Aleksander Minkowski KSIĘŻNICZKA IMAG Siedmioróg Fotografia na okładce Hanna Kucia fil © Copyright by Aleksander Minkowski ISBN 83-7162-020-9 Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1996 r. Wydanie pierwsze druk anex® ?9? Rozdział I Komisarz Pszenny wskazał mi zydel pod ścianą. Między zydlem a biurkiem, za którym siedział Pszenny, leniwie falowała pięciometrowa przestrzeń, sztyletowana słonecznym promieniem od zakratowanego okna. Na biurku był tylko formularz. Nad głową inspektora znieruchomiał biały orzeł, zamknięty w ramce za szkłem. Szafa, jedyny mebel prócz biurka i pary zydli, była żelazna, szara, zamknięta na kłódkę. W słonecznym słupie pulsował kurz. Mucha bzyczała, walcząc z szybką. Pszenny się pocił. Po jego ciastowatej, brązowej twarzy spływały ku szyi lśniące strumyczki. — Imię, nazwisko... — odezwał się sennie. — Łukasz Piechota — odparłem. Zanotował. Wolałbym siedzieć bliżej biurka. Czułem się nieswojo. Zapewne właśnie tak miałem się czuć. Inspektor Pszenny jeszcze senniej zapytało imiona rodziców, datę i miejsce urodzenia, wykształcenie, zawód. — Uczeń. Cyrkowiec. — Potrafisz wyjąć królika z pustego cylindra? — Nie mam cylindra. — A gdybyś miał? — Pusty? — Właśnie. — Z pustego i Salomon nie naleje — powiedziałem sentencjonalnie. — Policji proszę nie pouczać — odrzekł Pszenny, z kieszeni służbowej kurtki wyjął prywatną kraciastą chustkę i wytarł spoconą szyję, potem donośnie wydmuchał nos. — Policja wie, z czego można nalać, a komu wlać i za co. Lubisz pana Barnabę? 5 — Poniekąd. — Ściśle proszę. My i tak się orientujemy. — Jak i tak, to po co... — Nie mądrzyć się — przerwał mi komisarz. — Odpowiadać. Nie jesteśmy tu na rybach, tylko sporządzamy protokół z zeznań świadka. Czy świadek przyjaźnił się z Barnabą? — Tak — odparłem. — Przyjaźnię się. Cały cyrk kocha pana Barnabę. — Cały? — Prawie cały. — Powiedziałeś, że cały. A kto go nie kocha i dlaczego? — Miłość jest niezgłębiona — zakomunikowałem komisarzowi. — Nie wiadomo dlaczego się kocha albo nie kocha. Pszenny popatrzył na mnie spode łba, z ukosa, wykrzywiając drwiąco wargi. Pokręcił głową. Sapnął. ? — Ty się strasznie mądrzysz, Łukaszu. Zupełnie tak, jakbyś miał czyste sumienie i zeznawał mi prawdę... A łżesz! — Ja? — Ty — potwierdził komisarz. — Udajesz tu przede mną. Udajesz, że nie wiesz, kto i dlaczego nie lubi pana Barnaby. No więc? — Co no więc? — Imię! Nazwisko! — Łukasz Piechota, panie komisarzu. Pszenny przerył paluchami rudawy gąszcz poskręcanych w sprężynki włosów. — Imię i nazwisko osoby pozostającej w konflikcie z Barnabą — powiedział łagodnie. — Żaden sekret, proszę pana. Wszyscy w cyrku wiedzą, że Barnaby nie znosi Świrgiełło. — Wicedyrektor cyrku, pan Antoni Świrgiełło — sprecyzował komisarz, coś wpisując do formularza. — Dlaczego nie znosi? — Barnaba nazwał go intrygantem. -- Publicznie? — Jak najpubliczniej — potwierdziłem. — I miał absolutną rację. Świrgiełło jest świnia. — Uprzedzam świadka, że jako nieletni nie ma prawa wyrażać się o dorosłych. Zwłaszcza o przełożonym. 6 — Cofam świnię — powiedziałem. — Świnia nie intryguje. Pszenny rozpiął służbową kurtkę. Koszula pod nią była ciemna od potu. — Gorąco —? powiedział. —? Źle znoszę upały. Podobają mi się twoje sztuczki z lwem i różne inne cuda, które wyczyniasz na arenie, ale tutaj jest posterunek policji. Znikła cyrkowa kasa i zniknął Barnaba, wasz kasjer i księgowy. Te dwa fakty mogą się ze sobą łączyć. — Pan to powiedział. — A co ty byś powiedział? — Że nie ma uczciwszego od Barnaby. — Gdzie nie ma? — Nigdzie. — Gdzie jest Barnaba? Zaskoczył mnie tym pytaniem, rzuconym jakby mimochodem. — Skąd mogę... — Możesz, możesz — zapewnił Pszenny. — Wiemy, że wiesz. Jesteście bardzo blisko ze sobą. Za osłanianie przestępcy grozi kara więzienia do lat trzech. Uśmiechnąłem się słodko do Pszennego. — Najpierw wypadałoby udowodnić, że pan Barnaba jest przestępcą, panie inspektorze... — Nie pouczać policji! — warknął komisarz, kryjąc lekkie zmieszanie. — A ty się kochasz w Annie... — Kłamstwo! — ...córce Barnaby. Zerwałem się z zydla. Czułem, jak krew napływa mi do twarzy, tętni w skroniach. W oczach pociemniało. — Pan nie ma prawa... — wyszeptałem po chwili. — Nagadano panu niesamowitych głupstw. Pszenny łagodnym gestem nakazał mi usiąść. Kraciastą chustką długo wycierał spoconą twarz. — Barnaba nie porzuciłby córki — powiedział. — Gdybym ja był Barnabą i zamierzał uciec z cyrkowymi pieniędzmi, poprosiłbym przedtem ciebie o opiekę nad Anną. Oczywiście nie przyznałbym się, że okradam cyrk. Wymyśliłbym powód, dla którego muszę na jakiś czas zniknąć, i powiedziałbym ci, jak mnie odnaleźć w razie nagłej konieczności. Tak było? — Nie. 7 — Poprosiłbym, abyś mi ufał, nie wierzył w oszczerstwa i opiekował się Księżniczką. Zgodziłbyś się? — Oczywiście. — No widzisz! — Nic nie widzę — powiedziałem cicho. — Było inaczej. Pan Barnaba zniknął bez uprzedzenia i boję się, czy nie stało mu się coś złego. — Policja by wiedziała — zapewnił Pszenny. — Po prostu uciekł z kasą. Jeśli dobrze życzysz Barnabie i jego ślicznej córce, spowoduj, żeby sam się zgłosił do nas. Wyrok będzie łagodniejszy. Zapytał jeszcze, kiedy po raz ostatni widziałem Barnabę, o czym rozmawialiśmy, jak się zachowywał. — Nie wiem, gdzie jest pan Barnaba — powiedziałem. — Ale ktoś namotał aferę. Przypuszczam, że Świrgiełło mógłby sporo wyjaśnić. Jeżeli trafię na ślad Barnaby, przyrzekam panu, że będę go namawiać, aby się do was zgłosił. — No to ja liczę na ciebie. Skinął, żebym do niego podszedł. Nareszcie pokonałem falującą pustkę, która nas dzieliła. Ulżyło mi. Przejrzałem protokół, podpisałem się zamaszyście. — Pan przecież zna Barnabę — powiedziałem do Pszennego. — No właśnie. Coś tu nie gra, szczerze powiedziawszy. Ale policja nie może kierować się sentymentami. Fakty, fakty i jeszcze raz fakty! Zajrzę do was dziś na przedstawienie. — Panie Pszenny... — No? Ale gorąco! — Z Anną delikatnie... Ciężko jej. — Z Anną, młody człowieku, w ogóle rozmawiać nie zamierzamy. Lew spał. Może udawał, że śpi. Kudłaty łeb spoczywał nieruchomo na przednich łapach, ślepia były zamknięte. Nie drgnął, gdy wszedłem do klatki, i z tego wywnioskowałem, że raczej nie śpi, ponieważ skrzypnięcie drzwiczek wyrwałoby go z najgłębszego snu. — Cześć, Leon — powiedziałem. Żadnej reakcji. Już piąty dzień coś z nim się działo. Na arenie jak dobry automat wykonywał swój numer — skok przez płonące koło, podwójne salto, galop ze mną na grzbiecie — zjadał obojętnie porcję koniny, pił 8 wodę i kładł się w rogu klatki. Sfinks. Posągowa nieruchomość. Nawet chałwę, ukochany przysmak, przyjmował z mojej ręki bez entuzjazmu. Chałwę dla Leona przysyłali moi rodzice. To z Maroka, to z Alaski, to z Madagaskaru: czteroletni kontrakt z Międzynarodowym Cyrkiem Cyrków, podróże po całym globie, kolorowe pocztówki, tęsknota. Kiedy wrócą, będziemy się budować. Piętrowy domek w willowej dzielnicy. Koniec z cyrkowym wozem. Normalne życie, jak u innych ludzi. Czy wytrzymamy? Nie jestem taki bardzo pewien. Nuda dostatku, bezpieczna nieruchomość, kapcie. Jakby lwu Leonowi założyć kaganiec. — Chcesz chałwy? — spytałem. Znał to słowo. Reagował rozkosznym pomrukiem. Ale nie dziś. Nawet nie spojrzał na mnie. Wyjąłem z kieszeni szeleszczący pakiecik i rozwinąłem celofan, żeby poczuł zapach przysmaku. Nic. Nie? No to nie. Ja też przepadam za chałwą. Zjadłem powolutku całą kostkę, zlizałem z celofanu okruszki i wtedy uświadomiłem sobie, że z Leonem jest źle. Właśnie otworzył ślepia i spojrzał przed siebie: takich smutnych oczu jak żyję nie widziałem u nikogo. Chory? Nie na ciele — wczoraj badał go weterynarz. Zwierzę zachorowało na bezbrzeżny smutek, na ową monotonną melancholię, od której droga wiedzie prosto w obłęd. Widziałem kiedyś chorą psychicznie małpę i rysia, który popadł w szaleństwo: pazurami rozorał sobie brzuch i poszarpał trzewia. Rankiem znaleziono w klatce samobójcę. Pawian Maciuś zwariował inaczej — to atakował swoich pobratymców, to tulił się do nich, ogarnięty niezrozumiałym przerażeniem. Lew Leon był pogrążony w apatii. Kucnąłem przy nim: — Tęsknisz? Ale za czym? Urodziłeś się w cyrku, nigdy nie widziałeś dżungli. Znasz tylko klatkę i arenę. Czego ci brak, Leonie? Podrapałem go za uchem. Lubił to, jak wszystkie koty. Teraz jedynie westchnął, poruszył wąsami. — Życie jest do chrzanu — mruknął. — Źle mi. — Dlaczego źle? — Źle i już. Beznadziejnie. Pognałbym dokądś. Kogoś bym pokochał. Ziemia pachnie, liście szeleszczą, antylopa skubie trawkę, a ja wtedy... — No co? Co? — Nie wiem na pewno... Co ze mnie za lew? Beton i żelazne pręty. 9 Albo trociny, reflektory, siatka. I te wykrzywione gęby, ten ludzki smród, te rechoty, chichoty, wrzaski, oklaski. Idź stąd. Chce mi się umrzeć. — Przejdzie ci — obiecałem. — Każdy miewa chandrę. Później to mija i znowu jest... — Jak jest? — Średnio. Wymruczał coś, czego nie zrozumiałem. A nie zrozumiałem, ponieważ nie miałem pojęcia, co by tu można było odpowiedzieć, jak skwitować gorzką prawdę o średniości. Średniość jest wszędzie. W cyrku od czasu do czasu udaje się uciec od niej w łomot oklasków, w blask jupiterów, w dudnienie cyrkowej muzyczki — gdy wyjdzie nowy numer, nad którym tyrało się tygodniami. Albo ucieczka w fantazję: wyobrażam sobie przyspieszacz czasu, naciskam klawisz oznaczony czwórką i już przeleciały cztery lata, już wchodzą rodzice, opaleni, smukli, eleganccy, przytulam się najpierw do mamy, tak po dziecinnemu, później witam się z ojcem — powściągliwie, godnie, jak dorosły z dorosłym. — Urosłeś, Łukaszu. — Zmężniałeś, Łukaszu. — No widzisz, synku? Czas przeleciał jak błyskawica, pięknie zniosłeś rozłąkę, a w zamian za to obejrzyj prezenty... — Dom zbudujemy! Udało nam się zaoszczędzić, odłożyć! Warto było się pomęczyć! — Potęsknić! — Wyrzec się tego i owego! — Ale i plusy były, nie można powiedzieć, obejrzało się wielki kawał świata, Pernambuco i Wołkowysk, Luandę i Karagandę, Lagos i Galapagos... Uśmiechnąłem się gorzko do Leona, skubnąłem go raz jeszcze za uchem, nie zareagował. Pogadaliśmy o uczuciach. Uczucie to najlepszy sposób na średniość. Ale co ja mu tu będę truł o miłości, jeśli zwierzak jest sam jak palec, lwica może mu się tylko przyśnić? Najkrótsza droga do obłędu wiedzie przez samotność. Księżniczka ma na sobie bikini ze złocistych łusek. Włosy też złociste, bujnie kędzierzawe, związane w koński ogon. I oczy złociste, wielkie, z iskierkami, może od świateł płonących na arenie. Trening w pełnym 10 świetle. Trzy białe kucyki z pawimi pióropuszami galopują wokół areny, a Anna jak ptak przelatuje z siodła na siodło, z konia na trapez, z trapezu na drabinkę i hajda pod kopułę cyrkową, i skok śmiertelny, salto mortale, i już w siodle, już galop... Przepisowy uśmiech na wargach. Pierwsze przykazanie cyrkowca: uśmiechaj się zawsze, do wszystkich. Choćby ci pękał kręgosłup. Dramat? Twoja sprawa. Publiczności nic do tego. Wicedyrektor Świrgiełło pilnuje, aby się uśmiechać. O sztuce cyrkowej nie ma zielonego pojęcia, kierował przedtem skupem runa leśnego, więc nieznajomość profesji nadrabia surowością zasad. Pierwsze: uśmiech. Drugie: twarzą zawsze do loży honorowej. Trzecie: rację ma dyrektor Zoltan, szef Świrgiełły i nas wszystkich, człowiek tak bardzo zajęty planowaniem, reklamą, kontaktami z kierownictwem Centrali Cyrków i działalnością w społecznych organizacjach, że nie starcza mu czasu na myślenie o szczegółach. Ufa Świrgielle. Szef musi komuś ufać, jeśli ma być szefem. Mądry szef ufa ostrożnie. Dyrektor Zoltan nie zawsze jest zadowolony ze Świrgiełły, więc Świrgiełło się stara, ponieważ są tacy, którzy uważają, że szef może, a nawet powinien zastąpić Świrgiełłę Barnabą. Księżniczka jest delikatna jak kwiat. Lubię na nią patrzeć, gdy mnie nie widzi. Teraz nie widzi. Trenuje zapamiętale, z właściwą sobie pasją, po ryzykancku. Popędza kucyki. Wzlatuje w powietrze, odbija się od trapezu, wykonuje potrójne salto i już stoi w siodle — wiotka, zwiewna, elegancka. Klown Burro mówi o Księżniczce, że byłaby piękna, gdyby nie przyduże usta, nos nadto zadarty i chorobliwa chudość. Wredniacha. Podkochuje się w Annie, wie, że nie ma szans, i stąd ta złośliwość. Ledwo sięga jej do ramienia. Anna ma szesnaście lat, jest rok ode mnie młodsza. Trenuje inaczej niż zwykle. Różnica jest ledwo dostrzegalna, ale jest. Desperacja. Jakby rzucała wyzwanie milimetrom i ułamkom sekund: skacząc pod kopułą z trapezu na trapez, łatwo skręcić kark. — Uważaj, Anka!... Księżniczko, ostrożnie!... Tylko sobie wyobrażam ten okrzyk. Nie wolno. Gryząc palce, czekam, aż Księżniczka skończy swój trening. Po niej mają tu ćwiczyć czarodziej Cagliostro ze swoją asystentką Li, miniaturową Chineczką, którą nasz mag zamienia w gołębia, przebija sztyletem, usypia i zawiesza w powietrzu. Koniec treningu. Księżniczka, lśniąca od potu, narzuca na ramiona szlafrok i biegnie do kabiny natrysków. Woźny Słowik wyprowadza do stajni jej zziajane kuce. Czekam. Nie wiem jak długo. Wreszcie zjawia się Księż- 11 niczka zaróżowiona od gorącej kąpieli, z rozpuszczonymi włosami, w dżinsach i pomarańczowej męskiej koszuli. Udaję, że do spotkania doszło przypadkiem. Mina zaskoczona. — O! Cześć! Trenowałaś? — Właśnie skończyłam. — Chodźmy nad rzekę. — Nie. — Chodźmy. — Chcę być sama. Mówi to chłodno, obojętnie. Chce mnie minąć. Kładę jej rękę na ramieniu: — Potrzebuję pomocy. Pomocy Księżniczka nie odmawia. W naszym fachu ma się to we krwi. Każdy zależy od każdego. Anna przygląda mi się bacznie, potem kiwa głową. Cyrk położony jest na przedmieściu, tam gdzie kończą się wielopiętrowe bloki, a zaczynają kolorowe kostki domków jednorodzinnych w wieńcach zieleni. Dalej jest brzezina, pagórki, rzeka. Tutaj jest nasza baza. Mieszkamy w trzypiętrowym bloku nie opodal. Cyrkowe wozy wędrowne odpoczywają w garażu przed kolejnym objazdem. Jest lato: wkrótce wyruszymy w trzymiesięczne tournee po miastach i miasteczkach. Bardzo lubię to wędrowanie i naiwną prowincjonalną publiczność, która wierzy, że szpada przebija, że gołąb to Chineczka Li, że Cagliostro zmartwychwstaje, a Księżniczka potrafi szybować w powietrzu jak ptak. Idziemy brzeziną, pagórkami. Księżniczka milczy. Szukającemu pomocy nie zadaje się pytań. Sam musi dojrzeć do wyznania. Rzeka płynie leniwie, błyszczy w słońcu. — Wezwał mnie inspektor Pszenny — mówię. — Myśli, że wiem. Nie da mi spokoju. — Wiesz? — Nie wiem. — Ja też nie wiem — mówi po pauzie Księżniczka. — Gdybym wiedziała, doniosłabym Pszennemu. — Na własnego ojca? — nie dowierzam. — Mam go dość. Ciągle się boję o niego. Że zrobi jakieś głupstwo. Przydałby mu się pobyt w więzieniu. ^2 — Nie mówisz poważnie... — Mówię! — wybucha Anna. — W takim razie... — Jeszcze się waham, ale nie ma rady, muszę jej to powiedzieć: — Uciekł z kasą. Księżniczka zastyga. Nieruchomo patrzy przed siebie i na pewno nie widzi rzeki, wzgórz, obłoków. — To nieprawda — słyszę. — Prawda. Anna wyjmuje z tylnej kieszeni dżinsów karteczkę złożoną we czworo. Rozkłada ją i podaje mi. Czytam. Dobrze mi znane staranne pismo Barnaby. „Córko. Nie zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi. Musiało tak się stać. Będzie dobrze! Barnaba." — On to kto? — pytam. — Pewnie ty. Przecież się przyjaźnicie. Jesteś jego umiłowanym uczniem. — Nie może być dobrze, jeśli popełnił przestępstwo — mówię po chwili i przymykam oczy, wyobrażam sobie Barnabę, siwowłosego olbrzyma o twarzy dziecka, widzę jego bezbronny, bezradny uśmiech. — Dlaczego?! — wołam. — Po co mu pieniądze?! Nigdy nie przywiązywał do nich wagi! — Zgadza się — przytakuje sucho Księżniczka. — Tym gorzej. Mój szalony ojciec musiał mieć w tym cel. Może już rozdał tę forsę? Albo ją spalił? Nic mnie nie zdziwi. — Twój ojciec jest wspaniały — mówię. — Taki wspaniały, że nikt go nie rozumie. — Ja próbuję... Księżniczka odwraca się do mnie gwałtownie. Oczy jej błyszczą. Zapalają się w nich niedobre iskierki. — To jest mój ojciec. Ten, który wychowuje, pomaga, zapewnia opiekę, ponosi odpowiedzialność. Zwłaszcza gdy nie ma matki. No i co? Gdzie to wszystko? Ja się nim opiekuję. Ja za niego odpowiadam. Odkąd pamiętam siebie. Gotuję, piorę, zmywam, pracuję, latam po zakupy. Oprócz tego się uczę. I pracuję w cyrku. A on... — Krzywdzisz ojca — mówię cicho. — Kto tu kogo krzywdzi? Zabroniłam mu chodzić na wywiadówki, bo tłumaczy nauczycielom, że nasza szkoła to średniowieczny przeżytek i nie- 13 pojęte, jak ja tam wytrzymuję. Kiedy zachorowałam, ugotował mi zupę z frezji i tulipanów. Na urodziny dostaję od niego przewodnik po Himalajach, słoik z pijawkami, aparat słuchowy. — Jaki aparat? — Dla głuchych. — Przecież dobrze słyszysz. — No właśnie. Albo parę rękawic bokserskich. — Twój ojciec... — Mój ojciec jest wariat! — wybucha Księżniczka. — A teraz po prostu ode mnie uciekł. Jak niegdyś moja mama od niego. Doskonale ją, zresztą, rozumiem... I na dodatek z kasą. Złodziej. — Coś tu jest nie tak — mówię. — Ale się wyjaśni. Ja w Barnabę nie zwiątpię nigdy. — Bo obaj jesteście stuknięci. Patrzę z boku na Księżniczkę Annę i myślę, że całe życie mógłbym tak na nią patrzeć i nie miałbym dosyć patrzenia. Wziąłbym ją za rękę. Palce ma długie, smukłe, delikatne. Całowałbym każdy po kolei... — Ty o czym, Łukasz?... — O tobie. — Tracisz czas. — Jasne, że tracisz czas! — rozległ się głos tuż obok i z przybrzeżnych krzewów wynurza się Burro. — Ty i Księżniczka? Ha, ha, ha! Spójrz na siebie, badylu... Dopiero co wyszedł z wody, jeszcze na nim nie obeschła, kropelki jaśnieją w słońcu na muskularnym torsie, na umięśnionych ramionach i nogach. Klown Burro byłby wspaniałym mężczyzną, gdyby natura nie poskąpiła mu tych dwudziestu centymetrów wzrostu. Twarz ma dumną i piękną jak rzymski patrycjusz. Błaznuje nią na arenie w sposób wyszukany, naśladując różnych ważniaków. — A ty byś na siebie nie spojrzał? Lubię takich, co podsłuchują. — Nie podsłuchiwałem — wyszczerza drapieżne białe zęby. — Zamierzałem podglądać. Niestety. Gdyby zamiast ciebie był tu... Nie dokończył. — Kto? — pytam. — Niech ci Anna powie. Patrzę na Księżniczkę. Poczerwieniała, czy wydało mi się tylko? Odwraca głowę. Burro zbliża się do niej, staje na palcach, spoglądając w górę: 14 __Księżniczko, współczuję. Podobno tatuś trzeci raz ci ucieka. — Piąty. — Może mu niesmacznie gotujesz? Za krótko trzymasz? Stawiasz do kąta? Wydobył z krzaków tobołek z ubraniem, naciągnął białe sztruksy, szafi- Irową koszulkę z napisem „I love to love". Burro ubierał się modnie. — Wszystko naraz — odparła Księżniczka. — Zostaw nas w spokoju — mówię prosząco. — Nie jestem o ciebie zazdrosny — odpowiada Burro. — O kogoś zupełnie innego. Jeszcze nie wiesz, Księżniczko, jaki cię spotka zaszczyt. Komuś jest bardzo na rękę, że straciłaś tatusia... Skwitował nasze zaciekawienie zadowolonym uśmieszkiem i ruszył ścieżką w kierunku wzgórz. — Co on miał na myśli? — pyta Anna. — Burro bywa dobrze poinformowany. Czuję dziwny niepokój. Dotąd sądziłem, że Barnaba zniknął z sobie wiadomych względów, które nie mogą być podłe, i że sprawa wkrótce się wyjaśni ku naszej satysfakcji. Pomimo że zabrał kasę. Gdyby nawet uniósł ze sobą kosztowności pani Świrgiełłowej, którymi chlubiła się na przedstawieniach galowych, nowoczesne instrumenty muzyczne Burra i tajemniczy sprzęt maga Cagliostro, trzymany pod trzema kluczami w szafie pancernej — i tak bym nie uwierzył w złodziejstwo. Po prostu musiał być w tym jakiś szlachetny cel, którego jeszcze nie poznałem. Ale Barnaba sprowokowany, podpuszczony przez kogoś? Wpakowany w tarapaty przez tego, komu jest to na rękę?... Naiwność Barnaby nie zderzyła się dotąd z okrutną przebiegłością. Najzagorzalszy łajdak baraniał, gdy olbrzym Barnaba uśmiechał się do niego czule i przygarniał do piersi, i zapewniał, że łajdactwo w człowieku to taki rozpaczliwy pancerz, pod którym kryją się serca dobre, uczucia najczystsze, wstydliwa szlachetność. — Co on mógł mieć na myśli? — powtarza Księżniczka. — Trzeba odnaleźć twojego ojca — mówię. — Zastanów się dobrze, gdzie ty byś się skryła, gdybyś chciała uciec przed wszystkimi. — Nie ma takiego miejsca. Ludzie jak mrówki. Wszędzie są. — A bezludne wyspy? — Na bezludnych wyspach jest ich najwięcej. Stąd opisy w tylu książkach. Poza tym, u nas nie ma bezludnych wysp. Patrzę na Księżniczkę. Serce zawsze bije mi mocniej, kiedy na nią 15 patrzę. Trwożnie podczas występów, gdy wiem, że ryzykuje życie. Z radosnym niepokojem, kiedy jesteśmy sami. Przyjdzie taki dzień, w którym zdobędę się na szaleńczą odwagę i powiem Annie, co czuję do niej. — Obawiam się, że Burro nie kłamał — mówię. — Należy ostrzec Barnabę. Może to nie on zabrał kasę? — Ojciec jest najosobliwszym z dziwaków, ale nie jest złodziejem — rzuca przez zęby Anna. — No właśnie. Ktoś mógł sprzątnąć kasę na jego rachunek... Księżniczka chwyta mnie raptem za rękę. W jej oczach dostrzegam lęk. — Łukasz... Myślisz, że mogli mu coś zrobić?... Przyznam, że nie pomyślałem o tym dotąd. A jeśli? Jeżeli rabuś został przyłapany przez Barnabę na kradzieży? Zabił, ukrył ciało... Nie. List. „Córko. Nie zwątpisz we mnie. Ani on nie zwątpi..." Autentyczne pismo Barnaby — takich zawijasów żaden amator by nie podrobił. Barnaba mógł wyruszyć w pogoń za złodziejem. Inny dałby znać policji, ale nie Barnaba: ten woli przekonać, nawrócić, wywołać skruchę u przestępcy. Nie ma pojęcia, jak ryzykuje. Świat jest pełen drani, którym łatwiej uderzyć, niż wysłuchać, zabić, niż się zamyślić. — Musimy znaleźć Barnabę — mówię. — Przygotuj mi adresy waszych krewnych, znajomych. — Nie mamy nikogo. — Żadnej rodziny? — Gdzieś jest moja matka. Ale ojciec na pewno nie kontaktuje się z matką. Reszta naszego świata to cyrk. — Barnabie może grozić niebezpieczeństwo. — Zwrócę się do Zygfryda. On zawsze wie, co robić. Zaciskam zęby, pięści. Zygfryd!... Orkiestra gra tusz i urywa na najwyższym dźwięku. Białe światło reflektora uderza w tarczę, do której przymocowano rzemieniami Annę. Opina ją błękitny trykot. Ręce wyciągnięte skośnie do góry. Widać strome nieduże piersi, ostro zarysowane żebra i kości biodrowe. Nieład złocistych kędziorów. Oczy otwarte szeroko, nieruchome, tylko na wargach przepisowy uśmiech. Drugi reflektor oświetla purpurową kotarę, która w tym momencie gwałtownie się rozsuwa. W rozproszonym blasku staje wspaniały młodzieniec 16 w tygrysiej skórze. Sam jest jak tygrys: smukły, wiotki, zwinny, poruszający się bezszelestnie. Szrama na prawym policzku. Krótko przycięte włosy, wydatne usta, mocny podbródek. Kieruje się do stolika, na którym leżą sztylety. Publiczność wstrzymuje oddech. Zygfryd z namysłem wybiera pierwszy sztylet, jakby od właściwego wyboru zależało dramatycznie dużo. Ogląda lśniące ostrze, kościaną rękojeść. Ruchy ma powolne, leniwe... I nagle — rzut. Świst, a potem jęk stali, drgającej w tarczy tuż przy barku Anny. I drugi rzut, z rozmachem, i trzeci, czwarty, piąty, jeden za drugim jak seria ze straszliwego automatu, sztylety wbijają się w drewno tuż przy szyi Księżniczki, przy biodrze, przy skroni, przy piersi, a Księżniczka patrzy przed siebie szklanymi oczami i jej uśmiech też jest z kruchego szkła, lada chwila pęknie, tryśnie gorącą czerwienią. Publiczność to uwielbia: jeden nieostrożny ruch, milimetrowy błąd, drgnięcie ramienia i stalowe ostrze wejdzie w szyję Anny. Taki błąd zawsze jest możliwy. Areny cyrkowe nieraz spływały prawdziwą krwią. To nie teatr, nie kino. Warto zapłacić za bilet, aby wziąć udział w loterii. Drgnie ręka miotaczowi sztyletów? Lew kłapnie zębami, gdy ciemnowłosy chłopak w stroju jak do konnej jazdy włoży mu głowę do paszczy? Werble. Zmiana barwy światła z żółtej na purpurową. Zygfryd bierze do ręki ostatni sztylet i odwraca się plecami do Księżniczki. W drugiej ręce trzyma lusterko. Widzi w nim odbicie Anny. Za sekundę, nie odwracając się, Zygfryd ciśnie nożem za siebie. Publiczność truchleje: rozkosz lęku bez osobistego zagrożenia. Co teraz czujesz, Księżniczko? Przecież wiem, że do tego nie można się przyzwyczaić. Za każdym razem na nowo przeżywanie własnej śmierci. Powiesz? Śmiejesz się, nic mi nie chcesz powiedzieć. My jesteśmy fachowcami od śmiechu. Rzut do tyłu, bez patrzenia. Sztylet z brzękiem wbija się w deskę tuż przy sercu Anny. Cudowny Zygfryd. Dwudziestoletni bożek, idol Księżniczki Anny... Pan Rafał jest maleńkim człowieczkiem o czarnych gorejących oczach. Gdyby nie oczy, byłby statystyczną przeciętnością: byle jaki nos, uszy lekko przerzedzone włosy bez koloru, wklęsłe policzki. Oczy są niesa- - Księżniczka.] 17 mowite. Głęboko osadzone, ocienione gęstwiną ciemnych brwi, przewiercające człowieka na wylot. Oczy hipnotyzera. Podobno w młodości pan Rafał siłą wzroku przesuwał przedmioty, zatrzymywał zegary, giął metal. Potem utracił tę zdolność. Ale potrafi usypiać i zmuszać do posłuszeństwa. Gdybym ja miał taki dar! Szczęście, że złych ludzi natura nie obdarza podobnymi zdolnościami. Łatwo sobie wyobrazić Świrgiełłę, który nie musi kombinować, tylko usypia kogo trzeba i nakazuje mu służalczość, pokorę, poddaństwo. Bardzo szybko zostałby królem świata. — Mógłby pan uśpić Świrgiełłę? — Przypuszczam, że tak. Jesteśmy w garsonierze Rafała Cagliostra: wielki pokój pełen starych ksiąg, opasłych woluminów, foliałów w poczerniałej, spękanej skórze, instrumentów astrologicznych o nieznanym przeznaczeniu, starych zegarów, których wskazówki idą do tyłu, map nie istniejących krain, księżycowych globusów, kryształowych kul z iskierkami kolorowego światła, zwojów pergaminowych opatrzonych pieczęciami na wstęgach. Pośrodku masywne biurko z czarnego dębu, zdobione ornamentami przedstawiającymi łby potworów — jakieś świniopsy, żmijolisy, ropuchopluskwy, szczurokoty. Na biurku stos zapisanych ręcznie arkuszy. Kałamarz, gęsie pióro, mikroskop. Przed chwilą przyszedłem. Pan Rafał przerwał pisanie. Patrzy na mnie wyczekująco, życzliwie. Jesteśmy sąsiadami, ja mieszkam piętro niżej. Wszyscy cyrkowcy sąsiadują ze sobą. Ludzie z okolicy nazywają nasz blok domem wariatów i na wszelki wypadek omijają z daleka. Kto by wieczorem chciał spotkać na ścieżce szympansa w kubraku albo narazić się na histeryczny jazgot rozeźlonej papugi Pigwy? — Mógłby pan odmienić dyrektora Świrgiełłę? Żeby był dla nas miły, serdeczny. Żeby mówił prawdę. Żeby nie robił świństw ludziom. — Nie można odmienić człowieka, Łukaszu — mówi z uśmiechem Cagliostro. — Można w nim tylko coś przyspieszyć lub opóźnić, skłonić go do tego, na co sam ma ochotę. — Uleczyć chorego? — Czasami. Jeżeli bardzo chce wyzdrowieć. — Wyleczyć z nieśmiałości? Oduczyć kłamstw? Namówić na dobroć dla świata? — Mistrz Cagliostro wzdycha, przecząco porusza głową, końcami palców przygładza sterczące na skroniach rzadkie włoski. 18 __ Człowiek sam w-sobie nie jest początkiem ani końcem — mówi nowoli, wpatrując się w przestrzeń nade mną. — Jest ogniwem w tajemniczym łańcuchu, o którym nawet my, magowie, wiemy niedużo. Nauka poznała geny: spoiwo łańcucha z szyfrem, który rodzice przekazują dziecku. Sekret Natury to prawo łączenia szyfrów. Dlaczego syn dziedziczy po ojcu wStydliwość, a po matce talent do muzyki? Po dziadku skłonność do angin, po prababce kolor oczu... Mógłby po ojcu przejąć w genetycznym spadku zdolności matematyczne, po matce tupet, po pradziadku odporność na skrofuły. Prawa kombinacji szyfrów Natura nie zdradzi łatwo. Oddałaby bowiem w nasze ręce broń straszną — możliwość dowolnego manipulowania ludzkością. Wyobrażasz sobie, Łukaszu? Niech wtedy do władzy dorwie się łajdak — a nie jest to nic, niestety, niezwykłego, ponieważ głównie tacy lubią rządzić innymi — i niech rozkaże swoim uczonym, aby wszczepili parom małżeńskim kombinację genów „N". — Co znaczy to „N"? — Niewolnik. Dziecko zrodzone w takim małżeństwie byłoby ślepo posłuszne, wyzbyte ambicji, skłonne do donosicielstwa. Żeby przypodobać się władcy, zdradzi własnego tatusia. Będzie lubiło zabijać na rozkaz. Zadawać innym ból. Żadnych skrupułów, żadnych wyrzutów sumienia. — Podobno Hitler tak wychowywał swoich faszystów. — Zgadza się — przytakuje pan Rafał. — To jest ideał faszysty. Ale w praktyce nie do końca to się udawało. Wymordował taki setkę dzieciaków, spalił wieś, powykłuwał oczy wszystkim kobietom... i raptem wzruszał się na widok opuszczonego pisklęcia albo płakał, słuchając Chopina. Niedoskonałość. Dlatego Hitler przegrał. Władca genów nie musiałby do niczego przekonywać ani obawiać się niesubordynacji. Jego poddany działałby jak robot. A że natura jest ostrożna i przewidująca, więc pewne jej sekrety pozostaną tajemnicą na zawsze. Mam nadzieję... — Przecież może być inaczej — oponuję. — Prawo genów trafia w dobre ręce. Programuje się ludzi odpornych na choroby, śmiałych, szczerych, uczciwych, z talentami. Eliminuje się niedoskonałości. Szczęśliwa ludzkość, radośni ludzie... — Za duże ryzyko — przerywa mi pan Rafał. — Na miejscu Natury strzegłbym sekretu przed wszystkimi. Statystyki wykazują, że na jedną parę dobrych rąk przypada siedem par złych. Złe są silniejsze. Są pazerne. W mig poradziłyby sobie z dobrymi. — Musi tak być, mistrzu? 19 — Na razie musi. Światem rządzą pasje. Nienawiść ma większy ładu nek energii niż miłość do ludzi. Gniew jest mocniejszy od pogody ducha. Zawiść od życzliwości. Świat zniszczy sam siebie, jeżeli... Cagliostro nie kończy. Zamyśla się, wpatrzony w prostokąt okna, za którym błękit nieba przeplata się z zielenią drzew. — Jeżeli nie uwierzy w MoSZ — dopowiadam. — Czy pan jest już gotów, mistrzu? Słabnie blask gorejących oczu maga. Pojawia się w nich niepewność, udręka. — Nie wiem, Łukaszu... Moc Sprzężenia Zwrotnego będzie religią dla ułomnych. Dla złych... Czy ją zechcą przyjąć? — Dobrym ludziom religia nie jest potrzebna — mówię po namyśle. — Naucza pan, że dobroć syci się sama sobą. Stąd Nieskończoność Dobroci. Ale o tym, że dobrze jest być dobrym, wiedzą tylko dobrzy. Nieodwracalnie dobrych, powiada pan, mistrzu, jest ciągle mało. Idący ku dobroci dostają po uszach i w końcu załamują się, uznają, że nie warto. Kto lubi być bity? — Nikt nie lubi — zgadza się mistrz Cagliostro. — I stąd moja Teoria Nagromadzenia, która przepowiada porażkę zwycięzcom. Walka zła ze złem. Wygrywa gorsze. Ale energia niszczenia kumuluje się: podłość plus zawiść, lekkomyślność plus egoizm, zaborczość plus okrucieństwo — nic nie ginie. I ta energia zatruwa wody, ziemię. Rozsadza reaktory w elektrowniach atomowych. Prowadzi ku szaleństwu osobników przy detonatorach. Myli trajektorie rakiet, strąca satelity, każe rodzić się dzieciom z płetwami zamiast rąk, z wodą w mózgach. Sekretem Natury nie do przeniknięcia jest Punkt Krytyczny w Nagromadzeniu, kiedy nastąpi Powszechny Wielki Klops. Oczy mistrza znowu pałają. Milknie na moment dla nabrania oddechu. — Naucza pan, że jedyny ratunek to wiara w Moc Sprzężenia Zwrotnego _ mówię półgłosem. — Nie opłaca się ryzykować dalszego marszu ku Punktowi Krytycznemu. Źli wszystkich krajów, opamiętajcie się! — Tak. — Uwierzą panu? — Trzeba ich przestraszyć — odpowiada mistrz. — Natura jesi groźniejsza od bogów, ponieważ nie można jej przebłagać modłami, udobruchać za pomocą darów i ofiar. Natura jest ponad. Jej prawa sterują] 20 światem, światów jest bez liku, istnieć mogą tylko udane. Egzemplarze felerne czeka Wielki Klops. — Czyli koniec naszego świata? — Nie. — A co? — pytam. — Odrodzenie — odpowiada mistrz. — Będę głosił Powszechne Odrodzenie, które nastąpi dzięki Mocy Sprzężenia Zwrotnego. Akumulator Natury jest już niemal do pełna naładowany złem. Chcesz zapobiec Eksplozji? Weź udział w rozładowywaniu! Bądź sobie nadal zły, czyli taki sam jaki byłeś, tylko kalkuluj mądrze. Bo co to jest zło? Egoizm i zachłanność, pożądanie cudzego, pragnienie władzy nad innymi. A że dobro neutralizuje zło, rozładowując Akumulator Natury, zmierzaj do swoich celów za pomocą dobra. Chcesz władzy? Nie intryguj, nie zabijaj, nie krzywdź, tylko daj się kochać. Ludzie sami wybiorą cię swoim przywódcą. Zainicjuj wyścig rozbrojeń i wygraj go, nie licząc się z kosztami. Donoś tylko na korzyść obmawia-nego. Nienawidź nienawiści. Lubisz kłamać? Nie żałuj sobie, pamiętaj jedynie, że prawda jest najlepszym kłamstwem. — A w nagrodę co? — pytam. — Nie ma wiary bez nagrody. — Oczywiście — przytakuje mistrz Cagliostro. — Temu, kto potrafi przechytrzyć swoje złe skłonności, Natura odpłaci dobrem. Chcesz się bić? Bij się z myślami. Chcesz walczyć? Zwalczaj własne słabości. To najcięższa walka, ale i największe zwycięstwo. MoSZ ci to wynagrodzi! Urwał. Nie był natchnionym kaznodzieją, który mówi i mówi, ponieważ uwielbia siebie słuchać. Mistrz Cagliostro był myślicielem. Powtarzał nam często, że jego teoria jest jeszcze niedoskonała. Prosił o zastrzeżenia i uwagi, o zgłaszanie wątpliwości, o spieranie się z nim. Czyniliśmy tak wespół z Barnabą, którego najbardziej niepokoiło, co zrobić z zatwardziałymi draniami: czy wolno wobec takich stosować przemoc? Tolerować — zagryzą, bo nie mają skrupułów. Niszczyć — to stosować ich metody, powiększać pulę zła, przeszkadzać Odrodzeniu. Mistrz Cagliostro popadał w zadumę... Teraz również się zamyślił. — Przyszedłem w sprawie Barnaby — mówię. — Pan wie, że wczoraj zniknął. — Dlaczego zniknął? — pyta pan Rafał. — Mógł wziąć kilka dni urlopu i wyjechać na odpoczynek. — Anna wiedziałaby. —? Barnaba miewa fantazje... 21 — Nie — przerywam magowi. — Tym razem sprawa jest poważna. Zniknął wraz z cyrkową kasą. Pan Rafał nie wygląda na porażonego. Uśmiecha się jakby nigdy nic: — Przecież odpowiada za kasę. Nie mógł jej zostawić na pastwę losu. — Komisarz Pszenny jest innego zdania — komunikuję. — Byłem wezwany na przesłuchanie. Policja już szuka Barnaby. Pan Rafał zamyśla się posępnie. — Kto jak kto — mruczy — ale Pszenny zbyt dobrze nas zna, żebw podejrzewać Barnabę o kradzież. — Też tak uważam. — Widocznie wywarto nacisk na komisarza. Donos, anonim. Policja musi być nieufna. Dla nich każdy jest potencjalnym przestępcą. Gdyby tak nie było, panoszyłby się groźny przywilej wyłączania z kręgu podejrzanych. Pszenny robi, co do niego należy. — Podobno komuś jest bardzo na rękę zniknięcie Barnaby — odzywam się po pauzie. — Dlaczego tak sądzisz? — mag przygląda mi się uważnie. — Burro wygadał się przed nami. Cagliostro unosi w górę ramię, strzela palcami i już trzyma zapalone cygaro. Wolno wciąga dym. Rzadkość: pan Rafał nie uznaje tytoniu, pal tylko na arenie, wyczarowując z powietrza cygaro za cygarem. Jedno pociągnięcie i cygaro zamienia się w chustkę, ogórek, pęk tulipanów. — Obawiam się prowokacji, Łukaszu... Kasa mogła zniknąć już po zaginięciu Barnaby. Żeby na niego padł cień. — Burro jest zaufanym Świrgiełły. — Nie rzucajmy na nikogo podejrzeń — mówi Cagliostro i trzep nięciem palców odsyła cygaro w przestrzeń. — Trzeba jak najszybcie skontaktować się z Barnabą. — Po to do pana przyszedłem. — Cóż ja?... — Proszę zajrzeć do kryształowej kuli. Mag śmieje się chrapliwie, cichuteńko, jakby do wewnątrz. — To są tylko cyrkowe sztuczki, Łukaszu... Nie jestem tego taki pewien. Ilekroć pyta się go o czarodziejską moc Cagliostro chichocze i tłumaczy wszystko kwalifikacjami, które zdobył w Tybecie, Moskwie i na Filipinach. Lamowie i czarodzieje z cyrku Durowa 22 sekrety arcymistrza Houdiniego i kapłani voodoo — żadne cuda, a jedynie mistyfikacje. Ludzkie oko nie nadąża. Ludzka naiwność nie zna granic. Ale jak to jest w takim razie z telekinezą: poruszaniem przedmiotów na odległość? „Po prostu, Łukaszu, jedna z form energii, której źródeł uczeni dotąd nie odkryli." Może tak, może nie. O wszystkim można powiedzieć, że to rodzaj nie rozpoznanej dotąd energii. O latającym dywanie, krasnoludkach, lampie Aladyna. Uczeni popracują na komputerach i w końcu dojdą, na czym polega jasnowidzenie, czyli zaglądanie w przyszłość. Więc można zajrzeć w przyszłość? „Podobno niektórym czasami to się udaje, Łukaszu". W takim razie nasza przyszłość jest z góry ustalona? Nie mamy na nią wpływu? Los? Fatum? „Nic z tych rzeczy, Łukaszu — śmieje się mistrz Cagliostro. — Jasnowidzenie to tylko zdolność przenikania czasu. Jakby wyprzedzanie go. Wszyscy idziemy pieszo, ktoś mija nas na rowerze: on zobaczy wcześniej, co jest za rogiem. Ale na to, co dzieje się za rogiem, rowerzysta nie ma przecież wpływu". — Pan przyjaźni się z Barnabą. — Tak. Był u mnie przedwczoraj. Dziwne... Nawet mi nie dał do zrozumienia, że myśli o jakiejś wyprawie? — A jeśli go uprowadzono? Porwano? Jeżeli miał wypadek? Pan Rafał bez słowa podszedł do telefonu. Najpierw wykręcił numer pogotowia ratunkowego, potem informacji szpitalnej, wreszcie policji: — Nie zanotowano? Uprzejmie dziękuję. Tak... Dziękuję uprzejmie — mistrz odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie, przysiadł na okrągłym foteliku. — Barnabie nic się nie stało. Po prostu wyjechał dokądś na parę dni albo wędruje po okolicy. Znamy jego zamiłowanie do wędrówek i te nagłe dziecinne zachcianki, którym Barnaba nie umie się oprzeć. Zaczekajmy, Łukaszu. Doświadczenie uczy, że najzawilsze zagadki pozostawione sobie rozwiązują się same. Wyczarował z powietrza staroświecki kieszonkowy zegarek. Do wieczornego spektaklu pozostała godzina. Wstałem. — Ja go jednak będę szukał — powiedziałem. — Gdzie? — Jeszcze nie wiem, ale będę. Wyszedłem od mistrza i wspiąłem się na poddasze, mijając po drodze drzwi do naszego mieszkania. Na poddaszu mieszkał Barnaba ze swoją córką. Może Księżniczka dostała jakąś wiadomość? 