16477
Szczegóły |
Tytuł |
16477 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16477 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16477 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16477 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Minkowski
KSIĘŻNICZKA IMAG
Siedmioróg
Fotografia na okładce Hanna Kucia
fil
© Copyright by Aleksander Minkowski
ISBN 83-7162-020-9
Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1996 r.
Wydanie pierwsze
druk anex®
?9?
Rozdział I
Komisarz Pszenny wskazał mi zydel pod ścianą. Między zydlem a biurkiem, za
którym siedział Pszenny, leniwie falowała pięciometrowa przestrzeń, sztyletowana
słonecznym promieniem od zakratowanego okna. Na biurku był tylko formularz. Nad
głową inspektora znieruchomiał biały orzeł, zamknięty w ramce za szkłem. Szafa,
jedyny mebel prócz biurka i pary zydli, była żelazna, szara, zamknięta na kłódkę.
W słonecznym słupie pulsował kurz. Mucha bzyczała, walcząc z szybką.
Pszenny się pocił. Po jego ciastowatej, brązowej twarzy spływały ku szyi lśniące
strumyczki.
— Imię, nazwisko... — odezwał się sennie.
— Łukasz Piechota — odparłem.
Zanotował. Wolałbym siedzieć bliżej biurka. Czułem się nieswojo. Zapewne właśnie
tak miałem się czuć. Inspektor Pszenny jeszcze senniej zapytało imiona rodziców,
datę i miejsce urodzenia, wykształcenie, zawód.
— Uczeń. Cyrkowiec.
— Potrafisz wyjąć królika z pustego cylindra?
— Nie mam cylindra.
— A gdybyś miał?
— Pusty?
— Właśnie.
— Z pustego i Salomon nie naleje — powiedziałem sentencjonalnie.
— Policji proszę nie pouczać — odrzekł Pszenny, z kieszeni służbowej kurtki
wyjął prywatną kraciastą chustkę i wytarł spoconą szyję, potem donośnie
wydmuchał nos. — Policja wie, z czego można nalać, a komu wlać i za co. Lubisz
pana Barnabę?
5
— Poniekąd.
— Ściśle proszę. My i tak się orientujemy.
— Jak i tak, to po co...
— Nie mądrzyć się — przerwał mi komisarz. — Odpowiadać. Nie jesteśmy tu na
rybach, tylko sporządzamy protokół z zeznań świadka. Czy świadek przyjaźnił się
z Barnabą?
— Tak — odparłem. — Przyjaźnię się. Cały cyrk kocha pana Barnabę.
— Cały?
— Prawie cały.
— Powiedziałeś, że cały. A kto go nie kocha i dlaczego?
— Miłość jest niezgłębiona — zakomunikowałem komisarzowi. — Nie wiadomo
dlaczego się kocha albo nie kocha.
Pszenny popatrzył na mnie spode łba, z ukosa, wykrzywiając drwiąco wargi.
Pokręcił głową. Sapnął. ?
— Ty się strasznie mądrzysz, Łukaszu. Zupełnie tak, jakbyś miał czyste sumienie
i zeznawał mi prawdę... A łżesz!
— Ja?
— Ty — potwierdził komisarz. — Udajesz tu przede mną. Udajesz, że nie wiesz,
kto i dlaczego nie lubi pana Barnaby. No więc?
— Co no więc?
— Imię! Nazwisko!
— Łukasz Piechota, panie komisarzu.
Pszenny przerył paluchami rudawy gąszcz poskręcanych w sprężynki włosów.
— Imię i nazwisko osoby pozostającej w konflikcie z Barnabą — powiedział
łagodnie.
— Żaden sekret, proszę pana. Wszyscy w cyrku wiedzą, że Barnaby nie znosi
Świrgiełło.
— Wicedyrektor cyrku, pan Antoni Świrgiełło — sprecyzował komisarz, coś
wpisując do formularza. — Dlaczego nie znosi?
— Barnaba nazwał go intrygantem. -- Publicznie?
— Jak najpubliczniej — potwierdziłem. — I miał absolutną rację. Świrgiełło jest
świnia.
— Uprzedzam świadka, że jako nieletni nie ma prawa wyrażać się o dorosłych.
Zwłaszcza o przełożonym.
6
— Cofam świnię — powiedziałem. — Świnia nie intryguje. Pszenny rozpiął służbową
kurtkę. Koszula pod nią była ciemna od potu.
— Gorąco —? powiedział. —? Źle znoszę upały. Podobają mi się twoje sztuczki z
lwem i różne inne cuda, które wyczyniasz na arenie, ale tutaj jest posterunek
policji. Znikła cyrkowa kasa i zniknął Barnaba, wasz kasjer i księgowy. Te dwa
fakty mogą się ze sobą łączyć.
— Pan to powiedział.
— A co ty byś powiedział?
— Że nie ma uczciwszego od Barnaby.
— Gdzie nie ma?
— Nigdzie.
— Gdzie jest Barnaba?
Zaskoczył mnie tym pytaniem, rzuconym jakby mimochodem.
— Skąd mogę...
— Możesz, możesz — zapewnił Pszenny. — Wiemy, że wiesz. Jesteście bardzo blisko
ze sobą. Za osłanianie przestępcy grozi kara więzienia do lat trzech.
Uśmiechnąłem się słodko do Pszennego.
— Najpierw wypadałoby udowodnić, że pan Barnaba jest przestępcą, panie
inspektorze...
— Nie pouczać policji! — warknął komisarz, kryjąc lekkie zmieszanie. — A ty się
kochasz w Annie...
— Kłamstwo!
— ...córce Barnaby.
Zerwałem się z zydla. Czułem, jak krew napływa mi do twarzy, tętni w skroniach.
W oczach pociemniało.
— Pan nie ma prawa... — wyszeptałem po chwili. — Nagadano panu niesamowitych
głupstw.
Pszenny łagodnym gestem nakazał mi usiąść. Kraciastą chustką długo wycierał
spoconą twarz.
— Barnaba nie porzuciłby córki — powiedział. — Gdybym ja był Barnabą i
zamierzał uciec z cyrkowymi pieniędzmi, poprosiłbym przedtem ciebie o opiekę nad
Anną. Oczywiście nie przyznałbym się, że okradam cyrk. Wymyśliłbym powód, dla
którego muszę na jakiś czas zniknąć, i powiedziałbym ci, jak mnie odnaleźć w
razie nagłej konieczności. Tak było?
— Nie.
7
— Poprosiłbym, abyś mi ufał, nie wierzył w oszczerstwa i opiekował się
Księżniczką. Zgodziłbyś się?
— Oczywiście.
— No widzisz!
— Nic nie widzę — powiedziałem cicho. — Było inaczej. Pan Barnaba zniknął bez
uprzedzenia i boję się, czy nie stało mu się coś złego.
— Policja by wiedziała — zapewnił Pszenny. — Po prostu uciekł z kasą. Jeśli
dobrze życzysz Barnabie i jego ślicznej córce, spowoduj, żeby sam się zgłosił do
nas. Wyrok będzie łagodniejszy.
Zapytał jeszcze, kiedy po raz ostatni widziałem Barnabę, o czym rozmawialiśmy,
jak się zachowywał.
— Nie wiem, gdzie jest pan Barnaba — powiedziałem. — Ale ktoś namotał aferę.
Przypuszczam, że Świrgiełło mógłby sporo wyjaśnić. Jeżeli trafię na ślad Barnaby,
przyrzekam panu, że będę go namawiać, aby się do was zgłosił.
