Boze monarchie #1 Wyprawa Hawkwooda - KEARNEY PAUL

Szczegóły
Tytuł Boze monarchie #1 Wyprawa Hawkwooda - KEARNEY PAUL
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Boze monarchie #1 Wyprawa Hawkwooda - KEARNEY PAUL PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Boze monarchie #1 Wyprawa Hawkwooda - KEARNEY PAUL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Boze monarchie #1 Wyprawa Hawkwooda - KEARNEY PAUL - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KEARNEY PAUL Boze monarchie #1 WyprawaHawkwooda PAUL KEARNEY Hawkwood's Voyage Ksiega I cyklu Boze Monarchie Przelozyl: Michal Jakuszewski Wydanie oryginalne: 1995 Wydanie polskie: 2003 Dla grupy z Museum Road:Johna, Dave'a, Sharon, Felixa i Helen; i dla dr Marie Cahir, partnerki we wszystkim PROLOG ROK SWIETEGO 422 Statek umarlych dryfowal wzdluz wybrzeza z polnocno-zachodnim wiatrem. Marsle mial postawione, ale reje nadal byly zbrasowane, jakby wciaz gnal go wiatr otwartego oceanu, ktory dawno juz pozostawil za soba. Pierwsi zauwazyli go rybacy, w wigilie dnia swietego Beynaca. Przechylal sie mocno, mimo ze fale nie byly wysokie, a to, co ostalo sie z jego ozaglowania, drzalo i lopotalo w podmuchach wiatru.To byl dzien niepokalanego blekitu - morze i niebo odbijaly sie w sobie nawzajem w bezkresnych plaszczyznach. Stadko mew krazylo niecierpliwie wokol lodzi rybackich, ktorych zalogi wciagaly na poklad wypelnione srebrnym lupem sieci. Z lewej burty przemknela grupka blyszczacych oyvipow: zly omen. Powiadano, ze kazdy z nich kryje w sobie wyjaca dusze topielca. Wiatr jednak byl przychylny, lawica wielka - widac ja bylo jako szeroki cien pod kadlubem, od czasu do czasu przeszywany blyskiem slonca odbijajacego sie w boku mknacej szparko ryby - a rybacy przebywali tu juz od przedpoludniowej wachty, wypelniajac sieci zawsze trudnym do zdobycia bogactwem morza. Ciemna linia hebrionskiego brzegu po prawej za ich plecami przerodzila sie w blady cien. Szyper jednego z joli oslonil dlonia oczy - wygladajace jak niebieskie kamyki otoczone pomarszczona, ogorzala skora - przystanal i spojrzal na morze. Porastajaca jego podbrodek szczecina byla jasna jak wloski na lodydze pokrzywy. W zapadnietych oczach odbijal sie swietlisty cien wody. -To ci dopiero - mruknal. -Co to jest, Fader? -Karaka, chlopcze, pelnomorski statek. Tak to przynajmniej wyglada. Ale jej zagle wisza w strzepach. Widze tez luzno opadajacy bras. Do tego nabrala z tone wody, jesli mnie o to pytasz. A co sie stalo z zaloga? Durne szczury ladowe. -Moze nie zyja albo opuscili statek? - zauwazyl jego syn. -Moze. Albo moze dopadla ich zaraza, ktora podobno szaleje na wschodzie. To klatwa zeslana przez Boga na niewiernych. Inni czlonkowie zalogi zamarli w bezruchu, slyszac te slowa, i wbili mroczne spojrzenia w zblizajacy sie statek. Wiatr zmienil nieco kierunek - poczuli, ze nie wieje im juz prosto w oczy - i niezwykly zaglowiec wytracil predkosc. Jego sfatygowane maszty rysowaly sie czarno na tle horyzontu, tam gdzie niebo i morze zlewaja sie ze soba, tworzac zamazana granice. Z dloni rybakow sciekala woda, ryby trzepotaly slabo w sieciach, zapomniane i umierajace. Kropelki potu splywaly po nosach mezczyzn i szczypaly ich w oczy: wszedzie bylo pelno soli, nawet w plynach ustrojowych. Wszyscy patrzyli na szypra. -Jesli zaloga nie zyje, zaglowiec nalezy do nas prawem znaleznego - odezwal sie jeden z rybakow. -Statek, ktory nadplywa z pustego zachodu bez sladu zycia na pokladzie, moze tylko przyniesc pecha - mruknal drugi. - Tam nie ma nic poza tysiacami mil nieznanych morz, za ktorymi leza granice Ziemi. -Na pokladzie moga byc zywi ludzie, ktorzy potrzebuja pomocy - oznajmil stanowczo szyper. Syn spojrzal na niego, otwierajac szeroko oczy. Cala zaloga rowniez skierowala nan spojrzenia. Czul je tak, jak wyczuwal promienie slonca, ale jego poorane zmarszczkami oblicze nic nie wyrazalo. Podjal juz decyzje. -Podplyniemy do niego. Jakobie, podnies fok i zbrasuj reje. Gorm, wciagnij te sieci na poklad i zawiadom inne lodzie. Niech zostana na miejscu. To dobra lawica, za dobra, zeby ja przepuscic. Zaloga wziela sie do roboty. Jedni mieli naburmuszone miny, inni byli wyraznie podekscytowani. Jol byl dwumasztowy, a jego bezanmaszt usytuowano za pletwa sterowa. Zeby zblizyc sie do karaki, bedzie musial halsowac na wiejacy od morza wiatr. Rybacy na pozostalych lodziach zaprzestali na jakis czas wciagania sieci, by popatrzec, jak stateczek zbliza sie do celu. Karaka byla zwrocona burta do wiatru i pochylala sie w prawo, gdy po jej nawietrznej rozbijaly sie fale. Jol podplynal blizej i zaloga wyciagnela traly, lapiac za ciezkie wiosla. Szyper i kilku innych mezczyzn wdrapali sie na nadburcie, przygotowujac sie do niebezpiecznego skoku na burte karaki. Zaglowiec majaczyl nad nimi niczym mroczny olbrzym. Jego takielunek powiewal swobodnie na wietrze, z lacinskiej rei bezanmasztu zostal jedynie kikut, a grube belki odbojowe burty byly popekane i porozszczepiane, jakby karaka przeciskala sie przez jakis waski przesmyk. Nikt nie ujrzal na pokladzie sladu zycia, nie uslyszano tez odpowiedzi na wolanie szypra. Mezczyzni trudzacy sie u tralow przerwali na chwile prace i wzniesli ukradkiem rece do piersi, by nakreslic Znak Swietego. Szyper skoczyl. Steknal glosno z bolu, uderzajac o burte karaki, wdrapal sie na poklad przez reling i przystanal, dyszac ciezko. Inni podazyli za nim. Dwaj z nich trzymali w zebach sztylety, jakby spodziewali sie, ze beda musieli utorowac sobie droge walka. Jol odsunal sie, gdy zastepca szypra wszedl w lewy hals. Stateczek zatrzyma sie, zlapie wiatr w zagle i powoli odplynie. Szyper pomachal mu reka na pozegnanie. Karaka zanurzala sie gleboko, a na wysokie kasztele na dziobie i rufie napieral wiatr. Nie bylo slychac nic oprocz szumu morza, trzaskow drewna, poskrzypywania takielunku oraz loskotu beczki przetaczajacej sie w te i we w te w zezie. Szyper uniosl glowe, wyczuwajac won rozkladu. Stary Jakob spojrzal mu znaczaco w oczy. Obaj pokiwali glowami. Na poklad dotarla smierc. Gdzies tu lezaly gnijace trupy. -Blogoslawiony Ramusio, miej nas w opiece - odezwal sie ochryplym glosem jeden z mezczyzn. - Zeby tylko sie nie okazalo, ze to dzuma. Szyper ze zloscia lypnal na niego