16477

Szczegóły
Tytuł 16477
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16477 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16477 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16477 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Minkowski KSIĘŻNICZKA IMAG Siedmioróg Fotografia na okładce Hanna Kucia fil © Copyright by Aleksander Minkowski ISBN 83-7162-020-9 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1996 r. Wydanie pierwsze druk anex® ?9? Rozdział I Komisarz Pszenny wskazał mi zydel pod ścianą. Między zydlem a biurkiem, za którym siedział Pszenny, leniwie falowała pięciometrowa przestrzeń, sztyletowana słonecznym promieniem od zakratowanego okna. Na biurku był tylko formularz. Nad głową inspektora znieruchomiał biały orzeł, zamknięty w ramce za szkłem. Szafa, jedyny mebel prócz biurka i pary zydli, była żelazna, szara, zamknięta na kłódkę. W słonecznym słupie pulsował kurz. Mucha bzyczała, walcząc z szybką. Pszenny się pocił. Po jego ciastowatej, brązowej twarzy spływały ku szyi lśniące strumyczki. — Imię, nazwisko... — odezwał się sennie. — Łukasz Piechota — odparłem. Zanotował. Wolałbym siedzieć bliżej biurka. Czułem się nieswojo. Zapewne właśnie tak miałem się czuć. Inspektor Pszenny jeszcze senniej zapytało imiona rodziców, datę i miejsce urodzenia, wykształcenie, zawód. — Uczeń. Cyrkowiec. — Potrafisz wyjąć królika z pustego cylindra? — Nie mam cylindra. — A gdybyś miał? — Pusty? — Właśnie. — Z pustego i Salomon nie naleje — powiedziałem sentencjonalnie. — Policji proszę nie pouczać — odrzekł Pszenny, z kieszeni służbowej kurtki wyjął prywatną kraciastą chustkę i wytarł spoconą szyję, potem donośnie wydmuchał nos. — Policja wie, z czego można nalać, a komu wlać i za co. Lubisz pana Barnabę? 5 — Poniekąd. — Ściśle proszę. My i tak się orientujemy. — Jak i tak, to po co... — Nie mądrzyć się — przerwał mi komisarz. — Odpowiadać. Nie jesteśmy tu na rybach, tylko sporządzamy protokół z zeznań świadka. Czy świadek przyjaźnił się z Barnabą? — Tak — odparłem. — Przyjaźnię się. Cały cyrk kocha pana Barnabę. — Cały? — Prawie cały. — Powiedziałeś, że cały. A kto go nie kocha i dlaczego? — Miłość jest niezgłębiona — zakomunikowałem komisarzowi. — Nie wiadomo dlaczego się kocha albo nie kocha. Pszenny popatrzył na mnie spode łba, z ukosa, wykrzywiając drwiąco wargi. Pokręcił głową. Sapnął. ? — Ty się strasznie mądrzysz, Łukaszu. Zupełnie tak, jakbyś miał czyste sumienie i zeznawał mi prawdę... A łżesz! — Ja? — Ty — potwierdził komisarz. — Udajesz tu przede mną. Udajesz, że nie wiesz, kto i dlaczego nie lubi pana Barnaby. No więc? — Co no więc? — Imię! Nazwisko! — Łukasz Piechota, panie komisarzu. Pszenny przerył paluchami rudawy gąszcz poskręcanych w sprężynki włosów. — Imię i nazwisko osoby pozostającej w konflikcie z Barnabą — powiedział łagodnie. — Żaden sekret, proszę pana. Wszyscy w cyrku wiedzą, że Barnaby nie znosi Świrgiełło. — Wicedyrektor cyrku, pan Antoni Świrgiełło — sprecyzował komisarz, coś wpisując do formularza. — Dlaczego nie znosi? — Barnaba nazwał go intrygantem. -- Publicznie? — Jak najpubliczniej — potwierdziłem. — I miał absolutną rację. Świrgiełło jest świnia. — Uprzedzam świadka, że jako nieletni nie ma prawa wyrażać się o dorosłych. Zwłaszcza o przełożonym. 6 — Cofam świnię — powiedziałem. — Świnia nie intryguje. Pszenny rozpiął służbową kurtkę. Koszula pod nią była ciemna od potu. — Gorąco —? powiedział. —? Źle znoszę upały. Podobają mi się twoje sztuczki z lwem i różne inne cuda, które wyczyniasz na arenie, ale tutaj jest posterunek policji. Znikła cyrkowa kasa i zniknął Barnaba, wasz kasjer i księgowy. Te dwa fakty mogą się ze sobą łączyć. — Pan to powiedział. — A co ty byś powiedział? — Że nie ma uczciwszego od Barnaby. — Gdzie nie ma? — Nigdzie. — Gdzie jest Barnaba? Zaskoczył mnie tym pytaniem, rzuconym jakby mimochodem. — Skąd mogę... — Możesz, możesz — zapewnił Pszenny. — Wiemy, że wiesz. Jesteście bardzo blisko ze sobą. Za osłanianie przestępcy grozi kara więzienia do lat trzech. Uśmiechnąłem się słodko do Pszennego. — Najpierw wypadałoby udowodnić, że pan Barnaba jest przestępcą, panie inspektorze... — Nie pouczać policji! — warknął komisarz, kryjąc lekkie zmieszanie. — A ty się kochasz w Annie... — Kłamstwo! — ...córce Barnaby. Zerwałem się z zydla. Czułem, jak krew napływa mi do twarzy, tętni w skroniach. W oczach pociemniało. — Pan nie ma prawa... — wyszeptałem po chwili. — Nagadano panu niesamowitych głupstw. Pszenny łagodnym gestem nakazał mi usiąść. Kraciastą chustką długo wycierał spoconą twarz. — Barnaba nie porzuciłby córki — powiedział. — Gdybym ja był Barnabą i zamierzał uciec z cyrkowymi pieniędzmi, poprosiłbym przedtem ciebie o opiekę nad Anną. Oczywiście nie przyznałbym się, że okradam cyrk. Wymyśliłbym powód, dla którego muszę na jakiś czas zniknąć, i powiedziałbym ci, jak mnie odnaleźć w razie nagłej konieczności. Tak było? — Nie. 7 — Poprosiłbym, abyś mi ufał, nie wierzył w oszczerstwa i opiekował się Księżniczką. Zgodziłbyś się? — Oczywiście. — No widzisz! — Nic nie widzę — powiedziałem cicho. — Było inaczej. Pan Barnaba zniknął bez uprzedzenia i boję się, czy nie stało mu się coś złego. — Policja by wiedziała — zapewnił Pszenny. — Po prostu uciekł z kasą. Jeśli dobrze życzysz Barnabie i jego ślicznej córce, spowoduj, żeby sam się zgłosił do nas. Wyrok będzie łagodniejszy. Zapytał jeszcze, kiedy po raz ostatni widziałem Barnabę, o czym rozmawialiśmy, jak się zachowywał. — Nie wiem, gdzie jest pan Barnaba — powiedziałem. — Ale ktoś namotał aferę. Przypuszczam, że Świrgiełło mógłby sporo wyjaśnić. Jeżeli trafię na ślad