— No to ja liczę na ciebie.
Skinął, żebym do niego podszedł. Nareszcie pokonałem falującą pustkę, która nas
dzieliła. Ulżyło mi. Przejrzałem protokół, podpisałem się zamaszyście.
— Pan przecież zna Barnabę — powiedziałem do Pszennego.
— No właśnie. Coś tu nie gra, szczerze powiedziawszy. Ale policja nie może
kierować się sentymentami. Fakty, fakty i jeszcze raz fakty! Zajrzę do was dziś
na przedstawienie.
— Panie Pszenny...
— No? Ale gorąco!
— Z Anną delikatnie... Ciężko jej.
— Z Anną, młody człowieku, w ogóle rozmawiać nie zamierzamy.
Lew spał. Może udawał, że śpi. Kudłaty łeb spoczywał nieruchomo na przednich
łapach, ślepia były zamknięte. Nie drgnął, gdy wszedłem do klatki, i z tego
wywnioskowałem, że raczej nie śpi, ponieważ skrzypnięcie drzwiczek wyrwałoby go
z najgłębszego snu.
— Cześć, Leon — powiedziałem.
Żadnej reakcji. Już piąty dzień coś z nim się działo. Na arenie jak dobry
automat wykonywał swój numer — skok przez płonące koło, podwójne salto, galop ze
mną na grzbiecie — zjadał obojętnie porcję koniny, pił
8
wodę i kładł się w rogu klatki. Sfinks. Posągowa nieruchomość. Nawet chałwę,
ukochany przysmak, przyjmował z mojej ręki bez entuzjazmu.
Chałwę dla Leona przysyłali moi rodzice. To z Maroka, to z Alaski, to z
Madagaskaru: czteroletni kontrakt z Międzynarodowym Cyrkiem Cyrków, podróże po
całym globie, kolorowe pocztówki, tęsknota. Kiedy wrócą, będziemy się budować.
Piętrowy domek w willowej dzielnicy. Koniec z cyrkowym wozem. Normalne życie,
jak u innych ludzi.
Czy wytrzymamy?
Nie jestem taki bardzo pewien. Nuda dostatku, bezpieczna nieruchomość, kapcie.
Jakby lwu Leonowi założyć kaganiec.
— Chcesz chałwy? — spytałem.
Znał to słowo. Reagował rozkosznym pomrukiem. Ale nie dziś. Nawet nie spojrzał
na mnie. Wyjąłem z kieszeni szeleszczący pakiecik i rozwinąłem celofan, żeby
poczuł zapach przysmaku. Nic. Nie? No to nie. Ja też przepadam za chałwą.
Zjadłem powolutku całą kostkę, zlizałem z celofanu okruszki i wtedy uświadomiłem
sobie, że z Leonem jest źle. Właśnie otworzył ślepia i spojrzał przed siebie:
takich smutnych oczu jak żyję nie widziałem u nikogo.
Chory? Nie na ciele — wczoraj badał go weterynarz. Zwierzę zachorowało na
bezbrzeżny smutek, na ową monotonną melancholię, od której droga wiedzie prosto
w obłęd. Widziałem kiedyś chorą psychicznie małpę i rysia, który popadł w
szaleństwo: pazurami rozorał sobie brzuch i poszarpał trzewia. Rankiem
znaleziono w klatce samobójcę. Pawian Maciuś zwariował inaczej — to atakował
swoich pobratymców, to tulił się do nich, ogarnięty niezrozumiałym przerażeniem.
Lew Leon był pogrążony w apatii. Kucnąłem przy nim:
— Tęsknisz? Ale za czym? Urodziłeś się w cyrku, nigdy nie widziałeś dżungli.
Znasz tylko klatkę i arenę. Czego ci brak, Leonie?
Podrapałem go za uchem. Lubił to, jak wszystkie koty. Teraz jedynie westchnął,
poruszył wąsami.
— Życie jest do chrzanu — mruknął. — Źle mi.
— Dlaczego źle?
— Źle i już. Beznadziejnie. Pognałbym dokądś. Kogoś bym pokochał. Ziemia
pachnie, liście szeleszczą, antylopa skubie trawkę, a ja wtedy...
— No co? Co?
— Nie wiem na pewno... Co ze mnie za lew? Beton i żelazne pręty.
9
Albo trociny, reflektory, siatka. I te wykrzywione gęby, ten ludzki smród, te
rechoty, chichoty, wrzaski, oklaski. Idź stąd. Chce mi się umrzeć.
— Przejdzie ci — obiecałem. — Każdy miewa chandrę. Później to mija i znowu
jest...
— Jak jest?
— Średnio.
Wymruczał coś, czego nie zrozumiałem. A nie zrozumiałem, ponieważ nie miałem
pojęcia, co by tu można było odpowiedzieć, jak skwitować gorzką prawdę o
średniości. Średniość jest wszędzie. W cyrku od czasu do czasu udaje się uciec
od niej w łomot oklasków, w blask jupiterów, w dudnienie cyrkowej muzyczki — gdy
wyjdzie nowy numer, nad którym tyrało się tygodniami. Albo ucieczka w fantazję:
wyobrażam sobie przyspieszacz czasu, naciskam klawisz oznaczony czwórką i już
przeleciały cztery lata, już wchodzą rodzice, opaleni, smukli, eleganccy,
przytulam się najpierw do mamy, tak po dziecinnemu, później witam się z ojcem —
powściągliwie, godnie, jak dorosły z dorosłym.
— Urosłeś, Łukaszu.
— Zmężniałeś, Łukaszu.
— No widzisz, synku? Czas przeleciał jak błyskawica, pięknie zniosłeś rozłąkę,
a w zamian za to obejrzyj prezenty...
— Dom zbudujemy! Udało nam się zaoszczędzić, odłożyć! Warto było się pomęczyć!
— Potęsknić!
— Wyrzec się tego i owego!
— Ale i plusy były, nie można powiedzieć, obejrzało się wielki kawał świata,
Pernambuco i Wołkowysk, Luandę i Karagandę, Lagos i Galapagos...
Uśmiechnąłem się gorzko do Leona, skubnąłem go raz jeszcze za uchem, nie
zareagował. Pogadaliśmy o uczuciach. Uczucie to najlepszy sposób na średniość.
Ale co ja mu tu będę truł o miłości, jeśli zwierzak jest sam jak palec, lwica
może mu się tylko przyśnić?
Najkrótsza droga do obłędu wiedzie przez samotność.
Księżniczka ma na sobie bikini ze złocistych łusek. Włosy też złociste, bujnie
kędzierzawe, związane w koński ogon. I oczy złociste, wielkie, z iskierkami,
może od świateł płonących na arenie. Trening w pełnym
10
świetle. Trzy białe kucyki z pawimi pióropuszami galopują wokół areny, a Anna
jak ptak przelatuje z siodła na siodło, z konia na trapez, z trapezu na drabinkę
i hajda pod kopułę cyrkową, i skok śmiertelny, salto mortale, i już w siodle,
już galop...
Przepisowy uśmiech na wargach. Pierwsze przykazanie cyrkowca: uśmiechaj się
zawsze, do wszystkich. Choćby ci pękał kręgosłup. Dramat? Twoja sprawa.