okiem. -Nie strzep jezorem po proznicy, Kresten. Wybadajcie z Danielem, czy ten statek da rade plynac z wiatrem. Mam wrazenie, ze deski nadal nie przeciekaja. Moze uda sie nam doplynac do Abrusio, zanim kadlub utraci szczelnosc i statek pojdzie pod wode. -Chcesz nim dotrzec do portu? - zapytal Jakob. -Jesli zdolam. Ale bedziemy musieli zejsc na dol, zeby sie przekonac, czy grozi mu zatoniecie. - Szyper zachwial sie lekko, gdy statek zakolysal sie na fali. - Wiatr robi sie silniejszy. To dobrze, o ile uda sie nam zawrocic statek. Chodz, Jakobie. Otworzyl drzwi na kasztelu rufowym i wszedl do mrocznego wnetrza, zostawiajac za soba blekitna jasnosc dnia. Slyszal za soba kroki bosego Jakoba oraz jego ciezki oddech. Zatrzymal sie. Statek kolysal sie mu pod stopami jak konajaca istota. Smrod zgnilizny byl teraz silniejszy, tlumil nawet znajome, morskie wonie soli, smoly i konopi. Szyper zwymiotowal, wyciagajac rece w ciemnosci, i wymacal nastepne drzwi. -Slodki Swiety! - wydyszal, otwierajac je. Zalal go blask slonca, jasny i oslepiajacy, naplywajacy do srodka przez strzaskane bulaje na rufie. W wielkiej kabinie stal dlugi stol, na grodzi wisialy dwa skrzyzowane ze soba blyszczace bulaty, a za stolem siedzial spogladajacy na przybysza trup. Szyper zmusil sie do podejscia blizej. Pod stopami mial wode, ktora chlupotala w rytm kolysania sie statku. Najwyrazniej morze wdarlo sie do srodka przez wybite okienka. W przedniej czesci kajuty zobaczyl sterte ubran, bron, mapy oraz maly kuferek z mosieznymi okuciami. Trup jednak siedzial wyprostowany na krzesle, zwrocony plecami do rufowych bulajow. Brazowa skora, mocno naciagnieta na czaszce, przypominala pergamin, dlonie zmienily sie w skurczone szpony. Dobraly sie juz do niego szczury. Krzeslo laczyly z pokladem drewniane prowadnice, a mezczyzne przywiazano do niego licznymi splotami nasiaknietej woda liny. Nasuwalo sie przypuszczenie, ze zrobil to sam, gdyz rece mial wolne. W rozkladajacej sie piesci sciskal wystrzepiony skrawek papieru. -Jakobie, co my tu wlasciwie widzimy? -Nie mam pojecia, kapitanie. Na tym statku pewnikiem dzialala sila nieczysta. Ten czlowiek byl kapitanem. Widzisz te mapy? I jest tu tez zniszczone astrolabium. Ale co mu sie stalo, ze zdecydowal sie zrobic cos takiego? -Na razie nie wiemy, jak to wytlumaczyc. Musimy zejsc na dol. Poszukaj gdzies lampy albo swiecy. Musze sie przyjrzec ladowni. -Ladowni? W glosie staruszka brzmialo powatpiewanie. -Tak, Jakobie. Musimy sprawdzic, jak szybko statek nabiera wody i jaki przewozi ladunek. Slonce zniknelo zza bulajow i statek sie nieco uspokoil. Ludzie na pokladzie zdolali go skierowac z wiatrem. Jakob i jego szyper po raz ostatni spojrzeli w twarz martwemu kapitanowi i opuscili kajute. Zaden z nich nie powiedzial drugiemu tego, co przyszlo mu do glowy: zmarly zakonczyl swoj ziemski zywot z twarza wykrzywiona w grymasie przerazenia. * Wrocili w jasne swiatlo dnia, do czystych bryzgow morskiej piany. Reszta rybakow trudzila sie przy krazkach i brasach, poruszajac rejami znacznie ciezszymi od tych, do jakich byli przyzwyczajeni. Szyper wywarczal kilka rozkazow. Beda potrzebowali plotna i nowych lin. Z want po lewej stronie grotmasztu zostaly jedynie strzepy. To cud, ze statek nie wywrocil sie do gory dnem.-Zaden sztorm nie moglby spowodowac takich zniszczen - stwierdzil Jakob, przesuwajac po relingu pokryte zrogowaciala skora dlonie. Drewno bylo porozrywane i pelne dziur. Pogryzione, pomyslal szyper. Poczul, ze w zoladku zalagl sie mu zimny robak strachu. Gdy jednak Jakob obrzucil go pytajacym spojrzeniem, zachowal nieprzenikniona mine. -Jestesmy marynarzami, nie filozofami. Naszym zadaniem jest dbalosc o statek. Pojdziesz ze mna czy mam poprosic ktoregos z chlopakow? Zeglowali razem u brzegow Hebrionu od z gora czterdziestu lat, przezyli wspolnie nie wiadomo ile sztormow i zlowili milion ryb. Jakob w milczeniu skinal glowa. Gniew wypalil w nim strach. Brezentowe zaslony rozwieszone w lukach byly porozrywane i lopotaly na wietrze. W trzewiach statku panowala ciemnosc i obaj mezczyzni zaglebiali sie w nie z wielka ostroznoscia. Jeden z ich towarzyszy znalazl i zapalil lampe. Opuszczono ja w mrok i w snopie swiatla ujrzeli otaczajace ich skrzynie, beczki i worki. W powietrzu unosil sie zapach stechlizny, a takze slaby odor rozkladu; bylo slychac bulgotanie splywajacej gdzies w glebi wody, loskot przesuwajacego sie luznego ladunku oraz skrzypienie przeciazonego kadluba. Smrod zezy, na duzym statku z reguly nieznosny, lagodzila wdzierajaca sie do srodka morska woda. Posuwali sie powoli naprzod przejsciem miedzy skrzyniami. Snop swiatla kolyszacej sie lampy padal w przypadkowych kierunkach, pokrywajac sciany tanczacymi cieniami. Znalezli szczatki na wpol pozartych szczurow, lecz nie zauwazyli ani jednego zywego gryzonia. Nie wypatrzyli tez zadnych sladow zalogi. Mogloby sie zdawac, ze kapitan sam kierowal statkiem az do chwili swej smierci. Kolejny luk i drabina, prowadzaca w dol, w nieprzenikniona ciemnosc. Kadlub skrzypial i jeczal pod ich stopami. Nie slyszeli juz glosow towarzyszy, ktorzy zostali na gorze, w swiecie slonego powietrza i morskiej piany. Pozostala tylko wiodaca w nicosc dziura, a za otaczajacymi ich drewnianymi scianami, bezlitosne morze. -Tu tez jest woda, i to gleboka - stwierdzil Jakob, opuszczajac lampe przez luk. - Widze, jak sie porusza, ale nie ma na niej piany. Jesli jest tu przeciek, to niewielki. Zamarli w bezruchu, spogladajac w dol, na miejsce, ktorego zaden z nich nie mial ochoty ogladac. Byli jednak marynarzami, jak powiedzial szyper, a zaden z ludzi morza nie potrafilby sie biernie przygladac zagladzie statku. Szyper ruszyl z miejsca, lecz Jakob powstrzymal go z dziwnym usmiechem i zszedl pierwszy. Oddychal ciezko, gardlo wypelnial mu charkot. Szyper zauwazyl, ze swiatlo lampy odbija sie i zalamuje w wielobarwnej powierzchni wody. Cos w niej plywalo, pluskajac posrod tanca cienia i plomieni. -Sa tu ciala. - Glos Jakoba byl odlegly i znieksztalcony. - Chyba znalazlem zaloge. Och, slodki Boze i blogoslawieni Swieci... Uslyszeli warkniecie, a potem Jakob krzyknal. Lampa zgasla i w ciemnosci cos rozbryznelo glosno wode. Szyper ujrzal przelotnie zolte oko, ogien gorejacy daleko w