Barnaby, przyrzekam panu, że będę go namawiać, aby się do was zgłosił. — No to ja liczę na ciebie. Skinął, żebym do niego podszedł. Nareszcie pokonałem falującą pustkę, która nas dzieliła. Ulżyło mi. Przejrzałem protokół, podpisałem się zamaszyście. — Pan przecież zna Barnabę — powiedziałem do Pszennego. — No właśnie. Coś tu nie gra, szczerze powiedziawszy. Ale policja nie może kierować się sentymentami. Fakty, fakty i jeszcze raz fakty! Zajrzę do was dziś na przedstawienie. — Panie Pszenny... — No? Ale gorąco! — Z Anną delikatnie... Ciężko jej. — Z Anną, młody człowieku, w ogóle rozmawiać nie zamierzamy. Lew spał. Może udawał, że śpi. Kudłaty łeb spoczywał nieruchomo na przednich łapach, ślepia były zamknięte. Nie drgnął, gdy wszedłem do klatki, i z tego wywnioskowałem, że raczej nie śpi, ponieważ skrzypnięcie drzwiczek wyrwałoby go z najgłębszego snu. — Cześć, Leon — powiedziałem. Żadnej reakcji. Już piąty dzień coś z nim się działo. Na arenie jak dobry automat wykonywał swój numer — skok przez płonące koło, podwójne salto, galop ze mną na grzbiecie — zjadał obojętnie porcję koniny, pił 8 wodę i kładł się w rogu klatki. Sfinks. Posągowa nieruchomość. Nawet chałwę, ukochany przysmak, przyjmował z mojej ręki bez entuzjazmu. Chałwę dla Leona przysyłali moi rodzice. To z Maroka, to z Alaski, to z Madagaskaru: czteroletni kontrakt z Międzynarodowym Cyrkiem Cyrków, podróże po całym globie, kolorowe pocztówki, tęsknota. Kiedy wrócą, będziemy się budować. Piętrowy domek w willowej dzielnicy. Koniec z cyrkowym wozem. Normalne życie, jak u innych ludzi. Czy wytrzymamy? Nie jestem taki bardzo pewien. Nuda dostatku, bezpieczna nieruchomość, kapcie. Jakby lwu Leonowi założyć kaganiec. — Chcesz chałwy? — spytałem. Znał to słowo. Reagował rozkosznym pomrukiem. Ale nie dziś. Nawet nie spojrzał na mnie. Wyjąłem z kieszeni szeleszczący pakiecik i rozwinąłem celofan, żeby poczuł zapach przysmaku. Nic. Nie? No to nie. Ja też przepadam za chałwą. Zjadłem powolutku całą kostkę, zlizałem z celofanu okruszki i wtedy uświadomiłem sobie, że z Leonem jest źle. Właśnie otworzył ślepia i spojrzał przed siebie: takich smutnych oczu jak żyję nie widziałem u nikogo. Chory? Nie na ciele — wczoraj badał go weterynarz. Zwierzę zachorowało na bezbrzeżny smutek, na ową monotonną melancholię, od której droga wiedzie prosto w obłęd. Widziałem kiedyś chorą psychicznie małpę i rysia, który popadł w szaleństwo: pazurami rozorał sobie brzuch i poszarpał trzewia. Rankiem znaleziono w klatce samobójcę. Pawian Maciuś zwariował inaczej — to atakował swoich pobratymców, to tulił się do nich, ogarnięty niezrozumiałym przerażeniem. Lew Leon był pogrążony w apatii. Kucnąłem przy nim: — Tęsknisz? Ale za czym? Urodziłeś się w cyrku, nigdy nie widziałeś dżungli. Znasz tylko klatkę i arenę. Czego ci brak, Leonie? Podrapałem go za uchem. Lubił to, jak wszystkie koty. Teraz jedynie westchnął, poruszył wąsami. — Życie jest do chrzanu — mruknął. — Źle mi. — Dlaczego źle? — Źle i już. Beznadziejnie. Pognałbym dokądś. Kogoś bym pokochał. Ziemia pachnie, liście szeleszczą, antylopa skubie trawkę, a ja wtedy... — No co? Co? — Nie wiem na pewno... Co ze mnie za lew? Beton i żelazne pręty. 9 Albo trociny, reflektory, siatka. I te wykrzywione gęby, ten ludzki smród, te rechoty, chichoty, wrzaski, oklaski. Idź stąd. Chce mi się umrzeć. — Przejdzie ci — obiecałem. — Każdy miewa chandrę. Później to mija i znowu jest... — Jak jest? — Średnio. Wymruczał coś, czego nie zrozumiałem. A nie zrozumiałem, ponieważ nie miałem pojęcia, co by tu można było odpowiedzieć, jak skwitować gorzką prawdę o średniości. Średniość jest wszędzie. W cyrku od czasu do czasu udaje się uciec od niej w łomot oklasków, w blask jupiterów, w dudnienie cyrkowej muzyczki — gdy wyjdzie nowy numer, nad którym tyrało się tygodniami. Albo ucieczka w fantazję: wyobrażam sobie przyspieszacz czasu, naciskam klawisz oznaczony czwórką i już przeleciały cztery lata, już wchodzą rodzice, opaleni, smukli, eleganccy, przytulam się najpierw do mamy, tak po dziecinnemu, później witam się z ojcem — powściągliwie, godnie, jak dorosły z dorosłym. — Urosłeś, Łukaszu. — Zmężniałeś, Łukaszu. — No widzisz, synku? Czas przeleciał jak błyskawica, pięknie zniosłeś rozłąkę, a w zamian za to obejrzyj prezenty... — Dom zbudujemy! Udało nam się zaoszczędzić, odłożyć! Warto było się pomęczyć! — Potęsknić! — Wyrzec się tego i owego! — Ale i plusy były, nie można powiedzieć, obejrzało się wielki kawał świata, Pernambuco i Wołkowysk, Luandę i Karagandę, Lagos i Galapagos... Uśmiechnąłem się gorzko do Leona, skubnąłem go raz jeszcze za uchem, nie zareagował. Pogadaliśmy o uczuciach. Uczucie to najlepszy sposób na średniość. Ale co ja mu tu będę truł o miłości, jeśli zwierzak jest sam jak palec, lwica może mu się tylko przyśnić? Najkrótsza droga do obłędu wiedzie przez samotność. Księżniczka ma na sobie bikini ze złocistych łusek. Włosy też złociste, bujnie kędzierzawe, związane w koński ogon. I oczy złociste, wielkie, z iskierkami, może od świateł płonących na arenie. Trening w pełnym 10 świetle. Trzy białe kucyki z pawimi pióropuszami galopują wokół areny, a Anna jak ptak przelatuje z siodła na siodło, z konia na trapez, z trapezu na drabinkę i hajda pod kopułę cyrkową, i skok śmiertelny, salto mortale, i już w siodle, już galop... Przepisowy uśmiech na wargach. Pierwsze przykazanie cyrkowca: uśmiechaj się zawsze, do wszystkich. Choćby ci pękał kręgosłup. Dramat? Twoja sprawa. Publiczności nic do tego. Wicedyrektor Świrgiełło pilnuje, aby się uśmiechać. O sztuce cyrkowej nie ma zielonego pojęcia, kierował przedtem skupem runa leśnego, więc