Publiczności nic do tego. Wicedyrektor Świrgiełło pilnuje, aby się uśmiechać. O
sztuce cyrkowej nie ma zielonego pojęcia, kierował przedtem skupem runa leśnego,
więc nieznajomość profesji nadrabia surowością zasad. Pierwsze: uśmiech. Drugie:
twarzą zawsze do loży honorowej. Trzecie: rację ma dyrektor Zoltan, szef
Świrgiełły i nas wszystkich, człowiek tak bardzo zajęty planowaniem, reklamą,
kontaktami z kierownictwem Centrali Cyrków i działalnością w społecznych
organizacjach, że nie starcza mu czasu na myślenie o szczegółach. Ufa Świrgielle.
Szef musi komuś ufać, jeśli ma być szefem. Mądry szef ufa ostrożnie. Dyrektor
Zoltan nie zawsze jest zadowolony ze Świrgiełły, więc Świrgiełło się stara,
ponieważ są tacy, którzy uważają, że szef może, a nawet powinien zastąpić
Świrgiełłę Barnabą.
Księżniczka jest delikatna jak kwiat. Lubię na nią patrzeć, gdy mnie nie widzi.
Teraz nie widzi. Trenuje zapamiętale, z właściwą sobie pasją, po ryzykancku.
Popędza kucyki. Wzlatuje w powietrze, odbija się od trapezu, wykonuje potrójne
salto i już stoi w siodle — wiotka, zwiewna, elegancka. Klown Burro mówi o
Księżniczce, że byłaby piękna, gdyby nie przyduże usta, nos nadto zadarty i
chorobliwa chudość. Wredniacha. Podkochuje się w Annie, wie, że nie ma szans, i
stąd ta złośliwość. Ledwo sięga jej do ramienia. Anna ma szesnaście lat, jest
rok ode mnie młodsza.
Trenuje inaczej niż zwykle. Różnica jest ledwo dostrzegalna, ale jest.
Desperacja. Jakby rzucała wyzwanie milimetrom i ułamkom sekund: skacząc pod
kopułą z trapezu na trapez, łatwo skręcić kark.
— Uważaj, Anka!... Księżniczko, ostrożnie!...
Tylko sobie wyobrażam ten okrzyk. Nie wolno. Gryząc palce, czekam, aż
Księżniczka skończy swój trening. Po niej mają tu ćwiczyć czarodziej Cagliostro
ze swoją asystentką Li, miniaturową Chineczką, którą nasz mag zamienia w gołębia,
przebija sztyletem, usypia i zawiesza w powietrzu.
Koniec treningu. Księżniczka, lśniąca od potu, narzuca na ramiona szlafrok i
biegnie do kabiny natrysków. Woźny Słowik wyprowadza do stajni jej zziajane kuce.
Czekam. Nie wiem jak długo. Wreszcie zjawia się Księż-
11
niczka zaróżowiona od gorącej kąpieli, z rozpuszczonymi włosami, w dżinsach i
pomarańczowej męskiej koszuli.
Udaję, że do spotkania doszło przypadkiem. Mina zaskoczona.
— O! Cześć! Trenowałaś?
— Właśnie skończyłam.
— Chodźmy nad rzekę.
— Nie.
— Chodźmy.
— Chcę być sama.
Mówi to chłodno, obojętnie. Chce mnie minąć. Kładę jej rękę na ramieniu:
— Potrzebuję pomocy.
Pomocy Księżniczka nie odmawia. W naszym fachu ma się to we krwi. Każdy zależy
od każdego. Anna przygląda mi się bacznie, potem kiwa głową.
Cyrk położony jest na przedmieściu, tam gdzie kończą się wielopiętrowe bloki, a
zaczynają kolorowe kostki domków jednorodzinnych w wieńcach zieleni. Dalej jest
brzezina, pagórki, rzeka.
Tutaj jest nasza baza. Mieszkamy w trzypiętrowym bloku nie opodal. Cyrkowe wozy
wędrowne odpoczywają w garażu przed kolejnym objazdem. Jest lato: wkrótce
wyruszymy w trzymiesięczne tournee po miastach i miasteczkach. Bardzo lubię to
wędrowanie i naiwną prowincjonalną publiczność, która wierzy, że szpada przebija,
że gołąb to Chineczka Li, że Cagliostro zmartwychwstaje, a Księżniczka potrafi
szybować w powietrzu jak ptak.
Idziemy brzeziną, pagórkami. Księżniczka milczy. Szukającemu pomocy nie zadaje
się pytań. Sam musi dojrzeć do wyznania. Rzeka płynie leniwie, błyszczy w słońcu.
— Wezwał mnie inspektor Pszenny — mówię. — Myśli, że wiem. Nie da mi spokoju.
— Wiesz?
— Nie wiem.
— Ja też nie wiem — mówi po pauzie Księżniczka. — Gdybym wiedziała, doniosłabym
Pszennemu.
— Na własnego ojca? — nie dowierzam.
— Mam go dość. Ciągle się boję o niego. Że zrobi jakieś głupstwo. Przydałby mu
się pobyt w więzieniu.
^2
— Nie mówisz poważnie...
— Mówię! — wybucha Anna.
— W takim razie... — Jeszcze się waham, ale nie ma rady, muszę jej to
powiedzieć: — Uciekł z kasą.
Księżniczka zastyga. Nieruchomo patrzy przed siebie i na pewno nie widzi rzeki,
wzgórz, obłoków.
— To nieprawda — słyszę.
— Prawda.
Anna wyjmuje z tylnej kieszeni dżinsów karteczkę złożoną we czworo. Rozkłada ją
i podaje mi. Czytam. Dobrze mi znane staranne pismo Barnaby.
„Córko. Nie zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi. Musiało tak się stać. Będzie
dobrze! Barnaba."
— On to kto? — pytam.
— Pewnie ty. Przecież się przyjaźnicie. Jesteś jego umiłowanym uczniem.
— Nie może być dobrze, jeśli popełnił przestępstwo — mówię po chwili i
przymykam oczy, wyobrażam sobie Barnabę, siwowłosego olbrzyma o twarzy dziecka,
widzę jego bezbronny, bezradny uśmiech.
— Dlaczego?! — wołam. — Po co mu pieniądze?! Nigdy nie przywiązywał do nich
wagi!
— Zgadza się — przytakuje sucho Księżniczka. — Tym gorzej. Mój szalony ojciec
musiał mieć w tym cel. Może już rozdał tę forsę? Albo ją spalił? Nic mnie nie
zdziwi.
— Twój ojciec jest wspaniały — mówię.
— Taki wspaniały, że nikt go nie rozumie.
— Ja próbuję...
Księżniczka odwraca się do mnie gwałtownie. Oczy jej błyszczą. Zapalają się w
nich niedobre iskierki.
— To jest mój ojciec. Ten, który wychowuje, pomaga, zapewnia opiekę, ponosi
odpowiedzialność. Zwłaszcza gdy nie ma matki. No i co? Gdzie to wszystko? Ja się
nim opiekuję. Ja za niego odpowiadam. Odkąd pamiętam siebie. Gotuję, piorę,
zmywam, pracuję, latam po zakupy. Oprócz tego się uczę. I pracuję w cyrku. A
on...
— Krzywdzisz ojca — mówię cicho.
— Kto tu kogo krzywdzi? Zabroniłam mu chodzić na wywiadówki, bo tłumaczy
nauczycielom, że nasza szkoła to średniowieczny przeżytek i nie-
13
pojęte, jak ja tam wytrzymuję. Kiedy zachorowałam, ugotował mi zupę z frezji i
tulipanów. Na urodziny dostaję od niego przewodnik po Himalajach, słoik z
pijawkami, aparat słuchowy.
— Jaki aparat?
— Dla głuchych.
— Przecież dobrze słyszysz.