nieprzeniknionej nocy. Jego usta ulozyly sie, by wypowiedziec imie Jakoba, ale nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Jezyk mezczyzny porazil strach. Szyper cofnal sie i uderzyl o ostry kant skrzyni. Uciekaj, krzyczal don jakis fragment jego umyslu, lecz szpik w kosciach mezczyzny obrocil sie w granit. Potem cos wbieglo po drabince ku niemu. Nie zdazyl nawet odmowic modlitwy, nim rozdarlo jego cialo, a zolte oczy ujrzaly ucieczke duszy. CZESC PIERWSZA UPADEK AEKIRU JEDEN ROK SWIETEGO 551 Miasto Boga plonelo.Dlugie jezory ognia wzbijaly sie w gore niczym targane wiatrem choragwie i gasly w zlowrogich oblokach nieprzeniknionego dymu unoszacych sie nad pozoga. Ciagnace sie dlugimi milami wzdluz brzegow Ostianu miasto trawil pozar, a huk walacych sie budynkow niknal we wszechobecnym ryku ognia. Nawet ciagle niemilknacy szczek oreza w bitwie toczonej pod zachodnia brama, gdzie tylna straz stawiala jeszcze opor, nie mogl sie przebic przez loskot gorejacego piekla. Czarna sylwetka katedry Carcassona, najwiekszej na swiecie, rysowala sie ostro na tle plomieni niczym samotny wartownik, najezona rogami wiezyczek i sutkami kopul. Masywny granit opieral sie zarowi, ale olow sciekal z dachow strumykami, a drewniane belki plonely na calej dlugosci. Na schodach walaly sie ciala kaplanow; blogoslawiony Ramusio spogladal w dol ze smutkiem, podobnie jak horda pomniejszych swietych. Ich oczy pekaly, a laski z brazu, ktore trzymali w rekach, wypaczaly sie posrod inferna. Tu i owdzie widac bylo spowite szkarlatnym blaskiem chimery, ktore usmiechaly sie zlosliwie. Palac wielkiego pontyfika wypelnialo grabiace zoldactwo. Merducy zrywali arrasy, rabali na kawalki relikwie, by wydobyc z nich drogie kamienie, i zlopali wino ze swietych naczyn, czekajac na swa kolej z pojmanymi kobietami. Doprawdy, Ahrimuz byl dzis dla nich nader laskawy. Dalej na zachod ulice calkowicie zapchali uciekinierzy oraz zolnierze, ktorzy mieli ich ochraniac. Setki ludzi zadeptano w panice, porzucano dzieci, a starych i slabych odkopywano na bok. Wielu z nich ginelo pod gruzami walacych sie domow, lecz pozostali ledwie zwracali na to uwage. Parli na zachod, ku bramom wciaz jeszcze obsadzonym przez ramusianskie oddzialy, niedobitki Torunnan Johna Mogena, ongis uwazanych za najgrozniejszych zolnierzy na zachodzie. Teraz i oni przerodzili sie w zdesperowany motloch. Ich mestwo nie przetrzymalo oblezenia oraz szesciu szturmow, ktore poprzedzaly ten ostatni. Ponadto John Mogen polegl. Merducy przybijali wlasnie jego zwloki do krzyza gorujacego nad wschodnia brama, gdzie padl, do ostatniej chwili przeklinajac wrogow. Najezdzcy zalali miasto niczym fala karaluchow. Ich pancerze polyskiwaly w blasku plomieni, twarze lsnily, a rece, w ktorych dzierzyli miecze, az po lokcie zbroczyla krew. To bylo dlugie oblezenie i dobra walka, a najwieksze miasto zachodu wreszcie nalezalo do nich. Shahr Baraz obiecal, ze po jego upadku da im wolna reke, i nie interesowalo ich teraz nic poza pladrowaniem. To nie oni podpalili miasto, lecz wycofujace sie zachodnie oddzialy. Sibastion Lejer, prawa reka Mogena, poprzysiagl, ze nie pozwoli, by choc jeden budynek dostal sie nietkniety w rece pogan. Dlatego z resztka swych podkomendnych podkladal metodycznie ogien pod palace i arsenaly, magazyny, teatry i koscioly Aekiru, mordujac wszystkich, Merdukow czy ramusian, ktorzy probowali go powstrzymac. * Corfe wpatrywal sie w strzeliste zaslony plomieni tanczacych na tle ciemniejacego nieba. Geste obloki dymu spowodowaly przedwczesny zmierzch, koniec dlugiego dnia dla obroncow Aekiru. Dla wielu tysiecy byl to zarazem ostatni dzien zycia.Mezczyzna stal na plaskim dachu, daleko od klebowiska wrzeszczacych ludzi w dole. Ich glosy docieraly don potezna fala. Strach, gniew, desperacja. Wydawalo sie, ze to krzyczy sam Aekir, udreczone miasto targane smiertelnymi konwulsjami, palone pozarem, ktory wyzeral jego trzewia. Oczy szczypaly Corfe'a od dymu. Czul popiol osadzajacy sie na jego czole niczym czarny snieg. Nie byl juz eleganckim chorazym. Zwisaly z niego wystrzepione, nadpalone, zbroczone krwia lachy. Uciekajac z murow, zrzucil polpancerz. Zostal mu jedynie wams oraz ciezka szabla, znak rozpoznawczy ludzi Mogena. Byl niewysoki, gibki i mial gleboko osadzone oczy. Jego spojrzenie wyrazalo na przemian zadze mordu i desperacje. Jego zona byla gdzies tam na dole: dostarczala rozrywki Merdukom, tratowal ja tlum w jakims brukowanym zaulku albo jej zweglone zwloki lezaly w ruinach domu. Ponownie otarl oczy. Cholerny dym. -Aekir nie moze upasc - zapewnial ich po wielokroc Mogen. - Miasto jest nie do zdobycia, a jego murow bronia najlepsi zolnierze na swiecie. Ale na tym nie koniec. To Swiete Miasto Boga. Tu wlasnie najpierw zamieszkal blogoslawiony Ramusio. Nie moze upasc. Wszyscy skwitowali te slowa gromkim aplauzem. Cwierc miliona Merdukow dowiodlo im, ze sie mylili. Zolnierska czesc jego jazni zadawala sobie pytanie, ilu czlonkow garnizonu zdolalo lub jeszcze zdola uciec. Osobisci straznicy Mogena walczyli po jego smierci az do konca, ale potem zaczela sie rejterada. Garnizon Aekiru skladal sie z trzydziestu pieciu tysiecy zolnierzy. Beda mieli szczescie, jesli do Walu Ormanna zdola dotrzec jedna dziesiata tej liczby. -Nie moge cie opuscic, Corfe. Jestes moim zyciem. Moje miejsce jest tutaj. Tak mu oznajmila z tym swoim rozdzierajacym serce, krzywym usmieszkiem. Kruczoczarne wlosy opadaly jej na twarz. A on, jak ostatni duren, posluchal i jej, i Johna Mogena. Nie mial szans jej odnalezc. Ich ubogie domostwo znajdowalo sie w cieniu wschodniego bastionu, ktory padl jako pierwszy. Corfe trzy razy probowal sie tam przedrzec, nim wreszcie dal za wygrana. W tamtej okolicy nie ocalal zaden mezczyzna, ktory nie byl czcicielem Ahrimuza, a pozostale przy zyciu kobiety zganiano juz w jedno miejsce. Stana sie sluzebnicami proroka, pracujacymi dlan w merduckich burdelach polowych. Cholerna, glupia suka. Sto razy jej powtarzal, zeby uciekala, nim linie oblegajacych odetna miasto. Spojrzal na zachod. Tlumy wyplywaly tamtedy na podobienstwo krwi tryskajacej ospale z tetnic powalonego olbrzyma. Krazyly pogloski, ze trakt ormanski wciaz jeszcze jest otwarty, az do brzegow Searilu, gdzie Torunnanie zbudowali