nieznajomość profesji nadrabia surowością zasad. Pierwsze: uśmiech. Drugie: twarzą zawsze do loży honorowej. Trzecie: rację ma dyrektor Zoltan, szef Świrgiełły i nas wszystkich, człowiek tak bardzo zajęty planowaniem, reklamą, kontaktami z kierownictwem Centrali Cyrków i działalnością w społecznych organizacjach, że nie starcza mu czasu na myślenie o szczegółach. Ufa Świrgielle. Szef musi komuś ufać, jeśli ma być szefem. Mądry szef ufa ostrożnie. Dyrektor Zoltan nie zawsze jest zadowolony ze Świrgiełły, więc Świrgiełło się stara, ponieważ są tacy, którzy uważają, że szef może, a nawet powinien zastąpić Świrgiełłę Barnabą. Księżniczka jest delikatna jak kwiat. Lubię na nią patrzeć, gdy mnie nie widzi. Teraz nie widzi. Trenuje zapamiętale, z właściwą sobie pasją, po ryzykancku. Popędza kucyki. Wzlatuje w powietrze, odbija się od trapezu, wykonuje potrójne salto i już stoi w siodle — wiotka, zwiewna, elegancka. Klown Burro mówi o Księżniczce, że byłaby piękna, gdyby nie przyduże usta, nos nadto zadarty i chorobliwa chudość. Wredniacha. Podkochuje się w Annie, wie, że nie ma szans, i stąd ta złośliwość. Ledwo sięga jej do ramienia. Anna ma szesnaście lat, jest rok ode mnie młodsza. Trenuje inaczej niż zwykle. Różnica jest ledwo dostrzegalna, ale jest. Desperacja. Jakby rzucała wyzwanie milimetrom i ułamkom sekund: skacząc pod kopułą z trapezu na trapez, łatwo skręcić kark. — Uważaj, Anka!... Księżniczko, ostrożnie!... Tylko sobie wyobrażam ten okrzyk. Nie wolno. Gryząc palce, czekam, aż Księżniczka skończy swój trening. Po niej mają tu ćwiczyć czarodziej Cagliostro ze swoją asystentką Li, miniaturową Chineczką, którą nasz mag zamienia w gołębia, przebija sztyletem, usypia i zawiesza w powietrzu. Koniec treningu. Księżniczka, lśniąca od potu, narzuca na ramiona szlafrok i biegnie do kabiny natrysków. Woźny Słowik wyprowadza do stajni jej zziajane kuce. Czekam. Nie wiem jak długo. Wreszcie zjawia się Księż- 11 niczka zaróżowiona od gorącej kąpieli, z rozpuszczonymi włosami, w dżinsach i pomarańczowej męskiej koszuli. Udaję, że do spotkania doszło przypadkiem. Mina zaskoczona. — O! Cześć! Trenowałaś? — Właśnie skończyłam. — Chodźmy nad rzekę. — Nie. — Chodźmy. — Chcę być sama. Mówi to chłodno, obojętnie. Chce mnie minąć. Kładę jej rękę na ramieniu: — Potrzebuję pomocy. Pomocy Księżniczka nie odmawia. W naszym fachu ma się to we krwi. Każdy zależy od każdego. Anna przygląda mi się bacznie, potem kiwa głową. Cyrk położony jest na przedmieściu, tam gdzie kończą się wielopiętrowe bloki, a zaczynają kolorowe kostki domków jednorodzinnych w wieńcach zieleni. Dalej jest brzezina, pagórki, rzeka. Tutaj jest nasza baza. Mieszkamy w trzypiętrowym bloku nie opodal. Cyrkowe wozy wędrowne odpoczywają w garażu przed kolejnym objazdem. Jest lato: wkrótce wyruszymy w trzymiesięczne tournee po miastach i miasteczkach. Bardzo lubię to wędrowanie i naiwną prowincjonalną publiczność, która wierzy, że szpada przebija, że gołąb to Chineczka Li, że Cagliostro zmartwychwstaje, a Księżniczka potrafi szybować w powietrzu jak ptak. Idziemy brzeziną, pagórkami. Księżniczka milczy. Szukającemu pomocy nie zadaje się pytań. Sam musi dojrzeć do wyznania. Rzeka płynie leniwie, błyszczy w słońcu. — Wezwał mnie inspektor Pszenny — mówię. — Myśli, że wiem. Nie da mi spokoju. — Wiesz? — Nie wiem. — Ja też nie wiem — mówi po pauzie Księżniczka. — Gdybym wiedziała, doniosłabym Pszennemu. — Na własnego ojca? — nie dowierzam. — Mam go dość. Ciągle się boję o niego. Że zrobi jakieś głupstwo. Przydałby mu się pobyt w więzieniu. ^2 — Nie mówisz poważnie... — Mówię! — wybucha Anna. — W takim razie... — Jeszcze się waham, ale nie ma rady, muszę jej to powiedzieć: — Uciekł z kasą. Księżniczka zastyga. Nieruchomo patrzy przed siebie i na pewno nie widzi rzeki, wzgórz, obłoków. — To nieprawda — słyszę. — Prawda. Anna wyjmuje z tylnej kieszeni dżinsów karteczkę złożoną we czworo. Rozkłada ją i podaje mi. Czytam. Dobrze mi znane staranne pismo Barnaby. „Córko. Nie zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi. Musiało tak się stać. Będzie dobrze! Barnaba." — On to kto? — pytam. — Pewnie ty. Przecież się przyjaźnicie. Jesteś jego umiłowanym uczniem. — Nie może być dobrze, jeśli popełnił przestępstwo — mówię po chwili i przymykam oczy, wyobrażam sobie Barnabę, siwowłosego olbrzyma o twarzy dziecka, widzę jego bezbronny, bezradny uśmiech. — Dlaczego?! — wołam. — Po co mu pieniądze?! Nigdy nie przywiązywał do nich wagi! — Zgadza się — przytakuje sucho Księżniczka. — Tym gorzej. Mój szalony ojciec musiał mieć w tym cel. Może już rozdał tę forsę? Albo ją spalił? Nic mnie nie zdziwi. — Twój ojciec jest wspaniały — mówię. — Taki wspaniały, że nikt go nie rozumie. — Ja próbuję... Księżniczka odwraca się do mnie gwałtownie. Oczy jej błyszczą. Zapalają się w nich niedobre iskierki. — To jest mój ojciec. Ten, który wychowuje, pomaga, zapewnia opiekę, ponosi odpowiedzialność. Zwłaszcza gdy nie ma matki. No i co? Gdzie to wszystko? Ja się nim opiekuję. Ja za niego odpowiadam. Odkąd pamiętam siebie. Gotuję, piorę, zmywam, pracuję, latam po zakupy. Oprócz tego się uczę. I pracuję w cyrku. A on... — Krzywdzisz ojca — mówię cicho. — Kto tu kogo krzywdzi? Zabroniłam mu chodzić na wywiadówki, bo tłumaczy nauczycielom, że nasza szkoła to średniowieczny przeżytek i nie- 13 pojęte, jak ja tam wytrzymuję. Kiedy zachorowałam, ugotował mi zupę z frezji i tulipanów. Na urodziny dostaję od niego przewodnik po Himalajach, słoik z pijawkami, aparat słuchowy. — Jaki aparat? — Dla głuchych. — Przecież dobrze słyszysz. — No właśnie. Albo parę rękawic bokserskich. — Twój ojciec... — Mój ojciec