23 Zapukałem. Nikt nie odpowiedział. W moich drzwiach tkwiła kartka: „Natychmiast do dyrekcji!" Świrgiełło przyjął mnie rozwalony w krześle, z papierosem w palcach, przyjaźnie uśmiechnięty. Na biurku stała jak zawsze kryształowa patera z czekoladkami. — Usiądź i poczęstuj się — powiedział. — Tym razem francuskie. Dostałem bombonierkę od przyjaciela. Wziąłem czekoladkę. Była nadziewana masą migdałową i przyprawiona likierem. Usiadłem na krzesełku i popatrzyłem na Świrgiełłę. Wciąż się do mnie uśmiechał. Miał sylwetkę sportowca, sympatyczną płaską twarz przyozdobioną baczkami i hiszpańskim spiczastym wąsikiem. Nad jego biurkiem wisiał jaskrawy afisz z wymalowanym wielkim lwim łbem i napisem: „Gwóźdź programu! Pojedynek chłopca z lwem! Niepokonany Łukasz i lew-ludojad z Bengalu". Niżej, drobniejszym drukiem: „Czary maga Cagliostro — Księżniczka Anna, woltyżerka i ekwilibrystka podniebna — Zygfryd i jego sztylety — Burro, najśmieszniejszy klown świata w duecie ze swoją kuzynką szympansicą Lolą — balet na linie — tresura koni i słoni — loty akrobatów — siłacz Pupcu zgina szyny kolejowe..." Znałem to wszystko na pamięć. Plakat był przestarzały, sprzed dwu lat, gdy mieliśmy jeszcze parę słoni. Zostały sprzedane cyrkowi „Savoy", żeby ratować nasz budżet, okaleczony reformą gospodarczą, która według Barnaby okazała się złotym jajkiem dla poborców podatkowych. „Savoy" wrócił wtedy z tournee po Turcji i jeszcze nie zdążono go wysoko opodatkować, słonie wliczył w koszty. Sprzedaż słoni pozwoliła dyrektorowi Zoltanowi zyskać przychylność decydentów i pojechaliśmy na tournee do Turkmenii. Każdy wyszedł na swoje, tylko słoni szkoda, byłem do nich bardzo przywiązany. — Co słychać? — zapytał czule Świrgiełło. — Dziękuję — odparłem. — Dostałem list od twoich rodziców. Są wdzięczni i proszą, abym nadal się tobą opiekował. Nie powinni przysyłać mi paczek. Napisz im, że można i u nas kupić kawę, kakao, czekoladę. — Tak jest, panie dyrektorze. Widocznie sprawia im przyjemność słanie panu paczek. Świrgiełło przypatrzył mi się czujnie, z błyskiem w oku. Kpię, czy mówię serio? Uważam, że paczki od moich rodziców dla niego to koleżeńskie upominki czy łapówki, aby mnie nie krzywdził? Miałem twarz bez wyrazu. 24 Artyści cyrkowi pracują twarzą, umieją wyczyniać z nią, co zechcą: łagodne dziwienie, głęboki smutek, eksplozja rozbawienia, śmiech, płacz. Członek nic nie czuje, a twarz wyraża. W życiu bywa odwrotnie, ludzie mają trudności z wyrażaniem uczuć. Najtrudniej pozbawić twarz jakiegokolwiek wyrazu. — Chętnie zamieniłbym się z nimi — powiedział Świrgiełło, gasząc papierosa i natychmiast sięgając po czekoladkę. — Cyrk Cyrków, podróże po całym świecie, niebotyczne zarobki w mocnych walutach... Mogłem! Dobrowolnie ustąpiłem miejsca twoim rodzicom, poparłem ich gdzie trzeba. Półprawda to prawda częściowa czy niepełne kłamstwo? Nikt Świrgiełły nie chciał angażować do Cyrku Cyrków, ponieważ nie jest artystą, zaś administratorów mają tam własnych. Natomiast poparł. Czy też raczej nie przeszkodził, nie podstawił nogi, nie podłożył świni. Wśród dorosłych uważa się, że to bardzo dużo. — Rodzice są wdzięczni — powiedziałem. — Ślą pozdrowienia. Świrgiełło pomilczał. Zjadł w zadumie jeszcze dwie czekoladki. — A ja się o ciebie martwię — westchnął. — Jestem ci jak ojciec. Po ojcowsku jestem o ciebie zatroskany, Łukaszu... — Nie ma powodu, panie dyrektorze. Rok szkolny poszedł dobrze. Na arenie radzę sobie. — Tak. Ale masz niezdrowy pociąg do towarzystwa podejrzanego autoramentu. — Nie rozumiem. — Wszyscy naokoło się dziwią twojej przyjaźni z kasjerem Barnabą. Zwłaszcza komisarz Pszenny, który opiekuje się naszym przedsiębiorstwem. — Komisarz Pszenny niczemu się nie dziwi — odparłem, nie mogąc powstrzymać się od uśmieszku. Świrgiełło to dostrzegł. Był bystry. — Tym gorzej dla ciebie — rzucił. — Łazicie do Rafała, który wygłasza dziwne poglądy... — Lubimy pana Rafała. — Nadzwyczaj niepokojące poglądy, mój drogi chłopcze. U nas poglądy mają krzepić, ukazywać optymistyczną przyszłość i zachęcać do ofiar-neJ pracy. Uczciwy Polak nie szuka innych. — A myślenie, panie dyrektorze? — Myśleć należy w ramach uzgodnionego systemu zapatrywań — 25 odparł kategorycznie Świrgiełło. — Spójrz na mnie! Czy ja nie myślę? Nii zastanawiam się? Nie mam wątpliwości? Ale zawsze szukam właściwycl odpowiedzi. Służy to sprawie czy nie służy? Jest za czy przeciw? — W porządku — skinąłem głową. — My jesteśmy za tolerancją. — Kto „my"? — podchwycił błyskawicznie Świrgiełło. — Za czyrj jeszcze jesteście? Przeciwko czemu? Śmiało, Łukaszu, mów do mnie jal do ojca! — Nie ma tu nic do mówienia. Świrgiełło wstał zza biurka, zbliżył się do mnie, pochylił. Poczułert z bliska jego czekoladowy oddech. — Wiem przecież. Zbieracie się u Cagliostra, którego prawdziwe na zwisko brzmi Stein, i on wam wciska do głów różne brednie. Lepiej, żeby trzymał się swoich sztuczek! — Świrgiełło zrobił pauzę dla nabrania odde chu. — Obmawia mnie? — Pan Rafał nikogo nie obmawia — odparłem. — Nakazuje szanować wszystkich ludzi. Nawet takich... — Jakich? — spytał szybko. — Których by się nie chciało. — Dlaczego? — Ponieważ nie zasługują. — Mógłbym wiedzieć, kogo macie na myśli? — Panu pewnie chodzi o nazwiska? — uśmiechnąłem się niewinnie — Żadnych nazwisk, panie dyrektorze. Po prostu nie ma człowieka, w którym nie byłoby czegoś wartościowego. Należy to dostrzec, wydobyć i oto czyć szacunkiem. Świrgiełło zamyślił się na dłuższą chwilę. Był nachmurzony. Poterr twarz mu się wypogodziła. — A nasi wrogowie? — triumfalnie wyszczerzył zęby. — Różn krwiopijcy, zwolennicy wojen, przeciwnicy cyrku „Paradis"? Ich też trzeba szanować? — Też. — To jest bałamutna teoria! Rozmemłany pacyfizm! Żałosne pokor niactwo! Rafał Stein chce was podporządkować sobie! — Nagle ściszył głos do surowego szeptu: — Łukaszu, dobrze ci życzę. Zapamiętaj, że tutaj kierownictwo to my. I nikt inny, rozumiesz? My o was dbamy, troszczymy się, walczymy ze zwierzchnością o wasze interesy. W zamian oczekujemy lojalności, sympatii i subordynacji. __ Rozumiem, panie dyrektorze. Zrobił pauzę. Zmusił mnie do wzięcia czekoladki, sam zjadł dwie. Oblizał wąskie sinawe wargi. _- Wciąż marzysz o Szkole Cyrkowych Gwiazd w Pernambuco? — zapytał. — Wiem, że marzysz. Próbowałem się zorientować w naszej Centrali, niewykluczone, że znalazłaby się możliwość... Dla kogoś, kto darzy mnie zaufaniem i przyjaźnią, mogę wiele zrobić. — Dziękuję, panie dyrektorze. — Kto jeszcze spiskuje przeciwko mnie, oprócz Rafała Steina? — Nikt nie spiskuje. Świrgiełło westchnął, powoli zgryzł kolejną czekoladkę. — Czy ty, Łukaszu, stawałbyś na głowie, aby załatwić coś dla człowieka, który ci nie ufa? Albo i gorzej nawet? Mam do ciebie słabość, przyjaźnię się z twoimi rodzicami, pilnuję, abyś robił karierę. O! — wskazał na plakat: — Kto jest wyeksponowany najbardziej? Ty. Kto redaguje afisze? — Pan. — No właśnie. Potrzebujesz więcej dowodów mojej życzliwości? Wstałem. — Przysięgam, że nie ma żadnego spisku przeciwko panu. Świrgiełło położył mi dłonie na ramionach. — Nie wiesz. Są ostrożni. Ale mógłbyś się wkraść w ich łaski, zdobyć zaufanie... Na przykład oczerniając mnie. Ważne, kto jak zareaguje. Potem zastanowilibyśmy się wspólnie... — Nie. — Dlaczego? — Bo nie. Świrgiełło zacisnął usta. Wrócił za biurko. Usiadł. Z obrzydzeniem spojrzał na czekoladki w krysztale. — Rozumiem cię, Łukaszu — powiedział. — To była próba. Chciałem sprawdzić, czy masz charakter. Kto zdradza przyjaciół, zdradzi każdego. Nie zawiodłem się na tobie. — Czekał na moją reakcję, ale ja milczałem, więc popchnął w moim kierunku długopis i kartkę papieru: — Barnaba okradł kasę. Byliście blisko ze sobą, wszyscy o tym wiedzą. Chcę dać ci szansę. Pisz. — Co mam pisać? — Nic nie wiedziałeś o zamiarze kradzieży. Potępiasz niecny czyn Barnaby. Domagasz się schwytania przestępcy i postawienia przed sądem. 26 27 Pokręciłem głową: — Bardzo mi przykro, panie dyrektorze. — Nie chcesz? Więc byłeś wspólnikiem! — Zrobił pauzę dla nabrania! powietrza. — Ja tak nie myślę, Łukaszu, ale władz inaczej nie przekonasz. — Jest na świecie sprawiedliwość. — Dla jednych jest, dla drugich nie ma — stwierdził Świrgiełło z filozoficzną zadumą. — Jak by zareagował Barnaba, gdyby się dowiedział, że podglądasz jego córkę w kąpieli? — Ja... * — Nie zaprzeczaj! Mam paru świadków. Wszyscy wiedzą, że się pod-kochujesz w Annie, to jednak nie powód, żeby ją podglądać, kiedy bierze prysznic. — Mogę odejść? Ruszyłem do drzwi. — Wróć! — zatrzymał mnie ostry głos Świrgiełły. — Jeszcze nie podjąłem zasadniczego tematu. — Siadaj! — Wykonałem polecenie, a on wyciągnął jakieś papiery i podetknął mi: — Protokół weterynaryjny w sprawie Iwa Leona. Ekspertyza psychiatryczna. Orzeczenie komisji z Centrali. Lew jest już stary, skleroza pogłębia się, występują odchylenia patologiczne w psychice zwierzęcia... Sugestia: uśpić. Świat zakolebał się, zadygotał, dostał dreszczy. Zrobiło mi się ciemno, potem aż do bólu jasno w oczach. — Jak to, uśpić?... — zapytałem szeptem. — Sfrustrowany stary lew może być niebezpieczny — powiedział łagodnie Świrgiełło. — Mam obowiązek czuwać nad bezpieczeństwem pracowników. Do mnie należy decyzja. — Leon nie zrobi mi nic złego! — Dopóki będzie cię poznawał. Stare Iwy w cyrkach dostają szału i wtedy bywa za późno. Nie powinienem ryzykować... Ale nie martw się,] Łukaszu, Leon nie będzie cierpiał. Zastrzyk i po wszystkim. Zakupimy w zoo młodziutkie lwiątko, wytresujesz je... — Za nic! — krzyknąłem. — Nie dam zabić Iwa! Świrgiełło bezradnie rozłożył ręce, westchnął współczująco. — A ja nie mam prawa ryzykować twojego życia — powiedział. Zrobiło się cicho. Słyszałem bzyczenie muchy, swój własny oddech. — Jest jakieś wyjście? — zapytałem. 28 Świrgiełło popadł w zadumę. — Być może udałoby mi się sprowadzić ze Szwajcarii specjalny lek dla starzejących się lwów — powiedział. — To jednak kosztowne i kłopotliwe. — Błagam pana! — Hm... Muszę się zastanowić, Łukaszu. A ty przez ten czas powinieneś dawać mi dowody swojego oddania i sympatii. —- Umilkł. — Los Iwa znajduje się w twoich rękach. To był koniec rozmowy. Wyszedłem. Rozdział II Arena otoczona zaporami ze stalowej siatki. Solo na perkusji i nagła cisza Światła sinieją, jak przed burzą. Z jednej strony tunelem z prętów wbiegć na arenę lew. Z drugiej wbiegam ja. Mam na sobie obcisłą szarą bluzę wysokie buty i spodnie do konnej jazdy. Strzelam z bata. Lew warczy nć mnie. Strzelam głośniej i zwierzę wskakuje na postument, przysiada szczerzy zębiska. Unoszę srebrzyste koło: — Allezl Lew ociąga się, mruczy, kręci ciężkim łbem. Lwy nie lubią rozkazów. Nie lubią ludzkiego odoru, sapania tłumów, blasku świateł. Ale jest między nami umowa i tutaj Leon musi w końcu usłuchać. — Allez! Skacze miękko, leci przez lśniącą obręcz, nie zaczepiwszy jej włoskiem! i ląduje na sąsiednim postumencie. Oklaski. Źle. Za wcześnie. Utrudniają zwierzęciu koncentrację. Zawieszam n& stelażu dwa koła, potem trzy, cztery: — Allez! Allez! Allez! Trzask bata. Skok po skoku. Oklaski. Teraz sięgam po koło spowite bandażem nasyconym spirytusem. Ga sną reflektory... Lew jeży się, kuli na postumencie, charczy głucho, uderzS ogonem. Nie może przywyknąć do ognistego koła. Ma zakodowany w ge nach lęk przed ogniem. Dzięki temu zapewne ród ludzki dotrwał do dzisr — bezbronnie nagi — że odkrył i oswoił płomienie, których boi się świ zwierzęcy. podpalam koło. Fioletowe jęzory ognia w ciszy i mroku. __ Allez! Charkot. Strzelam z bata: — Leon, allez! Skacze. Jakby na mój rozkaz popełniał samobójstwo. Żal mi zwierzaka, choć wiem, że nic mu się nie stanie. Nie o to chodzi. Cierpienie rzadko przychodzi z zewnątrz. Jest w nas: strach przed bólem bywa gorszy niż sam ból. Lew przelatuje przez ogień. Strumień świateł, brawa, triumfalny jazgot orkiestry. Lew wyuczonym krokiem spaceruje wokół areny, żeby publiczność mogła przyjrzeć mu się z bliska, a ja tymczasem za parawanem błyskawicznie zmieniam strój. Zrzucam bluzę, buty i spodnie, pod spodem mam opalizujący trykot. Reflektor wyprowadza mnie na środek areny. — Drodzy państwo, oto gwóźdź naszego programu! — zapowiada Świrgiełło w cylindrze, we fraku, z laseczką. — Chłopiec w walce z lwem! Mały Łukasz przeciwko królowi zwierząt! Przygrywka orkiestry. Głos werbla i cisza. Idę w stronę Iwa: pochylony, czujny, skupiony. Lew przywiera do ziemi, szczerzy kły, bije ogonem. Widać, że czai się do skoku. Wylatuje w powietrze jak pocisk. Uchylam się błyskawicznie i lew z rozpędu fika koziołka. Teraz ja atakuję. Siedzę na nim. Spleceni w straszliwym uścisku toczymy się po arenie... Dla widzów musi to być widok groźny. Lew zmiażdży chłopca! Pożre go! Rozszarpie pazurami! Mógłby łatwo, ale to nasza zwykła zabawa. Ten epizod występu Leon lubi szczerze, zaś aktorem jest świetnym, więc udaje gniew, warczy przeraźliwie, kłami dotyka mi gardła, wymachuje łapami o potwornych pazurach. W końcu przewracam go na grzbiet, szepnąwszy przedtem: „Padnij". Lew zastyga, wstydliwie spokorniały. Stawiam mu stopę na klatce piersiowej. Huragan braw. Triumfalne wycie publiczności. Prastara podświadoma radość ludzi ze zwycięstwa nad silniejszym zwierzęciem. Kłaniamy się obaj, Leon i ja. Znów orkiestra. Łomot perkusji. Lew otwiera szeroko paszczę i chowa jęzor, żeby mogła się tam pomieścić moja głowa. Wkładam mu głowę do paszczy, zamykając oczy i wstrzymując oddech... 30 31 Ufam Leonowi. To jednak dzikie zwierzę. Czy i tym razem, jak zazwyB czaj, potrafi zapanować nad instynktem? Eksplozja oklasków. Znowu kłaniamy się obaj i już koniec, Leon możel wrócić do klatki. Wie, że zjawię się tam wkrótce ze szczególnie smakowityn kąskiem. Jest smutny. Czyżby przeczuwał? Zwierzęta mają przecież niesamowi ty instynkt. — Jedz, Leonku — podsuwam mu płat baraniny, pachnącej i mięk kiej, gdyż twardego mięsa zęby Leona nie mogą już pogryźć, a żołądel strawić. Lew trąca mięso wilgotnym nosem i odwraca łeb. — Robisz mi przykrość. — mówię cicho. — Wycyganiłem tę barani nę od kucharza, miała być na ragoOt dla dyrektora Świrgiełły. — Niech się nią udławi — słyszę. — Wypuść mnie. — Co takiego?! — Wypuść mnie, Łukaszu. Pójdę sobie. Nikomu nie zrobię krzywdy. — Dokąd byś poszedł, Leonie? — W step. W busz. Do takich samych jak ja... — Chyba do zoo? — Wypuść. Przysięgam, że nikogo nie skrzywdzę. — Głupiś — szepczę do lwiego ucha. — To ciebie skrzywdzą. Jeś nie wpadniesz pod tramwaj lub samochód, zapolują na ciebie myśliwi. Ti nie ma życia dla wolnych lwów. — Dlaczego? — Lwy zagrażają ludziom. — Bzdura. — Ludzie boją się lwów. Na jedno wychodzi. Zabiliby cię profilaktycJ nie, abyś im nie mógł nic zrobić. Zabicie Iwa poprawia człowiekowi samopol czucie. — Wypuść mnie nocą, kiedy śpią. Będę biegł szybko, zdążę dobiec do dżungli. — Skąd wiesz o dżungli? — pytam z zaciekawieniem. — Nigdy m nie widziałeś. — Często mi się śni. Splątany duszny gąszcz pachnący zgniłą zielenią Wypuścisz mnie nocą? — Za daleko do dżungli. Zginąłbyś. — Wolę to, niż zostać uśpiony. Podrywam się, jakby mnie batem smagnięto. Zdziwiony lew potrząsa qrZywą. Czyżby mi się zdawało, że rozmawiamy ze sobą? Wszystko jest złudzeniem. Nic naprawdę. Albo odwrotnie. Barnaba by mi poradził, co zrobić. On ma zawsze dobre pomysły. Czy aby zawsze?... Ucieczka z kasą nie była dobrym pomysłem. Na pewno złapią go i pójdzie do więzienia, gdyby nawet rozdał wszystko co do grosza bezdomnym sierotkom. Chcesz rozdawać? Rozdawaj swoje. Komisarz Pszenny... Wyczarowałem go. Zakasłał tuż za moimi plecami, na zewnątrz klatki. Patrzył pogodnie, jak przytulam policzek do lwiego łba. — Dobry dziś byłeś — powiedział. — Przyszedłem pogratulować. — Dziękuję — odparłem. — Nie chce pan obejrzeć siłacza Pupcu? Właśnie występuje. Przybyło mu sił i opracował nowy numer, z szyny kolejowej wiąże sobie na szyi podwójny krawat. — Obejrzę to kiedyś — obiecał komisarz. — A teraz wyjdź z klatki i zrobimy mały spacerek. — Może wejdzie pan tutaj? — zaproponowałem. — Czemu nie, jeśli ci na tym zależy. Ruszył w kierunku drzwiczek. Zrozumiałem, że jest gotów wejść do klatki. Trudno przewidzieć, jak by na to zareagował lew. Bał się obcych blisko siebie, a przestraszony lew bywa niebezpieczny. — Już idę! — zawołałem. Z namiotu dolatywała skoczna muzyka, towarzysząca wyczynom Pupcu. Był to niesłychany siłacz. Tylko Barnaba potrafił walczyć z nim na rękę, ale Barnaba także był niesłychanym siłaczem, choć nie wykorzystywał tego profesjonalnie i z taką siłą się urodził, a Pupcu ćwiczył od dziecka podnoszenie ciężarów, ponieważ był niegdyś słabowitym chucherkiem. Wyszliśmy z komisarzem na ścieżkę prowadzącą w stronę wzgórz. — Dowiedziałeś się czegoś? — zapytał. — Tak — odparłem. — Mam pewność, że ani Anna, ani pan Rafał Cagliostro nic nie wiedzą o Barnabie. Wieczór był przejrzysty, przesycony księżycowym światłem. Pachniało bzem i akacją. — I to już wszystko, co chciałbyś mi powiedzieć? — zapytał Pszenny. 32 ? — Księżniczka. 33 — Chyba wszystko... — Chyba nie... Ech, ta nasza pamięć zawodna, Łukaszu. Był podobno! jakiś liścik. Skąd wiedział? Kto nas podglądał, gdy Księżniczka pokazała mi lisffl Klown Burro, nikt inny. I szybciuteńko doniósł inspektorowi. Ech, to zamiłoe wanie do donosicielstwa, panie Pszenny... — Był — powiedziałem. — Barnaba prosi córkę i mnie, żebyśmy nie I tracili do niego zaufania. — Tylko tyle? — Dużo. Mam teraz pewność, że nie ukradł. — Pożyczył sobie? Wziął na przechowanie? Było dostatecznie ciemno, abym mógł udać, że nie zauważyłem ironiczł nego uśmiechu na wargach komisarza. Ciastowata twarz Pszennego wyra-1 żała ponadto zdziwienie i namysł. — Przekona się pan, że powód był ważny — powiedziałem. — I ucz-1 ? iwy. — Chciałbym. — Komisarz przystanął, spojrzał w rozgwieżdżone nie-i bo. — Będzie dochodzenie. Gdy znika kasjer z kasą, zazwyczaj na tymi się nie kończy. Kontrolerzy zbadają księgowość cyrku. Może się okazać, żel nadużycia trwały długo, a ucieczka z kasą to finał. — Pan nie ma prawa! — wybuchnąłem. — Policja ma takie prawo. Ma obowiązek podejrzewać najgorsze, ba-1 dać skrupulatnie i selekcjonować fakty. Tylko takim sposobem da się ustalićr czyjąś niewinność. — No właśnie! Pan przecież zna Barnabę, tyle partii szachów rozegrał liście, tyle było rozmów przy kominku, a i na ryby jeździliście razem... — To co? — przerwał mi. — Może kumał się ze mną, żeby osłabić policyjną czujność? Żeby zmylić trop? Przyjaźń z policjantem to żadne alibi. Wprost przeciwnie. — Wprost przeciwnie? — zdziwiłem się. — Czyżby fakt obciążający? II — Pod latarnią najciemniej — mruknął niewyraźnie Pszenny. — Da znać Barnabie, że byłbym gotów spotkać się z nim nawet... prywatnie.: Nieoficjalnie, znaczy. Po cywilnemu, jak kolega z kolegą. — Pan, zdaje się, ma mnie za kłamcę — powiedziałem. — Daj znać, gdy nadarzy się okazja. To miałem na myśli. A swojj drogą... — Urwał, czekałem cierpliwie. — Nie było podstaw do kontroli. Dopiero teraz są... Ciekawe. 34 ___ Co ciekawe? Nie odpowiedział. Dość długo pogrążony był w zadumie. _ Świrgiełło jaśnieje — usłyszałem. — Jakby wygrał na loterii. jest dziś w wyśmienitym humorze... Pamiętaj o okazji. Gdyby się nadarzyła, niech Barnaba zadzwoni do mnie. Natychmiast. Kołyszącym krokiem ruszył w stronę namiotu cyrkowego, skąd dobiegała muzyczka towarzysząca zazwyczaj błazeńskim popisom klowna Burro. Tłum wylewał się z cyrku, oblepiając przystanki autobusowe, spływając chodnikami w stronę śródmieścia. Podniecone głosy: — Ta mała, Księżniczka... — Co tam Księżniczka. Cagliostro! — Wierzy pan w czary? — Cudów nie ma, ale jak w sposób naukowy zamienić królika w Chinkę? — Jaka tam Chinka... Udawana. Koreanka najwyżej. — Wykorzystuje, że nie rozróżniamy. — I nie królik, a zając. Znam się, myśliwy jestem... — To była prawdziwa szyna? Ta co ją Pupcu na szyi wiązał? — Najprawdziwsza, panie. Sam macałem. Siedzieliśmy w loży, najbliżej. — A jak by mu sił nie starczyło, żeby ten krawat rozwiązać? — Toby w nim chodził, he, he, he... Wyminąłem potok widzów, nie zwracając uwagi na okrzyk: — Patrzcie, to ten!... — Chłopak od Iwa! — Ej, mały, ten lew jest z gumy, przyznaj się! — Mechaniczny, nakręcany! — Zęby plastykowe! — Łukasz, jak ty to robisz, że lew się ciebie nie boi? Chi, chi, chi... — Pewnie zwierzakowi wstrzykuje przedtem narkotyk, żeby osłabić... — Mądrala z pana! Chciałbym pana zobaczyć na miejscu tego chłopca. Skręciłem za ogrodzenie z plastykowych sztachetek, otaczające namiot. Personel techniczny wynosił dekoracje, sprawdzał przewody, krzątał sie po arenie i w przejściach. Artystów nie było. Odpoczywali. Zacząłem się 35 głowić nad pretekstem, który pozwoliłby mi spędzić godzinkę u Anny, gdy zobaczyłem obok wozu administracyjnego komisarza Pszennego i Świr-giełłę. Rozmawiali z ożywieniem. — Ja go od dawna podejrzewałem — perorował wicedyrektor. — Ten infantylizm, ta bezdenna naiwność, w jego wieku nie jest się już takim chyba że ktoś jest chory na umyśle albo chce uśpić czujność innych odwrócić ich uwagę... No i co? — No i co? — zachęcił Pszenny. — Czmychnął z kasą, pewien, że nic się nie wykryje. Wróci za kilka dni, zobaczy pan. Powie, że był u rodziny. Że nie ma pojęcia o pieniądzach. — Kto odkrył zniknięcie kasy? — Ja. Przypadkiem. Szukałem faktur w szafie pancernej... — Jakich faktur? — Na odpadki z masarni dla naszych drapieżników. Pan wie. Codzien nie mamy jakąś kontrolę, czasem po dwie, trzy. — Ale to są takie sobie kontrole — powiedział Pszenny. — Że co? — Kontrola kontroli nierówna, panie Świrgiełło. Przyjdą trzej w podkutym obuwiu, obślinionym palcem przejadą po parapetach, czy kurzu nie ma, sprawdzą czystość w klatkach albo obejrzą sprzęt przeciwpożarowy.. A dalej? — Co dalej? — Z tą szafą, panie Świrgiełło. — Szyfr znamy tylko ja i Barnaba. Otworzyłem. Zdębiałem. Nie był< kasety z gotówką. Kazałem natychmiast sprowadzić Barnabę i wtedy oka zało się, że jego też nie ma. Przypadek? Zbieg okoliczności? — Świrgiełłi wykrzywił wargi w jadowitym uśmieszku. — Hm... — Pszenny podrapał się za uchem, chwilkę ssał dolną war gę. — Jeden zniknął, drugi korzysta... — Pan mnie?!... — syknął dramatycznie wicedyrektor. — Wszystkich, nawet samego siebie jako osobę prywatną, poniewa bywałem u Barnaby na szachach. — I na ryby razem chadzaliście — dorzucił Świrgiełło. Pszenny z niespodziewaną szybkością odwrócił się do niego: — Co pan ma na myśli? — Ja? Nic... — Skorumpowany policjant osłania rabusia. Potem dzielą się pienięd; 36 mj i pszenny puszcza zasłonę dymną, żeby zmylić trop! — Komisarz zare-hotał, tarmosząc palcami kędzierzawą rudą czuprynę, powachlował się apką, wydął ciastowate policzki. — Nieźle pomyślane, co, panie Świrgiełło? — Nonsens. — No to inna możliwość. Podpuszczamy Barnabę*sobie wiadomymi sposobami. Znika kaseta, znika kasjer... Ile było w kasecie? — Nie wiem. Tyle co zazwyczaj. Mieliśmy komplet tego wieczoru. — I już? — A bo co? — zapytał z niepokojem wicedyrektor. — To pan podpisał czek do banku. Zapadła cisza. Słyszałem z nagła przyspieszony oddech Świrgiełły. — Na zakup wyposażenia... Płótno namiotowe, ławki, aparatura oświetleniowa... Ale czek miał być zrealizowany w poniedziałek! — Został zrealizowany w piątek — powiedział Pszenny tonem pogodnym, jakby wspomniał, że w piątek padał deszcz. — Na pewno ma pan kosztorys prac remontowych. — Tak, oczywiście... -• Świrgiełło zniknął w wozie administracyjnym. Komisarz bez pośpiechu zapalił papierosa. W blasku zapałki zobaczyłem jego twarz. Chyba się uśmiechał. Po kilku minutach wrócił dyrektor. Szedł dziwnie ciężkim krokiem. — Ma pan? — zapytał Pszenny. — Nie mam. Kosztorys przepadł razem z kasą. Inspektor Pszenny w zadumie palił papierosa. Puszczał przed siebie wąskie smużki dymu. — Ciekawostka — usłyszałem jego głos. — Kradzież pieniędzy rozumiem, pospolite przestępstwo z chęci zysku. Ale po co złodziejowi kosztorys? — Złapcie Barnabę i spytajcie goi — odpowiedział z zaskakującą wściekłością Świrgiełło. — Ja kosztorysu nie sporządzałem! — A kto? — Fachowcy. — Oczywiście — zgodził się Pszenny. — Pan tylko zatwierdził... Chciałbym jeszcze raz obejrzeć pomieszczenie administracji. Obaj weszli do wozu. Opuściłem teren cyrku i ruszyłem w kierunku naszego bloku. W oknie Anny paliło się światło. Przełamując wahanie, 37 wspiąłem się na najwyższe piętro. Zza drzwi dobiegła mnie przyciszona! muzyka. Czy Księżniczka jest sama? Nasłuchiwałem chwilę. Tylko muzy-l ka. Coś klasycznego, pewnie Rachmaninow. Czyżby Barnaba wrócił? Annal nie lubi muzyki klasycznej, Barnaba ma kolekcję albumów Rachmaninowa,I przepada zwłaszcza za „Rapsodią na temat Paganiniego" i ariami z operyj „Aleko" — potrafi tego słuchać godzinami. Zadzwoniłem. Musiałem długo czekać. Wreszcie drzwi się uchyliły! i w progu stanęła Anna. Miała na sobie wiśniowy szlafroczek, rodzaj tuniki! Włosy zaczesane gładko do tyłu, spięte czarną klamrą. — Ojciec wrócił? — spytałem. — Wejdź. Bez słowa otworzyła drzwi do pokoju Barnaby. Było to ascetyczne! wąskie pomieszczenie z mocnym żelaznym łóżkiem, stolikiem ogrodowymi i parą krzeseł. Na taborecie przy łóżku stał gramofon. Nie był włączony. — Ojciec wrócił? — powtórzyłem pytanie. — Jest w twoim pokoju? I — Odpoczywam — powiedziała Anna. — Od was wszystkich. Odl mojego rozkosznego życia. Od kochanego tatusia, który nawet nie raczył! zatelefonować. Nie ma go. — Ale słyszę Rachmaninowa... Wyglądała na zmieszaną. Weszliśmy do jej pokoju, który był wyzwa-l niem wobec ojca: kolorowe fotosy, białe mebelki, masa bibelotów. Tapczan! przykryty purpurowym włochaczem. Lampa nad nim z odwróconego chińskiego parasola. Rybki ze srebrzystej folii zwisające z sufitu na niewidzial-! nych nitkach i ściany pomalowane na blady błękit — akwarium. Anna podeszła energicznie do magnetofonu i nacisnęła klawisz. „Rapsodia..." ucichła. — Z nudów... — usłyszałem mruknięcie. — Mam dość Boy Geor-J ge'a. Gdzie on się podział, do jasnej cholery?! Rozłożyłem ręce. Anna ruchem głowy wskazała mi niski fotelik, sama wyciągnęła się na włochaczu, podparła łokciami brodę. — Bałem się dziś o ciebie — powiedziałem cicho. — Bredzisz. — Zygfryd był zdenerwowany. Czułem to. Wydawało mi się, że drżą mu ręce. Kiedy rzucał sztyletem, patrząc na ciebie w lusterku, na moment zamknął oczy. — Przyglądasz mu się? — Czasami... Często. __ Można wiedzieć, dlaczego to robisz? __ ponieważ boję się o ciebie — odparłem po pauzie. — Gdyby chybił- — Zygfryd nie chybia — usłyszałem zimny głos Księżniczki. — Na-wet z opaską na oczach. Myślimy o nowym numerze, rzucaniu nożami z galopującego konia. — Nie! — prawie krzyknąłem. — Czy ty przypadkiem nie jesteś we mnie zakochany? — spytała Księżniczka, przyglądając mi się spode łba. — Absurdalne ryzyko — powiedziałem. — Świrgiełło uważa inaczej. W każdym cyrku rzucają nożami, publiczność jest tym znudzona. Z konia w galopie chyba nikt nie rzuca. — Bo zabiłby partnerkę. — Zygfryd mnie nie zabije. Jest doskonały. Może najlepszy na świecie. Jeżeli ten numer wyjdzie, murowany kontrakt w Cyrku Cyrków. — Dla was? — spytałem. — Co tam ja... Partnerka się nie liczy. Powiedziała to ze skrywanym rozgoryczeniem, nie patrząc na mnie. Pomyślałem o Iwie. — Mógłbym opracować numer z Leonem — powiedziałem. — Dla nas dwojga. Bardzo efektowny i bez ryzyka. — Daj spokój ze swoim lwem, to zgrzybiały staruszek. Nawet do zoo go nie przyjmą. Mówi się, że ma być uśpiony. Serce podeszło mi do gardła. Zamknąłem oczy i otworzyłem je szybko: — Kto mówi? — W cyrku mówią. Ludzie wicedyrektora. Burro podobno widział wniosek komisji lekarskiej... — Nie zrobią tego! — przerwałem Annie. — Poprawiły ci się stosunki ze Świrgiełłą? — zapytała Anna. — Należało się tego spodziewać. Zawsze mówiłam ojcu, że powinien liczyć tylko na siebie. Za Iwa dasz sobie głowę uciąć. Czyżby wiedziała o mojej rozmowie z wicedyrektorem? Wieści w cyrku rozchodzą się szybko, czasem wyprzedzają fakty, ubiegają zdarzenia. O-Płaca się niekiedy puścić w obieg plotkę, żeby przygotować grunt. Burro, być może, widział wniosek komisji lekarskiej, ale nie czytał go zapewne, został mu tylko z daleka pokazany, z komentarzem i prośbą, aby zachował dyskrecję. Są ludzie, którym to już nie wystarczy, aby poczuć swoją waż- 38 39 ność: szef wyłącznie im powierzył swoją tajemnicę! Obnoszą się z nią jaki z laurowym wieńcem, ciąży im, łaskocze w język. Co jest wart laurowy wieniec, jeśli nie widzą go inni? Zaufanie szefa wtedy ma swoją wartość,! kiedy wolno je porównywać z zaufaniem do innych. Korci, żeby zabłysnąć znajomością faktów. Świrgiełło, niezły psycholog, zna słabą i próżną ludzką] naturę, wie komu zaufać, aby osiągnąć zaplanowany skutek; puścić] w obieg tajemnicę, fałszywą wiadomość. Poczta pantoflowa jest doskonałą! metodą nacisku. Tak było niegdyś z siłaczem Pupcu, który uważał się za; pupilka dyrektora Zoltana i sądził, że wolno mu lekceważyć Świrgiełłęj Przez cyrk przemknęła wówczas pogłoska, że Zoltan spotkał się z samym Herkulesem Pierwszym, który wykoleja lokomotywy i wyrywa z ziemi młodej dęby. Podobno Herkules ma dość cyrku „Royal", szuka innej pracy. PodobJ no gotów jest przejść do „Paradisu". Podobno decyzja należy do Świrgiełły, ponieważ dyrektor Zoltan ma ważniejsze sprawy na głowie i nie zajmuje się; osobiście angażami. Podobno, podobno... I siłacz Pupcu, który nie potrafi] wykolejać lokomotyw, stał się oddanym człowiekiem wicedyrektora. Konku-i ruje z Burrem w zdobywaniu pikantnych informacji, trzeba przy nim bardzo; uważać. — Może dałbym sobie uciąć głowę za Leona — powiedziałem dd Anny. — Ale przyjaciela bym nie zdradził. — Każdy tak mówi. — Zygfryd też? — Zygfryd nie ma przyjaciół — powiedziała Księżniczka. — To samotnik. Jak każdy nieprzeciętny człowiek, który zna swoją wartość. — Czy ty przypadkiem nie jesteś w nim zakochana? — odparowałem wreszcie. — Byłabym... — Ale nie masz szans? Księżniczka usiadła na włochaczu, podwinęła nogi, zapatrzyła siew ni istniejący punkt nad moją głową. — Kocham go do obłędu, kiedy rzuca we mnie sztyletami — powie działa. — Potem uczucie znika. Nie jestem zdolna do miłości. — Bzdura... — Moje szczęście. Ojciec kochał mamę i fatalnie na tym wyszedł. Mni« to nie grozi. Nigdy nikogo nie pokocham, jestem zimna w środku. — Nie wierzę ci — szepnąłem. Roześmiała się, pokazując białe, trochę nierówne zęby. 40 __ Każdego chciałbyś mierzyć swoją miarką, Łukaszu. Tęsknisz za odzicami, kochasz Iwa Leona, szalejesz za moim ojcem. Tyle w tobie uczuć, że ci tryskają uszami. To słabość. Ja jestem silna, kocham tylko lody ananasowe. I jedynie wtedy, gdy jest na nie szansa. __ Nie wierzę ci... — powtórzyłem, skonsternowany. — Tłumisz w sobie... — Zarozumialec. Wydaje mu się, że każdy musi być do niego podobny. Rozbrajająca naiwność Łukasza Piechoty. Dobraliście się z Barnabą jak w korcu maku, ha, ha! Wyprostowałem się w foteliku. Księżniczka nagle wydała mi się obca: kukła dziewczyny, którą noszę w sercu. Marionetka, falsyfikat. Poprawiłem włosy, przybrałem oficjalną minę. — Atmosfera wokół Barnaby zagęszcza się — powiedziałem. — Oprócz pieniędzy zniknął jakiś ważny dokument. Pieniędzy było dużo więcej, niż sądzono pierwotnie. Ktoś zrealizował w banku czek. — Kto? — Obawiam się, że Barnaba — odparłem po pauzie. — Wiesz co, ty sukinsynu?! — Księżniczka zerwała się na nogi. — Jeżeli myślisz... Nie udało jej się dokończyć. Zadzwonił telefon. Oboje zamarliśmy. Aparat telefoniczny nie przestawał piskliwie jazgotać. Anna z dziwnie stężałą twarzą ruchem głowy nakazała mi podnieść słuchawkę: — Mnie nie ma w domu... Zygfryd czy Burro? Wbrew temu co powiedziała przedtem, Zygfryd interesował się Anną. Wiedziała o tym. Takie rzeczy się wie. Zygfryd uważał Księżniczkę za swoją własność. Na każdym przedstawieniu czterdzieści cztery razy darowywał jej życie — tyle było rzutów nożami. Co zaś tyczy się Burra, to karzeł nie ukrywał swoich wielkich uczuć. Przeciwnie. I był jeszcze ktoś... Kto? Podniosłem słuchawkę. — Ania? — usłyszałem głos, który rozpoznałbym nawet we śnie. — Kochanie moje... — Tu Łukasz, panie Barnabo — powiedziałem. — Gdzie pan jest? — Bądźcie o mnie spokojni... — Nie możemy być spokojni o pana! — krzyknąłem do słuchawki. — Gdyby pan wiedział, co się dzieje w cyrku... 