL 37 Biale jak bandaze niebo rozjasnialo powietrze mniej niz otulona sniegiem powierzchnie, jakby Slonceumieralo i Ziemia przemieniala sie w nowe slonce, zimne, dajace niewiele swiatla i ani troche ciepla. Brat Piacha prowadzil, jadac za podstepnym falszywym bibliotekarzem w bezpiecznej odleglosci, a ja strzelalem we wszystkie strony, choc tylko oczami. Osmiu braci ze sprzetem zajmowalo drugi, trzeci i czwarty rzad siedzen w terenowce. Mozna by sie spodziewac, ze w pojezdzie pelnym mnichow bedzie panowala cisza, a wszyscy pasazerowie beda pograzeni w milczacej modlitwie albo medytacjach nad stanem swojej duszy- albo w knowaniach, jak ukryc przed ludzkoscia, ze Kosciol jest organizacja istot pozaziemskich zdecydowanych zawladnac swiatem przez kontrole umyslow, ktora to mroczna prawde znal pan Leonardo da Vinci, co latwo udowodnic, powolujac sie na jego najslynniejszy autoportret w kapeluszu z cynfolii w ksztalcie piramidy. Wczesnym popoludniem powinna panowac cisza mniejsza, przerywana tylko na potrzeby pracy, ale mnisi rozmawiali ze swada. Martwili sie o zaginionego brata Timothy'ego i byli zatrwozeni mozliwoscia, ze nieznani osobnicy zamierzaja skrzywdzic dzieci w szkole. Ich glosy wyrazaly strach i pokore, lecz rowniez radosne podniecenie, ze moga wystapic w roli dzielnych obroncow niewiniatek. Brat Alfonse zapytal: -Odd, czy wszyscy umrzemy? -Mam nadzieje, ze nikt nie umrze - odparlem. -Jesli wszyscy umrzemy, szeryf bedzie skompromitowany. -Nie rozumiem tego moralnego rachunku - stwierdzil brat Rupert - smierc nas wszystkich zostanie zrownowazona przez wstyd szeryfa? -Zapewniam cie, bracie - zaczal Alfonse - nie chcialem sugerowac, ze masowa smierc bylaby cena do przyjecia za jego porazke w nastepnych wyborach. Brat Quentin, ktory kiedys byl policjantem, najpierw patrolujacym ulice, a potem detektywem w wydziale rozbojow i zabojstw, zapytal: -Odd, kim sa ci niedoszli zabojcy dzieci? -Nie wiemy tego na pewno - odparlem, odwracajac sie w fotelu, zeby na niego spojrzec. - Ale wiemy, ze cos nadchodzi. -Jakie sa dowody? Najwyrazniej nie na tyle konkretne, zeby zrobily wrazenie na szeryfie. Telefony z pogrozkami, cos w tym stylu? -Telefony nie dzialaja - odparlem wymijajaco - wiec nie bedzie zadnych pogrozek. -Unikasz odpowiedzi? - zapytal brat Quentin. -Tak, prosze brata. -Jestes w tym beznadziejny. -Staram sie, jak moge. -Musimy znac imie naszego wroga. -Znamy - dobitnie powiedzial brat Alfonse. - Nazywa sie legion. -Nie chodzi mi o naszego ostatecznego wroga - zaznaczyl Quentin. - Odd, chyba nie wystapimy przeciwko Szatanowi z kijami baseballowymi, prawda? -Jesli to Szatan, nie wyckrylem woni siarki. -Znowu robisz uniki. -Tak, prosze brata. Z trzeciego rzedu brat Augustine zapytal: -Dlaczego nie chcesz powiedziec, czy to Szatan, czy nie? Wszyscy wiemy, ze to nie on sam, tylko jacys fanatycy przeciwni wierze, prawda? -Wojujacy ateisci - wtracil ktos z tylu wozu. Inny pasazer z czwartego rzedu dodal: -Islamofaszysci. Prezydent Iranu powiedzial: "Swiat bedzie czystszy, gdy nie zostanie na nim nikt, dla kogo dniem swietym jest sobota. Kiedy wszyscy umra, wybijemy tlum niedzielny". Brat Piacha powiedzial: - Nie ma sensu sie nakrecac. Jak dojedziemy do szkoly, opat Bernard ostro was pogoni, o ile go znamy. Zaskoczony, wskazujac terenowke, zapytalem: -Opat jest z nimi? Piacha wzruszyl ramionami. -Uparl sie, synu. Moze wazy nie wiecej niz mokry kot, ale jest plusem dla zespolu. Nie ma na swiecie takiej rzeczy, ktora przestraszylaby opata. -Moze jest - mruknalem. Brat Quentin, ktory siedzial w drugim rzedzie, polozyl reke na moim ramieniu i wrocil do glownego watku z uporem doswiadczonego sledczego. -Mowie tylko, Odd, ze musimy znac imie naszego wroga. Nie mamy tutaj oddzialu wyszkolonych wojownikow. Jak przyjdzie co do czego, jesli bracia nie beda wiedzieli, przeciwko komu maja sie bronic, puszcza im nerwy i zaczna walic kijami jeden drugiego. Brat Augustine upomnial go lagodnie: - Nie szacuj nas zbyt nisko, bracie Quentinie. -Moze opat poblogoslawi kije - powiedzial brat Kevin z trzeciego rzedu. Brat Rupert wlaczyl sie do rozmowy: -Watpie, czy opat uznalby za wlasciwe blogoslawienie kijow, aby zapewnic zwyciestwo w grze, coz dopiero, zeby staly sie skuteczniejsza bronia do rozwalania glow. -Mam nadzieje, ze nie bedzie czego rozwalac. Na sama mysl robi mi sie niedobrze. -Machaj nisko - poradzil brat Piacha - i wal w kolana. Faceci z rozwalonymi kolanami nie stanowia bezposredniego zagrozenia, ale tez uszkodzenia nie sa trwale. Wracaja do zdrowia. W wiekszosci przypadkow. -Mamy tutaj powazny dylemat moralny - zauwazyl brat Kevin. - Musimy oczywiscie chronic dzieci, ale rozwalanie kolan nie jest pod zadnym wzgledem zgodne w teologia chrzescijanska. -Chrystus - przypomnial mu brat Augustine - wyrzucil kupcow ze swiatyni. -W istocie, ale nigdzie w Pismie nie czytalem, zeby w trakcie lamal im kolana. -Moze naprawde wszyscy umrzemy - szepnal brat Alfonse. Z reka wciaz na moim ramieniu brat Quentin powiedzial: -Zaalarmowalo cie cos wiecej niz telefony z pogrozkami. Czy... znalazles brata Timothy'ego? Tak, Odd? Zywego czy martwego? W tym momencie nie moglem powiedziec, ze znalazlem go martwego i zarazem zywego, ze nagle przeobrazil sie z Tima w cos, co Timem nie bylo. -Nie, prosze brata, ani martwego, ani zywego - odparlem. Quentin zmruzyl oczy. -Znowu robisz uniki. -Skad brat moze to wiedziec? -Widze. -Co? -Za kazdym razem, gdy udzielasz wymijajacej odpowiedzi, leciutko drga ci lewa powieka. Masz tik, ktory cie zdradza, gdy robisz uniki. Gdy szybko sie odwrocilem, zeby dociekliwy brat Quentin nie widzial mojego zdradliwego oka, zobaczylem Boo, ktory skakal radosnie. Za usmiechnietym psem biegi Elvus, rozbawiony jak dziec-ko, niezostawiajacy za soba sladow na sniegu, machajacy rekami wysoko nad glowa jak natchnieni ewangelicy w czasie wykrzykiwania: "Alleluja" Boo skrecil z odsniezona drogi i pomknal w podskokach na lake. Rozesmiany, radosny Elvis pobiegl za nim. Krol rock and rolla i dokazujacy pies znikli z pola widzenia, ani nie niepokojac sniezycy, ani przez nia nie niepokojeni. Przez wiekszosc dni zalowalem, ze mam wyjatkowy dar widzenia i intuicji, i chcialem, aby zal, jaki na mnie sprowadzil, nie ciazyl mi na sercu, zeby z mojej pamieci zostalo wymazane wszystko, co nadnaturalne, zebym mogl byc taki, jaki skadinad jestem - nikim Szczegolnym, jedna dusza w morzu dusz, plynaca przez dni ku nadziei, ku temu ostatniemu schronieniu wolnemu od strachu i bolu. Jednak raz na jakis czas zdarzaja sie chwile, gdy brzemie wydaje sie warte dzwigania: chwile czystej radosci, niewy-slowionego piekna, zdumienia i podziwu albo, jak w tym przypadku, chwile tak przejmujace, ze swiat wydaje sie lepszy, niz naprawde jest, i pozwala nam ujrzec raj, jakim moglby byc, gdybysmy go nie zepsuli. Chociaz Boo mial zostac ze mna przez przyszle dni, Elvisa mialo zabraknac. Ale wiedzialem, ze wspomnienie, jak biegali w sniezycy pelni szalonej radosci, bedzie mi towarzyszyc przez wszystkie dni na tym swiecie, a potem na wieki. -Synu? - zapytal Piacha z zaciekawieniem. Zdalem sobie sprawe, ze sie usmiecham, choc usmiech w tej chwili byl malo stosowny. -Prosze brata, mysle, ze Krol jest gotow odejsc z tego miejsca na koncu ulicy Samotnej. -Hotel zlamanych serc - powiedzial Piacha. - Tak. Nie powinien byl nigdy wystepowac w tej spelunie. Piacha pojasnial. -Ale to super, prawda? -Super - zgodzilem sie. -To musi byc mile uczucie, ze otworzyles dla niego wielkie drzwi. -Nie otworzylem. Pokazalem mu tylko, gdzie jest galka i w ktora strone nalezy przekrecic. Za moimi plecami brat Quentin powiedzial: -O czym wy mowicie? Nie nadazam. Nie odwracajac sie, odparlem: -Za jakis czas, prosze brata. W swoim czasie podazy brat za nim. Wszyscy za nim podazymy. -Za kim? -Za Elvisem Presleyem, prosze brata. -Zaloze sie, ze lewa powieka skacze ci jak szalona. -Nie sadze. Piacha pokiwal glowa. - Ani drgnie. Pokonalismy dwie trzecie drogi laczacej nowe opactwo i szkole, gdy z burzy wylonil sie zdumiewajacy twor z krzyzujacych sie, obracajacych, wijacych jak serpentyna kosci. ROZDZIAL 38 Choc brat Timothy zostal zamordowany - gorzej niz zamordowany - przez jedno z tych stworzen, niepoprawny optymista Odd, ktory czasami dochodzi do glosu, powtarzal, ze bezustannie zmieniajaca sie mozaika kosci w oknie szkoly i moi przesladowcy w tunelu z wiezy chlodniczej to zjawy, straszne, ale mniej realne niz na przyklad mezczyzna z pistoletem, kobieta z nozem czy amerykanski senator z pomyslem. Optymista Odd chcial wierzyc, ze te istoty, podobnie jak zwlekajacy zmarli i bodachy, okaza sie niewidzialne dla wszystkich oprocz mnie i ze to, co spotkalo Timothy'ego, bylo czyms wyjatkowym, poniewaz istoty nadprzyrodzone nie moga krzywdzic zywych. Ta optymistyczna mozliwosc zostala splukana do scieku poboznych zyczen wraz z pojawieniem sie wyjacej koscianej zjawy i natychmiastowa reakcja Piachy i jego braci. Wysoka i dluga jak dwa konie galopujace jeden za ogonem drugiego, bezustannie zmieniajaca sie nawet w drodze przez lake, wyskoczyla z bialego wiatru i przeciela droge przed pierwsza terenowka. W Piekle Dantego, w lodowej i snieznej mgle zamarznietego najnizszego poziomu Piekla, uwieziony Szatan ukazuje sie poecie w wietrze z trzech par wielkich skorzanych skrzydel. Upadly aniol, niegdys piekny, ale teraz straszny, cuchnal rozpacza, niedola i zlem. Tutaj tez bolesc i rozpacz znalazly ucielesnienie w wapniu i fosforze kosci, a zlo wyrazalo sie w szpiku. Zamiary stwora uwidacznialy sie w jego wygladzie, w jego szybkim ruchu, i wszystkie byly zle. Ani jeden brat nie zareagowal na ten widok zdumieniem i nawet strachem przed nieznanym i zaden niedowierzaniem. szyscy bez wyjatku natychmiast uznali zjawe za ohyde z piekla rodem i patrzyli tylez z odraza, co z groza, z wrogoscia i szlachetnym rodzajem nienawisci, jak gdyby od pierwszego rzutu oka rozpoznali pradawne, odwieczne zlo. Jesli ktoremus odebralo mowe, to szybko ja odzyskal i wnetrze wozu wypelnily okrzyki. Wzywali Chrystusa i Matke Boska i nie slyszalem wahania ani zaklopotania, gdy obrzucali zjawe imionami demonow albo imieniem ojca wszystkich demonow, choc jestem calkiem pewien, ze pierwsze slowa brata Piachy brzmialy: "Mamma mia". Rodion Romanovich zatrzymal woz, gdy bialy demon przemknal tuz przed maska. Kiedy Piacha wcisnal hamulec, kola z lancuchami podskoczyly na oblodzonej nawierzchni, ale sie nie posliznely, i my tez zatrzymalismy sie gwaltownie. Kosciane nogi poruszaly sie jak tloki, wzbijajac pioropusze sniegu, gdy zjawa przeciela droge i szla dalej po lace, jakby nieswiadoma naszej obecnosci. Zostawiala slad w swiezym puchu i snieg wirowal w wytwarzanym przez nia pradzie powietrza, co rozproszylo wszelkie watpliwosci, czy jest prawdziwa. Przekonany, ze potwor tylko udawal brak zainteresowania i za chwile wroci, powiedzialem do Piachy: -Jedziemy. Nie wolno tu tkwic. Jedz, bracie, wiez nas do szkoly. -Nie moge, dopoki on nie ruszy - odparl Piacha, wskazujac terenowke, ktora blokowala nam droge. Po prawej stronie, na poludniu, wznosila sie stroma skarpa, z ktorej hiperszkielet zbiegl z predkoscia stonogi. Moze nie ugrzezniemy w glebokiej zaspie, ale kat nachylenia z pewnoscia nas wywroci. Na polnocnej lace fantastyczna konstrukcja ruchliwych kosci znikla, spowita przez caluny sniegu, ktorych nie przenikalo ponure swiatlo pochmurnego dnia, ale widzielismy ja nie po raz ostatni. Rodion Romanovich wciaz wciskal pedal hamulca i w czerwonych swiatlach stopu snieg padal w krwawym deszczu. Po lewej stronie laka opadala ponad pol metra ponizej drogi. Pewnie moglibysmy objechac Romanovicha, ale podjelibysmy niepotrzebne ryzyko. -Czeka, zeby jeszcze raz to zobaczyc - powiedzialem. - Zwariowal? Niech brat zatrabi. Piacha wcisnal klakson i swiatla stopu terenowki Romano-vkha zamrugaly. Piacha zatrabil ponownie i Rosjanin ruszyl, ale po chwili znowu zahamowal. Potwor nadszedl z polnocy, bronujac pole sniegu, posuwajac sie wolniej niz wczesniej, a jego miarowe ruchy zdradzaly zlowieszcze zamiary. Zdumienie, strach, ciekawosc, niedowierzanie: cokolwiek sparalizowalo Romanovicha, w koncu odzyskal swobode ruchow. Terenowka ruszyla. Zanim nabrala predkosci, stwor zblizyl sie, stanal deba, wysunal skomplikowane kleszcze, chwycil swoja ofiare i przewrocil woz na bok. ROZDZIAL 39 Woz lezal na prawym boku. Powoli obracajace sie kola na prozno szukaly oporu w pelnym sniegupowietrzu. Rosjanin i osmiu mnichow mogli wyjsc tylko drzwiami z tylu albo tymi zwroconymi ku niebu, ale nie bez trudu i nie szybko. Zalozylem, ze bestia albo podwazy drzwi i siegnie do srodka po dziewieciu mezczyzn, albo wylapie ich, gdy beda probowali uciec. Nie wiedzialem, czy zrobi z nimi to, co z bratem Timothym, ale bylem pewien, ze zgromadzi ich metodycznie. Kiedy zgarnie wszystkich, zabierze ich, zeby ukrzyzowac na scianie jak Timothy'ego, przemieniajac smiertelne ciala w dziewiec poczwarek. Albo od razu przyjdzie po nas, do drugiej terenowki, i pod koniec dnia w wiezy chlodniczej bedzie sie tloczyc osiemnascie poczwarek. Zamiast kontynuowac dzielo zniszczenia jak zaprogra-mowany robot, stwor odsunal sie od terenowki i cierpliwie czekal, zachowujac podstawowa forme, ale bezustannie zmieniajac widoczne na powierzchni wzory, podobne do smigiel i platkow. Z opanowaniem i pewnoscia siebie doswiadczonego kierowcy, ktory czesto uciekal policji, brat Piacha poprawil pasy, podniosl stalowy plug i wrzucil wsteczny. -Nie mozemy ich zostawic - powiedzialem, a bracia za mna halasliwie przyznali mi racje. -Nikogo nie zostawimy - stanowczo zapewnil Piacha. - Mam tylko nadzieje, ze sa na tyle przestraszeni, zeby sie nie ruszac. Jak makabryczna, wyposazona w silnik rzezba, ktora wykonaly hieny cmentarne, stos kosci stal na warcie z boku drogi, byc moze czekajac, az otworza sie drzwi przewroconego wozu. Kiedy cofnelismy sie o piecdziesiat metrow, terenowka stala sie plama na drodze pod nami, a plachty sniegu prawie zupelnie zakamuflowaly kosciane widmo. Zapialem pas i uslyszalem, ze bracia za moimi plecami robia to samo. Nawet kiedy Bog jest drugim pilotem, warto zabrac spadochron. Brat Piacha zwolnil i stanal. Z noga na pedale hamulca zmienil bieg. Panowala cisza macona tylko przez oddechy braci. Potem brat Alfonse powiedzial: -Libera nos a malo. Zbaw nas ode zlego. Piacha przelozyl noge z pedalu hamulca na gaz. Silnik ryknal, lancuchy zadzwonily na nawierzchni i pomknelismy w dol, zamierzajac wyminac przewrocony woz i staranowac demona. Zdawalo sie, ze nasz cel do ostatniej chwili nie byl swiadom naszego ataku, a moze nie znal strachu. Uderzylismy plugiem i natychmiast wytracilismy prawie caly impet. Spadl gwaltowny grad. Przednia szyba pekla, rozpadla sie, posypala na nas, a z nia luzne kosci i elementy polaczone stawowo. Finezyjnie zespolone kosci wyladowaly mi na kolanach, podrygujac jak polamany krab. Moj krzyk byl rownie meski jak pisk dziewczynki, ktora przestraszyla sie kosmatego pajaka. Stracilem kosci na podloge. Byly zimne i sliskie, lecz nie tluste ani nie wilgotne, bez sladu ciepla zycia. Szczatki miotaly sie i tracaly moja noge, nie z zamiarem wyrzadzenia krzywdy, ale bezwiednie, jak waz z odcieta glowa. Mimo to szybko podciagnalem stopy na siedzenie i szczelnie otulilbym sie halkami, gdybym tylko je nosil. Zatrzymalismy sie dziesiec metrow za wywroconym pojazdem i zaraz cofnelismy, slyszac glosne trzaski i chrzest pod kolami. Kiedy wysiadlem, zobaczylem droge zasmiecona podrygujacymi konstrukcjami z kosci, polamanymi szczatkami rozerwanej bestii. Niektore byly duze jak odkurzacze, wiele wielkosci kuchennych urzadzen - wyginajace sie, opalizujace, skladajace i rozkladajace jakby w probie posluchania czarodziejskiego zaklecia. Tysiace kosci wszelkich ksztaltow i rozmiarow lezalo bezladnie na drodze. Grzechotaly jakby w czasie trzesienia ziemi, ale przez podeszwy butow narciarskich nie wyczuwalem najlzejszego drzenia. Odkopujac szczatki, oczyscilem sciezke i wspialem sie na bok przewroconego wozu. Bracia patrzyli na mnie, mrugajac i wybaluszajac oczy, przez boczne okna. Gdy otworzylem drzwi, dolaczyl do mnie brat Rupert. Wspolnymi silami szybko wyciagnelismy Rosjanina i mnichow z pojazdu. Niektorzy byli posiniaczeni, a wszyscy wstrzasnieci, lecz zaden nie odniosl powaznych obrazen. Odlamki kosci przebily wszystkie opony naszej terenowki. Woz stal na plaskich gumach. Czekala nas piesza wedrowka do oddalonej o sto metrow szkoly. Nikt nie musial mowic, ze skoro istnial jeden chodzacy kalejdoskop kosci, to mogly zjawic sie inne. Scisle mowiac, czy to z szoku, czy ze strachu prawie nikt sie nie odzywal, a jesli juz, to jak najciszej. Wszyscy pracowali pilnie, wyladowujac narzedzia i inny sprzet przywieziony do obrony i ufortyfikowania szkoly. Grzechoczace szczatki powoli cichly, a niektore kosci zaczely sie rozpadac na szesciany roznej wielkosci, jak gdyby nie byly koscmi, tylko strukturami stworzonymi z mniejszych polaczonych elementow. Gdy ruszylismy do szkoly, Rodion Romanovich zdjal czapke, pochylil sie i wrzucil garsc kostek do tego worka z niedzwiedziej skory. Podniosl glowe i zobaczyl, ze patrze. Sciskajac czapke w jednej rece jak sakwe ze skarbem, druga podniosl cos, co bardziej przypominalo wielka aktowke niz skrzynke na narzedzia, i odwrocil sie w strone szkoly. Zdawalo sie, ze wiatr wokol nas rozbrzmiewa slowami pelnymi zlosci, z chwili na chwile coraz gniewniejszymi, wymawianymi w brutalnym jezyku idealnym do rzucania przeklenstw i urokow, do zlorzeczenia i wygrazania. Niewidoczne niebo opadalo na spotkanie z ukryta ziemia i po zniknieciu horyzontu szybko znikly wszelkie twory czlowieka i natury. Swiatlo przez caly posepny dzien, nie-pozwalajace na rzucanie cienia, nie oswietlalo, ale oslepialo. W tej bialej ciemnosci rozmyly sie kontury terenu, z wyjatkiem tych pod nogami, i szlismy na oslep. Dzieki magnetyzmowi psychicznemu nigdy sie nie gubie. Ale paru braci moglo odejsc na zawsze, zaledwie pare metrow od szkoly, gdyby nie trzymali sie blisko siebie i gdyby nie prowadzily ich szybko znikajace laty asfaltu odsloniete wczesniej przez plugi. Mogly sie zblizac kolejne chodzace kosciotrupy, a podejrzewalem, ze ich nie oslepia biel sniegu. Ich zmysly, jakiekolwiek byly, nie mogly byc analogiczne do naszych - ale mogly byc lepsze. Zatrzymalem sie dwa kroki przed zwijanymi wrotami garazu, bo dopiero wtedy je zobaczylem. Gdy bracia zgromadzili sie wokol mnie, policzylem ich, zeby sprawdzic, czy ktorys nie zaginal. Zamiast