jest wariat! — wybucha Księżniczka. — A teraz po prostu ode mnie uciekł. Jak niegdyś moja mama od niego. Doskonale ją, zresztą, rozumiem... I na dodatek z kasą. Złodziej. — Coś tu jest nie tak — mówię. — Ale się wyjaśni. Ja w Barnabę nie zwiątpię nigdy. — Bo obaj jesteście stuknięci. Patrzę z boku na Księżniczkę Annę i myślę, że całe życie mógłbym tak na nią patrzeć i nie miałbym dosyć patrzenia. Wziąłbym ją za rękę. Palce ma długie, smukłe, delikatne. Całowałbym każdy po kolei... — Ty o czym, Łukasz?... — O tobie. — Tracisz czas. — Jasne, że tracisz czas! — rozległ się głos tuż obok i z przybrzeżnych krzewów wynurza się Burro. — Ty i Księżniczka? Ha, ha, ha! Spójrz na siebie, badylu... Dopiero co wyszedł z wody, jeszcze na nim nie obeschła, kropelki jaśnieją w słońcu na muskularnym torsie, na umięśnionych ramionach i nogach. Klown Burro byłby wspaniałym mężczyzną, gdyby natura nie poskąpiła mu tych dwudziestu centymetrów wzrostu. Twarz ma dumną i piękną jak rzymski patrycjusz. Błaznuje nią na arenie w sposób wyszukany, naśladując różnych ważniaków. — A ty byś na siebie nie spojrzał? Lubię takich, co podsłuchują. — Nie podsłuchiwałem — wyszczerza drapieżne białe zęby. — Zamierzałem podglądać. Niestety. Gdyby zamiast ciebie był tu... Nie dokończył. — Kto? — pytam. — Niech ci Anna powie. Patrzę na Księżniczkę. Poczerwieniała, czy wydało mi się tylko? Odwraca głowę. Burro zbliża się do niej, staje na palcach, spoglądając w górę: 14 __Księżniczko, współczuję. Podobno tatuś trzeci raz ci ucieka. — Piąty. — Może mu niesmacznie gotujesz? Za krótko trzymasz? Stawiasz do kąta? Wydobył z krzaków tobołek z ubraniem, naciągnął białe sztruksy, szafi- Irową koszulkę z napisem „I love to love". Burro ubierał się modnie. — Wszystko naraz — odparła Księżniczka. — Zostaw nas w spokoju — mówię prosząco. — Nie jestem o ciebie zazdrosny — odpowiada Burro. — O kogoś zupełnie innego. Jeszcze nie wiesz, Księżniczko, jaki cię spotka zaszczyt. Komuś jest bardzo na rękę, że straciłaś tatusia... Skwitował nasze zaciekawienie zadowolonym uśmieszkiem i ruszył ścieżką w kierunku wzgórz. — Co on miał na myśli? — pyta Anna. — Burro bywa dobrze poinformowany. Czuję dziwny niepokój. Dotąd sądziłem, że Barnaba zniknął z sobie wiadomych względów, które nie mogą być podłe, i że sprawa wkrótce się wyjaśni ku naszej satysfakcji. Pomimo że zabrał kasę. Gdyby nawet uniósł ze sobą kosztowności pani Świrgiełłowej, którymi chlubiła się na przedstawieniach galowych, nowoczesne instrumenty muzyczne Burra i tajemniczy sprzęt maga Cagliostro, trzymany pod trzema kluczami w szafie pancernej — i tak bym nie uwierzył w złodziejstwo. Po prostu musiał być w tym jakiś szlachetny cel, którego jeszcze nie poznałem. Ale Barnaba sprowokowany, podpuszczony przez kogoś? Wpakowany w tarapaty przez tego, komu jest to na rękę?... Naiwność Barnaby nie zderzyła się dotąd z okrutną przebiegłością. Najzagorzalszy łajdak baraniał, gdy olbrzym Barnaba uśmiechał się do niego czule i przygarniał do piersi, i zapewniał, że łajdactwo w człowieku to taki rozpaczliwy pancerz, pod którym kryją się serca dobre, uczucia najczystsze, wstydliwa szlachetność. — Co on mógł mieć na myśli? — powtarza Księżniczka. — Trzeba odnaleźć twojego ojca — mówię. — Zastanów się dobrze, gdzie ty byś się skryła, gdybyś chciała uciec przed wszystkimi. — Nie ma takiego miejsca. Ludzie jak mrówki. Wszędzie są. — A bezludne wyspy? — Na bezludnych wyspach jest ich najwięcej. Stąd opisy w tylu książkach. Poza tym, u nas nie ma bezludnych wysp. Patrzę na Księżniczkę. Serce zawsze bije mi mocniej, kiedy na nią 15 patrzę. Trwożnie podczas występów, gdy wiem, że ryzykuje życie. Z radosnym niepokojem, kiedy jesteśmy sami. Przyjdzie taki dzień, w którym zdobędę się na szaleńczą odwagę i powiem Annie, co czuję do niej. — Obawiam się, że Burro nie kłamał — mówię. — Należy ostrzec Barnabę. Może to nie on zabrał kasę? — Ojciec jest najosobliwszym z dziwaków, ale nie jest złodziejem — rzuca przez zęby Anna. — No właśnie. Ktoś mógł sprzątnąć kasę na jego rachunek... Księżniczka chwyta mnie raptem za rękę. W jej oczach dostrzegam lęk. — Łukasz... Myślisz, że mogli mu coś zrobić?... Przyznam, że nie pomyślałem o tym dotąd. A jeśli? Jeżeli rabuś został przyłapany przez Barnabę na kradzieży? Zabił, ukrył ciało... Nie. List. „Córko. Nie zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi..." Autentyczne pismo Barnaby — takich zawijasów żaden amator by nie podrobił. Barnaba mógł wyruszyć w pogoń za złodziejem. Inny dałby znać policji, ale nie Barnaba: ten woli przekonać, nawrócić, wywołać skruchę u przestępcy. Nie ma pojęcia, jak ryzykuje. Świat jest pełen drani, którym łatwiej uderzyć, niż wysłuchać, zabić, niż się zamyślić. — Musimy znaleźć Barnabę — mówię. — Przygotuj mi adresy waszych krewnych, znajomych. — Nie mamy nikogo. — Żadnej rodziny? — Gdzieś jest moja matka. Ale ojciec na pewno nie kontaktuje się z matką. Reszta naszego świata to cyrk. — Barnabie może grozić niebezpieczeństwo. — Zwrócę się do Zygfryda. On zawsze wie, co robić. Zaciskam zęby, pięści. Zygfryd!... Orkiestra gra tusz i urywa na najwyższym dźwięku. Białe światło reflektora uderza w tarczę, do której przymocowano rzemieniami Annę. Opina ją błękitny trykot. Ręce wyciągnięte skośnie do góry. Widać strome nieduże piersi, ostro zarysowane żebra i kości biodrowe. Nieład złocistych kędziorów. Oczy otwarte szeroko, nieruchome, tylko na wargach przepisowy uśmiech. Drugi reflektor oświetla purpurową kotarę, która w tym momencie gwałtownie się rozsuwa. W rozproszonym blasku staje wspaniały młodzieniec 16 w tygrysiej skórze. Sam jest jak tygrys: smukły, wiotki, zwinny, poruszający się bezszelestnie. Szrama na prawym policzku. Krótko przycięte włosy, wydatne usta, mocny podbródek. Kieruje się do stolika, na którym leżą sztylety. Publiczność wstrzymuje oddech. Zygfryd z namysłem wybiera pierwszy sztylet, jakby od właściwego wyboru zależało dramatycznie dużo. Ogląda lśniące ostrze, kościaną rękojeść. Ruchy ma powolne, leniwe... I nagle — rzut. Świst, a potem jęk stali, drgającej w tarczy tuż przy barku Anny. I drugi rzut, z rozmachem, i trzeci, czwarty, piąty, jeden za drugim jak seria ze straszliwego automatu, sztylety wbijają się w drewno tuż przy szyi Księżniczki, przy biodrze, przy skroni, przy piersi, a Księżniczka patrzy przed siebie szklanymi oczami i jej uśmiech też jest z kruchego szkła, lada chwila pęknie, tryśnie gorącą czerwienią. Publiczność to uwielbia: jeden nieostrożny ruch, milimetrowy błąd, drgnięcie ramienia i stalowe ostrze wejdzie w szyję Anny. Taki błąd zawsze jest możliwy. Areny cyrkowe nieraz spływały prawdziwą krwią. To nie teatr, nie kino. Warto zapłacić za bilet, aby wziąć udział w loterii. Drgnie ręka miotaczowi sztyletów? Lew kłapnie zębami, gdy ciemnowłosy chłopak w stroju jak do konnej jazdy włoży mu głowę do paszczy? Werble. Zmiana barwy światła z żółtej na purpurową. Zygfryd bierze do ręki ostatni sztylet i odwraca się plecami do Księżniczki. W drugiej ręce trzyma lusterko. Widzi w nim odbicie Anny. Za sekundę, nie odwracając się, Zygfryd ciśnie nożem za siebie. Publiczność truchleje: rozkosz lęku bez osobistego zagrożenia. Co teraz czujesz, Księżniczko? Przecież wiem, że do tego nie można się przyzwyczaić. Za każdym razem na nowo przeżywanie własnej śmierci. Powiesz? Śmiejesz się, nic mi nie chcesz powiedzieć. My jesteśmy fachowcami od śmiechu. Rzut do tyłu, bez patrzenia. Sztylet z brzękiem wbija się w deskę tuż przy sercu Anny. Cudowny Zygfryd. Dwudziestoletni bożek, idol Księżniczki Anny... Pan Rafał jest maleńkim człowieczkiem o czarnych gorejących oczach. Gdyby nie oczy, byłby statystyczną przeciętnością: byle jaki nos, uszy lekko przerzedzone włosy bez koloru, wklęsłe policzki. Oczy są niesa- - Księżniczka.] 17 mowite. Głęboko osadzone, ocienione gęstwiną ciemnych brwi, przewiercające człowieka na wylot. Oczy hipnotyzera. Podobno w młodości pan Rafał siłą wzroku przesuwał przedmioty, zatrzymywał zegary, giął metal. Potem utracił tę zdolność. Ale potrafi usypiać i zmuszać do posłuszeństwa. Gdybym ja miał taki dar! Szczęście, że złych ludzi natura nie obdarza podobnymi zdolnościami. Łatwo sobie wyobrazić Świrgiełłę, który nie musi kombinować, tylko usypia kogo trzeba i nakazuje mu służalczość, pokorę, poddaństwo. Bardzo szybko zostałby królem świata. — Mógłby pan uśpić Świrgiełłę? — Przypuszczam, że tak. Jesteśmy w garsonierze Rafała Cagliostra: wielki pokój pełen starych ksiąg, opasłych woluminów, foliałów w poczerniałej, spękanej skórze, instrumentów astrologicznych o nieznanym przeznaczeniu, starych zegarów, których wskazówki idą do tyłu, map nie istniejących krain, księżycowych globusów, kryształowych kul z iskierkami kolorowego światła, zwojów pergaminowych opatrzonych pieczęciami na wstęgach. Pośrodku masywne biurko z czarnego dębu, zdobione ornamentami przedstawiającymi łby potworów — jakieś świniopsy, żmijolisy, ropuchopluskwy, szczurokoty. Na biurku stos zapisanych ręcznie arkuszy. Kałamarz, gęsie pióro, mikroskop. Przed chwilą przyszedłem. Pan Rafał przerwał pisanie. Patrzy na mnie wyczekująco, życzliwie. Jesteśmy sąsiadami, ja mieszkam piętro niżej. Wszyscy cyrkowcy sąsiadują ze sobą. Ludzie z okolicy nazywają nasz blok domem wariatów i na wszelki wypadek omijają z daleka. Kto by wieczorem chciał spotkać na ścieżce szympansa w kubraku albo narazić się na histeryczny jazgot rozeźlonej papugi Pigwy? — Mógłby pan odmienić dyrektora Świrgiełłę? Żeby był dla nas miły, serdeczny. Żeby mówił prawdę. Żeby nie robił świństw ludziom. — Nie można odmienić człowieka, Łukaszu — mówi z uśmiechem Cagliostro. — Można w nim tylko coś przyspieszyć lub opóźnić, skłonić go do tego, na co sam ma ochotę. — Uleczyć chorego? — Czasami. Jeżeli bardzo chce wyzdrowieć. — Wyleczyć z nieśmiałości? Oduczyć kłamstw? Namówić na dobroć dla świata? — Mistrz Cagliostro wzdycha, przecząco porusza głową, końcami palców przygładza sterczące na skroniach rzadkie włoski. 18 __ Człowiek sam w-sobie nie jest początkiem ani końcem — mówi nowoli, wpatrując się w przestrzeń nade mną. — Jest ogniwem w tajemniczym łańcuchu, o którym nawet my, magowie, wiemy niedużo. Nauka poznała geny: spoiwo łańcucha z szyfrem, który rodzice przekazują dziecku. Sekret Natury to prawo łączenia szyfrów. Dlaczego syn dziedziczy po ojcu wStydliwość, a po matce talent do muzyki? Po dziadku skłonność do angin, po prababce kolor oczu... Mógłby po ojcu przejąć w genetycznym spadku zdolności matematyczne, po matce tupet, po pradziadku odporność na skrofuły. Prawa kombinacji szyfrów Natura nie zdradzi łatwo. Oddałaby bowiem w nasze ręce broń straszną — możliwość dowolnego manipulowania ludzkością. Wyobrażasz sobie, Łukaszu? Niech wtedy do władzy dorwie się łajdak — a nie jest to nic, niestety, niezwykłego, ponieważ głównie tacy lubią rządzić innymi — i niech rozkaże swoim uczonym, aby wszczepili parom małżeńskim kombinację genów „N". — Co znaczy to „N"? — Niewolnik. Dziecko zrodzone w takim małżeństwie byłoby ślepo posłuszne, wyzbyte ambicji, skłonne do donosicielstwa. Żeby przypodobać się władcy, zdradzi własnego tatusia. Będzie lubiło zabijać na rozkaz. Zadawać innym ból. Żadnych skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia. — Podobno Hitler tak wychowywał swoich faszystów. — Zgadza