41 — Domyślam się, mój chłopcze... — Czy pan zabrał kasę? — Poproś Anię do telefonu. — Niech pan zaprzeczy, błagam! — Chciałbym porozmawiać z córką. Bądź tak dobry, Łukaszu. Księżniczka wyrwała mi słuchawkę. — Ty szaleńcze! Potworze! Zbóju! Co sobie myślisz?! — Nie denerwuj się, mój skarbie — usłyszałem, stojąc obok, przytłu] miony głos. — Powinnaś zaufać swojemu ojcu... Musiałem tak zrobić... — Ale dlaczego? Dlaczego?! — Wszystko zrozumiesz... Na pewno zgodzisz się, że nie mogłerrj postąpić inaczej... — Ukradłeś pieniądze? — zapytała Anna nie swoim, chropowatyr głosem. — Nie... tak... czasami trzeba... — Wróć! Natychmiast. — Męczą cię, córeczko? Przesłuchują? Pocierp jeszcze trochę dl4 swojego taty... — Mnie nikt nie przesłuchuje. Na razie. Masz mi powiedzieć, gdzk jesteś. — Wybacz, dziecko... — Wróć natychmiast do domu. Bo zrobię jakieś głupstwo. Cisza. Potem zdławiony głos Barnaby: — Daj mi Łukasza, kochanie... Wcisnęła mi w dłoń słuchawkę jak obrzydliwego gada. — Ja też błagam, żeby pan wrócił do nas — powiedziałem. — Prze konamy Pszennego, że zaszło nieporozumienie, na pewno coś wymyślimv on chętnie uwierzy, nie przestał pana lubić... — Prowadzi dochodzenie? — Tak. — To dobrze. Jeżeli zapyta, możesz mu powiedzieć, że telefonowałer do was... — Nie powiem. Umiem trzymać język za zębami, panie Barnabo. — Brzydzimy się kłamstwem. Będziesz prawdomówny, Łukaszu. ?? wiesz komisarzowi wszystko, co wiesz, powtórzysz naszą rozmowę słowc w słowo. Dlatego nie mogę ci wyznać, gdzie teraz jestem... - Mam mętlik w głowie. Chciałbym przynajmniej w części zrozumiećJ 42 — Zrozumiesz wszystko we właściwym czasie. Gradacja konieczności, frzeba wspomagać sprawiedliwość. Przymus wyboru. Może nawet poświęcenie. Łukaszu, opiekuj się Anią... — Powiedzieć Pszennemu, że pan się przyznaje do zabrania kasy? _- Niczego nie potwierdzam i niczemu nie zaprzeczam. Niech policja robi, co do niej należy. Zresztą, Pszenny nie potrafiłby inaczej, to uczciwy człowiek. Chyba że... — Że co? — zapytałem. — Mógłby dostać rozkaz zaprzestania śledztwa... Powiedz, że życzę mu awansu, marzy o nim od lat. Niech tylko nie zmarnuje szansy! Pozdrów pana Rafała, dbaj o Anię. Odezwę się wkrótce. — Panie Barnabo... Brzęk odłożonej gdzieś daleko słuchawki. Przerywany sygnał, rozmowa skończona. Nawet nie wiadomo czy zamiejscowa, odkąd wprowadzono połączenia automatyczne. Mógł dzwonić zza rogu, z Krakowa, z Bratysławy. Milczymy. Z chińskiego parasola sączy się seledynowe światło. Mucha brzęczy, atakując szybę. — Przynajmniej wiemy, że nic złego mu się nie stało — mówię po pauzie. — Też coś. Zabrał kasę, rozumiesz? Nic go nie uratuje przed więzieniem. Sędziowie są normalni. Ojciec jest stuknięty, ale nie na tyle, żeby dostać wariackie papiery. Łudziłam się... Co teraz? — Będę się tobą opiekował. — Nie trzeba — mówi Anna. — Idź już. Ruszam do drzwi, ale nie wychodzę. Szukam pretekstu, żeby zostać jeszcze trochę. — Czy przed zniknięciem zdarzyło się ojcu coś szczególnego? — pytam. — Poszperaj w pamięci. To ważne. — Mówiłam ci, że nie. — Nie dostał żadnego listu? — Z nikim nie koresponduje! Jeżeli kombinujesz, żeby tu dłużej siedzieć... — Anna raptem milknie. — Dostał list... Teraz sobie przypominam, wyjął ze skrzynki wąską białą kopertę. Urzędowe pisma w takich kopertach nie przychodzą. Rzeczywiście... Nawet go nie zapytałam od kogo. Już chcę zapytać, gdzie mógł odłożyć ten list, kiedy rozlega się głośne 43 pukanie do drzwi i bez czekania na przyzwolenie wchodzi Burro. Jest nieskazitelnie elegancki: szary flanelowy garniturek, błękitna koszulka, krawat. — Nie przeszkodziłem? — pyta. — Przeszkodziłeś — odpowiada Księżniczka. — Obaj mi przeszka-j dzacie. Zostawcie mnie samą. — Mam powód — mówi Burro. — Musicie coś zobaczyć. Chodźcie ze mną. Noc w cyrku to pora treningów. Palą się tylko niezbędne światła. Nas arenie ćwiczą kolejno ekwilibryści, żonglerzy, akrobaci, doskonalą swoje numery, opracowują nowe. W sekretariacie wisi grafik nocnych treningów, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać. — Odstąpiłem swoją godzinę Zygfrydowi. — Burro kieruje się ku na^ miotowi, przecinając mroczny dziedziniec. — Bardzo mnie prosił. Zobaczycie, co wyprawia... Wchodzimy do cyrku bocznym wejściem. Wędrówka przesmykami poi śród skrzyli, pudeł, elementów dekoracji. Im bliżej wejścia na arenę, tym donośniejszy łomot, świst, pohukiwanie... Światło punktowe pada na tarczę strzelniczą o dwumetrowej średnicy! ustawioną pośrodku areny. Do tarczy przymocowana jest kukła, rozkrzyżo-wany manekin. Drugi reflektor pilotuje Zygfryda, który pędzi na koniu wokół areny. Jeździec gna coraz szybciej, szybciej, ruchomy pierścień światła ledwo nadąża za nim. Koń raptownie zmienia kierunek, przelatuje obok tarczy. Gwizd noża. Nawrót, rozpęd — znowu gwizd. I znowu, znowu... Zygfryd nie może tego widzieć z rozpędzonego wierzchowca, ale mu rejestrujemy: na dwanaście rzutów trzy trafione. Nóż w barku, nóż w łydce, nóż w gardle. — No i co, no i co? — syczę w ucho Księżniczce. — Czemu milczysz? Odezwij się! — Gdybym to była ja... — To co, to co? — Nie drasnąłby mnie. — Wariatko! Zrozum wreszcie, dlaczego żaden cyrk nie ma takiego) numeru! To śmierć. 44 jesteśmy ukryci za kotarą. Burro oddycha z cichym świstem. Kolejna seria rzutów i znowu trzy noże wbijają się w manekin. Koń zwalnia. Z mroku areny wynurza się smukła sylwetka Świrgiełły, wicedyrektor wchodzi w świetlny krąg wokół tarczy. — Doskonale, Zygfryd — słyszymy jego spokojny głos. _ jak na początek, znakomicie. Dwadzieścia cztery rzuty i tylko sześć chybień Gratuluję- Zygfryd zeskakuje z wierzchowca. Patrzy na tarczę, potem odwraca się do Świrgiełły: — Nic z tego nie będzie, panie dyrektorze... — Będzie. — Niemożliwe... — Gdzie twój charakter? Twój upór? Myślałem, że jesteś więcej wart — Znam swoją wartość, panie dyrektorze. Istnieją granice ludzkich możliwości. — Na pewno istnieją — zgadza się Świrgiełło — ale nikt ich nie zna. Więcej ci powiem: są ruchome, można je przesuwać. Trzeba mieć tylko talent i odwagę. Talent masz. — Pan dyrektor sądzi, że jestem tchórzem? — pyta po pauzie Zygfryd, przypatrując się manekinowi przebitemu ostrzami sztyletów. — Ćwiczysz dopiero czwarty raz. Liczba chybień się zmniejsza — Nieprawda. Pamiętam. Miałem już lepsze wyniki. — No widzisz! — cieszy się Świrgiełło i poklepuje Zygfryda po muskularnym ramieniu. — Będziesz miał jeszcze lepsze, byle nie pękać! — Ale nigdy nie będę miał pewności... — replikuje Zygfryd. — Koń przyspiesza, zwalnia. Nie mogę wszystkiego przewidzieć. — A u siebie możesz? — pyta z uśmieszkiem Świrgiełło. — Bywasz czasem zdenerwowany, ręka drgnie... — Wykluczone. Umiem się koncentrować. Konia do koncentracji nie zmuszę. — Zmusisz. Trzeba chcieć. I nie wolno się bać, Zygfrydzie — Chyba zrezygnuję... — mówi Zygfryd, nisko pochylając głowę. Świrgiełło potrząsa nim z nagłą furią. — Ja ci zrezygnuję! — syczy. - Przyrzekłem Zoltanowi ten numer na rocznicę cyrku! Będą władze, goście zagraniczni. Jeśli nawalisz obedrę ze skóry. Zygfryd milczy, pięścią trze podbródek. 45 — W porządku — odzywa się wreszcie. — Ale do tarczy przymocuj jemy psa. — Psa przymocuj sobie wiesz gdzie! — rzuca gniewnie Świrgiełło. -i Co publiczność obchodzi pies? Publiczność przychodzi do cyrku, żeby przeżywać prawdziwe emocje. Człowiek w niebezpieczeństwie, to jest to! Musi istnieć autentyczne zagrożenie, poparte tragiczną statystyką. Giną piloci, motocykliści, żeglarze, kosmonauci, a jednak nie brakuje chętnych.! — To co innego, panie dyrektorze. Nie narażam własnego życia. Jata mam namawiać Annę, żeby mi pozowała? — Namówisz. Zaufa ci. — Nie o nią chodzi, tylko o mnie! Jeżeli nie mam pewności... — Szmata! — ucina Świrgiełło. — Myślałem, że jesteś mężczyzną] Jesteś gówniarz. Nie potrzebuję w cyrku gówniarzy. — Czy to oznacza... — Oznacza, że na galowym przedstawieniu będziesz rzucał nożami z konia — oświadcza Świrgiełło. — Ja to przyrzekłem przełożonym. Obiecałem im na galowym przedstawieniu mrożącą krew w żyłach niespodziankę. Ćwicz. Trenuj. Możesz to robić przez wszystkie noce, ale ną galówce wystąpisz konno. Albo odejdziesz z wilczym biletem i nie zechce cię żaden cyrk. Zrozumiałeś? Zygfryd kiwa głową. Wicedyrektor oddala się sprężystym krokiem! a Zygfryd po długiej pauzie dosiada konia, rozpędza go, rzuca nożami. Cztery chybienia na dwanaście rzutów. Potem dwa. Potem trzy. Potem pięć, potem ani jednego i znów cztery sztylety wbijają się w kukłę... Wychodziliśmy z cyrku. W żółtym świetle żarówki twarz Anny wydaja się kredowobiała. — Nie będziesz mu pozować do rzutów na galowym przedstawieniu — mówi Burro. — Choćbym miał udusić Zygfryda własnymi rękami. — Po prostu odmówisz — komunikuję. — Nie macie prawa mi rozkazywać... — słyszę szept Anny. — Ja mam — rzucam przez zęby. — Twój ojciec mnie upoważnił. ; — Nie jesteś moim ojcem... — Polecił mi opiekować się tobą. Dopóki nie wróci, ja za ciebie odpowiadam. — Przed kim, Łukaszu? — pyta drwiąco Księżniczka. — Zrobię, ? zechcę. Jeżeli Zygfryd zaproponuje mi partnerstwo, to będzie znaczyło, ż nabrał pewności siebie. Ufam mu. 46 —- Szalona! — piszczy Burro. — Kto zgodzi się dobrowolnie odejść z cyrku z wilczym biletem?! Wyobrażasz sobie, że Zygfryd z własnej woli pójdzie kamienie tłuc? On zaryzykuje. W cyrku zdarzają się wypadki, są dochodzenia, ale nikogo dotąd nie zamknięto za błąd w sztuce. Gdy wkracza policja, cyrkowcy są solidarni, zeznają na korzyść tego, co przeżył, jeżeli ty odmówisz, nikt nie zechce pozować Zygfrydowi, a wtedy nie będzie to jego wina i nie wyleci z pracy. — Burro ma rację — przytakuję. — Dajcie mi święty spokój — mówi Anna. — Idźcie obaj do stu tysięcy diabłów. Zostawia nas. Pędzi po schodach na poddasze. Słyszymy, jak od wewnątrz rygluje drzwi. — Kochasz Księżniczkę? — pyta karzeł. — Co ci do tego? — rzucam zaczepnie. — Ja ją kocham. — Wzdycha. — Nie mamy szans, Łukaszu, ktoś inny zagiął na nią parol, ktoś dużo od nas mocniejszy... — Kto? — ... komu trudno odmówić, jeżeli zażąda uległości. — Kto?! — Zapytaj Annę. Ona już wie albo się domyśla. Stąd lęk, zdenerwowanie. Zmieniła się ostatnio... — Przez ojca. — Nie tylko, Łukaszu. Burro odwraca się na pięcie i znika w swoim pokoiku pod schodami. Zajmuje maciupeńki pokoik bez okna, dawniej przechowalnię rowerów dziecięcych. Wicedyrektor Świrgiełło uważa, że dla karła taka komórka jest w sam raz. Idę do siebie. Nastawiam wideo, ostatni prezent od rodziców, puszczam kasetę z Jamesem Bondem, superagentem, który ma prawo zabijać. Porwania, ucieczki, strzelanina, pościgi wyścigowymi samochodami. Nuda. Czy Bond nie mógłby się przez chwilę zastanowić, po co robi to wszystko? Bond nie ma jednak czasu na zastanowienie: strzela, sztyletuje, unika Piekielnych zasadzek, całuje dziewczęta z reklamówek, a one wszystkie go kochają. Wyłączam magnetowid. Wspinam się po schodach. Pod drzwiami maga Jaśnieje pasemko światła, Cagliostro nie śpi jeszcze, więc naciskam dzwonek. 47 Proponuje mi herbatę. Ma na sobie jedwabny szlafrok w herbaciai róże, pod szyją fular z haftowanym herbem: dwa miecze, korona, puchac na gałęzi. — Jakie nowiny, Łukaszu? Pisał coś. Na niewielkim czarnym biurku są rozłożone zapisane strony) Jest ich mnóstwo. W rogu, pod lampą, siedzi Chineczka Li i robi na drutach. Czy Chineczka? Drobna, skośna, smagła, ale takie rodzą się i u nas. Zwłaszcza że pana Rafała prywatnie nazywa wujem, a Cagliostro Chińczykiem z całą pewnością nie jest. — Przepraszam — mówię. — Przeszkodziłem panu w pracy. — Głupstwo — uśmiecha się mistrz. — Ta praca nikomu nie jesl potrzebna. Mimo to skończę ją kiedyś, ale nie zamierzam się spieszyć.! Ostatnią stronę chciałbym napisać w ostatnim dniu życia. — To będzie książka? — pytam. — Bardzo gruba księga — uśmiecha się Cagliostro. — Tak opasłaJ że nikt jej nigdy nie przeczyta od deski do deski. — Ja przeczytam — obiecuję. Mistrz kręci głową, nie przestając się uśmiechać: — Najpierw musiałaby zostać wydana, Łukaszu. Obawiam się, że nią znajdę już czasu, aby znaleźć wydawcę. A nawet gdybym miał na to czas, kto zechce wydać księgę o wszystkim? W dzisiejszym świecie obowiązującej specjalizacji. Psychiatrzy piszą o duszy, okuliści o oczach, matematycy o nieskończoności. Literaci fantazjują, a kim ja jestem? Będzie tu także o sztukach magicznych, ale niedużo. Trochę o cyrku. Więcej o przyro-dzonych skłonnościach człowieka, umiejętnie podsycanych przez ludzi z ambicjami. — Jakie to skłonności, panie Rafale? Mistrz stawia przede mną filiżankę herbaty. Filiżanka jest niemal prze zroczysta, ażurowa, pomalowana w czerwono-złote smoki. Herbat pachnie czekoladą, wanilią, migdałami — słynna „Chocolate Tea of In dia", którą można kupić tylko na bazarze w Delhi, ale już nie w Bom baju, nie w Kalkucie — nikt w Indiach nie wie dlaczego. Gdzie rośni taka herbata? Sekret. Wiadomo tylko, że jest naturalna, bez sztucznycl domieszek, że łączy w niepojętą kombinację smak herbaciany i czeko lądowy. — Właśnie zastanawiam się nad samym sobą — odpowiada Cagli stro. — Kim właściwie jestem i co czuję do Cyganów. Mówi się, że oszi 48 kują, kradną, Hitler tępił ich, podobnie jak Żydów, palił w krematoryjnych piecach. — Cyganie kradną... — No właśnie! — podchwytuje Cagliostro. — Francuzi to żabojady, brudasy. Włosi — leniwi makaroniarze, Czesi — pepiczki, Niemcy — szkopy, Grecy — kombinatorzy, a już najgorsi z najgorszych to Żydzi. Co myślisz o Żydach, Łukaszu? — Nigdy nie widziałem Żyda. Ale powiadają... — Masz przed sobą Żyda. — Pan?... — wybałuszyłem oczy. — W pewnym stopniu — uśmiecha się Cagliostro. — Równo dziesięć procent, ze strony ojca. Zadałem sobie trud zbadania własnej genealogii i wynotowałem swoje składniki. Dwadzieścia jeden procent krwi francuskiej, trzydzieści cztery polskiej, siedem hiszpańskiej, dwanaście rosyjskiej, po kilka procent tureckiej, uzbeckiej i cygańskiej. Co ty na to? — Zdumiewające... — Wcale nie. Wszyscy ludzie są mieszańcami, tylko nie potrafią przeszukiwać przeszłości. Tyle w niej rozgałęzień. Natura preferuje mieszańców, są zdrowsi, zdolniejsi, czerpią bowiem co najlepsze z różnych korzeni. Czystość rasowa, którą propagował Hitler, prowadzi do degeneracji, z braku świeżej krwi. Cierpią na to pewne rody królewskie. Natomiast od pradziejów ludy wędrowały i krzyżowały się ze sobą, mieszały, łączyły, często wbrew zakazom religijnym czy państwowym. Takie krzyżowanie to szczepionka wzmacniająca, dająca odporność, siłę, talenty... Co powiadają o Żydach? — Że są... no, wie pan. — Załóżmy, że nie wiem. Sprecyzuj. — Są sprytni, przebiegli, bogaci, popierają się wzajemnie... — Już? — Ukrzyżowali Chrystusa... — A kim był Chrystus, z jakiego wywodził się plemienia? — pyta w zadumie pan Rafał. — Co do oprawców, byli to rzymscy żołnierze. — Żydzi mają dwie ojczyzny — przypominam sobie. — Jedną tutaj, drugą w Palestynie. Dlatego nie wolno im ufać. — Mnie, w takim razie, należałoby spalić na stosie — mówi Cagliostro. — Mam około dziesięciu ojczyzn. Wyobrażasz sobie, ile to kombinacji zdrad, potencjalnych możliwości? Szpieg hiszpański we Francji, agent — Księżniczka. 49 uzbecki w Jerozolimie, Cygan w służbie Turków... Brednie, Łukaszu! I zara-1 zem tragedia ludzka, ponieważ ludzie w to wszystko wierzą, podniecają' się, szkodzą sobie wzajem. Jakby nie dość było podziałów na bogatych! i biednych, mądrych i głupich, naiwnych i ustosunkowanych, chrześcijan i buddystów... Do czego ma prowadzić porównywanie Słowian z Anglosa-sami? Że słowiański geniusz i anglosaski zbir? Bywa także na odwrót. Po co grzebać w genealogii Chopina, Kopernika? Czuć w tym zaduch mrocz-I nego średniowiecza, to spiętrzenie zła, głupoty, pychy. —--Kim jest człowiek? — pytam pana Rafała. — Tam jego ojczyzna, gdzie pejzaż bliski, cudzy gest zrozumiały,\ podobne radości i smutki — odpowiada Cagliostro. — Ojczyzna idzie z naszych serc, od środka. I nikomu nie wolno kwestionować czyichś praw.. do ojczyzny na podstawie metryki, akcentu, kształtu nosa. — Co z Żydami? Istnieje państwo Izrael... — Co z Chopinem? Istnieje przecież Francja! — żartobliwie wpadaj mi w ton pan Rafał. — Co z Napoleonem, skoro istnieje Korsyka? Co z naszymi królami, których ongiś importowaliśmy? Czy Stefan Batory był niekompletnym Polakiem, ponieważ wywodził się z Siedmiogrodu? Ojczyzna nie jest dana mechanicznie, trzeba ją sobie wybrać. Świadomy wybór to gwarancja lojalności. Polonus w Ameryce miewa sentyment do kraju swoich przodków, ale to przede wszystkim Amerykanin. Żyd, który mógł wyjechać i nie wyjechał do Izraela, to Polak. Żyd, który wyjechał i tam pojął swój błąd, to człowiek nieszczęśliwy. Polak, który drugiemu Polakowi wypomina pochodzenie, to łajdak... Mistrz Cagliostro gestykuluje, objaśnia mi genezę konfliktów narodowo-] ściowych, napuszczanie jednych na drugich przez władców, którym przez to łatwiej było rządzić: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. — Słowo Żyd" stało się obelgą, donosem. W odczuciu tępego prymitywa jest to pojemnik z nieczystościami: wszystko można tam wpakować, pod warunkiem że śmierdzi. Albo: „Wyobraź sobie, Żyd, a taki przyzwoity..." Robią nas w Żyda, Łukaszu! — woła podniecony Cagliostro. —/Człowiek nie jest biały ani czarny, nie jest Szwedem ani Marokańczykiem, chrześcijaninem ani ateistą! Człowiek jest albo nie jest człowiekiem.) Pan Rafał urywa. Patrzy na mnie przepraszająco. Skośnooka Li jakby nigdy nie robiła na drutach. — Ależ ze mnie papla — mruczy zmieszany mistrz. — Zwłaszcza r^ 50 V aCjy dosiądę swojego konika. Już nie będę, Łukaszu. Mów, z czym przyszedłeś. — Telefonował Barnaba. Kazał pana pozdrowić. Cisza. Cagliostro siada za biurkiem, patrzy w kryształową kulę, od której odbijają się tęczowe iskry. — Zapytałeś? — Tak — mówię bardzo cicho. — Nie potwierdza i nie zaprzecza. Gradacja konieczności, przymus wyboru. Komisarz Pszenny ma nie zmarnować swojej szansy, awansuje. Pan rozumie coś z tego? Brwi mistrza wyginają się łukiem ku górze. Oczy okrągleją. — To absurd! Barnaba przecież nie mógłby... — O co chodzi, panie Rafale? Cagliostro wysuwa się zza biurka i rozpoczyna wędrówkę po pokoju. Li robi na drutach, jakby nic się nie stało. Mistrz staje przed nią, zagląda dziewczynie w oczy: — Uważasz, że takimi metodami można coś zmienić, Li? — Niczego zmienić nie można — odpowiada beznamiętnie Chine-czka. — Rzeki płyną niepojętym nurtem. Jesteśmy tu gośćmi, maestro. — Przesadzasz, Li. To i owo potrafimy zmienić. — Złudzenie, mistrzu. Przypisujemy sobie wpływ. Kto ma wyzdrowieć, wyzdrowieje, komu sądzona wędrówka, ten się nie ostanie. Cagliostro kreśli sobie kółko na czole. Li z nieruchomą twarzą wykonuje podobny gest. — Czy Barnaba powiedział, gdzie się ukrywa? — zwraca się do mnie pan Rafał. — Mam nie wiedzieć. Będzie znów telefonował. — Co za uparciuch! — sapie Cagliostro. — Gdyby przedyskutował ze mną swój pomysł, przekonałbym go, że skutek może być odwrotny... — Zginęły nie tylko pieniędze. Także dokumenty. — To by potwierdzało moje przypuszczenie — mówi pan Rafał. — Źle widzę dla Barnaby. Musimy go skłonić, żeby natychmiast wrócił i ujawnił wszystko policji. — Rzeki płyną niepojętym nurtem — odzywa się Li, śmigając drutami. — Będzie, jak być powinno, nic się nie cofa, bunt i pokora w jednym chodzą zaprzęgu. Zrobić jajecznicę? — Dziękuję — mówię — nie jestem głodny. Paskudztwa chodzą sta- 51 darni, panie Rafale. Podobno mają uśpić mojego Iwa. Annie grozi niebezpieczeństwo... Opowiadam o nocnym treningu Zygfryda, o nacisku Świrgiełły. Mistrz! popada w zadumę. Oczy tracą blask, zachodzą mgiełką. — Panu zginął czarodziejski wachlarz, maestro — przypomina Li, niel unosząc wzroku znad robótki. Cagliostro staje nad biurkiem. Opiera się dłońmi o lśniący czarny blat. — Trzeba jednak będzie pójść do dyrektora Zoltana — odzywa siej po pauzie. — Brzydzę się donosicielstwem, ale należy go ostrzec. Nie ma pojęcia o poczynaniach Świrgiełły; kiedy przejrzy, może być za późno. — Skąd pewność, maestro, że właśnie tak jest? — pyta łagodnie Li. i — Ty we wszystko wątpisz... — mruczy pan Rafał. — Znam Zoltana od wielu lat, to arcyporządny człowiek, niestety, zapracowany społecznie, brak mu czasu dla nas. Defektem uczciwych jest przeświadczenie, że inni* też są uczciwi. Naiwne zaufanie do wszystkich. Ale biada temu, kto go nad użyje! Udziela mi się optymizm pana Rafała. Dyrektor Zoltan! Tylko on! CzłcJ wiek szlachetny i sprawiedliwy, który mieczem przetnie węzeł zaplątany przez Świrgiełłę. Dlaczego wcześniej nie pomyśleliśmy, żeby się do niego odwołać? — To nie będzie donos na Świrgiełłę — mówię. — Pójdziemy jawnie. Wybierzemy przedstawicieli zespołu. Możemy nawet uprzedzić wice-j dyrektora, że idziemy do Zoltana w jego sprawie. — Gdyby cokolwiek mogło mieć znaczenie — uśmiecha się Li znad robótki — to ten wasz pomysł byłby dla was wielce niekorzystny. — Dlaczego? — zaperzam się. — Zło zagrożone zwielokrotnia się proporcjonalnie do poczucia niebez-J pieczeństwa. Tylko pokorą można je ułagodzić. — Kto ci to podpowiedział, Li? — pytam. — Moi chińscy przodkowie. Nauczają, że tylko opór pokorny dawałby efekty, gdyby w ogóle miało się na coś wpływ. — Nie ma to jak skała! — szczerzę drwiąco zęby. — Pełna pokoraJ a jaki opór, co? — Dlatego skały są nieśmiertelne — odpowiada Li. — A kropla wody, moja mała? — przypomina Cagliostro. — Czy nie rozsadza skał? 52 I zamyśla się, milknie na długo, nie widzi nas. Oczy zapatrzone w przestrzeń. Ranek. Prawie nie spałem tej nocy. Mam już pewien plan, nasłuchuję. Kroki Anny na schodach: o tej porze wychodzi na kurs angielskiego. Idę jej na spotkanie. Dżinsy, luźny szary sweter, płócienna torba na ramieniu. — Zaczekaj! — wołam. — Pożyczyłem twojemu ojcu Freuda, muszę zabrać, dostałem upomnienie z biblioteki. — Później. — Teraz. Muszę oddać dzisiaj przed dziesiątą. Twarz Księżniczki blada, oczy podkrążone, niewidzące. — Spóźnię się... Weź klucz i znajdź sobie książkę sam. Wtyka mi klucz do ręki, zbiega po schodach, nie obejrzawszy się nawet. Nic jej nie obchodzę. Naiwny marzyciel, śniący o wzajemności. Smarkacz. Gdyby choć raz spojrzała na mnie tak, jak patrzy na Zygfryda... Dość! Marudzisz, Łukaszu. Masz swój honor, nikomu narzucać się nie będziesz, nikogo nie poprosisz o łaskę. Teraz trzeba myśleć o Barnabie. Tylko o nim. Otwieram drzwi do mieszkania na poddaszu. Po raz pierwszy jestem tu sam. Nie mam czego szukać w pokoju Anny, a jednak najpierw wchodzę tam, zaciągam się powietrzem, którym przed chwilą oddychała Księżniczka. Pachnie tu frezjami: delikatny aromat. Jakie sekrety kryje brulion oprawiony w pomarańczową satynę, z tłoczonym nadrukiem „Pamiętnik"? Leży na stoliczku przy tapczanie, obok odkręcony długopis, jak gdyby Anna przed chwilą skończyła pisanie. Czy jest coś o mnie w pamiętniku? Bzdura. Może powinienem go przeczytać ze względu na Barnabę — jakiś trop, ślad, pozornie nieistotna informacja, która ułatwi poszukiwania... Wstydź się, Łukaszu. Pod żadnym pretekstem nie będziesz czytał pamiętnika Anny. Opuszczam szybko pokój, umykając przed pokusą. Ascetyczna klatka Barnaby nie kryje żadnych tajemnic. Wszystko na wierzchu. Przeglądam Półkę z książkami, niewiele ich, wertuję jedną po drugiej. Barnaba jest Przeciwnikiem kolekcjonowania książek. Uważa, że książki powinny być ciągle w ruchu, krążyć z rąk do rąk: bezczynność dobrej książki to czyjaś strata. Przeczytaną książkę Barnaba ofiarowuje dzielnicowej bibliotece, gdzie zawsze brakuje pieniędzy na zakupy. Tylko nieliczne pozycje, o któ- 53 rych wiadomo, że będzie się do nich często wracać, Barnaba zostawia ??? półce: encyklopedie, słowniki. Szukam wąskiej białej koperty, o której wspomniała Anna. Nie ma jej 1 pośród książek. Zaglądam do szufladki w szafce przy łóżku: lekarstwa, długopisy, scyzoryk, tuba biurowego kleju, nożyczki. Przełamuję opór i otwieram szafę ubraniową. Spodnie, kurtka, płaszcz, dwie marynarki, kilka koszul na półce. Sprawdzam kieszenie. Nie ma listu. Zabrał ze sobą? Najprawdopodobniej. Albo zniszczył. Ruszam do wyj-1 ścia i od progu zawracam, podchodzę do łóżka Barnaby. Zaglądam pod kołdrę. Potem pod poduszkę. I pod poduszką znajduję list. Kobiecy charakter pisma. Znaczek przedstawia żonkile. Niewyraźna pieczątka, brak zwrotnego adresu. Listy jest krótki: Mój Drogi! Wiem, że ciężko wobec was zawiniłam i nie szukam usprawiedliwienia. Wiem też, że w dramatycznej potrzebie nie odmówisz mi pomocy. Tylko od ciebie zależy, czy pójdę do więzienia, Barnabo. Byłam złą żoną i niedobrą matką. Mimo to błagam: pomóż samotnej, bezradnej kobiecie, która po- < niewczasie żałuje popełnionych błędów. Znajdziesz mnie pod adresem... Helena Zapisuję adres na kartce i chowam do kieszeni. List odkładam pódl poduszkę, wygładzam szarą wełnianą narzutę. Już wiem wszystko. Przenika mnie dreszcz. Barnaba popełnia kradzież, żeby przyjść z pomocą swojej byłej żonie. 1 Kiedy zamykam drzwi, za plecami słyszę szelest. Odwracam siej błyskawicznie. Za późno: ktoś zbiega po schodach... Wysiadam z autobusu. Dzień jest mglisty. Pada. W szarej mżawce li-szajowata kamienica wydaje się jeszcze bardziej ponura. Po trzeszczących brudnych schodach wspinam się na czwarte piętro. Pukam do drzwi, na; których łuszczy się brązowa farba. Otwiera mi chuda siwa kobieta z papierosem w ustach: — Czego? 54 —- Ja do pana Barnaby. Podejrzliwość w oczach, pomieszana z niechęcią: — Czemu miałby tu być? Też coś... — Wiem, że jest tutaj! — strzelam. — Mam pilną wiadomość. Teraz dopiero odkrywam podobieństwo między nią i Anną. Jakby złośliwa karykatura: twarz zryta zmarszczkami, pod oczami wory, cera szarobura. A jednak podobieństwo wyraźne. — Wejdź. Wprowadza mnie do mrocznego pokoiku pełnego rupieci. Wytarte plusze, dziurawy dywan, para foteli z wyłażącymi sprężynami, purchlowate tapety z zaciekami. Popielniczki pełne niedopałków. Odór stęchlizny. — Gdzie pan Barnaba? — pytam, zerkając na drzwi do sąsiedniego pomieszczenia, pewnie do kuchni, uchylone lekko. — Kim jesteś? Kto ci dał mój adres? Kobieta rozsiada się w fotelu, nie wypuszczając z ust papierosa. Bada mnie czujnym spojrzeniem. Nawet nie proponuje, żebym i ja usiadł. — Z cyrku. Przyjaźnię się z panem Barnabą. A pani jest matką Anny. Wstrząs. Papieros spada na dywan, podnoszę go, rzucam na stos w popielniczce. Kobieta próbuje przygładzić rozczochrane włosy. — Kto ci dał mój adres? — powtarza tępo. — Niech pani poprosi tutaj Barnabę. Ważna sprawa. — Nie ma go. — Kiedy będzie? — Nie wiem. Może w ogóle nie będzie. Może tu nigdy nie był. Kobieta z wolna nabiera pewności siebie. Staje się ironiczna, patrzy na mnie z uśmieszkiem. — Muszę go zobaczyć natychmiast, proszę pani. — A jeśli nie mam pojęcia, kto to taki? Coś mi się widzi, że pomyliłeś adres, chłoptysiu. Do widzenia. Nie ma rady, muszę zaryzykować. Zbliżam się do kobiety, niedbale rozwalonej w fotelu, przypalającej kolejnego papierosa: — To dla pani okradł kasę w cyrku. Dramatyczna potrzeba, co? Zamiast pani do więzienia pójdzie teraz Barnaba! Kobieta zamiera. W popłochu trzepocze rzęsami. — Ale ja... ale on... dobrowolnie... Nic nie wiem o kasie! Pomógł mi zwrócić pieniądze do sklepu, to nie była taka duża suma, przecież mu oddam kiedyś... 55 — W postaci paczek do więzienia? — rzucam gniewnie. Kobieta milknie. Oddycha ciężko. Oczy półprzymknięte. — Sama sobie złamałam życie — słyszę po pauzie jej szept. — On był za dobry... Wzięłam te pieniądze z myślą, że zwrócę. Dopiero co był remanent. I raptem znowu. Ktoś doniósł. Wszyscy donoszą. Na nikim nie można polegać. Tylko na nim. Na Barnabie. Tylko on... — Gdzie jest? — przerywam kcbiecie. Przytomnieje. Znowu staje się czujna: — Policja cię nasłała? Ja go nie zdradzę! Choćby mnie obdzierano ze skóry! Nie- wiem-gdzie-jest-Bamaba. Na-oczy-go-nie-widziałam. Won stąd. Wynocha! Histeria. Obłęd w oczach. Wiem, że nic nie wskóram. — Proszę powtórzyć Barnabie, że był tu Łukasz — mówię powoli, wyraźnie. — Będę na niego czekał w parku. Staw, łabędzie. Dziś o czwartej po południu. Musi przyjść. To bardzo ważne. Wychodzę. Mdli mnie od smrodu tytoniowego. Rozdział III Kończy się próba przedpołudniowa. Pupcu wiąże ostatni krawat ze stalowej szyny, Burro z pomidorowym nosem obtańcowuje go, chichocząc. — Muszkę potrafisz zawiązać? — Sam sobie zawiąż, mądralo. Burro chwyta jedną z szyn. Śmiga mu w rękach jak piórko. Zarzuca ją sobie na szyję, wytęża się i szybkimi ruchami, wciąż chichocząc, wiąże wielką muchę. Pupcu zamiera z rozdziawionymi ustami. Tu będą huraganowe oklaski. Potem wybuchnie śmiech, kiedy okaże się, że szyna jest z gumy. Numer z gumową szyną Burro wymyślił specjalnie na galowe przedstawienie. Efektowny. Świrgiełło, rozwalony w loży, notuje coś w kajecie. Pewnie plus dla Burra. Dla Księżniczki nie będzie dziś plusów: ćwiczy na trapezach bez zwykłej dynamiki, rezygnuje z potrójnego salta na zakończenie. — Co z tobą? — woła wicedyrektor. — Jestem dziś niewyspana... — Kogo to obchodzi? Zapamiętaj sobie, moja mała: publiczność nie uznaje wymówek. W cyrku wszyscy są zdrowi, radośni i w formie. Za to nam płacą. Choćby ci tatuś umarł przed chwilą, masz być roześmiana, jasne? — Nie rozumiem dlaczego tatuś... — rzuca ponuro Anna. — Co robiłaś w nocy, wolno wiedzieć? — pyta Świrgiełło. — Wiem, że nie trenowałaś. — Moja prywatna sprawa. — Nie tym tonem! Cyrkowiec nie ma prywatnych spraw! Po próbie zgłoś się do dyrekcji. 57 Mam kłopot z Leonem. Nie chce skakać przez obręcze. Chyba go bolą tylne łapy, weterynarz wykrył zgrubienia stawów na tle reumatycznym. Zwierzę prycha, patrzy na mnie z wyrzutem. — Skacz... — szepczę. — On nie może zauważyć... Zrób to dla mnie... Lew zerka na lożę. Wydaje mi się, że pofiglowałby ze Świrgiełłą. Nienawidzi wicedyrektora. Skacze w końcu, ale Świrgiełło musiał coś zauważyć, wchodzi na arenę, wachlując się kajecikiem. — Twój kociak nie jest przypadkiem chory? — pyta. — Jest w porządku — odpowiadam. — Miewa czasami humory. Lew wydaje głęboki charkotliwy pomruk. Zaczyna bić ogonem. Nie podoba mi się to. Staję między Leonem i Świrgiełłą, kładę koniec szpicruty na łbie zwierzęcia. Wicedyrektor nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, patrzy na Leona ze współczuciem: — Biedny stary kot. Kiepsko wygląda. Starość nie radość, Leonku... Lew jeży sierść, przywiera brzuchem do trocin. Coraz bardziej mnie niepokoi. — Proszę zejść z areny — zwracam się do Świrgiełły. — Zwierzę jest podniecone. — Zna mnie od lat — mówi Świrgiełło z beztroskim uśmiechem. — No, co to za charkot, Leonku? Bo dostaniesz lanie! Uświadamiam sobie, że nie ma czasu do stracenia. Lew może zaatakować Świrgiełłę. — Walcz! — rozkazuję i rzucam się na Iwa. Robi swoje wieloletni trening: Leon przewraca się na grzbiet, obejmuje mnie łapami i zaczynamy się toczyć po arenie. Świrgiełło wraca do loży, notuje coś pospiesznie w kajeciku. Potem, po próbie, zwołuje nas wszystkich. — Jesteście do niczego — komunikuje. — Ruszacie się jak muchy w smole. Galowe przedstawienie za pasem! Gdzie wasz entuzjazm? Gdzie zapał? Zygfryd myśli o niebieskich migdałach, Anna drzemie, Łukasz ze swoim zdechlakiem budzą litość. Gdzie pański nowy numer, Cagliostro? — Będzie — odpowiada mag. — Miałem go obejrzeć już na poprzedniej próbie. — W sztukach magicznych zdarzają się nieprzewidziane trudności, panie dyrektorze. — Jeżeli powtórzy to pan na próbie generalnej... — Świrgiełło zawie- 58 sza głos. — Są tacy, którzy by chcieli mojej kompromitacji na galowym spektaklu. Otóż uprzedzam, że będę bezwzględny. Mój cyrk musi wypaść wspaniale. — Ośmielam się zauważyć, że nasz cyrk jest naszą wspólną troską — mówi cicho pan Rafał. — Każdemu zależy, żeby galówka się udała. — Czy każdemu? — przechyla głowę Świrgiełło. — Może znaleźć się ktoś, komu byłaby na rękę klapa, panie Stein! — palec wicedyrektora mierzy w pierś mistrza Cagliostro. — Proszę pokazać swój numer. — Mówiłem, że jeszcze niegotowy... — Żądam demonstracji numeru. Wybaczymy ewentualne potknięcia. Chcemy zobaczyć, czy jest to coś godnego prapremiery. — Ale... — Ma pan numer, czy pan nie ma?! — wrzeszczy Świrgiełło w nagłym gniewie. — Na pańską odpowiedzialność — mówi cicho mag. — I z pana udziałem. — Dlaczego z moim?... — pyta zaskoczony szef. — Żeby pan w pełni docenił. Świrgiełło wzrusza ramionami. Głupio mu zrejterować. Bez entuzjazmu wchodzi na arenę, obejmuje go świetlisty krąg reflektora. Cagliostro znika za zasłoną, chwilę go nie ma, potem zjawia się w swoim czarnym płaszczu, z lśniącym obnażonym mieczem. Unosi miecz nad głową Świrgiełły. Wszyscy zamieramy... — Mane! Gwizd rozciętego powietrza. Błysk stali. Marynarka szefa rozlatuje się na strzępy wraz z koszulą, krawatem. Goły tors, porośnięty rzadkim włosiem, wklęsła klatka piersiowa, ostry rysunek żeber. — Tekel! Miecz po raz drugi rozcina powietrze i Świrgiełło zostaje bez spodni, w samych gatkach. Widać teraz, że ma krzywe nogi, jakby służył w kawalerii. Uznanie dla krawca: nie lada to sztuka nadać takiej sylwetce sportowy wygląd. Parskamy śmiechem. Świrgiełło stoi zbaraniały, oszołomiony własną nagością. Próbuje wciągnąć z nagła objawiony brzuszek, chytrze dotąd skrywany pod marynarką. Gacie ma do kolan, popielate w ciapki. Opadają mu. Podtrzymuje. Dygocze, choć od jupitera spływa na niego promienny żar. — Fares! 59 Śmignięcie ostrza... Zamieramy. Miecz przecina szyję wicedyrektora. Głowa oddziela się od tułowia i zawisa w powietrzu. Wybałuszone oczy. Przerażenie. Trwało to kilka chwil w absolutnej ciszy. Nikt nie oddycha. Cagliostro stoi nieruchomo, z opuszczonym mieczem. Potem wyciąga go w górę i zakreśla trzy iskrzące się koła: — FaresL. TekelL. ManeL. Głowa szefa wraca na miejsce. Tors okrywa koszula, krawat, marynarka. Tylko spodnie... Są. Leżą jednak na arenie, para granatowych rozczapierzonych nogawek. Świrgiełło w marynarce i z krawatem, pozbawiony spodni, wygląda farsowo. Mógłby konkurować z klownem. Gaśnie jupiter, zapalają się zwykłe światła. — To mój specjalny numer, panie dyrektorze — mówi mag uprzejmym tonem. — Niestety, nie dopracowany. Spodnie musi pan włożyć sam. Świrgiełło zaciska wargi. Zaraz wybuchnie gniewem, z pięściami rzuci się na mistrza. Nie. Wybucha śmiechem, klepie pana Rafała po ramieniu: — Doskonałe! Świetne! Genialne! Dawno tak się nie ubawiłem. Jest pan rewelacyjny, panie Stein, ja to panu kiedyś wynagrodzę! Ze swobodą, jakby to były rękawiczki, naciąga swoje granatowe spodnie. — Jak pan to robi? — pyta mistrza Zygfryd, wciąż jeszcze oszołomiony i popatruje na miecz: — Wygląda na prawdziwy... — Jest najprawdziwszy — odpowiada Cagliostro. — Ze specjalnie hartowanej stali damasceńskiej, liczy sobie przeszło dwieście lat. Był to miecz katowski, ścinano nim głowy przestępcom. Świrgiełło sztywnieje, mruży oczy. — Ma pan szczęście, że nie urodził się wtedy — mówi do maga. — Dałby pan głowę za swoje czary-mary. — Ośmielę się zauważyć, że czarowników nie ścinano — uśmiecha się pan Rafał. — Palono ich na stosie. — Jeszcze lepiej — szczerzy zęby wicedyrektor. — Dla mnie na pewno. Jestem ognioodporny, panie dyrektorze. — Chciałbym to zobaczyć! — grymas Świrgiełły nabiera drapieżności. — Liczę na pana. Cagliostro pochyla głowę. Zbliża się do niego Zygfryd, pyta nieśmiało, czy mógłby obejrzeć miecz. 60 ?— Nie pokazuje się rekwizytów, ale dla ciebie zrobię wyjątek. Zygfryd bierze do ręki broń, przesuwa palcem po ostrzu, bada giętkość stali, wykonuje w powietrzu kilka błyskawicznych cięć: — Jejku! Tym mieczem przepołowiłbym konia! Rękojeść miecza jest z kości słoniowej, wysadzana kamieniami. Cagliostro bierze broń od Zygfryda, wsadza do aksamitnej pochwy. Świrgiełło zbiera nas wokół siebie. — Wierzę, że dacie z siebie wszystko — mówi ciepłym głosem. — Nieraz już pokazaliście, że potraficie dbać o honor „Paradisu". Jesteśmy najlepszym cyrkiem w kraju, mamy znakomitych artystów, oryginalne numery, bezbłędną technikę. Krążą plotki, że podupadliśmy, że cyrk „Royal" góruje nad nami, że to on, a nie my, powinien reprezentować ojczyznę na festiwalu w Sydney. Dyrektor Zoltan nie wątpi, że do Sydney pojedzie „Paradis". Przesyła wam wszystkim serdeczne pozdrowienia. Przyrzeka, że natychmiast po przedstawieniu galowym wystąpi o podwyżkę gaż dla całego zespołu, a także o nagrody specjalne. — Dawno nie widzieliśmy dyrektora Zoltana — wtrąca siłacz Pupcu, masując zwały muskułów na klatce piersiowej. — Stęskniliśmy się. — Sercem zawsze jest z wami — odpowiada Świrgiełło. — Kiedy go spotykam, wypytuje szczegółowo o każdego, pyta, jakie macie problemy, czy nie potrzeba wam pomocy. Myśli tylko o cyrku „Paradis", jesteście jego ukochanymi dziećmi... — Ja też? — wtrąca woźny Słowik, łysy siedemdziesięciolatek o pękatym fioletowym nosie. Świrgiełło jakby nie dosłyszał. — Dyrektor Zoltan jest strasznie zapracowany — kontynuuje. — Nie macie pojęcia, od ilu czynników zależy los cyrku. Trzeba urabiać, zabiegać, koordynować. On orze jak wół, żeby nam było dobrze. — Jak się czuje nasz pan dyrektor? — pyta z zatroskaniem Burro. — Od takiej orki można zdrowie stracić. — Można, można — zgadza się szef. — Ukrywa to skrzętnie, ale wiadomo, że cierpi na wątrobę, kuruje się ukradkiem po sanatoriach. Właśnie wrócił, powiem wam w sekrecie, z Karłowych Warów... I już tyra, nie żałując sił! — Proszę go pozdrowić od nas wszystkich — mówi Burro. — Pewnie się martwi sprawą Barnaby... Urywa, zgromiony surowym wzrokiem wicedyrektora. 61 — O tym sza! — syczy Świrgiełło. — Dyrektora trzeba chronić przed złymi wiadomościami. Ma dosyć problemów. Barnaba to nasz kłopot wewnętrzny. Jasne? — Chwila ciszy. — Dziękuję, jesteście wolni. Rozchodzimy się pospiesznie. Po próbie trykoty są przepocone, zrzucamy je z ulgą, wpadamy pod gorący prysznic. Pupcu entuzjastycznie masuje rękawicą bryły muskułów, Zygfryd prycha, zaciskając powieki, a Burro podryguje, tańczy tuż przy mnie: — Co ty na to, Łukaszu? — Na co? — Jak Świr ukryje to przed Zoltanem? Przecież jest dochodzenie. — Raczej zastanów się, dlaczego chce ukryć — odpowiadam. — Nie wiem. Anna. Spróbuje ratować Barnabę. — Anna?... Burro wychodzi spod prysznica, ginie w fałdach ręcznika kąpielowego. Próbuję pociągnąć go za język, ale bez rezultatu. Uśmiecha się tylko: — Wielu rzeczy nie wiesz... Ubieram się, idę do wyjścia. Na dworze tropik. Mijam barakowóz administracji i dziwi mnie, że drzwi są zamknięte, a ze środka dobiegają głosy. Uduszą się tam od gorąca! Przystaję. Mówi Anna. Okienko też jest zamknięte, zasłonka zaciągnięta dokładnie. Ale słychać. — Dlaczego pan mnie męczy, panie dyrektorze? — Dla twojego dobra, moja śliczna. Nie jesteś już dzieckiem... — Proszę mnie nie dotykać! — Twój ojciec uciekł z kasą. Ode mnie zależy, co z nim będzie... — Nie! — Chcesz, żeby trafił do więzienia? — Ojciec jest uczciwy. Pan wie. Niczego nie ukradł. Pan udawał przyjaciela... — Dużo mogę, Księżniczko. Jeżeli zechcę, mogę nawet zatuszować skandal. Od ciebie zależy... — Nie! Wszystko się wyjaśni, zobaczy pan, wykluczone, żeby ojciec popełnił przestępstwo, on tylko miewa niesamowite pomysły, ale... Nie!... Zamieram. Pięści zaciskają się same. Jeszcze chwila i zacznę walić do drzwi, rąbnę kamieniem w okienko. Czuję coraz większy ucisk w gardle. Zawrót głowy. Mdłości. 