— No właśnie. Albo parę rękawic bokserskich.
— Twój ojciec...
— Mój ojciec jest wariat! — wybucha Księżniczka. — A teraz po prostu ode mnie
uciekł. Jak niegdyś moja mama od niego. Doskonale ją, zresztą, rozumiem... I na
dodatek z kasą. Złodziej.
— Coś tu jest nie tak — mówię. — Ale się wyjaśni. Ja w Barnabę nie zwiątpię
nigdy.
— Bo obaj jesteście stuknięci.
Patrzę z boku na Księżniczkę Annę i myślę, że całe życie mógłbym tak na nią
patrzeć i nie miałbym dosyć patrzenia. Wziąłbym ją za rękę. Palce ma długie,
smukłe, delikatne. Całowałbym każdy po kolei...
— Ty o czym, Łukasz?...
— O tobie.
— Tracisz czas.
— Jasne, że tracisz czas! — rozległ się głos tuż obok i z przybrzeżnych krzewów
wynurza się Burro. — Ty i Księżniczka? Ha, ha, ha! Spójrz na siebie, badylu...
Dopiero co wyszedł z wody, jeszcze na nim nie obeschła, kropelki jaśnieją w
słońcu na muskularnym torsie, na umięśnionych ramionach i nogach. Klown Burro
byłby wspaniałym mężczyzną, gdyby natura nie poskąpiła mu tych dwudziestu
centymetrów wzrostu. Twarz ma dumną i piękną jak rzymski patrycjusz. Błaznuje
nią na arenie w sposób wyszukany, naśladując różnych ważniaków.
— A ty byś na siebie nie spojrzał? Lubię takich, co podsłuchują.
— Nie podsłuchiwałem — wyszczerza drapieżne białe zęby. — Zamierzałem podglądać.
Niestety. Gdyby zamiast ciebie był tu...
Nie dokończył.
— Kto? — pytam.
— Niech ci Anna powie.
Patrzę na Księżniczkę. Poczerwieniała, czy wydało mi się tylko? Odwraca głowę.
Burro zbliża się do niej, staje na palcach, spoglądając w górę:
14
__Księżniczko, współczuję. Podobno tatuś trzeci raz ci ucieka.
— Piąty.
— Może mu niesmacznie gotujesz? Za krótko trzymasz? Stawiasz do
kąta?
Wydobył z krzaków tobołek z ubraniem, naciągnął białe sztruksy, szafi-
Irową koszulkę z napisem „I love to love". Burro ubierał się modnie. — Wszystko
naraz — odparła Księżniczka. — Zostaw nas w spokoju — mówię prosząco. — Nie
jestem o ciebie zazdrosny — odpowiada Burro. — O kogoś zupełnie innego. Jeszcze
nie wiesz, Księżniczko, jaki cię spotka zaszczyt. Komuś jest bardzo na rękę, że
straciłaś tatusia...
Skwitował nasze zaciekawienie zadowolonym uśmieszkiem i ruszył ścieżką w
kierunku wzgórz.
— Co on miał na myśli? — pyta Anna. — Burro bywa dobrze poinformowany.
Czuję dziwny niepokój. Dotąd sądziłem, że Barnaba zniknął z sobie wiadomych
względów, które nie mogą być podłe, i że sprawa wkrótce się wyjaśni ku naszej
satysfakcji. Pomimo że zabrał kasę. Gdyby nawet uniósł ze sobą kosztowności pani
Świrgiełłowej, którymi chlubiła się na przedstawieniach galowych, nowoczesne
instrumenty muzyczne Burra i tajemniczy sprzęt maga Cagliostro, trzymany pod
trzema kluczami w szafie pancernej — i tak bym nie uwierzył w złodziejstwo. Po
prostu musiał być w tym jakiś szlachetny cel, którego jeszcze nie poznałem. Ale
Barnaba sprowokowany, podpuszczony przez kogoś? Wpakowany w tarapaty przez tego,
komu jest to na rękę?... Naiwność Barnaby nie zderzyła się dotąd z okrutną
przebiegłością. Najzagorzalszy łajdak baraniał, gdy olbrzym Barnaba uśmiechał
się do niego czule i przygarniał do piersi, i zapewniał, że łajdactwo w
człowieku to taki rozpaczliwy pancerz, pod którym kryją się serca dobre, uczucia
najczystsze, wstydliwa szlachetność.
— Co on mógł mieć na myśli? — powtarza Księżniczka.
— Trzeba odnaleźć twojego ojca — mówię. — Zastanów się dobrze, gdzie ty byś się
skryła, gdybyś chciała uciec przed wszystkimi.
— Nie ma takiego miejsca. Ludzie jak mrówki. Wszędzie są.
— A bezludne wyspy?
— Na bezludnych wyspach jest ich najwięcej. Stąd opisy w tylu książkach. Poza
tym, u nas nie ma bezludnych wysp.
Patrzę na Księżniczkę. Serce zawsze bije mi mocniej, kiedy na nią
15
patrzę. Trwożnie podczas występów, gdy wiem, że ryzykuje życie. Z radosnym
niepokojem, kiedy jesteśmy sami. Przyjdzie taki dzień, w którym zdobędę się na
szaleńczą odwagę i powiem Annie, co czuję do niej.
— Obawiam się, że Burro nie kłamał — mówię. — Należy ostrzec Barnabę. Może to
nie on zabrał kasę?
— Ojciec jest najosobliwszym z dziwaków, ale nie jest złodziejem — rzuca przez
zęby Anna.
— No właśnie. Ktoś mógł sprzątnąć kasę na jego rachunek... Księżniczka chwyta
mnie raptem za rękę. W jej oczach dostrzegam lęk.
— Łukasz... Myślisz, że mogli mu coś zrobić?...
Przyznam, że nie pomyślałem o tym dotąd. A jeśli? Jeżeli rabuś został przyłapany
przez Barnabę na kradzieży? Zabił, ukrył ciało... Nie. List. „Córko. Nie
zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi..." Autentyczne pismo Barnaby — takich
zawijasów żaden amator by nie podrobił.
Barnaba mógł wyruszyć w pogoń za złodziejem. Inny dałby znać policji, ale nie
Barnaba: ten woli przekonać, nawrócić, wywołać skruchę u przestępcy. Nie ma
pojęcia, jak ryzykuje. Świat jest pełen drani, którym łatwiej uderzyć, niż
wysłuchać, zabić, niż się zamyślić.
— Musimy znaleźć Barnabę — mówię. — Przygotuj mi adresy waszych krewnych,
znajomych.
— Nie mamy nikogo.
— Żadnej rodziny?
— Gdzieś jest moja matka. Ale ojciec na pewno nie kontaktuje się z matką.
Reszta naszego świata to cyrk.
— Barnabie może grozić niebezpieczeństwo.
— Zwrócę się do Zygfryda. On zawsze wie, co robić. Zaciskam zęby, pięści.
Zygfryd!...
Orkiestra gra tusz i urywa na najwyższym dźwięku. Białe światło reflektora
uderza w tarczę, do której przymocowano rzemieniami Annę. Opina ją błękitny
trykot. Ręce wyciągnięte skośnie do góry. Widać strome nieduże piersi, ostro
zarysowane żebra i kości biodrowe. Nieład złocistych kędziorów. Oczy otwarte
szeroko, nieruchome, tylko na wargach przepisowy uśmiech.