druga linie umocnien w ciagu dwudziestu ostatnich lat. Ponoc najezdzcy celowo zostawili waska sciezke odwrotu, by skusic garnizon do ewakuacji. Uchodzcy zatkaja caly trakt na dlugosci szescdziesieciu mil. Corfe widzial to juz nieraz, po licznych bitwach, ktore stoczono od chwili, gdy Merducy po raz pierwszy przekroczyli Gory Jafrarskie. Czy zginela? Nigdy sie tego nie dowie. Och, Heria. Bolalo go prawe ramie. Nigdy jeszcze nie uczestniczyl w tak potwornej jatce. Wydawalo mu sie, ze walka nie miala konca, choc w rzeczywistosci oblezenie trwalo zaledwie trzy miesiace. Zreszta nie bylo to wlasciwie oblezenie w takim sensie, w jakim uzywano tego slowa w Podreczniku wojskowym. Merducy izolowali miasto, a potem powoli je miazdzyli. Nawet nie probowali wziac go glodem. Po prostu atakowali je z wsciekla pasja, tracac pieciu ludzi na kazdego zabitego obronce, i dzis rano, przypuscili ostateczny szturm. Na murach nastala szalona, niepowstrzymana rzez, az wreszcie osiagnieto punkt krytyczny, czara sie przepelnila i Torunnanie rozpoczeli powolny odwrot, ktory przerodzil sie w rejterade. Stary John powstrzymywal ich glosnymi wrzaskami, ale wkrotce powalil go merducki bulat. To, co nastapilo potem, przypominalo panike. Nikt nie myslal o drugiej linii oporu, o uporzadkowanym, zbrojnym odwrocie. Pelne goryczy napiecie towarzyszace oblezeniu i liczne szturmy wyczerpaly zolnierzy. Ich morale stalo sie kruche jak przerdzewiala klinga. Na to wspomnienie ogarnal go wstyd. W murach Aekiru nie uczyniono wylomu. Obroncy po prostu je opuscili. Czy to dlatego zatrzymal sie tutaj i gapil na apokalipse jak przypadkowy widz? Byc moze chcial w ten sposob zadoscuczynic za swa ucieczke. Albo zatracic siebie. Moja zona. Jest gdzies tam na dole, zywa lub martwa. Przesycone gestym dymem powietrze wypelnil gluchy loskot. Ziemia sie zatrzesla. To Sibastion wysadzal magazyny. Rozlegly sie strzaly z arkebuzow. Ktos stawial jeszcze opor. Niech go sobie stawiaja. Czas juz opuscic miasto i tych, ktorych tu pokochal. Trupy glupcow, ktorzy postanowili walczyc dalej, zostana w rynsztokach. Corfe ruszyl na dol, ocierajac gniewnie oczy. Sprawdzal szabla schody przed soba niczym slepiec znajdujacy droge laska. Na ulicy panowal dlawiacy zar. Corfe'a rozbolalo gardlo od gryzacego dymu. Ryk tlumu uderzyl go z impetem ruchomej sciany. Nagle znalazl sie posrod tluszczy, ktora uniosla go ze soba jak mlynowka nieostroznego plywaka. Uciekinierzy smierdzieli strachem i popiolem. W tym piekielnym blasku ich twarze wydawaly mu sie niemal nieludzkie. Widzial nieprzytomnych mezczyzn i kobiety, utrzymywanych na nogach przez gesta cizbe, male dzieci czolgajace sie po zwartej powierzchni glow jak po dywanie. Po bokach ciasnej uliczki tlum miazdzyl ludzi o sciany budynkow. Niesiony fala Corfe wyczuwal pod nogami ciala lezacych. Nagle posliznal sie na twarzy dziecka i nacisk tlumu wytracil mu z rak szable. Uniosl glowe ku spowitemu calunem niebu i plonacym budynkom, walczac o haust cuchnacego powietrza. Panie Boze, pomyslal. Jestem w piekle. * Aurungzeb Zloty, trzeci sultan Ostrabaru, bawil sie wlasnie jedrnymi piersiami najnowszej naloznicy, gdy zza zaslon rozwieszonych na koncu komnaty wyszedl eunuch i poklonil sie nisko. Jego lysa czaszka lsnila w blasku lamp.-Wasza Wysokosc. Aurungzeb przeszyl zuchwalego intruza gniewnym spojrzeniem czarnych oczu. Sluga drzal, nadal nisko pochylony. -O co chodzi? -Przybyl poslaniec, Wasza Wysokosc. Od Shahr Baraza, spod Aekiru. Mowi, ze od armii przynosi wiesci, ktore nie moga czekac. -Nie moga czekac, tak? - Aurungzeb poderwal sie nagle, odtracajac na bok wydymajaca usta dziewczyne. - To znaczy, ze mam byc na kazde zawolanie wszystkich bezwlosych eunuchow i szeregowych zolnierzy w palacu? Kopnal sluge, przewracajac go na ziemie. Pozbawiona zarostu twarz wykrzywila sie. Aurungzeb zatrzymal sie nagle. -Mowisz: od armii? Czy oblezenie przerwano? Czy ten pies Mogen rozgromil moje wojska? Eunuch podzwignal sie na rece i kolana, odcharkujac na bajecznie kolorowy dywan. -Nie chcial nic powiedziec, Wasza Wysokosc. Rzekl, ze musi przekazac ci te wiesci osobiscie. Mowilem mu, ze to sprzeczne z zasadami, ale... Drugi kopniak ponownie uciszyl sluge. -Przyslij go tu. Jesli wiesci beda zle, jego rowniez uczynie eunuchem. Sultan skinal ostro glowa i naloznica uciekla w kat. Z wysadzanej klejnotami szkatulki Aurungzeb wydobyl pozbawiony ozdob sztylet z wytarta rekojescia. Uzywano go juz wielokrotnie, lecz teraz lezal sobie w puzderku, jakby byl jakims niewiarygodnie cennym skarbem. Sultan zatknal go za owiazana wokol pasa szarfe i klasnal w dlonie. Poslaniec byl Kolchukiem, przedstawicielem rasy dawno juz podbitej przez Merdukow podczas ich marszu na zachod. Kolchucy jadali mieso reniferow i wspolzyli z wlasnymi siostrami. Co gorsza, mezczyzna stal wyprostowany przed sultanem, nie zwazajac na syki eunucha. W jakis sposob udalo mu sie ominac wezyra oraz szambelana haremu i dotrzec az tutaj. Wiesci istotnie musialy byc wazne. Jesli okaza sie zle, Aurungzeb skroci go o glowe. -Slucham? Intruz mial nieprzeniknione oczy, typowe dla Kolchukow - matowe kamyki osadzone w waskich szczelinach oczodolow przecinajacych pozbawiona wyrazu twarz. Emanowal jednak aura radosci, mimo ze chwial sie lekko na nogach. Cuchnal kurzem i spienionym koniem. Aurungzeb zauwazyl z zainteresowaniem, ze zbroje na brzuchu zolnierza splamila czarna, zakrzepla krew. Mezczyzna raczyl w koncu opasc na jedno kolano, lecz lsniaca triumfalnie twarz nadal kierowal ku gorze. -Pozdrowienia od Shahr Baraza, glownodowodzacego Drugiej Armii Ostrabaru, Wasza Wysokosc. Blaga on o pozwolenie zawiadomienia cie, jesli Wasza Ekscelencja raczy nadstawic ucha, ze zdobyl miasto niewiernych, Aekir, i wlasnie oczyszcza je z resztek zachodniej holoty. Armia jest do twojej dyspozycji. Aekir wziety. Do komnaty wpadl wezyr w towarzystwie dwoch uzbrojonych w tulwary straznikow. Krzyknal cos i mezczyzni zlapali Kolchuka za ramiona. Aurungzeb powstrzymal ich jednak, unoszac dlon. -Aekir wziety? Kolchuk skinal glowa. Przez chwile nieprzenikniony zolnierz i spowity w jedwabie sultan usmiechali sie do siebie, dzielac sie triumfem, ktory tylko oni dwaj potrafili tu docenic. Potem Aurungzeb wydal usta. Nie bylo sensu wypytywac zolnierza o szczegoly. To pachnialoby niecierpliwoscia, a nawet brakiem taktu. -Akranie - warknal do spogladajacego nan niepewnie wezyra - zakwateruj tego czlowieka w palacu. Dopilnuj, by najadl sie do syta, wykapal i otrzymal wszystko, czego zapragnie. -Alez, Wasza Wysokosc, to prosty zolnierz... -Zrob to, Akranie. Ten prosty zolnierz mogl sie okazac skrytobojca, a ty pozwoliles mu dotrzec az do samego haremu. Gdyby nie Serrim... - eunuch zarumienil sie i usmiechnal glupawo -...dalbym sie calkowicie zaskoczyc. Sadzilem, ze moj ojciec lepiej cie wyszkolil, Akranie. Wezyr nagle wydal sie stary i zgarbiony. Straznicy poruszyli sie nerwowo, naznaczeni jego wina. -Idzcie juz wszyscy. Nie, chwileczke. Zolnierzu, jak sie nazywasz i w czyim oddziale sluzysz? Kolchuk spojrzal na niego, znowu nieprzenikniony. -Jestem Harafeng, panie, jeden z osobistych straznikow Shahra. Aurungzeb uniosl brwi. -Harafengu, gdy juz sie najesz i wykapiesz, wezyr przyprowadzi cie do mnie i pomowimy o upadku Aekiru. Pozwalam wam wszystkim odejsc. Kolchuk skinal glowa. Akran az sie zaplul z oburzenia na ten widok, ale Aurungzeb usmiechnal sie tylko. Gdy zostal sam w komnacie, jego usmiech stal sie tak szeroki, ze przecial na pol gesta brode. Mozna bylo dostrzec w nim dowodzacego wojskami wojownika, ktorym byl przez krotki okres w latach mlodosci. Aekir wziety. Pod wzgledem potegi Ostrabar byl uwazany za trzeci z Siedmiu Sultanatow, po Hardukhu i starozytnej Nalbeni, ale ten sukces jego armii, ten chwalebny triumf, z pewnoscia pozwoli mu zajac wsrod nich pierwsze miejsce. A jego wladca byl Aurungzeb. Przez dlugie stulecia ludzie beda slawic imie sultana, ktory podbil najswietszy i najludniejszy grod ramusian, a takze rozbil armie Johna Mogena. Droga do samego Torunnu stala przed nimi otworem. Musza tylko sforsowac Searil i zdobyc fortyfikacje zwana Walem Ormanna. Gdy ona padnie, nie bedzie juz zadnej linii obrony az do Gor Cymbryckich, ktore leza czterysta mil dalej na zachod. -Ahrimuzie, badz pochwalony! - wyszeptal usmiechniety szeroko sultan. - Gheg - dorzucil ostrym tonem. Zza haftowanych zaslon wysunal sie ukradkiem homunkulus. Stworzenie wzbilo sie w gore z lopotem skorzastych skrzydel i przysiadlo na pobliskim stole. -Gheg - powtorzylo cichym, bezbarwnym glosikiem. Jego twarzyczka byla zywym obrazem zlosliwego sprytu. -Chce porozmawiac z twoim panem, Gheg. Wezwij go do mnie. Homunkulus, nie wiekszy od golebia, ziewnal, odslaniajac biale igielki zebow wypelniajace czerwona paszcze. Pazurzasta dlonia podrapal niedbale krocze. -Gheg glodny - poskarzyl sie zrzedliwym tonem. Aurungzeb rozszerzyl nozdrza. -Dostales wczorajszej nocy bardzo smaczne niemowle. Wezwij swego pana, pomiocie piekiel. Homunkulus ze zloscia lypnal na niego okiem, po czym wzruszyl malenkimi ramionkami. -Gheg zmeczony. Glowa boli. -Rob, co ci mowie, albo nadzieje cie na rozen jak przepiorke. Homunkulus usmiechnal sie. Wygladalo to ohydnie. Potem w jego oczach zaplonelo inne swiatlo. -Jestem, sultanie - oznajmil niskim, ludzkim glosem. -Twoj pieszczoch zrobil sie ostatnio opryskliwy, Orkh. To jeden z powodow, dla ktorych tak rzadko korzystam z jego uslug. -Wybacz, sultanie. Starzeje sie. Wkrotce wsadze go do sloja i zastapie nowym... czego sobie zyczysz? -Gdzie jestes? Ton dziecinnej irytacji dziwnie brzmial w ustach tak wielkiego, mocno owlosionego mezczyzny. -To nie ma znaczenia. Jestem blisko. Czy chcesz mnie prosic o jakas przysluge? Aurungzeb z wyraznym wysilkiem stlumil zlosc. -Pragne, zebys skierowal wzrok na poludnie, do Aekiru. Powiedz mi, co tam sie dzieje. Dotarly do mnie pewne wiesci i chcialbym otrzymac ich potwierdzenie. -Oczywiscie. - Milczal przez chwile. - Widze plonacy gmach Carcassona. Widze wieze obleznicze pod wewnetrznymi murami. Szaleje tam wielki pozar, slychac wycie ramusian. Gratuluje, Wasza Wysokosc. Twoi zolnierze pladruja miasto. -A Shahr Baraz? Co z nim? Znowu zalegla cisza. Gdy glos odezwal sie znowu, bylo w nim slychac lekkie zaskoczenie. -Patrzy na ukrzyzowane cialo Johna Mogena. On placze, sultanie. W chwile po zwyciestwie. -Jest ze starej Hraib. Oplakuje swego wroga, romantyczny duren. Mowisz, ze miasto plonie? -Tak. Na ulicach roi sie od niewiernych. Uciekajac, podpalaja miasto. -To z pewnoscia ten nedznik Lejer. Nie zostawi nam nic oprocz popiolow. Przeklenstwo na niego i jego dzieci. Jesli wpadnie w nasze rece, kaze go ukrzyzowac. Czy trakt ormanski jest otwarty? Cialo homunkulusa pokryly lsniace kropelki potu. Stwor zadrzal, opuszczajac koniuszki skrzydel. Jego glos nadal jednak brzmial tak samo. -Tak, Wasza Wysokosc. Pelno na nim ludzi i wozow. To istna migracja. Nic nie zagraza wladzy Rodu Ostrabarow. Przed osiemdziesieciu laty Rod Ostrabarow skladal sie tylko z dziadka Aurungzeba i trzech jego smialych konkubin. To sztuka dowodzenia wojskami, nie pochodzenie, wyprowadzila go ze wschodnich stepow. Jesli Ostrabarzy nie byli w stanie sami wygrywac bitew, wynajmowali kogos, kto robil to za nich. Stad wlasnie wzial sie Shahr Baraz, ktory byl kedywem ojca Aurungzeba. Sam Aurungzeb w mlodosci rowniez dowodzil armia i radzil sobie niezle, ale nie potrafil byc inspiracja dla zolnierzy tak jak stary dowodca. Nigdy nie przestal mu tego zazdroscic. Shahr Baraz, choc z poczatku byl obcym, wodzem koczownikow z dalekiego Kambaksku, sluzyl trzem pokoleniom Ostrabarow uczciwie i umiejetnie. Przekroczyl juz osiemdziesiatke i byl straszliwym starcem, poswiecajacym wiele czasu modlitwie oraz poezji. Cale szczescie, ze Aekir upadl wlasnie w tej chwili, gdyz dlugie zycie Shahr Baraza dobiegalo juz konca. Z jego odejsciem zniknie ostatnie ogniwo laczace sultanow z wodzami stepowych jezdzcow, ktorzy byli ich poprzednikami. To Shahr Baraz radzil, by trakt ormanski pozostawic otwarty. Zapewnial, ze naplyw uchodzcow oslabi i zdemoralizuje ludzi broniacych linii Searilu. Aurungzeb zadawal sobie pytanie, czy na te decyzje nie wplynelo jakies anachroniczne poczucie rycerskosci. Nie mialo to jednak znaczenia. -Powiedz... - zaczal, ale nagle przerwal. Homunkulus topil sie na jego oczach, spogladajac nan z wyrzutem. Za chwile zostanie po nim tylko bulgoczaca, cuchnaca kaluza. -Orkh, powiedz kedywowi, zeby maszerowal w strone Searilu! Homunkulus otworzyl usta, lecz nie wydobyl sie z nich zaden dzwiek. Rozpuscil sie do konca, buchajac smierdzaca para. W cuchnacej obrzydliwie kaluzy, w ktora sie zamienil, bylo widac rozkladajacy sie ludzki plod, kosci ptasich skrzydel oraz ogon jaszczurki. Aurungzeba dopadly mdlosci. Klasnal w dlonie, wzywajac eunuchow. Gheg przestal juz byc uzyteczny, lecz z pewnoscia Orkh wkrotce przysle mu nastepne stworzenie. Mial tez innych poslancow, byc moze nie tak szybkich, ale rownie niezawodnych. Aekir wziety. Sultan ryknal smiechem. DWA -Slodki Boze! - zawolal Hawkwood. - Co tu sie dzieje?