62 — No, nie szarp się, spokojnie, spokojnie... — szeleści monotonnie głos wicedyrektora. — To tylko przyjacielska pieszczota, taki serdeczny dotyk, nie wzbraniaj się, Anno, pozwól mi... — Precz! Rzucam się do drzwi. Są zamknięte od wewnątrz na haczyk, prawie nie stawiają oporu, wpadam do środka: — Pan dyrektor mnie wzywał? Jestem! Świrgiełło odskakuje od Anny. Gładzi hiszpańską bródkę i patrzy, jakby chciał mi przegryźć gardło: — Co za żarty? Jakim prawem bez pukania? — Woźny powiedział, że mam tu być piorunem — kłamię bez zająknięcia, ponieważ wiem instynktownie, że szef nie będzie tego sprawdzał. — Nie przypominam sobie — rzuca oschle Świrgiełło. — Pan Słowik ma sklerozę, musiał coś poplątać — przychodzi mi w sukurs Księżniczka, wygładzając bluzkę. — Chodźmy, Łukasz. Rusza do drzwi. Wtedy szef kładzie mi rękę na ramieniu: — Ty zostań. Jednak nie poplątał, teraz już pamiętam. Odruchowo strząsam z ramienia dłoń Świrgiełły. Miesza mi się w głowie. Co tu się działo, bo przecież niemożliwe, niemożliwe... Księżniczka nalega, żebym z nią wyszedł: — Chciałabym teraz porozmawiać z Łukaszem, on przyjdzie później do pana dyrektora. — Nie. Zostaniesz. — Ale... — Nie obawiaj się — mówi do Anny Świrgiełło z krzywym uśmieszkiem. — O tobie nie będziemy rozmawiali. On jest przecież w tobie zakochany, prawda, Łukaszu? Tego za wiele. Diabli mnie biorą, czuję suchość w gardle, młoty w skroniach. — A pan co? — pytam. — Jakie co? — Pan też? — Nie rozumiem. — Też pan się kocha w Annie? Świrgiełło marszczy rzadkie brwi: — Jak śmiesz! Takim tonem do przełożonego? 63 — A pan? — ?? ja?! — wrzeszczy, wytrącony wreszcie z równowagi. — Napastował pan moją koleżankę, córkę pana Barnaby. Słyszałem jej krzyk. — Bzdura. Anno, ty krzyczałaś? Robiłem coś niewłaściwego? Anna milczy, coś waży w sobie. Na jej wargach pojawia się obojętny uśmieszek. — Pan i coś niewłaściwego? — Wzruszenie ramion. — Nie pamiętam, żebym krzyczała. Łukasz miewa omamy słuchowe. Wychodzi. Świrgiełło w milczeniu wskazuje mi taboret. Taboret służy w barakowozie do przesłuchań, stoi pod ścianą i nie wolno go ruszać. Świrgiełło rozsiada się w fotelu, powolutku zapala papierosa. — Wiem wszystko — mówi. — Ale dam ci szansę, Piechota. No, słucham. — Nie mam nic do powiedzenia, panie dyrektorze. — Na pewno? Jeszcze istnieje możliwość, że nie zostaniemy wrogami. To zależy od ciebie. — Nie mam nic do powiedzenia — powtarzam, przypatrując się kolorowej zasłonce w okienku nad głową Świrgiełły. — Postanowiłem zrobić porządek w naszej stajni Augiasza — mówi dyrektor i wydmuchuje w moim kierunku gryzącą smużkę dymu. — Wszystkie brudy won. Gwarantuję ci, że będziemy zgranym zespołem. Kto bruździ, rozrabia, knuje, musi od nas odejść. Tak zdecydował dyrektor Zoltan, kiedy go powiadomiłem o pewnych intrygach. — To dobrze — uśmiecham się do Świrgiełły. — Pan Zoltan powinien był się dowiedzieć, że zniknęła kasa i że są wśród nas intryganci. Tym chętniej porozmawia z delegacją. — Co za delegacja? — pyta ostro dyrektor. Zwlekam z odpowiedzią. Sprawia mi przyjemność zdenerwowanie Świrgiełły. Szczęka mu lata, jakby coś żuł, nozdrza pulsują. — Przedstawiciele zespołu — mówię wreszcie. — Chcemy opowiedzieć panu dyrektorowi, co się dzieje w cyrku. — Donos?! — Pan to nazywa donosem? — dziwię się. — Informowanie dyrektora Zoltana o naszych ważnych sprawach? Gdybyśmy planowali donos, przecież bym panu o tym nie powiedział. — Donos i na dodatek bezczelność — rzuca przez zęby Świrgiełło. 64 __ Rozbestwiłeś się, Łukaszu. Tak mi odpłacasz za moją dobroć. Będziesz gorzko żałował. — Nie rozumiem. Pan uważa, że jest coś do ukrycia przed dyrektorem Zoltanem? Że nie wolno mu mówić, co myślimy? — Cwaniak z ciebie, Piechota, bierzesz mnie pod włos. Idźcie! Przynajmniej będzie wiadomo, kto należy do spisku. — Żaden spisek. Delegacja. — Tak, oczywiście, przepraszam — wykrzywia twarz Świrgiełło. — Z pewnością opowiesz dyrektorowi Zoltanowi o swoich konszachtach z Barnabą. O cichej złodziejskiej spółce... — Pan nie ma prawa! — przerywam. Świrgiełło rozgniata papierosa w ołowianej popielnicy. — Co robiłeś w pokoju Barnaby? — pyta nagle wyciszonym głosem. — Czego tam szukałeś? — Też pomysły... — mruczę zmieszany. — Odpowiadaj. Jakie zlecenie kazał ci wykonać? Domyślam się, że pozostawił jakiś ślad, dowód winy, który trzeba było usunąć. — O czym pan mówi? — bąkam. — Więc zaprzeczasz — stwierdza Świrgiełło. — Nie byłeś w mieszkaniu Barnaby. Niczego nie szukałeś. Niczego nie znalazłeś pod jego poduszką. Bogowie! Skąd on to może wiedzieć? Gdyby przyjaźnił się z Caglio-strem, pomyślałbym, że jasnowidzenie... Przecież byłem sam w pokoju Barnaby. A może był tam ktoś przede mną, znalazł list, przeczytał i odłożył na miejsce? — Chcemy zaprotestować u dyrektora Zoltana przeciwko nowemu numerowi Zygfryda — mówię, patrząc w podłogę. — Nie zgadzamy się, żeby rzucał nożami z konia, to grozi... — Byłeś na Wiśniowej siedem? — przerywa mi Świrgiełło. — To moja rzecz. / — U kogo byłeś? — To moja rzecz — powtarzam. — Widziałeś się z Barnabą. Wiem. — A ja panu oświadczam, że nie widziałem się z Barnabą! — wołam, unosząc się z taboretu. — Siedź, jeszcze nie skończyłem. Więc oświadczasz, że nie widziałeś się z Barnabą ani z nim nie rozmawiałeś... telefonicznie? To także wiedział. Podsłuch. Należało się spodziewać. 5 — Księżniczka. 65 Milczę. Oglądam swoje paznokcie. Są przyduże, z szarymi obwódkami. Trzeba będzie przyciąć. — Zadałem pytanie — słyszę chłodny głos wicedyrektora. — Tylko policja ma prawo przesłuchiwać — replikuję. — Odmawiasz odpowiedzi? — Powiem komisarzowi Pszennemu, że pan podsłuchuje nasze rozmowy telefoniczne. — Nasz młody donosiciel — uśmiecha się krzywo wicedyrektor. — Brawo, zrobisz karierę. — Co przeciw panu to donos, a co po pańskiej myśli to lojalność? — pytam. — Nie bądź bezczelny. Donieść to mało, trzeba jeszcze udowodnić. Ciekawe, jak dowiedziesz, że podsłuchuję wasze rozmowy. A za oszczercze pomówienie można trafić do poprawczaka. Poprawczak dobrze by ci zrobił, Łukaszu. Nie miałbyś czasu płakać po swoim uśpionym Iwie. — Pan znowu?!... — wybucham, zrywając się ze stołka. — Siadać! Na miejsce! — wrzeszczy Świrgiełlo. — Ja cię oduczę arogancji, smarkaczu! — Anna zezna, że pan się do niej dobierał. Przekonam ją, aby powiedziała prawdę. A ja będę świadkiem. — Wynoś się — słyszę. — Won stąd. Wstaję. Wzruszam ramionami i opuszczam barakowóz, nie spojrzawszy na Świrgiełłę. Wojna. Sam ją sprowokowałem. Zaś na wojennej ścieżce dyrektor Świrgiełło nie zna litości. I nie przebiera w środkach. Przechadzam się wokół stawu, po którym bezszelestnie pływają łabędzie. Jak gdyby z łaski zbliżają się do brzegu i dziobią chleb, rzucany przez staruszkę w wytartym palcie z króliczym kołnierzem. Rencistka. Takie dzielą się ostatnim kęsem. Ciepłe palto pomimo upału, pomarszczona twarz, wypłowiałe bezbarwne oczy, rozjaśnione uśmiechem. — Taś, taś, moje piękne... Na zdrowie... Jest już dwadzieścia po czwartej. Nie przyjdzie? Siadam na ławeczce, otwieram Małego Księcia. Tę książkę często zabieram ze sobą. Czytałem ją setki razy, znam prawie na pamięć, mimo to czytanie sprawia mi przyjemność. 66 - Chodź pobawić się ze mną — zaproponował Mały Książę. — Jestem taki smutny... — Nie mogę bawić się z tobą — odparł lis. — Nie jestem oswojony. — Ach, przepraszam — powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: — Co znaczy „oswojony"? — Nie jesteś tutejszy — powiedział lis. — Czego szukasz? — Szukam ludzi — odpowiedział Mały Książę. — co znaczy „oswojony"? — Ludzie mają strzelby i polują — powiedział lis. — To bardzo kłopotliwe. Hodują także kury, i to jest interesujące. Poszukujesz kur? — Nie — odrzekł Mały Książę. — Szukam przyjaciół- Co znaczy „oswoić"? — Jest to pojęcie zupełnie zapomniane — powiedział lis. — „Oswoić" znaczy „stworzyć więzy". — Stworzyć więzy? — Oczywiście — powiedział lis. — Teraz jesteś dla mnie tylko ma~ łym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców- N'e potrzebuję ciebie. I ty także mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie. — Jesteś dla mnie jedyny na świecie — usłyszałem szept Anny. — I ty jesteś dla mnie jedyna na świecie — odparłem, zacisnąwszy powieki. — Oswoiłaś mnie, Księżniczko. — I ty mnie oswoiłeś, Łukaszu... Trwam/zamkniętymi oczami. Słonko grzeje, przez powieki przebija się rozproszone światło, włosy Anny jaśnieją jak aureola w pozłocie ikony. Uśmiecha się do mnie bez słów, ja także słów nie znajduję, a przecież tyle ich we mnie, najczulszych, najcieplejszych. Tylko żadne nie zmieści tego, co czuję. Lepiej milczeć. Mówić do Anny oczami, przyspieszonym oddechem, nieśmiałym ruchem ramion. Przecież wiem, że i ona mnie kocha. Jest dumna, nie śmie się przyznać, nawet przed samą sobą. Albo się wstydzi, bo Księżniczka jest wstydliwa, pozą nadrabia nieśmiałość, jak ja. Gdybym nie był nieśmiały, dawno bym jej wyznał swoje uczucia, opowiedział sny, namalował naszą wspólną przyszłość. Nie mam odwagi. Ona też. Chowamy się jak żółwie w skorupach, gramy obojętność, Anna udaje, że obchodzi ją Zygfryd- A to niepraw- 67 da. Ja ją obchodzę. Zygfryda Księżniczka tylko się boi, podziwia go i boi się 1 za każdym razem, gdy lecą w nią jego noże. Przyjdzie jednak dzień, gdy ja i Anna... — Dzień dobry, Łukaszu. Otwieram oczy: Barnaba już siedzi koło mnie, nawet na siedząco ogromny, siwe kędziory spadają mu na czoło w nieładzie. Jego bujne włosy 1 nie poddają się szczotce, więc od dawna zrezygnował z czesania. Z fryzjera też, Anna go strzyże raz na miesiąc. — Dzień dobry, panie Barnabo — odpowiadam i ufnie zanurzam dłoń w bochnowatej łapie atlety. Źle wygląda. Policzki zapadnięte, pod oczami podkowy, jakby od dawna nie spał. Ale uśmiech swojski, trochę łobuzerski. — Czemu mnie prześladujesz, przyjacielu? Nie należy mi się urlop od was? Chyba mogę mieć dosyć pajaców cyrkowych. — Może pan — przytakują. — Ale nie w ten sposób. My się boimy o pana. — Spójrz na mnie. — Rozprostowuje mocarne bary. — Bać się o takiego niedźwiedzia? — Niech pan nie żartuje... Byle kto potrafi pana skrzywdzić. — Hola, hola, tak źle nie jest — śmieje się Barnaba, obnażając wielkie śnieżnobiałe zęby. — Radzę sobie wcale nie najgorzej. Patrzę mu badawczo w oczy. Barnaba nie przestaje się uśmiechać. — Niech pan wróci ze mną do domu. Wszyscy bardzo prosimy. — Kto mianowicie? — szczerzy zębiska olbrzym. — Anna, pan Cagliostro, Pszenny... — Wiem, że opiekujesz się Anną. — Nie o to chodzi. Ona zresztą opieki nie potrzebuje. To panu jest potrzebna opieka. — Bez przesady, Łukaszu. Mimo wszystko jestem dorosły. — Proszę... — Jeszcze nie czas — ucina stanowczo Barnaba. — Wiem, co robię, wszystko przemyślałem. — Nie rozumiem, jak pan mógł zabrać kasę... — mówię cicho, wpatrując się w nieruchomą, prześwietloną słońcem taflę stawu. — Musiałem. — Zrobilibyśmy składkę. Pan Rafał, ja, inni. Zebralibyśmy pieniądze dia pańskiej żony. 68 — Powiedziała ci?... — To nie jest podobno duża suma. — Nie jest — przytakuje olbrzym. — Biedna kobieta, mogła ściągnąć na siebie poważne kłopoty. — No i dobrze! — wybucham. — Rzuciła was. — Nie bądź zbyt surowym sędzią, Łukaszu — mówi w zadumie Barnaba. — Za mało wiemy o innych, żeby ich osądzać. Nie uczestniczymy w ich rozterkach, udrękach, nie jesteśmy w środku. — Są jednak zasady. — Myślisz, że łatwo ze mną wytrzymać? Ja sam z trudem siebie znoszę. Chwilami mam Barnaby po dziurki w nosie. I wy też. — Nieprawda. Lubimy pana. — Jedni lubią, inni nie. Człowiek jest istotą wolną; jeśli musi odejść, ma do tego prawo. Nie potępiam Heleny. Żal mi tylko, że nie udało jej się życie. Łabędzie zataczają kręgi po złocistej wodzie, posągowo dostojne. Staruszce skończył się chleb, więc nie zwracają już na nią uwagi. Wiedzą, że są do podziwiania i staruszka patrzy na nie z podziwem. Natura nie szczędzi oczom swego piękna, byle umieć patrzeć i nie spieszyć się nigdzie. A dokąd miałaby się spieszyć uboga rencistka w liszajowatym paletku z króliczym kołnierzem? — Co pan zamierza? — zwracam się do Barnaby. — Cierpliwości, Łukaszu. — Policja w końcu zacznie pana szukać. Świrgiełło będzie musiał złożyć oficjalny meldunek o zaginięciu kasy. — Jeszcze nie złożył? — Chyba nie. Rozmawiał tylko z Pszennym. — A to numer! — gniewnie szczerzy zęby Barnaba. — Czuje pismo nosem... Złoży, złoży, nie będzie się mógł wymigać! / Nie pojmuję, kręcę głową: — Mają rozesłać za panem listy gończe? Postawić przed sądem? O to panu chodzi? — Właśnie o to, Łukaszu. I już nic więcej, niestety, nie mogę ci powiedzieć. — Chyba że pan nie zabrał kasy... — Zabrałem. Wszystko we mnie stygnie. Jeszcze się łudziłem, jeszcze miałem na- 69 dzieję, że jest inaczej. Teraz koniec. Barnaba zawsze mówi prawdę. A kiedy z jakichś względów nie może, po prostu milczy. Jednak potwierdził: uciekł z kasą, ukrywa się, nie chce się zgłosić dobrowolnie. Czeka go sąd, bez względu na okoliczności. Okoliczności, jeśli okażą się łagodzące, mogą tylko zmniejszyć wyrok. Ale skazujący wyrok zapaść musi. Na Barnabę! Jak w to uwierzyć, jak zrozumieć? — Komisarz Pszenny chce się z panem zobaczyć — mówię, patrząc przed siebie. — Choćby prywatnie, po cywilnemu. — Nie mogę. Przeproś go. — Mam mu powiedzieć, że się z panem widziałem? — Przecież nie będziesz kłamał. — Świrgiełło zna adres pańskiej żony... — Mnie tam nie ma. Helena nie wie, gdzie się ukrywam. Powiedz Pszennemu, że naprawdę nie wie. Ty też nie będziesz wiedział, to grzech na moje konto — Barnaba uśmiecha się i jest to uśmiech niewesoły. — Uwierz tylko, że tak trzeba. — Niech mi pan przebaczy... — odzywam się szeptem. — To szperanie w pańskim pokoju. List od żony. Inaczej bym do pana nie trafił. — Rozumiem cię — mówi Barnaba i kładzie mi na ramieniu ciężką dłoń. — Nie ma sprawy, Łukaszu. Zamiary miałeś uczciwe. Powiedz Ani, że wszystko dobrze się skończy. Będziemy jeszcze dumni z „Paradisu". Odchodzi. Zwalista sylwetka znika za zakrętem alei. Są tylko kasztany, staw, łabędzie. Staruszka też znikła. Rozkładam na kolanach Małego Księcia i czytam wolniutko, żeby się uspokoić. Mieszkanie mamy małe, meble proste, z jasnego drzewa. Niedużo ich. Po co wędrownikom meble? Stół, trochę krzeseł i tapczan w pokoju rodziców. W moim otomana, biurko, regały z książkami. Plakaty na ścianach. Dobra stereofonia marki „Fisher", dużo płyt, dużo kaset. Rodzice wiedzą, że lubię muzykę. Na regałach albumy zoologiczne: o Iwach wiem niemal wszystko, czego się można dowiedzieć z książek. Leżę ze słuchawkami na uszach. Włodzimierz Wysocki śpiewa ochrypłym, przejmującym głosem o przyjacielu, który poległ, i świat stał się inny, pusty. Mój świat to Księżniczka i Leon, i jeszcze gdzieś daleko rodzice, których mi chwilami boleśnie brakuje. Matki, jej pouczeń i pieszczot, kiedy nikt nie widzi, ojca, żeby od czasu do czasu razem pomilczeć, jak mężczy- 70 zna z mężczyzną. Lubię takie milczenie. Mam problem, kłopot nie do wyznania — ojciec to pozna po mnie i o nic nie zapyta, tylko rozstawi figury na szachownicy, siądziemy naprzeciw siebie i będziemy grać. Niezbyt uważnie. Hetman leniwie ściga króla, konie ospale skaczą z pola na pole, a my milczymy, patrzymy na siebie. I jest mi lżej. Telepatia? Odbieram jakieś myśli, jakieś wskazówki, rady — niby rodzą się we mnie same, wiem, że to ojciec nadaje. Kłopot okazuje się nie taki wielki, przeszkoda do pokonania, problem można rozwiązać. Wreszcie, gdy już jest po wszystkim, opowiadam ojcu, jakby od niechcenia, że była sprawa, że sobie poradziłem. Kiwa głową, milcząc. I gramy ostro: hetman gna po szachownicy, piony szturmują, kawaleria wykonuje szarżę po szarży, szach, mat — raz ja górą, raz ojciec. Śmiejemy się, opowiadamy anegdotki, mama interweniuje, żeby ciszej, bo cały dom postawimy na nogi. „A od kiedy to dom ma nogi, Haneczko?" — replikuje ojciec. Nie było dzwonka do drzwi. Po prostu, ni stąd, ni zowąd, w moim pokoju pojawiła się Księżniczka. — Poczułam, że chcesz, abym przyszła — usłyszałem, pomimo słuch wek w uszach. — Usiądź, Księżniczko — wyszeptałem. Siadła przy mnie na kanapie. Jej dłoń spotkała się z moją, palce się splotły. Chłonąłem nozdrzami delikatny aromat konwalii. Księżniczka zawsze pachnie konwaliami. Z zamkniętymi oczami rozpoznałbym jej obecność. Zapach konwalii był zmieszany z innym zapachem, jeszcze subtelniejszym, idącym od ciała Księżniczki, od jej twarzy i rąk. Miała na sobie krótką spódniczkę w kolorową kratę, ledwie osłaniającą bardzo długie, smukłe nogi, opalone na brąz. Cała była brązowa od opalenizny. Przez cieniutką męską koszulę, przewiązaną w talii skórzanym rzemykiem, prześwitywały piersi. Były strome i także brunatne od słońca. Chciałem ich dotknąć. Tak chciałem, że aż mi zaschło w gardle. — Dotknij — usłyszałem. — Ja też chcę. Uniosłem rękę i opuszkami palców przesunąłem po lewej piersi Księżniczki. Ciepła, sprężysta krągłość, od której pociemniało mi w oczach. Wysocki śpiewał o ognistych koniach, o ich pędzie, świście wiatru. Niebo w otwartym oknie fosforyzowało od gwiazd. Świat pachniał konwaliami. — Dziękuję ci, że istniejesz — powiedziałem cicho do Księżniczki. — Bez ciebie świat nie miałby sensu. 71 — Tęskniłam. — Podobno są słowa, którymi to można wyrazić. Poeci potrafią. Ale ja nie będę używał cudzych słów, kiedyś znajdę własne. Daj mi czas, Księżniczko. — Mamy czas, Łukaszu. Całe życie. — Zostaniesz ze mną przez całe życie? Nigdy nie odejdziesz? Nie pokochasz innego? — To po prostu niemożliwe. Jesteś tylko ty. — Jestem dla ciebie — powiedziałem. — Będę taki, jak zechcesz. Nigdy ci nie skłamię, nigdy cię nie zawiodę. Będę się tobą opiekował i zostanę najświetniejszym treserem zwierząt na świecie, żebyś była ze mnie dumna. Wiem, że miłość jest pełna, gdy można być durnym z człowieka, którego się kocha. — Czy jesteś ze mnie dumny? — Podziwiam cię. Jesteś nieustraszona i wrażliwa, zawsze mówisz prawdę, masz talent wielkiej artystki cyrkowej. Wszyscy się tobą zachwycają. A ja gromadzę w sobie ten zachwyt wszystkich dookoła i cały jestem zachwytem. Mógłbym na ciebie patrzeć dzień i noc. Wstrzymuję oddech, kiedy cię widzę. Teraz też nie oddycham... — Oddychaj, Łukaszu — usłyszałem cichuteńki śmiech Księżniczki. — Nie chcę, żebyś się udusił. I obejmij mnie. Wyciągnąłem ramiona, Księżniczka przytuliła się mocno. Poczułem aromat konwalii, zapach jej ciała, pulsujące ciepło. Leżeliśmy obok siebie, patrząc w gwiazdy. Srebrzyste punkciki zaczęły płynąć, układać się w coraz to nowe konstelacje. Niektóre rosły, nabrzmiewały, zamieniały się w statki kosmiczne. „Wsiadać, drzwi zamykać! Odlot do granic wszechświata za minutę i pięć sekund! Proszę zapiąć pasy!" — Lecimy, Księżniczko? — Z tobą wszędzie... „Prosimy do nas!" „Nie, do nas prosimy! Wycieczka w przeszłość, egipskie piramidy, uczta z królem Salomonem, wizyta u Sokratesa!" „Tylko z nami! Z Alicją do Krainy Czarów!" „Mamy na pokładzie lampę Aladyna! Zapraszamy!" „Uwaga! Odlot w przyszłość! Kraina Robotów, Komputeriada, Happy-land, Automat Spełnionych Marzeń, atrakcje i niespodzianki!" „My jesteśmy krasnoludki, hopsasa, hopsasa!..." 72 „Narodziny i koniec wszechświata! Tybetańska kuchnia, figielki hinduskie, dyskoteka z Amenhotepem III..." Cisza. Ból w uchu, ciemność. Ból od słuchawki, którą przygniotłem, zasnąwszy. Księżniczko, gdzie jesteś? Dlaczego odeszłaś bez pożegnania?... Komisarz Pszenny cierpliwie czekał, aż skończę próbę. Nawet nie wiedziałem, że na mnie czeka. Rozmawiał z woźnym Słowikiem: obaj tędzy, obaj w mundurach, tyle że komisarz w swoim szarym uniformie wyglądał ubogo przy wąsaczu w marszałkowskiej liberii kapiącej od złota, z bujnymi frędzlami epoletów. Próbowałem nauczyć Leona nowej sztuczki. Przygotowałem ekran obciągnięty srebrzystą folią, której brzegi — z waty nasyconej spirytusem — płonęły. Leon miał skoczyć, rozrywając folię. Nie chciał. Folia była jak lustro, odbijała jego obraz, zapewne myślał, że to inne zwierzę. Mruczał, jeżył sierść. Jak go przekonać, że to on sam? Że folia jest cienka, łatwo pęknie? Zachęcałem Iwa do skoku, mamiąc płatem wątroby, potem chałwą. Zbliżał się do ekranu, napinał mięśnie i rezygnował. — Skocz, Leonku — prosiłem. — To łatwe, tylko spróbuj. Publiczność będzie w siódmym niebie. Płonący ekran wyglądał efektownie. Publiczności na pewno podobałby się taki skok. Ale Iwa nie obchodziła publiczność. Gardził nią chyba. Gardził chyba wszystkimi oprócz mnie, bo tylko na mój widok reagował życzliwym pomrukiem i, acz niechętnie, spełniał polecenia. Nie wszystkie jednak: skoku przez ekran odmawiał stanowczo. Podprowadziłem go do folii, żeby się przyjrzał uważnie swojemu odbiciu. Refleksy promieni tańczyły na srebrze, wizerunek Leona falował. Lew zawarczał i uniósł łapę do ciosu, zrezygnował jednak z walki. Lew na ekranie też zrezygnował. — To ty — powiedziałem. — Nie poznajesz siebie? Nie ma innego zwierzaka. Skacz wreszcie! Lecn odwrócił się tyłem do ekranu. Zademonstrował wzgardę dla tamtego. — Skacz! — rozkazałem. — Allez! Odciągnąłem Iwa do tyłu i ustawiłem przodem do folii. Naprężył się, przysiadł. Strzeliłem z bata: 73 — Hop! Udał, że nie rozumie. Potem udał, że chodzi o numer z głową w pysku, i szeroko rozdziawił paszczę. — Nie bądź taki cwany — powiedziałem. — Za długo się znamy, kolego. Masz skoczyć przez ekran, to nic trudnego, folia jest cieniutka. No? Allez! Ani drgnął. Rozdziawił paszczę jeszcze szerzej, udając, że ziewa. Zamierzyłem się na niego batem. Zacharczał gniewnie, choć musiał wiedzieć, że nie uderzę. Nigdy nie biłem Leona. Uderzyć starego przyjaciela? Nonsens. Podszedłem blisko, pochyliłem się do lwiego ucha. — Nie upieraj się — zaszeptałem. — Mam i tak dosyć kłopotów przez ciebie ze Świrgiełłą. Na pewno nas obserwuje, powie, że jesteś do niczego. No, kotku? Musimy przygotować ten numer na jubileusz cyrku, zrozum. Gadają, że jesteś już do niczego, więc pokażemy im, że niejedno potrafisz, że jesteś dobry. Skoczysz? Chyba zrozumiał. Wyglądało na to, że się waha, że toczy jakąś walkę ze sobą. Poruszył łbem. \ — Skacz! ^ Pozostał nieruchomy. Zamknął oczy, symulując drzemkę. — Świntuch jesteś! — nie wytrzymałem. — To ma być przyjaźń? Mógłbyś się trochę wysilić, kiedy tak cię proszę! Leniwy stary kocur! Gnuśne zwierzę! Inne Iwy robią sztuki, że mózg staje, a ty się boisz głupiej folii. Co to dla ciebie? Wiedziałem, że przesadzam. Zwierzęta boją się instynktownie takiej przeszkody. Zwarta płaszczyzna, jak mur. Przecież nie wiedzą, co to grubość. W dodatku płaszczyzna migocze, iskrzy się płomieniami. Może dać spokój? Miałem w rezerwie inny pomysł — walka z balonikiem. Unoszący się nad areną kolorowy balon — może kilka balonów? — i atakujący Leon. Pękają z hukiem. Czy huku lew się nie przestraszy? Strach Iwa to utrata kontroli nad nim. Może stać się niebezpieczny... — Pokaż mu, jak to zrobić — usłyszałem. Odwróciłem się i zobaczyłem Zygfryda. Atletyczny tors opinała koszulka z jakimś angielskim napisem. — Ty mu pokaż — mruknąłem. — Nie żartuję. Sam skocz przez ekran. Leon jest bystry, zrozumie, że to łatwe. 74 Uśmiechnął się do mnie. Chyba pierwszy raz zobaczyłem uśmiechniętego Zygfryda. Zazwyczaj twarz miał posępną. Rada mogła się okazać skuteczna. Dlaczego sam na to nie wpadłem? I wolałbym, żeby mi jej udzielił ktoś inny. — Dziękuję — rzuciłem przez ramię. Leon niechętnie zbliżył się do ekranu. Przysiadł. — Patrz, stary. Wziąłem rozbieg, skoczyłem. Potem jeszcze raz. Ustawiłem trzeci ekran: — Za mną, Leonku! Skok. Trzask rozdartej folii. Skoczyliśmy niemal równocześnie, Leon i ja. Lew pokręcił łbem, był wyraźnie zadowolony z siebie. Czwarty ekran przebiegł już bez mojego udziału. Wykonał kilkanaście skoków, aż skończyła nam się folia. — No widzisz? — powiedziałem. — Łatwizna! Nie było czego się lękać. Pożarł wątrobę, przekąsił chałwą. Niespodziewanie wrócił mu apetyt, mruknięciem upomniał się o więcej. Pewnie pomyślał, że zasługuje, że nie jest leniwym, gnuśnym kocurem. Rozejrzałem się za Zygfrydem, ale już go nie było. Wtedy przyszło mi na myśl, żeby rozbudować numer. Przyniosłem z magazynu balony i kilka arkuszy folii. Przygotowałem ekrany. Potem zaczęła się zabawa: Leon błyskawicznie uderzał łapą i baloniki pękały jeden po drugim. — To był wstęp — powiedziałem do Iwa. — Teraz właściwy numer. Umieściłem balonik za ekranem. Leon przyglądał mi się, chyba od razu zrozumiał, o co chodzi. — Allez! — krzyknąłem. Skoczył, w locie zamierzył się łapą, ale nie trafił w balonik — umieściłem go za blisko ekranu. Popatrzył na mnie z niesmakiem. — Moja wina — przyznałem. — Zaraz poprawimy. Zawiesiłem balonik nieco dalej, tam gdzie śmignęła przedtem lwia łapa. Jednak i tym razem spudłował. — Chciałbyś wszystko od razu? Trzeba potrenować. Czwarty skok skończył się trzaskiem pękającego balonu. Leon wyprężył się dumnie. — Będzie nagroda — zapewniłem. — Przyniosę ci do klatki. 75 — Gratulacje! — usłyszałem bas Pszennego. — Byłem pewien, że wam wyjdzie. Dobra sztuczka! — Jeszcze nas czeka sporo ćwiczeń — powiedziałem. — Ale na dzisiaj dosyć. Odprowadziłem Leona do klatki, na pożegnanie podrapałem go za uchem. Pszenny czekał nie opodal, obracając w palcach nie zapalonego papierosa. Był w trakcie wyzwalania się z nałogu, wciąż międlił papierosa, wąchał tytoń. — Który to już dzień, panie komisarzu? — zapytałem. — Czwarty — odparł. — Podobno najgorszy jest pierwszy tydzień. Byle wytrzymać. — Pan wytrzyma — uśmiechnąłem się. — Kto to wie? Człowiek nie zna samego siebie. Po nocach śni mi się, że kurzę... Idiotyczny nawyk. — Wytrzyma pan — zapewniłem. — Tacy jak pan przecież się nie poddają. Komisarz Pszenny popatrzył na mnie z ukosa, bacznie, mrużąc oczy. — Masz słuszność — powiedział po pauzie. — Chodźmy na mały spacerek. — Czyli protokołu nie będzie? — Przyjdzie i na to pora, jeśli uznamy za stosowne — zakomunikował komisarz, obwąchując wymięty papieros. — Na razie prywatna przechadzka, żeby płuca przewietrzyć. Ruszyliśmy uliczkami w stronę gęstniejącej zieleni. Pszenny szedł krokiem niespiesznym, uśmiechnięty do siebie, raz po raz spoglądając w niebo, na ścigające się po błękicie waciaste obłoczki, prześwietlone słonecznymi promieniami. W miarę oddalania się od cyrku zacząłem odczuwać coraz większy niepokój: intrygowało mnie milczenie komisarza i jego uśmiech skierowany do wewnątrz. — Wietrzymy płuca? — nie wytrzymałem. — Nic ponadto? — Żeby wietrzyć płuca, starczy głęboko oddychać — powiedział w zadumie Pszenny. — Ale i mówienie robi dobrze... Co słychać, Łukasz? — Jakoś leci — odparłem. — Rodzice piszą? — Raz w tygodniu, głównie mama. Wie pan, jak jest. — Moja mnie do dzisiaj pilnuje, żebym się nie garbił — powiedział 76 Pszenny. — A jaką grochówkę gotuje! Na boczku, z wiejską kiełbasą... Bajka. — Kiedy się ma wiejską kiełbasę... — Na wsi robią. Żadnego świniobicia w rodzinie nigdy nie opuściłem. Salcesony w ustach się rozpływają, kaszanka jak marzenie, z jałowcem, na ostro. Matka lubi mocno przyprawiać, zna się na ziołach, ma różne swoje sekrety. A jakie wędzonki! Po trzykroć w leszczynowym dymie... — Dość — poprosiłem. — Ślinka cieknie. — Szczęściarz ze mnie — powiedział komisarz Pszenny. — Póki matka żyje, jest się dzieckiem. Dzieckiem dobrze być, zwłaszcza dorosłemu. Są momenty, kiedy trzeba się przytulić, wyżalić, grzechy wyznać. Komu, jak nie matce? — Wolę pomilczeć z ojcem — odezwałem się po pauzie. — Słowami rzadko da się wyrazić to, co człowiek czuje. — Ojciec czy matka, wszystko jedno — powiedział Pszenny. — Anna ma tylko ojca, a przecież dobrze jej z nim. Bogaty duchem człowiek... Matki Anna nie zna? To było pierwsze pytanie. Czekałem na coś takiego. Komisarz Pszenny nie spaceruje na służbie bez powodu. — Nie mówi o niej — odparłem. — Ale się widują od czasu do czasu? — Nie wiem. Nie przypuszczam. — Mieszka gdzieś tutaj podobno. — Możliwe... — Obaj wiemy, że mieszka na Wiśniowej pod siódmym — powiedział Pszenny, obserwując obłoki. — Wieczorem będzie deszcz. Czuję w kościach. — Zapaliłyby pan sobie, co? — Matka już wie, że rzuciłem. Uradowała się staruszka. Jak ci się spodobała matka Anny? Postanowiłem ułatwić sprawę komisarzowi. Jego profesjonalne krążenie nie miało sensu. — Barnaba pozdrawia pana — powiedziałem. — Spotkać się z panem nie może. Prosi, żeby pan go nie osłaniał. — Ukrywa się u dawnej żony. Wiemy o tym. — No to się mylicie. Zupełnie gdzie indziej i żona nie wie gdzie. Pszenny przystanął. Spojrzał mi w oczy: 77 — Łudzisz się, że ci uwierzę? Masz nas za naiwniaków? — Mnie by pan mógł nie wierzyć — odparłem. — Ale mówię to panu na polecenie Barnaby. A on nigdy nie kłamie. — Psia kostka! — zaklął Pszenny. — Prawdomówny przestępca, dobre sobie! Diabli nadali naszą przyjaźń... Dlaczego się ukrywa?! Co chce osiągnąć?! — Żebym ja to wiedział — westchnąłem; podniosłem głowę, spojrzałem na komisarza: — Przyznał się, że wziął kasę. Chce, żeby pan wszczął formalne dochodzenie. Powiedział mi to wprost. Wyobraża pan sobie? — Ale dlaczego? \ — Nie mam pojęcia, panie komisarzu... — A ja chyba mam — odezwał się Pszenny po pauzie i raczej do siebie samego niż do mnie. — Wariat... Przecież tak czy owak nie uniknie wyroku. — Musi sobie z tego zdawać sprawę — powiedziałem. — Musi mieć ważny powód, jeśli idzie na to. A jeśli Barnaba się uprze, nie ma na niego siły. — Niema — przytaknął komisarz. — Wasz parszywy cyrk... Szkoda człowieka. — Pan chyba wie, co się u nas dzieje. — Sporo wiem. Niestety. Sięgasz do klamki, a tu ci drzwi zatrzaskują Drzed nosem. Nie zrozumiałem. Spojrzałem ze zdziwieniem na Pszennego: — Jakie drzwi? Kto zatrzaskuje? — Mocni. Spece od ukręcania łba niewygodnym sprawom. „Zostaw, nie twoja działka, sami dojdą do ładu"... — Twarz Pszennego zastygła w gniewnym wyrazie. — Ale teraz już nie zatrzasną! Tylko Barnaby żal. Sprawiedliwość dla wszystkich jednakowa, nie wchodzi w subtelności, w intencje. Ukradł — złodziej. No i będzie miał się z pyszna, gdy nam w końcu wpadnie w ręce. — Urwał, przejechał chustką po spoconym czole. — Opowiedz mi o liście, który znalazłeś w pokoju Barnaby. — Zauważyłem, że mnie śledzą — powiedziałem. — Na pewno nie policja. — Zgadza się — potwierdził Pszenny. — Dostaliśmy w sprawie listu anonimowy meldunek. — A podsłuch telefoniczny? 78 — Też nie my... Podsłuch? Pewien jesteś? — Barnaba zadzwonił do Anny. Świrgiełło znał treść naszej rozmowy. — To nam dasz na piśmie — powiedział komisarz oficjalnym tonem. Kiwnąłem głową. — List był od byłej żony Barnaby — powiedziałem. — Błaganie o pomoc finansową. Chyba manko w sklepie, czy coś w tym rodzaju. Pszenny zmarszczył rudawe brwi. — To mnie zmartwiłeś — powiedział cicho. — Psia kostka... Więc wziął pieniądze, żeby jej pomóc. — Ja w to nie wierzę, proszę pana. Barnaba nie ukradłby dla nikogo, nawet dla Anny. Prośba o forsę i raptem znika kasa. Może być inne wytłumaczenie? — Nie wiem jakie, ale jest na pewno — powiedziałem. — Byłeś u tej kobiety. — Barnaba ją poratował. Ale mimo to... — No widzisz? — przerwał mi Pszenny. — Sąd się nie cacka. Tam defraudacja, tu znika kasa. Źle sprawy stoją, Łukaszu. — Pan nie da skrzywdzić Barnaby... — Jestem policjantem — powiedział komisarz. — Rozpoczynam formalne dochodzenie. Będziesz musiał zeznać do protokołu to wszystko, co usłyszałem od ciebie. Zgłosisz się do nas jutro o dziesiątej rano. — Mam prawo odmówić zeznań? — Uważasz, że tak by ci doradził Barnaba? — Dobrze — powiedziałem smętnie. — Złożę zeznanie. — Pamiętaj, co ci powiedział Barnaba. Że sam sobie tego życzy. Pan Rafał oderwał się od swojej księgi, odłożył pióro i uśmiechnął się do mnie, wskazując fotel. Usiadłem. Li wniosła jaśminową herbatę i malusieńkie kruche ciasteczka na talerzyku z przezroczystej chińskiej porcelany, w którym pod światło widać było jasne plamki po wypalonym ryżu. Chińczycy wymyślili taką porcelanę tysiące lat temu: do kaolinu, specjalnej gliny porcelanowej, dodawali ziarnka ryżu, które w piecu spalały się, pozostawiając ślad na dziesiątki wieków. Jak ludzie, mawia Cagliostro, ci najwspanialsi: spalają się, ale ślad po nich zostaje na zawsze. — Przepraszam, że wpadłem tak późno... — zacząłem. 79 — Czekaliśmy na ciebie — przerwał mi z uśmiechem Cagliostro. — Wiedziałem, że zaraz przyjdziesz, Li w porę zaparzyła herbatę, Widzisz, jest gorąca. — Pan wiedział?... — Przeczuwam pewne rzeczy. Herbata była blada, gorzka, mocno pachniała jaśminowym kwieciem. Wypiłem łyk, parząc sobie podniebienie. Zjadłem ciasteczko z kandyzowanym owocem li-czi, podobnym do wiśni. — Będzie śledztwo — powiedziałem. — To dobrze. — Pan się nie boi o Barr/abę? Stary mag sięgnął po filiżankę, zapatrzył się w jej kruchą przejrzystość, rozjaśnioną blaskiem lampy stołowej, w misterny rysunek na ściance, przedstawiający wąsatego Chińczyka odzianego w bardzo kolorowe kimono. — Człowiek rzadko decyduje o własnym losie — powiedział, zamyślony. — Rządzą nim przypadki, sytuacje. Tym bardziej więc ma prawo do samodzielnej decyzji, kiedy już może ją podjąć. — Barnaba chce śledztwa. — Powiedział ci. — Tak. Będzie się dalej ukrywał. Ja złożę jutro zeznanie na policji. Powiem wszystko, co wiem. — Pochwalam twoje postanowienie. — Czy nie zaszkodzę Barnabie? — zapytałem cicho. — Męczę się, nie rozumiem... niech mi pan pomoże... Cagliostro odstawił filiżankę. Wziął ciasteczko, ale go nie zjadł, obrócił tylko w palcach i odłożył na brzeg talerzyka. — Nie ma łatwych decyzji — powiedział. — Poważna decyzja to zawsze wybór, szamotanina z samym sobą, chirurgia sumienia. Człowiek spełnia się w decyzjach, Łukaszu. Wszystkiego nie przewidzisz. Trzeba wejrzeć w siebie i odrzucić to, na co nie może być zgody. Pozostanie niepewność. Kiedy coś postanowisz, stłumisz ją w sobie, zapiszesz wyłącznie na własny rachunek. Osądzacie po rezultatach. Nikt nie zapyta o intencje. — Ale pan pochwala... — To znaczy, że postąpiłbym podobnie. I postąpię, gdy mnie wezwą na przesłuchanie, skutków jednakże nie da się przewidzieć. 80 — Pan ma przecież dar przewidywania — powiedziałem z bladym uśmiechem. Mag drobniutką smukłą dłonią przesunął mi po włosach. — Ech, Łukaszu, przeceniasz ty moje talenty... Gdyby tak zawsze było, życie stałoby się śmiertelną nudą. Trzeba powiedzieć policji o złych stosunkach w cyrku. Artystom płaci się mało pod pretekstem słabej frekwencji, a publiczności mamy zawsze komplet. — Tego nigdy nie mogłem zrozumieć. — Wejściówki — powiedział pan Rafał. — Nikt nie wie ile wejściówek rozdaje dyrektor Świrgiełlo. Czy bezinteresownie? Kwitnie szpiegowanie, donosicielstwo... — Świrgiełło nie zapomni panu ośmieszenia na próbie. — Sam się o to prosił — odparł z uśmiechem czarodziej. — Jest, niestety, mściwy... — I lubi szantażować — urwałem na moment, pochyłem głowę- — Zaleca się do Anny. Byłem świadkiem. — Przy tobie? — zapytał z niedowierzaniem Cagliostro. Opowiedziałem mu, jak to było. Wysłuchał w milczeniu bezwiednie krusząc w palcach ciasteczko. — To się zdarzyło chyba nie pierwszy raz — powiedziałem.__Burro coś mi dawał do zrozumienia, nie pojąłem jego aluzji. Teraz już rozumiem. — Ania zaprzeczyła? — Boi się Świrgiełły. Wszyscy tutaj... — Nie wszyscy — przerwał mi pan Rafał z twarzą nagie surową, posępną. — Porozmawiam z dyrektorem. — On się nie przyzna. — Nie musi. Ostrzegę go przed Barnabą. Tacy jak Barnaba, pogodni i dobrotliwi, bywają groźni w chwilach gniewu. — Trzeba pójść do pana Zoltana — powiedziałem. — Najwyższy czas — zgodził się Cagliostro. — On potrafi okiełznać Świrgiełłę. Człowiek nie ma pojęcia, jak się tu nadużywa jego zaufania. Otworzymy oczy Zoltanowi. — Jestem gotów pójść z panem — oświadczyłem. -^ Kogo jeszcze weźmiemy? — Na pewno Annę i Li. Chyba trio akrobatyczne, bracia Radkowie też mają Świrgiełły serdecznie dosyć. Porozmawiam z Zygfrydem powinien wreszcie... 