Drugi reflektor oświetla purpurową kotarę, która w tym momencie gwałtownie się
rozsuwa. W rozproszonym blasku staje wspaniały młodzieniec
16
w tygrysiej skórze. Sam jest jak tygrys: smukły, wiotki, zwinny, poruszający się
bezszelestnie. Szrama na prawym policzku. Krótko przycięte włosy, wydatne usta,
mocny podbródek.
Kieruje się do stolika, na którym leżą sztylety.
Publiczność wstrzymuje oddech.
Zygfryd z namysłem wybiera pierwszy sztylet, jakby od właściwego wyboru zależało
dramatycznie dużo. Ogląda lśniące ostrze, kościaną rękojeść. Ruchy ma powolne,
leniwe... I nagle — rzut. Świst, a potem jęk stali, drgającej w tarczy tuż przy
barku Anny. I drugi rzut, z rozmachem, i trzeci, czwarty, piąty, jeden za drugim
jak seria ze straszliwego automatu, sztylety wbijają się w drewno tuż przy szyi
Księżniczki, przy biodrze, przy skroni, przy piersi, a Księżniczka patrzy przed
siebie szklanymi oczami i jej uśmiech też jest z kruchego szkła, lada chwila
pęknie, tryśnie gorącą czerwienią.
Publiczność to uwielbia: jeden nieostrożny ruch, milimetrowy błąd, drgnięcie
ramienia i stalowe ostrze wejdzie w szyję Anny. Taki błąd zawsze jest możliwy.
Areny cyrkowe nieraz spływały prawdziwą krwią. To nie teatr, nie kino. Warto
zapłacić za bilet, aby wziąć udział w loterii. Drgnie ręka miotaczowi sztyletów?
Lew kłapnie zębami, gdy ciemnowłosy chłopak w stroju jak do konnej jazdy włoży
mu głowę do paszczy?
Werble. Zmiana barwy światła z żółtej na purpurową. Zygfryd bierze do ręki
ostatni sztylet i odwraca się plecami do Księżniczki. W drugiej ręce trzyma
lusterko. Widzi w nim odbicie Anny. Za sekundę, nie odwracając się, Zygfryd
ciśnie nożem za siebie.
Publiczność truchleje: rozkosz lęku bez osobistego zagrożenia.
Co teraz czujesz, Księżniczko? Przecież wiem, że do tego nie można się
przyzwyczaić. Za każdym razem na nowo przeżywanie własnej śmierci. Powiesz?
Śmiejesz się, nic mi nie chcesz powiedzieć. My jesteśmy fachowcami od śmiechu.
Rzut do tyłu, bez patrzenia. Sztylet z brzękiem wbija się w deskę tuż przy sercu
Anny.
Cudowny Zygfryd. Dwudziestoletni bożek, idol Księżniczki Anny...
Pan Rafał jest maleńkim człowieczkiem o czarnych gorejących oczach. Gdyby nie
oczy, byłby statystyczną przeciętnością: byle jaki nos, uszy lekko przerzedzone
włosy bez koloru, wklęsłe policzki. Oczy są niesa-
- Księżniczka.]
17
mowite. Głęboko osadzone, ocienione gęstwiną ciemnych brwi, przewiercające
człowieka na wylot. Oczy hipnotyzera. Podobno w młodości pan Rafał siłą wzroku
przesuwał przedmioty, zatrzymywał zegary, giął metal. Potem utracił tę zdolność.
Ale potrafi usypiać i zmuszać do posłuszeństwa.
Gdybym ja miał taki dar!
Szczęście, że złych ludzi natura nie obdarza podobnymi zdolnościami. Łatwo sobie
wyobrazić Świrgiełłę, który nie musi kombinować, tylko usypia kogo trzeba i
nakazuje mu służalczość, pokorę, poddaństwo. Bardzo szybko zostałby królem
świata.
— Mógłby pan uśpić Świrgiełłę?
— Przypuszczam, że tak.
Jesteśmy w garsonierze Rafała Cagliostra: wielki pokój pełen starych ksiąg,
opasłych woluminów, foliałów w poczerniałej, spękanej skórze, instrumentów
astrologicznych o nieznanym przeznaczeniu, starych zegarów, których wskazówki
idą do tyłu, map nie istniejących krain, księżycowych globusów, kryształowych
kul z iskierkami kolorowego światła, zwojów pergaminowych opatrzonych
pieczęciami na wstęgach. Pośrodku masywne biurko z czarnego dębu, zdobione
ornamentami przedstawiającymi łby potworów — jakieś świniopsy, żmijolisy,
ropuchopluskwy, szczurokoty. Na biurku stos zapisanych ręcznie arkuszy. Kałamarz,
gęsie pióro, mikroskop.
Przed chwilą przyszedłem. Pan Rafał przerwał pisanie. Patrzy na mnie wyczekująco,
życzliwie. Jesteśmy sąsiadami, ja mieszkam piętro niżej. Wszyscy cyrkowcy
sąsiadują ze sobą. Ludzie z okolicy nazywają nasz blok domem wariatów i na
wszelki wypadek omijają z daleka. Kto by wieczorem chciał spotkać na ścieżce
szympansa w kubraku albo narazić się na histeryczny jazgot rozeźlonej papugi
Pigwy?
— Mógłby pan odmienić dyrektora Świrgiełłę? Żeby był dla nas miły, serdeczny.
Żeby mówił prawdę. Żeby nie robił świństw ludziom.
— Nie można odmienić człowieka, Łukaszu — mówi z uśmiechem Cagliostro. — Można
w nim tylko coś przyspieszyć lub opóźnić, skłonić go do tego, na co sam ma
ochotę.
— Uleczyć chorego?
— Czasami. Jeżeli bardzo chce wyzdrowieć.
— Wyleczyć z nieśmiałości? Oduczyć kłamstw? Namówić na dobroć dla świata?
— Mistrz Cagliostro wzdycha, przecząco porusza głową, końcami palców przygładza
sterczące na skroniach rzadkie włoski.
18
__ Człowiek sam w-sobie nie jest początkiem ani końcem — mówi nowoli, wpatrując
się w przestrzeń nade mną. — Jest ogniwem w tajemniczym łańcuchu, o którym nawet
my, magowie, wiemy niedużo. Nauka poznała geny: spoiwo łańcucha z szyfrem, który
rodzice przekazują dziecku. Sekret Natury to prawo łączenia szyfrów. Dlaczego
syn dziedziczy po ojcu wStydliwość, a po matce talent do muzyki? Po dziadku
skłonność do angin, po prababce kolor oczu... Mógłby po ojcu przejąć w
genetycznym spadku zdolności matematyczne, po matce tupet, po pradziadku
odporność na skrofuły. Prawa kombinacji szyfrów Natura nie zdradzi łatwo.
Oddałaby bowiem w nasze ręce broń straszną — możliwość dowolnego manipulowania
ludzkością. Wyobrażasz sobie, Łukaszu? Niech wtedy do władzy dorwie się łajdak —
a nie jest to nic, niestety, niezwykłego, ponieważ głównie tacy lubią rządzić
innymi — i niech rozkaże swoim uczonym, aby wszczepili parom małżeńskim
kombinację genów „N".
— Co znaczy to „N"?
— Niewolnik. Dziecko zrodzone w takim małżeństwie byłoby ślepo posłuszne,
wyzbyte ambicji, skłonne do donosicielstwa. Żeby przypodobać się władcy, zdradzi
własnego tatusia. Będzie lubiło zabijać na rozkaz. Zadawać innym ból. Żadnych
skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia.
— Podobno Hitler tak wychowywał swoich faszystów.