-Bardzo kolysze! - ryknal bosman, spogladajac na lopoczacy zagiel. - Brasujcie ten foktopsel, wy przeklete przez Boga eunuchy. Jak wam sie zdaje, co to jest, pokaz dziwolagow za dwa miedziaki od lebka? Boza Laska, karawela z osprzetem rejowym, wplynela cicho do portu w Abrusio o szostym dzwonie przedpoludniowej wachty. Upstrzona portowymi nieczystosciami woda u jej burt lsnila spokojnym blekitem. Tam, gdzie padaly na nia promienie slonca, morze lsnilo bialym, razacym oczy blaskiem. Lekka polnocno-zachodnia bryza - hebrionski pasat - pozwolila karaweli wplynac do portu z lekkoscia labedzia. Pomimo wrzaskow bosmana wytrzeszczajaca oczy z radosci zaloga niemal nie musiala dotykac lin. Abrusio. Juz od dwoch szklanek slyszeli dzwony tutejszej katedry, widmowe echo poboznosci docierajace daleko na morze. Abrusio, stolica Hebrionu i najwiekszy port Pieciu Krolestw. Miasto wygladalo pieknie w oczach tych, ktorzy wracali z morskiej podrozy, nawet jesli byla ona krotka, jak ta, ktora odbyla zaloga Laski. Podczas niespokojnego rejsu wzdluz macassarskiego wybrzeza musieli targowac sie o myto z Morskimi Wloczegami, caly czas trzymajac reke na rekojesci sztyletow i utrzymujac w gotowosci wolnopalne lonty rarogow. Oplacilo sie im jednak, pomimo upalu, much, topiacej sie w spojeniach statku smoly i niebezpiecznych rzecznych jaszczurow; choc nocami na jarzacym sie od ognisk brzegu bito w swiateczne bebny, a feluki o lacinskim ozaglowaniu byly pelne usmiechajacych sie szeroko korsarzy. W ladowni spoczywaly bezpiecznie trzy tony kosci sloniowej uzyskanej ze szkieletow wielkich marmorilli, a takze cetnary wonnych limianskich korzeni. Stracili przy tym tylko jednego zeglarza, niezdarnego nowicjusza, ktory za bardzo wychylil sie przez reling, gdy obok przeplywal rekin mieliznowy. A teraz wrocili do Bozych Monarchii, gdzie ludzie czynili przed posilkiem Znak Swietego, a na wszystkie rozstaje drog i place targowe spogladala podobizna blogoslawionego Ramusia. Abrusio bylo rodzimym portem dla niemal polowy zalogi i, co wiecej, tu wlasnie znajdowala sie stocznia, w ktorej przed trzydziestu laty polozono stepke Laski. Uwage zblizajacego sie droga morska obserwatora przyciagaly tu dwa elementy: las i gora. Las wyrastal z lsniacej jak szklo zatoki ponizej miasta: gesta platanina masztow, drzewc i rei, przypominajacych konary bezlistnego boru, doskonalych w swej geometrii i polaczonych milionem lin. W zatoce Abrusio kotwiczyly setki statkow najrozniejszych bander, tonazy i typow ozaglowania, obsadzonych najrozmaitszymi zalogami i wywodzacych sie z wszelkich mozliwych portow - od przybrzeznych kutrow i joli o pokladach zaslanych sieciami oraz blyszczacymi rybami, az po oceaniczne karaki udekorowane dumnymi proporcami. Miala tu tez swe stocznie hebrionska flota wojenna, w porcie cumowaly wiec takze dziesiatki wysokich karak wojennych, galer i galeasow. Na pokladach ich rufowek lsnily napiersniki i helmy, na grotmasztach powiewaly dostojnie ciezkie krolewskie sztandary, a na bezanmasztach lopotaly admiralskie proporce. Temu plywajacemu lasowi, owemu nawodnemu miastu, towarzyszyly rowniez dwa inne elementy: halas i zapachy. Kutry wyladowywaly tu ryby, a u nabrzezy cumowaly statki kupieckie, z ktorych otwartych ladowni robotnicy wydobywali za pomoca wielokrazkow towary bedace rdzeniem miejscowego handlu: welne z Almarku, bursztyn z Forlassenu, futra z Fimbrii, zelazo z Astaracu, czy drewno wysokich drzew z Gabrionu, najlepszy na swiecie surowiec do budowy statkow. Robotnicy wyladowujacy towary, a takze niezliczone wozy jezdzace po nabrzezu, tworzyli zrodlo nieustannego loskotu, stukotu, pisku osi, skrzypienia drewna i konopi, ktore niosly sie na odleglosc pol mili w glab morza. To wlasnie byla esencja zyjacego portu. A wszystko wokol smierdzialo. W bezwietrzny dzien, taki jak dzis, odor dziesiatkow tysiecy niemytych ludzi, ryb gnijacych w goracych promieniach slonca, odpadkow rzucanych do wody, gdzie bily sie o nie hordy mew, smoly ze stoczni oraz amoniaku z garbarni bylo czuc wiele mil od brzegu. Wszystkim tym zapachom towarzyszyla tez inna, uderzajaca do glowy mieszanka przywodzaca na mysl odlegle krainy - zlozony z woni korzennych przypraw, swiezych desek, slonego powietrza i wodorostow eliksir morza. To byla zatoka. Gora rowniez nie byla tym, czym sie wydawala. Z oddali mozna by ja wziac za usypana z piasku i kamienia barwy ochry piramide, spowita calunem niebieskawego dymu. Gdy jednak przybywajacy do miasta marynarz podplynal blizej, mogl zauwazyc, ze wzgorze wyrasta z tlocznego portu, nad ktorym, szereg za szeregiem, jedna tloczna ulica po drugiej, wznosilo sie miasto. Sciany budynkow byly tu bielone, pokryte gruba warstwa kurzu, a dachy kryto wyblakla, czerwona dachowka, wypalana w lezacym w glebi ladu Feramuno. Tu i owdzie kosciol wznosil glowe i strzeliste ramiona ponad labirynt skromniejszych budynkow, a jego wieza byla igla wyciagnieta ku blekitnemu, bezchmurnemu niebu. W innych zas miejscach dalo sie dostrzec masywne, kamienne domostwa zamoznych kupcow, albowiem Abrusio bylo miastem zamieszkanym nie tylko przez zeglarzy, lecz rowniez przez ludzi parajacych sie handlem. W gruncie rzeczy niektorzy powiadali, ze kazdy Hebrionczyk rodzi sie do jednego z trzech zajec: marynarza, kupca albo mnicha. Na szczycie niskiego wzgorza wznosila sie cytadela oraz palac krola Abeleyna IV, monarchy Hebrionu i Imerdonu, admirala floty zlozonej z pol tysiaca okretow. Gmachy te powiekszaly optycznie wzniesienie, nadajac mu wyglad stromej gory. Ciemne, granitowe mury fortecy-palacu zbudowali przed czterema stuleciami fimbrianscy konstruktorzy. Nad szczyty tych murow wystawaly wierzcholki