6 — Księżniczka. 81 — Jego nie! — wyrwało mi się. Pan Rafał spojrzał na mnie, zaskoczony. — Zygfryd to ciekawy chłopiec — powiedział. — Myślący i ambitny. Może zanadto dumny, ale to cecha młodości, owa nadmierna pewność siebie. Dopiero z wiekiem człowiek pokornieje, nabiera wątpliwości. Masz coś przeciwko Zygfrydowi? Byłem zmieszany i starałem się to ukryć, błądząc wzrokiem po półkach ze starymi księgami w skórze, po wypchanych egzotycznych ptakach, figurkach bożków, kryształowych kulach różnej wielkości, roziskrzonych od światła lampy. — On się słucha dyrektora... — wydukałem wreszcie. — Tak być powinno, Łukaszu. Dyrektor kieruje przedsiębiorstwem. Mamy obowiązek wykonywać jego polecenia, jeżeli są zasadne. — Zygfryd ulega Świrgielle... Pozwala się szantażować. — Łukaszu. O co ci naprawdę chodzi? Zmieszałem się jeszcze bardziej. — Po prostu... nie ufam mu. — Krzywdzisz Zygfryda — powiedział pan Rafał. — Jeżeli Świrgiełło go szantażuje, tym bardziej powinien pójść z nami do dyrektora Zoltana. Pomówię z nim. — Jak pan uważa — mruknąłem, Cagliostro zajrzał do swego rękopisu, na długą chwilę popadł w zadumę. Potem przerzucił kilka kart grubego foliału, który leżał obok. — Słyszałeś o Ogrodach Miłości? — zapytał cicho. — Powinniśmy się poddawać transmutacji, czyli procesowi doskonalenia, który wiedzie ku powszechnej Harmonii. Przeciwstawne pierwiastki godzi ze sobą Miłość. W każdym z nas tkwią pierwiastki przeciwstawne, które zderzają się ze sobą i zżerają nas, dręczą. Nosimy jednak w sobie owe Ogrody Miłości, plantacje Dobra, często nie rozkwitłe, uśpione. Należy je budzić do życia. Czyni się to przez poezję, muzykę, szlachetne uczynki. Wspierajmy to, co piękne przeciwko brzydocie, małostkowości. Pokonanie w sobie odruchu małostkowego sprawia, że piękniejemy. Słyszałeś o szkarłatnym proszku? — Cóż to takiego? — Dar Natury, którego jeszcze nie poznaliśmy. Gdy okażemy się tego warci, otrzymamy szkarłatny proszek, zamieniający w złoto każdy metal. Zerknąłem na pana Rafała, żeby zobaczyć, czy mówi poważnie. Rozbawił mnie ten szkarłatny proszek. 82 pytałem. — Złote noże czy młotki byłyby do niczego. Ludzie goniliby za kawałkiem porządnej stali. — Nie zrozumiałeś metafory — powiedział mag. — Złoto jest symbolem ludzkiego szczęścia. Nie patrz na Zygfryda pod kątem... Ani. Spiekłem raka. Dosłownie czułem, jak mnie palą policzki. Chrząknąłem, zakasłałem, popatrzyłem na Cagliostra wzrokiem, jak mi się wydawało, pełnym zdumienia: — Co też pan?... Niby dlaczego Anna? — Jestem stary i znam życie — powiedział z uśmiechem czarodziej. — W twoim wieku też byłem zakochany. Pierwsza miłość jest najcudowniejsza... Uniesienia, wizje. Jeśli się ma wyjątkowe szczęście, pierwsza miłość pozostaje jedyna, na zawsze. Ale to, niestety, nieczęsto się zdarza. — Kwiat uczucia więdnie bez rosy i słońca — usłyszałem z głębi pokoju cichutki głos Li. — Ludzie zapominają... Pierwsza miłość to motyl, druga to wizerunek motyla. — Nie kocham się w Annie — mruknąłem. — Tylko ją lubię. To córka pana Barnaby, jestem odpowiedzialny za nią. Świrgiełło zmusza Zygfryda, żeby na jubileusz przygotował numer z rzucaniem nożami w galopie. Może zranić Księżniczkę. — Nie zgodzi się na ten numer, jeśli nie będzie pewny siebie — powiedział pan Rafał. — Już uległ dyrektorowi! Słyszałem ich rozmowę. Cagliostro sposępniał: — Musimy niezwłocznie pójść do dyrektora Zoltana. Spróbujemy to zrobić jutro. Rozdział IV Hoziskrzona arena w ulewie jupiterów i namiot mroczny, martwy, bez jednego widza. Księżnfezka, jak srebrzysty pstrąg, szybowała w powietrzu. Rakieta, migocąca kolorowymi światełkami, wynosiła ją pod kopułę cyrkową, tam naątępowało odpalenie i Księżniczka z szybkością pocisku pędziła ku poprzeczce trapezu. Rzut ciała, gwałtowne rozkołysanie, kolejne odbicie... Patrzyłem z zapartym tchem. Trening był ostry. Bez siatki zabezpieczającej. Nie wolno tak. Księżniczka rzucała wyzwanie prawu ciążenia, możliwościom mięśni, własnemu refleksowi. — Wariatka — mruknął Burro. — Szuka guza. Nie chciałem tego oglądać. Wyszedłem przed namiot. W pobliżu ogrodzenia, pod brezentowym daszkiem, Zygfryd szczotkował do połysku czarną sierść swojego Szatana. Koń strzygł uszami, po łabędziemu wyginając smukłą szyję. Cały był jak smoła, tylko cienkie pęciny bielały kontrastowo. — Daj drugą szczotkę, pomogę ci — zaproponowałem. Rzucił mi ponad końskim grzbietem. Zacząłem szczotkować bok, mimo woli w tym samym rytmie co Zygfryd. Człowiek nieświadomie idzie noga w nogę z innymi, powtarza ich gesty, ruchy. Stadni jesteśmy, owieczkowaci. Trudno się z tego wyzwolić, zresztą, po co? Kopiowanie nie wymaga myślenia, myślenie męczy, człowiek instynktownie siebie oszczędza. — Wybieramy się do dyrektora Zoltana — powiedziałem. — Chodź z nami. — Za wysokie progi dla mnie. — Boisz się Swirgiełły? Wyglądasz, jakbyś się nie bał nikogo na świecie. Trzeba położyć kres łajdactwom Świra. 84 — Mnie to wszystko nie obchodzi — odparł Zygfryd, polerując grzbiet Szatana. — Stój spokojnie, bestio... — Nie wierzę ci — zasyczałem. — Widzisz, co się dzieje, on nas okrada bez wstydu, napuszcza jednych na drugich, terroryzuje, zastrasza, zmusza do szpiegowania, donosicielstwa... — Już mu ktoś nadaje twój tekst — przerwał mi Zygfryd. — Będziesz miał problemy. Uśmiechnął się ponuro. Poczułem, że pięści same mi się zaciskają. Przerwałem szczotkowanie: — To obóz koncentracyjny w kolorowym opakowaniu. Mam dość. Anna też ma dosyć Swirgiełły. Podobnie jak wszyscy inni, nie wyłączając ciebie, tylko wy trzęsiecie portkami, a my idziemy na całość. Świr izoluje Zoltana od nas. Dlaczego? Ze strachu! To dowód, że Zoltan nie wie. — Naiwniacy... — Dawno należało przeskoczyć Świrgiełłę i walić prosto do Zoltana — kontynuowałem. — Będzie miał za złe, że przychodzimy tak późno. Zaprowadzi tu taki porządek, że Świr pod stół się schowa! Zygfryd uśmiechnął się do mnie smutno i jakby trochę z politowaniem: — Naprawdę idziecie do Zoltana? Kto oprócz ciebie? — Chodź z nami, to zobaczysz. — Wykluczone, Łukaszu. — No tak — mruknąłem. — Każdy na gotowe. My będziemy się szarpać o sprawiedliwość, a wy ją skonsumujecie. Zygfryd obszedł Szatana i stanął przede mną — muskularny, smukły, w obcisłym dresie, z ponurą krechą między gęstymi ciemnymi brwiami. — Czy nie rozumiesz, że to na nic? — zapytał cicho. — Świrgiełło może zrobić, co zechce... — Na przykład zmusić ciebie do rzucania nożami z konia. — Tak. — A jeśli odmówisz? Po prostu. Zwyczajnie: „Nie będzie tego numeru, panie Świrgiełło". Wyrzuci cię z cyrku? Inne przyjmą cię z fanfarami! Zygfryd sposępniał jeszcze bardziej, brwi zbiegły mu się u nasady nosa. Położył dłoń na delikatnych chrapach Szatana. — Pamiętasz moją siostrę? — Tę, która... — On ma list od niej. Widziałem kserokopię. Autentyk. Haniebna spra- 85 wa, Łukasz... Mroczna, obrzydliwa... Nie mogę pozwolić, żeby ujawnił ten list. — Szantażuje cię. — Ma mi dać oryginał. W końcu odda. A gdy odzyskam list Marty, pan Swirgiełło popamięta mnie. Pokręciłem głową, uśmiechnąłem się do Zygfryda: — Kto tu jest naiwny? On ma cię w ręku i dobrowolnie wypuści? Swirgiełło? Będziesz mu z tej ręki jadł grzeczniutko. — To się okaże. — Zaryzykujesz życie Anny? — spytałem po chwili milczenia. Zygfryd objął koński łeb i zajrzał Szatanowi w jego wielkie kasztanowe oczy. — Życie mało jest warte — powiedział. — Mordęga, harówa przez dni i noce, żeby wieczorem dostać trochę oklasków. Potem ludzie idą do domów i zapominają o nas. Kim jesteś? Pajacem. Co zostawisz po sobie? Dwa zapisy w księgach... Narodziny, zgon. Jedni ryją w skale swoje imiona i zostawiają ślad dla potomnych. Dochodzą do czegoś. A my jesteśmy cyrk: tandetna muzyczka, goryle i tresowane tygrysy, gołębie z rękawa, wygiba-sy, błazeństwo. Kto chodzi do cyrku? Gawiedź, smarkateria. I jeszcze tacy, którym się marzy skrycie, że tobie lew odgryzie głowę, akrobata skręci sobie kark, a mnie drgnie ręka i trafię Annę sztyletem w serce. — Zaryzykujesz jej życie? — powtórzyłem. — Cyrk jest światem na niby. Nikt cyrku nie traktuje serio. Nikomu do głowy nie przyjdzie, że miewamy problemy, kłopoty, tragedie. Dla widza jesteśmy trupą pociesznych stworzeń z kurzymi móżdżkami, które służą do zabawiania prawdziwych ludzi. Nawet policja nie spieszy się z dochodzeniem, kiedy ginie kasa... Czym ty się przejmujesz? Ojczulek Swirgiełło wyręcza cię w myśleniu. Źle ci? Sądzisz, że w innych cyrkach jest inaczej? Cyrk to tylko cyrk, najwyżej cyrk, góra cyrk i ani oczko więcej. Nie masz wyboru, bracie: żeby przetrwać, musisz się podobać. Za każdą cenę. — Nie za każdą, Zygfryd! — Owszem, za każdą. Widziałem, jak męczysz starego reumatycznego Iwa. Twój przyjaciel podobno. Musi opanować nową sztuczkę, choćby miał ducha wyzionąć, może nie? — Życie mu ratuję! — wybuchnąłem. — Gdybyś wiedział... — Tylko męczysz staruszka — powiedział Zygfryd. — On jest ska- 86 zany. Swirgiełło dopilnuje, żeby jego skóra zawisła na ścianie pewnego gabinetu. Przyobiecał. — Kłamiesz! Komu przyobiecał? Proszę, Zygfryd... — Nie zaryzykuję życia Anki. Cenię spokój. Spokój sumienia też. Nie będzie ani rzucania w galopie, ani konfliktu ze Świrgiełłą. — Więc jednak pójdziesz z nami do Zoltana! — zawołałem. — Jestem pajacem na zewnątrz, ale nie od środka — powiedział Zygfryd. — W środku czasami myślę. Spójrz na Szatana, jak on wygląda? — Wspaniale. — Pozory, Łukasz, pozory... Koń też choruje, chociaż ma końskie zdrowie. Potrafi się rozchorować całkiem nieoczekiwanie. Tuż przed galowym przedstawieniem, na przykład... — Doprawdy? — rozległ się za naszymi plecami czyjś niski głos. — To nadzwyczaj interesujące, Zygfrydzie. — Nie musiałem spojrzeć za siebie. Niski głos należał do dyrektora Świrgiełły. Tym razem w pokoju o zakratowanym oknie, nagich żółtych ścianach i biurku, na którym nie leżało nic, byliśmy we trójkę: komisarz Pszenny, ja i protokolant przy maszynie do pisania — rumiany, prawie dzieciak, w drucianych okularkach. Policyjny mundur był na nim ciut przyciasny, za krótki, chłopak rósł jeszcze. Bezosobowym, oficjalnym głosem komisarz Pszenny pytał o moje personalia, wiek, wykształcenie, zawód. Potem musiałem opowiedzieć co mi wiadomo o Barnabie. O jego zniknięciu. O zniknięciu kasy. — Gdzie przebywa obecnie Barnaba? — Nie wiem. — Uprzedziłem cię o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania. — Tak. — Więc gdzie teraz jest Barnaba? — Nie wiem, gdzie jest. — Widziałeś się z nim? — To było przypadkowe spotkanie, w parku, nad stawem. Nie powiedział, gdzie przebywa. Prosił, żebym się opiekował jego córką. — Rozmawialiście o kasie? Zwlekałem z odpowiedzią. 87 — Rozmawialiście o kasie? — ponaglił Pszenny. — Pytałem, czy ma coś wspólnego z zaginięciem kasy. Nie zaprzeczył, ale nie potwierdził. Powiedział, że dochodzenie wykaże. — Wykaże, wykaże... — mruknął Pszenny, i do protokolanta: — Tego nie pisz! — Spojrzał na mnie surowo: — Czy miałeś jakiś kontakt z Barnabą już po jego zniknięciu, a przed spotkaniem w parku? — Telefonował do córki, akurat tam byłem. Prosił o opiekę nad nią i niecierpliwił się, że jeszcze nie zaczęto śledztwa. Mówił, żeby mu zaufać. — Że nie zrobił nic złego? — szybko zapytał inspektor. — Tego nie powiedział... Tylko żeby mu ufać. Rozmowę telefoniczną podsłuchiwał dyrektor Świrgiełło. — Skąd to wiesz? — Albo ktoś z jego ludzi. Znał dokładnie jej treść, gdy rozmawiał później ze mną. — Zanotowałeś? — zwrócił się Pszenny do protokolanta. — Tak jest, szefie. Komisarz przesunął dłonią po ciastowatym podbródku, ziewnął, zapatrzył się we mnie wzrokiem sennym, przymglonym. — Jakie są nastroje wśród pracowników waszego przedsiębiorstwa? — zapytał. — Kogo posądza się o kradzież pieniędzy? — Nie wolno o tym rozmawiać — odparłem. — Dlaczego? — Dyrektor Świrgiełło nie pozwala. Wstydliwy temat. — Jaśniej, proszę. — Dyrektor Świrgiełło nie życzy sobie, żeby o zaginięciu kasy dowiedział się pan Zoltan. Pan Zoltan o niczym nie wie. Ani o naszych gażach, ani o frekwencji na przedstawieniach, ani o biletach wielokrotnego użytku... — Co to takiego? Abonament? — W pewnym sensie — uśmiechnąłem się. — Kupujesz taniej, ale po przedstawieniu zwracasz bileterowi. Mięsa dla Iwa jest zawsze za mało, ważyć nie wolno, bo awantura. Albo sekrety premii i potrąceń. Dla Pupcu nagroda, dla Cagliostra kara, choć wszyscy się spodziewali, że będzie na odwrót. Teraz mnie czeka potrącenie. — Za co? — Za szczerość z panem — odparłem. — Brudy prać w domu, to dewiza pana Świrgiełły, kto ją łamie, ten wróg. Rozliczy mnie za ten protokół. 88 - Nie konsultujemy policyjnych protokołów z dyrektorami cyrków — powiedział komisarz Pszenny. — Świrgiełło już wie. — Coś ty powiedział? — Świrgiełło już zna treść protokołu. Założę się, że dzisiaj mięso dla Iwa będzie ważyło tyle, co trzeba. Że po wieczornym przedstawieniu nikt nie zwróci biletu panu Słowikowi. Że w umywalni pojawi się mydło i woda będzie gorąca. Że utarg wyniesie co do grosza tyle, ile zapisze się w raporcie. Nie wiem tylko, czy dyrektor wyrobi się z meblami. — Z meblami?... — Meble miały być dla klubu, trafiły dwa piętra wyżej, przynajmniej tak się mówi. Może plotka, nie wiem. Pszenny dał ruchem ręki znak, by przerwać protokołowanie. Wyszedł zza biurka i stanął przede mną. Chciałem wstać. Nie pozwolił: — Zastanów się, Łukaszu, nim teraz odpowiesz. Dlaczego ludzie milczą? Nie chcą zeznawać? Okłamują nas? — Jeżeli Słowik opowie o zwracaniu biletów, obciąży przede wszystkim siebie — odparłem po pauzie. — Jak zaopatrzeniowiec dowiedzie, że podbierał Leonowi mięso nie z własnej inicjatywy? Anna będzie się wstydziła zeznawać o zalotach Świrgiełły. Akrobatom załatwił telewizor z przeceny. Chwalił się kiedyś, że ma dziwne hobby: kolekcjonuje pokwitowania, weksle, listy, fotografie... — Listy? — Nie do niego pisane. Podpił sobie na czyichś imieninach i tłumaczył nam, że władzę zapewnia nie sympatia, nie miłość, nie podziw czy szacunek, tylko strach. „Kto ma czyste sumienie? — śmiał się. — Każdego gryzie jakiś robaczek, każdy chce coś ukryć, czegoś się wstydzi, o czymś woli nie pamiętać. Wiedza to potęga! Kto ma w garści cudzy sekret, ten jest panisko!" — Kto to jeszcze słyszał? — Wszyscy. Ale wątpię, czy potwierdzą. Z tych właśnie powodów. — „Paradis" to dobry cyrk — powiedział komisarz. — Na wysokim poziomie. Gdyby nie kradzież kasy, nie byłoby powodu, żeby go wziąć pod lupę. Potem, na polecenie Pszennego, opowiedziałem o liście znalezionym w pokoju Barnaby i o mojej rozmowie ze Świrgiełłą: — Obiecywał karierę, jeśli mu będę posłuszny. — Co dla niego znaczy być posłusznym? — Wykonywać rozkazy i donosić na innych. 89 — Zgodziłeś się? — Nie. Wtedy zagroził, że uśpią Iwa... Protokolant zakończył stukanie na maszynie. Podpisałem. Godzina była przedranna; słońce jeszcze nie wzeszło, ale horyzont już różowiał, budziły się ptaki, wiaterek tarmosił listowie. Szliśmy ścieżyną w stronę rzeki: Księżniczka i ja, a między nami Leon na krótkiej smyczy, w kagańcu. Smycz i kaganiec miały charakter symboliczny. To, co robiliśmy, było niedopuszczalne, mogło grozić skandalem, ale od lat wczesnym świtem wyprowadzam z pomocą Anny Iwa na spacer. O czwartej rano ludzie śpią. Zdarzyło się czasem spotykać kogoś — wstawionego jegomościa z balonikiem, zaspanego rowerzystę, ściskającą się parę — nie zwracano jednak na nas uwagi. W mglistym półświetle na przełomie nocy i dnia Iwy na ulicy nie są realne. Tym razem, już w pobliżu rzeki, minęliśmy siedzących pod drzewem dwóch panów w wieczorowych garniturach i czapkach pierrotów z kolorowej bibułki. Pomachali do nas. — Ale pies! — usłyszałem. — Jaki pies, Bogusiu? To cielak... — Właśnie, że pies, tylko wielgachny jakiś... Leon zachowywał się jak przystało na starego, doświadczonego Iwa, który zna swoje miejsce w szyku, niejedno rozumie i gardzi tanią sensacją. Był godny i majestatycznie obojętny. Szedł miękko, nie naciągając smyczy, nie wydając dźwięku. Dopiero nad samą rzeką pobiega sobie trochę, jeśli w pobliżu nie będzie obcego człowieka. Księżniczka lubiła te nasze spacery. To ona zazwyczaj wstawała pierwsza, budziła mnie, czekała, aż zejdę. Dziś było inaczej. Musiałem długo dobijać się, wreszcie usłyszałem mruknięcie: — Idź sam... — Nie mogę — powiedziałem stłumionym głosem, przyciskając policzek do drzwi. — Leon jest przyzwyczajony do nas obojga na spacerze. Będzie niespokojny. Wyszła w końcu na klatkę schodową, nie uczesana, z podpuchniętymi oczami. Znowu płakała? Miała na sobie pogniecione dżinsy i sweter. Był szary, ogromny, sięgał kolan. I mimo to Księżniczka wyglądała ślicznie. 90 — Chyba ktoś był u ciebie — powiedziałem, kiedy zbliżyliśmy się do rzeki. — Słyszałem odgłosy wieczorem. Jakbyś przesuwała meble. — Łukasz, co mam zrobić?... W głosie Anny zadźwięczała rozpacz. Pojąłem natychmiast. — Dlaczego otwierasz mu drzwi? — spytałem. — Ma w ręku ojca. Jedno jego słowo... — Blefuje... — Ojca łatwo podpuścić. Nad jednym się ulituje, innemu przebaczy, machnie ręką, spojrzy przez palce. A Świrgiełło gromadził fakciki, papierki. Uzbierał podobno komplet, za który dają pięć lat. Dlatego ojciec uciekł, kiedy się dowiedział. — Nie wierzę. — Ja też. Ale sąd uwierzy. Czarno na białym: dyrektor okazał mu dowody przestępstw, więc uciekł z kasą. — Bzdura. — Łukasz, ty przecież wiesz, do czego zdolny jest Świrgiełło. On nie żartuje. Stawia dwa warunki. Ten drugi to natychmiastowy wyjazd ojca za granicę i to na dłużej, aż sprawa przyschnie. — A pierwszy warunek? — Mniejsza... — twarz Anny wykrzywił grymas wstrętu. — Więzienie albo ucieczka za granicę. Co byś wybrał? Spuściłem Leona ze smyczy. Zawsze nie dowierzał w pierwszej chwili. Spojrzał na mnie pytająco, skinąłem głową. Wtedy zrobił kilka kroków w stronę trzcin, wytarzał się w trawie, przysiadł, potem raptownie wystrzelił w powietrze i bezszelestnie zniknął w zaroślach. Chyba w ten sposób wyobrażał sobie wolność: czajenie się w gąszczu, nagłe skoki i nigdzie siatki, krat. Później powrót, na moje gwizdnięcie. Koniec zabawy. Co to jest wolność dla zwierzęcia urodzonego w niewoli? Leon przyszedł na świat w hamburskim ogrodzie zoologicznym. Wolne były dla niego istoty za siatką, bo przychodziły i odchodziły, a on nie miał gdzie skryć się przed ich natarczywością, krzykami, odorem. Istoty zza siatki zapewne czuły się bardziej wolne, patrząc na uwięzionego Iwa. Potem wracały do swoich spraw, obowiązków, konieczności i być może myślały o Iwie, który niczego nie musi. Wolność jest marzeniem. Lew uwięziony nie troszczy się o żarcie, lwem na swobodzie rządzi głód i niebezpieczeństwo. Gdzie tu wolność? Wolnością dla żywej istoty jest dopiero śmierć, tymczasem nikt jakoś nie chce umierać. 91 — Nie ma takiego wyboru — powiedziałem. — Odrzuć oba warunki. Tego pierwszego domyślam się... Zabiłbym Świrgiełłę! — Dzieciak jesteś. — Księżniczka uśmiechnęła się blado, zapatrzona w kołyszące się trzciny, osłaniające Leona. — Co ty wiesz o życiu. Może powinnam mu ulec, żebyśmy mieli z ojcem święty spokój? Łyknąć, jak wstrętne lekarstwo... Chwyciłem ją za ręce, przyciągnąłem do siebie. — Aniu, cudowna moja — wydusiłem przez ściśnięte gardło. — Nie! Mam uklęknąć? Gdyby były słowa, które to wyrażają... Wszystkie wytarte, zużyte. Nie ma słów na to, co w środku. Ale wiedz. Wiedz, Księżniczko. — Co z tobą, Łukasz? Co ci jest? — Nic. Wszystko. Nie wyrywaj rąk. Miałem dreszcze, czułem zawroty głowy. Wyobrażałem sobie, że Anna przez dotyk — jej palce w moich dłoniach, ściśnięte kurczowo — odbiera przepełniające mnie uczucie. To była głównie tęsknota. Ból. Cierpiałem, że Anna mówi, patrzy, uśmiecha się do innych, że nie jestem dla niej światem, powietrzem. Ona była moim powietrzem. Jak żyć bez powietrza? Szarpnięciem uwolniła dłonie. — Chyba ci odbiło. — Kompletnie i na zawsze — powiedziałem cicho. — Ale nie przejmuj się. Niczego nie chcę dla siebie. Pozwól tylko, że będę cię bronił, dopóki nie wróci Barnaba. Że nie pozwolę ci zrobić głupstwa. Gwizdnąłem. Leon, bezgłośnie jak duch, wynurzył się z sitowia. Patrzył smutno, więc lekkim skinieniem wyraziłem zgodę i lew wspaniałym skokiem powrócił w zieloność. Jeszcze miał kondycję, nie przestawał być królem drapieżników. Tylko fachowiec mógł poznać, że jest stary. — Posłuchaj, Łukasz — doszedł mnie głos Anny — czas już, żeby uczciwie porozmawiać... — Nie chciałem tej rozmowy. Takiej rozmowy. — Zawsze rozmawiamy uczciwie. — Nie udawaj. — No więc. — Bardzo cię lubię. Każda dziewczyna marzyłaby o takim chłopaku, przystojnym, troskliwym, opiekuńczym. Mój ojciec uważa, że daleko zajdziesz. 92 — Daj spokój... — Wiesz, on ma dar przewidywania. Czasami widzi przyszłość. To była prawda. Barnaba miewał niekiedy prorocze sny: to wyśnił czyjąś chorobę, to paczkę dla mnie od rodziców — z wyliczeniem zawartości! — to nieoczekiwaną piątkę z chemii. Pana Tomka, akrobatę, uprzedził, że może pęknąć mu podczas skoku lina asekuracyjna. Akrobata, na wszelki wypadek, choć się uśmiał z Barnaby, zabezpieczył się dodatkową liną — i to mu ocaliło życie. Jak można zaglądać w przyszłość? Czy to by miało znaczyć, że wszystko jest z góry ustalone, niczego nie da się zmienić? Otóż nie, powiadał Barnaba, masz przykład z panem Tomkiem, mógł zginąć i uratował się, a ja go widziałem we śnie, jak spada po pęknięciu liny, jak uderza głową o bandę... Takie sny, Łukaszu, są wyprzedzeniem czasu, skokiem przez zegar. Ale to realność, która jeszcze się nie stała w naszej rzeczywistości, stąd możliwe są pewne korekty. — Jaka będzie moja przyszłość? — zapytałem. — Dokonasz czegoś wielkiego. — Na arenie? — To nie będzie miało nic wspólnego z cyrkiem. Może odkryjesz jakiś nadzwyczajny lek albo jako pierwszy wylądujesz na Marsie. Zaśmialiśmy się oboje. Lubiłem, kiedy Księżniczka żartowała. — Na pewno Mars — potwierdziłem. — Zabieram cię ze sobą. — Odpada — powiedziała sucho Anna. — Tylko za jednym człowiekiem poszłaby wszędzie. Niestety, Łukasz. To nie ty. — Kto? — zapytałem po pauzie, wpatrzony w leniwie płynącą rzekę, szarawą w bladym rozproszonym świetle. — Po co chcesz wiedzieć? — Powiedz, Księżniczko. — On mnie nie chce. Nie obchodzę go. Świat jest parszywy, Łukaszu, przecież mogłabym zakochać się w tobie, bylibyśmy szczęśliwi... — Na pewno! Spróbuj tylko... — Bredzisz. Serce nie sługa. — Ja to odmienię — powiedziałem cicho. — Omotam cię, opętam, zaczaruję, zarażę moim uczuciem, zobaczysz! Księżniczka nawet się nie roześmiała. Chyba budziłem w niej współczucie. — Ty mnie nie kochasz — odezwała się po chwili, zapatrzona w nie- 93 bo, które nabierało światła. — Siebie kochasz. Sobie chcesz dogodzić przywiązaniem Leona, przyjaźnią mojego ojca, różnymi uczynkami, które uważasz za szlachetne. Jesteś egoistą, Łukasz. — Chyba oszalałaś... — Czy nie stawiasz mi wymagań? Żądań? — Aleja... — Jesteście do siebie podobni — usłyszałem. — Kto do kogo? — Świrgiełło i ty. W tobie mam się zakochać, a z nim... — Co z nim? — Iść do łóżka — usłyszałem drewniany głos Anny. — To podłość. Takie porównanie. Księżniczka wzruszyła ramionami. — Podłością są wymuszenia — powiedziała. — Zamachy na cudzą wolność. Na prawo wyboru. Masz prawo kochać się w mnie, ale nie wolno ci żądać wzajemności. Cierpisz? Twoja sprawa. Każdy ma jakieś cierpienie. — Gdyby tak było, jak mówisz, nie istniałaby wzajemność. — Są szczęściarze. Stanąłem przed Anną. Chwilę patrzyłem jej w oczy. — Mów, co chcesz — powiedziałem. — Ja będę walczył. — Z kim? — O ciebie. Z tobą samą, Księżniczko. I z każdym, kto mi wejdzie w drogę. Jesteśmy dla siebie przeznaczeni. Oczy Anny rozbłysły gniewem: — Bezczelność! Ty i ja! Dosyć żartów, smarkaczu. Jeśli jest przeznaczenie, mnie sądzony jest Zygfryd. Zapamiętaj. On albo nikt. — Nie ustąpię, Anno. — Śmieszny jesteś. Tyle wiesz o miłości, co ja o cybernetyce. Ten kto kocha, ma tylko jedno pragnienie. Żeby ukochana była szczęśliwa. Gdybyś tak czuł, pomógłbyś mi... — W czym? — Pomógłbyś mi zdobyć Zygfryda. Zakręciło mi się w głowie, jak na karuzeli. — Ty masz nie po kolei! — krzyknąłem. — Może istnieją męczennicy. Święci. Wariaci. Ale nie ja. Nie ja, rozumiesz? — Rozumiem — powiedziała Anna. — Nie mam co liczyć na ciebie. Zygfryd cię przerasta o niebo. On niczego nie próbuje wymuszać. 94 — Na tobie? Po co? — usiłowałem nadać głosowi ironiczny akcent. — Podobam mu się. Na pewno nie mniej od innych dziewczyn. Sam mi to powiedział. — Co jeszcze ci powiedział? — Że nie wierzy w miłość. — Są tacy ludzie, Anka. Puści w środku. — Wstydź się, Łukaszu — usłyszałem. — Obgadując Zygfryda, nic nie osiągniesz. Jest najwspanialszym człowiekiem, jakiego znam. Najcudowniejszym mężczyzną. — Cóż w nim takiego cudownego? — Dzikość. Żywiołowa, bujna dzikość, nad którą panuje. Na zewnątrz chłód, a w środku ogień, na pozór spokój... — Dość! — przerwałem Ance. — Czy muszę tego słuchać? Dopiero co przekonywałaś mnie, że nikogo nie kochasz. Chciałbym wiedzieć, kiedy kłamiesz, a kiedy mówisz prawdę. — Zawsze mówię prawdę. — Prawda chwili? Nastroju? — Tak. — Więc i ja mam szansę — uśmiechnąłem się smutno. — Może kiedyś trafię w twój nastrój. Gwizdnąłem na Iwa. Wynurzył się z zarośli jak duch. Nadciągał dzień, a z nim nadciągną ludzie, którzy nie godzą się na spotykanie w swoich miastach dzikich afrykańskich zwierząt, nawet na smyczy. Tym razem spotkałem się z Barnabą w mrocznej sali kinowej i wcale nie wiedziałem, że go tam spotkam, on musiał jednak o tym wiedzieć, ponieważ nie zdarzają się aż takie przypadki, żeby kupić bilet w kasie i dostać miejsce akurat obok kogoś, z kim ogromnie chciałoby się widzieć. — Jak się masz, Łukaszu... — Pan?!... Kładzie mi palec na ustach, żebym zamilkł. Ludzie oglądają film. Ja także wpatruję się w ekran, widzę jakieś ruchome obrazki, gestykulujące postacie, pędzące wozy. Nic z tego nie utrwala się w pamięci, nie łączy w fabularny ciąg. Skąd Barnaba tutaj? Dlaczego poszedł do kina? Właśnie do tego, właśnie na ten seans, właśnie dzisiaj? Istnieje łączność między bliskimi sobie ludźmi. Można ją nazwać tele- 95 patią, związkiem bioenergetycznym, kosmiczną więzią. Na przykład przeczucia. Tak zwane prorocze sny. Przepowiednie, które się sprawdzają. Ale nadać komuś, żeby poszedł na drugi seans do kina „Perć" w czwartek o szesnastej?... Wychodzimy osobno. Płynę w tłumie widzów, na dworze półmrok, deszcz, a ja wiem, że za moment ktoś dotknie mojego ramienia. I dotyka. Skręcamy do parku, w którym gości wesołe miasteczko z karuzelami konnymi, łodziami huśtawek, diabelskim młynem, strzelnicą. Ogrodzenie z siatki. Pusto, ciemnawo. Na furtce kartka: „Nieczynne do odwołania". Barnaba trąca furtkę, która nie jest zamknięta. Z budki obok wychyla się kudłata głowa dozorcy. Musi znać Barnabę. Przyjazne kiwnięcie: — Cześć... Aten? — Ze mną. — Też? — Nie. Zaraz odejdzie. Pogadamy chwilę. — Masz? Barnaba podaje mu płaską butelkę z ciemnego szkła. Dozorca odbiera ją czule i znika w budce. Idziemy żwirową ścieżką między straganami, namiotami z kolorowego płótna, potworami z plastyku o gorejących ślepiach ze szkła odblaskowego. Barnaba zaprasza mnie do huśtawki w kształcie gondoli weneckiej. Siadamy naprzeciw siebie, gondola zaczyna się kołysać. — Zazdroszczę panu. — Czego? — pyta Barnaba. — Wolności. Gdyby Leon nie rzucał się w oczy, ucieklibyśmy z cyrku. Obaj mamy dość. — Czy jest na świecie weselsze miejsce niż cyrk? — śmieje się cicho Barnaba. — Dla publiczności. Nie dla nas. Pan przecież wie. — Nasza misja, Łukaszu. Wielka misja: wywołać śmiech, wprawiać w wesołość, rozchmurzać, przepędzać zmartwienia, problemy. Profesjonalni czarodzieje z nas. Smutek zamieniamy w rozbawienie, płacz w rechot. — Szkoda, że nie ma cyrku dla cyrkowców — zauważam. — Jest! — rzuca donośnie Barnaba. — Tylko rozejrzyj się naokoło! Ten tego skubnie, ów innego próbuje wykiwać, obejść, naciągnąć, ktoś się komuś rozkosznie podlizuje, świnkę podkłada, kadzi, opluskwia. Tu dono- 96 sik, tam łapóweczka, malwersacyjka, oszustwo, transparenty z dobrymi życzeniami, na drogach hasła zamiast drogowskazów, a wszystko razem... ha, ha, ha! Barnaba kołysze gondolę i chichocze, aż mu łzawią oczy. — Pana to naprawdę śmieszy? — pytam. — Do rozpuku, kochany! — popiskuje Barnaba. — Te piękne słó-weczka, te szlachetne gesty! Każdy chce, żeby było uczciwie i sprawiedliwie, he, he... Nikt nie chce wojen, tylko co zrobić z bombami? Gdzie upchać odpady radioaktywne, dokąd spuścić fenole? A nadprodukcja ludzi, Łukaszku? Mnożą się jak króliki i każdy chciałby jeść! No to te bombki, te odpady, ten fenol. Albo, jeszcze lepiej, szczucie wiary na wiarę, religii na religię. Wojujący kościół, wojujący islam, huzia Allachu na Jehowę, Buddo na Krisznę... Nie cyrk? — Jaki tam cyrk. Koszmar. — Jaki koszmar? Rozejrzyj się, Łukaszu: ludzie do ludzi zęby szczerzą, dają sobie kwiatki, składają najszczersze życzenia. Chłopcy kochają się w dziewczętach, dziewczęta marzą o królewiczach z bajki, potem wychodzą za mąż za księgowych, mają po siedmioro dzieci, zęby im próchnieją, bo je zaniedbują, a księżyc jaśnieje lirycznie nad stawami, ptaszyny świergolą, świat to zasypia słodko, to o świcie do życia się budzi... Czysta rozkosz! — Roześlą za panem listy gończe. — Zauważyłeś? Teraz dopiero odkrywam zmianę w twarzy Barnaby: kusa bródka, mały wąsik. Jak mogłem nie dostrzec wcześniej? Brwi ufarbowane na czarno, z przodu srebrny ząb... Nie ten sam Barnaba! — Rzeczywiście. Ale i tak pana złapią. — Nie trzeba będzie. Czy komisarz Pszenny wkroczył już do cyrku? — Tymczasem przesłuchuje. Ludzie chyba się boją zeznawać. Świr-giełło bez przerwy z kimś gada na stronie. Przypuszczam, że coś wymyślił... — Nowe świństewko? — uśmiecha się Barnaba. — Nic mu nie pomoże. Powiedz Pszennemu, że mnie widziałeś. Proszę, żeby nie zwlekał z remanentem. Powinno brakować wielu milionów. Albo... odwrotnie. I znika. Jakby się zapadł pod ziemię. 7 — Księżniczka 97 Zygfryd wychodzi od Pszennego dziwnie zgarbiony, z oczami, które nie widzą, zwrócone jak gdyby do środka. Mija mnie w poczekalni. Nie poznaje. Teraz już rozumiem, dlaczego Księżniczka spaceruje przed komisariatem. Wyglądam przez zakratowane okno. Anny Zygfryd także nie rozpoznaje, przechodzi obok z pochyloną głową, ale ona go dogania, chwyta za łokieć, chyba pyta o coś. Zygfryd uwalnia łokieć niecierpliwym ruchem. Zostawia Annę. Oddala się szybko. Pszenny częstuje mnie gumą do żucia: scyzorykiem przecina miętowy listek, połówkę wkłada do ust, drugą przesuwa w moją stronę. — Zagłuszam tęsknotę — mówi. — Ciągle chodzi za mną papieros. Nawet nocą się śni. — We śnie chyba można zapalić? — Coś ty! Raz sobie człowiek pofolguje i już po nim. Czekam tu i czekam na ciebie, Łukaszu. — Żarty. Przecież mnie pan nie wzywał. Wstąpiłem przechodząc. — Łżesz, pogromco. Nie nazbyt gorliwie traktujesz prośby naszego przyjaciela. Myślałem, że przyjdziesz wczoraj. Pełne zaskoczenie. Wytrzeszczam oczy na Pszennego, a on uśmiecha się do mnie z trochę sennym wyrazem twarzy i żuje bez apetytu swoją gumę. Obok zeszytu i pióra leży nie napoczęta paczka papierosów. — Śledzicie mnie? — pytam cicho, nie dowierzając. — Bzdura. Śledzenie jest bardzo kosztowne, a nam znowu obcięto budżet. Ledwo mi starcza na czynności podstawowe... Co on sobie myśli, do diabła?! — Komisarz nie udaje. Jest zagniewany. — Jeśli my go schwytamy, będzie źle! Co to w ogóle za metoda?! Uprzedzam cię, Łukaszu, że to, co powiesz od tej chwili, może być użyte... wiesz. Jak w filmie amerykańskim. Pojmuję w lot. — Ja też miałem sen — mówię do komisarza, — Dom towarowy, drugie piętro, dział wyrobów z wikliny. No i z kosza wiklinowego słyszę raptem głos pana Barnaby. Nic nie widzę. Tylko słyszę głos. — Ciekawe. — Każe mi iść do pana. Powiedzieć, żeby pan się pospieszył z wejściem na teren cyrku. — Od kiedyż to przestępca udziela rad policji? — pyta komisarz. — We śnie jak we śnie, panie Pszenny. Całkiem jak z papierosami. Barnaba użył dziwnego słowa... Nie mogę sobie przypomnieć. — Wytęż pamięć, chłopcze. Słowa ze snów mogą mieć wartość. 98 — To było coś super. Ze może być za dużo milionów. Zęby remanent szybko... — Superata? — Superata! — wykrzykuję radośnie. — Pan już wiedział, co? — Policja wie swoje. Co dalej? Waham się przez moment. Pszenny patrzy na mnie spod wypłowiałych, nastroszonych brwi ze skrywaną czujnością i zarazem przyjaźnie, zachęcająco, ciepło. — Mam liścik... Dla Świrgiełły. — Od Barnaby? — zdumiewa się inspektor. — Nno, niezupełnie... — jąkam się. — Zaklejona koperta. Nie wiem, co w środku, nie wiem od kogo... Świr ją znajdzie na swoim stole. — Masz? Pokaż! Nie mogę. Muszę trzymać się ściśle instrukcji. Robię bezradną minę, uśmiecham się do komisarza przepraszająco: — Gdybym wiedział, że pana zaciekawi... Już podrzucona. Leży na biurku w barakowozie administracji. Pszenny zamyśla się na długą chwilę. — Wiedział, że mi o tym powiesz? — pyta. — Nie zabronił powiedzieć. Więc chyba wiedział. — Jasne. Dziękuję, Łukasz. Gdybyś miał znowu jakieś ciekawe sny, wal do mnie jak w dym. Z cyrkowej szatni dochodzą mnie ściszone głosy, które natychmiast rozpoznaję. Anna prosi o coś, Zygfryd odpowiada niechętnie. — Nieodwołalnie postanowiłeś? — Wczoraj napisałem do dyrektora „Royalu". Mówił, że zawsze mnie przyjmą. Zobaczymy. — Zygfryd. Weź mnie ze sobą. — Nie. — Będziesz potrzebował partnerki. — Znajdą mi. — Zygfryd! Zygfryd... wiesz, co czuję. — Wiem. Lepiej niż ty sama. Zakładnicy przywiązują się do terrorystów. Ofiara kocha swojego kata. To przechodzi. — Dlaczego mi nie wierzysz?... 99 Rozpacz w głosie Księżniczki. Uciekam, nie chcę dłużej słuchać. Wpadam do klatki Leona, lew drzemie, pojękuje przez sen, pewnie go boią stawy. Kładę się przy zwierzęciu i wtulam twarz w szczeciniastą grzywę. Wyczuwa, że to ja, bo jest spokojny, nawet przestaje boleśnie stękać. Mój jedyny przyjaciel. Potem idę przed siebie w stronę rzeki. W kieszeni koperta. Dopiero teraz o niej sobie przypomniałem. Należało podrzucić przed południem, barakowóz był otwarty i pusty, dyrektor konferował z woźnym Słowikiem, lustrując sfatygowane krzesełka w lożach. Los, przeznaczenie. Widać zostało postanowione, że najpierw zapomnę o kopercie, a potem zajrzę do niej. Przysiadam na spróchniałym pniaku. Koperta jest szara, bez adresu, klej ledwo trzyma, wystarczy przejechać paznokciem i leciutko podważyć brzeg. Wewnątrz kartka. Gryzmoły: „Pszenny już odgadł. Dokumentacja! To twój koniec". Bez podpisu. Krzywe kulfony nabazgrane fioletowym mazakiem. Dziwne. Dlaczego Barnaba ostrzega Świrgiełłę? Szlachetność posunięta do absurdu? Może należy zniszczyć list. Trzeba jednak ufać Barnabie. Obiecałem wykonać polecenie. Zawracam niechętnie. Są czasy dobre i czasy złe, czasy nadziei i czasy bez sensu. Rodzice nie piszą, Anna mnie nie chce, lew jest chory. Barnaba przegra ze Świrgiełłą, bo dobro jest słabsze od zła. I skąd przekonanie, że Barnaba jest w porządku? Ukradł kasę! Jednak ukradł. — Ej, Łukasz. Jestem już na tyłach cyrku. Zygfryd zastępuje mi drogę. — Czego? — rzucam opryskliwie. — Chodź. Jest sprawa. Rusza przodem, nie oglądając się, pewien, że za nim idę. Mieszka w kawalerce na parterze. Pełna asceza: na podłodze goły materac z gąbki, obok stolik z jedynym taboretem, na parapecie okiennym elektryczna kuchenka. W korkową poduchę powbijane sztylety, kindżały, jatagany, tasaki, maczety. Siadamy obok siebie na materacu. Zygfryd się nie spieszy, żuje słomkę. Milczymy. Na ścianie obok stolika wisi w bambusowych ramkach fotografia dziewczyny w koronkowej sukni, z kokardą w czarnych włosach. Hiszpańska uroda, uwodzicielski uśmiech. 