szesnastu doliczylem sie siedemnastu. Rosjanin stal wsrod nich, ale jego nie uwzglednilem w liczeniu. Zaprowadzilem ich do zwyklych drzwi obok wrot i otworzylem je kluczem uniwersalnym. Kiedy wszyscy bezpiecznie weszli do srodka, zamknalem i zaryglowalem drzwi. Bracia polozyli na podlodze przyniesione rzeczy, otrzepali sie ze sniegu i zdjeli kaptury. Siedemnastym zakonnikiem byl brat Leopold, nowicjusz, ktory czesto pojawial sie i znikal jak duch. Jego piegowata twarz wygladala mniej zdrowo niz wczesniej i nie doszukalem sie na niej sladu zwyklego slonecznego usmiechu. Leopold stal obok Rosjanina. Nie umialem tego sprecyzowac, ale cos w ich postawie i zachowaniu sugerowalo, ze sa sprzymierzencami. ROZDZIAL 40 Romanovich przyklakl na podlodze garazu i z niedzwiedziej czapy wysypal na beton biale szesciany.Boki wiekszych okazow mialy moze cztery centymetry dlugosci, mniejszych moze centymetr. Wypolerowane i gladkie moglyby byc koscmi do gry bez oczek i wygladaly nie na twor naturalny, ale sztuczny. Podrygiwaly i obijaly sie z grzechotem, jakby jeszcze istnialo w nich zycie. Moze pobudzalo je wspomnienie kosci ktore niedawno tworzyly, moze mialy wbudowany program rekonstrukcji, lecz brakowalo im mocy. Przywiodly mi na mysl skaczaca fasole, nasiona meksykanskiego wilczomleczu ozywiane ruchami zyjacych w nich larw cmy. Nie sadzilem, ze ruchy tych kostek powoduje odpowiednik larw cmy, ale nie zamierzalem ich rozgryzac w celu zweryfikowania swojej opinii. Gdy bracia staneli dokola, patrzac na slepe kosci do gry, jeden z wiekszych okazow zatrzasl sie gwaltownie i rozpadl na cztery mniejsze identyczne kostki. Moze pod wplywem tej reakcji mniejszy szescian przetoczyl sie i podzielil na cztery mniejsze repliki. Romanovich oderwal wzrok od tych samoistnie dzielacych sie bryl i spojrzal w oczy bratu Leopoldowi. - Kwantomizuja - powiedzial nowicjusz. Rosjanin pokiwal glowa. - Co tu sie dzieje? - zapytalem. Zamiast odpowiedziec, Romanovich skierowal uwage z powrotem na kosci i mruknal jakby do siebie: -Niewiarygodne. Ale gdzie cieplo? Jakby to pytanie go przestraszylo, Leopold cofnal sie o dwa kroki. -Chcialbys byc trzydziesci kilometrow stad - rzekl Romanovich do niego. - Troche na to za pozno. -Znaliscie sie przed przyjazdem tutaj - zauwazylem. Kostki z coraz wieksza szybkoscia rozpadaly sie na coraz mniejsze repliki. mniejsze repliki. Spojrzalem na braci, spodziewajac sie, ze popra moje zadanie odpowiedzi od Rosjanina. Zobaczylem, ze skupiaja uwage nie na Romanovichu czy Leopoldzie, ale na mnie i na dziwnych - i wciaz coraz mniejszych - obiektach na podlodze. Brat Alfonse powiedzial: -Odd, w samochodzie, gdy zobaczylismy, ze to cos wylania sie ze sniezycy, w przeciwienstwie do nas nie byles oszolomiony. -Bylem... odebralo mi mowe. -Drga ci powieka - stwierdzil brat Quentin, patrzac na ranie ze zmarszczonymi brwiami. Niewatpliwie w podobny sposob gromil wzrokiem licznych podejrzanych w pokoju przesluchan wydzialu zabojstw. Gdy kostki sie dzielily, a ich liczba dramatycznie rosla, laczna masa nie powinna sie zmieniac. Pokroj jablko w kostke, a kawalki beda wazyc tyle samo, co caly owoc. Ale tutaj masa znikala. Taki stan rzeczy sugerowal, ze mimo wszystko bestia byla istota nadnaturalna, skoro objawila sie pod postacia materii o masie wiekszej - ale nie bardziej realnej - niz ektoplazma. Teoria ta nastreczala wiele problemow. Po pierwsze, brat Timothy byl martwy, i to nie duch go zabil. Terenowka nie zostala przewrocona przez rozzloszczonego poltergeista. Sadzac po upiornej minie, ktora starla caly sloneczny urok z chlopiecej twarzy, brat Leopold byl wyraznie skupiony na innej - i znacznie bardziej przerazajacej koncepcji - niz zjawisko nadnaturalne. Kostki na podlodze staly sie tak liczne i malenkie, ze przypominaly rozsypana sol. A potem... beton znow byl pusty, jakby Rosjanin nie wysypal niczego z kapelusza. Z kolorami wracajacymi na twarz brat Leopold zadrzal z ulgi. Romanovich po mistrzowsku zmienil kierunek ciekawosci, ktora mogla skupic sie na nim. Podniosl sie i chcac poglebic intuicyjne przekonanie braci, ze wiem wiecej niz oni dwaj, zapytal: -Panie Thomas, co to bylo? Wszyscy bracia popatrzyli na mnie. Zdalem sobie sprawe, ze - obnoszac sie z uniwersalnym kluczem i enigmatycznym zachowaniem - zawsze bylem dla nich postacia bardziej tajemnicza niz Rosjanin czy brat Leopold. -Nie wiem - odparlem. - Chcialbym wiedziec. -Nie drgnela mu powieka - oznajmil brat Quentin. - Nauczyles sie panowac nad tikiem, czy naprawde jestes szczery? Zanim zdazylem sie odezwac, opat Bernard poprosil: -Odd, chcialbym, zebys opowiedzial braciom o swoich wyjatkowych zdolnosciach. Wodzac wzrokiem po twarzach, z ktorych bila ciekawosc, powiedzialem: -Na calym swiecie, prosze ojca, jest tylko kilka osob, ktore znaja moj sekret, mniej niz polowa liczby tu obecnych. To... jak publiczne wyjawienie tajemnicy. -Przykaze, aby uwazali sie za twoich spowiednikow. Twoj sekret stanie sie tajemnica spowiedzi. -Nie dla wszystkich - zaznaczylem. Nie zawracalem sobie glowy oskarzaniem brata Leopolda o nieszczerosc postulatu i slubow nowicjusza. Patrzylem na Romanovicha. -Nie wyjde - oswiadczyl Romanovich i wlozyl niedzwiedzia czape na glowe jakby dla podkreslenia swoich slow. Wiedzialem, ze nie ustapi i wyslucha tego, co musialem powiedziec innym, ale zapytalem: -Nie musi pan udekorowac paru zatrutych plackow? -Nie, panie Thomas. Udekorowalem wszystkich dziesiec. Po kolejnym zlustrowaniu zaciekawionych twarzy zakonnikow wyznalem: -Widze zmarlych, ktorzy zwlekaja z odejsciem z tego swiata. -Ten facet - wtracil brat Piacha - moze unikac odpowiedzi na pytania, ale umie klamac nie lepiej niz dwulatek. -Dziekuje. Chyba. -Zanim Bog mnie powolal - mowil Piacha - zylem w brudnym morzu klamcow i klamstw, i plywalem rownie dobrze jak kazdy inny bandzior. Odd... nie jest taki jak oni, nie jest taki jak dawny ja. Prawda jest taka, ze nie znam nikogo takiego jak on. Po tych milych, plynacych z serca slowach poparcia opowiedzialem swoja historie jak najbardziej zwiezle, wspominajac, ze przez wiele lat pracowalem z komendantem policji w Pico Mundo, ktory poreczyl za mnie w rozmowie z opatem Bernardem. Bracia sluchali jak urzeczeni, bez wyrazania watpliwosci. Doktryna ich wiary nie obejmuje duchow i bodachow, ale byli ludzmi, ktorzy zyja w niezachwianym przekonaniu, ze swiat jest dzielem boskim i ze obowiazuje w nim uswiecony pionowy porzadek. Po odkryciu, w jaki sposob wytlumaczyc sobie istnienie potwora z burzy - czyli uznac go za demona - nie popadli w duchowy czy intelektualny zamet, gdy przemadrzaly byly kucharz kazal im wierzyc, ze jest nawiedzany przez niespokojnych zmarlych i w miare mozliwosci probuje im pomoc. Nie kryli wzruszenia na wiesc, ze brat Constantine nie popelnil samobojstwa. Pozbawiona twarzy postac Smierci z wiezy bardziej ich zaintrygowala, niz wystraszyla, i zgodzili sie, ze jesli tradycyjne egzorcyzmy maja okazac sie skuteczne, to predzej podzialaja na widmo z wiezy niz na hiperszkielet, ktory wywrocil terenowke. Nie wian, czy brat Leopold i Rodion Romanovich mi uwierzyli, ale nie mialem zamiaru przedstawiac im zadnych dowodow, musiala im wystarczyc szczerosc mojej opowiesci. -Nie wierzysz, ze egzorcyzmy sprawdza sie w ktoryms z tych przypadkow, prawda? - zapytalem Leopolda. Nowicjusz spuscil oczy na podloge, gdzie niedawno lezaly kostki. Nerwowo oblizal usta. Rosjanin uwolnil go od koniecznosci udzielania odpowiedzi. -Parne Thomas, jestem gotow uwierzyc, ze zyje pan na granicy pomiedzy tym swiatem i przyszlym, ze widzi pan to, czego my nie mozemy zobaczyc. I ze niedawno widzial pan zjawy dotychczas nieznane. -Czy nieznane rowniez dla pana? - zapytalem. -Jestem tylko bibliotekarzem, panie Thomas, bez szostego zmyslu. Ale jestem czlowiekiem wierzacym, czy da pan wiare, czy nie, i po wysluchania panskiej opowiesci martwie sie o dzieci rownie mocno jak pan. Ile mamy czasu? Kiedy dojdzie do tego, co ma sie wydarzyc? Pokrecilem glowa. -Dzis rano widzialem siedem bodachow. Sciagneloby ich wiecej, gdyby nieszczescie bylo bliskie. -To bylo dzis rano. Nie sadzi pan, ze warto rozejrzec sie teraz, przed druga po poludniu? -Przyniescie wszystkie narzedzia i... bron - polecil opat Bernard zakonnikom. Snieg topil sie na moich butach. Wytarlem je o wycieraczke przy drzwiach pomiedzy garazem i piwnica szkoly, podczas gdy pozostali, weterani srogich zim, majacy wiekszy wzglad na innych niz ja, zzuli zasuwane sniegowce i zostawili je w garazu. Po lunchu wiekszosc dzieci przebywala w pokojach rekreacyjnych i rehabilitacyjnych, ktore odwiedzilem z opatem, paroma bracmi i Romanovichem. Po pokojach i korytarzach sunely czarne jak sadza cienie, obce temu swiatu, drzace z oczekiwania, drapiezne i zadne krwi, jakby podniecone widokiem tylu niewinnych dzieci, ktore za jakis czas mialy krzyczec z przerazenia i bolu. Naliczylem siedemdziesiat dwa bodachy. Wiedzialem, ze inne skradaja sie po korytarzach na drugim pietrze. -Niebawem - powiedzialem do opata. - Juz niedlugo. ROZDZIAL 41 Podczas gdy szesnastu wojowniczych mnichow i jeden dwulicowy nowicjusz decydowali, jak umocnicdwie klatki schodowe, ktore obslugiwaly pierwsze pietro szkoly, matka Angela pilnowala, zeby zakonnice byly przygotowane do udzielenia pomocy, jesli zajdzie potrzeba. Gdy skierowalem sie do polnocno-zachodniej dyzurki pielegniarek, dolaczyla do mnie. -Oddie, slyszalam, co sie stalo w czasie drogi powrotnej z opactwa. -Tak, matko. Jasne. Nie mam czasu teraz w to wnikac, ale ubezpieczyciel siostry bedzie mial mnostwo pytan. -Mamy tu bodachy? Spogladalem w prawo i w lewo do mijanych pokoi. -Roi sie od nich, matko. Rodion Romanovich szedl za nami, roztaczajac autorytatywna aure jednego z tych bibliotekarzy, ktorzy z gniewna mina rzadza regalami, szepcza "cisza" dosc ostro, zeby poranic czule wewnetrzne tkanki ucha, i z zajadloscia wscieklej fretki scigaja czytelnikow nieoddajacych ksiazek w terminie. -W czym pomaga pan Romanovich? - zapytala matka Angela. -Nie pomaga. -W takim razie co robi? -Najprawdopodobniej knuje. -Czy mam go wyrzucic? Przez moja glowe przewinal sie krotki film z dzielna zakonnica w roli glownej: matka Angela wykreca reke Rosjanina w jakims pomyslowym chwycie taekwondo, sprowadza go po schodach do kuchni i kaze mu siedziec na stolku w kacie przez czas nieokreslony. -Szczerze mowiac, matko, wolalbym, zeby krazyl przy mnie, niz gdybym mial sie zastanawiac, gdzie jest i co kombinuje. Siostra Miriam, z wiecznym "Bogu dzieki" na ustach albo przynajmniej na dolnej wardze, wciaz trwala na stanowisku za lada dyzurki pielegniarek. Powiedziala: -Moj drogi, otaczajace cie ciemne chmury tajemnicy staja sie takie geste, ze niedlugo przestane cie widziec. Na widok tego przemykajacego, czarnego jak sadza wiru ludzie beda mowic: "To Odd Thomas. Ciekawe, jak dzis wyglada". -Prosze siostry, potrzebuje pomocy. Zna siostra Justine z pokoju trzydziesci dwa? -Moj drogi, nie tylko znam kazde przebywajace tu dziecko, ale kocham je jak wlasne. -Kiedy miala cztery lata, ojciec utopil ja w wannie, ale nie dokonczyl roboty jak z matka. To prawda, mam racje? Zmruzyla oczy. -Nie chce myslec, w jakim miejscu gnije teraz jego dusza. - Spojrzala na matke przelozona i z nutka winy w glosie wyznala: - Szczerze mowiac, nie tylko czasami o tym mysle, ale takie mysli sprawiaja mi przyjemnosc. -Musze wiedziec, siostro, czy moze jednak skonczyl robote, czy Justine byla martwa przez pare minut, zanim odratowali ja policjanci lub sanitariusze. Czy to mozliwe? -Tak, Oddie. Mozemy sprawdzic w jej aktach, ale sadze, ze tak wlasnie bylo. Doznala uszkodzen mozgu z powodu dlugotrwalego braku tlenu i faktycznie policjanci nie stwierdzili oznak zycia, gdy znalezli ja po wlamaniu sie do domu. Oto dlaczego dziewczynka mogla sluzyc jako most pomiedzy naszym swiatem i nastepnym. Kiedys tam byla, choc tylko krotko, i zostala sciagnieta z powrotem przez ludzi, ktorzy mieli najlepsze intencje. Stoimy mogla dotrzec do mnie przez Justine, bo Justine nalezala do Drugiej Strony bardziej niz ona do tej. -Czy sa tu inne dzieci z mozgami uszkodzonymi wskutek braku tlenu? - zapytalem. -Kilkoro. -Czy sa... czy ktores z nich jest bardziej sprawne umyslowo niz Justine? Nie, nie o to chodzi. Czy moga mowic? To musze wiedziec. Rodion Romanovich podszedl do lady i stanal obok matki przelozonej, przypatrujac mi sie bacznie jak przedsiebiorca pogrzebowy, ktory cierpi na brak zajecia i jest przekonany, ze niebawem bede kandydatem do balsamowania. -Tak - odparla matka Angela. - Co najmniej dwoje. -Troje - poprawila siostra Miriam. -Prosze siostry, czy ktores z tych dzieci zmarlo, a potem zostalo przywrocone do zycia przez policjantow albo sanitariuszy, jak Justine? Siostra Miriam sciagnela brwi, patrzac na matke przelozona. -Wiesz? Matka Angela pokrecila glowa. -Przypuszczam, ze takie informacje sa w aktach pacjenta. -Ile czasu zajeloby siostrze przejrzenie akt? -Pol godziny, czterdziesci minut. Moze znajdziemy cos takiego w pierwszej teczce. -Czy zrobi to siostra jak najszybciej? Potrzebne mi dziecko, ktore bylo martwe, ale umie mowic. Z nich trojga tylko siostra Miriam nie wiedziala o moim szostym zmysle. -Moj drogi, zaczynasz sie robic stanowczo zbyt straszny. -Zawsze taki bylem, prosze siostry. ROZDZIAL 42 W pokoju numer czternascie Jacob ukonczyl ostatni portret mana i spryskal go utrwalaczem.Starannie ostrzyl papierem sciernym wszystkie olowki, na ktore czekala pusta strona w bloku rysunkowym na pulpicie. Na stole lezala taca z pustymi naczyniami i brudnymi sztuccami. Bodachow nie bylo, chociaz mroczny duch, ktory zwal sie Rodionem Romanovichem, stal w otwartych drzwiach z plaszczem zarzuconym na ramie, ale w czapce na glowie. Surowo zakazalem mu wchodzic do pokoju, bo jego gniewne spojrzenie mogloby przestraszyc niesmialego mlodego artyste. Gdyby Rosjanin wszedl wbrew mojej woli, zamierzalem zerwac mu czapke z glowy, posadzic na niej tylek i zagrozic, ze uperfumuje ja esencja Odda, jesli sie nie wycofa. Potrafie byc bezlitosny. Usiadlem naprzeciwko Jacoba i powiedzialem: -To znowu ja. Odd Thomas. Pod koniec poprzedniej wizyty reagowal na kazde moje stwierdzenie i pytanie milczeniem, az doszedlem do przekonania, ze wycofal sie do wewnetrznej reduta gdzie przestal mnie slyszec, a nawet dostrzegac moja obecnosc. -Nowy portret twojej matki jest bardzo dobry. To jeden z najlepszych. Mialem nadzieje, ze bedzie bardziej gadatliwy niz ostatnim razem. Nadzieja okazala sie plonna. -Musiala byc bardzo dumna z twojego talentu. Jacob skonczyl ostrzyc ostatni olowek. Trzymajac go w rece, przeniosl uwage na blok i przygladal sie pustej karcie. -Od czasu ostatniej wizyty - powiedzialem - zjadlem cudowna kanapke z wolowina i chrupkim korniszonem, ktory prawdopodobnie nie byl zatruty. Wysunal jezyk i przygryzl go delikatnie, moze zastanawiajac sie nad pierwsza kreska. -Potem wredny facet omal mnie nie powiesil na wiezy, w tunelu scigal mnie wielki przerazajacy potwor, a na koniec wybralem sie na sniezna przygode z Elvisem Presleyem. Zaczal lekkimi, plynnymi ruchami szkicowac zarys czegos, czego nie rozpoznawalem, patrzac ze swojego miejsca. W drzwiach Romanovich sapnal niecierpliwie. Nie patrzac na niego, powiedzialem: -Przepraszam. Wiem, ze moje metody przesluchiwania sa mniej finezyjne od tych, ktore stosuja bibliotekarze. Do Jacoba powiedzialem: -Siostra Miriam mowi, ze straciles matke w wieku trzynastu lat, ponad dwanascie lat temu. Szkicowal lodz widziana z wysoka. -Ja nie stracilem matki, bo tak naprawde nigdy jej nie mialem. Ale stracilem dziewczyne, ktora kochalem. Byla dla mnie wszystkim. Paroma kreskami zasugerowal, ze morze, gdy zostanie ukonczone, bedzie rozkolysane. -Byla piekna i miala piekno w sercu. Byla mila i twarda, slodka i zdeterminowana. Madra, madrzejsza niz ja. I taka zabawna. Jacob znieruchomial, zeby przyjrzec sie temu, co juz narysowal. -Zycie dalo jej w kosc, Jacobie, ale miala dosc odwagi, zeby obdzielic armie. Schowal jezyk i przygryzl dolna warge. -Nigdy sie nie kochalismy. Poniewaz w dziecinstwie spotkalo ja cos zlego, chciala zaczekac. Zaczekac, az bedzie nas stac, zeby sie pobrac. Zaczal szrafowac, przydajac substancji kadlubowi lodzi. -Czasami myslalem, ze dluzej nie wytrzymam, ale moglem i czekalem. Poniewaz dala mi tyle innych rzeczy, wiecej, niz mogloby dac tysiac innych dziewczyn. Wszystkim, czego chciala w zamian, byla milosc i szacunek, szacunek byl dla niej bardzo wazny, a ja moglem jej go dac. Nie mam pojecia, co we mnie widziala, wiesz? Ale tyle moglem jej dac. Olowek szeptal po papierze. -Dostala cztery kule w piers i brzuch. Moja slodka dziewczyna, ktora nigdy nikomu nie zrobila krzywdy. Poruszajacy sie olowek niosl Jacobowi pocieche. Widzialem, ze tworzenie przynosi mu ulge. -Zabilem czlowieka, ktory ja zabil, Jacobie. Gdybym zjawil sie dwie minuty wczesniej, moze zabilbym go, zanim zabil ja. Olowek zawahal sie, potem podjal rysowanie. -Bylo nam przeznaczone byc na zawsze razem, mojej dziewczynie i mnie. Taka przepowiednie dostalismy z maszyny do wrozenia. I bedziemy... na zawsze. Tutaj, teraz - to tylko antrakt pomiedzy pierwszym aktem i drugim. Moze Jacob wierzyl, ze Bog kieruje jego reka, pokazuje mu lodz i dokladne miejsce na oceanie, gdzie zadzwonil dzwon, dzieki czemu bedzie wiedzial, dokad plynac, gdy nadejdzie jego czas. -Nie rozrzucili prochow mojej dziewczyny na morzu. Dali mi je w urnie. Przechowuje ja dla mnie przyjaciel z mojego rodzinnego miasta. Gdy olowek szeptal, Jacob mruknal: -Umiala spiewac. -Jesli glos miala rownie piekny jak twarz, musial byc slodki. Co spiewala? -Ladnie. Tylko dla mnie. Kiedy przyszla ciemnosc. -Spiewala ci do snu. -Kiedy sie budzilem i ciemnosc jeszcze nie odeszla, i ciemnosc wydawala sie taka wielka i grozna, wtedy spiewala cicho i ciemnosc malala. To najlepsza rzecz, jaka mozemy robic jeden dla drugiego: zmniejszac ciemnosc. -Jacobie, wczesniej mowiles mi o kims zwanym Ni-gdybylem. -On jest Nigdybyl i nic nas nie obchodzi. -Powiedziales, ze przyszedl cie zobaczyc, gdy byles pelen czerni. -Jacob byl pelen czerni, a Nigdybyl powiedzial: "Pozwol mu umrzec". -Wiec "pelen czerni" oznacza, ze byles chory. Bardzo chory. Czy czlowiek, ktory powiedzial, ze powinni pozwolic ci umrzec, byl lekarzem? -Byl Nigdybylem. Tylko tym byl. I nic nas nie obchodzi. Patrzylem, jak zwyczajny olowek trzymany przez krotkie palce szerokiej dloni tworzy pelne wdzieku linie. -Jacobie, pamietasz twarz Nigdybyla? -Dawno temu. - Potrzasnal glowa. - Dawno temu. Katarakty padajacego sniegu przemienily okno w slepe oko. Romanovich postukal palcem w szkielko zegarka i uniosl brwi. Moze pozostalo nam niewiele bezcennego czasu, ale nigdzie nie moglbym spedzic go lepiej niz tutaj, gdzie przyslalo mnie medium, niegdys martwa Justine. Intuicja podsunela pytanie, ktore nagle stalo sie dla mnie wazne. -Jacobie, znasz moje nazwisko. -Odd Thomas. -Tak. Nazywam sie Thomas. Znasz swoje nazwisko? -Jej nazwisko. -Zgadza sie. To rowniez nazwisko twojej matki. -Jennifer. -To imie, jak Jacob. Olowek znieruchomial, jakby wspomnienie matki wypelnilo cala glowe i serce artysty, nie zostawiajac miejsca na mysli. -Jenny - powiedzial. - Jenny Calvino. -Wiec jestes Jacob Calvino. -Jacob Calvino - potwierdzil. Intuicja mowila, ze nazwisko wiele wyjasni, nic jednak roi nie mowilo. Olowek ruszyl, lodz stala sie statkiem, z ktorego znikly prochy Jenny Calvino. Jak w czasie poprzedniej wizyty na stole lezal drugi duzy blok. Probowalem wymyslic pytanie, ktore pomogloby wydobyc z Jacoba wazne informacje, i gdy za kazdym razem ponosilem kompletne fiasko, tym bardziej moja uwage przyciagal stol. Jesli obejrze drugi blok bez pozwolenia, Jacob moze uznac moja ciekawosc za naruszenie prywatnosci. Urazony znow zamknie sie w sobie i nie powie slowa. Z drugiej strony, jesli zapytam o pozwolenie, a on odmowi, ta sciezka dochodzenia zostanie zamknieta. Nazwisko Jacoba nic nie wnioslo wbrew moim oczekiwaniom, ale w tym przypadku sadzilem, ze intuicja mnie nie zawiedzie. Blok niemal sie jarzyl, niemal unosil nad stolem, byl najbardziej zywa rzecza w pokoju, hiperrealna. Przysunalem blok, a Jacob albo nie zauwazyl, albo go to nie obchodzilo. Kiedy podnioslem okladke, zobaczylem rysunek jedynego okna w tym pokoju. Do szyb przyciskal sie kalejdoskop kosci oddany z najdrobniejszymi szczegolami. Wyczuwajac, ze znalazlem cos waznego, Romanovitch postapil krok w glab pokoju. Podnioslem reke, zeby go zatrzymac, i podnioslem rysunek, zeby mogl zobaczyc. Kiedy przewrocilem kartke, ujrzalem kolejny portret bestii w tym samym oknie, choc tutaj kosci tworzyly inny wzor. Albo to cos przywieralo do okna dosc dlugo, ze Jacob zdazyl narysowac szczegoly, w co watpilem, albo mial fotograficzna pamiec. Trzeci rysunek przedstawial postac w dlugiej szacie z naszyjnikiem z ludzkich zebow i kosci: Smierc, jaka widzialem na wiezy, z bladymi rekami i bez twarzy. Juz mialem pokazac rysunek Romanovichowi, gdy trzy bodachy wsliznely sie do pokoju. Zamknalem blok. ROZDZIAL 43 Albo nie bedac mna zainteresowane, albo udajac brak zainteresowania, trzy grozne cienie skupily siewokol Jacoba. Ich rece nie mialy palcow, brakowalo im szczegolow, podobnie jak twarzom i sylwetkom. A jednak bardziej kojarzyly sie z lapami - albo bloniastymi konczynami plazow - niz dlonmi. Gdy Jacob pracowal, nieswiadom widmowych gosci, boda-chy gladzily go po policzkach. Drzac z podniecenia, muskaly jego kark i masowaly ciezkie ramiona. Wydaje sie, ze bodachy odbieraja wrazenia na tym swiecie paroma lub nawet wszystkimi piecioma zwyklymi zmyslami, a moze rowniez jakims wlasnym szostym zmyslem, lecz na nic nie maja wplywu. Gdyby przebiegly setka w zwartym stadzie, nie uczynilyby dzwieku, nie poruszyly powietrza. Zdawalo sie, ze drza z emocji, plawiac sie w swietle promieniujacym z Jacoba, dla mnie niewidocznym, moze w jego sile zyciowej, wiedzac, ze niebawem zostanie mu wydarta. Gdy w koncu dojdzie do nieszczescia, ktore je tu sciagnelo, beda drzaly, dygotaly, omdlewaly z ekstazy. Wczesniej mialem powody podejrzewac, ze byc moze nie sa duchami. Czasami sie zastanawiam, czy nie sa podroznikami w czasie, ktorzy wracaja do przeszlosci nie fizycznie, ale w wirtualnych cialach. Jesli nasz obecny barbarzynski swiat bedzie zmierzac ku coraz wiekszemu zepsuciu i brutalnosci, nasi potomkowie moga stac sie tak okrutni i moralnie zdegenerowani, ze beda przekraczac linie czasu, by z podnieceniem patrzec na nasze cierpienie i masakry, z jakich wyrosla ich chora cywilizacja. W gruncie rzeczy niewiele stopni wiedzie od dzisiejszej fascynacji relacjami z katastrof, historiami krwawych morderstw i bezustannym sianiem strachu, z czego skladaja sie wiadomosci telewizyjne. Ci nasi potomkowie z pewnoscia beda wygladac jak my i mogliby uchodzic za nas, gdyby podrozowah w prawdziwych cialach. Dlatego uwazam, ze budzaca dreszcz forma bodacha, cialo wirtualne, moze byc odzwierciedleniem ich wypaczonych, chorych dusz. Jeden z tej trojki okrazyl pokoj na czterech lapach i wskoczyl na lozko, gdzie obwachal posciel. Jak dym wessany przez przeciag drugi bodach przesliznal sie przez szczeline pod drzwiami lazienki Nie wiem, co tam robil, ale z pewnoscia nie korzystal z sedesu, Bodachy nie przenikaja przez sciany i zamkniete drzwi, jak zagubieni zmarli. Musza miec szczeline, ryse, dziurke od klucza. Nie maja masy i nie powinny podlegac sile ciazenia, a jednak nie lataja. Wspinaja sie po schodach i schodza po trzy, cztery stopnie naraz, susami, ale nie suna w powietrzu jak filmowe duchy. Widzialem, jak pedza w szalonych stadach, szybkie niczym pantery, zawsze zgodnie z uksztaltowaniem terenu. Zdaje sie, ze podlegaja niektorym - nie wszystkim - prawom naszego swiata. -Cos zlego? - zapytal Romanovich. Pokrecilem glowa i zrobilem nieznaczny gest "buzia na klodke", ktory od razu zrozumialby kazdy prawdziwy bibliotekarz. Ukradkowo obserwujac bodachy, udawalem, ze interesuje mnie wylacznie rysunek lodzi na morzu. Przez cale zycie spotkalem tylko jedna osobe, ktora widziala bodachy, szescioletniego Anglika. Chwile po tym, jak powiedzial o nich na glos, gdy znajdowaly sie w zasiegu sluchu, rozjechala go ciezarowka. Wedlug koronera z Pico Mundo kierowca doznal rozleglego udaru, osunal sie na kierownice i stracil panowanie nad pojazdem. Tak, pewnie. A slonce wschodzi codziennie za sprawa czystego przypadku, i tylko wskutek zbiegu okolicznosci zapada zmrok, gdy zachodzi. Gdy bodachy wyszly z pokoju czternastego, wyjasnilem Romanovichowi: -Przez chwile nie bylismy sami. Otworzylem blok na trzecim rysunku i popatrzylem na smierc bez twarzy obwieszona ludzkimi zebami. Nastepne strony byly puste. Kiedy odwrocilem blok w strone Jacoba i polozylem go przy nim na stole, nawet nie spojrzal, skupiony na pracy. -Jacobie, gdzie to widziales? Nie odpowiedzial. Mialem nadzieje, ze nie uciekl przede mna. -Jake, ja tez to widzialem. Dzis rano. Na szczycie wiezy. Zmieniajac olowek, powiedzial: -Przychodzi tutaj. -Do tego pokoju, Jake? Kiedy? -Wiele razy. -Co tu robi? -Patrzy na Jacoba. -Tylko na ciebie patrzy? Morze zaczelo splywac z olowka na papier. Odcienie i faktura sugerowaly, ze woda bedzie wzburzona, zlowieszcza ciemna. -Dlaczego? - zapytalem. -Wiesz. -Ja? Chyba zapomnialem. -Chce, zebym umarl. -Wczesniej powiedziales, ze Nigdybyl chce, zebys umarl. - On jest Nigdybyl i nic nas nie obchodzi. -Ten rysunek, ta postac w kapturze - czy to Nigdybyl? -Nie balem sie go. -Czy to on przyszedl do ciebie, gdy byles chory, gdy byles pelen czerni? -Nigdybyl powiedzial, pozwol mu umrzec, ale ona nie pozwolila Jacobowi umrzec. Albo Jacob widzial duchy, jak ja, albo ta figura smierci byla duchem nie bardziej niz chodzace kosciotrupy. Probujac ustalic fakty, zapytalem: -Twoja matka widziala Nigdybyla? -Powiedziala przyjdz, a on przyszedl tylko jeden raz. -Gdzie byles, gdy przyszedl? -Gdzie wszyscy byli ubrani na bialo, mieli piszczace buty i dawali lekarstwa iglami. -Byles w szpitalu, a Nigdybyl przyszedl. Ale czy przyszedl w czarnej szacie z kapturem, w naszyjniku z ludzkich kosci? -Nie. Nie tak, nie wtedy dawno temu, tylko teraz. -I wtedy mial twarz, prawda? W cieniowanych tonach powstawalo morze pelne wlasnej ciemnosci, ale rozjasnione gdzieniegdzie przez odbicia nieba. -Jacobie, mial twarz dawno temu? -Twarz i rece, i ona powiedziala, co z toba nie w porzadku, i Nigdybyl powiedzial, cos z nim jest nie w porzadku, i ona powiedziala, moj Boze, moj Boze, boisz sie go dotknac, i on powiedzial, przestan zrzedzic. Oderwal olowek od papieru, bo reka zaczela mu drzec. Jego glos przepelnialy silne emocje. Pod koniec tego monologu umiarkowana wada wymowy znacznie sie poglebila. Bojac sie, ze zbyt mocne naciskanie sprawi, iz zaniknie sie w sobie, dalem mu czas i pozwolilem ochlonac. Kiedy reka przestala mu drzec, podjal tworzenie morza. -Bardzo mi pomagasz, Jake - powiedzialem. - Jestes moim przyjacielem i wiem, ze to nie jest dla ciebie latwe, ale kocham cie, bo jestes wielkim przyjacielem. Zerknal na mnie prawie ukradkiem, potem znowu wbil spojrzenie w papier. -Jake, narysujesz cos specjalnie dla mnie? Narysujesz twarz Nigdybyla, jak wygladal dawno temu? -Nie moge. -Jestem pewien, ze masz fotograficzna pamiec. To znaczy ze pamietasz wszystko, co widzisz, ze szczegolami, nawet z dawnych czasow przed oceanem, dzwonem i odplywaniem. - Spojrzalem na sciane z wieloma portretami matki. - Jak twarz swojej matki. Mam racje, Jake? Pamietasz wszystko, co bylo dawno, tak wyraznie, jakbys widzial to przed godzina? -To boli - powiedzial. -Co boli, Jake? -Wszystko, takie jasne. -Jestem pewien. Wiem, ze boli. Moja dziewczyna odeszla szesnascie miesiecy temu, a ja z dnia na dzien widze ja wyrazniej. Rysowal, a ja czekalem. Potem zapytalem: -Czy wiesz, ile miales lat, gdy byles w szpitalu? -Siedem. Mialem siedem lat. I - Narysujesz dla mnie twarz Nigdybyla z tego czasu w szpitalu, gdy miales siedem lat? -Nie moge. Moje oczy byly wtedy dziwne. Jak okno w deszczu, wtedy nic nie wyglada wlasciwie. -Cmilo ci sie w oczach? -Cmilo. -Z choroby. - Stracilem nadzieje. - Pewnie wszystko moglo byc zacmione. Wrocilem do drugiego rysunku kalejdoskopu kosci w oknie. -Ile razy to widziales, Jake? -Wiecej niz raz. Rozne. -Ile razy bylo przy oknie? -Trzy razy. -Tylko trzy? Kiedy? -Dwa razy wczoraj. Potem jak sie zbudzilem ze snu. - Gdy zbudziles sie dzis rano? -Ja tez to widzialem. Nie mam pojecia, co to takiego. Jak myslisz, Jake, co to jest? -Psy Nigdybyla - odparl bez wahania. - Nie boje sie ich. -Psy? Nie widze psow. -Nie psy, ale jak psy - wyjasnil. - Jak naprawde zle psy, uczy je zabijac i posyla, a one zabijaja. -Bojowe psy. -Nie boje sie i nie bede sie bac. -Jestes dzielnym mlodym czlowiekiem, Jacobie Calvino. - - Powiedziala... powiedziala, nie boj sie, nie urodzilismy sie, zeby wciaz sie bac, urodzilismy sie szczesliwi, malenkie dzieci sinieja sie ze wszystkiego, urodzilismy sie szczesliwi i polepszamy swiat -Chcialbym znac twoja matke. -Powiedziala, ze kazdy... kazdy, czy bogaty, czy biedny, czy jest kims wielkim czy nikim kazdy ma laske. - Spokoj splynal na jego znekana twarz, gdy powiedzial slowo "laske". - Wiesz, co to jest laska? -Tak. -Laska jest czyms, co daje Bog, a ty uzywasz jej do polepszenia swiata albo nie uzywasz, musisz wybrac. -Jak twoja sztuka. Jak twoje piekne rysunki. -Jak twoje nalesniki - powiedzial. -Wiesz, ze to ja robilem nalesniki? -Te nalesniki to laska. -Dziekuje. Jake. To bardzo milo z twojej strony. - Zamknalem drugi blok i wstalem. - Musze juz isc, ale chcialbym wrocic, jesli nie masz nic przeciwko. -Nie mam. -Bedzie dobrze? -W porzadku, dobrze - zapewnil mnie. Obszedlem stol, polozylem reke na jego ramieniu i przyjrzalem sie rysunkowi z tej perspektywy. Jacob byl znakomitym rysownikiem, ale nie tylko. Rozumial charakter swiatla, dostrzegal je nawet w cieniu, umial wyrazic jego piekno i potrzebe. Za oknem, choc do zimowego zmroku zostalo jeszcze pare godzin, sniezyca zdlawila wiekszosc swiatla. Juz sie zmierzchalo. Wczesniej Jacob ostrzegl mnie, ze ciemnosc nadejdzie z ciemnoscia. Moze nie moglismy liczyc, ze smierc zaczeka do nocy. Moze wystarczy jej mrok tego falszywego zmierzchu. ROZDZIAL 44 Na korytarzu, gdy zostawilem Jacoba z obietnica powrotu, Rodion Romanovich powiedzial:-Panie Thomas, przesluchanie tego mlodego czlowieka... ja zrobilbym to inaczej. -Tak, prosze pana, ale zakonnice kategorycznie zabraniaja wyrywania paznokci szczypcami. -Coz, nawet zakonnice nie maja racji we wszystkim. Chcialem jednak powiedziec, ze otworzyl go pan jak nikt. Jestem pod wrazeniem. -Sam nie wiem. Kraze blisko, ale jeszcze nie dotarlem do celu. On ma klucz. Zostalem wczesniej do niego przyslany, bo on ma klucz. -Przyslany przez kogo? -Przez zmarla osobe, ktora probowala mi pomoc za posrednictwem Justine. -Za posrednictwem dziewczyny, o ktorej mowil pan wczesniej, tej, ktora zmarla i zostala przywrocona do zycia. -Tak, prosze pana. -Mialem racje co do pana - powiedzial Romanovich. - Zlozony, skomplikowany, nawet zagmatwany. -Ale nieszkodliwy - zapewnilem go. Nieswiadoma, ze przechodzi przez stado bodachow, matka Angela podeszla do nas. Zaczela mowic, a ja pokazalem, ze powinna trzymac buzie na klodke. Zmruzyla barwinkowe oczy, bo choc wiedziala o bodachach, nie przywykla, zeby ktos kazal jej milczec. Kiedy zle duchy znikly w roznych pokojach, zapytalem: -Mam nadzieje, ze matka mi pomoze. Jacob... co matka wie o jego ojcu? -O ojcu? Nic. -Myslalem, ze zna matka historie wszystkich dzieci. -Owszem. Ale matka Jacoba nie wyszla za maz. -Jennifer Calvin. Wiec to nazwisko panienskie, nie meza. -Tak. Zanim zmarla na raka, postarala sie, zeby Jacob zostal przyjety do innego koscielnego domu. -Dwanascie lat temu. -Tak. Nie miala rodziny, ktora moglaby go przygarnac. i z przykroscia powiem, ze na formularzach w rubryce, gdzie nalezalo podac nazwisko ojca, wpisala "nieznany". -Nie poznalem tej pani i wiem o niej niewiele, ale nic chce mi sie wierzyc, ze byla na tyle rozwiazla, zeby nie znac ojca swego dziecka. -Swiat jest smutny, Oddie, bo takim go czynimy. -Dowiedzialem sie paru rzeczy od Jacoba. W wieku siedmiu lat powaznie sie rozchorowal, prawda? Skinela glowa. -Tak jest w aktach medycznych. Nie jestem pewna, ale chyba... jakies zakazenie krwi. Omal nie umarl. -Ze slow Jacoba mozna sie domyslac, ze Jenny wezwala ojca do szpitala. Nie bylo to cieple, serdeczne spotkanie rodzinne. Ale nazwisko moze byc kluczem do wszystkiego. -Jacob nie zna nazwiska? -Nie sadze, aby matka mu powiedziala. Jednak, jak mi sie zdaje, zna je pan Romanovich. Matka Angela nie kryla zaskoczenia. -Zna pan, panie Romanovich? -Jesli zna - powiedzialem - to matce nie powie. Zmarszczyla czolo. -Dlaczego, panie Romanovich? -Poniewaz nie zajmuje sie ujawnianiem informacji - odparlem za mego. - Wrecz przeciwnie. -Ale, panie Romanovich - powiedziala matka Angela - udzielanie informacji jest przeciez podstawowym obowiazkiem bibliotekarza. -On nie jest bibliotekarzem. Bedzie twierdzil, ze jest, ale jesli matka nacisnie, uslyszy od niego wiecej informacji o Indianapolis, niz potrzeba. -Gromadzenie wyczerpujacych informacji o ukochanym Indianapolis nikomu nie moze zaszkodzic -powiedzial Romanovich. - I prawda jest taka, ze pan tez zna to nazwisko. Znow zaskoczona matka Angela zwrocila sie do mnie: -Znasz nazwisko ojca Jacoba, Oddie? -Domysla sie - teraz on mnie wyreczyl - ale nie chce uwierzyc w swoje domysly. -To prawda, Oddie? Dlaczego nie chcesz uwierzyc? -Bo pan Thomas podziwia czlowieka, ktorego podejrzewa. I poniewaz, jesli podejrzenia sa uzasadnione, moze miec do czynienia z sila, jakiej nie wzial pod uwage. -Oddie, czy jest cos takiego? - zapytala siostra Angela. -Dluga lista, matko. Rzecz w tym, ze musze byc pewien, czy sie nie myle co do nazwiska. Poza tym musze zrozumiec jego motywy, a jeszcze ich nie rozgryzlem, nie do konca. Zwracanie sie do niego bez pelnego zrozumienia moze byc niebezpieczne. Matka Angela zwrocila sie do Rosjanina: - Jesli moze pan zdradzic Oddiemu nazwisko i pobudki tego czlowieka, niech pan to zrobi dla dobra dzieci. -Niekoniecznie wierze we wszystko, co mi dotad powiedzial - zaznaczylem. - Nasz przyjaciel w futrzanej czapie ma wlasne cele. I przypuszczam, ze gotow jest isc ku nim po trupach. Glosem ciezkim od dezaprobaty matka przelozona powiedziala: -Panie Romanovich, przedstawil sie pan tej wspolnocie jako zwykly bibliotekarz, ktory pragnie ubogacic swoja wiare. -Nigdy nie mowilem, ze jestem zwykly - poprawil. - Ale to prawda, jestem czlowiekiem wiary. A czyja wiara jest na tyle niewzruszona, zeby nie potrzebowala dalszego umocnienia? Patrzyla na niego przez chwile, potern zwrocila sie do mnie: -Podejrzany ptaszek. -Owszem, matko. -Wypedzilabym go na snieg, gdyby nie bylo to nie po chrzescijansku... i gdybym choc przez chwile sadzila, ze zdolamy wyrzucic go za drzwi. -Ja nie sadze, matko. -Ja tez nie. -Jesli znajdzie matka dziecko, ktore kiedys nie zylo, ale umie mowic - przypomnialem jej - moze dowiem sie tego, co trzeba, z innego zrodla niz pan Romanovich. Jej okolona barbetem twarz pojasniala. -To wlasnie przyszlam ci powiedziec, zanim wdalismy sie w rozmowe o ojcu Jacoba. Jest pewna dziewczynka, nazywa sie Flossie Bodenblatt... -Niemozliwe - mruknal Romanovich. -Flossie - mowila siostra Angela - wiele przeszla, tak wiele, zbyt wiele, ale jest dzieckiem z charakterem i ciezko pracowala na cwiczeniach logopedycznych. Jej glos jest teraz czysty. Byla w sali rehabilitacyjnej, ale zabralysmy ja do pokoju. Prosze ze mna. ROZDZIAL 45 Dziewiecioletnia Flossie przebywala u Swietego Bartlomieja od roku. Wedlug siostry Angeli nalezalado tych nielicznych dzieci, ktore pewnego dnia beda mogly odejsc i zyc samodzielnie. Na drzwiach widnialy dwa imiona: FLOSSIE i PAULETTE. Flossie czekala sama. Po tej stronie pokoju, ktora nalezala do Paulette, bylo mnostwo ozdobek, falbanek i lalek. Rozowe poduszki i mala zielono-rozowa toaletka. Czesc Flossie stanowila kontrast, prosta, czysta, biala i niebieska, ozdobiona tylko plakatami psow. Nazwisko Bodenblatt sugerowalo niemieckie albo skandynawskie pochodzenie, ale Flossie miala srodziemnomorska cere, czarne wlosy i duze ciemne oczy. Nie spotkalem jej wczesniej albo widzialem ja tylko z daleka. Scisnelo mnie w piersi i od razu wiedzialem, ze to bedzie trudniejsze, niz sie spodziewalem. Gdy weszlismy, Flossie siedziala na chodniku na podlodze, przegladajac ksiazke z fotografiami psow. -Kochanie - zagadnela matka Angela - pan Thomas chcialby z toba porozmawiac. Jej usmiech byl niezupelnie taki, jaki pamietalem z innego miejsca i czasu, ale dosc podobny, zraniony i sliczny. -Witam, panie Thomas. Siadajac po turecku na podlodze, powiedzialem: -Milo mi cie poznac, Flossie. Matka Angela przycupnela na brzegu lozka Flossie, a Ro-dion Romanovich stal wsrod falbanek i lalek Paulette jak niedzwiedz, ktory dal w kosc Zlotowlosej. Dziewczynka byla ubrana w czerwone spodnie i bialy sweterek z aplikacja wyobrazajaca Swietego Mikolaja. Rysy miala delikatne, nosek