— Zgadza się — przytakuje pan Rafał. — To jest ideał faszysty. Ale w praktyce
nie do końca to się udawało. Wymordował taki setkę dzieciaków, spalił wieś,
powykłuwał oczy wszystkim kobietom... i raptem wzruszał się na widok
opuszczonego pisklęcia albo płakał, słuchając Chopina. Niedoskonałość. Dlatego
Hitler przegrał. Władca genów nie musiałby do niczego przekonywać ani obawiać
się niesubordynacji. Jego poddany działałby jak robot. A że natura jest ostrożna
i przewidująca, więc pewne jej sekrety pozostaną tajemnicą na zawsze. Mam
nadzieję...
— Przecież może być inaczej — oponuję. — Prawo genów trafia w dobre ręce.
Programuje się ludzi odpornych na choroby, śmiałych, szczerych, uczciwych, z
talentami. Eliminuje się niedoskonałości. Szczęśliwa ludzkość, radośni ludzie...
— Za duże ryzyko — przerywa mi pan Rafał. — Na miejscu Natury strzegłbym
sekretu przed wszystkimi. Statystyki wykazują, że na jedną parę dobrych rąk
przypada siedem par złych. Złe są silniejsze. Są pazerne. W mig poradziłyby
sobie z dobrymi.
— Musi tak być, mistrzu?
19
— Na razie musi. Światem rządzą pasje. Nienawiść ma większy ładu nek energii
niż miłość do ludzi. Gniew jest mocniejszy od pogody ducha. Zawiść od
życzliwości. Świat zniszczy sam siebie, jeżeli...
Cagliostro nie kończy. Zamyśla się, wpatrzony w prostokąt okna, za którym błękit
nieba przeplata się z zielenią drzew.
— Jeżeli nie uwierzy w MoSZ — dopowiadam. — Czy pan jest już gotów, mistrzu?
Słabnie blask gorejących oczu maga. Pojawia się w nich niepewność, udręka.
— Nie wiem, Łukaszu... Moc Sprzężenia Zwrotnego będzie religią dla ułomnych.
Dla złych... Czy ją zechcą przyjąć?
— Dobrym ludziom religia nie jest potrzebna — mówię po namyśle. — Naucza pan,
że dobroć syci się sama sobą. Stąd Nieskończoność Dobroci. Ale o tym, że dobrze
jest być dobrym, wiedzą tylko dobrzy. Nieodwracalnie dobrych, powiada pan,
mistrzu, jest ciągle mało. Idący ku dobroci dostają po uszach i w końcu załamują
się, uznają, że nie warto. Kto lubi być bity?
— Nikt nie lubi — zgadza się mistrz Cagliostro. — I stąd moja Teoria
Nagromadzenia, która przepowiada porażkę zwycięzcom. Walka zła ze złem. Wygrywa
gorsze. Ale energia niszczenia kumuluje się: podłość plus zawiść, lekkomyślność
plus egoizm, zaborczość plus okrucieństwo — nic nie ginie. I ta energia zatruwa
wody, ziemię. Rozsadza reaktory w elektrowniach atomowych. Prowadzi ku
szaleństwu osobników przy detonatorach. Myli trajektorie rakiet, strąca satelity,
każe rodzić się dzieciom z płetwami zamiast rąk, z wodą w mózgach. Sekretem
Natury nie do przeniknięcia jest Punkt Krytyczny w Nagromadzeniu, kiedy nastąpi
Powszechny Wielki Klops.
Oczy mistrza znowu pałają. Milknie na moment dla nabrania oddechu.
— Naucza pan, że jedyny ratunek to wiara w Moc Sprzężenia Zwrotnego _ mówię
półgłosem. — Nie opłaca się ryzykować dalszego marszu ku Punktowi Krytycznemu.
Źli wszystkich krajów, opamiętajcie się!
— Tak.
— Uwierzą panu?
— Trzeba ich przestraszyć — odpowiada mistrz. — Natura jesi groźniejsza od
bogów, ponieważ nie można jej przebłagać modłami, udobruchać za pomocą darów i
ofiar. Natura jest ponad. Jej prawa sterują]
20
światem, światów jest bez liku, istnieć mogą tylko udane. Egzemplarze felerne
czeka Wielki Klops.
— Czyli koniec naszego świata?
— Nie.
— A co? — pytam.
— Odrodzenie — odpowiada mistrz. — Będę głosił Powszechne Odrodzenie, które
nastąpi dzięki Mocy Sprzężenia Zwrotnego. Akumulator Natury jest już niemal do
pełna naładowany złem. Chcesz zapobiec Eksplozji? Weź udział w rozładowywaniu!
Bądź sobie nadal zły, czyli taki sam jaki byłeś, tylko kalkuluj mądrze. Bo co to
jest zło? Egoizm i zachłanność, pożądanie cudzego, pragnienie władzy nad innymi.
A że dobro neutralizuje zło, rozładowując Akumulator Natury, zmierzaj do swoich
celów za pomocą dobra. Chcesz władzy? Nie intryguj, nie zabijaj, nie krzywdź,
tylko daj się kochać. Ludzie sami wybiorą cię swoim przywódcą. Zainicjuj wyścig
rozbrojeń i wygraj go, nie licząc się z kosztami. Donoś tylko na korzyść
obmawia-nego. Nienawidź nienawiści. Lubisz kłamać? Nie żałuj sobie, pamiętaj
jedynie, że prawda jest najlepszym kłamstwem.
— A w nagrodę co? — pytam. — Nie ma wiary bez nagrody.
— Oczywiście — przytakuje mistrz Cagliostro. — Temu, kto potrafi przechytrzyć
swoje złe skłonności, Natura odpłaci dobrem. Chcesz się bić? Bij się z myślami.
Chcesz walczyć? Zwalczaj własne słabości. To najcięższa walka, ale i największe
zwycięstwo. MoSZ ci to wynagrodzi!
Urwał. Nie był natchnionym kaznodzieją, który mówi i mówi, ponieważ uwielbia
siebie słuchać. Mistrz Cagliostro był myślicielem. Powtarzał nam często, że jego
teoria jest jeszcze niedoskonała. Prosił o zastrzeżenia i uwagi, o zgłaszanie
wątpliwości, o spieranie się z nim. Czyniliśmy tak wespół z Barnabą, którego
najbardziej niepokoiło, co zrobić z zatwardziałymi draniami: czy wolno wobec
takich stosować przemoc? Tolerować — zagryzą, bo nie mają skrupułów. Niszczyć —
to stosować ich metody, powiększać pulę zła, przeszkadzać Odrodzeniu. Mistrz
Cagliostro popadał w zadumę... Teraz również się zamyślił.
— Przyszedłem w sprawie Barnaby — mówię. — Pan wie, że wczoraj zniknął.
— Dlaczego zniknął? — pyta pan Rafał. — Mógł wziąć kilka dni urlopu i wyjechać
na odpoczynek.
— Anna wiedziałaby.
—? Barnaba miewa fantazje...
21
— Nie — przerywam magowi. — Tym razem sprawa jest poważna. Zniknął wraz z
cyrkową kasą.
Pan Rafał nie wygląda na porażonego. Uśmiecha się jakby nigdy nic:
— Przecież odpowiada za kasę. Nie mógł jej zostawić na pastwę losu.
— Komisarz Pszenny jest innego zdania — komunikuję. — Byłem wezwany na
przesłuchanie. Policja już szuka Barnaby.
Pan Rafał zamyśla się posępnie.
— Kto jak kto — mruczy — ale Pszenny zbyt dobrze nas zna, żebw podejrzewać
Barnabę o kradzież.