100 — Kto to? — pytam. — Siostra. Słuchaj, Łukasz, twój lew niedługo się skończy. Myślałeś co dalej? — Do diabła z cyrkiem. Mogę studiować medycynę. A w ogóle, co cię to obchodzi? — Nie pamiętam, żeby ktoś rzucił arenę, chyba że trafił na nią przypadkowo. My jesteśmy dziedzicznie obciążeni, Łukasz. Mam propozycję. — Leon nie skończy się tak szybko — mówię posępnie. — Lwy mogą bardzo długo żyć. — Nauczę cię rzucać nożami. Reaguję gwałtownie: obrót głowy, zdumione spojrzenie. — Ty?... Nauczyłbyś?... — Wszystkiego, co sam umiem. Jesteś pojętny, szybko ci pójdzie. — Co chciałbyś za to? — pytam po pauzie. — Mógłbym napisać do rodziców, ale nie obiecuj sobie za wiele. — Bzdura. — No to dlaczego? — wołam. — Odejdę stąd. Ty będziesz występował z Anną. Mam ochotę uściskać Zygfryda. Powstrzymuję się, wzruszam ramionami. Próbuję przybrać obojętną minę. — Ciekawa propozycja. Jak długo musiałbym ćwiczyć? — Jeśli zaczniemy natychmiast i narzucisz sobie surowy reżim, jesienią możesz być dobry. Zygfryd wyrywa z korka sztylet. W rogu przy drzwiach wisi tarcza strzelnicza. Zygfryd powoluteńku demonstruje mi celowanie, prowadzenie ramienia, rzut. Nóż grzęźnie w dziesiątce. — Teraz ty. Ustawia mi rękę. Udziela kilku wskazówek. Rzucam. Za szesnastym razem trafiam w dziesiątkę. — Widziałeś? — Musisz trafić co najmniej trzy razy z rzędu. Wtedy eliminujemy przypadek. Jeśli ci naprawdę zależy, ćwicz w domu po kilkanaście godzin na dobę. Za miesiąc będziesz bliski załamania: ani kroku do przodu. Wtedy jest ważne, żeby przetrzymać. Dopiero po tym przeżyciu masz szansę zostać artystą. — Dziękuję ci, Zygfryd — mówię cicho, patrząc gdzieś w bok. — I przepraszam cię, wiesz za co. 101 Zygfryd kładzie mi rękę na ramieniu. Jego stalowe palce z lekka ugniatają mi bark. — Muszę się stąd wynieść przed galowym przedstawieniem — rzuca przed siebie. — Liczę na „Royal". Jeśli nie wypali, będzie źle. — Ulegniesz Świrowi? — pytam. — Zgodzisz się rzucać nożami z konia? Ruchem głowy Zygfryd pokazuje fotografię siostry: — Tylko ją mam. Nie kocham nikogo więcej. Świrgiełło może jej złamać życie. Coś mnie wyrywa ze snu. W otwartym oknie świeci księżyc, ciągnie wiaterek pachnący jaśminami, słychać samotne wołanie ptaka. Posłuszny wewnętrznemu głosowi ubieram się i wychodzę na dwór. Noc jest ciepła. W oknie Księżniczki pali się światło, może nie śpi, czyta, może zapomniała zgasić. W oknach maga Cagliostro też płonie lampa czerwonawym, rozproszonym blaskiem. Idę w stronę cyrku, wartownik, który pilnuje naszych dóbr, śpi, smacznie pochrapując. Trzeba zajrzeć do Leona. Po spektaklu lew był niespokojny, oddychał ze świstem, nie tknął mięsa ani wody. Pewnie dlatego się przebudziłem: lęk o Leona. Lwy nie są wieczne. Te w niewoli żyją krócej, choć mają, zdawałoby się, lepsze warunki, nie muszą walczyć o byt. Zdawałoby się tym, którzy znają tylko niewolę... Leon patrzy na mnie załzawionymi ślepiami, czarnymi z rozpaczy. Nawet nie unosi łba na mój widok. — Co z tobą, stary? — Wiesz. — Nonsens. Zwykła lwia chandra. Minie ci. — Wszystko mija. Czy jest coś złego w rozszarpywaniu antylopy? Opić się wrzącej krwi prosto z tętnicy... — Wstrętne! — Spodziewałem się. Nigdy nie zrozumiesz Iwa. — A kto mnie zrozumie, zwierzaku? Dlaczego nie cieszę się z paczek, które ślą rodzice? Dlaczego mam żal do Anny? Dlaczego nic a nic nie obchodzi mnie skośnooka, która czeka po każdym spektaklu? Ta by mnie kochała! 102 — Ludzie są głupsi od lwów. Lwy są szczęśliwe, gdy mają to, czego pragną. Ludzie umieją być tylko nieszczęśliwi. Szczęście powszednieje im natychmiast. — Nie wszystkim ludziom. Gdyby Anna mnie pokochała... — Gdybyś był sławny. Wielki. Rozrywany przez cyrki świata. Gdybyś pojechał na stypendium do Pernambuco. Gdyby twój Barnaba okazał się całkowicie niewinny, a Świra by wbito na pal. Gdyby, gdyby... — Wcale nie mam tych wszystkich wymagań. Anna, tak. No i jaka taka sprawiedliwość naokoło. Bez wymuszeń, szantażu. Żebyś ty był zdrów, łobuzie, żebyś się nie starzał. Wielkie wymagania? — Ze mną jest kiepsko, przyjacielu. Nie gniewaj się. Coraz częściej myślę o swoich przodkach, polujących na niebiańskie antylopy w dżungli międzygwiezdnej. Dołączę do nich wkrótce... Pogroziłem pięścią Leonowi. Dopiero wtedy jęzor jak tarka zlizał mi z dłoni chałwę. Wartownik wciąż pochrapywał, rozwalony w swojej budce na tyłach cyrku. Chciałem go minąć, gdy nagle wyczułem raczej niż dostrzegłem jakieś poruszenie przy barakowozie administracji. Złodziejaszek? Ruszyłem w kierunku barakowozu, skradając się wzdłuż ogrodzenia. Kiedy znalazłem się w pobliżu, zobaczyłem męską postać otuloną w płaszcz. Mężczyzna majstrował przy drzwiach barakowozu. Chciałem krzyknąć, ale ktoś mnie ubiegł. — Dobry wieczór, panie dyrektorze! — usłyszałem znajomy bas. — Zamek się zaciął? Może pomóc? — Komisarz Pszenny! — mężczyzna zastygł z uniesionym ramieniem. — A ja właśnie... Chciałem sprawdzić... — Chwalebna troska o społeczne mienie, panie Świrgiełło. — Z mroku wynurzył się Pszenny, przyświecając latarką. — Chodzą po ludziach złe przeczucia. Mnie też tknęło, że może być włamanie do cyrku tej nocy. Co pan na to? Prawdziwa metafizyka, dyrektorze! — Metafizyka, owszem — wymruczał Świrgiełło i sam zapalił latarkę. — A wartownik śpi. Jutro wywalę drania z roboty. — Zdarzało się wcześniej, by zasypiał? — spytał Pszenny. — Prawdę mówiąc, nie. Widocznie za miękki jestem dla ludzi, rozpuszczają się jak dziadowskie bicze. 103 — Dyscyplina rzecz ważna, panie dyrektorze. Herbata w termosie stróża ma dziwny zapach. I smak cośkolwiek niezwykły. Wziąłem próbkę, zbadamy w laboratorium. — No, no... — w głosie Świrgiełły zabrzmiały niespokojne nutki. — Wartownik narkoman? Tego chyba nie było... — Skąd pan wie, że narkotyk? Może zwykły środek nasenny, he, he... — komisarz zaśmiał się dobrodusznie i promykiem latarki musnął jakby niechcący twarz Świra. — Zbadamy, sprawdzimy, przesłuchamy. A swoją drogą, co tu kraść, dyrektorze? W kasie ani grosika, same papiery. Złodziej nie ryzykuje na ślepo, przedtem robi wywiad. Każdy wie, że utarg po spektaklu natychmiast idzie do skrytki bankowej, odkąd zginęła kasa. — Racja — przytaknął Świr. — Stary nawyk. Budzę się po północy co najmniej raz w tygodniu i kontroluję. Bez sensu. — Miał pan kłopot z zamkiem? — zapytał inspektor. — Właśnie... Pszenny skierował światło na drzwi barakowozu. Nawet ja zobaczyłem kłódkę. Kłódki nigdy tu nie było. — Co to? — zdumiał się dyrektor. — No właśnie — powiedział inspektor. — Dziwy się dzieją. Jak gdyby komuś zależało, żeby nic stąd nie mogło zginąć. Coś panu wyznam w sekrecie, dyrektorze... Szeptu Pszennego już nie mogłem dosłyszeć. Usłyszałem dopiero gniewny i niespokojny zarazem pomruk oburzenia dyrektora Świrgiełły. Po treningu przedpołudniowym dyrektor zwołał zebranie. Rozsiedliśmy się wokół areny, Świrgiełło przed nami na składanym krzesełku. — Godzina prawdy — zakomunikował. — Ktoś tu knuje. Wiem kto, proszę państwa, ale dam szansę. Słucham! — Nikt się nie odezwał; dyrektor przygładził swoją hiszpańską bródkę, odchrząknął, po kolei zajrzał każdemu w oczy: — Nic mi nie macie dopowiedzenia? Szkoda, kochani... Dzyndzel, proszę bliżej. Na znak Świrgiełły zza kotary wynurzył się nasz wartownik, pan Dzyndzel, emerytowany podoficer, który przez całe długie życie dosłużył się w wojsku stopnia sierżanta, a w cyrku natychmiast marszałkowskiego munduru z epoletami i srebrnym szamerunkiem: pilnował porządku na przedstawieniach i pełnił nocną wartę. 104 — Na rozkaz, obywatelu dyrektorze — strzelił obcasami. Twarz miał dziobatą, nos fioletowy, uszy jak słoń. Klown Burro proponował mu wspólne występy, ale Dzyndzel gardził pajacowaniem i w ogóle areną. Uznawał tylko dyrekcję. Siedziałem obok Księżniczki. Dotykała mojego barku gołym ramieniem. Była trochę spocona po treningu, pachniała mlekiem i rumiankiem. Przykryłem dłonią jej dłoń. Nie cofnęła ręki. Może w ogóle nie dostrzegła, że jej dotykam. — Co wam się przydarzyło wczorajszej nocy, kolego Dzyndzel? — zapytał Świrgiełło. — Melduję, że nie wiem — zaraportował sierżant-marszałek. — Melduję, że nigdy przedtem nie zasypiałem na służbie i że nie jest to generalnie możliwe. — A jednak spaliście. — Tak jest. — Możecie się z tego wytłumaczyć? — Melduję, że nie mam na to wytłumaczenia, panie dyrektorze. — Ale dyrekcja ma — zakomunikował Świrgiełło, patrząc na nas. — W herbacie ziołowej wartownika wykryto narkotyk. — Zrobił pauzę, czekając naszej reakcji. — Kolego Dzyndzel! Czy wy jesteście narkoman? — Melduję, że w żadnym wypadku! — odkrzyknął sierżant-marszałek. — Czy pamiętacie, co wam się śniło tamtej nocy? — Tak jest. Świństwa. Melduję, że w normalnych warunkach nie miewam takich snów. — Pornografia — skomentował Burro, robiąc do nas oko. — A ty skąd wiesz? — zapytał dyrektor, przypatrując się uważnie klownowi. — Zechciałbyś uprzejmie wyjaśnić? — To był żart. — Na pewno? A może miałbyś coś do powiedzenia o narkotyku, który znaleziono w herbacie pana Dzyndzla? Może wiesz, czyja to robota? Skoro wiadomo ci, jakie działanie ma ów konkretny narkotyk, podziel się z nami wszystkim, co ci jeszcze wiadomo, zanim zmusi cię do tego komisarz Pszenny. Burro przybladł, rozejrzał się bezradnie, szukając u nas pomocy. Siłacz Pupcu wciągnął głowę w ramiona, trio akrobatyczne patrzyło bezmyślnie przed siebie, woźny Słowik dłubał zapałką w sztucznych zębach. 105 — Pszenny już odgadł — powiedziałem do Anny, tak by usłyszał Świrgiełło. — Dokumentacja. To będzie czyjś koniec... Dyrektor, jak smagnięty batem, odwrócił się w moją stronę: — Co? Co takiego?!... — Nic, panie dyrektorze — odparłem, uśmiechając się niewinnie do Świrgiełły. — Czasami plotę, co mi ślina na język przyniesie. Szybko zakończył zebranie. Pognał dokądś. — Czym go tak wkurzyłeś? — spytała Księżniczka. — Pojęcia nie mam. Zrobił się bardzo nerwowy. Rozdział V Rano, kiedy zajrzałem do Leona, zastałem przy nim kilku ludzi w białych fartuchach oraz dyrektora Świrgiełłę w wizytowym ubraniu z plikiem papierów w ręce. Lew leżał nieruchomo, na boku. Nie żyje. Zemsta Świrgiełły. — Kto to zrobił?! — krzyknąłem histerycznie. — Uspokój się, Łukaszku — powiedział ciepło dyrektor i wyjaśnił ludziom w bieli, że jestem opiekunem Iwa. — Krótka narkoza. Biedaka trzeba przebadać. Panowie są specjalistami z instytutu zwierząt drapieżnych, na pewno nie skrzywdzą twojego Leona. Chciałem odejść. Nie miałem ochoty patrzeć, jak specjaliści dłubią lwu w uszach i nosie, nakłuwają igłami, wstrzykują coś, odciągają krew do butli. Szef specjalistów, szpakowaty pan w pozłacanych okularach, gestem nakazał mi zostać: — Mam do ciebie parę pytań, młody człowieku. — Słucham — mruknąłem. — Często mu się to zdarzało ostatnio? — Co mianowicie? — Ataki wściekłości, szarżowanie na siatkę ochronną, wstręt do jedzenia i picia. — Nigdy. — Źle robisz —? powiedział Świrgiełło. — Panów specjalistów nie oszukasz, a Leonowi nie pomożesz, kłamiąc. Zwierzę robi się niebezpieczne. Jako szef tej placówki czuję się odpowiedzialny za bezpieczeństwo publiczności i personelu. 107 — Lew jest taki jak zawsze — rzuciłem ponuro. — Pan to wie. — Czy nie odmawia wykonywania poleceń? — zapytał Świrgiełło. — Dawniej tego nie robił, Łukaszu. O, proszę, nie tknięte mięso. Wczoraj po przedstawieniu próbował zaatakować naszego pracownika, gdy ten przeprowadzał go do klatki. Ostatnie uwagi skierowane były do specjalistów, którzy coś notowali. — Leon zaatakował? — nie wytrzymałem, podniosłem głos. — Kogo? — Mogę przywołać pana Słowika. Poskarżył mi się, był wystraszony. Potwierdzi, że lew skoczył na niego. — Gdyby skoczył, byłoby po Słowiku — powiedziałem. — Woźny ukłuł go prętem, więc na niego ryknął. Świrgiełło uśmiechnął się porozumiewawczo do specjalistów: — Łukasz jest przywiązany do Leona, wychował się przy nim. Przedtem treserem był jego ojciec... Czy Iwy chorują na schizofrenię? — Oczywiście — odparł spec w złoconych okularach. — Miewają też stany maniakalno-depresyjne, zupełnie tak samo jak ludzie. W końcu, jesteśmy ssakami. Tyle że lew w ataku szaleństwa może rozedrzeć stalową siatkę, jakby była z nici, i dokonać niewyobrażalnej masakry... Tak, tak, młody człowieku. — Ten lew jest zdrów — powiedziałem. — Dlaczego mielibyśmy nie wierzyć dyrektorowi cyrku? — zapytał specjalista. — Jemu też jest żal twojego Iwa, ale myśli obiektywnie. Chyba byś nie chciał, młody człowieku, aby z twojej winy zginęli ludzie. — Lew jest zdrów — powtórzyłem z uporem. Szpakowaty specjalista kucnął przy Leonie, obmacał mu stawy, kręgosłup, zajrzał do paszczy. — Zmiany sklerotyczne. Daleko posunięte zwyrodnienie tkanek. Naczynia jak powrozy... Z pewnością niedokrwienie mózgu, a wtedy degeneracja psychiki, objawy schizofreniczne, niestety. — Co z nim będzie? — zapytałem cicho. — Przecież Iwa można leczyć... — Dziękujemy ci, jesteś wolny — powiedział Świrgiełło głosem pełnym współczucia. — Panowie zrobią na pewno, co tylko w ich mocy, Łukaszu. A my porozmawiamy później. Wyszedłem. Czułem, że zbliża się koniec Leona. Bez względu na stan zwierzęcia. Był to odwet Świrgiełły. 108 Stała, jak zazwyczaj, na mostku, ubrana w wypłowiały beżowy sweter i równie odbarwione sztruksy, skośnooka i bardzo śniada, z chmurą czarnych włosów. Tylko zęby jaśniały śnieżną białością w wyzywającym, ironicznym jakby uśmiechu: — Hej! Cześć! Wciąż mnie nie chcesz? Tym razem zatrzymałem się, spojrzałem prosto w jej smoliste, gorejące oczy: — Czego się uczepiłaś? Musisz łazić za mną jak pies? — Jak kocica — zaśmiała się. — Kiedyś wydrapię ci ślepia, jeżeli będziesz na mnie tak obrzydliwie patrzył. — Zejdź mi z drogi, czarna. Mam i bez ciebie dosyć. — Wczoraj znów byłam w cyrku. Słabiej wypadłeś. — Nie twój zakichany interes. Skąd masz forsę na bilet co wieczór? Pewnie starym podkradasz? — Kto by płacił za cyrk. Namiot nie mur, dziurka zawsze się znajdzie. Łukasz, daj mi wreszcie szansę, co? — Idź do naszego dyrektora. On lubi takie... Próbowała mnie strzelić na odlew, ale zrobiłem szybki unik, chwyciłem ją za nadgarstek i wykręciłem rękę. — Puszczaj, bydlaku! Bo zobaczysz!... — Naskarżysz mamusi? To powiem, że się mnie uczepiłaś jak rzep psiego ogona. Wstyd, żeby panienka z dobrego domu tak się uganiała za cyrkowcem. — Nie jestem z dobrego domu — powiedziała czarna. — Puścisz wreszcie? Chyba że chcesz mi złamać kość. Puściłem. — Znajdź sobie innego idola — poprosiłem. — Mnie to denerwuje. — Bo kochasz Księżniczkę, a ona szaleje za Zygfrydem, a Zygfryd nie interesuje się dziewczynami, myśli tylko o swojej siostrze, która... — Stop! — przerwałem czarnej. — W którym maglu pierzesz brudy? — W maglu się magluje, a brudy pierze w domu. Uważasz, że wchodzę do waszego cyrku paradnym wejściem? Tam, którędy się wciskam, aż buzuje od plotek. Wiem, że ojciec Księżniczki rąbnął kasę, że dla waszego dyra to okazja, żeby zwalić na Barnabę własne szwindelki, i że wszyscy boicie się Świra jak diabeł święconego. Ty próbujesz mu się stawiać, więc szykuje ci numer z Leonem i nie tylko... 109 — Co jeszcze/ — Zobaczysz — czarna zaśmiała się, wyszczerzając porcelanowe zębiska. — Weź mnie, Łukasz, będę ci donosiła. Zawczasu dowiesz się o wszystkim. Przysiadłem na poręczy mostka i popatrzyłem na czarną z góry. — Posłuchaj, mała — zacząłem przyjacielskim tonem. — Zabiegasz mi drogę drugi miesiąc... — Trzeci. — W porządku. Nie znam cię i nie chcę znać. Nie mam nic do Wietnamczyków... — Nie jestem Wietnamką — przerwała mi znowu. — Mam krew ko-miacką. — Jaką? — nie zrozumiałem. — Korni, taka kraina na dalekiej północy, tajga, tundra. Dziadek był tam na zesłaniu podczas wojny i ożenił się z Komiaczką. Komiacy są krewnymi Eskimosów. Podobno jestem wykapana babunia. Ona zresztą nie żyje, moi rodzice też, zginęli w katastrofie lotniczej. Mieszkam z dziadkiem. — No to życiorys masz z głowy. Teraz ja bym chciał ciebie mieć z głowy. Donosów nie lubię, z góry wiedzieć niczego nie warto, bo życie byłoby nudne. A partnerka do Iwa nie jest mi potrzebna. — Łukasz! Daj mi szansę! Przekonasz się, będę dobra na arenie. Jestem wysportowana, mam zdolności aktorskie. Leon mnie lubi. — Leon ciebie? — parsknąłem. — Spróbowałabyś zbliżyć się do niego. Zimne nóżki, koleżanko. — O co się założymy? — zaproponowała czarna. — Wejdę do klatki. Sama, bez ciebie. Lew mnie nie tknie. — Może mu włożysz do paszczy swój indiański łebek? — spytałem kpiąco. — Jeśli mnie weźmiesz za partnerkę. Łukasz, błagam cię, nie odmawiaj. Pozwól, żebym popróbowała z tobą. Mam pomysł na wspaniały numer we troje, my i Leon, tylko się zgódź! — Bzdura. Czarna obciągnęła sweter. Sięgnął jej poniżej kolan. Popatrzyła na mnie przeciągle. — Księżniczka cię nie chce. Boli, co? Ale sprawianie bólu innym to drobiazg. Cześć, idolu. Odwróciła się ostro i ruszyła przed siebie. 110 — Ty! Zaczekaj! — krzyknąłem. Przystanęła. Niespiesznie podszedłem, z rękami w kieszeniach, pogwizdując. — Jak masz na imię? — Zoja. Wpadnij do mnie po przedstawieniu. Pogadamy. — Uwielbiam cię, Łukasz. Jesteś cudowny na arenie. Pół dnia ćwiczyłem rzuty nożami, przymocowawszy do ściany pokoju deskę z wyrysowaną sylwetką ludzką. W końcu rozbolało mnie ramię. Sztylety grzęzły w drewnie, jak chciały: po kilkudniowym morderczym treningu ciągle zdarzało się, że trafiałem w postać, to był dopiero początek, rzuty najprostsze. Jak obrysować nożami żywego człowieka, na dodatek mając zawiązane oczy albo patrząc w lusterko? Czy kiedykolwiek odważę się rzucić sztyletem w kierunku Anny? Trzeba nie mieć nerwów, jak Zygfryd. Na godzinę przed spektaklem zajrzałem do Leona i szybko pojąłem, że dziś nie wystąpimy. Lew drzemał. Nie był to jednak sen naturalny. Zwierzę dygotało, biło ogonem o cement, pysk pokrywała różowa piana. Specjaliści mu dogodzili. Na prośbę Świrgiełły? Burro kończył swoją próbę pod okiem dyrektora. Bujał się na trapezie, śmiesznie wymachując ramionami i robiąc małpie miny, potem skakał głową w dół, na złamanie karku — w ostatniej sekundzie chwytając się liny i zjeżdżając po niej na arenę. — Nieźle — pochwalił dyrektor. — Tylko finał banalny. — Nie bardzo rozumiem. — Byłoby zabawniej, gdybyś nie dosięgnął liny. — Przecież bym spadł! — No właśnie, kolego. To byłby numer. — Ze skręceniem karku, panie dyrektorze? — Twoja głowa, żebyś wyszedł cało, ale przedtem niech publiczność zastygnie z przerażenia. Czy ja każdemu osobno muszę tłumaczyć, co to jest cyrk? Dreszcz i śmiech, panika i wesołość! — To może trapez niżej... — Wyżej! I na łeb! Inaczej żaden z ciebie pajac, tylko amator z numerami w sam raz na imieniny u cioci. 111 — Jak pan dyrektor to sobie wyobraża? — zapytał bezradnie Burro. — Nie wiem. Twój problem. Może gąbka w czapce, może batuta pod trocinami. Masz przestarzały repertuar, z którego nie śmieją się nawet dzieci. Chyba że chciałbyś zmienić pracę. Jakaś trupa objazdowa, zespół wędrownych kuglarzy na głębokiej prowincji... Gdybyś się zdecydował, daj znać. Świrgiełło wyszedł z namiotu. Dogoniłem go w przejściu między barakowozami. — Co zrobiliście z Leonem? — spytałem, zastępując mu drogę. — „Panie dyrektorze". — Co zrobiliście z Leonem, panie dyrektorze? Świrgiełło objął mnie za ramiona, przybliżył twarz do mojej twarzy. — Rozmawialiśmy ze sobą po przyjacielsku, jak bliscy sobie ludzie. Byłem pewien, że mogę na ciebie liczyć, a ty... — dyrektor urwał, cofnął głowę, popatrzył na mnie z wyrzutem. — Spiskujesz, Łukaszu. Piszesz do mnie bezczelne anonimy: „Dokumentacja!", „Pszenny odgadł!", „To już koniec!" I spodziewasz się, że po tym wszystkim będę ci życzliwy? — Nie pisuję anonimów — powiedziałem. — Nigdy. Żadnych. — Za życie Leona nie żądam wiele — usłyszałem dobitny szept Świr-giełły. — Tylko twojej lojalności. Specjaliści z instytutu są zdania, że Iwa trzeba uśpić, ponieważ nie mamy odpowiednich leków. Ich ekspertyza jest ostateczna. Pamiętasz, co ci powiedziałem? Zdobędę leki, ale przysługa za przysługę. A ty co? — Na razie nic — rzuciłem przez zaciśnięte zęby, z trudem panując nad sobą. — Skąd znałeś treść anonimu? — Widziałem, jak go panu podrzucano. — Kto? — Dziewczyna. Jakaś obca. Podkradła się do barakowozu administracji i rzuciła na biurko kopertę. — Jak wyglądała? — Brunetka — kłamałem dalej — podobna do Indianki. Podrzuciła i uciekła. Byłem ciekaw, więc zajrzałem do koperty... — Przyjmijmy, że ci wierzę — powiedział Świrgiełło. — Masz ostatnią szansę, żeby ocalić życie Iwa. Primo: chcę wiedzieć, gdzie jest Barnaba. Secundo: co knuje Rafał Cagliostro. Tertio: o co wypytywał cię Pszenny na przesłuchaniu. I wreszcie: nie wtykaj nosa między mnie i Ankę. Zgadzasz się na moje warunki? 112 — Muszę to sobie przemyśleć — powiedziałem po pauzie. — Daję ci czas do jutra. Świrgiełło ruszył w stronę barakowozu administracji, zobaczył, że czeka tam na niego Pszenny w towarzystwie drobniutkiego łysego mężczyzny o wyglądzie buchaltera. Dyrektor wyglądał na zaskoczonego. Widocznie nie miał wyboru, bo gestem nie nazbyt entuzjastycznym poprosił obu do barakowozu. Szybciuteńko znalazłem się nie opodal. Okno barakowozu było otwarte. — Ale o jakie konkretnie panu chodzi? — usłyszałem głos Świrgiełły — O komplet dokumentów — odpowiedział dźwięc?ny głosik łysego — Remanent i bilans. Muszę ustalić wszystkie wasze dochody i wydatki na podstawie ksiąg. Porównać z danymi izby skarbowej. Wpłynął meldunek że wasz księgowy prowadził podwójną buchalterie. — Barnaba? Nie przypuszczam. Co to, to nie, proszę panów. Po prostu uciekł z kasą. Komisarz Pszenny chyba się ze mną 2godzi, że kolega Barnaba nie jest notorycznym oszustem. — Kto wie, kto wie... — odparł Pszenny głosem pełnym zadumy. __ O kradzież kasy też bym go nigdy nie posądził. Policja, panie Świrgiełło opiera się na faktach, a osądza sąd. — Moje wstępne badania wykazują wiele niezgodności, o czym muszę pana dyrektora lojalnie uprzedzić — powiedział melodyjnje łysy. __ Kopie faktur w firmach dostawczych nie zgadzają się z raportami „Paradisu" w urzędzie skarbowym. Wasze rachunki z rachunkami partnerów. Dotychczas wykryłem sto dwadzieścia siedem nieścisłości. Całą prawdę ujawni dopiero porównanie tych danych z oryginalną dokumentacją. — Jakież to nieścisłości? — wymamrotał Świrgiełło. — Och, najprzeróżniejsze! — odparł pogodnie łysy, __ Weźmy papier toaletowy. Dwie rolki dziennie na osobę? Wasze ciągniki podczas tournee spalają po dwieście litrów ropy na sto kilometrów, a pudle, małpa i papuga żywią się tylko wędzoną polędwicą w ilościach wskazujących na chorobliwe obżarstwo. Jak można być na urlopie w Karłowych Warach i równocześnie pobierać wynagrodzenie za nadgodziny? |ga c0 Cyrk „para-dis" zużył wagon kafli hiszpańskich? Gdzie są te trzy zamrażarki i pięć telewizorów kolorowych, sprowadzonych z Kijowa na użytek cyrku? Gdzie jest ten mercedes, który tak często się psuje i wymaga kosztownych napraw? 8 — Księżniczka... 113 — Mercedes jest — powiedział Świrgiełło. — Wspaniale! — ucieszył się łysy. — Cyrk ma mercedesa, więc jedno wyjaśnione! — Nie cyrk, lecz dyrektor cyrku, magister Zoltan — odparł z godnością Świrgiełło. — To nazwisko chyba coś panu mówi? Dyrektor Zoltan łaskawie zgadza się używać swojego prywatnego auta dla celów służbowych. My pokrywamy jedynie koszty paliwa i napraw. — Pokrywacie także koszty remontu domu w Kalecinie? — W pewnym sensie... — Pewien sens jest zawsze dla mnie frapujący! — ucieszył się łysy. — W pewnym sensie remont budynku, którego nie ma. I nigdy nie było! — Ale ma być — wtrącił komisarz Pszenny. — Racja, dyrektorze? Budujemy się, budujemy, cichcem, chyłkiem, żeby nie budzić zawiści maluczkich, he, he, he... — To są kalumnie! — zabrzmiał z nagłą ostrością głos Świrgiełły. — Stek oszczerstw, fałszywych donosów. Udowodnię, że jesteśmy w idealnym porządku! — Po to właśnie przychodzimy, szanowny panie dyrektorze — powiedział łysy. — Zawsze na początku domniemanie o niewinności. Dopiero brutalne fakty mogą zmienić nasz pogląd. A swoją drogą, sami sobie wyrządziliście szkodę, przez tak długi czas unikając kontroli. To nagłe wyjazdy, to choroba księgowego, to delegacje zagraniczne. No i nazbierało się spraw... Poproszę o księgi. — Już się robi, panowie. — Głos Świrgiełły brzmiał niemal lekceważąco. — Zaraz je wyjmę z sejfu... Ale będę zmuszony powtórzyć magistrowi Zoltanowi te wszystkie insynuacje. Nie mam prawa ukrywać tego przed nim. Wnioski, jakie wyciągnie, przekazane najwyższym czynnikom, mogą, niestety, wywołać... Och! — Co się stało? — zapytał Pszenny. — Klucze do sejfu... Oczywiście! Wzięła mój pugilares... Ach, co za baba! — Zechce pan dyrektor wyjaśnić, co się stało? — odezwał się słodko głos łysego. — Żona. Wyjechała do Krosna odwiedzić chorą matkę. Mamy identyczne pugilaresy. Zostawiła swój ze szminką, perfumami, o proszę. A mój z kluczami zabrała ze sobą. — Kiedy wraca? — zapytał inspektor. 114 — Pojutrze, ale mogę wysłać telegram. — Nie ma potrzeby, panie dyrektorze — uspokoił łysy. — Dwa dni możemy zaczekać, skompletujemy pozostałe nieścisłości i wyjaśnimy wszystko hurtem. — Wstyd mi — wystękał Świrgiełło. — Wygląda jakbym umyślnie... — Skądże znowu — zaprotestował łysy. — Domniemanie o niewinności, to nasza dewiza. A drugi komplet kluczy do sejfu? — Zabrał je nasz kasjer wraz z kasą. — O tym pan nie meldował — zdziwił się Pszenny. — Nie meldowałem? Jak to nie meldowałem?! Wziął pieniądze, czek, klucze... Tak, na pewno. Zdumiewające, że policja dotąd nie ujęła malwer-santa. — O policję niech pan się nie martwi — powiedział komisarz. — Jako podatnik i obywatel mam obowiązek i prawo martwić się o wszystko, co stanowi dobro społeczne — odparł Świrgiełło. Stanąłem jak wryty: ktoś był w klatce Leona... Przyszedłem sprawdzić, jak się czuje, w pomieszczeniu było mroczno, nie zapalałem światła, ponieważ nagły rozbłysk żarówki drażni zwierzę. I pomimo mroku zobaczyłem obok leżącego Iwa ludzką sylwetkę. — Kto to? — spytałem szeptem. Tylko Annę tolerował. Ale Księżniczka była u siebie, widziałem ją przed chwilą w oświetlonym oknie... — Kazałeś mi przyjść po przedstawieniu. Leon uniósł ciężki łeb i ziewnął. Nie spał więc. Był żywy, przytomny. I jakby nigdy nic pozwolił intruzowi wtargnąć do swojej klatki, rozsiąść się przy sobie, zanurzyć rękę w grzywie. To się po prostu w głowie nie mieściło. — Indianka! — Nie Indianka, tylko Komiaczka, jeśli już koniecznie chcesz. Mam Zoja na imię, zapomniałeś? Czekam tu na ciebie od wielu godzin. — Nienormalna jesteś — powiedziałem. — Mogłem w ogóle nie przyjść. — Umówiłeś się ze mną. Ty zawsze dotrzymujesz słowa. — Kto ci to powiedział? 115 - Nikt. Wyobrażam sobie, że dotrzymujesz. Nie możesz być inny. Mam rację, Łukaszu? Do licha, pomyślałem, ta wariatka wpędzi mnie w anielskość. Trzeba mieć nie pokolei, żeby pakować się do klatki Iwa. — Nie masz racji — odparłem. — Jestem zwykły chłopak, taki jak inni. Raz mówię prawdę, raz fantazjuję. Zwyczajnie skłamać też potrafię od czasu do czasu. Wygłupić się, narozrabiać. — Pan Cagliostro uważa cię za niezwykłego. — Znasz maga? — Znam tu prawie wszystkich — odparła. — Tylko ty mnie nie zauważyłeś. Zaśmiała się cichutko, tuląc policzek do lwiej grzywy. Tego było już za wiele. — Wyłaź z klatki! — rzuciłem ostro. I stała się rzecz niepojęta: Leon ryknął na mnie. Ostrzegawczo, z dezaprobatą. Jakby mi zwracał uwagę na niewłaściwy ton wobec swojego gościa. — Ty zdrajco! — syknąłem. — Co to za poufałości z obcą osobą? Całkiem ci się we łbie pomieszało? Na mnie ryczysz? — Wybacz mu, jest dziś niezdrów — powiedziała Zoja, delikatnie głaszcząc zwierzę. — Ci faceci zrobili mu jakiś paskudny zastrzyk. Podglądałam. Ale wraca do normy, jutro będziecie mogli wystąpić. — Jak ty tu wchodzisz? — zapytałem. — Pan Słowik lubi chiński tytoń fajkowy, a pan Dzyndzel miętowe cukierki. Są już do mnie przyzwyczajeni. Pomagam sprzątać, odkurzam, karmię zwierzaki. Wiedziałam, że wreszcie nadejdzie mój dzień. — Twój dzień? — Kiedy mnie zauważysz. Kiedy się zgodzisz, żebym wystąpiła razem z tobą. — O tym nie było jeszcze mowy, Indianko. Podrapała Leona za uchem. Pojęcia nie miałem, że lew może w ten sposób zareagować na pieszczotę: wyszczerzył zębiska w błogim lwim uśmiechu i różowym jęzorem liznął Zoję w policzek. — Leon, poproś pana, żeby mnie wziął! Lew mruknął czule, spojrzał na mnie wilgotnymi ślepiami. Usłyszałem, że lubi nas oboje, dobrze nam życzy, że pasujemy do siebie i razem stworzymy atrakcyjne trio. 116 — Lepiej pomyśl o sobie — odpowiedziałem. — Wiesz, że w najlepszym razie grozi ci emerytura? Znalazł się rajfur. Kiedy zdążyłeś się z tą czarnuchą zaprzyjaźnić? — Gdy ty wzdychałeś do Księżniczki, a Zoja do ciebie, ślepcze. Takiej dziewczyny nie dostrzec! — Od kiedy to Iwy znają się na dziewczynach? — zakpiłem. — On mnie po prostu lubi — powiedziała Zoja, obejmując Leona za szyję. — Wyczuwa, że cię uwielbiam. — Skończ z tym uwielbieniem — mruknąłem. — Też coś. — Gdybyś widział, jak patrzą na ciebie dziewczęta, kiedy walczysz z lwem! Gdy mu wkładasz głowę do paszczy, gdy go zmuszasz do skoków przez płonące obręcze... Aż jestem zazdrosna. Wyglądasz wtedy jak młody bożek leśny, nieustraszony, wspaniały. Usiadłem naprzeciw Zoi, po drugiej stronie Iwa. — To te światła, nasze kostiumy, muzyka — powiedziałem półgłosem. — Miraż dla publiczności. A na co dzień pracujemy ciężko, ćwiczymy, wymyślamy nowe numery, bo publiczność nudzi się szybko. Wyrobnicy rozrywki, pajace. Może głowa pękać z bólu, mogło przed chwilą spotkać cię nieszczęście, mogłaś stracić kogoś bliskiego i chce ci się wyć z rozpaczy. Nic z tego. Uśmiech na twarz, szczerzenie zębów, gracja, dowcip, fajerwerki humoru. Tylko artyści muszą tak udawać. — Nieprawda. Spojrzałem na Zoję. Miała przymknięte oczy. — Wszyscy udają — odezwała się po chwili. — Nauczycielka matematyki, że lubi młodzież, a wyżywa się na nas i sypie dwójami, bo nie może znaleźć męża. Ładne dziewczyny nie mają u niej życia. Dyrektorem szkoły zrobili faceta, który rozłożył kilka przedsiębiorstw. Wyobrażasz sobie, jak kieruje szkołą. Gęba pełna pięknych słówek, a więcej nic. Kto chce mieć piątkę z historii, musi zadbać o bakszysz dla pani profesor. Pani profesor lubi francuskie perfumy i holenderskie czekoladki z rumem... — Myślałem, że tylko w cyrku śmierdzi — mruknąłem. — Są i cudowni ludzie — powiedziała Zoja. — Mój dziadek, na przykład. Robi skrzypce, które śmieją się i płaczą, Tyle w nich uczuć, ile w nim, a on ma wielkie serce... — Lutnik? Skinęła głową. — Powiada, że skrzypce są jak wiersz. Jeżeli rodzą się z natchnienia, 117 z głębokiego przeżycia, utrwala się to w ich dźwięku, barwie tonów, wibracjach. Stradivarius, słynny lutnik włoski, był genialnym poetą. Jego skrzypce żyją, są nieśmiertelne. Dziadek marzy o stworzeniu choćby jednych jedynych skrzypiec, które będą żyły. Podobno takie skrzypce oddychają. — Oddychają? — Słychać ich oddech, gdy się przyłoży ucho do pudła. Dziadek zrobił kiedyś skrzypce, które śpiewały jak muszla morska. Ale nigdy nie osiągnie takiego kunsztu jak rodzina Amatich z Cremony. Zabrali do grobu sekret żywych skrzypiec. Mimo to dziadek szuka, eksperymentuje, ślęczy nad starymi księgami. — Warto go poznać z naszym magiem. — Znają się z panem Cagliostro. Lubię słuchać, gdy rozmawiają. Pan Rafał przychodzi czasem do nas, przynosi książki dziadkowi, pożycza nasze. Mamy dużą bibliotekę. Wierzysz w Teorię Nagromadzenia i Moc Sprzężenia Zwrotnego? — Chyba tak — powiedziałem. — Dziadek spiera się z panem Cagliostro. Są zgodni, że zło w naturze gromadzi się i zatruwa świat. Ale dziadek uważa, że podobnie gromadzi się dobro, które jest odtrutką. I że dobra w naturze jest jednak więcej. — Jakoś go nie widać. — Widać, widać! — zawołała Zoja. — W tobie jest! Weźmiesz mnie za partnerkę, prawda, Łukaszu? — Aleś się zaparła... — Muszę zostać artystką. Przyrzekłam to dziadkowi. Wiesz, co Łukasz? Nie ma większej frajdy, niż sprawiać frajdę innym. Przyglądałem się z boku twarzy Zoi. Było w niej jakieś uduchowienie, wewnętrzne światło. Dziwne, że nie dostrzegłem tego wcześniej. — Spróbujemy — powiedziałem. — Ważne, że Leon cię zaakceptował. — Spójrz. Nie wierzyłem własnym oczom. Zoja klepnęła Leona w kark i lew otworzył szeroko paszczę. Dziewczyna włożyła w nią głowę. W nocy obudziło mnie dudnienie. To bił nasz dzwon alarmowy. Dobiegliśmy do cyrku równocześnie — Zygfryd, Burro i ja. Nieco później nad- 118 biegła mała grupa cyrkowców i bardzo szybko ugasiliśmy płonący barakowóz administracyjny, choć okazało się, że nie działają nasze gaśnice pianowe. Starczyły kubły z wodą i piasek. Gdy nadjechała straż pożarna, było już po wszystkim. Barakowóz spłonął doszczętnie, ogień się nie rozprzestrzenił. Nikogo nie zaskoczyła obecność komisarza Pszennego, który najpierw gasił z nami ogień, a potem dopiero zamknął się w budce ze stróżem Dzyndzlem. Zaskoczyła nas za to nieobecność Świrgiełły. Miałby spać tak mocno? — Wyjechał zaraz po przedstawieniu — wyjaśnił siłacz Pupcu. — Do Krosna po żonę. Pomagałem mu uruchomić samochód, siadł akumulator. Ze stróżówki wyszedł komisarz, uważnie obejrzał dymiące jeszcze pogorzelisko. Potwierdził, że dyrektor jest w Krośnie: — Wróci jutro, atu... — Ten barakowóz i tak miał iść do kasacji — powiedział woźny Słowik. — Samo próchno, dlatego tak ładnie się palił. — Strat żadnych, kasa zdana do banku — dorzucił wartownik. — Ale jak się zajęło, nie pojmę! Nikt nie wchodził, dam głowę. — Diabeł ogień zaprószył? — zaśmiał się Burro. — Cudów nie ma, panie Dzyndzel. Poszło się w obchód, niedopałka nie zadeptało... — Palenie rzuciłem miesiąc temu — przerwał mu Dzyndzel. Pan Rafał przyglądał się zgliszczom. Potem spojrzał na mnie i uśmiechnął się leciuteńko. — Nie docenialiśmy Świrgiełły — usłyszałem jego ściszony głos. — Wykiwał wszystkich... — Pan myśli, że Barnaba... — Niestety. Dyrektor go jednak przechytrzył. Woźny Słowik wraz z parą strażaków wygaszał resztki ognia. Z popiołów sterczały jakieś okucia, naczynia, gwoździe. — Zaraz, zaraz! — zawołał nagle woźny. — A gdzie sejf? Przecież się nie stopił! ' Pan Rafał westchnął smętnie. Potem odszedł wolniutko w towarzystwie małej Li. Ja chciałem podejść do Księżniczki, ale ona zbliżyła się właśnie do Zygfryda, więc postanowiłem nie przeszkadzać. Zygfryd jest w porządku. Moja niechęć do niego była śmieszna. To dziewczyny wybierają. 119 Sekretarka dyrektora Zoltana posadziła nas w fotelach i na kanapie; uśmiechnięta serdecznie, serwując nam herbatę w porcelanowych chińskich filiżankach i biszkopciki z marmoladką, przepraszała w imieniu drogiego dyrektora, że dzisiaj, niestety, nie może nas przyjąć, że został nagle wezwany do pana ministra, ale rad jest niezmiernie z naszej wizyty, pragnie nas zobaczyć i co myślimy o przełożeniu spotkania, powiedzmy, o dwa tygodnie, na czwartek szesnastego, godzina dziewiąta pięćdziesiąt? — Zaczekamy teraz — odparł krótko pan Rafał. — Obawiam się, drodzy państwo... — Nie szkodzi! — mruknął Zygfryd. — Mamy czas. Księżniczka siedziała w fotelu naprzeciw Zygfryda i nie odrywała od niego wzroku. — Dyrektor Zoltan byłby jednak wdzięczny... — nie ustępowała sekretarka. — Wdzięczność podobna jest słowiczym trelom na obrzeżach gaju — powiedziała do niej Chineczka Li. — Drzewa szumią w swym odwiecznym rytmie. — Tak, bez wątpienia, jak państwo sobie życzą — zgodziła się smętnie sekretarka. Znikła gdzieś i długo jej nie było. W końcu nadeszła, rozradowana: — Dyrektor Zoltan nieoczekiwanie powrócił i jest szczęśliwy, że państwo zgodzili się zaczekać. Przeprasza. Prosi. Zaprowadziła nas wąskim korytarzykiem aż pod drzwi obite szarą skórą. Za drzwiami, szeroko rozwierając ramiona, powitał nas przystojny brunet o wielkich migdałowych oczach i ciepłym uśmiechu, ubrany w pastelowe szarości, wytworny, pachnący lawendą: — Moja wspaniała załoga! Witajcie, mili, jakże się cieszę! Dlaczego tak rzadko? Panie Rafale, odmłodniał pan, słowo honoru. Księżniczka jak zwykle piękna i Zygfryd chmurny, tajemniczy... Siadajcie, siadajcie! Łukaszu, co piszą rodzice? Nie zapomnij ich ode mnie pozdrowić. Pani Hanno, wermut z lodem dla wszystkich! Sekretarka jakby na to czekała. Weszła natychmiast z tacą, na której połyskiwały oszronione szklanki. Cukrowane krawędzie, plasterek pomarańczy, słomka. — Czujemy się zmuszeni zaniepokoić pana dyrektora... — zaczął Cagliostro. 