się — przytakuje pan Rafał. — To jest ideał faszysty. Ale w praktyce nie do końca to się udawało. Wymordował taki setkę dzieciaków, spalił wieś, powykłuwał oczy wszystkim kobietom... i raptem wzruszał się na widok opuszczonego pisklęcia albo płakał, słuchając Chopina. Niedoskonałość. Dlatego Hitler przegrał. Władca genów nie musiałby do niczego przekonywać ani obawiać się niesubordynacji. Jego poddany działałby jak robot. A że natura jest ostrożna i przewidująca, więc pewne jej sekrety pozostaną tajemnicą na zawsze. Mam nadzieję... — Przecież może być inaczej — oponuję. — Prawo genów trafia w dobre ręce. Programuje się ludzi odpornych na choroby, śmiałych, szczerych, uczciwych, z talentami. Eliminuje się niedoskonałości. Szczęśliwa ludzkość, radośni ludzie... — Za duże ryzyko — przerywa mi pan Rafał. — Na miejscu Natury strzegłbym sekretu przed wszystkimi. Statystyki wykazują, że na jedną parę dobrych rąk przypada siedem par złych. Złe są silniejsze. Są pazerne. W mig poradziłyby sobie z dobrymi. — Musi tak być, mistrzu? 19 — Na razie musi. Światem rządzą pasje. Nienawiść ma większy ładu nek energii niż miłość do ludzi. Gniew jest mocniejszy od pogody ducha. Zawiść od życzliwości. Świat zniszczy sam siebie, jeżeli... Cagliostro nie kończy. Zamyśla się, wpatrzony w prostokąt okna, za którym błękit nieba przeplata się z zielenią drzew. — Jeżeli nie uwierzy w MoSZ — dopowiadam. — Czy pan jest już gotów, mistrzu? Słabnie blask gorejących oczu maga. Pojawia się w nich niepewność, udręka. — Nie wiem, Łukaszu... Moc Sprzężenia Zwrotnego będzie religią dla ułomnych. Dla złych... Czy ją zechcą przyjąć? — Dobrym ludziom religia nie jest potrzebna — mówię po namyśle. — Naucza pan, że dobroć syci się sama sobą. Stąd Nieskończoność Dobroci. Ale o tym, że dobrze jest być dobrym, wiedzą tylko dobrzy. Nieodwracalnie dobrych, powiada pan, mistrzu, jest ciągle mało. Idący ku dobroci dostają po uszach i w końcu załamują się, uznają, że nie warto. Kto lubi być bity? — Nikt nie lubi — zgadza się mistrz Cagliostro. — I stąd moja Teoria Nagromadzenia, która przepowiada porażkę zwycięzcom. Walka zła ze złem. Wygrywa gorsze. Ale energia niszczenia kumuluje się: podłość plus zawiść, lekkomyślność plus egoizm, zaborczość plus okrucieństwo — nic nie ginie. I ta energia zatruwa wody, ziemię. Rozsadza reaktory w elektrowniach atomowych. Prowadzi ku szaleństwu osobników przy detonatorach. Myli trajektorie rakiet, strąca satelity, każe rodzić się dzieciom z płetwami zamiast rąk, z wodą w mózgach. Sekretem Natury nie do przeniknięcia jest Punkt Krytyczny w Nagromadzeniu, kiedy nastąpi Powszechny Wielki Klops. Oczy mistrza znowu pałają. Milknie na moment dla nabrania oddechu. — Naucza pan, że jedyny ratunek to wiara w Moc Sprzężenia Zwrotnego _ mówię półgłosem. — Nie opłaca się ryzykować dalszego marszu ku Punktowi Krytycznemu. Źli wszystkich krajów, opamiętajcie się! — Tak. — Uwierzą panu? — Trzeba ich przestraszyć — odpowiada mistrz. — Natura jesi groźniejsza od bogów, ponieważ nie można jej przebłagać modłami, udobruchać za pomocą darów i ofiar. Natura jest ponad. Jej prawa sterują] 20 światem, światów jest bez liku, istnieć mogą tylko udane. Egzemplarze felerne czeka Wielki Klops. — Czyli koniec naszego świata? — Nie. — A co? — pytam. — Odrodzenie — odpowiada mistrz. — Będę głosił Powszechne Odrodzenie, które nastąpi dzięki Mocy Sprzężenia Zwrotnego. Akumulator Natury jest już niemal do pełna naładowany złem. Chcesz zapobiec Eksplozji? Weź udział w rozładowywaniu! Bądź sobie nadal zły, czyli taki sam jaki byłeś, tylko kalkuluj mądrze. Bo co to jest zło? Egoizm i zachłanność, pożądanie cudzego, pragnienie władzy nad innymi. A że dobro neutralizuje zło, rozładowując Akumulator Natury, zmierzaj do swoich celów za pomocą dobra. Chcesz władzy? Nie intryguj, nie zabijaj, nie krzywdź, tylko daj się kochać. Ludzie sami wybiorą cię swoim przywódcą. Zainicjuj wyścig rozbrojeń i wygraj go, nie licząc się z kosztami. Donoś tylko na korzyść obmawia-nego. Nienawidź nienawiści. Lubisz kłamać? Nie żałuj sobie, pamiętaj jedynie, że prawda jest najlepszym kłamstwem. — A w nagrodę co? — pytam. — Nie ma wiary bez nagrody. — Oczywiście — przytakuje mistrz Cagliostro. — Temu, kto potrafi przechytrzyć swoje złe skłonności, Natura odpłaci dobrem. Chcesz się bić? Bij się z myślami. Chcesz walczyć? Zwalczaj własne słabości. To najcięższa walka, ale i największe zwycięstwo. MoSZ ci to wynagrodzi! Urwał. Nie był natchnionym kaznodzieją, który mówi i mówi, ponieważ uwielbia siebie słuchać. Mistrz Cagliostro był myślicielem. Powtarzał nam często, że jego teoria jest jeszcze niedoskonała. Prosił o zastrzeżenia i uwagi, o zgłaszanie wątpliwości, o spieranie się z nim. Czyniliśmy tak wespół z Barnabą, którego najbardziej niepokoiło, co zrobić z zatwardziałymi draniami: czy wolno wobec takich stosować przemoc? Tolerować — zagryzą, bo nie mają skrupułów. Niszczyć — to stosować ich metody, powiększać pulę zła, przeszkadzać Odrodzeniu. Mistrz Cagliostro popadał w zadumę... Teraz również się zamyślił. — Przyszedłem w sprawie Barnaby — mówię. — Pan wie, że wczoraj zniknął. — Dlaczego zniknął? — pyta pan Rafał. — Mógł wziąć kilka dni urlopu i wyjechać na odpoczynek. — Anna wiedziałaby. —? Barnaba miewa fantazje... 