zadarty, podbrodek lagodnie zarysowany. Moglaby uchodzic za elfa. Lewy kacik ust krzywil sie w dol i powieka lewego oka opadala lekko. Lewa reka przykurczona w szpon przytrzymywala ksiazke na kolanach, jakby poza tym Flossie miala z niej niewiele pozytku. Strony odwracala prawa reka. Teraz skupiala uwage na mnie. Jej spojrzenie bylo szczere i niezachwiane, pelne pewnosci siebie wyrastajacej z bolesnego doswiadczenia - cecha, jaka widzialem wczesniej w oczach o tym samym odcieniu. -Lubisz psy, Flossie? -Tak, ale nie lubie swojego imienia. - Jesli kiedys miala wade wymowy spowodowana przez uszkodzenie mozgu, to ja pokonala. -Nie podoba ci sie? Flossie to ladne imie. -Imie krowy - oswiadczyla. -Fakt, zgadza sie. Slyszalem o krowach o imieniu Flossie. -I brzmi jak choroba zebow. -Moze tak, gdy o tym wspomnialas. Jak wolalabys miec na imie? -Gwiazdka. -Chcesz zmienic imie na Gwiazdka? -Jasne. Wszyscy kochaja Boze Narodzenie. -To prawda. -W Boze Narodzenie nie dzieje sie nic zlego. W takim razie nic zlego nie moze spotkac kogos, kto ma na imie Gwiazdka, prawda? -W takim razie zaczniemy jeszcze raz. Milo cie poznac, Gwiazdko Bodenblatt. -Ostatnia cz...czesc tez zmienie. -A jak chcialabys sie nazywac zamiast Bodenblatt? -Jeszcze nie zdecydowalam. To musi byc dobre nazwisko do pracy z psami. -Chcesz zostac weterynarzem, gdy dorosniesz? Skinela glowa. -Chociaz nie moge. - Wskazala na glowe i dodala ze straszna bezposrednioscia: - Tamtego dnia w samochodzie stracilam troche rozumu. -Dla mnie jestes dosc madra - powiedzialem kulawo. -Wcale nie. Nie glupia, ale nie dosc madra, zeby zostac weterynarzem. Ale jesli bede mocno cwiczyc reke i noge, i sie po...polepsza, bede mogla pracowac z weterynarzem, wie pan, pomagac w pracy z psami. Ka...kapac psy. Strzyc je i tak dalej. Moge robic rozne rzeczy. -Na pewno lubisz psy. -Och, uwielbiam. - Promieniala z radosci, gdy mowila o psach, i jej oczy wydawaly sie mniej zranione. - Mialam psa. Byl to dobry pies. Intuicja ostrzegla mnie, ze pytania o jej psa zaprowadza nas do miejsc, do ktorych nie chce isc. -Przyszedl pan porozmawiac o psach, panie Thomas? -Nie, Gwiazdko. Przyszedlem prosic o przysluge. -Jaka? -Wiesz, to dziwne, nie pamietam. Zaczekasz tu na mnie, Gwiazdko? -Jasne. Mam ksiazke o psach. Podnioslem sie i poprosilem: -Matko, mozemy porozmawiac? Przeszlismy z matka przelozona w kat pokoju. Rosjanin, pewny, ze go nie sponiewieramy, dolaczyl do nas. Sciszajac glos do szeptu, zapytalem: -Matko... co sie stalo tej dziewczynce... przez co przeszla? -Nie rozmawiamy o przeszlosci dzieci z kazdym. - Przypiekla Rosjanina palacym spojrzeniem. -Mam wiele wad - powiedzial Romanovich - ale nie jestem plotkarzem. -Ani bibliotekarzem - dociela mu matka Angela. -Matko, istnieje szansa, ze dziewczynka pomoze mi dowiedziec sie czegos i uratowac nas wszystkich. Ale... boje sie. -Czego, Oddie? -Tego, przez co przeszla. Po chwili namyslu powiedziala: -Mieszkala z rodzicami i dziadkami w jednym domu. Pewnej nocy przyszedl jej kuzyn. Dziewietnascie lat. Trudny chlopak, byl pod wplywem czegos. Wiedzialem, ze nie jest pierwsza naiwna, ale nie chcialem na nia patrzec, gdy bedzie mowila to, co miala do powiedzenia. Zaniknalem oczy. -Chlopak wystrzelal ich wszystkich. Dziadkow i rodzicow. Potem... odbyl stosunek analny z dziewczynka. Miala siedem lat. Sa nie byle kim, te siostry zakonne. Cale w bieli, schodza w brud swiata i wydobywaja to, co cenne, i doprowadzaja do dawnego blasku, na ile moga. Jasnookie, wciaz zstepuja w plugawe czelusci i nigdy nie traca nadziei, a jesli sie boja, to nie okazuja strachu. -Kiedy narkotyki przestaly dzialac - mowila - zrozumial, ze zostanie zlapany, i postapil jak tchorz. W garazu przymocowal waz do rury wydechowej, otworzyl okno, wsunal koncowke weza do wnetrza wozu. I zabral z soba dziewczynke. Nie chcial jej zostawiac w takim stanie, do jakiego ja doprowadzil. Chcial zabrac ja z soba. Nie ma konca wycie bezsensownego buntu, wynoszenie siebie nade wszystko, narcyzm, ktory widzi twarz autorytetu tylko w lustrze. -Potem stchorzyl-podjela matka Angela. - Zostawil ja sama w aucie i poszedl do domu wezwac pomoc. Powiedzial, ze probowal popelnic samobojstwo i poparzyl pluca. Brakowalo mu tchu, wolal pomocy. Pozniej usiadl i czekal na sanitariuszy. Otworzylem oczy, zeby spojrzec na nia i zaczerpnac z niej nieco sily. -Matko, raz zeszlej nocy i raz dzisiaj ktos z Drugiej Strony, ktos, kogo znalem, probowal skontaktowac sie ze mna przez Justine. Mysle, ze chce mnie ostrzec przed tym, co nadchodzi. -Rozumiem. Chyba rozumiem. Nie, w porzadku. Boze dopomoz, zgadzam sie. Smialo. -Moge zrobic sztuczke z moneta albo z medalionem na lancuszku, albo z czymkolwiek innym, co blyszczy. Nauczylem sie tego od znajomego magika. Moge wprowadzic ja w stan plytkiej hipnozy. -W jakim celu? -Dziecko, ktore bylo martwe i zostalo przywrocone do zycia, moze byc mostem pomiedzy tym swiatem i nastepnym. Odprezone, w plytkiej hipnozie, moze stac sie glosem osoby z Drugiej Strony, ktora nie mogla przemowic do mnie przez Justine. Twarz matki Angeli porozowiala. -Kosciol jest przeciwny okultyzmowi. I czy cos takiego nie bedzie traumatyczne dla dziecka? Odetchnalem gleboko. -Nie zrobie tego. Chce tylko, zeby matka rozumiala, ze moze robiac to, moglbym sie dowiedziec, co nadchodzi, i dlatego byc moze powinienem to zrobic. Ale jestem za slaby. Boje sie i jestem slaby. -Nie jestes slaby, Oddie. Znam cie dobrze. -Nie, matko. Sprawiam wam zawod. Nie radze sobie... z Gwiazdka i jej sercem pelnym psow. To zbyt wiele. -Czegos nie rozumiem. Czego nie wiem? Pokrecilem glowa. Nie mialem pojecia, jak wyjasnic te sytuacje. Romanovich podniosl lamowany futrem plaszcz z lozka Paulette i powiedzial chrapliwym szeptem: -Matko, wie matka, ze pan Thomas stracil osobe, ktora byla mu bardzo droga. -Tak, panie Romanovich, jestem tego swiadoma, -Pan Thomas uratowal tamtego dnie wielu ludzi, lecz nie zdolal ocalic jej. Byla dziewczyna o czarnych wlosach i ciemnych oczach, miala karnacje tej dziewczynki. Takie porownania mogl robic tylko pod warunkiem, ze wiedzial o poniesionej przeze mnie stracie wiecej, niz podano w prasie. Jego oczy, wczesniej nieodgadnione, wciaz niczego nie wyrazaly; jego ksiega pozostala zamknieta. -Nazywala sie - mowil - Bronwen Llewellyn, ale nie lubila swojego imienia. Uwazala, ze imie Bronwen kojarzy sie z elfem. Nazwala sie Stormy. Przestal mnie intrygowac. Teraz mnie zdumiewal. -Kim pan jest? -Nazwala siebie Stormy, jak Flossie nazywa siebie Gwiazdka - kontynuowal. - Stormy zostala wykorzystana w dziecinstwie przez ojca adopcyjnego. -O tym nikt nie wie - powiedzialem. -Prawie nikt, panie Thomas. Tylko kilku pracownikow opieki spolecznej. Stormy nie odniosla powaznych obrazen fizycznych ani umyslowych. Ale widzi matka, wskutek podobienstw to bardzo trudne dla pana Thomasa. Bardzo trudne, tak. Bardzo trudne. I na dowod, jak bardzo trudne, nic nie wpadlo mi do glowy, ani dowcip, ani cierpka uwaga, ani nawet kiepski uszczypliwy zart. -Trudno mu przemowic do tej, ktora utracil - ciagnal Romanovich - poprzez kogos, kto ja przypomina... zbyt mocno. To byloby za trudne dla kazdego. Wie, ze wykorzystanie tej dziewczynki do nawiazania kontaktu z duchem byloby dla niej traumatyczne, ale mowi sobie, ze trauma jest do przyjecia, jesli mozna uratowac komus zycie. Jednak z powodu tego, kim ona jest i jaka jest, nie moze tego zrobic. Jest niewinna jak Stormy, a on nie wykorzysta niewinnej osoby. Patrzac na Gwiazdke zajeta ksiazka z psami, powiedzialem: - Matko, jesli wykorzystam ja jako most pomiedzy zywymi i martwymi... co bedzie, jesli to przywiedzie wspomnienia smierci, ktore zapomniala? Jesli po tym, jak skoncze, bedzie jedna noga w kazdym ze swiatow, nigdy nie bedzie calkowicie nalezala do tego albo nie zazna tutaj spokoju? Juz zostala potraktowana jak przedmiot, wykorzystana i wyrzucona. Nie mozna tego powtorzyc bez wzgledu na powody. Nigdy wiecej. Z wewnetrznej kieszeni plaszcza zarzuconego na ramie Romanovich wyjal dlugi skladany portfel, a z niego laminowana karte, ktora nie od razu mi podal. -Panie Thomas, gdyby przeczytal pan dwudziestostroni-cowy raport na moj temat, przygotowany przez doswiadczonych analitykow wywiadu, wiedzialby pan wszystko, co warto o mnie wiedziec, lacznie z tym, czym sie nie interesowala nawet moja matka, choc miala bzika na moim punkcie. -Panska matka byla zabojczynia. -To prawda. -Slucham? - wtracila matka Angela. -Byla rowniez pianistka koncertowa. -I prawdopodobnie mistrzem kucharskim - dodalem. -Prawde mowiac, od niej nauczylem sie piec ciasta. Po przeczytaniu dwudziestostronicowego raportu na panski temat, panie Thomas, pomyslalem, ze wiem o panu wszystko, ale jak sie okazuje, wiem niewiele waznego. Mam na mysli nie tylko panski... dar. Chodzi o to, ze nie wiem, jakim jest pan czlowiekiem. Chociaz nie sadzilem, ze Rosjanin moze byc lekarstwem na melancholie, nagle okazal sie skutecznym polepszaczem nastroju. -Co robil panski ojciec? - zapytalem. -Przygotowywal ludzi na smierc, panie Thomas. Do tej chwili nie mialem pojecia, jak wyglada oslupiala matka Angela. -Czyli to rodzinny fach. Dlaczego wiec bez ogrodek nazywa pan matke zabojczynia? -Poniewaz, widzi pan, formalnie rzecz biorac, profesjonalnym zabojca jest ten, kto likwiduje tylko wysoko postawione cele polityczne. -Podczas gdy przedsiebiorca pogrzebowy nie jest wybredny. -Przedsiebiorca pogrzebowy nie jest tez niewybredny, panie Thomas. Jesli matka Angela nie ogladala regularnie meczow tenisowych, rankiem bedzie miala obolala szyje. -Prosze pana, zaloze sie, ze panski ojciec byl rowniez mistrzem szachowym. -Zdobyl tylko jeden tytul mistrzowski w turnieju krajowym. -Zbyt zajety kariera przedsiebiorcy pogrzebowego. -Nie. Niestety, dostal piecioletni wyrok wiezienia akurat wtedy, gdy byl w najlepszej formie jako szachista. -Straszne. Romanovich podal mi wyjeta z portfela laminowana legitymacje z hologramami i powiedzial do matki Angeli: -Wszystko to mialo miejsce w dawnym Zwiazku Radzieckim, a ja wyspowiadalem sie i odprawilem pokute. Spojrzalem na legitymacje. -Narodowa Agencja Bezpieczenstwa. -Zgadza sie, panie Thomas. Po tym, jak zobaczylem pana z dziewczynka, postanowilem okazac panu zaufanie. -Musimy byc ostrozni, matko - przestrzeglem. - Moze chce tylko wkrasc sie w nasze zaufanie. Pokiwala glowa, ale wciaz wygladala na skonsternowana. -Porozmawiajmy na osobnosci - zaproponowal Roma-novich. Oddajac mu dokumenty, oswiadczylem: -Chce zamienic pare slow z dziewczynka. Gdy znow usiadlem naprzeciwko Gwiazdki, podniosla glowe i powiedziala: -Koty tez lubie, a...a...ale one nie sa psami. -Na pewno nie - zgodzilem sie. - Nigdy nie widzialem stada kotow dosc silnych, zeby pociagnely sanie. Zasmiala sie, wyobrazajac sobie koty zaprzezone do san. -Poza tym kot nigdy nie przyniesie pilki tenisowej. -Nigdy - zgodzila sie. -A psy nie maja wechu na myszy. -Dobre! Wech na myszy. -Gwiazdko, naprawde chcesz kiedys pracowac z psami? -Naprawde. Wiem, ze moge wiele dla nich zrobic. -Musisz kontynuowac rehabilitacje, nabrac jak najwiecej sily w rece i nodze. -Zeby wszystko u...ustapilo. -To jest prawdziwa odwaga. -Trzeba cwiczyc mozg. -Bede z toba w kontakcie, Gwiazdko. A kiedy dorosniesz i bedziesz gotowa radzic sobie sama, moj znajomy dopilnuje, zebys pracowala z psami i robila dla nich cudowne rzeczy, jesli nadal bedziesz tego chciala. Szeroko otworzyla oczy. -Cos cudownego... na przyklad? -Sama zadecydujesz. Nabierajac sily i dorastajac, mysl o najcudowniejszych rzeczach, jakie moglabys robic, i to bedzie to. -Mialam dobrego psa. Nazywal sie Fa...Farley. Probowal mnie ratowac, ale Jason jego tez zastrzelil. Mowila o koszmarze z wieksza obojetnoscia, niz ja moglbym to zrobic, i naprawde czulem, ze nie zachowam panowania nad soba, jesli powie jeszcze jedno slowo. -Pewnego dnia bedziesz miala takie psy, jakie tylko zechcesz. Zamieszkasz w morzu szczesliwych szczeniakow. Nie mogla parsknac smiechem zaraz po wzmiance o Far-leyu, ale sie usmiechnela. -Morze szczesliwych szczeniakow - powiedziala, rozkoszujac sie brzmieniem tych slow, i jej usmiech nie zgasl. Wyciagnalem reke. - Umowa stoi? Pomyslala o tym z powaga, potem pokiwala glowa i ujela moja reke. -Jestes twardym negocjatorem, Gwiazdko. - Naprawde? -Jestem zmeczony. Wykonczylas mnie. Ledwo widze na oczy, jestem otumaniony i padam z nog. Nogi sa zmeczone, rece sa zmeczone, nawet wlosy sa zmeczone. Musze isc, uciac sobie dluga drzemke i naprawde, ale to naprawde zjesc troche puddingu. Zachichotala. -Puddingu? -Bylas takim twardym negocjatorem, tak mnie zmordowalas, ze nawet nie mam sily gryzc. Mam zmeczone zeby. Prawde mowiac, moje zeby juz spia. Moge zjesc tylko pudding. Usmiechajac sie szeroko, powiedziala: -Gluptas z pana. -Juz to slyszalem - zapewnilem ja. Poniewaz musielismy porozmawiac w miejscu, do jakiego nie przyjda bodachy, matka Angela zaprowadzila nas do apteki, gdzie siostra Corrine wydawala wieczorne leki w malych papierowych kubkach z wypisanymi nazwiskami pacjentow. Zgodzila sie wyjsc, zeby zapewnic nam prywatnosc. Kiedy drzwi zamknely sie za siostra Corrine, matka przelozona powiedziala: -W porzadku. Kim jest ojciec Jacoba i dlaczego jest taki wazny? Romanovich i ja popatrzylismy na siebie i odparlismy jednoczesnie: -John Heineman. -Brat John? - zapytala z powatpiewaniem. - Nasz dobroczynca? Ktory oddal nam caly swoj majatek? -Nie widziala matka hiperszkieletow - powiedzialem. - Gdyby matka widziala, zrozumialaby od razu, ze to robota nikogo innego, jak tylko brata Johna. On chce smierci wlasnego syna i byc moze ich wszystkich, wszystkich dzieci, ktore tu przebywaja. ROZDZIAL 46 Rodion Romanovich zyskal pewna wiarygodnosc w moich oczach dzieki legitymacji NarodowejAgencji Bezpieczenstwa, a takze dlatego, ze byl zabawny. Moze byl to skutek unoszacych sie w powietrza podstepnych czastek srodkow uspokajajacych, ale z minuty na minute ufalem mu coraz bardziej. Wedlug Hoosiera dwadziescia piec lat przed uwiezieniem w tej sniezycy narzeczona Johna Heinemana, Jennifer Calvino, urodzila ich dziecko, Jacoba. Nikt nie wie, czy robila USG albo inne badania, ale tak czy siak donosila ciaze. Majacy dwadziescia szesc lat, juz bedacy fizykiem o znaczacych dokonaniach, Heineman nie zareagowal pozytywnie na wiesc o ciazy, poczul sie osaczony. Gdy pierwszy raz zobaczyl Jacoba, wyparl sie ojcostwa, cofnal propozycje malzenstwa, wyrzucil Jennifer Calvino ze swojego zycia i nie poswiecil jej wiecej mysli niz rakowi podstawnokomorkowe-mu skory, ktory kiedys zostal chirurgicznie usuniety. Choc juz wtedy Heineman byl zamoznym czlowiekiem, Jennifer nie poprosila go o nic. Jego niechec do zdeformowanego syna byla taka silna, ze Jennifer zadecydowala, iz Jacob bedzie szczesliwszy i bezpieczniejszy bez kontaktu z ojcem. Matka i syn nie mieli latwego zycia, ale Jennifer calym sercem byla oddana Jacobowi, ktory pod jej opieka dobrze sie rozwijal. Zmarla, gdy mial trzynascie lat, ale przed smiercia zalatwila mu miejsce w zakladzie opieki prowadzonym przez koscielna organizacje charytatywna. Z biegiem lat Heineman stal sie slawny i bogaty. Kiedy jego badania, jak szeroko donoszono, doprowadzily go do wniosku, ze subatomowa struktura wszechswiata bezsprzecznie sugeruje planowosc, ponownie zbadal swoje zycie i w swego rodzaju pokucie wyrzekl sie majatku i zamknal w klasztorze. -Inny czlowiek - powiedziala matka Angela. - Skruszony, zalujac, ze w taki sposob potraktowal Jennifer i Jacoba, oddal wszystko. Z pewnoscia nie chcial smierci syna. Ufundowal ten zaklad dla dzieci podobnych do Jacoba. I dla samego Jacoba. Nie komentujac argumentow matki przelozonej, Romano-vich powiedzial: -Dwadziescia siedem miesiecy temu Heineman wyszedl z ukrycia i zaczal dyskutowac o swoich obecnych badaniach z dawnymi kolegami przez telefon i poczte elektroniczna. Zawsze fascynowal go dziwny porzadek, ktory kryje sie pod kazdym pozornym chaosem w przyrodzie. W czasie lat zycia w odosobnieniu, uzywajac modeli komputerowych wlasnego pomyslu, przetwarzajac dane na dwudziestu polaczonych superkomputerach Cray, dokonal przelomu, ktory pozwolil mu, jak to ujal, "udowodnic istnienie Boga". Matka Angela nie musiala nad tym rozmyslac, zeby znalezc slaby punkt. -Mozemy rozpatrywac wiare z intelektualnego punktu widzenia, ale ostatecznie Boga nalezy przyjmowac na wiare. Dowody sa dobre dla rzeczy z tego swiata, dla tego, co istnieje w czasie, nie poza czasem. Romanovich kontynuowal: -Poniewaz niektorzy naukowcy, z ktorymi rozmawial Heineman, byli na liscie plac bezpieczenstwa narodowego, i poniewaz dostrzegli ryzyko zwiazane z jego badaniami oraz pewne ich zastosowania w obronnosci, doniesli nam o nim. Od tej pory jeden z naszych przebywal w domu goscinnym. Ja jestem po prostu ostatni. -Cos zaalarmowalo pana na tyle - powiedzialem - ze sciagnal pan nastepnego agenta jako postulanta, obecnie nowicjusza, brata Leopolda. Zdawalo sie, ze barbet matki Angeli sztywnieje z dezaprobaty. -Kazaliscie mu zlozyc falszywe sluby Bogu? -Nie chcielismy, zeby wyszedl poza postulat. Mial spedzic pare tygodni we wspolnocie nie jako gosc, ale jako jej przyszly czlonek, zeby miec wieksza swobode ruchow. Jak sie okazalo, byl czlowiekiem szukajacym nowego zycia i znalazl je. Stracilismy go na wasza rzecz, choc czulismy, ze wciaz sluzy nam pomoca, na ile tylko pozwalaja mu sluby Jej mars wygladal bardziej imponujaco niz wszelkie gniewne miny Rosjanina. -Co wiecej, panie Romanovich, naprawde uwazam, ze jest pan podejrzanym ptaszkiem. -Niewatpliwie ma matka racje. W kazdym razie zo-stalismy zaalarmowani, kiedy brat Constantine popelnil samobojstwo, poniewaz zaraz po tym Heineman przestal dzwonic i wysylac e-maile do dawnych kolegow i od tej pory nie kontaktowal sie z nikim spoza Swietego Bartlomieja. -Moze samobojstwo sklonilo go do zaniechania badan na rzecz modlitwy i refleksji. -Jestesmy innego zdania - rzekl Romanovich cierpko. -A brat Timothy zostal zamordowany, matko - wtracilem. - Nie ma co do tego watpliwosci. Znalazlem cialo. Choc juz przyjela do wiadomosci fakt morderstwa, to stwierdzenie ja porazilo. -Jesli to pomoze matce pogodzic sie z sytuacja - powiedzial Romanovich - sadzimy, ze byc moze Heineman nie jest w pelni swiadom, co rozpetal. -Ale, panie Romanovich, skoro dwie osoby nie zyja, a inne sa zagrozone, jak moze nie byc swiadom? -O ile pamietam, biedny doktor Jekyll z poczatku nie zdawal sobie sprawy, ze jego pragnienie pozbycia sie zlych impulsow w konsekwencji stworzylo pana