120 — Wiem. I jestem spokojny. Nie zawiedziecie. Kolega Swirgiełło zapewnia, że jesteście niezrównani. Podobno nasz mag pozbawił go spodni? Ha, ha, ha! Mam niezachwianą pewność, że dzięki wam galowe przedstawienie stanie się sensacją. Cyrk „Paradis" będzie na ustach wszystkich. — W cyrku źle się dzieje — próbował kontynuować mag. — Wiem, co pan szykuje, Zygfrydzie — zawołał radośnie Zoltan, trącając się z nami. — Rzuty nożami w galopie, to po prostu w głowie się nie mieści! Żal mi, Łukaszu, twojego Leona... Serdecznie żal. Będziemy go wszyscy opłakiwali. Już dzwoniłem do Afryki, możesz liczyć na parę lwiątek. Parkę, słyszysz? To pomysł kolegi Swirgiełły! Dyrektor Swirgiełło ma znakomite pomysły, a przy tym jak on się troszczy o przedsiębiorstwo, jak dba o nas wszystkich, mnie nie wyłączając, he, he... — Czy mogę coś powiedzieć? — zapytałem. Zoltan popatrzył na mnie, zaskoczony: — Tak. Oczywiście. — Mój lew będzie żył, jeśli zostanę donosicielem pana Swirgiełły. — Nie rozumiem. — Swirgiełło nas szantażuje. Straszy, grozi, próbuje przekupić. W pana imieniu rządzi cyrkiem, jakby to był jego folwark. Ma na sumieniu dużo różnych przestępstw. Dyrektor Zoltan bardzo szeroko otworzył oczy: — Cooo taaakiegooo? Opowiadaliśmy kolejno. Księżniczka zawahała się, ale pan Rafał zachęcił ją gestem i wyznała, patrząc w podłogę, że Swirgiełło kilka razy nachalnie się do niej dobierał. — Oczywiście wiadomo panu o zaginięciu kasy cyrkowej i policyjnym śledztwie — powiedział na koniec Cagliostro. — Cooo taaakiegooo?! W moim cyrku policja?! Kasa zniknęła?! Kto?! — Z kasą uciekł Barnaba — powiedział cicho mag. -» Barnaba czy Swirgiełło? — zapytał Zoltan, oddychając ciężko. — Przecież oskarżacie Świrgiełłę. — To jest trochę skomplikowane — odezwałem się półgłosem. — W każdym razie Swirgiełło oszukuje pana na każdym kroku. Nie pozwala nam kontaktować się z panem. — My jednak postanowiliśmy przyjść — wtrącił Zygfryd. — Choć będzie się mścił. 121 — Już nie będzie — powiedział po pauzie dyrektor Zoltan. — Jeżeli połowa z tego, co usłyszałem, jest prawdą, Świrgiełło ciężko odpokutuje. Dziękuję wam. Gorąco dziękuję. Długo ściskał nam ręce. Pana Rafała ucałował w oba policzki. Wygasły już światła pod kopułą, namiot opustoszał, tylko pan Słowik ze sprzątaczkami wymiatał spod ławek stosy śmieci, jakie zostawia nam po spektaklu publiczność. — Dziś byłeś dobry — powiedziałem do Leona. — Zrozumiałeś wreszcie, że trzeba walczyć. Bez twojej pomocy nie udowodnię, że jesteś lepszy od lwiego smarkacza. Lew pokiwał głową i uśmiechnął się do mnie z lekkim odcieniem melancholii. — To nie jest świat dla lwów — usłyszałem. — Ani dla marzycieli, którzy chcą powszechnej sprawiedliwości i szczęścia innych. Ten świat jest taki sobie. — Teraz się zmieni — odparłem. — Zobaczysz, Leon. Pan Zoltan zrobi tu taki porządek, że pióra będą fruwać. Że też nie poszliśmy do niego wcześniej! O niczym nie miał pojęcia, wyobrażasz sobie? Świr owinął go wokół palca, tak samo jak większość z nas. Koniec ze Świrem, Leonie. Jeżeli nie poradzi z nim sobie komisarz Pszenny, to go Zoltan przepędzi na cztery wiatry. — Stary lew nie jest dzieckiem, Łukaszu... — Nie rozumiem? — Z kim rozmawiasz? Przed klatką stała moja Indianka w ciemnoczerwonej opończy z frędzlami i obcisłych dżinsach. Brakowało jej tylko orlego pióra w gładkich smolistych włosach opadających na twarz. — Wygłupiasz się, Zojka — powiedziałem. — Ludzie kończą już klaskać, a ty jedna walisz w dłonie jak oszalała. Wszyscy na ciebie patrzą, chichoty słychać. — Co mnie to obchodzi? Byłeś dzisiaj rewelacyjny, przeszedłeś samego siebie... — Dajże spokój! — ... ale ja nie ciebie oklaskiwałam, tylko Leona. Lew był dzisiaj wielkim aktorem. Czaił się w tym swoim plastykowym lasku, jakby to była 122 dżungla, jakby wywęszył prawdziwą zdobycz. I niełatwą! Czuć było, że chce zaatakować i że trochę się boi. Niecierpliwość i niepewność... Wreszcie skoczysz. On cię nienawidził, Łukasz! Rozsadzała go żądza krwi, żądza walki na śmierć i życie. Z boku wyglądało, jakby cię rozdzierał na strzępy, szarpał zębiskami. Zamarliśmy wszyscy. I raptem tyś go chwycił za gardło, zgniotłeś mu łeb w ramionach, odchyliłeś w tył... Jeszcze walczył, jeszcze się miotał, wyrywał z twojego uścisku. Opadał jednak z sił. Co za mocarz z tego chłopca w srebrzystym trykocie! Kiedy spleceni ze sobą toczyliście się po arenie, jeszcze nie było wiadomo, kto zwycięży. Lew sprężył się, napinał swoje straszliwe mięśnie, rozdziawiał paszczę pełną kłów i ryczał, aż słupy się trzęsły, a dzieciaki z piskiem tuliły się do matek... Słuchałem, urzeczony. Nie miałem pojęcia, że tak może wyglądać nasz numer. Że jest taki dramatyczny. Nozdrza Zoi drżały, policzki powlekał rumieniec, gorejące oczy wyrażały na przemian przerażenie i triumf: — Łukasz, jak ja się bałam o ciebie! Że nie wytrzymasz, zwolnisz uścisk i drapieżnik przywali cię swoim ciężarem, wbije kły... Gdybym ci mogła pomóc... Chwilami myślałam, że tracisz już siły, że się poddajesz. I raptem wstępował w ciebie nowy duch. Nabierałeś w płuca powietrza i dalejże tarmosić Leona, obracać go jak kociaka, pędzić po arenie. Wtedy... — Co wtedy? — spytałem. — Żal mi było Iwa. Kulił się, brał ogon pod siebie, czmychał kuśtykając, żałosny reumatyczny staruszek. Parsknąłem śmiechem. To przejście od morderczego drapieżnika do wyleniałego kota z reumatyzmem wymagało wariackiej wyobraźni. Jak można widzieć i to, i to? — Powinnaś pisać wiersze — powiedziałem. — Piszę. — No, no, Indianko. — Chcesz posłuchać? Mediewista z bohemistą Grali w wista pijąc czystą, A cyjankali ze stonogą Żałowali, że nie mogą. — Że co proszę?... — wymamrotałem. — Niedźwiedzista?... — Mediewista to badacz wieków średnich, a bohemistą jest znawcą 123 kultury czeskiej — wyjaśniła. — Ale twój „niedźwiedzista" mi się podoba! Zaczekaj moment... Mam! Niedźwiedzista ze słoniowcem Grali w wista pasąc owce, A zwiadowca tudzież jeż Tańcząc twista tkali beż. — To jest zupełny idiotyzm — stwierdziłem. — Zgadzam się — przytaknęła Indianka rodem z Korni. — Luźne skojarzenia, jak w muzyce. Czasem zabawne, czasem smutne. Z góry słów rodzą się niekiedy zupełnie nowe znaczenia. Można się wyżalić, nacieszyć, pospowiadać. Mój nieobecny kędziorkowy bożek Który jest wszędzie Który wszystko może Przestrzenie czasu i bezbrzeża Ze swoim lwem przemija I przemierza A kiedy dzień za nocką znika znów — Niebieskie cienie księżycowy nów — Młodzieniec i najleonniejszy z lwów Ukradkiem zakradają się do mego snu. — Ułożyłaś to na poczekaniu? — zapytałem po pauzie. — Nie. Dawno temu, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam na arenie. Chciałam, żebyś mi się śnił. To było takie napędzanie wierszem. Zaśmiała się. — Szkoda, że mnie poznałaś — powiedziałem. Rozczarowania są przykre. Cyrkowcy wyglądają ciekawiej z daleka. — Ja ciebie znam z bardzo bliska. Inaczej nie mogłabym cię kochać. — Coś ty powiedziała?... Aż lew się poruszył, spojrzał na nas ze zdziwieniem. 124 — Że cię kocham — odparła Zoja tonem tak naturalnym, jakbyśmy rozmawiali o tym setki razy. — Razem marzymy o różnych rzeczach, podróżujemy na inne planety, całujemy się do utraty tchu. — Zwariowałaś. — Czy to ci przeszkadza? Moja wyobraźnia, moja intymność, tobie nic do tego. — Nic — mruknąłem. — Kocham inną. — Wiem. Zdziwiłem się, że wie. Zdziwiłem się, że tak łatwo mi przyszło powiedzieć o miłości do Anny. I że nic we mnie przy tym nie drgnęło, nie załopo-tało, nie ścisnęło serca. — Lubisz marzyć? — Spytaj, czy lubię oddychać — zaśmiała się. — Gdzie dowód, że jawa to jawa, a sen nie dzieje się naprawdę? Dla mnie marzenia są prawdziwsze od rzeczywistości. Wybieram z codzienności różne elementy i układam z nich w sobie mozaikę. Mój własny świat, rozumiesz? — Trochę. — Stąd szkiełko, stamtąd kamyczek. Czym jest szkiełko? Dopiero gdy to wszystko połączę, dam światło, ciepło, muzykę... — Teraz już rozumiem — powiedziałem. — Jestem kamyczkiem w twoim kalejdoskopie. — Tak. Nie wiem dlaczego poczułem irytację. Też mi coś, być czyimś kamyczkiem. Znaczyć tyle co kolorowe szkiełko. — W takim razie nie przeszkadza ci, że nie masz u mnie szans. — Mylisz się. Mam. Odkąd cię zobaczyłam pierwszy raz na arenie, mam pewność, że mnie pokochasz. — Wariatka. — Zapytaj pana Cagliostro, niech zajrzy do kryształowej kuli. Ja swój los widziałam u niego. — No i co? — Zobaczyłam ciebie. — Każdy widzi to, co chce zobaczyć — uśmiechnąłem się krzywo. — Na mnie nie masz co liczyć, jestem tylko kamyczkiem... — Głupiec! Przecież taki kamyczek to wszechświat! Jesteś wszystkim, początkiem i końcem, snem i jawą... — Wiersz układasz? 125 Roześmiała się raptem. Potrząsnęła smolistą grzywą: — Chcesz? Ułożę. Chwila namysłu... Jeleń Leon lew Lewiałan zwiali latem na Manhattan Tam ich z łuku ubił Łukasz — Ty go Boże za to ukarz! Skoczyłem w jej stronę, żeby wytargać za czarne kudły, ale uskoczyła z zaskakującą szybkością. Usłyszałem chichot. — Dobiorę się do ciebie — pogroziłem. — Mógłbyś jutro rano? Przyjdę pod twój dom o dziesiątej. Pszenny zgromadził nas wszystkich na arenie, honorowe miejsce — pod orkiestrą — przeznaczając dla dyrektora Świrgiełły. Komisarzowi towarzyszył malutki łysy mężczyzna o przenikliwych oczach i wyglądzie księgowego. — Pora podsumować pierwszy etap dochodzenia policyjnego w wyniku zaginięcia cyrkowej kasy — zaczął komisarz i ogromną kraciastą chustką wytarł twarz, choć tym razem wcale nie była mokra. — Oto artykuł o cyrku „Paradis" zamieszczony dziś rano w „Głosie Południa": „Wysoki poziom artystyczny i wyjątkowe zgranie całego zespołu czynią wrażenie imponujące. Rzadko się zdarza, aby kolektyw tak ściśle związany zawodowo współżył bez plotek i kłótni. Atmosfera w cyrku „Paradis" jest doskonała, artyści pomagają sobie wzajemnie, a wszyscy nie mogą się nachwalić dyrektora, dzięki któremu..." — Któremu? — Zoltanowi? — Czy Świrgielle? Pszenny uciszył głosy — podniecone, kpiące — łagodnym ruchem ręki. — Tego gazeta nie precyzuje — powiedział. — Po co wprowadzać zamęt? Dla świata dyrektorem jest Zoltan, a dla was pan Swirgiełło. Ważne, że zespołem jesteście imponującym i zawdzięczacie to dyrekcji... Proszę o spokój. 126 Wyciszyły się drwiące pomruki, chichoty, szepty. — No i był spokój przez całe lata — kontynuował Pszenny, spacerując przed nami, usadowionymi półkolem na balustradzie wokół areny. — Żadnych skarg, żadnych podejrzeń, więc i żadnych inspekcji, kontroli. Ściśle mówiąc, kontrole być powinny, prawda, panie inspektorze? — Bez wątpienia — przytaknął łysy, kartkując strony swego grubego czarnego notesu. — Albowiem kontrolom, proszę państwa, wbrew utartemu mniemaniu, nie przyświeca hasło „Łapaj złodzieja!" Mądre kontrole są po to, aby dawać satysfakcję ludziom przedsiębiorczym i uczciwym. Kto inny ich pochwali? A kontroler napisze w raporcie, że pan Antoni Swirgiełło prowadził przedsiębiorstwo w idealnej zgodzie z przepisami, że firma zawdzięcza mu ponadplanowe zyski, załoga świetnie pracuje i takoż zarabia... Świr rozpromienił się, powiódł po nas triumfującym wzrokiem. — ... albo umieści w raporcie, że dyrektor Swirgiełło prowadzi podwójną księgowość, fałszuje kwity i rachunki, nie dopłaca artystom, budulec cyrkowy przerzuca na budowę prywatną, wymusza donosicielstwo, terroryzuje personel, a gdy się robi gorąco, usiłuje zniszczyć dokumentację przedsiębiorstwa. — Wypraszam sobie! — poderwał się Swirgiełło. — To są oszczerstwa! Podam pana do sądu! Ja byłem w Krośnie, kiedy spalił się barakowóz, są na to świadkowie... — O co panu chodzi? — zdziwił się łysy. — Ja tylko wyjaśniam istotę kontroli kolegom artystom. Dodać muszę, że zapobieganie kontrolom w cyrku do tej pory dyrekcji się udawało i gdyby nie wyczyn waszego kasjera... — Przestępstwo nazywacie wyczynem?! — zakrzyknął Swirgiełło. — Gwoli ścisłości, na razie tylko podejrzeniem o przestępstwo — poprawił się inspektor. — Po-dej-rze-niem? — wysyczał Świr. — Niestety — powiedział inspektor. — Kiedy ujmiemy podejrzanego, przeprowadzimy dochodzenie, a potem je zamkniemy, dopiero wtedy będzie pewność. I jeszcze też nie do końca, panie Swirgiełło, ponieważ istnieją sądy, odwołania i apelacje. — Pracujemy z panem komisarzem w trudnych warunkach — ciągnął kontroler. — Nieobecność kasjera i brak kasy, pożar w pomieszczeniu administracyjnym, niechęć wielu z was do składania zeznań... 727 — Panowie się dziwią? — wtrącił Cagliostro. — Ludzie wiedzą, czym to u nas pachnie. Wy odejdziecie, a artyści zostaną... — I Świrgiełło też! — rozległ się czyjś głos z boku. Świr szybko się odwrócił. Chciał ustalić, kto to powiedział. Napotkał twarze bez wyrazu. — To nie takie pewne — uśmiechnął się mag. — Byliśmy u dyrektora Zoltana. Otworzyliśmy mu oczy na postawę i działalność wicedyrektora. Świrgiełło wyprostował się, zacisnął usta. — Donosicielstwo kwitnie — rzucił. — Donosicielstwo to pańska specjalność — odparował pan Rafał. — Uważam, że zbyt długo zwlekaliśmy z wizytą u Zoltana. — Potrzebne mi są wasze opisy sytuacji w cyrku, uwagi o plusach i minusach — powiedział Pszenny. — Z kolegą kontrolerem opracowaliśmy test. Niech go każdy z państwa wypełni. Pytania są proste. Przykładowo: „Ile zarabiasz? Ile zarabia twój odpowiednik w innym cyrku? Czy uważasz Barnabę za złodzieja? Co byś zmienił w waszym przedsiębiorstwie? Czego oczekuje od ciebie dyrekcja? A ty od dyrekcji?" 1 tak dalej, proszę państwa. Świrgiełło wstał. — Rozumiem wasze insynuacje — powiedział. — Dla mnie nie ma ankiety. — Nie chcemy fatygować — odparł pogodnie Pszenny. — Świetnie wyczuwam waszą nieżyczliwość — rzucił sucho Świr. — Przestępca Barnaba hula na wolności. Mnie się chce wrobić. Ciekawe, komu zależało, żeby spłonęły księgi. Dokumentacja wykazała czystość moich rąk. Więc ktoś podpala barakowóz, gdy ja jestem w Krośnie. Inni oczerniają mnie bezpodstawnie przed dyrektorem Zoltanem, wiedząc, że najtrudniej się bronić niewinnemu. No cóż. Sam poproszę dyrektora Zoltana o dymisję. Żegnam. Zszedł z areny zdecydowanym krokiem. Łysy kontroler chciał go zatrzymać, ale Pszenny dał mu znak, że nie trzeba. — Łukasz, pozwól na chwilkę. Wyszedłem za Pszennym na zaplecze areny. Komisarz wyciągnął z kieszeni paczkę „Marlboro", wyjął papierosa, pougniatał go w palcach i obwąchał. — Przerzucił się pan na zagraniczne? — spytałem. — Nie palę, więc mnie stać — odparł Pszenny. — Gdybyś miał oka- 128 zję spotkać się z kimś... no wiesz... To mu powiedz, że już pora. Przygotowujemy z inspektorem wielki finał. Spotkaliśmy się wszyscy w mieszkaniu pana Rafała. Każdy z nas trzymał identyczną białą kopertę z nadrukiem cyrkowym. Wewnątrz były dwa dokumenty. Pierwszy u wszystkich taki sam: kserokopia prośby o dymisję Antoniego Świrgiełły skierowanej do dyrektora Zoltana i zamaszysta adnotacja u góry „Nie przyjmuję! Polecam nadal pełnić funkcję!" Drugi dokument był przeniesieniem każdego z nas do innego cyrku i kończył się zdaniem: „W przypadku niewyrażenia zgody dyrekcja uznaje umowę o pracę za rozwiązaną, z wyrazami szacunku — Joachim Zoltan, Dyrektor Naczelny." Mnie proponowano przejście do półamatorskiej trupy cyrkowej w gminie Skiroławki na tresera pudelków. 9 — Księżniczka... Rozdział VI Wynurzyła się zza węgła i przystanęła w wyczekującej pozie. — Cześć, Indianko — powiedziałem. — Naradzamy się, są problemy, muszę cię przeprosić. Może innym razem. — Nic z tego. — Słucham? — Idziesz ze mną. — Nie mogę! — krzyknąłem. — Wywalają nas z cyrku, rozumiesz? Pana Rafała, Księżniczkę, Zygfryda, Chinkę Li i mnie. Daliśmy się wykoło-wać jak małe dzieci. — Idziesz teraz do mnie. Dziadek czeka. — Uwielbiam lutników, moja komiacka Indianko, ale innym razem, niestety. Musimy coś postanowić, inaczej nas rozparcelują po jakichś trupach prowincjonalnych. Zaufaliśmy Zoltanowi, ha, ha, ha. Nawet Cagliostro nie przewidział, że Zoltan, tak samo jak inni, jest marionetką w ręku Świrgiełły. — Albo na odwrót. — Albo na odwrót, co za różnica? — No to idziemy. Musisz. Takiego tonu się nie spodziewałem. Dlaczego muszę? Co sobie wyobraża ta Komiaczka w opończy, z kokardą we włosach? Wariatka. Kto dziś nosi we włosach takie kokardy? Amarantowa, jedwabna, jak wielki motyl. — Niczego nie muszę — odparłem. — Jestem kamyczkiem w twojej mozaice, ale ty w moim kalejdoskopie jeszcze nie jesteś szkiełkiem. Wpadnij jutro do cyrku. — Stój — chwyciła mnie za łokieć z niespotykaną siłą. — Dosyć żartów, Łukasz. Ktoś czeka na ciebie. 130 — Lutnik, słyszałem. Puść. — Ktoś, kogo musisz zobaczyć. Zrozumiałem, że sprawa jest poważna, choć było to dziwne, bo jakie poważne sprawy są między mną a Zoją? Kazałem jej zaczekać. Wróciłem na górę, do mieszkania pana Rafała, gdzie naradzaliśmy się, jak stawić czoło kolejnej przeciwności losu. Swirgiełło był górą. Księgi przepadły bez jego udziału, nie ma żadnych dowodów, że w cyrku są machlojki, łajdactwa, podłości, ludzie się boją; kontrola bez dokumentacji niczego nie wykaże. Wszyscy już wiedzą że idziemy na zesłanie — w nagrodę za szczerość z Zoltanem. — I cóż, panie Rafale, opłaca się walczyć o słuszną sprawę? Warto być idealistą? — Warto, Łukaszu. Zawsze warto, bez względu na wynik. Wynik osiąga się wcześniej czy później, ale znacznie ważniejsze jest mieć twarz. Wiesz, co jest wartością najwyższą? Godność ludzka. Indianka poprowadziła mnie uliczkami przedmieścia graniczącego z lasem i rzeką, potem skręciła w aleję prowadzącą do parku. Park był stary, zaniedbany, pod nogami szeleściły zeschłe liście. Staw porastała rzęsa przetykana bielą nenufarów. — Dokąd mnie prowadzisz? — zapytałem. — Do nas. Pośród artystycznie powyginanych dębów zobaczyłem dom. Był to dworek z kolumienkami przed podjazdem, z łukami okien i zielonym dachem, w którym czerniały dziury. Mury były liszajowate, z szarymi plamami zacieków, ze śladami kul — pierwsza czy druga wojna światowa? A może powstanie styczniowe? Remontu ten budynek nie pamięta, choćby miał wyśmienitą pamięć. — Ciekawie mieszkacie — powiedziałem. — W takich dworkach podobno straszy. — Ja się nie boję. Bałbyś się bladych staruszek w koronkowych zakurzonych krynolinach, które wyłażą ze ściany i kogoś wołają? Albo rycerzy w przerdzewiałych skrzypiących zbrojach? Widziadeł w zmurszałych prześcieradłach? Obrazów spadających ze ściany? Najzabawniejsza jest Dama w Lustrze, można boki zrywać... — Co ty wygadujesz? — spytałem głosem z lekka zduszonym. — Zmyślasz oczywiście? — Zmyślać umiałabym ciekawiej — odparła Indianka. — Dama 131 w Lustrze robi do siebie miny, przygląda się zmarszczkom, studiuje zęby, a żółte ma takie, jakby w życiu pasty nie tknęła. — Wtedy pewnie nie było. — No i gada do siebie po francusku z ruskim akcentem. Sadzi takie błędy, że dziadkowi więdną uszy, on zna francuski bardzo dobrze. — Dlaczego nazywasz ją Damą w Lustrze? — Musi mieć lustro, inaczej jej nie widać. Dziobonos do straszenia używa kominka. Wynurza się z płomieni, nos ma jak kaczy dziób, wykrzywia się i syczy. Czy oni tam się nie nudzą? Musi im być nie najciekawiej, jeśli pętają się po kominkach i lustrach, skrzypią, dzwonią i strącają obrazy. Dziadek ma do nich słabość. Kiedy udadzą mu się skrzypce, zwołuje nasze duchy i urządza im koncert. Wiesz, że słuchają? Nawet mu biją bezgłośnie brawo. Rozejrzałem się po obszernej, jasnej sieni wymoszczonej sznurkowym chodnikiem. Na białych ścianach wisiały dziwne instrumenty muzyczne, chyba afrykańskie, z czarnego drzewa z inkrustacjami. Wydało mi się, że w kryształowym ciężkim lustrze oplecionym posrebrzaną ramą dostrzegam cień starczej twarzy. Wzdrygnąłem się. Z głębi domu płynęła wyciszona muzyka. — Dziadek gra na szpinecie — wyjaśniła Zoja. — Nim przystąpi do pracy, wprawia się w nastrój. Jego skrzypce są znane w świecie. Grywał na nich sam Yehudi Menuhin. Ma zamówienia od wirtuozów na najbliższe sto lat. W pokoju pachniało lawendą i rumiankiem, okna były przysłonięte pluszowymi kotarami, światła świec odbijały się migotliwie w olejnych płótnach przedstawiających pulchne kobiety, góry owoców i egzotyczne zachody słońca. Ten dom był nie z naszej epoki. Ani radia, ani telewizora, ani telefonu. Wydawało mi się, że to sen lub film. Muzyka umilkła. Do saloniku wszedł smukły starzec o bardzo bujnych, białych, zaczesanych do góry włosach i profilu Janosika, a może Chopina: wydatny nos z garbkiem, czoło cofnięte, wysokie, wystające kości policzkowe. — Witaj, Łukaszu — powiedział, podając mi wąską i delikatną, a zarazem mocną dłoń. — Więc to tak wygląda gwiazdor cyrku „Paradis" i dozgonna miłość mojej Zojeńki... — On tak nie wygląda, dziaduniu — powiedziała Indianka. — Jest bez Iwa i trykotu. Tylko dlatego robi wrażenie przeciętniaka. 132 — Na pewno masz rację, Zojeńko. Bez trykotu i lwa nawet przystojniejszy młodzieniec wyglądałby przeciętnie. Nie podobał mi się ich dialog. Chrząknąłem. — Boli cię gardło, chłopcze? — zapytał dziadek Indianki. — Na gardło doskonały jest Paganini, jego kaprysy skrzypcowe. Wystarczy dwanaście minut i po bólu. Zapewne słyszałeś o leczeniu muzyką? — Zapewne — odparłem. — Nic mnie nie boli, proszę pana. Zostałem tu sprowadzony przez Zoję w trybie alarmowym i chciałbym wiedzieć dlaczego. — Czy nie obejrzałbyś przedtem mojej pracowni? — zaproponował lutnik. Nie wypadało odmówić. Znalazłem się w jasnym pomieszczeniu nasyconym aromatami żywic i olejków. Nad warsztatem wisiały w rzędach niklowane narzędzia i instrumenty, obok piętrzyły się gryfy skrzypiec i pudła rezonansowe różnej wielkości i kształtów. Po przeciwnej stronie w przeszklonych szafkach stały skrzypce. Nowe i stare, brunatne, wiśniowe, kremowe, siwe, czarne, przydymione... Wydało mi się nagle, że wszystkie zagrały, izbę wypełnił roziskrzony koncert na sto instrumentów, ze ścian zaczęły się wynurzać przezroczyste oblicza starych pań i panów... — Czołem, Łukasz. Odwróciłem się gwałtownie. Przede mną w całej swojej olbrzymiej okazałości stał pan Barnaba. Do świtu było jeszcze daleko, ale niebo już bladło, ciemny fiolet ustępował przymglonym błękitom okolonym różową pajęczyną. Pachniało rosą, trawami. Wyprowadziłem Leona z klatki, stróżowi wcisnąłem jak zwykle paczkę papierosów. Zoja czekała przy ogrodzeniu. Szliśmy milcząc, przedzieleni lwem, który stąpał miękko i bezszelestnie, powściągając niecierpliwość. Spieszyło mu się do hasania po przybrzeżnych szuwarach, ale lwia godność nie pozwalała tego ujawnić. Leon był zwierzęciem dystyngowanym, zawsze trochę znudzonym, jak powieściowy Anglik. Umiał stwarzać wrażenie, że na niczym mu nie zależy. — Boisz się o niego — powiedziała Zoja. — Teraz Świrgiełło nie pójdzie już na żadne układy. Lwa każe uśpić, a nas rozpędzi na cztery wiatry. Przemebluje zespół. Nie brak cyrKowców, 733 zwłaszcza gdy chodzi o taki cyrk jak „Paradis". Stworzy sobie kolektyw posłuszny, uległy. Zmądrzeje, nikogo nie zostawi na uboczu: służysz mi albo won. — Świrgiełło przegra. — Wróżysz czy marzysz? — Przegra. — Z Pszennym? Z Barnabą? Jego Zoltan zna osobiście ministrów. W tamtym świecie inne sprawy się liczą, stosunki, układy, powiązania. Kogo obchodzi cyrk? Cyrkowcy mają zabawiać i nie sprawiać kłopotów, tylko tyle się od nich wymaga. Zoltan ma dobrze, póki trzyma nas krótko. Goście zagraniczni, galowe przedstawienie, numery zapierające dech, a później bankiecik, gratulacje dla magistra Zoltana, dla personelu czasami szampan, częściej kwiaty. Zbuntowany cyrkowiec to atrakcja, ale pod warunkiem, że bunt mieści się w scenariuszu. Żaden żywioł, żadna swawola. Dlatego Zoltanowi potrzebny jest Świrgiełło. Dlatego Świrgiełło trzyma w garści Zoltana. — Co zrobisz? — Chcę ocalić Iwa. — Ucieknij z nim. — Tak. Tylko dokąd? — Możemy go ukryć w naszym dworku — powiedziała Zoja. — Na podwórku urządzimy mu wybieg, a mieszkać będzie w drewutni, tam jest dosyć miejsca. — Ludzie szybko wywęszą i doniosą — mruknąłem. — Lew jest własnością cyrku. Świrgiełło nie przepuści okazji, żeby okrzyknąć mnie złodziejem. — Ocalimy Leona. — W jaki sposób? — Zostaw to mnie — powiedziała Indianka. — Masz moje słowo, że ocalimy. — Czarami? — uśmiechnąłem się. — Dama w Lustrze i Dziobonos Kominkowy chyba nie zajmują się ratowaniem lwów? — Nie żartuj z nich. — Mam wierzyć w twoje żarty? Zoja stanęła. Popatrzyła mi w oczy. — Nie wierzysz w duchy? — zapytała cicho. — Jesteś przyziemnym materialistą, który uznaje tylko to, co da się pomacać? 134 — Niestety — potwierdziłem. — Współczuję. Nie ruszysz z posad bryły świata. Odkrycia są dziełem ludzi wierzących w niemożliwe. Ale ja ci ten twój mizerny światek przewrócę do góry nogami. — Dużo obiecujesz — powiedziałem, uśmiechając się do Indianki. — Zobaczymy, ile spełnisz. Znaleźliśmy się nad rzeką. W rozproszonym przedrannym świetle woda miała stalową barwę. Szeleściło sitowie. Spuściłem Leona ze smyczy, gestem zachęciłem do pobuszowania w zielsku. Spojrzał na zarośla z udawaną obojętnością. Nerwowy ruch ogona zdradzał podniecenie. Ruszył wolno w stronę rzeki, potem przyspieszył, z nagła wykonał długi skok i zniknął w szuwarach. — Jest w świetnej formie — powiedziała Zoja. — Starość musi być męczarnią, nie uważasz? Więdnie się, przygasa, zanika sprawność, ginie słuch, wzrok, z coraz większym trudem zginają się stawy... Nie chciałabym dożyć takiej starości. Być dla kogoś ciężarem. — Ja też. Życzę Leonowi nagłej, pięknej śmierci. Ale nie od zastrzyku. — Nauka pokona starość — powiedziała Indianka i wzięła mnie za rękę w tak naturalny sposób, że spostrzegłem to dopiero, gdy wyszliśmy na polankę otoczoną brzozami; z pewnym zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że chłodny dotyk jej palców sprawia mi przyjemność. — Znowu cuda? — zapytałem. — Nie. Człowiek umrze, gdy przyjdzie jego pora. Ale dzięki eliksirowi nie odczuje udręk starzenia się. To będzie coś w rodzaju dopingu, którego zabrania się sportowcom, jednak bez szkody dla zdrowia. Kondycja aż po sam koniec. — Dobrze by było. Starość musi być paskudnie upokarzająca. — Nie uznaję cudzej starości — powiedziała Zoja. — Traktuję starych ludzi jak młodzieniaszków przejściowo w złej formie. Śmiejemy się razem z ich nieporadności i zaraz robi się wesoło. Pomagam im dyskretnie, żeby nie spostrzegli. — Leon! — zawołałem. Był w pobliżu. Uważał, żebyśmy mu się nie zgubili. Wspaniałym susem wypadł z sitowia i wylądował miękko na murawie, parę metrów od nas. Obnażył zębiska w radosnym lwim uśmiechu. Zoja uklękła przy nim, podrapała za uchem. Zaczął się przeciągać i pomrukiwać jak kot. — Mam pomysł na nasz numer z Leonem — powiedziała Zoja. 135 — Chyba za późno. — To się okaże. Jeździłeś na Iwie? — Jesteś stuknięta — zaśmiałem się. — Lew to nie kucyk. To król zwierząt, Indianko. Jeszcze się taki nie narodził, kto by go dosiadł. Zoja objęła Leona za szyję i zaczęła mu coś szeptać do ucha, a przynajmniej tak to wyglądało. Lew zamruczał, pokręcił łbem. Moja skośnooka czarnucha przytuliła się do niego mocniej, znów zaszeptała i raptem... To było niewiarygodne. Niepojęte. Po prostu niemożliwe. Znad horyzontu trysnęły pierwsze promienie słoneczne. Polana roziskrzyła się złotym światłem. Jej środkiem przedefilował Leon z Zoją na grzbiecie. Chineczka Li podała nam wszystkim różaną herbatę w wiśniowo--złotych filiżankach. Zygfryd przysunął Annie cukier waniliowy. Różaną herbatę seczuańską pije się tylko z cukrem waniliowym. Pan Rafał Cagliostro miał na sobie czarny jedwabny szlafrok z haftowanymi purpurą smokami. — Nie trzeba się smucić — powiedział. — Pójdziemy w różne strony, pod różne kopuły cyrkowe, ale publiczność wszędzie okaże się taka sama: spragniona śmiechu, niezwykłości, radosnej odmiany dnia powszedniego. Będziemy nadal robić swoje, a to najważniejsze. — Żal się rozstać — mruknąłem. — My przenosimy się do cyrku „Royal" — powiedziała Księżniczka. — Zygfryd zabiera mnie ze sobą. Prawda, Zygfrydzie? — Prawda — przytaknął Zygfryd. — Zgodzili się, pod warunkiem że nie dowie się o tym Świrgiełło. Nawet w „Royalu" się go boją. — Zło rozkwita w mrokach — zauważyła Chineczka Li — lecz ginie w jasności. Należy ufać w jasność. — Moja mała Li nie przestaje być optymistką — zauważył pan Rafał. — Dopóki nie zatrzasnęły się wrota, nie wszystko stracone, mistrzu. — Na co możemy jeszcze liczyć? — zapytał Cagliostro. — Wymówienie cofnął? Dochodzenie utknęło, kontrola niczego nie może wykazać, skoro dokumentacja uległa zniszczeniu. — Ktoś podpalił barakowóz — powiedział Zygfryd. — To nie mógł być samozapłon. — I co w końcu dzieje się z Barnabą? — Pan Rafał westchnął, po- 136 kręcił głową. — Liczyłem, że jego szalony i niepojęty wyczyn przyniesie w efekcie korzyści sprawie. Świrgiełło, niestety, przechytrzył wszystkich. — Poddamy się? — spytałem maga. — Chyba nie mamy wyboru — odparł. — ^oże ios pozw0li nam kiedyś spotkać się znowu w jednym cyrkowym zespole. Świrgiełło przegra. Trudno dokładnie przewidzieć, kiedy to nastąpi, a|e nastąpić będzie musiało, ponieważ wygrana z nami umocni jego tupet i pewność siebie. Poczuje się niepokonany. I w rezultacie popełni błąd, którego już nie zdoła naprawić, paskudztwo nie do ukrycia. — Tylko my tego nie zobaczymy... — mruknął Zygfryd. Dopiłem różaną herbatę. — Ja się jeszcze nie poddaję — powiedziałem cicho. Księżniczka oplotła palcami dłoń Zygfryda. Obserwując ruch jej palców, uświadomiłem sobie, że jestem oto uwo|njony 0d troski o córkę Barnaby. Zygfryd przyjął dłoń Anny, zamknął ją we wnętrzu swojej. Ten gest, ukradkowy i odruchowy zarazem, odczytałem jako wzięcie w opiekę. Ku własnemu zaskoczeniu odczułem ulgę, stwierdziłem bez przykrości, że Księżniczka i Zygfryd pasują do siebie: on — posępny, męski, surowy i opanowany, ona — delikatna, ZWjewna, kapryśna i zapatrzona w niego. Nie było przy niej miejsca dla mnie. Jak mogłem tego nie rozumieć? Bywają podobno ludzie stworzeni dla siebie. jeg|j tak jest, trzeba mieć trochę szczęścia, żeby się natknąć na siebie i dokonać owego niezwykłego odkrycia: oto on! To ona! Kolejne zaskoczenie: ani na chwilkę nie przestaję myśleć o zwariowanej komiackiej Indiance, czarnobrewej, skośnookiej Zoi. Wcale nie wiem, że o niej myślę. Dzieją się różne rzeczy, zaabsorbowany jestem różnymi sprawami, nad czymś się zastanawiam, coś rozważam __ a w podświadomości, w jej najgłębszych warstwach — bez przerwy ta Indianka... Komisarz Pszenny międli papierosa i patrzy przed siebie, jakby mnie nie widział. — Wiem — powiedział leniwie. — To nie wymówienia, tylko propozycje przejścia do innych zespołów. Wszystko w zgodzie z przepisami, nie ma się co oburzać. Dyrekcja motywuje swoje decyZje potrzebą wzmocnienia prowincjonalnych przedsiębiorstw rozrywkowych. Dyrektor Świrgiełło 137 ma listy od nich z prośbą o pomoc w pozyskaniu artystów wysokiej klasy. Bądź dumny, że cię chcą. — Pan ze mnie kpi? — spytałem. — Coś ty, Łukasz. — Od dziecka pracuję z lwem, przejąłem go po ojcu, Leon to nie tylko partner, to mój przyjaciel. I ja miałbym tresować pudelki w Skiroławkach? Pan Rafał Cagliostro, wspaniały mag i sztukmistrz, ma dawać popisy na jarmarkach gminnych? — Żadna praca nie hańbi, przyjacielu. — Z wielkiej chmury rzadki kapuśniaczek — uśmiechnąłem się krzywo. — Dochodzenie, przesłuchania, protokoły... i co? Nie jest panu troszeczkę głupio? — Rozmawiasz z komisarzem policji — przypomniał Pszenny. — Uczę się życia — powiedziałem. — Można robić różne szwindel-ki, matactwa i lewe kombinacje, można dawać w kość uczciwym ludziom, a potem ciach-ciach i po krzyku. — Jak mamy rozumieć to „ciach-ciach"? — zapytał Pszenny. — Zamącić, zachachmęcić, wykręcić się sianem i zagrać na nosie — wyjaśniłem. — A ja miałem pewność, że pan łatwo nie spasuje. — Coś jeszcze? — A może ma pan wątpliwości co do wyczynów Świrgiełły? Nasze zeznania nie są wiarygodne? Barakowóz podpalił się sam? Barnaba jest pospolitym złodziejem? — Coś jeszcze? — Uczę się życia — powtórzyłem. — Na drugi raz już nie będę frajerem. Nic wam nie powiem. Gdybym siedział cicho, nie musiałbym tresować pudli w gminie. Leonowi nic by nie groziło. — Wszystko? — Dałem się nabrać Barnabie. Że uczciwość, że godność, twarz, czyste ręce. Bzdura, panie Pszenny! W życiu mają dobrze zupełnie inni ludzie. I ja wyciągnę z tego wnioski, zobaczy pan! — Policji nie strasz — powiedział komisarz. — Policja nikomu nie narzuca wniosków, tylko pilnuje porządku. Na twoim miejscu nie byłbym taki w gorącej wodzie kąpany i okazałbym nieco więcej zaufania organom śledczym. — Wiadomo — zakpiłem — sprawa umorzona, ale nie zamknięta. — Poniekąd. 138 — Wróci się do niej, gdy zaistnieją dowody. — Mhm. — Kiedy dyrektor Świrgiełło w napadzie skruchy sam je wam dostarczy. — Czegoś ty się mnie uczepił? — zapytał łagodnie Pszenny. — Człowieka aż skręca, żeby papierosa zapalić, a tu mu jeszcze wiercą dziurę w brzuchu. — Przepraszam — powiedziałem. — Myślałem, że pan jest sprawiedliwy. Barnaba wierzył w pana. Przepraszam. Pszenny odwrócił się do mnie plecami. Patrzył w bezruchu przez zakratowane okno, wychodzące na policyjne podwórze z rzędem służbowych motocykli. Plecy miał z lekka przygarbione, kark wilgotny od potu. Był upał. Świrgiełło mieszkał skromnie, prawie ascetycznie. Tylko ten, kto znał się na rzeczy, wiedział, ile jest wart wbudowany w regał telewizor „Sony" i tejże marki magnetowid, oraz porcelana w kredensie — chińskie średniowiecze. Nawet nie zaproponował mi, żebym usiadł. Rozparty w fotelu, patrzył na mnie z ironiczną pogardą zwycięzcy. — Napisałem już twoim rodzicom, że pięknie mi się odwdzięczyłeś za opiekę — powiedział. — Powiadomiłem ich, że zostajesz przeniesiony do Skiroławek, i że praca z pieskami w malutkim prowincjonalnym zespole okiełzna twoją pychę. — To wszystko? — „To wszystko, panie dyrektorze"! — To wszystko, panie dyrektorze? — Nie. — Świrgiełło niedbale sięgnął za siebie i podał mi pismo z lecznicy weterynaryjnej, informujące, że zgodnie z orzeczeniem komisji lecznica podejmie się odpłatnie usługi uśpienia Iwa stanowiącego własność cyrku „Paradis". — Jutro po niego przyjadą — poinformował. — Uprzedzam cię, żebyś miał czas pożegnać się ze swoim cuchnącym kotem. — Dziękuję panu dyrektorowi — powiedziałem. — Ten cuchnący kot pracował dla cyrku dwadzieścia lat... — Chcesz mnie wzruszyć? — zapytał Świrgiełło, głaszcząc swoją hiszpańską bródkę. — Nie liczę na to. 139 — Słusznie. Przecież ty sam skazałeś na śmierć swojego Leona. Byłem gotów wiele zrobić w zamian za naszą przyjaźń. Na moją ofertę odpowiedziałeś prowokacjami, udziałem w spisku, w buncie. Ale Antoni Świrgiełło to szczwany lis, mój mały. Nie tacy jak wy próbowali go zagryźć i połamali sobie zęby. Więc nie proś o litość. — Ani myślę — powiedziałem tępo, patrząc w podłogę. — Koniec z Leonem. Możesz odejść. — To z panem koniec! — strzeliłem i poszedłem do drzwi. — Zaczekaj no — usłyszałem dziwnie brzmiący głos dyrektora. — Co to właściwie ma znaczyć? Postanowiłem wziąć odwet. Odwróciłem się do Świrgiełły i popatrzyłem na niego z ponurym, tajemniczym uśmieszkiem: — Nie domyśla się pan? Jeszcze nic pan nie wie? — Co miałbym wiedzieć?... — Wszystko się wydało. On pana sypnął. — Kto? Przed kim? Co ty wygadujesz, Piechota? — Przepadło. Klops, panie dyrektorze. Z czerwonego w zieleń, rozumie pan? Tymi szparagami już nie zasznuruje się buta. Czterdzieści osiem i pół. Chciałem wyjść. Łapa Świrgiełły spadła mi z tyłu na ramię: — Co to za szyfr? — Pan wie. O północy z kuranta wycieknie bulion. Prenatalna entero- gastrocefalografia wyszła na jaw. Brylanty. — Robisz ze mnie durnia, smarkaczu?! — wrzasnął Świrgiełło, potrząsając spiczastą bródką, jakby mnie chciał podrapać. Roześmiałem mu się w twarz. Zrzuciłem rękę z ramienia. Trzasnąłem drzwiami. Czekała na mnie w mrocznej alei parkowej. Mrok gęstniał, fiolet przechodził w granat, pochłaniając czerń starych klonów i dębów. Ich korony tonęły już w ciemnościach. — Bałam się, że nie przyjdziesz. — Dlaczego miałabyś się bać? — Sama nie wiem — usłyszałem szept Zoi. — Chyba zaczynam być nienormalna. Czas bez ciebie jest okropny, stoi w miejscu. Łukasz... ja cię zamęczę! 