— Też tak uważam.
— Widocznie wywarto nacisk na komisarza. Donos, anonim. Policja musi być
nieufna. Dla nich każdy jest potencjalnym przestępcą. Gdyby tak nie było,
panoszyłby się groźny przywilej wyłączania z kręgu podejrzanych. Pszenny robi,
co do niego należy.
— Podobno komuś jest bardzo na rękę zniknięcie Barnaby — odzywam się po pauzie.
— Dlaczego tak sądzisz? — mag przygląda mi się uważnie.
— Burro wygadał się przed nami.
Cagliostro unosi w górę ramię, strzela palcami i już trzyma zapalone cygaro.
Wolno wciąga dym. Rzadkość: pan Rafał nie uznaje tytoniu, pal tylko na arenie,
wyczarowując z powietrza cygaro za cygarem. Jedno pociągnięcie i cygaro zamienia
się w chustkę, ogórek, pęk tulipanów.
— Obawiam się prowokacji, Łukaszu... Kasa mogła zniknąć już po zaginięciu
Barnaby. Żeby na niego padł cień.
— Burro jest zaufanym Świrgiełły.
— Nie rzucajmy na nikogo podejrzeń — mówi Cagliostro i trzep nięciem palców
odsyła cygaro w przestrzeń. — Trzeba jak najszybcie skontaktować się z Barnabą.
— Po to do pana przyszedłem.
— Cóż ja?...
— Proszę zajrzeć do kryształowej kuli.
Mag śmieje się chrapliwie, cichuteńko, jakby do wewnątrz.
— To są tylko cyrkowe sztuczki, Łukaszu...
Nie jestem tego taki pewien. Ilekroć pyta się go o czarodziejską moc Cagliostro
chichocze i tłumaczy wszystko kwalifikacjami, które zdobył w Tybecie, Moskwie i
na Filipinach. Lamowie i czarodzieje z cyrku Durowa
22
sekrety arcymistrza Houdiniego i kapłani voodoo — żadne cuda, a jedynie
mistyfikacje. Ludzkie oko nie nadąża. Ludzka naiwność nie zna granic. Ale jak to
jest w takim razie z telekinezą: poruszaniem przedmiotów na odległość? „Po
prostu, Łukaszu, jedna z form energii, której źródeł uczeni dotąd nie odkryli."
Może tak, może nie. O wszystkim można powiedzieć, że to rodzaj nie rozpoznanej
dotąd energii. O latającym dywanie, krasnoludkach, lampie Aladyna. Uczeni
popracują na komputerach i w końcu dojdą, na czym polega jasnowidzenie, czyli
zaglądanie w przyszłość. Więc można zajrzeć w przyszłość? „Podobno niektórym
czasami to się udaje, Łukaszu". W takim razie nasza przyszłość jest z góry
ustalona? Nie mamy na nią wpływu? Los? Fatum? „Nic z tych rzeczy, Łukaszu —
śmieje się mistrz Cagliostro. — Jasnowidzenie to tylko zdolność przenikania
czasu. Jakby wyprzedzanie go. Wszyscy idziemy pieszo, ktoś mija nas na rowerze:
on zobaczy wcześniej, co jest za rogiem. Ale na to, co dzieje się za rogiem,
rowerzysta nie ma przecież wpływu".
— Pan przyjaźni się z Barnabą.
— Tak. Był u mnie przedwczoraj. Dziwne... Nawet mi nie dał do zrozumienia, że
myśli o jakiejś wyprawie?
— A jeśli go uprowadzono? Porwano? Jeżeli miał wypadek?
Pan Rafał bez słowa podszedł do telefonu. Najpierw wykręcił numer pogotowia
ratunkowego, potem informacji szpitalnej, wreszcie policji:
— Nie zanotowano? Uprzejmie dziękuję. Tak... Dziękuję uprzejmie — mistrz
odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie, przysiadł na okrągłym foteliku. —
Barnabie nic się nie stało. Po prostu wyjechał dokądś na parę dni albo wędruje
po okolicy. Znamy jego zamiłowanie do wędrówek i te nagłe dziecinne zachcianki,
którym Barnaba nie umie się oprzeć. Zaczekajmy, Łukaszu. Doświadczenie uczy, że
najzawilsze zagadki pozostawione sobie rozwiązują się same.
Wyczarował z powietrza staroświecki kieszonkowy zegarek. Do wieczornego
spektaklu pozostała godzina. Wstałem.
— Ja go jednak będę szukał — powiedziałem.
— Gdzie?
— Jeszcze nie wiem, ale będę.
Wyszedłem od mistrza i wspiąłem się na poddasze, mijając po drodze drzwi do
naszego mieszkania. Na poddaszu mieszkał Barnaba ze swoją córką. Może
Księżniczka dostała jakąś wiadomość?
23
Zapukałem. Nikt nie odpowiedział.
W moich drzwiach tkwiła kartka: „Natychmiast do dyrekcji!"
Świrgiełło przyjął mnie rozwalony w krześle, z papierosem w palcach, przyjaźnie
uśmiechnięty. Na biurku stała jak zawsze kryształowa patera z czekoladkami.
— Usiądź i poczęstuj się — powiedział. — Tym razem francuskie. Dostałem
bombonierkę od przyjaciela.
Wziąłem czekoladkę. Była nadziewana masą migdałową i przyprawiona likierem.
Usiadłem na krzesełku i popatrzyłem na Świrgiełłę. Wciąż się do mnie uśmiechał.
Miał sylwetkę sportowca, sympatyczną płaską twarz przyozdobioną baczkami i
hiszpańskim spiczastym wąsikiem. Nad jego biurkiem wisiał jaskrawy afisz z
wymalowanym wielkim lwim łbem i napisem: „Gwóźdź programu! Pojedynek chłopca z
lwem! Niepokonany Łukasz i lew-ludojad z Bengalu". Niżej, drobniejszym drukiem:
„Czary maga Cagliostro — Księżniczka Anna, woltyżerka i ekwilibrystka podniebna
— Zygfryd i jego sztylety — Burro, najśmieszniejszy klown świata w duecie ze
swoją kuzynką szympansicą Lolą — balet na linie — tresura koni i słoni — loty
akrobatów — siłacz Pupcu zgina szyny kolejowe..." Znałem to wszystko na pamięć.
Plakat był przestarzały, sprzed dwu lat, gdy mieliśmy jeszcze parę słoni.
Zostały sprzedane cyrkowi „Savoy", żeby ratować nasz budżet, okaleczony reformą
gospodarczą, która według Barnaby okazała się złotym jajkiem dla poborców
podatkowych. „Savoy" wrócił wtedy z tournee po Turcji i jeszcze nie zdążono go
wysoko opodatkować, słonie wliczył w koszty. Sprzedaż słoni pozwoliła
dyrektorowi Zoltanowi zyskać przychylność decydentów i pojechaliśmy na tournee
do Turkmenii. Każdy wyszedł na swoje, tylko słoni szkoda, byłem do nich bardzo
przywiązany.
— Co słychać? — zapytał czule Świrgiełło.
— Dziękuję — odparłem.
— Dostałem list od twoich rodziców. Są wdzięczni i proszą, abym nadal się tobą
opiekował. Nie powinni przysyłać mi paczek. Napisz im, że można i u nas kupić
kawę, kakao, czekoladę.
— Tak jest, panie dyrektorze. Widocznie sprawia im przyjemność słanie panu
paczek.