najwyzszych cyprysow krola, klejnotow jego pieknych ogrodow. Krazyly pogloski, ze te ogrody pochlaniaja jedna piata wody zuzywanej przez miasto. Zasadzili je przodkowie krola, gdy Hebrion zrzucil wreszcie jarzmo chylacej sie ku upadkowi Fimbrii. Teraz drzewa i sam palac migotaly w straszliwym upale, przesloniete falami goracego powietrza, niczym miraz na calmarskiej pustyni. Obok palacu i ogrodow krola wznosil sie klasztor Zakonu Inicjantow. Zwano ich tak dlatego, ze byli pierwszym zakonem zalozonym po tym, jak wizje blogoslawionego Ramusia przyniosly swiatlo na spowity w mroku kultu bozkow zachod. Niektorzy z nich probowali nawet przekonac ludzi, ze to sam Ramusio byl zalozycielem zakonu. Inicjanci byli psami pilnujacymi religijnego ladu w ramusianskich krolestwach. Palac i klasztor wspolnie spogladaly z gory na rozlegle, smierdzace, pelne zycia Abrusio - najwiekszy port znanego swiata, w ktorym trudzilo sie, targowalo i oddawalo zabawom cwierc miliona mieszkancow. * -Slodki Boze! - zawolal Richard Hawkwood. - Co tu sie dzieje?Mial powody do postawienia tego pytania, gdyz wyzej polozona czesc Abrusio spowijala wiszaca w nieruchomym powietrzu chmura czarnego dymu, a z tlocznego portu ku statkowi naplywal gorszy niz zazwyczaj smrod - odor spalonego miesa. Na inicjanckich szubienicach wisialo mnostwo patykowatych postaci, a przyprawiajacy o mdlosci smrod palonych cial siegal daleko nad morze, bardziej nieczysty i przesycony wonia tluszczu niz nawet najohydniejszy odor kanalow. -Pala heretykow na stosach - wyjasnil bosman tonem pelnym obrzydzenia i bojazni. - Boze Kruki znowu wziely sie do roboty. Niech nas Swieci maja w swej opiece! Stary Julius, pierwszy oficer, mieszkaniec wschodu o twarzy czarnej jak smola, spojrzal na kapitana, wybaluszajac szeroko oczy. Jego ciemna skora stala sie niemal popielata. Potem wychylil sie przez reling i zawolal ku przeplywajacej nieopodal lodzi aprowizacyjnej, wyladowanej owocami. Jej pilot byl szerokim w barach jednookim mezczyzna o odrazajacej gebie. -Ho! Co nowego niosa wiatry, przyjacielu? Wracamy z miesiecznego rejsu do krolestwa Wloczegow i ochoczo nadstawiamy uszu na swieze wiesci. -Co niosa wiatry? Czy twoje nozdrza nie czuja tego smrodu? Juz od czterech dni wisi nad naszym miastem, nad starym, szacownym Abrusio. Wychodzi na to, ze jestesmy przystania dla czarnoksieznikow i ateuszy, a kazdy z nich jest na zoldzie sultanow. Boze Kruki uwalniaja nas od nich w swej laskawosci. - Splunal przez reling do gestej od portowych odpadkow wody. - Na twoim miejscu uwazalbym, dokad zagladam z ta ciemna facjata, przyjacielu. Chwileczke, mowisz, ze nie bylo was miesiac? Czy slyszeliscie wiesci ze wschodu? Boze, z pewnoscia juz wiecie? -O czym, czlowieku?! - zawolal niecierpliwie Julius. Lodz aprowizacyjna zostawala powoli z tylu. Byla juz pol kabla za ich lewa burta. Jednooki odwrocil sie i krzyknal: -Jestesmy zgubieni, przyjaciele! Aekir wziety! * Jeden z abrusianskich holownikow doprowadzil ich na wolne miejsce. Cala zaloga stateczku trudzila sie przy wioslach. Na przybyszy czekal juz na ladzie kapitan portu. Wiatr ucichl calkowicie i labirynt statkow, ludzi oraz nabrzezy smazyl sie w bezlitosnych promieniach slonca. Nerwy zeglarzy byly napiete jak postronki, a liny zwisaly luzno. Na domiar zlego w powietrzu nadal unosil sie ohydny odor stosow.Robotnik portowy przywiazal cumy do pacholkow, jedna u dziobu, a druga przy rufie. Hawkwood zebral wszystkie papiery i pierwszy wyszedl na brzeg. Zachwial sie, gdy poczul pod przyzwyczajonymi do kolysania sie pokladu nogami nieruchomy kamien nabrzeza. Nad prawidlowym przebiegiem wyladunku beda czuwali Julius i Velasca, bosman. Ludzie odbiora zaplate i z pewnoscia rozejda sie po miescie w poszukiwaniu marynarskich przyjemnosci. Hawkwoodowi przyszlo jednak na mysl, ze dzisiejszej nocy nie znajda ich zbyt wiele. Choc zycie w miescie toczylo sie zwyklym, goraczkowym trybem, wokol wyczuwalo sie aure przygnebienia. Hawkwood dostrzegal w twarzach robotnikow, ktorzy stali na nabrzezu, gotowi przystapic do rozladunku; strapienie, a nawet jawny strach. Do tego spogladali oni z wyrazna podejrzliwoscia na zaloge Laski, co najmniej w polowie skladajaca sie ze zwerbowanych w roznych portach cudzoziemcow. Hawkwood zauwazyl, ze upal, wrzawa i wyczuwalny wszedzie niepokoj budza w nim zlowrogi nastroj, co wydawalo sie dziwne, gdyz przed zaledwie kilkoma godzinami z niecierpliwoscia wygladal konca rejsu. Uscisnal dlon Galliardo Ponery, kapitana portu, ktory byl jego dobrym znajomym. Obaj mezczyzni ruszyli razem w strone budynku kapitanatu. -Ricardo - odezwal sie pospiesznie kapitan portu. - Musze ci powiedziec... -Wiem, Panie Boze, wiem! Aekir w koncu padl i Kruki szukaja kozlow ofiarnych. Stad wlasnie wzial sie ten smrod. Ow mdly odor, towarzyszacy zagladzie heretykow, zwano niekiedy "kadzidlem inicjantow". -Nie, nie o to mi chodzi. Mowie o rozkazach pralata. Nie moglem nic na to poradzic. Nawet sam krol jest bezradny. -O czym ty gadasz, Galliardo? Kapitan portu byl niskim mezczyzna, podobnie jak Hawkwood. W dawnych czasach on rowniez byl znakomitym zeglarzem. Pochodzil z Hebrionese, a jego spalona sloncem skora miala barwe mahoniu, dzieki czemu, gdy sie usmiechal, robil wstrzasajace wrazenie. Teraz jednak byl powazny. -Wracasz z Macassaru, z Wysp Malacarskich? -I co z tego? -Wprowadzono nowe prawo, tymczasowy edykt, ktory inicjanci wymusili na krolu. Przekazalbym ci wiadomosc, ostrzeglbym cie, zebys zawinal do innego portu... Hawkwood stanal jak wryty. Nabrzezem zmierzalo w ich strone poltercio hebrionskiej piechoty morskiej. Na czele oddzialu szedl brat zakonu inicjantow spowity w czarna szate. Na piersi mial zawieszona na lancuchu zlota litere A, Znak Swietego. Zolty metal lsnil bolesnie w promieniach slonca. Brat byl mlody, lecz wygladal, jakby zaraz miala go trafic apopleksja, gdyz pomimo upalu musial nosic ciezkie szaty. Mimo to jego twarz promieniala poczuciem waznosci wlasnej osoby. Zatrzymal sie przed Hawkwoodem i Galliardem. Zolnierze staneli na bacznosc za jego plecami. Hawkwoodowi bylo ich zal. Nosic zbroje w takim upale! Sierzant spojrzal mu w oczy, a potem uniosl wzrok ku niebu. Hawkwood usmiechnal sie mimo woli, po czym poklonil sie i ucalowal