21 — Nie — przerywam magowi. — Tym razem sprawa jest poważna. Zniknął wraz z cyrkową kasą. Pan Rafał nie wygląda na porażonego. Uśmiecha się jakby nigdy nic: — Przecież odpowiada za kasę. Nie mógł jej zostawić na pastwę losu. — Komisarz Pszenny jest innego zdania — komunikuję. — Byłem wezwany na przesłuchanie. Policja już szuka Barnaby. Pan Rafał zamyśla się posępnie. — Kto jak kto — mruczy — ale Pszenny zbyt dobrze nas zna, żebw podejrzewać Barnabę o kradzież. — Też tak uważam. — Widocznie wywarto nacisk na komisarza. Donos, anonim. Policja musi być nieufna. Dla nich każdy jest potencjalnym przestępcą. Gdyby tak nie było, panoszyłby się groźny przywilej wyłączania z kręgu podejrzanych. Pszenny robi, co do niego należy. — Podobno komuś jest bardzo na rękę zniknięcie Barnaby — odzywam się po pauzie. — Dlaczego tak sądzisz? — mag przygląda mi się uważnie. — Burro wygadał się przed nami. Cagliostro unosi w górę ramię, strzela palcami i już trzyma zapalone cygaro. Wolno wciąga dym. Rzadkość: pan Rafał nie uznaje tytoniu, pal tylko na arenie, wyczarowując z powietrza cygaro za cygarem. Jedno pociągnięcie i cygaro zamienia się w chustkę, ogórek, pęk tulipanów. — Obawiam się prowokacji, Łukaszu... Kasa mogła zniknąć już po zaginięciu Barnaby. Żeby na niego padł cień. — Burro jest zaufanym Świrgiełły. — Nie rzucajmy na nikogo podejrzeń — mówi Cagliostro i trzep nięciem palców odsyła cygaro w przestrzeń. — Trzeba jak najszybcie skontaktować się z Barnabą. — Po to do pana przyszedłem. — Cóż ja?... — Proszę zajrzeć do kryształowej kuli. Mag śmieje się chrapliwie, cichuteńko, jakby do wewnątrz. — To są tylko cyrkowe sztuczki, Łukaszu... Nie jestem tego taki pewien. Ilekroć pyta się go o czarodziejską moc Cagliostro chichocze i tłumaczy wszystko kwalifikacjami, które zdobył w Tybecie, Moskwie i na Filipinach. Lamowie i czarodzieje z cyrku Durowa 22 sekrety arcymistrza Houdiniego i kapłani voodoo — żadne cuda, a jedynie mistyfikacje. Ludzkie oko nie nadąża. Ludzka naiwność nie zna granic. Ale jak to jest w takim razie z telekinezą: poruszaniem przedmiotów na odległość? „Po prostu, Łukaszu, jedna z form energii, której źródeł uczeni dotąd nie odkryli." Może tak, może nie. O wszystkim można powiedzieć, że to rodzaj nie rozpoznanej dotąd energii. O latającym dywanie, krasnoludkach, lampie Aladyna. Uczeni popracują na komputerach i w końcu dojdą, na czym polega jasnowidzenie, czyli zaglądanie w przyszłość. Więc można zajrzeć w przyszłość? „Podobno niektórym czasami to się udaje, Łukaszu". W takim razie nasza przyszłość jest z góry ustalona? Nie mamy na nią wpływu? Los? Fatum? „Nic z tych rzeczy, Łukaszu — śmieje się mistrz Cagliostro. — Jasnowidzenie to tylko zdolność przenikania czasu. Jakby wyprzedzanie go. Wszyscy idziemy pieszo, ktoś mija nas na rowerze: on zobaczy wcześniej, co jest za rogiem. Ale na to, co dzieje się za rogiem, rowerzysta nie ma przecież wpływu". — Pan przyjaźni się z Barnabą. — Tak. Był u mnie przedwczoraj. Dziwne... Nawet mi nie dał do zrozumienia, że myśli o jakiejś wyprawie? — A jeśli go uprowadzono? Porwano? Jeżeli miał wypadek? Pan Rafał bez słowa podszedł do telefonu. Najpierw wykręcił numer pogotowia ratunkowego, potem informacji szpitalnej, wreszcie policji: — Nie zanotowano? Uprzejmie dziękuję. Tak... Dziękuję uprzejmie — mistrz odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie, przysiadł na okrągłym foteliku. — Barnabie nic się nie stało. Po prostu wyjechał dokądś na parę dni albo wędruje po okolicy. Znamy jego zamiłowanie do wędrówek i te nagłe dziecinne zachcianki, którym Barnaba nie umie się oprzeć. Zaczekajmy, Łukaszu. Doświadczenie uczy, że najzawilsze zagadki pozostawione sobie rozwiązują się same. Wyczarował z powietrza staroświecki kieszonkowy zegarek. Do wieczornego spektaklu pozostała godzina. Wstałem. — Ja go jednak będę szukał — powiedziałem. — Gdzie? — Jeszcze nie wiem, ale będę. Wyszedłem od mistrza i wspiąłem się na poddasze, mijając po drodze drzwi do naszego mieszkania. Na poddaszu mieszkał Barnaba ze swoją córką. Może Księżniczka dostała jakąś wiadomość? 23 Zapukałem. Nikt nie odpowiedział. W moich drzwiach tkwiła kartka: „Natychmiast do dyrekcji!" Świrgiełło przyjął mnie rozwalony w krześle, z papierosem w palcach, przyjaźnie uśmiechnięty. Na biurku stała jak zawsze kryształowa patera z czekoladkami. — Usiądź i poczęstuj się — powiedział. — Tym razem francuskie. Dostałem bombonierkę od przyjaciela. Wziąłem czekoladkę. Była nadziewana masą migdałową i przyprawiona likierem. Usiadłem na krzesełku i popatrzyłem na Świrgiełłę. Wciąż się do mnie uśmiechał. Miał sylwetkę sportowca, sympatyczną płaską twarz przyozdobioną baczkami i hiszpańskim spiczastym wąsikiem. Nad jego biurkiem wisiał jaskrawy afisz z wymalowanym wielkim lwim łbem i napisem: „Gwóźdź programu! Pojedynek chłopca z lwem! Niepokonany Łukasz i lew-ludojad z Bengalu". Niżej, drobniejszym drukiem: „Czary maga Cagliostro — Księżniczka Anna, woltyżerka i ekwilibrystka podniebna — Zygfryd i jego sztylety — Burro, najśmieszniejszy klown świata w duecie ze swoją kuzynką szympansicą Lolą — balet na linie — tresura koni i słoni — loty akrobatów — siłacz Pupcu zgina szyny kolejowe..." Znałem to wszystko na pamięć. Plakat był przestarzały, sprzed dwu lat, gdy mieliśmy jeszcze parę słoni. Zostały sprzedane cyrkowi „Savoy", żeby ratować nasz budżet, okaleczony reformą gospodarczą, która według Barnaby okazała się złotym jajkiem dla poborców podatkowych. „Savoy" wrócił wtedy z tournee po Turcji i jeszcze nie zdążono go wysoko opodatkować, słonie wliczył w koszty. Sprzedaż słoni pozwoliła dyrektorowi Zoltanowi zyskać przychylność decydentów i pojechaliśmy na tournee do Turkmenii. Każdy wyszedł na swoje, tylko słoni szkoda, byłem do nich bardzo przywiązany. — Co słychać? — zapytał czule Świrgiełło. — Dziękuję — odparłem. — Dostałem list od twoich rodziców. Są wdzięczni i proszą, abym nadal się tobą opiekował. Nie powinni przysyłać mi paczek. Napisz im, że można i u nas kupić kawę, kakao, czekoladę. — Tak jest, panie dyrektorze. Widocznie sprawia im przyjemność słanie panu paczek. Świrgiełło przypatrzył mi się czujnie, z błyskiem w oku. Kpię, czy mówię serio? Uważam, że paczki od moich rodziców dla niego to koleżeńskie upominki czy łapówki, aby mnie nie krzywdził? Miałem twarz bez wyrazu. 