Świrgiełło przypatrzył mi się czujnie, z błyskiem w oku. Kpię, czy mówię serio?
Uważam, że paczki od moich rodziców dla niego to koleżeńskie upominki czy
łapówki, aby mnie nie krzywdził? Miałem twarz bez wyrazu.
24
Artyści cyrkowi pracują twarzą, umieją wyczyniać z nią, co zechcą: łagodne
dziwienie, głęboki smutek, eksplozja rozbawienia, śmiech, płacz. Członek nic nie
czuje, a twarz wyraża. W życiu bywa odwrotnie, ludzie mają trudności z
wyrażaniem uczuć.
Najtrudniej pozbawić twarz jakiegokolwiek wyrazu.
— Chętnie zamieniłbym się z nimi — powiedział Świrgiełło, gasząc papierosa i
natychmiast sięgając po czekoladkę. — Cyrk Cyrków, podróże po całym świecie,
niebotyczne zarobki w mocnych walutach... Mogłem! Dobrowolnie ustąpiłem miejsca
twoim rodzicom, poparłem ich gdzie trzeba.
Półprawda to prawda częściowa czy niepełne kłamstwo? Nikt Świrgiełły nie chciał
angażować do Cyrku Cyrków, ponieważ nie jest artystą, zaś administratorów mają
tam własnych. Natomiast poparł. Czy też raczej nie przeszkodził, nie podstawił
nogi, nie podłożył świni. Wśród dorosłych uważa się, że to bardzo dużo.
— Rodzice są wdzięczni — powiedziałem. — Ślą pozdrowienia. Świrgiełło pomilczał.
Zjadł w zadumie jeszcze dwie czekoladki.
— A ja się o ciebie martwię — westchnął. — Jestem ci jak ojciec. Po ojcowsku
jestem o ciebie zatroskany, Łukaszu...
— Nie ma powodu, panie dyrektorze. Rok szkolny poszedł dobrze. Na arenie radzę
sobie.
— Tak. Ale masz niezdrowy pociąg do towarzystwa podejrzanego autoramentu.
— Nie rozumiem.
— Wszyscy naokoło się dziwią twojej przyjaźni z kasjerem Barnabą. Zwłaszcza
komisarz Pszenny, który opiekuje się naszym przedsiębiorstwem.
— Komisarz Pszenny niczemu się nie dziwi — odparłem, nie mogąc powstrzymać się
od uśmieszku.
Świrgiełło to dostrzegł. Był bystry.
— Tym gorzej dla ciebie — rzucił. — Łazicie do Rafała, który wygłasza dziwne
poglądy...
— Lubimy pana Rafała.
— Nadzwyczaj niepokojące poglądy, mój drogi chłopcze. U nas poglądy mają
krzepić, ukazywać optymistyczną przyszłość i zachęcać do ofiar-neJ pracy.
Uczciwy Polak nie szuka innych.
— A myślenie, panie dyrektorze?
— Myśleć należy w ramach uzgodnionego systemu zapatrywań —
25
odparł kategorycznie Świrgiełło. — Spójrz na mnie! Czy ja nie myślę? Nii
zastanawiam się? Nie mam wątpliwości? Ale zawsze szukam właściwycl odpowiedzi.
Służy to sprawie czy nie służy? Jest za czy przeciw?
— W porządku — skinąłem głową. — My jesteśmy za tolerancją.
— Kto „my"? — podchwycił błyskawicznie Świrgiełło. — Za czyrj jeszcze jesteście?
Przeciwko czemu? Śmiało, Łukaszu, mów do mnie jal do ojca!
— Nie ma tu nic do mówienia.
Świrgiełło wstał zza biurka, zbliżył się do mnie, pochylił. Poczułert z bliska
jego czekoladowy oddech.
— Wiem przecież. Zbieracie się u Cagliostra, którego prawdziwe na zwisko brzmi
Stein, i on wam wciska do głów różne brednie. Lepiej, żeby trzymał się swoich
sztuczek! — Świrgiełło zrobił pauzę dla nabrania odde chu. — Obmawia mnie?
— Pan Rafał nikogo nie obmawia — odparłem. — Nakazuje szanować wszystkich ludzi.
Nawet takich...
— Jakich? — spytał szybko.
— Których by się nie chciało.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie zasługują.
— Mógłbym wiedzieć, kogo macie na myśli?
— Panu pewnie chodzi o nazwiska? — uśmiechnąłem się niewinnie — Żadnych nazwisk,
panie dyrektorze. Po prostu nie ma człowieka, w którym nie byłoby czegoś
wartościowego. Należy to dostrzec, wydobyć i oto czyć szacunkiem.
Świrgiełło zamyślił się na dłuższą chwilę. Był nachmurzony. Poterr twarz mu się
wypogodziła.
— A nasi wrogowie? — triumfalnie wyszczerzył zęby. — Różn krwiopijcy,
zwolennicy wojen, przeciwnicy cyrku „Paradis"? Ich też trzeba szanować?
— Też.
— To jest bałamutna teoria! Rozmemłany pacyfizm! Żałosne pokor niactwo! Rafał
Stein chce was podporządkować sobie! — Nagle ściszył głos do surowego szeptu: —
Łukaszu, dobrze ci życzę. Zapamiętaj, że tutaj kierownictwo to my. I nikt inny,
rozumiesz? My o was dbamy, troszczymy się, walczymy ze zwierzchnością o wasze
interesy. W zamian oczekujemy lojalności, sympatii i subordynacji.
__ Rozumiem, panie dyrektorze.
Zrobił pauzę. Zmusił mnie do wzięcia czekoladki, sam zjadł dwie. Oblizał wąskie
sinawe wargi.
_- Wciąż marzysz o Szkole Cyrkowych Gwiazd w Pernambuco? — zapytał. — Wiem, że
marzysz. Próbowałem się zorientować w naszej Centrali, niewykluczone, że
znalazłaby się możliwość... Dla kogoś, kto darzy mnie zaufaniem i przyjaźnią,
mogę wiele zrobić.
— Dziękuję, panie dyrektorze.
— Kto jeszcze spiskuje przeciwko mnie, oprócz Rafała Steina?
— Nikt nie spiskuje.
Świrgiełło westchnął, powoli zgryzł kolejną czekoladkę.
— Czy ty, Łukaszu, stawałbyś na głowie, aby załatwić coś dla człowieka, który
ci nie ufa? Albo i gorzej nawet? Mam do ciebie słabość, przyjaźnię się z twoimi
rodzicami, pilnuję, abyś robił karierę. O! — wskazał na plakat: — Kto jest
wyeksponowany najbardziej? Ty. Kto redaguje afisze?
— Pan.
— No właśnie. Potrzebujesz więcej dowodów mojej życzliwości? Wstałem.
— Przysięgam, że nie ma żadnego spisku przeciwko panu. Świrgiełło położył mi
dłonie na ramionach.
— Nie wiesz. Są ostrożni. Ale mógłbyś się wkraść w ich łaski, zdobyć zaufanie...
Na przykład oczerniając mnie. Ważne, kto jak zareaguje. Potem zastanowilibyśmy
się wspólnie...
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo nie.
Świrgiełło zacisnął usta. Wrócił za biurko. Usiadł. Z obrzydzeniem spojrzał na
czekoladki w krysztale.
— Rozumiem cię, Łukaszu — powiedział. — To była próba. Chciałem sprawdzić, czy
masz charakter. Kto zdradza przyjaciół, zdradzi każdego. Nie zawiodłem się na
tobie. — Czekał na moją reakcję, al