dlon brata, tak jak nalezalo. -W czym moge ci pomoc, bracie? - zapytal pogodnym tonem, choc ogarnial go coraz wiekszy niepokoj. -Wykonuje tu boza prace - oznajmil brat. Pot skapywal mu z nosa. - Kapitanie, mam obowiazek cie poinformowac, ze pralat Hebrionu w swej nieskonczonej madrosci podjal z bozej inspiracji bolesna, lecz konieczna decyzje. Cudzoziemcom nie pochodzacym z Pieciu Ramusianskich Krolestw ani z panstw bedacych wasalami powyzszych, badz tez z krajow pozostajacych w scislym sojuszu z Ich Ramusianskimi Wysokosciami, zabrania sie wstepu do niniejszych krolestw, by ich przeklete herezje nie zanieczyscily jeszcze bardziej nieszczesnych dusz naszego ludu i nie sciagnely dalszych nieszczesc na jego glowy. Hawkwood zesztywnial z gniewu, lecz brat mowil dalej, szybkim, monotonnym glosem, jakby juz wielokrotnie wypowiadal te slowa. -Dlatego nakazano mi przeszukac twoj statek, a gdybym znalazl na pokladzie osoby podlegajace nakazowi pralata, odprowadzic je w bezpieczne miejsce i zatrzymac tam az do chwili, gdy nasi duchowi przewodnicy, kierujacy czcigodnym zakonem, ktorego jestem zaledwie drobna czastka, zdecyduja o ich losie. Brat otarl czolo. Wydawalo sie, ze poczul lekka ulge. Hawkwood splunal ze zloscia do pokrytej oleistymi plamami wody obok nabrzeza. Inicjant nie wygladal na urazonego. Marynarze, zolnierze i inni ludzie z nizszych klas czesto dawali w ten sposob wyraz swym uczuciom. -Gdybys zechcial zejsc mi z drogi, kapitanie... Hawkwood wyprostowal sie nagle. Nie byl wysoki - brat przerastal go o pol glowy - lecz szeroki w barach jak drzwi, a do tego mial ramiona robotnika portowego. Jakis blysk w jego szarych jak morska ton oczach powstrzymal inicjanta. Zolnierze smazyli sie bez slowa za plecami duchownego. -Jestem Gabrionczykiem, bracie - oznajmil cicho Hawkwood. -Poinformowano mnie o tym. Twoim rodakom przyznano specjalna dyspense z uwagi na chwale, jaka okryli sie pod Azbakirem. Nie musisz sie obawiac, kapitanie. Jestes wylaczony. Hawkwood poczul na ramieniu dlon Galliarda. -Chodzi mi o to, bracie, ze wielu ludzi z mojej zalogi, choc nie pochodza z krolestw ani nawet z niewatpliwie zaslugujacych na szacunek panstw wasalnych, to dobrzy marynarze, uczciwi obywatele i dzielni towarzysze. Z niektorymi z nich zeglowalem przez cale zycie, a jeden walczyl nawet we wspomnianej przez ciebie bitwie, ktora uratowala poludniowa Normannie przed Morskimi Merdukami. Jego slowa byly pelne zaru, myslal z wsciekloscia o Juliusie Albaku, ktory potajemnie czcil Ahrimuza, lecz jako chlopiec, ridawanskie dziecko, stal na pokladzie gabrionskiej wojennej karaki, ktora staranowaly, probujac potem abordazu, po kolei trzy merduckie galery. To bylo pod Azbakirem. Gabrionczycy, ktorzy byli znakomitymi zeglarzami i slyneli z dumy, uporu oraz krnabrnosci, walczyli tego dnia sami, lecz mimo to zdolali powstrzymac u calmarskich brzegow flote Morskich Merdukow, zamierzajaca dokonac inwazji na poludniowy Astarac i Candelarie, slabe miejsce zachodu. -A kim ty byles w dzien bitwy pod Azbakirem, bracie? Nasieniem w ledzwiach ojca? Czy moze zyles juz na swiecie, ale jeszcze srales na zolto? Inicjant poczerwienial z gniewu. Hawkwood zauwazyl, ze sierzant piechoty morskiej stara sie ze wszystkich sil zachowac kamienna twarz. -Nie powinienem oczekiwac niczego wiecej po gabrionskim korsarzu. Twoj czas rowniez nadejdzie, kapitanie. A teraz zejdz mi z drogi, bo inaczej przedwczesnie podzielisz los swych niewiernych towarzyszy. Hawkwood nawet nie drgnal. -Sierzancie, usun mi z drogi tego bezboznego psa! - warknal brat. Sierzant sie zawahal. Przez krotka chwile spogladal Hawkwoodowi w oczy. Mogloby sie niemal wydawac, ze zawarli jakies porozumienie. Kapitan odsunal sie, z dlonia na rekojesci sztyletu. -Gdyby nie twoja suknia, kaplanie, nadzialbym cie na rozen. Tak wlasnie nalezy traktowac takie czarne, tchorzliwe ptaszyska, jak ty - oznajmil glosem lodowatym jak bryzgi na polnocnych morzach. Inicjant wzdrygnal sie. -Sierzancie! - pisnal. Dowodca oddzialu ruszyl naprzod z wyrazem determinacji na twarzy, ale Hawkwood przepuscil go wraz z jego podkomendnymi. Kaplan szedl tuz za zolnierzami. Gdy minal kapitana, odwrocil sie raz jeszcze. -Znam twoje nazwisko, Gabrionczyku. Zapewniam cie, ze pralat rowniez wkrotce je pozna. -Odfrun stad, Kruku - zadrwil Hawkwood, ale Galliardo pociagnal go za soba. -W imie Swietego, Ricardo, chodzmy stad. Mozesz co najwyzej pogorszyc sytuacje. Chcesz skonczyc na szubienicy? Hawkwood oddalil sie sztywnym krokiem. Byl mieszkancem morza i znalazl sie w obcym zywiole. Krew naplynela mu do twarzy. -Chodz do mojego biura. Porozmawiamy o tym. Moze cos poradzimy. Zolnierze wchodzili juz na poklad Laski. Hawkwood ponownie uslyszal monotonny, oficjalny glos inicjanta. Wtem rozlegl sie plusk. Ktos z zalogi wyskoczyl za burte i plynal teraz przed siebie. Inicjant krzyknal i Hawkwood jak w koszmarze ujrzal, ze jeden z zolnierzy unosi arkebuz. Wydawalo sie, ze huk strzalu uciszyl na chwile caly port. Gesta kula dymu przeslonila reling. Potem Hawkwood zobaczyl, ze zbieg juz nie plynie, lecz unosi sie martwy na powierzchni brudnej wody. -Swiety Boze! - zawolal wstrzasniety Galliardo. Praca na nabrzezach ustala. Wszyscy przygladali sie wydarzeniom, ktorym towarzyszyly gniewne ryki sierzanta. -Niech Bog ich przeklnie - rzekl powoli Hawkwood glosem ochryplym z zalu i nienawisci. - Niech przeklnie wszystkie spowite w czarne szaty Kruki, ktore dopuszczaja sie podobnej ohydy w Jego imieniu. Zabitym zbiegiem byl Julius Albak. Galliardo odciagnal towarzysza sila. Po jego ciemnej twarzy splywaly lsniace kropelki potu. Hawkwood pozwolil odprowadzic sie z nabrzeza. Potykal sie jak starzec, a oczy zalewaly mu lzy. * Abeleyn IV, krol Hebrionu, rowniez nie czul sie szczesliwy. Choc ukleknal w przepisany sposob, by ucalowac pierscien pralata, w gescie tym wyczuwalo sie pewna sztywnosc i niechec, ktora zdradzala jego uczucia. Pralat polozyl dlon na ciemnych, ozdobionych diademem wlosach monarchy.-Chciales ze mna porozmawiac, synu. Abeleyn byl mlodym, dumnym mezczyzna w kwiecie wieku. Co wiecej, byl krolem, jednym z Pieciu Krolow Zachodu. Mimo to ten starzec zawsze traktowal go jak zblakane, krnabrne, ale dajace sie lubic dziecko. A Abeleyn