24 Artyści cyrkowi pracują twarzą, umieją wyczyniać z nią, co zechcą: łagodne dziwienie, głęboki smutek, eksplozja rozbawienia, śmiech, płacz. Członek nic nie czuje, a twarz wyraża. W życiu bywa odwrotnie, ludzie mają trudności z wyrażaniem uczuć. Najtrudniej pozbawić twarz jakiegokolwiek wyrazu. — Chętnie zamieniłbym się z nimi — powiedział Świrgiełło, gasząc papierosa i natychmiast sięgając po czekoladkę. — Cyrk Cyrków, podróże po całym świecie, niebotyczne zarobki w mocnych walutach... Mogłem! Dobrowolnie ustąpiłem miejsca twoim rodzicom, poparłem ich gdzie trzeba. Półprawda to prawda częściowa czy niepełne kłamstwo? Nikt Świrgiełły nie chciał angażować do Cyrku Cyrków, ponieważ nie jest artystą, zaś administratorów mają tam własnych. Natomiast poparł. Czy też raczej nie przeszkodził, nie podstawił nogi, nie podłożył świni. Wśród dorosłych uważa się, że to bardzo dużo. — Rodzice są wdzięczni — powiedziałem. — Ślą pozdrowienia. Świrgiełło pomilczał. Zjadł w zadumie jeszcze dwie czekoladki. — A ja się o ciebie martwię — westchnął. — Jestem ci jak ojciec. Po ojcowsku jestem o ciebie zatroskany, Łukaszu... — Nie ma powodu, panie dyrektorze. Rok szkolny poszedł dobrze. Na arenie radzę sobie. — Tak. Ale masz niezdrowy pociąg do towarzystwa podejrzanego autoramentu. — Nie rozumiem. — Wszyscy naokoło się dziwią twojej przyjaźni z kasjerem Barnabą. Zwłaszcza komisarz Pszenny, który opiekuje się naszym przedsiębiorstwem. — Komisarz Pszenny niczemu się nie dziwi — odparłem, nie mogąc powstrzymać się od uśmieszku. Świrgiełło to dostrzegł. Był bystry. — Tym gorzej dla ciebie — rzucił. — Łazicie do Rafała, który wygłasza dziwne poglądy... — Lubimy pana Rafała. — Nadzwyczaj niepokojące poglądy, mój drogi chłopcze. U nas poglądy mają krzepić, ukazywać optymistyczną przyszłość i zachęcać do ofiar-neJ pracy. Uczciwy Polak nie szuka innych. — A myślenie, panie dyrektorze? — Myśleć należy w ramach uzgodnionego systemu zapatrywań — 25 odparł kategorycznie Świrgiełło. — Spójrz na mnie! Czy ja nie myślę? Nii zastanawiam się? Nie mam wątpliwości? Ale zawsze szukam właściwycl odpowiedzi. Służy to sprawie czy nie służy? Jest za czy przeciw? — W porządku — skinąłem głową. — My jesteśmy za tolerancją. — Kto „my"? — podchwycił błyskawicznie Świrgiełło. — Za czyrj jeszcze jesteście? Przeciwko czemu? Śmiało, Łukaszu, mów do mnie jal do ojca! — Nie ma tu nic do mówienia. Świrgiełło wstał zza biurka, zbliżył się do mnie, pochylił. Poczułert z bliska jego czekoladowy oddech. — Wiem przecież. Zbieracie się u Cagliostra, którego prawdziwe na zwisko brzmi Stein, i on wam wciska do głów różne brednie. Lepiej, żeby trzymał się swoich sztuczek! — Świrgiełło zrobił pauzę dla nabrania odde chu. — Obmawia mnie? — Pan Rafał nikogo nie obmawia — odparłem. — Nakazuje szanować wszystkich ludzi. Nawet takich... — Jakich? — spytał szybko. — Których by się nie chciało. — Dlaczego? — Ponieważ nie zasługują. — Mógłbym wiedzieć, kogo macie na myśli? — Panu pewnie chodzi o nazwiska? — uśmiechnąłem się niewinnie — Żadnych nazwisk, panie dyrektorze. Po prostu nie ma człowieka, w którym nie byłoby czegoś wartościowego. Należy to dostrzec, wydobyć i oto czyć szacunkiem. Świrgiełło zamyślił się na dłuższą chwilę. Był nachmurzony. Poterr twarz mu się wypogodziła. — A nasi wrogowie? — triumfalnie wyszczerzył zęby. — Różn krwiopijcy, zwolennicy wojen, przeciwnicy cyrku „Paradis"? Ich też trzeba szanować? — Też. — To jest bałamutna teoria! Rozmemłany pacyfizm! Żałosne pokor niactwo! Rafał Stein chce was podporządkować sobie! — Nagle ściszył głos do surowego szeptu: — Łukaszu, dobrze ci życzę. Zapamiętaj, że tutaj kierownictwo to my. I nikt inny, rozumiesz? My o was dbamy, troszczymy się, walczymy ze zwierzchnością o wasze interesy. W zamian oczekujemy lojalności, sympatii i subordynacji. __ Rozumiem, panie dyrektorze. Zrobił pauzę. Zmusił mnie do wzięcia czekoladki, sam zjadł dwie. Oblizał wąskie sinawe wargi. _- Wciąż marzysz o Szkole Cyrkowych Gwiazd w Pernambuco? — zapytał. — Wiem, że marzysz. Próbowałem się zorientować w naszej Centrali, niewykluczone, że znalazłaby się możliwość... Dla kogoś, kto darzy mnie zaufaniem i przyjaźnią, mogę wiele zrobić. — Dziękuję, panie dyrektorze. — Kto jeszcze spiskuje przeciwko mnie, oprócz Rafała Steina? — Nikt nie spiskuje. Świrgiełło westchnął, powoli zgryzł kolejną czekoladkę. — Czy ty, Łukaszu, stawałbyś na głowie, aby załatwić coś dla człowieka, który ci nie ufa? Albo i gorzej nawet? Mam do ciebie słabość, przyjaźnię się z twoimi rodzicami, pilnuję, abyś robił karierę. O! — wskazał na plakat: — Kto jest wyeksponowany najbardziej? Ty. Kto redaguje afisze? — Pan. — No właśnie. Potrzebujesz więcej dowodów mojej życzliwości? Wstałem. — Przysięgam, że nie ma żadnego spisku przeciwko panu. Świrgiełło położył mi dłonie na ramionach. — Nie wiesz. Są ostrożni. Ale mógłbyś się wkraść w ich łaski, zdobyć zaufanie... Na przykład oczerniając mnie. Ważne, kto jak zareaguje. Potem zastanowilibyśmy się wspólnie... — Nie. — Dlaczego? — Bo nie. Świrgiełło zacisnął usta. Wrócił za biurko. Usiadł. Z obrzydzeniem spojrzał na czekoladki w krysztale. — Rozumiem cię, Łukaszu — powiedział. — To była próba. Chciałem sprawdzić, czy masz charakter. Kto zdradza przyjaciół, zdradzi każdego. Nie zawiodłem się na tobie. — Czekał na moją reakcję, al