Hyde'a, ktorego natura byla czystym zlem, niezlagodzonym przez dobroc doktora. Widzac w wyobrazni hiperszkielet atakujacy terenowke, powiedzialem: -To cos w sniegu nie bylo mroczna strona ludzkiej osobowosci Nie mialo w sobie niczego ludzkiego. -Nie bylo jego mroczna strona - zgodzil sie Romano-vich. - Ale moze zostalo przez nia stworzone. -Co to znaczy, prosze pana? -Nie jestesmy pewni, panie Thomas. Ale mysle, ze spoczywa na nas obowiazek znalezienia odpowiedzi na to pytanie, i to szybko. Dostal pan klucz uniwersalny. -Tak. -Dlaczego? -Brat Constantine jest jednym ze zmarlych, ktorzy nie chca odejsc z tego swiata. Dostalem klucz, zebym mogl wchodzic wszedzie tam na terenie opactwa i szkoly, gdzie straszy. Probowalem... radzilem mu, zeby poszedl dalej. -Wiedzie pan interesujace zycie. -Pan tez nie moze narzekac. -Ma pan dostep nawet do Kryjowki Johna. -Cos nas laczy. Brat John piecze dobre ciastka. -Wiez kulinarna. -Zdaje sie, ze dotyczy nas wszystkich, prosze pana. Matka Angela pokrecila glowa. -Ja nie umiem zagotowac wody. Romanovich pstryknal przelacznikiem, ktory opuszczal hydraulicznie brwi nad oczy. -Czy wie o panskim darze? -Nie, prosze pana. -Mysle, ze jest pan jego Mary Reilly. -Mam nadzieje, ze nie zacznie pan znowu mowic -Mary Reilly byla gospodynia doktora Jekylla. Pomimo ze ukrywal przed nia prawde, podswiadomie mial nadzieje, ze zdemaskuje go i powstrzyma. -Czy ta Mary Reilly zostala zabita, prosze pana? -Nie pamietam. Ale jesli nie odkurza pan u Heinemana, byc moze jest pan bezpieczny. -Co teraz? - zapytala matka Angela. -Pan Thomas i ja musimy wejsc do Kryjowki Johna. -I wyjsc - dodalem. Romanovich pokiwal glowa. -Na pewno sprobujemy. ROZDZIAL 47 Ubranych w kombinezony mnichow bylo o dziesieciu wiecej niz siedmiu. Tylko dwoch czy trzech pogwizdywalo w czasie pracy. Zaden nie byl wyjatkowo niski. Gdy zamykali wyjscia na poludniowo-wschodnia i polnocno-zachodnia klatke schodowa, na wpol sie spodziewalem, ze Krolewna Sniezka wstapi z woda butelkowana i slowami zachety.Ze wzgledow bezpieczenstwa drzwi na klatki schodowe nie mialy zamkow. Na kazdym pietrze byl przestronny podest, wiec drzwi otwieraly sie na schody, nie do wewnatrz. W piwnicy, na parterze i drugim pietrze zakonnicy wywiercili w futrynie kazdych drzwi po cztery otwory - dwa z lewej, dwa z prawej strony - i wpasowali w nie stalowe tuleje. W kazdej tulei umiescili bolec o srednicy nieco wiekszej niz centymetr. Bolce wystawaly z tulei na dwa i pol centymetra, uniemozliwiajac otworzenie drzwi. Plan opieral sie na wykorzystaniu nie tylko futryny, ale rowniez calej sciany do stawienia oporu. Poniewaz srednica bolcow byla mniejsza niz niegwintowa-nych tulei, mozna bylo je wyjac w ciagu paru sekund, umozliwiajac szybka ucieczke na klatke schodowa. Na pietrze, w dormitorium dzieci, sztuczka miala zapobiec otworzeniu drzwi w tym malo prawdopodobnym wypadku, gdyby cos wdarlo sie na klatka schodowa przez zablokowane wejscia na innym poziomie. Bracia juz dyskutowali nad zaletami trzech opcji zabezpieczen. Razem z Romanovichem zwerbowalismy brata Piache z poludniowo-wschodnich schodow i brata Maxwella z polnocno-zachodnich do obrony Jacoba Calvina. Obaj przyniesli po dwa kije baseballowe na wypadek, gdyby pierwszy pekl w czasie bitwy. Jesli ta czesc osobowosci Johna Heinemana, ktora byla panem Hyde'em, czula niechec do wszystkich umyslowo i fizycznie uposledzonych ludzi, wtedy zadne dziecko w szkole nie bylo bezpieczne. Kazdemu z nich mogla grozic smierc. Zdrowy rozsadek jednak podpowiadal, ze Jacob - "pozwol mu umrzec" - jest glownym celem. Najpewniej mial byc jedyna ofiara albo pierwsza z wielu. Kiedy wrocilismy do pokoju Jacoba, po raz pierwszy nie rysowal. Siedzial na krzesle z poduszka na kolanach i kladl na niej reke, gdy potrzebowala odpoczynku. Z pochylona glowa, gleboko skupiony, haftowal kwiaty brzoskwiniowa nitka na bialym plotnie, moze chusteczce. Z poczatku pomyslalem, ze haftowanie jest zajeciem niezbyt dla niego odpowiednim, ale okazal sie w tym nadzwyczajny. Gdy patrzylem na misterne wzory rysowane igla i nitka, zdalem sobie sprawe, ze sa nie bardziej - i nie mniej - niezwykle niz realistyczne rysunki tworzone tymi samymi szerokimi dlonmi z krotkimi palcami. Zostawiajac Jacoba nad haftem, zaprowadzilem Romano-vicha, Piache i brata Maxwella do jedynego okna. Brat Maxwell byl absolwentem szkoly dziennikarstwa na uniwersytecie w Missouri. Przez siedem lat pracowal jako dziennikarz kryminalny w Los Angeles. Liczba ciezkich przestepstw byla wieksza niz liczba reporterow, ktorzy mogli sie nimi zajmowac. Co tydzien dziesiatki pracowitych bandziorow i szalencow dopuszczaly sie strasznych czynow, po czym z niezadowoleniem odkrywaly, ze odmawia im sie nawet dlugich na kilka linijek wzmianek w prasie. Pewnego ranka Maxwell stwierdza, ze musi dokonac wyboru pomiedzy morderstwem na tle seksualnym, wyjatkowo brutalnym morderstwem popelnionym siekiera, kilofem i lopata, morderstwem zwiazanym z kanibalizmem oraz napascia i rytualnym oszpeceniem czterech starszych Zydowek z domu opieki. Ku zaskoczeniu swojemu i kolegow zabarykadowal sie w bufecie i nie chcial wyjsc. Majac automaty z batonami i krakersami serowymi, wykombinowal, ze przetrwa co najmniej miesiac, zanim dostanie szkorbutu wskutek braku witaminy C. Kiedy redaktor przyszedl negocjowac przez zabarykadowane drzwi, Maxwell zazadal swiezego soku pomaranczowego, dostarczanego co tydzien po drabinie do okna bufetu na drugim pietrze - albo zwolnienia. Redaktor rozwazal te opcje przez czas potrzebny kierownikowi kadr na podjecie decyzji, czy grozi im proces o bezprawne zwolnienie, i wylal Maxwella. Triumfujacy Maxwell opuscil bufet i dopiero pozniej, w domu, w naglym huraganie smiechu zrozumial, ze mogl po prostu odejsc. Dla niego dziennikarstwo przestalo byc zawodem; stalo sie niewola. Gdy skonczyl sie smiac, doszedl o wniosku, ze to male szalenstwo bylo darem bozym, wezwaniem do opuszczenia Los Angeles i przeprowadzki tam, gdzie znajdzie wieksze poczucie wspolnoty i mniej gangow grafficiarzy. Pietnascie lat temu zostal postulantem, potem nowicjuszem, a od dziesieciu lat byl zakonnikiem po wszystkich slubach. Teraz obejrzal okno w pokoju Jacoba i powiedzial: -Kiedy przebudowano stare opactwo, niektore okna na parterze zostaly powiekszone i wymienione. Maja drewniane slupki i poprzeczki. Ale na tym pietrze zostaly stare okna. Sa mniejsze, w calosci wykonane z solidnego brazu. -Nic ich nie porabie ani nie przegryzie zbyt latwo - oznajmil brat Piacha. -A szyby - dodal Romanovich - maja dwadziescia piec na dwadziescia piec centymetrow. Bestia, ktora spotkalismy w burzy, nie wedrze sie do srodka. Gdyby nawet zdolala wyrwac cale okno, jest zbyt wielka, zeby wcisnac sie do pokoju. -Ta w wiezy chlodniczej byla mniejsza od tej, ktora wywrocila terenowke - zaznaczylem. - Nie przejdzie przez otwor dwadziescia piec na dwadziescia piec, ale zmiescilaby sie w oknie tej wielkosci. -Okna skrzydlowe, otwierane na zewnatrz - zauwazyl brat Maxwell, postukujac w klamke. - Jesli nawet wytlucze szyby i bedzie chciala sie wedrzec, zablokuje okno, probujac je otworzyc. -Czepiajac sie muru - dodal Romanovich. -Na silnym wietrze - dorzucil brat Maxwell. -Moze tego dokonac - powiedzialem - trzymajac siedem talerzy wirujacych na czubkach bambusowych tyczek. -Nie - mruknal brat Piacha. - Moze trzy talerze, ale nie siedem. Jestesmy dobrzy. To dobrze. Kucajac obok Jacoba, pochwalilem: -Piekny haft. -Daje zajecie - odparl ze spuszczona glowa, nie odrywajac oczu od pracy. -Zajecie jest dobre. -Zajety jest szczesliwy - powiedzial. Przypuszczam, ze matka mowila mu o satysfakcji i spokoju plynacym z dawania swiatu tego, do czego jest sie zdolnym. Poza tym praca zapewniala mu pretekst do unikania kontaktu wzrokowego. W ciagu dwudziestu pieciu lat zycia prawdopodobnie widzial szok, odraze, pogarde i niezdrowa ciekawosc w zbyt wielu oczach. Lepiej nie patrzec w niczyje oczy procz oczu siostr zakonnych i tych, ktore rysuje sie olowkiem, ktore mozna przepelnic upragniona miloscia i czuloscia. -Nic ci sie nie stanie. -On chce mojej smierci. -To, czego chce, i to, co dostanie, to dwie rozne rzeczy. Twoja mama nazwala go Nigdybylem, bo nigdy go nie bylo, gdy go potrzebowaliscie. -On jest Nigdybylem i nic nas nie obchodzi. -To prawda. Jest Nigdybylem, ale rowniez Nigdybedzie. Nigdy cie nie skrzywdzi, nigdy cie nie dopadnie, dopoki ja tu jestem, dopoki jest tu jedna siostra albo jeden brat. A wszyscy sa tutaj, Jacobie, poniewaz jestes wyjatkowy, jestes dla nich bezcenny, i dla mnie. Podnoszac zdeformowana glowe, spojrzal mi w oczy. Nie wygladal na rownie zawstydzonego jak wczesniej. -Dobrze sie czujesz? - zapytal. -Tak. A ty? -Tez. W porzadku. Czy... cos ci grozi? Poniewaz nie chcialby uslyszec klamstwa, odparlem: -Moze troche. Jego oczy byly czyste, pelne niesmialosci i odwagi, piekne, mimo ze tkwily krzywo w tragicznej twarzy. Jego spojrzenie wyostrzylo sie jak nigdy dotad, gdy lagodny glos jeszcze bardziej zlagodnial. -Oskarzales sie? -Tak. -Rozgrzeszenie? -Otrzymalem. -Wczoraj. -Wiec jestes gotowy. -Mam nadzieje, Jacobie. Nie tylko patrzyl mi w oczy ale rowniez je badal. -Przykro mi. -Z jakiego powodu, Jacobie? -Przykro mi z powodu twojej dziewczyny. -Dziekuje, Jake. -Wiem cos, czego nie wiesz. -Co? -Wiem, co w tobie widziala. - Polozyl glowe na moim ramieniu. Zrobil cos, co udalo sie nielicznym, choc probowalo wielu: sprawil, ze zabraklo mi slow. Objalem go i trwalismy tak przez dluzsza chwile, zaden z nas nie musial mowic nic wiecej, poniewaz obaj bylismy w porzadku i bylismy gotowi. ROZDZIAL 48 W jedynym pokoju, ktorego obecnie nie zajmowaly dzieci, Rodion Romanovich polozyl na lozkuwielka teczke. Nalezala do niego. Brat Leopold wczesniej przyniosl ja z jego pokoju w domu goscinnym i zabral z soba do terenowki. Rosjanin otworzyl dyplomatke. Wnetrze wylozone bylo pianka, a w zaglebieniach lezaly dwa pistolety. Wyjmujac jeden, powiedzial: -To pistolet Desert Eagle na naboj rewolwerowy magnum kaliber piecdziesiat. Kaliber magnum czterdziesci cztery albo trzysta piecdziesiat siedem robi wrazenie, ale huk piecdziesiatki jest nieslychany. Polubimy halas. -Majac taki pistolet w gaju kaktusowym, moglby pan oddac sie naprawde glebokim medytacjom. -Robi swoje, ale kopie, panie Thomas, wiec polecam panu ten drugi. -Dziekuje, prosze pana, nie skorzystam. -To SIG pro trzysta piecdziesiat siedem, calkiem latwy w obsludze. -Nie lubie pistoletow. -Zalatwil pan uzbrojonych bandytow w centrum handlowym, panie Thomas. -Tak, prosze pana, zalatwilem ich, ale wtedy pierwszy raz pociagnalem za spust, a poza tym pistolet nalezal do kogos innego. -To tez jest pistolet kogos innego. Smialo, niech pan wezmie. -Zwykle tylko improwizuje. -Co pan improwizuje? -Samoobrone. Jesli nie mam pod reka prawdziwego weza albo gumowego weza, zawsze jest wiaderko albo cos innego. -Teraz znam pana lepiej niz wczoraj, ale moje zdanie na panski temat pozostalo niezmienione. Pod wieloma wzgledami jest pan szczegolnym mlodym czlowiekiem. -Dziekuje, prosze pana. Dyplomatka zawierala po dwa pelne magazynki do kazdej broni. Romanovich zaladowal pistolety, a zapasowe magazynki schowal do kieszeni plaszcza. W teczce znajdowaly sie rowniez szelki z kabura, ale ich nie wyjal. Trzymajac pistolety, wlozyl rece do kieszeni plaszcza. Byly to glebokie kieszenie. Wyjal puste rece. Plaszcz byl tak dobrze uszyty, ze nic nie wskazywalo na ciezar w kieszeniach. Popatrzyl na okno, sprawdzil, ktora godzina i powiedzial: -Kto by pomyslal, dopiero dwadziescia po trzeciej. Za bialym calunem klebiacego sie sniegu martwa szara twarz dnia czekala na rychly pochowek. Romanovich zamknal dyplomatke i wsunal ja pod lozko. -Mam szczera nadzieje, ze sie po prostu myli. -Kto, prosze pana? -John Heineman. Mam nadzieje, ze nie oszalal. Szaleni naukowcy sa nie tylko niebezpieczni, sa meczacy, a ja nie mam cierpliwosci do meczacych ludzi. Aby nie przeszkadzac w pracy braciom na dwoch klatkach schodowych, zjechalismy winda do piwnicy. W kabinie nie brzmiala muzyka. To bylo mile. Kiedy wszystkie dzieci znajda sie w pokojach i drzwi na klatki schodowe zostana zamkniete, mnisi sciagna obie windy na pierwsze pietro. Unieruchomia je, uzywajac klucza matki przelozonej. Jesli cos niegodziwego wedrze sie do szybu z dolu albo gory, sama kabina zatarasuje dostep do pierwszego pietra. W suficie kazdej kabiny znajdowala sie klapa ratunkowa. Bracia zablokowali je od srodka, zeby nic nie moglo przez nie wejsc. Wydawalo sie, ze pomysleli o wszystkim, ale byli ludzmi i dlatego na pewno tak nic zrobili. Gdybysmy byli zdolni do wszechmyslenia, wciaz mieszkalibysmy w raju, nie placac czynszu, majac do dyspozycji szwedzki stol i nieskonczenie lepszy dzienny program telewizyjny. W piwnicy poszlismy do kotlowni. Gazowe palniki syczaly, pompy dudnily i generalnie w pomieszczeniu panowala radosna atmosfera zachodniego geniuszu mechanicznego. Aby dotrzec do Kryjowki Johna, moglismy zapuscic sie w sniezyce i brnac przez glebokie zaspy do nowego opactwa, ryzykujac spotkanie z hiperszkieletem bez chroniacego nas pancerza terenowki. Gdybysmy chcieli przezyc ekscytujaca przygode, taka trasa miala wiele zalet: oferowala koszmarna pogode, groze, powietrze, ktore przejasnia w glowie, o ile wczesniej nie zamrozi sluzu w zatokach, i okazje do robienia snieznych aniolow. Tunele zapewnialy droge bez zlej pogody i wyjacego wiatru, ktory maskowalby nadejscie zbirow. Jesli te chodzace kosciotrupy, niezaleznie, ile ich bylo, wylazly na powierzchnie, by skradac sie wokol szkoly w oczekiwaniu na nadejscie nocy, bedziemy mogli pobiec do piwnicy nowego opactwa. Zdjalem specjalny klucz z haka i ukleklismy przy stalowej plycie. Sluchalismy. Po polminucie zapytalem: -Slyszy pan cos? Kiedy minelo nastepne pol minuty, Romanovich odparl: -Nic. Gdy zalozylem klucz na pierwsza z czterech nakretek i zaczalem obracac, pomyslalem, ze slysze ciche skrobanie po drugiej stronie plyty. Znieruchomialem, nadstawilem ucha i po chwili zapytalem: -Slyszal pan cos? -Nic, panie Thomas. Po nastepnej polminucie uwaznego sluchania zapukalem w plyte. Z drugiej strony wybuchl harmider pelen wscieklosci, potrzeby i zimnej zadzy, a takze niesamowite zawodzenie trzech czy czterech glosow towarzyszace szalenczemu stepowaniu. Po docisnieciu mutry, ktora zaczalem odkrecac, odwiesilem klucz na miejsce. Gdy jechalismy winda na parter, Romanovich powiedzial: -Szkoda, ze nie ma tu pani Romanovich. -Z jakiegos powodu, prosze pana, nie sadzilem, ze jest jakas pani Romanovich. -Och, tak, panie Thomas. Jestesmy malzenstwem od dwudziestu szczesliwych lat. Podzielamy wiele zainteresowan, Gdyby tu byla, dobrze by sie bawila. ROZDZIAL 49 Jesli kosciani wartownicy obserwowali wejscia do szkoly, najpewniej koncentrowali sie na drzwiachfrontowych, wrotach garazu i drzwiach sieni sasiadujacej z kuchnia. Romanovich i ja uzgodnilismy, ze wyjdziemy z budynku przez okno w biurze matki Angeli, pomieszczeniu lezacym najdalej od tych trojga drzwi, ktore z pewnoscia przyciagaly uwage wroga. Choc matka przelozona nie byla obecna, na biurku palila sie lampa. Wskazujac plakaty z Jerzym Waszyngtonem, Flannery O'Connor i Harper Lee, powiedzialem: -Matka ma zagadke, prosze pana. Jaka wspolna ceche podziwia u tych trzech postaci? Nie musial pytac, kim byly kobiety. -Hart ducha - odparl. - Waszyngton bezsprzecznie go mial. Pani O'Connor cierpiala na toczen, ale nie poddala sie chorobie. A pani Lee potrzebowala hartu, zeby w owych czasach zyc w takim miejscu, opublikowac te ksiazke i miec do czynienia z bigotami, ktorych rozwscieczyl nakreslony przez nia portret. -Dwie osoby to pisarki, ma pan przewage bibliotekarza. Kiedy zgasilem lampke i rozsunalem kotary, Romanovich powiedzial: -Wciaz panuje biala ciemnosc. Bedziemy zdezorientowani i zgubimy sie dziesiec krokow od szkoly. -Nie z moim magnetyzmem psychicznym, prosze pana. -Czy sprawdza sie takze w odnajdowaniu nagrod w pudelkach z chrupkami? Z lekkim poczuciem winy otworzylem pare szuflad biurka matki Angeli, znalazlem nozyczki i odcialem prawie dwumetrowy kawalek sznura od zaslon. Owinalem koniec wokol rekawicy na prawej dloni. -Kiedy wyjdziemy na zewnatrz, podam panu drugi koniec sznura. Dzieki temu sie nie rozdzielimy, jesli oslepi nas snieg. -Nie rozumiem, panie Thomas. Chce pan powiedziec, ze sznur zadziala jak swego rodzaju rozdzka prowadzaca nas do -Opactwa? -Nie, prosze pana. Sznur tylko nas polaczy. Jesli skupiani sie na kims, kogo musze znalezc, i przez jakis czas jezdze albo chodze, magnetyzm psychiczny prawie zawsze przyciaga mnie do poszukiwanej osoby. Bede myslal o bracie Johnie Heinemanie, ktory przebywa w Kryjowce. -Interesujace. A najbardziej interesujace jest dla mnie slowo "prawie". -Coz, pierwszy przyznam, ze nie mieszkam w wolnym od czynszow raju. -A co to znaczy, panie Thomas? -Nie jestem doskonaly, prosze pana. Po sprawdzeniu, czy kaptur jest szczelnie zapiety pod broda, podnioslem dolna polowe okna, wyszedlem w ryk burzy i rozejrzalem sie, wypatrujac uciekinierow z cmentarza. Gdybym zobaczyl walesajace sie kosci, oznaczaloby to nie lada klopoty, bo siegalem wzrokiem nie dalej niz na dlugosc wyciagnietej reki. Romanovich wyszedl za mna i opuscil okno. Od zewnatrz nie moglismy go zamknac, ale to nie mialo znaczenia. Wojowniczy mnisi i siostry zakonne nie mogli pilnowac calego budynku; juz wycofywali sie na pierwsze pietro, zeby bronic bardziej ograniczonych pozycji. Patrzylem, jak Rosjanin okreca sznur wokol nadgarstka. Zaledwie szesc krokow od szkoly stracilem orientacje. Nie mialem pojecia, w jakim kierunku musimy isc, zeby trafic do opactwa. Wyobrazilem sobie brata Johna siedzacego na fotelu w swoim tajemniczym pokoju w Kryjowce i szedlem mozolnie, przypominajac sobie, zeby zwracac uwage na naprezenie sznura, ktory laczyl mnie z Romanovichem. Snieg byl gleboki co najmniej do kolan, a miejscami zaspy siegaly bioder. Wspinaczka przez lawine bylaby niewiele gorsza od tej wedrowki. Bedac chlopakiem z Mojave, znow stwierdzilem, ze kasajace zimno jest tylko odrobine lepsze od ostrzalu z karabinu maszynowego. Ale najgorsza byla kakofonia burzy polaczona z brakiem widocznosci. Krok za krokiem opadal mnie dziwny lek przestrzeni. Nie podobalo mi sie rowniez to, ze ogluszajace wycie i ryk wiatru uniemozliwialy zamienienie slowa z Romano-vichem. W ciagu tygodni, jakie spedzil w domu goscinnym, robil wrazenie milkliwego starego niedzwiedzia, ale tego dnia stal sie wrecz gadatliwy. Nasze rozmowy sprawialy mi taka sama przyjemnosc teraz, gdy zostalismy sprzymierzencami, jak wowczas, gdy myslalem, ze jestesmy wrogami. Po wyczerpaniu tematu Indianapolis i licznych cudow tego miasta mnostwo ludzi nie ma nic interesujacego do powiedzenia. Wiedzialem, ze dotarlismy do celu, gdy omal nie spadlem na kamienne stopnie wiodace w dol do Kryjowki Johna. Zaspa pietrzyla sie pod drzwiami u stop schodow. Skorupa sniegu przyslaniala odlane z brazu slowa LIBERA NOS A MALO na tabliczce nad drzwiami, wiec zamiast "Zbaw nas ode zlego" widac bylo tylko "zlego". Gdy przekrecilem klucz w zamku, wazace pol tony drzwi obrocily sie plynnie na zawiasach kulkowych, odslaniajac korytarz skapany w niebieskim swietle. Weszlismy i drzwi sie zamknely. Rozwiazalismy sznur, ktory laczyl nas w czasie uciazliwej wedrowki. -To bylo imponujace, panie Thomas. - Magnetyzmu psychicznego nie mozna wycwiczyc, prosze pana. Gdybym byl z niego dumny, rownie dobrze moglbym szczycic sie praca nerek. Otrzepalismy snieg z ubran. Romanovich zdjal i otrzasnal futrzana czapke. Przy matowych drzwiach z nierdzewnej stali z polerowanymi literami LUMIN DE LUMINE postukalem jednym butem w drugi, zeby pozbyc sie oblepiajacego je sniegu. Romanovich zdjal zasuwane sniegowce i stanal w suchym obuwiu - gosc bardziej liczacy sie z innymi niz ja. Tlumaczac slowa na drzwiach, powiedzial: -Swiatlosc ze swiatlosci. -"Ziemia zas byla bezladem i pustkowiem: ciemnosc byla nad powierzchnia bezmiaru wod" - zacytowalem. - Potem Bog wezwal swiatlo. Swiatlo swiata pochodzi od Wiecznej Swiatlosci, ktora jest Bogiem. -To z pewnoscia jedno znaczenie tych slow. Ale moga rowniez znaczyc, ze widzialne moze zrodzic sie z niewidzialnego, ze materia moze powstac z energii, ze mysl jest forma energii i ze sama mysl moze stac sie przedmiotem, ktory zostal wyobrazony. -Coz, prosze pana, mnostwo znaczen jak na trzy slowa. -Na pewno - zgodzil sie. Przycisnalem prawa reke do plazmowego ekranu w szerokiej stalowej oscieznicy. Pneumatyczne drzwi otworzyly sie z sykiem, ktory mial przypominac bratu Johnowi, ze w kazdym ludzkim przedsiewzieciu, niezaleznie od dobrych zamiarow, kryje sie waz. Biorac pod uwage, dokad najwyrazniej wiodla go praca, powinnismy zobaczyc migajace swiatla i uslyszec zlowieszczy nagrany glos: "Wiedza o pewnych rzeczach nigdy nie byla przeznaczona dla ludzi". Weszlismy do jednolitego, woskowozoltego, porcelanowego naczynia, gdzie ze scian plynelo maslane swiatlo. Drzwi syknely za naszymi plecami, swiatlo przygaslo i spowily nas ciemnosci. -Nie wyczuwam ruchu - powiedzialem - ale jestem pewien, ze to winda, i jedziemy kilka pieter w dol. -Tak, i podejrzewam, ze otacza nas ogromny olowiany zbiornik napelniony ciezka woda. -Naprawde? Ta mysl nie przyszla mi do glowy. -Nie watpie. -Co to jest ciezka woda, poza tym, ze najwyrazniej jest ciezsza od zwyczajnej wody? -Ciezka woda to woda, w ktorej atomy wodoru zostaly zastapione deuterem. -Tak, oczywiscie. Zapomnialem. Wiekszosc ludzi kupuje ja w butelkach w sklepie spozywczym, ale ja wole milionlit-rowy dzban z hipermarketu. Drzwi otworzyly sie z sykiem i weszlismy do przedsionka skapanego w czerwonym swietle. -Prosze pana, do czego sluzy ciezka woda? -Jest uzywana glownie jako chlodziwo w reaktorach atomowych, ale tutaj, jak sadze, ma inne zastosowania, moze jako dodatkowa warstwa chroniaca przed promieniowaniem kosmicznym, ktore moze wplywac na przebieg eksperymentow subatomowych. W przedpokoju nawet nie spojrzelismy na drzwi z nierdzewnej stali po prawej i lewej stronie, podchodzac prosto do tych ze slowami PER OMNIA SAECULA SAECU-LORUM. -Na wieki wiekow - powiedzial Romanovich, marszczac brwi. - Nie podoba mi sie ich wydzwiek. Niepoprawny optymista Odd znow doszedl do glosu: -Przeciez, prosze pana, to tylko pochwala Boga. "Bo Twoje jest krolestwo, potega i chwala na wieki, amen". -Nie ma watpliwosci ze Heineman swiadomie wybral te stawa. Ale mozna podejrzewac, ze w ten sposob podswiadomie wyraza dume ze swoich dokonan, ze jego praca, wykonywana tutaj, bedzie trwac na wieki wiekow, poza kres czasu, gdy zapanuje krolestwo boze. -Nie pomyslalem o takiej interpretacji. -Nie watpie, panie Thomas. Te slowa moga swiadczyc o dumie wiekszej od nieposkromionej pychy, o autoafirmacji osoby, ktora nie potrzebuje slowa pochwaly czy aprobaty innych. -Ale brat John nie jest egocentrycznym czubkiem, prosze pana. -Nie powiedzialem, ze jest czubkiem. Pewnie szczerze wierzy, ze poprzez swoja prace poboznie i pokornie szuka Boga. Bez syku drzwi "na wieki wiekow" odsunely sie na bok i weszlismy do kolistej komory o srednicy dziewieciu metrow, gdzie posrodku lezal perski dywan w kolorze wina, a na nim staly cztery fotele i cztery lampy. W tej chwili swiatlo plynelo z trzech. Brat John, w habicie i szkaplerzu, ze zsunietym kapturem, czekal na jednym z foteli. ROZDZIAL 50 W przytulnym swietle o barwie miodu, w pokoju spowitym przez cienie, otoczeni lekko lsniaca wmroku sciana, Roma-novich i ja usiedlismy w fotelach, ktore wyraznie zostaly nam wskazane. Na stolikach obok foteli, gdzie zwykle na czerwonym talerzu lezaly trzy swieze cieple ciastka, nie bylo zadnych ciastek. Moze brat John mial zbyt wiele pracy, zeby cos upiec. Jego nakryte ciezkimi powiekami fiolkowe oczy patrzyly przenikliwie jak zawsze, ale chyba nie wyrazaly podejrzliwosci czy wrogosci. Jego usmiech byl cieply, podobnie jak gleboki glos, gdy powiedzial: -Dzis z niewiadomych powodow bylem zmeczony, a chwilami nawet przygnebiony. -To interesujace - powiedzial Romanovich do mnie. Brat John podjal: -Ciesze sie, ze przyszedles, Oddzie Thomasie. Twoje wizyty mnie odswiezaja. -Hm, prosze brata, czasami mysle, ze jestem natretem. Brat John skinal glowa do Romanovicha. -I pan, nasz gosc z Indianapolis. Widzialem pana tylko pare razy z daleka i nie mialem przyjemnosci z panem rozmawiac. -Ma teraz pan te przyjemnosc, doktorze Heineman. Brat John podniosl wielka dlon na znak protestu. -Panie Romanovich, nie jestem juz tamtym czlowiekiem. Jestem tylko Johnem albo bratem Johnem. -Ja zas jestem tylko agentem Romanovichem z Narodowej Agencji Bezpieczenstwa - powiedzial syn zabojczym i pokazal legitymacje. Zamiast pochylic sie w fotelu i obejrzec laminowana karte, brat John zwrocil sie do mnie: -To prawda? -Coz, prosze brata, brzmi bardziej wiarygodnie niz to, ze jest bibliotekarzem. -Panie Romanovich, zdanie Odda Thomasa ma dla mnie wieksze znaczenie niz jakiekolwiek dowody tozsamosci. Czemu zawdzieczam ten zaszczyt? Chowajac legitymacje, Romanovich powiedzial: -Ma brat tutaj duzo miejsca. -Niezupelnie. Wielkosc, jaka pan wyczuwa, moze dotyczyc zakresu pracy, nie przestrzeni. -Z pewnoscia ma brat specjalistow do obslugi tego kompleksu. -Tylko szesciu braci po intensywnym szkoleniu technicznym. Wszystkie moje systemy sa oparte na polprzewodnikach. -Skoro o tym mowa, pomoc techniczna przybywa z Doliny Krzemowej helikopterem. -Tak, panie Romanovich. Jestem zadowolony, ale tez zaskoczony, ze Narodowa Agencja Bezpieczenstwa interesuje sie praca duchowego poszukiwacza. -Sam jestem czlowiekiem wierzacym, bracie Johnie. Bylem zaintrygowany, gdy uslyszalem, ze brat opracowal model komputerowy, ktory mial bratu pokazac najglebsza strukture rzeczywistosci, znacznie ponizej poziomu piany kwantowej. Brat John siedzial w milczeniu. -Musze przyjac, ze niektorzy dawni koledzy doniesli wam o rozmowach, na jakie pozwolilem sobie kilka lat temu - powiedzial w koncu. -Zgadza sie, bracie Johnie. Mnich zmarszczyl brwi i westchnal. -Coz, nie powinienem ich obwiniac. W wysoce konkurencyjnym swieckim swiecie nauki nie mozna wymagac dochowywania tajemnicy tej natury. -A zatem brat sadzi, ze opracowal model komputerowy, ktory pokazal najglebsza strukture rzeczywistosci? -Ja nie sadze, panie Romanovich. Ja wiem, ze to, co pokazal mi model, jest prawda. -Coz za pewnosc. -Aby uniknac stronniczosci bedacej skutkiem moich pogladow, nie stworzylem modelu sam. Wprowadzilismy istote teorii kwantowej i popierajace ja dowody do komputerow, pozwalajac im stworzyc model wolny od ludzkiej tendencyjnosci. -Komputery sa wytworami ludzi - zaznaczyl Romano-vich - wiec maja wbudowany brak obiektywizmu. Do mnie brat John powiedzial: -Melancholia, z jaka zmagalem sie dzisiaj, nie usprawiedliwia moich zlych manier. Masz ochote na ciasteczka? To, ze zaproponowal ciastka, tylko mnie wydalo sie wazne. -Dziekuje, prosze brata, ale oszczedzam miejsce na dwa kawalki placka dzis po kolacji. -Wracajac do pewnosci - podjal Romanovich - skad brat wie, ze model odzwierciedla to, co jest prawda? Blogosc rozlala sie po twarzy brata Johna. Kiedy przemowil, drzenie w jego glosie moglo wyrazac podziw podszyty trwoga. -Zastosowalem lekcje plynace z modelu... i udalo sie. -A jaka lekcja plynie z modelu, bracie Johnie? Pochylajac sie w fotelu, jakby chcial sila woli stlumic wszystkie dzwieki, powiedzial cicho: -Pod ostatnim poziomem pozornego chaosu mozna znalezc dziwny porzadek, a ostatnim poziomem porzadku jest mysl. -Mysl. -Cala materia, gdy spoglada sie na jej korzenie, wyrasta z podstawowej sieci, ktora ma wszystkie cechy fal mysli. Klasnal w rece i dotad ciemne, lekko polyskliwe sciany pojasnialy. Za nimi, wokol nas, od podlogi do sufitu przeplataly sie wielobarwne linie tworzace zmienne wzory, ktore sugerowaly warstwy, jak prady termalne w bezdennym oceanie. Pomimo zlozonosci linie byly wyraznie uporzadkowane, a wzory celowe. Piekno i tajemniczosc tego pokazu hipnotyzowaly mnie i jednoczesnie zmuszaly do odwrocenia wzroku, zachwycaly i przestraszaly, przepelnialy podziwem, ale rowniez poczuciem niedoskonalosci, ktore sprawialo, ze chcialem zakryc twarz i wyznac wlasna nikczemnosc. Brat John powiedzial: -Widzicie przed soba nie wzory mysli Boga, ktore kryja sie pod cala materia i ktorych oczywiscie w zaden sposob nie mozemy zobaczyc, ale ich komputerowa reprezentacje oparta na wspomnianym przeze mnie modelu. Dwa razy klasnal w rece. Zdumiewajace wzory zbladly i sciany znow pociemnialy, jak gdyby przedstawienie bylo kontrolowane przez urzadzenia, ktorych starsze osoby uzywaja do gaszenia i zapalania swiatel w pokoju bez wstawania z lozka. -Ten maly pokaz wywiera ogromny wplyw na ludzi -wyjasnil brat John - wspolbrzmi z nami na pewnym poziomie tak glebokim, ze ogladanie go dluzej niz przez minute moze spowodowac skrajny bol emocjonalny. Rodion Romanovich wygladal na tak wstrzasnietego, jak ja sie czulem. -A zatem - zaczal po odzyskaniu panowania nad soba - lekcja plynaca z modelu mowi, ze wszechswiat, cala jego materia i formy energii, wyrasta z mysli. -Bog wyobraza sobie swiat i swiat sie staje. -No tak, wiemy, ze materie mozna przeksztalcic w energie, na przyklad plonacy olej daje cieplo i swiatlo... -A rozbite jadro atomu daje jadra lzejszych atomow - przerwal brat John - i przy okazji wyzwala wielka energie. Romanovich nacisnal: -Ale mowi brat, ze jego zdaniem przynajmniej mysl boska jest forma energii, ktora moze przemienic sie w materie, co byloby odwrotnoscia rozszczepienia jadra atomu? -Nie odwrotnoscia, nie. To nie jest zwyczajna fuzja. Tutaj zwyczajne terminy naukowe nie maja zastosowania. To... to powolywanie wyobrazonej materii do istnienia sila woli. Poniewaz zostaly nam dane mysl, wola i wyobraznia, aczkolwiek na ludzka miare, my tez mamy moc tworzenia. Romanovich i ja zamknelismy oczy. -Prosze pana, czy widzial pan kiedys film Zakazana planeta! - zapytalem Rosjanina. -Nie, panie Thomas, nie widzialem. -Kiedy bedzie po wszystkim, powinnismy obejrzec go razem. -Przygotuje prazona kukurydze. -Z sola i szczypta chili? -Niech bedzie. Brat John zapytal: -Jestes pewien, ze nie chcesz ciastek, Oddzie Thomasie? Wiem, ze lubisz moje ciastka. Spodziewalem sie, ze zrobi czarodziejski gest nad stolikiem przy moim fotelu, wyczarowujac z powietrza czekoladowe lakocie. -Bracie Johnie - zaczal Romanovich - powiedziales wczesniej, ze zastosowales lekcje plynaca ze swojego modelu komputerowego, lekcje mowiaca, ze cala znana nam materia powstala z mysli. Wszechswiat, Ziemia, drzewa, kwiaty, zwierzeta... wszystko powolane do istnienia sila wyobrazni. -Tak. Widzi pan, nauka przywiodla mnie do wiary. -Jak zastosowal brat to, czego sie nauczyl? Mnich pochylil sie w fotelu, wspierajac piesci na kolanach, jakby staral sie opanowac podniecenie. Zdawalo sie, ze odmlodnial o czterdziesci lat, wracajac do wieku chlopiecego i nieodlacznego mu zachwytu. -Stworzylem zycie - wyszeptal. ROZDZIAL 51 Otaczaly nas kalifornijskie gory Sierra, nie Karpaty, Na zewnatrz padal snieg, nie deszcz, bezblyskawic i buku piorunow. Bylem zawiedziony z powodu braku dziwacznych maszyn ze zloconymi zyroskopami, trzeszczacych lukow elektrycznosci i oblakanego garbusa z oczami jak latarnie. W czasach Karloffa i Lugosiego szaleni naukowcy rozumieli wymogi melodramatu znacznie lepiej niz ci dzisiejsi. Z drugiej strony brat John Heineman byl naukowcem nie tyle szalonym, ile bladzacym. Zobaczycie, ze to prawda, choc takze zrozumiecie, ze granica pomiedzy szalenstwem a zbladzeniem jest cienka jak wlos. -To pomieszczenie - podjal brat John z ciekawa mieszanina radosci i powagi -jest nie tylko pokojem, ale rowniez rewolucyjna maszyna. Rodion Romanovich powiedzial do mnie: -To zawsze jest klopot. -Jesli wyobrazam sobie jakis przedmiot i swiadomie rzutuje obraz - mowil brat John - maszyna go odbiera, rozpoznaje rzutowana nature, odrebna od wszystkich innych mysli, kilka milionow razy wzmacnia moja ukierunkowana energie umyslowa i tworzy wyobrazony obiekt. -Dobry Boze, prosze brata, musi pan placic horrendalnie wysokie rachunki za prad. -Nie sa male - przyznal - ale nie takie wysokie, jak byc moze myslisz. Po pierwsze, wazne sa nie tyle wolty, ile ampery. -I przypuszczam, ze ma brat znizke dla uzytkownika zuzywajacego mnostwo energii. -Nie tylko to, Oddzie Thomasie. Moje laboratorium ma ulge podatkowa, poniewaz w gruncie rzeczy nalezy do organizacji koscielnej. Romanovich powiedzial: -Kiedy powiedzial brat, ze moze wyobrazic sobie przedmiot, a wowczas ten pokoj go stworzy, chodzilo o ciastka, prawda? Bral John pokiwal glowa. -Oczywiscie, panie Romanovich. Ma pan ochote? Patrzac wilkiem, Rosjanin zaznaczyl: -Ciastka nie sa zywe. Powiedzial brat, ze stworzyl zycie. Mnich spowaznial. -Tak. Ma pan racje. Nie robmy z tego gry towarzyskiej. Chodzi o Rzeczy Pierwsze, zwiazek czlowieka z Bogiem i sens istnienia. Przejdzmy od razu do glownego pokazu. Stworze dla pana puszka. -Co takiego? -Zaraz pan zobaczy. - Brat John usmiechnal sie znaczaco. Usiadl wygodnie, zamknal oczy i zmarszczyl czolo jak gdyby w zadumie. -Co brat robi? - zapytalem. -Jesli wolno, skoncentruje sie. -Myslalem, ze bedzie potrzebny helm, wie brat, taki z mnostwem kabelkow. -Nic tak prymitywnego, Oddzie Thomasie. Pokoj jest dostrojony do czestotliwosci moich fal mozgowych. Jest odbiornikiem i wzmacniaczem, ale tylko moich mysli, nikogo innego. Zerknalem na Romanovicha. Wygladal jak pelen dezaprobaty niedzwiedz. Moze po dwudziestu sekundach powietrze zgestnialo, jakby nagle wzrosla wilgotnosc, ale nie bylo czuc wilgoci. Cisnienie napieralo na mnie ze wszystkich stron, jakbysmy opadali w glebie oceanu. Na perskim dywanie, przed fotelem brata Johna, cos zamigotalo srebrzyscie, jak odbicie swiatla od jasnego obiektu znajdujacego sie gdzies indziej w pokoju, choc nie takie bylo wyjasnienie. Po chwili na pozor z niczego powstaly malenkie biale szesciany, jak krysztalki cukru krystalizujace sie na sznurku wiszacym w przeslodzonej wodzie. Liczba malenkich kostek szybko wzrastala, jakbym patrzyl na odtwarzane wstecz nagranie z tego, co sie stalo w garazu. Romanovich i ja wstalismy bez watpienia powodowani ta sama mysla: A jesli "puszek" jest pieszczotliwym imieniem, ktore brat John nadal chodzacemu kosciotrupowi? Niepotrzebnie sie trwozylismy. Przed nami powstalo stworzonko wielkosci chomika. Cale biale, laczace cechy szczeniaka, kotka i kroliczka, otworzylo duze slepka, ktore byly niebieskie jak - ale mniej drapiezne niz - oczy Toma Cruise'a, usmiechnelo sie do mnie ujmujaco i zamruczalo melodyjnie. Brat John uniosl powieki, usmiechnal sie do stworzenia i powiedzial: -Panowie, poznajcie swojego pierwszego puszka. * * * Nie bylo mnie wtedy w szkole, ale oto czego sie dowiedzialem o wydarzeniach, jakie zaszly tam w czasie, gdy brat John ujawnial swoje rewelacje:W pokoju numer czternascie, gdzie Jacob haftuje, brat Piacha stawia krzeslo w otwartych drzwiach, siada z kijem baseballowym na kolanach i obserwuje, co sie dzieje w korytarzu. Brat Maxwell, pietnascie lat po rozstaniu z kariera dziennikarska, byc moze ma nadzieje, ze nie przebyl calej tej drogi tylko po to, zeby spotkac sie z ta sama bezmyslna przemoca, ktora mial bez slubow ubostwa w Los Angeles. Maxwell siedzi na krzesle w poblizu jedynego okna. Poniewaz wir sniegu na wpol go zahipnotyzowal, nie skupia uwagi na dniu gasnacym za szyba. Halas ostrzejszy od wycia wiatru, seria cichych trzaskow i piskow, przyciaga jego uwage do okna. Do szyby przyciska sie zmienny kalejdoskop kosci. Powoli podnoszac sie z krzesla, jakby nagly ruch mogl sprowokowac nieproszonego goscia, Maxwell szepcze: - Bracie Salvatore. W otwartych drzwiach, plecami do pokoju, brat Piacha rozmysla o najnowszej ksiazce swojego ulubionego autora, ktory nie mowi wprawdzie ani o porcelanowym kroliku, ani o myszy ratujacej ksiezniczke, lecz mimo to jest cudowna. Nie slyszy szeptu brata Maxwella. Odsuwajac sie od okna, brat Maxwell spostrzega, ze zostawil swoje kije przy krzesle. Znow szepcze do Piachy, choc moze nie glosniej niz za pierwszym razem. Wzory kosci za oknem stale sie zmieniaja, choc nie gwaltownie, niemal leniwie, jakby stwor pozostawal w stanie zblizonym do snu. Sennosc kalejdoskopowego ruchu zacheca brata Maxwella do powrotu po kij. Gdy pochyla sie i chwyta bron, slyszy trzask szyby nad glowa, prostuje sie i krzyczy: -Salvatore! * * * Choc powstal z szescianow, puszek byl milutki, mieciutki i puszysty, zgodnie z nazwa. Odgarnal lapka wielkie uszy, ktore opadaly na pyszczek, i stanal na zadnich lapkach. Maskotka Pillsbury Dougboy moglaby miec takiego ulubienca. Nie kryjac zachwytu, brat John powiedzial:-Przez cale zycie mialem obsesje na punkcie porzadku. Znalezienia porzadku w chaosie. Narzucenia porzadku chaosowi. I oto slodkie malenstwo, zrodzone z chaosu mysli, z prozni, z niczego. Wciaz stojac, nie mniej czujny niz wtedy, gdy sie spodziewal, ze wyrosnie przed nim jeden z kosciotrupow, Romanovich powiedzial: -Z pewnoscia nie pokazal brat tego opatowi. -Jeszcze nie. Prawde mowiac, wy pierwsi go widzicie... ten dowod istnienia Boga. -Czy opat wie, ze badania brata prowadzily do... tego? Brat John pokrecil glowa. -Rozumie, ze zamierzalem dowiesc, iz u podstaw rzeczywistosci fizycznej, pod ostatnia warstwa pozornego chaosu, spoczywaja uporzadkowane fale mysli, umysl Boga. Ale nie powiedzialem mu, ze stworze zywy dowod. -Nie powiedzial mu brat? - jeknal Romanovich ze zdumieniem. Usmiechajac sie do swojego stworzenia, ktore dreptalo to tu, to tam, brat John powiedzial: -Chcialem sprawic mu niespodzianke. -Niespodzianke? - Zdumienie w glosie Romanovicha ustapilo niedowierzaniu. - Niespodzianke? -Tak. Dowodzac istnienia Boga. Ledwo dlawiac pogarde, bardziej bezposrednio niz ja zrobilbym w tych okolicznosciach, Romanovich oswiadczyl: -To nie jest zaden dowod, tylko bluznierstwo przeciwko Bogu. Brat John wzdrygnal sie jak spoliczkowany, ale zaraz odzyskal panowanie nad soba. -Obawiam sie, ze nie zrozumial pan, co powiedzialem, panie Romanovich, Chichoczacy, drepczacy, wielkooki stworek na pierwszy rzut oka nie wygladal zbytnio bluznierczo. Moje pierwsze wrazenie bylo nastepujace: puszysty, milutki, mieciutki, zachwycajacy. A jednak gdy usiadlem na brzegu fotela i pochylilem sie, chcac popatrzec z bliska, przeniknal mnie chlod ostry niczym chcac popatrzec z bliska, przeniknal mnie chlod ostry niczym sopel w oku. Wielkie niebieskie slepia puszka nie wzbudzily mojej sympatii, brakowalo im ciekawosci oczek kotka czy szczeniaka. Byly puste, za nimi lezala proznia. Melodyjne mruczenie i chichot czarowal jak nagrany glos zabawki - az wreszcie przypomnialem sobie, ze to nie zabawka, lecz zywe stworzenie. Wtedy odglosy przywiodly mi na mysl mamrotanie znanych z koszmarow lalek o martwych oczach. Wstalem z fotela i cofnalem sie o pare krokow od mrocznego cudu brata Johna. -Doktorze Heineman - zaczal Romanovich - nie zna pan siebie. Nie wie pan, co uczynil. Brat John byl wyraznie oszolomiony wrogoscia Rosjanina. -Mamy odmienne punkty widzenia, rozumiem, ale... -Dwadziescia piec lat temu odtracil pan swoje zdeformowane, uposledzone dziecko, wyrzekl sie go i porzucil. Wstrzasniety, ze Rosjanin wie o tym grzechu, ale rowniez wyraznie zawstydzony, brat John oswiadczyl: -Jestem innym czlowiekiem. -Wierze, ze odczuwa pan skruche i zaluje za grzechy, i wykazal sie pan nadzwyczajna hojnoscia, oddajac swoja fortune, skladajac sluby. Bardzo sie pan zmienil, moze jest pan lepszym czlowiekiem, ale nie innym. Jak pan moze wmawiac sobie cos takiego, skoro tak dobrze zna pan teologie swojej wiary? Od poczatku do konca tego zycia niesie pan z soba bagaz wszystkiego, co pan zrobil. Uzyskal pan rozgrzeszenie, ale to nie wymazalo przeszlosci. Czlowiek, ktorym pan byl, wciaz w panu zyje, reprezentowany przez czlowieka, ktorym staral sie pan stac. -Bracie Johnie - zaczalem - widzial pan Fredrika Marcha w filmie Doktor Jekyll i pan Hyde? Jesli ujdziemy z zyciem, moze obejrzymy go razem. ROZDZIAL 52 Moje stwierdzenie, ze atmosfera w Kryjowce nie byla zdrowa, jest rownoznaczne z twoim, gdymowisz, iz nie masz ochoty na piknik w kraterze drzemiacego wulkanu, jesli grunt drzy pod nogami. Uczucia brata Johna zostaly zranione, gdy jego cudowna praca spotkala sie z mniejszym entuzjazmem, niz sie spodziewal. Jego rozczarowanie mialo ceche zranionej dumy, slabo maskowanej urazy, drazliwosci naburmuszonego dziecka. Milutki, przyprawiajacy o ciarki, mieciutki, bezduszny puszek siedzial na podlodze i bawil sie swoimi lapkami, wydajac odglosy swiadczace, ze cudownie potrafi sie zajac sam soba. Popisywal sie przed nami jak gdyby pewny, ze lada chwila zaczniemy gruchac z podziwu. Jednak jego chichot z sekundy na sekunde wydawal sie coraz bardziej pozbawiony humoru. Kosciane bestie, widmo z wiezy, a teraz ten demoniczny misiek okazywaly proznosc obca naprawde nadnaturalnym istotom. Stwory te istnialy poza swietym pionowym porzadkiem ludzi i duchow. Ich proznosc byla odzwierciedleniem proznosci znekanego stworcy. Pomyslalem o trzyglowym kojocie-czlowieku Tommy'ego Chodzacego w Chmurach i zrozumialem, ze inna roznica pomiedzy prawdziwa nadnaturalnoscia i dziwacznymi rzeczami, jakie widzielismy w ciagu minionych dwunastu godzin, jest organiczny charakter tego, co nadprzyrodzone, bo prawdziwe duchy zyly kiedys w postaci ciala. Kosciane bestie nie wydawaly sie organiczne, byly podobne do maszyn. Kiedy Smierc zeskoczyla z wiezy, rozpadla sie w locie, rozsypala na geometryczne elementy jak zepsuta maszyna. Puszek byl odpowiednikiem nie szczeniaka czy kotka, ale nakrecanej zabawki. Stojac z rekami w kieszeniach plaszcza, jakby w kazdej chwili mial wyciagnac pistolet Desert Eagle kaliber piecdziesiat i rozwalic puszka na drobne kawalki, Rodion Roma-novich powiedzial: -Doktorze Heineman, to, co pan stworzyl, nie jest zyciem Po smierci nie ulega rozkladowi. Ulega procesowi podobnemu do rozpadu, ale to nie jest rozpad, nie wytwarza ciepla, nie zostawia niczego. Stworzyl pan antyzycie. -Po prostu nie rozumie pan mojego dokonania - odparl brat John. Jak fasada letniego hotelu po sezonie zabita deskami, jego twarz tracila niedawne swiatlo i ozywienie. -Doktorze, jestem pewien, ze zbudowal pan szkole w akcie pokuty za porzucenie syna, ze sprowadzil pan tutaj Jacoba w akcie skruchy. Brat John patrzyl na niego, wciaz chowajac sie za okiennicami i deskami. -Ale czlowiek, jakim pan byl, wciaz tkwi w czlowieku, jakim pan jest, i ma wlasne powody. To oskarzenie wyciagnelo brata Johna ze skorupy. -Co pan sugeruje? Wskazujac puszka, Romanovich zapytal: -Jak moze pan to zakonczyc? -Moge mysla zakonczyc jego istnienie rownie skutecznie, jak go stworzylem. -W takim razie, na milosc boska, niech pan to zrobi. Przez chwile brat John zaciskal szczeki i mruzyl oczy, nie wygladajac na chetnego do spelniania prosby. Z Rosjanina emanowal nie tylko autorytet funkcjonariusza sluzby panstwowej, ale rowniez autorytet moralny. Wyjal lewa reke z kieszeni plaszcza i machnal ponaglajaco. Zamykajac oczy, marszczac czolo, brat John mysla wymazal puszka z istnienia. Wreszcie chichotanie ucichlo. Stworzenie rozpadlo sie na grzechoczace, drzace kostki. Zniklo. Kiedy uczony mnich otworzyl oczy, Romanovich powiedzial: -Sam pan zauwazyl, ze przez cale zycie mial obsesje na punkcie porzadku. -Kazdy zdrowy psychicznie czlowiek stawia porzadek ponad anarchia, lad ponad chaosem - odparl brat John. -Zgadzam sie, doktorze Heineman. Ale jako mlody czlowiek byl pan opetany idea porzadku do tego stopnia, ze nie tylko potepial nielad, ale gardzil nim i uwazal za osobista zniewage. Chaos budzil w panu dreszcz obrzydzenia. Nie mial pan cierpliwosci dla nikogo, kto panskim zdaniem poglebial nieporzadek w spoleczenstwie. Jak na ironie, sam cierpi pan na cos, co mozna nazwac zametem, na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne nie tyle emocjonalnej, ile intelektualnej natury. -Rozmawial pan z zawistnymi ludzmi - powiedzial brat John. -Kiedy urodzil sie panski syn, uznal pan jego kalectwo i uposledzenie za biologiczny nielad, tym bardziej nie do przyjecia, poniewaz pochodzil z panskich ledzwi. Wyrzekl sie pan go. Chcial pan jego smierci. -Nigdy nie chcialem jego smierci. To oburzajace. Czulem sie troche jak zdrajca, mowiac: -Jacob pamieta, jak odwiedzil go brat w szpitalu i nalegal, zeby matka pozwalala rozwijac sie infekcji bez leczenia. Okragla twarz na szczycie wysokiego, chudego ciala podskoczyla niczym balon na sznurku. Nie wiedzialem, czy kiwa glowa na zgode, czy kreci na znak przeczenia. Byc moze robil jedno i drugie. Nie mogl mowic. Glosem juz nie oskarzycielskim, ale z nuta spokojnej prosby, Romanovich powiedzial: -Doktorze Heineman, czy jest pan swiadom, ze stworzyl obrzydliwe potwory, ktore materializowaly sie poza tym pokojem, ktore zabijaly? * * * W szkole, w pokoju czternastym, brat Maxwell stoi spiety, z podniesionym kijem baseballowym, podczas gdy brat Piacha, ktory w przeszlosci mial do czynienia z niejednym maciwoda, a niedawno zostal wywrocony w terenowce przez hiper-szkielet, jest czujny, ale nie napiety. Niemal nonszalancko opierajac sie na kiju, Piacha mowi:-Niektorzy wielcy faceci mysla, ze gdy pokaza muskuly, podkulisz ogon, ale potrafia sie tylko popisywac i nie maja jaj na poparcie swoich popisow. -To cos - mowi Maxwell - nie ma ani jaj, ani mus-kulow, tylko same kosci. -Czy nie to wlasnie mowie? Polowa peknietej szyby wyskakuje z brazowej ramy, rozbija sie na podlodze. -Nie ma obawy, ten balwan nie dostanie sie przez okno, nie przez te male kwadraty. Pozostaly fragment szyby wysuwa sie z ramy i spada na podloge. -Nie przestraszysz mnie - mowi Piacha do psa Nigdybyla. -Ja sie boje - przyznaje sie Maxwell. -Nie ma powodu - zapewnia go Piacha. - Jestes dobry, bracie, jestes solidny. Guzowaty pek gietkich kosci wciska sie przez wybite okno. Peka kolejna szyba i eksploduje trzecia, siejac odlamkami na buty dwoch zakonnikow. Jacob siedzi glebiej w pokoju z poduszka na kolanach, z glowa pochylona nad haftem, nie okazujac strachu, tworzac na bialym plotnie piekny porzadek brzoskwiniowa nicia, podczas gdy bezladny stwor za oknem rozbija dwie kolejne szybki i napiera na brazowe poprzeczki. Brat Fletcher wchodzi z korytarza. -Zaczelo sie przedstawienie. Potrzebujecie wsparcia? Brat Maxwell przytakuje, ale brat Piacha mowi: -W Jersey widywalem gorszych niegodziwcow. Pilnujesz windy? -Jest pod kontrola - zapewnia brat Fletcher. -W takim razie trzymaj sie blisko Jacoba, wyprowadzisz go szybko, gdyby ten dran dostal sie przez okno. -Powiedziales, ze sie nie dostanie - protestuje brat Maxwell. -Bo nie, bracie. Tak, robi wielki pokaz, ale prawda jest taka, ze ten palant tylko nas straszy. Naprezone brazowe elementy okna skrzypialy, pojekiwaly. * * * -Obrzydliwe potwory? - Okragla twarz brata Johna jakby nabrzmiala i poczerwieniala pod wplywem nacisku nowych mrocznych mozliwosci, ktore jego umysl ledwo mogl pomiescic. - Stworzone bez udzialu swiadomosci? To niemozliwe. -Jesli niemozliwe - zaczaj Romanovich - to czy w takim razie stworzyl je pan umyslnie? Bo istnieja. Widzielismy je. Rozpialem kurtke i wyjalem zlozona kartke, ktora wydarlem z bloku Jacoba. Gdy ja rozprostowalem, narysowana bestia wygiela sie w iluzorycznym ruchu. -Panski syn widzial to w oknie swojego pokoju. Mowi, ze to pies Nigdybyla. Jennifer nazywala pana Nigdybylem. Brat John wzial rysunek i trzymal go jak urzeczony. Watpliwosci i strach na jego twarzy przeczyly pewnosci siebie w glosie, gdy powiedzial: -To bezsensowne. Chlopak jest opozniony. To fantazja wypaczonego umyslu. -Doktorze Heineman - powiedzial Romanovich - dwadziescia siedem miesiecy temu dawni koledzy z tego, co powiedzial pan w rozmowach telefonicznych i przez poczte elektroniczna, wywnioskowali, ze byc moze juz pan... cos stworzyl. -Stworzylem. Tak. Pokazalem to panu przed chwila. -To zalosne stworzenie z obwislymi uszami? Litosc wieksza od pogardy zabrzmiala w glosie Romanovi-cha. Brat John odpowiedzial milczeniem. Proznosc reaguje na wspolczucie jak osa na zagrozenie dla swojego gniazda; pragnienie uzadlenia rozpalilo niecne, jadowite lsnienie w fioletowych oczach pod ciezkimi powiekami. -Jesli nie posunal sie pan dalej w ciagu tych dwudziestu siedmiu miesiecy - mowil Romanovich - to moze dlatego, ze jakies dwa lata temu stalo sie cos, co odstraszylo pana od badan. Moze dopiero niedawno zaczal pan karmic myslami te swoja boska maszyne i "tworzyc"? -Samobojstwo brata Constantine'a - wtracilem. -Ktore nie bylo samobojstwem - powiedzial Romanovich. - Nieswiadomie wyslal pan jakiegos potwora w noc, doktorze Heineman, i kiedy Constantine go zobaczyl, stracil prawo do zycia. Albo uczony mnich pozostawal pod wplywem mrocznego czaru rysunku, albo nie ufal sobie, zeby spojrzec nam w oczy. -Podejrzewal pan, co sie stalo, i wstrzymal pan badania, ale chora duma kazala panu wrocic do nich ostatnimi czasy. Teraz brat Timothy nie zyje... i nawet teraz ta potworna namiastka zycia przesladuje panskiego syna. Z oczami wciaz utkwionymi w rysunku, z zylami pulsujacymi na skroni, brat John rzekl cierpko: -Dawno temu wyznalem grzechy, jakich dopuscilem sie przeciwko mojemu synowi i jego matce. -I wierze, ze panska spowiedz nawet byla szczera - ustapil Romanovich. -Otrzymalem rozgrzeszenie. -Wyspowiadal sie pan i uzyskal wybaczenie, ale jakas ciemniejsza czesc panskiej natury nie wyznala grzechow i nie sadze, zeby zalezalo jej na wybaczenia. -Prosze pana, zeszlej nocy brat Timothy zostal zamordowany. To bylo straszne, nieludzkie. Musi pan pomoc nam to zatrzymac. Przyznam ze smutkiem, ze kiedy w oczach brata Johna wezbraly lzy, ktorym nie pozwolil splynac na policzki, na wpol wierzylem, ze placze nie nad Timem, ale nad soba. Romanovich powiedzial: -Zostal pan postulantem, potem nowicjuszem i bratem zakonnym po slubach. Ale sam pan przyznal, ze byl przerazony, gdy badania doprowadzily go do wiary w stworzenie wszechswiata, a wiec przyszedl pan do Boga ze strachu. -Przyczyny sa mniej wazne od skruchy - wycedzil brat John przez zeby. -Mozliwe. Ale wiekszosc przychodzi do Niego z milosci. I jakas czesc pana, jakis drugi John nie przyszedl do Niego wcale. -Bracie Johnie, ten drugi jest rozzloszczonym dzieckiem - powiedzialem tkniety nagla intuicja. Wreszcie oderwal spojrzenie od rysunku i spojrzal mi w oczy. -Dzieckiem - mowilem - ktore o wiele za wczesnie ujrzalo anarchie i zleklo sie. Dzieckiem, ktore nie bylo zachwycone, ze urodzilo sie w takim bezladnym swiecie, ktore zobaczylo chaos i pragnelo znalezc w nim porzadek. Drugi John patrzyl na mnie z glebi fiolkowych oczu z pogarda i egoizmem dziecka jeszcze niezaznajomionego z empatia i wspolczuciem, dziecka, od ktorego brat John sie oddzielil, ale przed ktorym nie uciekl. Skierowalem jego uwage z powrotem na rysunek. - Prosze brata, opetane dziecko, ktore zbudowalo model piany kwantowej z czterdziestu siedmiu kompletow klockow lego, jest tym samym dzieckiem, ktore wymyslilo skomplikowany mechanizm zlozony z zimnych kosci i sprawnych stawow. Gdy z uwaga przyjrzal sie architekturze koscianego potwora, niechetnie przyznal, ze obsesja lezaca za modelem z klockow byla ta sama, ktora zainspirowala te dziwaczna konstrukcje. -Prosze brata, jeszcze jest czas. Maly chlopiec ma czas, zeby wyrzec sie gniewu i zakonczyc bol. Napiecie powierzchniowe powstrzymywanych lez nagle peklo i jedna splynela po policzku. Popatrzyl na mnie i glosem grubym od smutku, ale rowniez goryczy, powiedzial: -Nie. Jest za pozno. ROZDZIAL 53 O ile wiem, Smierc zjawila sie w pokoju, gdy zakrzywione sciany rozblysly kolorowymi wzoramiwyobrazonej mysli Boga. Przesuwala sie, gdy obracalismy glowy, zawsze trzymajac sie tuz poza polem widzenia. Ale przyszla po mnie teraz, jak gdyby wpadla do pokoju w zimnej furii, pochwycila mnie, podniosla, ustawila twarza w twarz. Zamiast wczesniejszej prozni w kapturze mialem przed soba brutalna wersje twarzy brata Johna, kanciasta tam, gdzie byla okragla, twarda, gdzie byla miekka, dzieciece wyobrazenie nie tyle twarzy Smierci, ile oblicza personifikacji Mocy. Mlody geniusz, ktory dostrzegl chaos swiata i bal sie go, ale ktoremu brakowalo sily, zeby zaprowadzic porzadek, teraz uznal, ze to potrafi. Oddech Smierci byl oddechem maszyny, przesiakniety smrodem goracej miedzi i rozgrzanej stali. Rzucila mnie nad fotelem jak tobolek splatanych galganow. Trzasnalem w chlodna, zakrzywiona sciane i poderwalem sie z podlogi w chwili, gdy wyladowalem. Gdy fotel przelecial w powietrzu, zrobilem unik i odskoczylem, a sciana zadzwonila niczym szklany dzwon - gdy sam w nia walnalem, tego nie slyszalem - fotel upadl i znieruchomial, ale ja bieglem. I znow wpadlem na Smierc. *** Brazowe poprzeczki w oknie skrzypia i wginaja sie lekko, lecz nie ustepuja. Wycie sfrustrowanegonapastnika staje sie glosniejsze niz klekot ruchliwych kosci. -Ten palant nas nie przestraszy - dziarskim glosem oznajmia brat Maxwell. -Sam bedzie mial stracha, zanim skonczymy - zapewnia go Piacha. Z kalejdoskopowej bestii wysuwa sie macka i przez jedna z pustych przestrzeni po szybie splecione kosci siegaja na poltora metra w glab pokoju. Bracia odskakuja zaskoczeni. Wtloczona forma odrywa sie albo zostaje odrzucona od masy matki i spada na podloge. Odcieta konczyna natychmiast przybiera forme bedaca wersja wiekszego potwora. Pelna kleszczy, kolcow, wyrostkow i hakow, wielkosci przemyslowego odkurzacza, zbliza sie szybko jak karaluch, i Piacha robi zamach. Kij marki Louisville Slugger przywoluje delikwenta do porzadku, rozwalajac go na kawalki. Piacha podchodzi do zbieraniny kosci, ktore cofaja sie z drzeniem, i rozbija je drugim ciosem. Przez okno wsuwa sie nastepna macka i gdy odpada, brat Maxwell krzyczy do brata Fletchera: -Zabierz stad Jacoba! Brat Fletcher, ktory w mlodzienczych latach wystepowal jako saksofonista w roznych niebezpiecznych miejscach, wie, jak dac noge, gdy klienci zaczynaja strzelac, wiec juz zmywa sie z pokoju z Jacobem, nie czekajac na slowa zachety Maxwella. Wychodzac na korytarz, slyszy, jak brat Gregory krzyczy, ze cos jest w szybie windy, probujac wlezc przez dach zablokowanej kabiny. * * * Gdy Smierc znow sie na mnie rzucila, Rodion Romanovich zaatakowal ja z odwaga urodzonego przedsiebiorcy pogrzebowego, otwierajac ogien z desert eagle'a. Obietnica nieslychanego halasu zostala spelniona. Huk pistoletu brzmial tylko pare decybeli ciszej niz grzmot mozdzierza. Nie liczylem, ile naboi wystrzelil, ale Smierc rozpadla sie na geometryczne szczatki, jak wtedy, gdy skoczyla z wiezy, rozpadajaca sie szata krucha niczym forma, ktora okrywala. W jednej chwili odlamki, strzepy i drzazgi tego nienaturalnego tworu drgaly i podskakiwaly jak zywe, choc nie bylo w nich zycia - a w nastepnej polaczyly sie w calosc. Kiedy twor obrocil sie w strone Romanovicha, ten oproznil magazynek, wyjal go i goraczkowo siegnal po zapasowy do kieszeni spodni. Mniej uszkodzona drugim gradem pociskow Smierc szybko podniosla sie z ruiny. John, w tej chwili nie brat zakonny, ale zadowolone z siebie dziecko, stal z zamknietymi oczami, mysla powolujac postac Smierci do istnienia, a kiedy je otworzyl, nie byly to oczy slugi bozego. * * * W pokoju czternastym brat Maxwell uderza celnie drugiego intruza, potem widzi, ze Piacha znow tlucze pierwszego,ktory sklada sie z grzechotem i szybkoscia rozy rozkwitajacej na filmie w przyspieszonym ruchu. Atakuje trzecia szybka macka, oddzielona od masy matki, i Maxwell rozbija ja dwoma uderzeniami, ale ta, ktora roztrzaskal na poczatku, sklada sie i nagle rzuca na niego, przeszywajac jego piers dwoma kolcami. Brat Piacha sie odwraca, widzi przebitego Maxwella i z groza patrzy, jak zakonnik niczym zarazony przemienia sie w kalejdoskop ruchliwych, wirujacych kosci. Kosci dra kombinezon, jakby zdzieraly z siebie kokon, i lacza sie z kosciana maszyna, ktora zabila Maxwella. Piacha ucieka z pokoju, goraczkowo zatrzaskuje drzwi i napiera na nie cialem, wolajac o pomoc. Przyciaga uwage i dwaj bracia przybywaja z lancuchem, ktorym okrecaja klamke. Przeciagaja lancuch do klamki sasiedniego pokoju i w ten sposob jedne drzwi blokuja drugie. Z szybu windy plynie straszliwy halas kolyszacy scianami. Zza zamknietych drzwi dochodzi trzask wyginajacego sie sufitu kabiny, a takze brzdakanie napietych, bliskich zerwania kabli. Jacob jest tam, gdzie bedzie najbardziej bezpieczny, pomiedzy matka Angela i siostra Miriam, ktore z pewnoscia sam diabel potraktuje z wielka ostroznoscia. * * * Odrodzona Smierc, nie zwracajac na mnie uwagi, odwrocila sie w strone Rosjanina, ktory wyprzedzil ja o dwa kroki. Wsuwajac zapasowy magazynek, ruszyl w kierunku czlowieka, ktorego niegdys podziwialem, i strzelil dwa razy.Sila pociskow kaliber piecdziesiat zbila Johna Heinemana z nog. Upadl i juz sie nie podniosl. Nie mogl sobie wyobrazic wlasnej rekonstrukcji, bo niezaleznie, w co wierzyla zblakana, mroczna czesc jego duszy, nie zostal stworzony przez siebie. Postac Smierci dotarla do Romanovicha i polozyla reke na jego ramieniu, ale nie zaatakowala. Widmo skupilo uwage na Heinemanie, jakby razone gromem, ze jego samozwanczy bozek zostal powalony przez zwyklego smiertelnika. Tym razem Smierc splynela w wodospadzie szescianow, ktore podzielily sie na mniejsze, tworzac pagorek tanczacych kostek; kostki miotaly sie w larwalnym szalenstwie, zderzajac z grzechotem, az zostala piana molekul, potem atomow, a potem nic, tylko wspomnienie. ROZDZIAL 54 O jedenastej w nocy, gdy burza zaczela przycichac, pierwszy kontyngent funkcjonariuszy NarodowejAgencji Bezpieczenstwa - w sile dwudziestu ludzi - przybyl w pozerajacych snieg ogromnych wozach ciezarowych. Poniewaz telefony nie dzialaly, nie mialem pojecia, jak Romanovich nawiazal kontakt, ale w tym czasie juz sie pogodzilem, ze moje chmury tajemnicy w porownaniu z tymi wokol niego wygladaja jak rzadka mgla. W piatkowe popoludnie liczba agentow wzrosla z dwudziestu do piecdziesieciu i przybysze przejeli wladze nad opactwem. Bracia, siostry i jeden wstrzasniety gosc zostali poddani drobiazgowemu przesluchaniu, ale dzieci wskutek nalegan zakonnic na szczescie nie niepokojono pytaniami. Narodowa Agencja Bezpieczenstwa wymyslila przykrywki dotyczace smierci brata Timothy'ego, brata Maxwella i Johna Heinemana. Rodziny Timothy'ego i Maxwella mialy uslyszec, ze ich bliscy zgineli w wypadku terenowki i ze ciala zostaly zbyt zmasakrowane, zeby zezwolic na otwarte trumny w czasie uroczystosci pogrzebowych. Juz odprawiono za nich msze zalobne. Na wiosne, choc nie bylo szczatkow do grzebania, na cmentarzu pod lasem mialy stanac nagrobki. Przynajmniej ich wyryte na kamieniu imiona zostana z tymi, ktorych znali i kochali, i przez ktorych byli kochani. Cialo Johna Heinemana, za ktorego rowniez odprawiono msze, zlozono w chlodni. Po roku, kiedy jego smierc nie bedzie kojarzona ze smiercia Timothy'ego i Maxwella, zostanie wydane oswiadczenie, ze zmarl na rozlegly atak serca. Heineman nie mial rodziny z wyjatkiem syna, ktorego nigdy nie uznal. Pomimo strachu i rozpaczy, ktore sciagnal na opactwo Swietego Bartlomieja, bracia i siostry zgodzili sie, ze w duchu wybaczenia powinien zostac pochowany na ich cmentarzu, choc w dyskretnej odleglosci od innych, ktorzy tam spoczywaja. Superkomputery Heinemana zostaly skonfiskowane przez Narodowa Agencje Bezpieczenstwa. Czekaly na wywiezienie z Kryjowki Johna. Wszystkie dziwne pomieszczenia i maszyna stworcza mialy byc przebadane, skrupulatnie rozebrane i zabrane. Bracia i siostry - i szczerze oddany - podpisali przysiegi milczenia. Dano nam do zrozumienia, ze w przypadku ich zlamania surowe kary zostana bezwzglednie wymierzone. Nie sadze, zeby federalni martwili sie o mnichow i zakonnice, ktorych zycie polega na dotrzymywaniu przysiag, ale poswiecili mnostwo czasu mnie, dokladnie wyjasniajac wszelkie aspekty cierpienia zawarte w slowach "gnic w wiezieniu". Mimo wszystko napisalem ten rekopis, gdyz pisanie jest moja terapia i swego rodzaju pokuta. Moja historia zostanie opublikowana dopiero wtedy, gdy przeniose sie z tego swiata chwaly lub potepienia tam, gdzie nawet Narodowa Agencja Bezpieczenstwa mnie nie dosiegnie. Choc opat Bernard nie byl odpowiedzialny za badania i poczynania Johna Heinemana, uparl sie zrezygnowac ze stanowiska pomiedzy Bozym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Nazywal Kryjowke Johna adytonem, czyli najswietsza czescia miejsca kultu, sanktuarium swiatyni. Przyjal falszywy poglad, ze Boga mozna poznac poprzez nauke, co sprawilo mu wielki bol, ale jego najwieksze wyrzuty sumienia wynikaly z tego, ze nie zdolal dostrzec, iz Johnem Heinemanem kieruje nie zdrowa duma z geniuszu danego przez Boga, ale proznosc i sekretny, wrzacy gniew, ktory psul wszystkie jego dokonania. Smutek panowal we wspolnocie Swietego Bartlomieja i watpilem, czy ustapi za rok, o ile w ogole. Poniewaz potwory z kosci, ktore wdarly sie na pierwsze pietro szkoly, rozpadly sie na malejace szesciany w chwili smierci Heinemana, jak figura Smierci, w bitwie zginal tylko brat Maxwell. Ale Maxwell, Timothy i biedny Constantine mieli byc oplakiwani na nowo kazdego dnia plynacego bez nich zycia. W sobotni wieczor, trzy dni po kryzysie, Rodion Romanovich przyszedl do mojego pokoju w domu goscinnym z dwoma butelkami dobrego czerwonego wina, swiezym chlebem, serem, zimna pieczenia wolowa i roznymi przyprawami, z ktorych zadnej nie zatrul. Boo przez wieksza czesc wieczoru lezal na moich stopach, jakby sie bal, ze moga zmarznac. Elvis wpadl na chwile. Myslalem, ze juz odszedl, jak Constantine, ale zostal. Martwil sie o mnie. Podejrzewalem rowniez, ze byc moze wybral te chwile dzieki wyczuciu dramatyzmu i stylu, ktore zapewnilo mu slawe. Blisko polnocy, gdy siedzielismy przy stoliku przy oknie, przed ktorym pare dni temu czekalem na snieg, Rodion powiedzial: -Jesli chcesz, mozesz wyjechac w poniedzialek. A moze chcesz zostac? -Moze wroce pewnego dnia, ale teraz nie jest to miejsce dla mnie. -Sadze, ze bracia i siostry bez wyjatku uwazaja, ze to miejsce zawsze bedzie twoje. Uratowales ich wszystkich, synu. -Nie, prosze pana. Nie wszystkich. -Wszystkie dzieci. Timothy zginal godzine po tym, jak zobaczyles pierwszego bodacha. Nie mogles nic dla niego zrobic. A co do Maxwella, ja jestem bardziej winny niz ty. Gdybym polapal sie w sytuacji i wczesniej zastrzelil Heine-mana, Maxwell moglby zyc. -Prosze pana, jest pan zaskakujaco dobry jak na czlowieka, ktory przygotowuje ludzi na smierc. -Wiesz, w niektorych przypadkach smierc jest dobrodziejstwem nie tylko dla osoby, ktora umiera, ale dla ludzi, ktorych moglaby unicestwic. Kiedy wyjezdzasz? -W przyszlym tygodniu. -Dokad, synu? -Do domu, do Pico Mundo. A pan? Do ukochanego Indianapolis? -Jestem pewien, ze w stanowej bibliotece na North Senate Avenue pod numerem sto czterdziestym zapanowal rozgardiasz w czasie mojej nieobecnosci. Pojade na pustynie w Kalifornii, zeby powitac pania Romanovich, ktora wrocila z kosmosu. Nasza rozmowa miala pewien rytm, ktory wymagal, zebym popil wina i delektowal sie nim przez chwile przed zapytaniem: -Z kosmosu, czy to znaczy z Ksiezyca, prosze pana? -Tym razem nie az z tak daleka. Przez miesiac urocza pani Romanovich pracowala dla tego cudownego kraju na pokladzie pewnej orbitujacej platformy, o ktorej nie moge powiedziec nic wiecej. -Czy dzieki pana zonie Ameryka bedzie bezpieczna na wieki, prosze pana? -Nic nie jest wieczne, synu. Ale gdybym mial zlozyc los narodu w jedna pare rak, nie przychodza mi na mysl inne, ktorym moglbym bardziej zaufac. -Chcialbym ja poznac, prosze pana. -Moze pewnego dnia poznasz. Elvis zwabil Boo na pocieranie po brzuchu, a ja powiedzialem: -Martwie sie o dane w komputerach doktora Heinemana. W zlych rekach... Pochylajac sie, szepnal: -Nie martw sie, chlopcze. Dane w tych komputerach sa guzik warte. Zadbalem o to, zanim wezwalem posilki. Podnioslem kieliszek w toascie. -Za synow zabojczyn i mezow bohaterek kosmosu. -I za twoja utracona dziewczyne - powiedzial, stukajac kieliszkiem w moj - ktora rzucona w nowa przygode nosi cie w sercu, jak ty ja nosisz. ROZDZIAL 55 Wczesne niebo bylo przejrzyste i glebokie. Okryta sniegiem laka jasniala czysto jak poranek posmierci, kiedy czas stanie sie czasem dokonanym i wszystko zostanie odkupione. Pozegnalem sie wczoraj wieczorem i postanowilem odejsc, gdy bracia uczestniczyli we mszy, a siostry budzily dzieci. Drogi byly czyste i suche, wiec przerobiony na zamowienie cadillac wjechal w pole widzenia bez szczeku lancuchow. Zatrzymal sie przy schodach domu goscinnego, gdzie czekalem. Pobieglem powiedziec, zeby nie wysiadal, ale nie chcial zostac za kolkiem. Moj przyjaciel i mentor, Ozzie Boone, slynny autor powiesci detektywistycznych, o ktorym pisalem obszernie w pierwszym z dwoch rekopisow, jest cudownie gruby, sto osiemdziesiat kilogramow w najchudszym okresie. Twierdzi z uporem, ze jest w lepszej formie niz wiekszosc zawodnikow sumo, i byc moze ma racje, ale martwie sie za kazdym razem, gdy wstaje z fotela, bo mam wrazenie, iz to bedzie o jedno wyzwanie za wiele dla jego wielkiego serca. -Drogi Oddzie - powiedzial, gdy zamknal mnie w niedzwiedzim uscisku przy otwartych drzwiach po stronie kierowcy. - Straciles na wadze, jak sie obawiam. Co za chudzina. -Nie, prosze pana. Waze tyle samo co wtedy, gdy mnie pan tu podrzucil. Mozliwe, ze wydaje sie mniejszy, poniewaz pan zrobil sie wiekszy. -Mam w samochodzie olbrzymia torbe z dobra gorzka czekolada. Przy odpowiednim zaangazowaniu mozesz przybrac na wadze trzy kilo, zanim wrocimy do Pico Mundo. Pozwol, wloze do kufra twoje bagaze. -Nie, nie, prosze pana. Ja sie tym zajme. -Drogi Oddzie, od lat drzysz, spodziewajac sie mojej smierci, i bedziesz drzal jeszcze przez dziesiec. Sprawie tak wielki klopot wszystkim, ktorzy beda zajmowac sie moimi zwlokami, ze Bog, jesli ma litosc dla przedsiebiorcow pogrzebowych, zachowa mnie przy zyciu byc moze na zawsze. -Prosze pana, nie rozmawiajmy o smierci. Nadchodzi Boze Narodzenie. To pora radosci. -Jak najbardziej, bedziemy wiec rozmawiac o srebrnych dzwonkach pieczonych na otwartym ogniu i wszystkich innych rozkoszach Bozego Narodzenia. Gdy patrzyl i bez watpienia knul, jak zlapac i wrzucic do bagaznika jedna z moich toreb, sam to zrobilem. Kiedy zatrzasnalem kufer i podnioslem glowe, zobaczylem, ze wszyscy bracia, ktorzy powinni byc na mszy, stoja w milczeniu na schodach domu goscinnego. Przyszla takze matka Angela z tuzinem zakonnic. -Oddie, czy moge ci cos pokazac? - zapytala. Podszedlem, a ona rozwinela rulon, ktory okazal sie wielkim arkuszem papieru rysunkowego. Jacob narysowal moj wiemy portret. -Jest bardzo dobry. To milo z jego strony. -Ale nie dla ciebie - powiedziala. - To na sciane mojego biura. -Towarzystwo jest zbyt wyrafinowane, matko. Juz wyprobowalem na niej odpowiedz "hart", ktora w ustach Rodiona Romanovicha brzmiala przekonujaco. -Matko, jestem intelektualnie wyczerpany. -Wiesz, ze po wojnie o niepodleglosc zalozyciele naszego kraju zaproponowali Jerzemu Waszyngtonowi, zeby zostal krolem, a on odmowil? -Nie wiedzialem. -Wiesz, ze Flannery O'Connor zyla tak cicho w swoim srodowisku, ze wielu jej sasiadow nie mialo pojecia, iz nalezy do najwiekszych pisarzy swoich czasow? -Poludniowy ekscentryzm, jak sadze. -Tak sadzisz? -Przypuszczam, ze jesli bedzie test z tego materialu, zawale. W szkole nigdy nie bylem za dobry. -Harper Lee - podjela matka Angela - ktorej zaproponowano tysiac doktoratow honorowych i niezliczone nagrody za swietna ksiazke, nie przyjela niczego. I grzecznie odprawiala podziwiajacych ja reporterow i profesorow, ktorzy pielgrzymowali do jej drzwi. -Trudno ja za to potepiac, matko. Nieproszone towarzystwo jest strasznie irytujace. Nie sadze, zeby jej barwnikowe oczy kiedykolwiek skrzyly sie jasniej niz tego ranka na stopniach domu goscinnego. -Dominus vobiscum, Oddie. -I z toba, matko. Nigdy wczesniej nie pocalowala mnie zakonnica. Ja tez nigdy zadnej nie pocalowalem. Jej policzek byl bardzo miekki. Kiedy wsiadlem do cadillaca, zobaczylem, ze Boo i Elvis siedza z tylu. Bracia i siostry stali na schodach domu goscinnego w milczeniu. Gdy odjezdzalismy, niejeden raz sie ogladalem, patrzac na nich, az droga opadla i opactwo Swietego Bartlomieja zniklo z oczu. ROZDZIAL 56 Cadillac byl konstrukcyjnie wzmocniony, zeby utrzymac ciezar Ozziego bez przechylania sie na bok, ifotel kierowcy zostal dostosowany do jego wymiarow. Kierowal nim plynnie jak kierowca wyscigowy NASCAR i ucieklismy z gor na nizsze tereny z gracja, ktora nie powinna byc mozliwa przy tych predkosciach. Po chwili zagadnalem: -Prosze pana, jest pan zamoznym czlowiekiem pod kazdym wzgledem. -Mialem szczescie i bylem pracowity - zgodzil sie. -Chce prosic o przysluge tak wielka, ze wstydze sie powiedziec. Wyszczerzyl zeby z radosci. -Nigdy nie pozwalasz, zeby cos dla ciebie zrobic. Jestes dla mnie jak syn. Komu mam zostawic wszystkie te pieniadze? Straszny Chester nie bedzie potrzebowac wszystkich. Straszny Chester to jego kot, ktory nie urodzil sie z tym imieniem, ale na nie zasluzyl. -W szkole jest mala dziewczynka. -U Swietego Bartlomieja? -Tak- Nazywa sie Flossie Bodenblatt. -No nie. -Cierpi, prosze pana, ale promienieje. -Czego chcesz? -Moglby pan otworzyc dla niej fundusz powierniczy, z suma stu tysiecy dolarow po opodatkowaniu? -Zalatwione. -A to po to, by urzadzila sie w zyciu, gdy opusci szkole. Zeby mogla pracowac z psami. -Kaze prawnikowi okreslic to dokladnie w ten sposob. I czy to ja osobiscie mam nadzorowac jej przejscie ze szkoly do zewnetrznego swiata, kiedy nadejdzie czas? -Bylbym dozgonnie wdzieczny, prosze pana. -Coz - mruknal, odrywajac rece od kierownicy na tyle dlugo, zeby otrzepac je energicznie - to bylo latwe jak zjedzenie kremowki. Dla kogo ustanowimy nastepny fundusz? Fundusz powierniczy nie odwroci glebokich zniszczen w mozgu Justine. Pieniadze i uroda sa obrona przed smutkami tego swiata, ale ani jedno, ani drugie nie naprawi przeszlosci. Tylko czas podbije czas. Droga naprzod jest jedyna droga powrotna do niewinnosci i spokoju. Jechalismy, rozmawiajac o Bozym Narodzeniu, gdy nagle opadla mnie intuicja znacznie potezniejsza niz kiedykolwiek w zyciu. -Moglby pan zjechac z drogi? Ton mojego glosu sprawil, ze jego wielkoduszna, szeroka twarz ulozyla sie w grymas z nalozonych faldow. -Co sie stalo? -Nie wiem. Moze nic zlego. Ale cos... bardzo waznego. Zjechal do zatoczki w cien kilku majestatycznych sosen i wylaczyl silnik. -Oddie? -Chwileczke, prosze pana. Siedzielismy w milczeniu, gdy skrzydla slonecznego swiatla i pierzaste cienie sosen pomykaly po szybie. Intuicja stala sie tak silna, ze zignorowanie jej byloby rownoznaczne z wyparciem sie tego, kim i czym jestem. Moje zycie nie nalezy do mnie. Oddalbym je, zeby ocalic moja utracona dziewczyne, ale program Losu nie obejmuje zamiany. Teraz wiode zycie, jakiego nie potrzebuje, i wiem, ze nadejdzie dzien, kiedy oddam je w slusznej sprawie. -Musze wysiasc, prosze pana. -Co... zle sie poczules? -Czuje sie swietnie. Magnetyzm psychiczny. Musze odejsc. -Ale wrocisz do domu na Boze Narodzenie? -Nie sadze. -Odejsc stad? Dokad? -Nie wiem, prosze pana. Dowiem sie w trakcie wedrowki. Nie chcial zostac za kierownica, ale gdy wyjalem tylko jedna torbe z bagaznika, powiedzial: -Nie mozesz odejsc tylko z tym. -Mam wszystko, co potrzeba - zapewnilem. -W jakie klopoty sie pakujesz? -Moze nie klopoty. -A coz by innego? -Moze klopoty, a moze spokoj. Nie wiem. Ale to mnie wzywa. Byl zawiedziony. -Tak czekalem na... -Ja tez, prosze pana. -Tesknimy za toba w Pico Mundo. -I ja tesknie za wszystkimi. Ale tak musi byc. Wie pan, jak ze mna jest. Zamknalem bagaznik. Nie chcial odjechac i zostawic mnie samego. -Mam Elvisa i Boo - powiedzialem. - Nie jestem sam. Trudno go usciskac, jest taki wielki. -Byl pan dla mnie ojcem. Kocham pana. Mogl powiedziec tylko: -Synu. Stojac w zatoczce, patrzylem, jak odjezdza, poki samochod nie zniknal z zasiegu wzroku. Potem zaczalem isc poboczem, gdzie wiodla mnie intuicja. Boo szedl przy mnie. Jest jedynym duchem psa, jakiego dotad widzialem. Zwierzeta zawsze odchodza. On z jakiegos powodu zostal i od ponad roku krecil sie po opactwie. Moze czekal na mnie. Przez jakis czas Elvis szedl u mego boku, potem zaczal isc tylem przede mna, usmiechajac sie tak, jakby zrobil mi najwiekszy kawal, a ja jeszcze sie nie polapalem. -Myslalem, ze juz odszedles - powiedzialem. - Wiesz, ze jestes gotow. Pokiwal glowa, wciaz szczerzac zeby jak glupek. -W takim razie idz. Wszyscy na ciebie czekaja. Idz. Wciaz idac tylem, Krol rock and rolla zaczal machac reka na pozegnanie i krok po kroku rozmywal sie, az zniknal z tego swiata na zawsze. Bylismy w gorach. W tej kalifornijskiej dolinie obecnosc dnia zaznaczala sie lagodnie na ziemi, a drzewa rosly wysoko ku sloncu i ptakom. Moze przeszedlem sto metrow po odejsciu Elvisa, gdy zdalem sobie sprawe, ze ktos mi towarzyszy. Zaskoczony spojrzalem w bok i powiedzialem: -Dzien dobry panu. Szedl z marynarka zarzucona na ramie, z podwinietymi rekawami koszuli. Usmiechal sie ujmujaco. -Jestem pewien, ze to bedzie interesujace - zapewnilem - i bede zaszczycony, robiac dla pana to, co zrobilem dla niego, jesli to tylko mozliwe. Pociagnal rondo kapelusza, jakby uchylal go bez zdejmowania, i mrugnal. Tylko kilka dni dzielilo nas od Bozego Narodzenia, gdy razem szlismy poboczem ku nieznanemu, ktore jest tam dokad zawsze wiedzie kazda sciezka: ja, moj pies Boo i duch Franka Sinatry. Los sprawi, ze na zawsze bedziecie razem. NOTKA Obie ksiazki, ktore odmienily zycie brata Piachy, napisane zostaly przez Kate diCamillo. The Mira-culous Journey of Edward Tulano i The Tale of De-spereaux sa cudownymi opowiesciami. Nie mam pojecia, jak mogly sprowadzic brata Piache z drogi przestepczej na droge dobroci i nadziei ponad dziesiec lat przed publikacja. Moge tylko powiedziec, ze zycie jest pelne tajemnic i ze magia pani diCamillo mogla miec cos z tym wspolnego. Odd Thomas This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-19 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/