140 — Zostałem po przedstawieniu z Leonem. On przeczuwa. Łasi się do mnie jak kociak, coś próbuje mi przekazać, dać do zrozumienia. A ja nie mogę spojrzeć mu w oczy. — Odsapnąłem, zapatrzyłem się w bezdenną otchłań nad nami. — Czuję się jego mordercą -Ty? — Wiedzieć i nie zapobiec, to brać udział w zbrodni. — Nie możesz zapobiec — powiedziała cicho Indianka. Jej ręka odnalazła moją. Splotły się palce. Popłynęło od niej ku mnie ukojenie, jakaś ciepła otucha, ale nie przenikająca głębiej. Wciąż widziałem nieruchome załzawione z lekka oczy lwa, skierowane w przestrzeń ponad moją głową. To on mnie pocieszał. Przyrzekał spotkanie na kosmicznych sawannach, gdzie lew i człowiek są jednością, jeżeli ongiś byli sobie bliscy. Czy jest w wieczności taka sawanna dla przyjaciół? — Nie traćmy nadziei — usłyszałem. — Może one znajdą sposób. Dworek, wtopiony w gęstniejącą noc, fosforyzował ledwo dostrzegalnie. Między kolumienkami nad wejściem pełgało światełko gazowej latarni. Okna były mroczne. W którymś z pokoi zaczął bić zegar, naliczyłem dwanaście uderzeń. — Przecież nie ma jeszcze północy — powiedziałem do Zoi. — Na tym zegarze zawsze jest północ. Nie chodzi od wieków. — I bije? — Wtedy, gdy ma się coś stać. — Robisz nastrój, rozumiem. ... dzwon łańcuchów, spazmu pogłos głuchy — Ty się nie bój, miły: tylko duchy Weszliśmy do sieni. Na marmurowym postumencie paliła się lampa naftowa. Pachniało kadzidłem, jakimiś wschodnimi wonnościami. Zoja wprowadziła mnie do izby wymoszczonej skórami reniferów. Tu też płonęła lampa naftowa. W jej świetle matowiały w przeszklonych gablotkach rzeźby z żółtawej kości, przedstawiające foki, morsy, psie zaprzęgi, myśliwych z harpunami, jelenie stada. Na łóżku przykrytym koronkową kapą piętrzyło się, jedna na drugiej, pięć poduszek. Na niskim stoliczku w kącie stał zaśniedziały samowar. W rogu pod ikonami migotał kolorowy kaganek. Nad 141 łóżkiem, w ciężkich złoconych ramach , wisiał portret skośnookiej, ciemnowłosej kobiety o władczo zaciśniętych ustach i uniesionej dumnie głowie. — To moja babka Uljana — powiedziała Zoja. — Nie wolno wprowadzać obcych do jej pokoju. — Mnie wprowadziłaś. — Jest komiacka legenda o kobiecie z Szoszki, która mieszkała na skraju wsi pod lasem. Mówiono, że chadzał do niej niedźwiedź. Myśliwi próbowali zasadzić się na niego, ale żadnemu nie powiodło się polowanie, choć wielu widziało ogromnego zwierza. Jeden z myśliwych rzucił się na niedźwiedzia z siekierą i przypłacił to życiem. — Z siekierą raczej nie chadza się na niedźwiedzia — zauważyłem. — Pewnego razu samotna kobieta znikła. Jedni mówili, że utonęła w jeziorze, inni, że rozszarpał ją ów niedźwiedź. Po roku kobieta wróciła do Szoszki. Ale nie sama. Z dzieckiem na ręku. Małej nadano imię Uljana. — Chcesz powiedzieć... — Tak. To była moja babka. — Córka niedźwiedzia? — uśmiechnąłem się. — Tak głosiła legenda. Nie rób sobie żartów, Łukaszu. Babka wszystko słyszy. — Przecież mówiłaś, że nie żyje. — Do jej pokoju wolno wprowadzać obcego, tylko pod jednym warunkiem. Usiedliśmy na niskich stołeczkach przy samowarze. Buzował. Czułem aromat dymu, tlącego się węgla drzewnego i parującej herbaty. Zoja napełniła brunatnym naparem dwie szklanki w srebrnych podstawkach z uchwytami. Podsunęła mi talerzyk z konfiturą: — Klukwa. Komiacki specjał. Gdyby lampa zgasła, będzie to znak, że babka Uljana chce z nami rozmawiać. — Po co ten cyrk? — spytałem. — Sam jestem z cyrku. I wtedy, nieoczekiwanie, lampa zaczęła przygasać, jakby zabrakło w niej nafty. Indianka chwyciła mnie za łokieć. — Nie bój się — szepnęła. — Nic złego nie może się stać... To ta herbata, pomyślałem, czując dziwny zamęt pod czaszką, wariatka dosypała mi czegoś... Lustro naprzeciw drzwi rozjaśniło się nagle. Zobaczyłem w nim twarz siwej damy w peruce. Nie była to kobieta z portretu, babka Zoi. Zaczęła sobie poprawiać fryzurę, pudrować czoło i policzki, mamrocząc coś bez- 142 głośnie. Palce Zoi wciąż obejmowały mój łokieć. Chciałem się odezwać ale dłoń Zoi szybko przykryła mi usta. Obraz w lustrze znikł. Gdzieś blisko skrzypnęły drzwi, melodyjnie zadźwięczał gong, potem z oddala dobiegła muzyka: ktoś grał na szpinecie — Dziadek? Zoja pokręciła głową. Alkowę wypełniła ciemność, zaległa cisza Trwało to kilka chwil. Później w niepojęty sposób pojaśniało i usłyszeliśmy zupełnie blisko westchnienie. — Witaj, babciu Uljano — odezwała się Zoja. — Byłam pewna że do nas przyjdziesz. To jest on. — Wiem... — Jest nieszczęśliwy. — Niech się uśmiechnie. Indianka przylgnęła wargami do mojego ucha: — Uśmiechnij się! Ona każe! Zrób to! — Jestem odporny na takie sztuczki — wymamrotałem. — Łukasz, proszę, uśmiechnij się! Spełniłem prośbę obu pań. Mój uśmiech nie wypadł chyba zbyt naturalnie, lecz jako cyrkowy artysta miałem wprawę w pokazywaniu zębów Wyszczerzyłem je od ucha do ucha i nawet z lekka się skłoniłem — Nie pajacuj, młodzieńcze — usłyszałem surowy starczy głos — I bać się też nie trzeba, tutaj sami swoi. Zojka, dolej no mu gorącej herbatki konfiturek klukwiennych dołóż. — Głos był ze wschodnim zaśpiewem' melodyjny. — Wnusia moja postrzelona, ma to po swojej babce komiac-kiej, tak ty mi jej nie skrzywdź, bo straszyć będę! UuuuL. Próba straszenia wypadła niezbyt groźnie, ale przez grzeczność udałem przerażonego. — Nikogo nie zamierzam krzywdzić — zapewniłem. — Wiem, żeś poczciwe pacholę. Aliści wnusia moja żywi ku tobie — Babciu! — przerwała jej Zoja. — Racja, racja, wtrącać się nie będę. Smutnyś, młodzianku czvż nie tak? ' y — Znasz sprawę, babuniu — powiedziała Indianka. — Pomóż nam! — A tobie co do tego, Zojeńko? — Po pierwsze, Łukasz to mój przyjaciel; co jego boli, to i mnie. Po drugie, chcemy wystąpić razem w cyrku. — Chwali ci się, młodzianku, że czoło stawiasz nieprawościom My, 143 duchy, bardzo to u ludzi cenimy, szczególnie że nieczęsto się zdarza taka determinacja w zmaganiach ze złem. Wyjątek stanowisz. — Bez przesady, proszę pani. Tacy sami są Barnaba, Cagliostro, Anna i Zygfryd. Czy Barnabę... spotka coś złego? — Nie jestem wróżką, kawalerze — odpowiedział śpiewny głos starej Komiaczki. — Myślałem, że duchy... — Sam będziesz duchem. Zobaczysz. A tymczasem, młodzianku, ja się tobie nadzwyczaj dziwię po prostu. Tak się turbujesz o swojego Iwa Leona, a głową nie ruszysz ani-ani, co by go wyratować z opresji. — Jaśniej, błagam! — Kto broni zwierząt na waszym padole? No? No?! — Towarzystwo Troski o Zwierzęta! — wykrzyknęła Indianka. — Ty mnie, wnusiu, nigdy nie rozczarowałaś. Co zaś tyczy się twojego Łukaszki, tak nie za bystry on jest, choć szczerze powiedziawszy... — Babuniu! W pokoju rozbłysło światło elektryczne. Zapłonął kryształowy żyrandol pod sufitem, rozjarzyła się para kinkietów. — Nareszcie włączyli prąd — powiedziała Zoja. — Myślałam, że cały wieczór przedrzemiesz na tym stołku. — Zmęczenie — mruknąłem. — Prawie nie spałem tej nocy. Nawet sen miałem, wiesz? — Pewnie o mojej babci. — Wytrzeszczyłem oczy na Indiankę. Roześmiała się cicho. — Chyba mi nie zaglądasz do snów? — spytałem. — Ale inspiruję. Już nie pij mojej herbatki, bo znowu zaśniesz. Kiedy chcę mieć ciekawe sny, zaparzam sobie po kryjomu trochę ziółek od dziadka. To są właśnie jego zioła do snów, przysyła mu je pewien zakonnik z Peru. — Przyśnił mi się sposób uratowania Leona! — krzyknąłem nagle, chwyciłem Indiankę wpół i okręciłem po pokoju. — Mam sposób! Jest sposób! Zoja objęła mnie za szyję. Tego nie oczekiwałem. Zamarłem. Przez ażurową bluzkę z muślinu czułem ciepło jej ciała, pulsowanie krwi pod skórą i uderzenia własnej krwi w skroniach. — Łukaszu, kocham cię od tak dawna — usłyszałem przy uchu szept. — Kocham cię od początku świata. Zabiję się, jeśli przestanę cię kochać. 144 Wszyscy mówią: „Zabijecie, jeśli przestaniesz mnie kochać". Ta komia-cka Indianka ma rzeczywiście nie po kolei. To dlaczego w takim razie jestem szczęśliwy? Napisałem o miłości: „Nie wiem, co to jest miłość. Myślałem, że wiem. Nie wiem. Myślałem, że kocham Księżniczkę, ale gdybym ją kiedyś kochał, nie dziwiłbym się teraz, że tak myślałem. Trochę zauroczenia, trochę zazdrości o innego. Może uczucie zaczyna się od protestu? Szoku? Zaskoczenia, oporu, niechęci? Może trzeba być zdobywanym, bez względu na płeć, zdobywanym czyjąś żarliwością, rozpalanym przez inny płomień? Chyba bywa różnie. Jedni kochają łagodnie, średnio i wytrwale, drudzy krótkim rozbłyskiem. Jedni od uczucia głupieją, inni muszą wtedy tworzyć. Jedni kochają do siebie, drudzy — od siebie, ku obiektowi uczucia: „Chcę, żebyś była szczęśliwa", „Najważniejsze, abyś szczęśliwy był ty". Wolę ten drugi rodzaj. Uczucie wtedy będzie miało dla mnie wartość, jeżeli coś dlań z radością poświęcę. Kiedy widzę, że cierpi, wziąłbym od niej to cierpienie. Niech mnie boli. Ból dla niej, dla mojej miłości — czy to nie piękne? O kim właściwie myślę, zapisując te rozważania? O niej? Żadna miłość. Pole niczyje: bez rodziców, samotność, groźba utraty przyjaciela, odtrącenie przez Annę, klęska w cyrku — i oto pierwsze z brzegu wyciągnięte ramiona nazywam miłością. Bądź rozsądny, Łukaszu. Widywałeś przecież wcześniej skośnooką czarnulę, jak się kręciła po zapleczu cyrkowym, jak ci rzucała na arenę bukieciki frezji, jak klaskała zapamiętale, wykrzykując: „Biiiis!..." Nie była to wszakże jedyna wielbicielka Chłopca z Lwem. Może najwytrwalsza, ale nie jedyna. Przybiegały po spektaklu za kulisy różne kolorowe panienki z kwiatuszkami, z fotosem, który kupuje się w kasie albo na straganie woźnego Słowika. Czekały pod cyrkiem, prosiły o autograf, proponowały kino, dyskotekę, imieniny u Agi czy Krzyśka. Podpisywałeś swój fotos z Leonem, szczerzyłeś zęby w profesjonalnym uśmiechu i odmawiałeś bliższej znajomości. Światła areny izolują szczelnie. Miałeś świadomość, kim jesteś dla owych adoratorek. Nie sobą, Łukaszem prawdziwym. Tylko cyrkową gwiazdą, facetem do szpanowania. Tak samo dziewczyny garną się do gościa na hondzie czy do popularnego piosenkarza. 10 — Księżniczka 145 Zoja mi wyznała, że mogła mnie poznać dużo wcześniej. Były okazje. Przez Barnabę, przez maga. Coś kazało jej czekać, poznać mnie bliżej na odległość, sprawdzić, czy się nie myli — co do mnie i co do własnych uczuć. Erupcje autoironii: Nakłuwanie tęsknoty igłą i patrzenie, czy nie ucieknie z niej powietrze. Marzenia na nice Jak cerowana skarpeta — To wszystko, by sprawdzić Trwałość. Zapamiętałem ten wiersz. Usłyszałem go wtedy, gdy zaprosiła mnie do dworku na obiad. Dziadek pojechał na Targi Skrzypiec do Cremony, a Zoja przygotowała dla mnie przedziwne dania: sałatkę z mrówek królewskich w soku pomarańczowym, zupę nasturcjową z kminkiem i tartym serem, pieczeń z pieczarek, selery z serwolatką w serwatce, jesiotra w galarecie porzeczkowej i danie koronne — udziec niedźwiedzia faszerowany wątróbką renifera w sosie z foczych płetw. Ingrediencje do koronnego dania Zoja dostała okazją od krewnych babki z Korni, myśliwych pod Kortkiero-sem. Tylko dlaczego wydawało mi się, że owe egzotyczne składniki występują u nas jako wołowe z kością i filet z morszczuka? Nic to! Tym większy mojej indiańskiej Komiaczki kulinarny talent. Kraina babki Uljany: okolice podbiegunowe, obszar większy od Polski, mieszkańców ciut ponad milion, tajga i tundra, ruda i węgiel, stada renów, miejsce zesłań, osady puszczańskie nazwane przez zesłańców Paryżem, Hamburgiem, Warszawą, a dzieci tamtejsze po trosze śniade, po trosze skośnookie, po trosze zaś nadwiślańsko jasnowłose, z francuska ponazywane, spokrewnione z Schubertem i Bachem. Chciałbyś tam pojechać? Pojadę kiedyś. Trzeba odwiedzać okolice przodków. W takim razie należy wędrować przez cały świat, ponieważ wszyscy jesteśmy spokrewnieni. Brat mojej mamy ożenił się ze Szwedką, której siostra wyszła za mąż za Kubańczyka. Ich syn, podczas studiów w Kijowie, wziął ślub z Chinką. Mają córkę Gudrun, moją rówieśnicę, która też jest artystką cyrkową. Spotkaliśmy się na Festiwalu Kuglarzy w Syk- 146 tywkarze nad rzeką Wyczegdą i od razu znalazłem z kuzynką wspólny język. Jaki? Polski, oczywiście. Z domieszką angielskiego i rusycyzmów. Masz rację, Łukasz, trzeba wędrować przez cały świat, jeśli chce się poznać rodzinne strony. Dlatego zostanę artystką cyrkową. Pomożesz mi, prawda? Przyrzekłem więc Zoi, że będzie artystką cyrkową, bez względu na to, jak potoczą się moje losy. Być może czeka nas tresowanie pudelków w Skiroławkach. Co to jest miłość?..." Ściany gabinetu zdobiły litografie przedstawiające sceny mitologiczne: boginki i bożków, wyczyny Herkulesa, olimpijskie uczty i pola bitewne. Profesor Szewczuk, prezes Towarzystwa Troski o Zwierzęta, był słynnym znawcą starożytności. Mówiono o nim, że wywodzi się z rodziny Sevcopou-losów, prastarego kreteńskiego rodu, spowinowaconego z królem Mino-sem. Podobno w Vientiane, stolicy Laosu, jest nawet ulica Szewczuka, tak przynajmniej napisano w biuletynie Towarzystwa. Profesor przyjął nas serdecznie. Zoi podarował już na wstępie wisiorek z psem, a mnie ulotkę o istocie miłości do zwierząt. — Czym mogę służyć? — zapytał, gdy już usadowieni w wygodnych giętych fotelikach napiliśmy się wody z sokiem malinowym. — Chcą mi uśpić Iwa — wyłożyłem bez ogródek. — Lew jest własnością cyrku. — Widziałem cię na arenie. Więc to ty. Zwierzę musi cię lubić, jeśli pozwala wyczyniać ze sobą takie sztuczki. — Lubić? — wzruszyłem ramionami. — Leon to mój przyjaciel. Ktoś najbliższy. Jest jeszcze w dobrej formie, nie choruje, miewa tylko chandry, ale kto ich nie miewa? — Kto ich nie miewa? — zgodził się pogodnie profesor Szewczuk. — Jesteśmy artystami, Leon i ja. Nie wolno usypiać artystów. — Nie wolno zabijać artystów — powiedziała Zoja. — Dlatego liczymy na pana. Wiemy, że Towarzystwa Troski o Zwierzęta nie traktuje się poważniej niż Ligi Ocalenia Środowiska Naturalnego. Pan jednak może zrobić szum. 747 — Az szumem się u nas nie liczą — dodałem. — Jako prezes jestem osobą urzędową — powiedział profesor Szewczuk. — Muszę liczyć się z innymi urzędami. Kto i dlaczego chce uśpić Iwa? — Władze cyrkowe. Bo z nimi zadarłem. — Gdyby mogły, uśpiłyby Łukasza — powiedziała moja indiańska Ko-miaczka, ubrana dziś w ażurową bluzeczkę z błękitnej hinduskiej bawełny i szorty z czarnego płótna żaglowego. — Tego nie mogą, więc uderzają pośrednio. Pan by pozwolił na zabicie przyjaciela? — Uśpieniu zwierzęcia w majestacie przepisów trudno jest zapobiec — odezwał się w zadumie profesor. — Ale Leon chce żyć! — krzyknąłem. — Zebrano zapewne argumenty, komisyjne orzeczenia o chorobie, bólach starczych, humanitarnej potrzebie przerwania cierpień... — Fałszywe! — przerwałem prezesowi. — Za życie Iwa dyrektor żądał ode mnie nikczemności. — Udowodnisz to? Masz świadków? — Błagam, niech pan coś wymyśli — powiedziałem cicho. — Już wiem na pewno, że jutro lew ma być uśpiony. Została tylko doba. Prezes Szewczuk westchnął. Zdjął okulary i przetarł je irchową ście-reczką. — Opieka nad zwierzętami nie jest sprawą prostą — odparł w zamyśleniu. — Hitler nie jadał mięsa, był wegetarianinem, kochał swojego psa i zakatował miliony ludzi. Jak mamy traktować myśliwych? Co sądzić o profesji rzeźnika? Budować najpierw mieszkania dla bezdomnych ludzi czy schroniska dla bezdomnych zwierząt? — Mnie chodzi o mojego Iwa — mruknąłem. — Każdemu chodzi przede wszystkim o jego sprawę! — rzucił prezes. — Moim zdaniem nie należy zbytnio ingerować w prawa natury. Jedno się rodzi, drugie umiera, wzajemne pożeranie się, obroty materii jak obroty planet. Tylko od czasu do czasu można w czymś dopomóc. — Tam, gdzie naknocił człowiek — wtrąciła Zoja. — Tak jest, czarnobrewa boginko — podchwycił profesor Szewczuk. — Dlatego opiekujemy się przede wszystkim kotami i psami. One są najbliżej człowieka, człowiek kocha je najbardziej i najczęściej je krzywdzi. Lwy zazwyczaj radzą sobie same. — Na wolności — powiedziałem. — Nie w cyrku, panie prezesie. 148 Prezes sięgnął po oprawioną w ciemną skórę księgę przepisów i praw. Przewertował. A wertując, chmurzył się coraz bardziej. — Cyrkowe Iwy podlegają dyrekcjom cyrków. Decyzje o charakterze ostatecznym poprzedzają orzeczenia specjalnych komisji złożonych z fachowców, w tym lekarzy weterynarii... Zaraz! Gdzie ja tu mam Tabelę Precedensów? — Pogrzebał w szufladzie biurka, wydobył wreszcie stamtąd cieniutki zeszycik: — Murza, owczarek ratownictwa górskiego, w zamian za ocalenie dwudziestu siedmiu istnień ludzkich żyje komfortowo w psim pensjonacie w Schwanzenwaar... Kasztanka, koń marszałka Piłsudskiego... Szarik... Łajka... Kot w Butach... Gęsi, które uratowały Rzym... — Tak! — wykrzyknąłem. — Leon całe życie pracował dla cyrku „Paradis". Jest zasłużonym weteranem i chyba ma prawo... — Weteran! — przerwał mi prezes Szewczuk. — Stowarzyszenie Weteranów ma swoich ludzi wszędzie. Potężne lobby. Kto nie będzie kiedyś weteranem? To dużo lepsze niż emeryt czy rencista. Porozmawiam z prezesem Stokorskim, nie ma powodu, aby nie ujął się za lwem, który ma takie zasługi. Sięgnął po słuchawkę telefoniczną, powoli wykręcał numer. Wstrzymując oddech, słuchałem rozmowy prezesów. — Publiczność to doceni — powiedział profesor Szewczuk. — Do cyrku chodzą wszyscy, rozumie pan, i ci, i tamci. Publiczność ceni gesty wobec swoich ulubieńców. Oczywiście. I damy to do gazet. Odłożył słuchawkę i spojrzał na mnie, uśmiechnięty. Podniosłem się z fotelika — Chyba jest nadzieja? — zapytałem. — Przydałaby się petycja od publiczności — powiedział prezes. — Jutro przyniosę ją panu — przyrzekła Zoja. — Będę zbierać podpisy w przerwie przedstawienia. Przeciwko uśpieniu Iwa podpisze każdy. — Choć nie każdy czytelnie — zauważył profesor Szewczuk, odprowadzając nas do drzwi. — Żądajmy dla zasłużonych lwów prawa do spokojnej starości w ogrodach zoologicznych. Na koszt cyrków oczywiście. — Wstać! — zakomenderował donośnie dyrektor Świrgiełło. — Nadchodzi! 149 Rozbłysły flektory, zalewając arenę kolorowym światłem. Podnieśliśmy się odruchowo, tylko pan Rafał Cagliostro pozostał nieruchomy, jakby nieobecny, pogrążony w zadumie. Zza kulis na środek areny wybiegł w srebrzystym garniturze z różą w butonierce dyrektor Zoltan. Był promienny, jaśniejący. Kochał nas. Elwira, najmłodsza z tria akrobatycznego, pomknęła mu na spotkanie z bukietem araukarii. Przyjął kwiecie, wycałował Elwirę w oba policzki, zatoczył bukietem nad głową świetliste koło: — Witajcie, moi drodzy! Jakże się cieszę, widząc was wszystkich! Siadajcie, proszę, siadajcie... Mam dla was wiadomości i wszystkie miłe. Na początek: od pierwszego wszyscy artyści otrzymują podwyżkę gaż. — Z pochyloną wstydliwie głową pan magister Zoltan zainkasował oklaski, wiwaty. — Nie moja zasługa, kochani. Wasza. Należy wam się! Jesteście wspaniałym zespołem, świetnymi artystami, cyrkiem nad cyrki. Rozpiera mnie duma i radość. Wieść druga: depesza gratulacyjna od władzy centralnej z okazji naszego jubileuszu! — Wyciągnął z kieszeni ozdobny blankiet telegramu, potrząsnął nim, przeczekał kolejną porcję braw i odczytał głośno: — „Z okazji Waszego jubileuszu władza centralna wyraża cyrkowi „Paradis" gorące podziękowanie za ofiarną pracę na niwie krzewienia kultury, za wysoki poziom artystyczny, za dyscyplinę i wzorową atmosferę w zespole. Dyrektorowi Świrgielle składamy podziękowanie za wzorowe kierowanie przedsiębiorstwem, za ofiarność i wysoki poziom zarządzania. Cyrkowi „Paradis" władza centralna nadaje niniejszym honorowy tytuł cyrku modelowego i Złoty Medal Zasługi Kulturotwórczej". Tym razem oklaski trwały bardzo długo, a kiedy umilkły, kiedy już dyrektor Świrgiełło wywołany na arenę przez magistra Zoltana odkłonił się nisko klaszczącym, pokazując rękami na nich samych — że to ich zasługa, nie jego — kiedy już Zoltan uściskał go publicznie i ucałował w czoło, pod kopułą cyrkową zaległa cisza. Zoltan stał nieruchomo w tęczowym kręgu świateł. Milczał. Gdy odezwał się wreszcie, jego dźwięczny głos wibrował wzruszeniem. — Chmury zawisły nad cyrkiem „Paradis" — usłyszeliśmy. — Dobro jest magnesem dla zła, uczciwość wyzwaniem dla nieprawości. Uknuto prowokację! Nikczemną prowokację przeciwko mojemu zastępcy... Nie! To była intryga wymierzona we mnie! Skompromitować Świrgiełłę i uzyskać na to moje błogosławieństwo... cóż za przewrotność! Najpierw skradziono kasę cyrku, usiłując rzucić podejrzenie na dyrektora... 150 — Nieprawda — przerwał mu Zygfryd. Zoltan nawet go nie usłyszał. Batystową chusteczką Wytart SDOCOne czoło. — A gdy to się nie powiodło — kontynuował — gdy wyszło na jaw że złodziejem jest Barnaba, zaczęły się pomówienia, anonimy donosy Nawet policję w to wciągnięto. Usiłowano zrobić z dyrektora Świraiełły łapownika, malwersanta, satrapę... Dlaczego? Bo niektórym była nie w smak nasza praworządność i sprawiedliwość! Nawet do mnie odważyli się przyjść z paszkwilanckimi insynuacjami... Ale Zoltan nie jest dzieckiem Zoltan w mig wyczuł, w czym rzecz, i podjął kroki. Prowokatorzy opuszczą nasz zespół. Znów będzie tu czysto i ładnie. — Zrobił pauz ^ t razem oklaski się jakoś nie posypały, wszyscy siedzieli 2e spuszczonymi głowami, w kompletnej ciszy. — Dziś, proszę państwa, nastąpiła ostatnia już prowokacja! — Zoltan wyszarpnął z kieszeni złożony We C2woro pa_ pier: — Petycja! Protest! Podpisy publiczności! Żąda się nietykalności dla Iwa, który dostał starczej dewiacji i jest niebezpieczny dla otoczenia Wyobrażacie sobie? Ryzykujmy, niech kogoś zabije w ataku szaleństwa co — zdaniem lekarzy — jest bardzo prawdopodobne. Kto by wówczas odpowiadał za wypadek? Dyrekcja oczywiście. — To jest kłamstwo! — krzyknąłem. — To już nie jest nic — odpowiedział Zoltan i na oczach wszystkich podarł petycję z podpisami publiczności. Serce podeszło mi do gardła. W oczach pociemniało. Pan Rafał cnwycjł mnie za rękaw, uwolniłem się szarpnięciem, zrobiłem krok w kierunku areny... — Co za szczęśliwy zbieg okoliczności — usłyszałem ciepły dobrze mi znany bas. — Wszyscy na miejscu, nikogo nie trzeba szukać Pozwoli pan, dyrektorze Zoltan. Komisarz Pszenny ruszył od kulis ku środkowi areny i przystanął obok dyrektora naczelnego. Tym razem mundur miał zapięty na Wszystkie auziki granatowy krawat zawiązany starannie. Wyglądał bardzo służbowo pomimo pogodnego uśmiechu. — O co chodzi? — rzucił ostro Zoltan. — Mamy zebranie Przeszkadza pan! — Służba nie drużba — odpowiedział komisarz. — ? d]a was też mamy dwie wiadomości. — Nie można z nimi zaczekać? 151 — Można, ale po co? Wiadomość pierwsza: odnalazł się wasz kasjer. — Złapaliście złodzieja? — krzyknął radośnie Świrgiełło. Pszenny skarcił go lodowatym spojrzeniem. Potem klasnął. Zza kulis wyszedł na arenę Barnaba, mrużąc oczy w ostrym punktowym świetle. Pokłonił się wszystkim i stanął obok Pszennego. Przewyższał go o dobre dwie głowy, a inspektor nie był ułomkiem. — Dlaczego nie w kajdankach? — zapytał komisarza Zoltan. — Policja nie lubi takich pytań — odparł Pszenny. — Ale wyjaśnię panu, dlaczego. Po pierwsze, Barnaba zgłosił się do nas sam. Po drugie, w toku postępowania ujawniono, że kasjer nie ukradł kasy. — Jak to? — A co? — Więc kto ukradł? Pszenny uciszył zebranych ruchem ręki. — Nikt nie ukradł, proszę państwa. Cała kasa, zaplombowana i opieczętowana, została zdeponowana w banku, gdzie spoczywa do chwili obecnej w stanie nienaruszonym. Pan Barnaba zawinił o tyle tylko, że nie powiadomił o tym fakcie dyrekcji cyrku. — A zniknięcie? — zapytał po pauzie Zoltan. Pszenny pokazał mu jakiś papier: — Sam pan podpisał Barnabie kartę urlopową. Napodpisuje pan dyrektor różności i później nie pamięta, he, he... Najważniejsze, proszę państwa: po co Barnaba to zrobił? No więc, Barnaba, po co było to wszystko? — Przepraszam wszystkich — powiedział cicho olbrzym, jednak z uśmiechem, którego nie można było nie dostrzec. — Przewidziałem, że wybuchnie afera, że zjadą się kontrolerzy. I że wreszcie wyjdą na jaw różne brzydkie rzeczy, które dotąd sprytnie ukrywano. Pan wie, o co chodzi, panie Świrgiełło. — Podam pana do sądu za pomówienia i oszczerstwa — rzucił zimno Świrgiełło. — Nie ma pomówień ani oszczerstw — rozległ się od kulis czyjś głos i oto w blasku świateł pojawiła się łysa głowa kontrolera. — Kontrola wykazała wiele wykroczeń podlegających kodeksowi karnemu, za które odpowiedzialna jest dyrekcja cyrku „Paradis". — Prowokacja! — krzyknął Świrgiełło, triumfalnie szczerząc zęby. — Wasze policyjne domysły nic nie są warte! Gdzie dowody? Gdzie czarno na 152 białym? Prowokator podpalił barakowóz, żebyście nie mieli ksiąg i oparli się na donosach, ale dyrekcja donosami nie da się zastraszyć. Usiadł, zadowolony z siebie, drwiąco spoglądając na Barnabę i Pszennego, wpisanych w kolorowe koło jupiterów pośrodku areny. Niestety, pomyślałem smętnie, Świr jest górą, nic mu nie można zrobić, przechytrzył ich obu. — Prowokator odrobinkę się spóźnił — usłyszałem bas Pszennego. — Że co? — nie zrozumiał Świrgiełło. — Włączył elektryczny czajnik i pojechał do Krosna. Wokół czajnika rozlał trochę nafty, położył trochę szmat umoczonych w benzynie. Obliczył sobie, co potwierdzili nasi eksperci, że trzeba około dwóch godzin, żeby woda w czajniku się wygotowała, metal rozżarzył się i wybuchł ogień. — Brudna insynuacja! — krzyknął Świr. — Jeszcze nie powiedziałem przecież, że pan był tym prowokatorem — uśmiechnął się Pszenny. — Nerwy puszczają, co? — Brednie... — wymamrotał Świrgiełło, zmieszany. — Ale teraz mówię: tym prowokatorem był pan, Antoni Świrgiełło! — Czy to nie ryzykowne? Bez dowodów? Można stracić policyjne naszywki. — Bez dowodów bym nie śmiał. — Proszę o głos — odezwał się łysy inspektor. — W trakcie czynności kontrolnych powzięliśmy pewne podejrzenia. Barakowóz był więc pod obserwacją. Mamy trochę zdjęć i kilka protokołów oraz ekspertyzy, z których wynika, że elektryczny czajnik w barakowozie został włączony do sieci na sześć minut przed opuszczeniem barakowozu przez pana Świrgiełłę. — A gdyby nawet? — śmiech Świra był już najwyraźniej sztuczny. — Gdybym przed podróżą do Krosna chciał się napić herbaty i zapomniał wyłączyć czajnik? — Byłby to nadzwyczaj szczególny przypadek — odparł kontroler, zaglądając do trzymanych w ręku papierów. — Zważywszy na materiały łatwopalne wokół czajnika oraz rozlaną naftę, co jednoznacznie stwierdzają ekspretyzy. Nasz komputer po przeanalizowaniu wszystkich danych wykluczył możliwość zbiegu okoliczności. — A ja sobie gwiżdżę na wasz komputer! — krzyknął Świrgiełło. — Tak właśnie pomyślałem — powiedział Pszenny. — Pomyślałem tak sobie, kiedy szykował się pan do odjazdu, a licznik wskazywał na pobór 153 prądu. Po odjeździe pańskiego auta weszliśmy więc komisyjnie do barakowozu... — I co? — zawołał Świrgiełło. — I co? I co?! Nie wyłączyliście czajnika? Ja mogłem zapomnieć, ale wy, policja? Już wiadomo, kto odpowiada za pożar! — Trudno. — inspektor westchnął. — Może przyjdzie nam wziąć ten grzech na siebie. Jedno przepadło, inne ocalało... Kontroler podał Pszennemu dużą skórzaną torbę z mosiężnymi zamkami. Była zaplombowana. Inspektor nożykiem przeciął sznurek plomby, otworzył torbę i wyjął z niej dwie grube księgi oraz skoroszyt z dokumentacją. — Komplet — poinformował. — Żaden papierek nie zginął. Głupstwo pożar, panie podejrzany. Ta dokumentacja da satysfakcję najwybredniejszemu sądowi. Świrgiełło poderwał się z miejsca, jakby chciał uciekać, choć nie miało to żadnego sensu. Za plecami dyrektora stał policjant, młody, uprzejmie obojętny, gotów do akcji na znak Pszennego, gdyby zaszła potrzeba. Przed inspektora wysunął się nagle dyrektor Zoltan, który stał dotąd w cieniu. Jego szlachetnie dystyngowana twarz pałała oburzeniem. — Takiego wstrząsu nie przeżyłem nigdy — rozległ się jego dramatyczny szept. — Oszukał mnie człowiek, któremu ufałem. Jak pan mógł, Świrgiełło? Na moją dobroć i ufność odpowiedzieć taką nikczemnością! Intrygant, oszust, podpalacz i to wszystko pod moim bokiem, na waszych oczach... Przepraszam was. Was, których w naiwności swojej, wierząc temu łajdakowi, posądziłem o prowokację. Pana przepraszam, mistrzu Cagliostro, ciebie, urocza Anno, i ciebie Zygfrydzie. Łukaszu, masz moje dyrektorskie słowo, że uczynię co w mojej mocy, aby ocalić Iwa. — Pokłonił nam się nisko, potem zwrócił twarz ku Barnabie, malutki przy nim jak karzełek, zadarł głowę: — Chylę czoło przed pańską determinacją i poświęceniem. Gdyby nie upozorował pan zaginięcia kasy, ten łajdak uprawiałby nadal swój przestępczy proceder... — Tylko nie łajdak! — wrzasnął raptem Świrgiełło. — Niewinny się znalazł, ha, ha, ha! Myślisz, że się nie zabezpieczyłem? Że na lewych kwitach nie ma twojego autografu? — Bydlę! — Cwaniak! — Spokój! — rozległ się potężny bas Pszennego. — Powiecie to so- 154 bie na konfrontacjach u prokuratora. Koniec spektaklu. Za parę godzin będzie tu formalne przedstawienie. Panie Barnaba, na razie obejmie pan kierownictwo cyrku. Na kominku huczał ogień, dziadek Zoi dorzucał drew. Tańczące płomienie odbijały się refleksami od serwantek i sekreter, od starych obrazów na ścianach i skrzypiec za szkłem, od twarzy Barnaby i pana Rafała, Księżniczki i małej Li, Zygfryda i mojej komiackiej Indianki. Siedzieliśmy półkolem w wyleniałych, skrzypiących fotelach i patrzyliśmy w ogień, a patrzeć w ogień można nieskończenie długo, bo mamy to w genach, jeszcze z czasów prehistorycznych. — Bardzo ryzykowałeś, Barnabo — powiedział pan Rafał. — Gdybyś wpadł w ręce policji, mogliby ci nie uwierzyć, że tylko sfingowałeś kradzież. Kto zdeponował w banku, ten może podjąć. — Ryzykowałem — zgodził się Barnaba z naiwnym uśmiechem dziecka i mrugnął do mnie porozumiewawczo. — Było inne wyjście? W razie czego słalibyście mi paczki do więzienia. — Gdyby księgi rzeczywiście spłonęły, nie uniknąłbyś kryminału — powiedział do Barnaby stary lutnik. — Porywczy romantyk nie ma dużych szans z przebiegłym cwaniakiem. — Czym byłby świat bez Don Kichota? — rozległ się delikatny głos Chineczki Li. — Jadłodajnią i domem noclegowym dla podróżnych. — Moja Li ma rację — potwierdził mistrz Cagliostro. — I jeśli prześledzicie dzieje ludzkości, okaże się, że wbrew i na przekór wszystkiemu, pomimo przeszkód i trudności romantycy wygrywają. Dlatego świat jest jasny i można tu żyć. — Ale jakim kosztem, panie Rafale! — zawołał Zygfryd. — Ile razy człowiek musi się upokorzyć, bliski jest załamania... — Ty się jednak nie załamałeś, Zygfrydzie... — usłyszałem szept Księżniczki i zobaczyłem, jak jej dłoń złączyła się z dłonią miotacza sztyletów. Moje palce na poręczy fotela splecione były z palcami Zoi. Patrzyliśmy w płomienie. Wydawało mi się, że za falą pulsującego ognia widzę zarys męskiej twarzy z potężnym orlim nosem, przypominającej profil indiańskiego wodza. — Czy Komiacy mogą być spokrewnieni z Indianami? — spytałem cichutko. 755 — Są — odparła równie cicho Zoja. — Jak? — Indiańscy żeglarze poprzez Cieśninę Beringa zapuścili się na Morze Arktyczne aż do ujścia Peczory. Tam zastała ich zima. Gościnne Eskimoski przyjęły ich do swoich igloo, przypominających kształtem wigwamy, tyle że nie ze skór, a ze śniegu. Wigwamy ze śniegu wydawały się Indianom komiczne. Dlatego dzieci Indian i Eskimosek nazwano Komiakami. — Widzisz Dziobonosa? — Pokazał nam język. — Tobie, wariatko... Dziadek Zoi poprosił wszystkich do ogrodu. Barnaba, przechodząc, zwichrzył mi pieszczotliwie ręką włosy. — No i co? Nie mówiłem, że wyjdziemy na swoje? Poszedł dalej w towarzystwie Cagliostra i starego lutnika. Co miał na myśli — cyrkowe sprawy czy moją bliskość z Zoją? Na pewno wiedział, że kochałem się w Annie. Musiał wiedzieć o uczuciu córki do Zygfryda. Optymiści wiedzą, że w końcu wychodzi się na swoje. ...I już fontanna świateł, tęczowe iskry fajerwerków rozjarzają wieczorne niebo, grzmi orkiestra. Galowy spektakl w cyrku „Paradis". Namiot pęka w szwach, powietrze drży od oklasków. Księżniczka Anna fruwa na swoich kucykach, śmiga pomiędzy trapezami, potem Zygfryd otacza ją — przymocowaną do wirującej tarczy — wieńcem sztyletów. Burro fika swoje śmieszne koziołki, siłaczowi Pupcu zawiązuje na szyi krawat z gumowej szyny. Czarodziej Cagliostro unosi w powietrze trójkę ochotników wybranych przez publiczność, zamienia tę trójkę w trzy papugi i okrzykiem „Mane — Tekel — Fares!" przywraca im ludzką postać. Czegoś takiego nie było odkąd cyrk cyrkiem! Brawo dla naszego maga! Brawo dla Chineczki Li, wyłaniającej się z mgły nad kryształową kulą: — Bogowie niechaj ześlą wam dobre dni, o ludzie!... Zoja drży. Ma na sobie opalizujący trykot z purpury i czerni. Żywą różę we włosach. Patrzy na nas przerażonymi oczami, jakby chciała uciec, gdzie pieprz rośnie, zapaść się pod ziemię. Uśmiechamy się do niej, Leon i ja. 156 — Nic się nie bój — mówimy. — Tyle prób, tyle godzin treningu, czego się tu bać? — Ale bez publiczności... A teraz... takie tłumy... — Właśnie dla nich ćwiczyłaś. To dla nich przecież chcesz być artystką. Weź się w garść, nasza komiacka Indianko. Z nami nie zginiesz. — Łukasz, na arenę! — woła woźny Słowik. Mrugam do Leona. On do mnie. Po pigułkach, które przysłali rodzice, lew jest jak nowy: sierść lśni, oczy nabrały blasku, muskuły elastyczności. Z dwóch stron wypadamy na arenę. Publiczność skanduje: — Le-on! Le-on! Le-onL. Najpierw zwykłe skoki, zwykłe zapasy, najzwyklejsze wkładanie głowy do lwiej paszczy. Potem — werble, jupitery, orkiestra gra tusz... Koła z jaśniejącej folii. Jak lustra. — Leon, allez! Lew się waha. Wciąż niełatwo mu przezwyciężyć lęk przed własnym odbiciem. — Leon! Allez! I zwierzę skacze. Potem skacze przez lustrzane koło oplecione płomieniem. Potem skoki i trącanie łapą w locie kolorowych balonów — pękają jedne po drugim, ku uciesze publiczności, w łomocie braw. Nagła cisza. Publiczność wie, czym jest cisza w cyrku. Wstrzymuje oddech. Biały promień reflektora wyprowadza zza kulis na środek areny purpurową dziewczynę z różą we włosach. Gest ramienia i lew zbliża się do dziewczyny... Dosiadła go skokiem szybkim jak błyskawica. Ludzie zamarli. Lew wystrzelił w powietrze, opadł na cztery łapy i pomknął wokół areny, uciekając jaskrawym blaskom jupiterów. Purpurowa dziewczyna z różą we włosach siedziała na jego grzbiecie wyprostowana, triumfalnie uśmiechnięta, z uniesionym w górę ramieniem. Później stanęła na pędzącym Iwie. Później zagrzmiały oklaski. Huragan, tajfun. Kłaniała się i kłaniała, a oklaski nie milkły, narastały, przechodziły w owację... Leon puścił do mnie oko. Ten lew rozumiał mnie jak mało kto. Jak tylko przyjaciel rozumieć może przyjć_ ISI Spis rozdziałów Rozdział I ..................... 5 Rozdział II..................... 30 Rozdział III..................... 57 Rozdział IV..................... 84 RozdziałV..................... 107 Rozdział VI..................... 130 ! * WOKÓŁ NAS biblioteka powieści młodzieżowej 1. A. Minkowski Szaleństwo Majki Skowron X 2. K. Siesicka Ludzie jak wiatr < 3. E. Przybylska Dotyk motyla 4. A. Minkowski Ząb Napoleona \ 5. K. Siesicka Beethoven i dżinsy 6. M. Kruger Po prostu Lucynka P. 7. E. Nowacka Dzień, noc i pora niczyja 8. K. Boglar Supergigant z motylem 9. Z. Chądzyńska Przez ciebie, Drabie! 10. K. Siesicka Moja droga Aleksandro 11. K.Siesicka Obok mnie ~ Emilia z kwiatem lilii leśnej ? 12. E. Nowacka 13. M. Kruger Odpowiednia dziewczyna 14. K. Siesicka Chwileczkę, Walerio... V: Dominika znaczy niedziela 15. M. Borowa 16. M. Kruger Szkoła narzeczonych 17. A. Bahdaj Te lem ach w dżinsach "\ 18. K. Berwińska ??? Amore 19. E. Przybylska Ptasi instynkt ]C 20. S. Kowalewski Czarne okna ? 21. A. Lewańska Sonata dla Natalii 22. S. Kowalewski A jeśli powiem nie^ 23. A. Minkowski Zakładnik szaleńca ,X 24. K. Siesicka Przez dziurkę od klucza/' 25. S. Kowalewski Nie ma ceny na miód akacjowy){ 26. K. Berwińska Ach, ta fatalna trzynastka! 27. E. Nowacka Może nie, może tak ? 28. A. Wetter Zupełnie jak w filmie... X 29. K. Boglar Stonoga X. 30. K. Siesicka Fotoplastykon)^ 31. E. Nowacka Dwaj mężczyźni i ona/ 32. A. Minkowski Księżniczka i Mag/L. 33. M. Fox Magda.doc , Zobaczysz, że pewnego dnia... A 34. K. Boglar 35. E. Nowacka As w rękawie Drogi Czytelniku! Zapraszamy Cię do korespondencyjnego zamawiania książek. Napisz do nas, a bezpłatnie otrzymasz aktualny katalog i cennik naszych publikacji. Klub Siedmioróg jest największą w Polsce księgarnią wysyłkową książek dziecięcych i młodzieżowych. Nasz adres: Klub Siedmioróg, ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław \