6134
Szczegóły |
Tytuł |
6134 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6134 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6134 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6134 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
W�adys�aw Stanis�aw Reymont
Fermenty
Tom I
I
- Depesza od doktora; przyjedzie towarowym o pierwszej; pan naczelnik go wcze�niej widocznie
zam�wi�?
- Co to pana obchodzi! - mrukn�� zawiadowca drogi odbieraj�c depesz�.
Telegrafista cofn�� si�, zmieszany nieco, do telegrafu, usiad� przy aparacie, zatopi� d�ugie, chude,
nerwowe palce w jasnych jak len w�osach i zapatrzy� si� przez okno w zamglony jesienny dzie�. Cisza
si� rozla�a i zdawa�a si� zatapia� ca�� stacj� w nudzie, zimnie i wilgoci. Deszcz p�uka� szyby z
jednostajnym, usypiaj�cym brz�kiem i jakby zwi�zywa� niebo i ziemi� miliardami szarych sko�nych
w��kien, a zegar, umieszczony w wysokiej szafce i maj�cy cyferblat na zewn�trz stacji, cyka� z okropn�
monotoni�.
Telegrafista nie m�g� usiedzie� na miejscu, wsta� i chodzi� na palcach spogl�daj�c z pewn� obaw� na
drzwi otwarte do pokoju zawiadowcy, to na peron przemi�k�y, szkl�cy si� wod�, to, z czo�em na szybie
drzwi wspartym, s�ucha� d�wi�k�w fortepianu p�yn�cych niby s�aby szmer z pi�tra stacji - ale odchodzi�
zaraz, bo te r�wne, jednostajne rytmy, wybijane ci�gle w k�ko, denerwowa�y go jeszcze bardziej.
Usiad� znowu przy aparacie i zacz�� pisa� list.
"Mamusiu! Tak si� nudz�, droga mamo, �e a� mi si� w tej chwili p�aka� zachcia�o. Jest tak mokro, tak
zimno, tak brzydko, �e mi� ogarnia rozpacz. Mamo, czy ja d�ugo b�d� musia� siedzie� w tym Bukowcu?
Bo, przy tym wszystkim, czuj� si� bardzo niezdrowy.
Wczoraj zacz�o mi strzyka� pod lew� �opatk�, roztar�em kamfor� i przesz�o - ale dzisiaj j�zyk nieco
ob�o�ony i nic a nic nie mam apetytu, chocia� ta kaczka, kt�r� mi mama przys�a�a, a szczeg�lnie
nadzienie by�o pyszne. Koszyczek odsy�am i sze�� par mankiet�w brudnych, i kamaszki do
podzelowania. Mo�e mi mamusia kupi i przy�le r�kawiczki lapis, z czarnym wyszyciem. Wie mamusia,
dzisiaj rano tak si� zgryz�em, �e ba�em si�, aby mi to nie zaszkodzi�o, bo ta Andrzejowa zbi�a te zielone
�abki, co to wuj przywi�z� mi z Wiednia, pami�ta mama? A by�y takie �liczne i ogromnie si� wszystkim
podoba�y. Mamusiu! a flanelowy kaftanik, to ju� by warto mie�, bo lada dzie� mog� by� przymrozki -
my�l�, �e nie potrzeba kupowa� nowego, bo tamten..."
Ukry� list pod papiery, aparat zacz�� przywo�ywa� gwa�townie, a p�niej wybija� znaki na w�skim pasku
papieru, kt�ry si� odwija� z kr��ka. Telegrafista czyta� uwa�nie, gdy od peronu wszed� dozorca
drogowy, �wierkoski, brunet, wysoki, chudy, z rzadkim zarostem i niespokojnymi czarnymi oczyma,
nieco pochylony, w kr�tkim, jasnym ko�uszku, w d�ugich butach i kapuzie nieprzemakalnej na g�owie.
- Amis! no, p�jd� piesku! Amis! no, z�otko, chod� do pana, chod�! - wo�a� pieszczotliwie na psa, kt�ry
stan�� przed drzwiami boj�c si� wej��, usiad� na stopniach, niespokojnie patrzy� na pana i kr�ci� ogonem.
- Zamykaj pan drzwi, bo zimno!
- Amis, psie jeden! - krzykn�� �wierkoski; pies zaskowycza� �a�o�nie, przyp�aszczy� si� i wolno zacz��
czo�ga� si� do jego n�g. �wierkoski schwyci� go za grzbiet i wrzuci� do telegrafu. Pies tylko zapiszcza� i
z nies�ychanym po�piechem wcisn�� si� pod ceratow� kanapk�, na kt�rej usiad� �wierkoski z�y i
pochmurny jak odbicie tego pa�dziernikowego dnia.
�wierkoski z�ama� si� we dwoje, zupe�nie jak scyzoryk si� zamkn��, bo po�o�y� twarz na pi�ciach
wspartych na kolanach i siedzia� czas jaki� w milczeniu, oczy mu niespokojnie biega�y po pod�odze
zarzuconej mundsztukami papieros�w, kilka razy uderzy�y o br�zow� skrzynk�, na kt�rej bieli� si�
napis: "�rodki opatrunkowe. Stacja Bukowiec" i znowu goni�y, to jakie� ostatnie muchy, leniwie
wlok�ce si� po pod�odze, to za butami telegrafisty, kt�re co chwila zmieniaj� pozycj�, to patrzy�y w
zwichrzon� g�r� papierowej wst��ki, kt�ra wci�� sp�ywa�a z kr��ka na ziemi�, wreszcie cmokn�� cicho
na psa. Amis wysuwa� popielaty �eb trwo�nie, ale, jakby zbieraj�c ca�� odwag�, skoczy� na kanapk� i
zacz�� go liza� po twarzy.
- Precz! tam!... - sykn�� �wierkoski wskazuj�c drzwi. Pies poszed� wolno, usiad� przy drzwiach i
�a�o�nie, prawie b�agalnie, patrzy� si� piwnymi oczyma. �wierkoski nieznacznie wyj�� z zanadrza kawa�
skr�conego rzemienia, spogl�da� pieszczotliwie na psa, u�miecha� si� �agodnie i szepta�:
- Amis! chod� synku, chod�! - Pies przybieg� w radosnych susach. Schwyci� go za kark i zacz�� bi�
rzemieniem. - B�dziesz z�otko s�ucha� pana, co? Synek b�dzie s�ucha�, co? Amis b�dzie pos�uszny, co? -
Pies szarpa� si� i skomla� rozpaczliwie, po jego sk�rze pokrytej kr�tkim popielatym w�osem, l�ni�cym
jak jedwab, przebiega�y dreszcze niby fale, wygina� si�, liza� buty pana, prosi� si� oczyma, ale
�wierkoski wpad� w pasj� i bi� go coraz zacieklej. - A b�dziesz cicho synku, co? a zmilkniesz
przyjacielu, co?
- Co pan robisz? Przysi�gam Bogu, �e chwili spokoju nie ma - zawo�a� zawiadowca wybiegaj�c ze
swego pokoju. Popatrzy� gro�nie i cofn�� si� zatrzaskuj�c ze z�o�ci� drzwi za sob�.
- Idiota! - mrukn�� �wierkoski, pu�ci� psa, schowa� rzemie� i rozprostowa� si�. Pies liza� sobie sk�r� i
spogl�da� chwilami wyl�knionym wzrokiem z k�ta, w kt�rym le�a�.
�wierkoski zapali� papierosa, skuba� rzadk� brod�, u�miecha� si� przyjacielsko i z jak�� dzik� mi�o�ci�
do psa i spogl�da� w okno, na plant, gdzie kilkunastu robotnik�w, z g�owami pozawijanymi w worki, z
kt�rych porobili sobie kapuzy, podbija�o podk�ady.
D�ugie milczenie przerwa� telegrafista, bo aparat zamilk�:
- Co? porz�dny deszcz?
- A porz�dny.
- B�oto du�e?
- A du�e.
- Okropny pa�dziernik!...
- Okropny pa�dziernik - odpowiedzia� jak echo �wierkoski.
- A co to b�dzie w zimie?
- Zima.
- Ja teraz ju� wytrzyma� nie mog�, nudy takie, �e chyba si� w�ciekn�.
- Tylko pan p�niej nie pogry� mojego Amisa - szepn�� drwi�co �wierkoski.
Pies na d�wi�k swojego nazwiska zaskomla� cicho i po�o�y� si� u n�g pana.
- Psia s�u�ba. Ani gdzie wyj��, ani ludzi, ani rozrywek.
- Przecie� pan bywasz u tego... Grzesikiewicza - powiedzia� z przyciskiem.
- Tak, ale... m�ody Grzesikiewicz, pan Andrzej, chocia� nie z mojej sfery, ale wyj�tkowo porz�dny
cz�owiek, to znowu rzadko go mo�na zasta� w domu, a wpa�� w r�ce jego ojca, prostego ch�opa -
dzi�kuj�. Prowadzi zaraz do karczmy, cz�stuje w�dk� i kie�bas�, sprasza ca�� wie�, funduje wszystkim,
a jak si� upije, zaraz ca�uje - otrz�sn�� si� nerwowo i splun�� z obrzydzenia. - My�la�em ostatni� raz�, �e
zemdlej�, tylko �e nosze z sob� zawsze eter, wi�c si� orze�wi�em i uciek�em spiesznie.
- Pan jeste� bardzo delikatny - powiedzia� cicho i b�ysn�� ur�gliwie oczyma �wierkoski.
- To jest bardzo naturalne; nie wychowywa�em si� przecie� w cha�upie ani nad rynsztokiem.
- Wiemy tu wszyscy o tym, a jak�e, �e w salonach, w at�asach, w z�oconych ko�yskach, przy mamie,
przy wujaszku, z nia�k�, z bon�, z doktorem, Felusiem, jak m�j Amis - drwi� z jak�� z�o�ci� �wierkoski
i patrzy� na mego nienawistnie.
- O, tak, tak - odpowiedzia� z pewn� dum� telegrafista - ale nie wiem doprawdy, co w tym jest
�miesznego; �e pan kpisz, bo przecie�, �e pan si� tak nie chowa�e�, to c� ja temu winien, zreszt� taka
nier�wno�� jest konieczna, bo...
- Tak, konieczna - przerwa� mu spiesznie - bo p�niej si� wszystko wyr�wnywa, bo p�niej taki
at�asowy Stasio jak pan, panie Babi�ski, musi s�u�y�, musi robi�, po nocach nie sypia�, oczki wyt�a� i
pobiera� tak� malutk� pensyjk�, i zasmuca� mam�, �e si� nudzi i �e mu si� buciki podar�y! hi! hi! hi! -
zako�czy� �miechem przykrym, j�kliwym, ostrym jak zgrzyt stali po szkle.
Stasio si� zarumieni� jak dziewczyna, oczy mu si� zaszkli�y �zami jakiej� �a�o�ci, blador�owe, wypuk�e
usta dr�a�y nerwowo, ale nie odpowiedzia�, rozpi�� tylko ko�nierz munduru, pow�cha� eter, kt�ry nosi�
przy sobie i zagadn�� �agodnie.
- Mo�e pan masz jakie ksi��ki do czytania?
- Nie! nie mam pieni�dzy na g�upstwa - rzek� szorstko.
Stasio popatrzy� na niego z dobrotliwym politowaniem i znowu zmieni� przedmiot rozmowy.
- Przyszed� dzisiaj w nocy baga� dla pana z Warszawy.
- Przyszed� - zawo�a� rado�nie �wierkoski podnosz�c si�. - Nie uwa�a�e� pan, czy aby w rogo�ach?
- Tak, doskonale zapakowany. Kupi�e� pan co?
- I... nie... nie... sk�dbym wzi�� pieni�dzy, dosta�em od familii - m�wi� �piesznie, rzucaj�c niespokojnie
oczyma - jaki� stary grat, kt�rego przew�z kosztuje mnie tyle, �e jestem z�y, i� go wzi��em.
Aparat zacz�� stuka�, Stasio znowu czyta� z pask�w, potem wsta�, wyszed� na peron, uderzy� w dzwonek
stacyjny i cofn�� si� natychmiast.
- Sygna�y od Kielc, poci�g wyszed� - rzuci� robotnikowi, kt�ry si� zjawi� na dzwonek.
- Chod� pan na w�dk�! - szepn�� mi�kko jako� �wierkoski.
- Po poci�gu, to i owszem, chocia�, co prawda, w�dka mi szkodzi.
- Co tam, mama przy�le lekarstwo! - Za�mia� si� i poklepa� go przyjacielsko po �o��dku, bo pomimo
ustawicznych drwin, �yli w zgodzie ze Stasiem.
- S�yszysz pan! zawiadowca rozmawia z sob�.
Zacz�li s�ucha�. Z pokoju Or�owskiego dochodzi�y wyra�ne g�osy sprzeczki, czasem jaki� dosadny
frazes, kl�twa; to znowu przyciszony, pokorny i b�agalny g�os.
- Idiota! musia� si� pomyli� i sam sobie wymy�la i usprawiedliwia si� przed sob�. Je�eli jego nie zamkn�
u Bonifratr�w, to ja, �wierkoski, b�d� mia� miliony. Pan go nie znasz jeszcze dobrze, ale my... - Nie
sko�czy� m�wi�, bo Or�owski wyszed� do nich ze swego pokoju; by� ogromnie wzburzony, wielkie,
czarne oczy, o krwawym odblasku, pa�a�y mu wzruszeniem, twarz o rysach regularnych, jeszcze bardzo
pi�kna, jakby wyci�ta z dawnych portret�w senator�w weneckich, malowanych przez Tintoretta,
otoczona g�stymi, szpakowatymi w�osami i zako�czona wspania��, sp�ywaj�c� do p� piersi brod�,
dumna i zaci�ta, z brwiami prawie zro�ni�tymi, by�a a� sina z jakiej� irytacji. Przeszed� obok nich bez
s�owa i wyszed� na korytarz.
Szed� wolno na pi�tro kamiennymi schodami, zaciska� r�ce, mrucza� niewyra�nie, to znowu pob�a�aj�ce
i wynio�le u�miecha� si�.
Wszed� do kuchni, obrzuci� badawczo wszystkie sprz�ty, zajrza� do ognia pod blach� i przyt�umionym
g�osem zapyta� starej s�u��cej obieraj�cej kartofle pod oknem:
- Panna Janina �pi?
- Nie wiem, ale to chybcikiem obacz�.
- Nie trzeba - powiedzia� spiesznie i wyszed� do s�siedniego pokoju, kt�ry s�u�y� za jadalni�, i przez
zapuszczone kotary zajrza� do sypialni c�rki. W ciemno�ciach, zaledwie s�abo rozrzedzonych pasmami
brudnego dnia, przeciekaj�cymi przez zapuszczone story, po chwili patrzenia dostrzeg� ��ko i blade,
niepewne zarysy Janki le��cej. Musia�a us�ysze� szelest jego krok�w, bo si� poruszy�a na po�cieli.
Poczu� jej wzrok na sobie i natychmiast si� cofn�� zmieszany. Posta� jeszcze chwil�, podni�s� koniec
brody do ust, przyci�� j� z�bami i powr�ci� do kancelarii. Zasta� tam Karasia, maszynist� rezerwowego,
kt�ry mieszka� w Bukowcu, bo tu by�a rezerwowa maszyna, gotowa w ka�dej chwili wyruszy� z
pomoc�, gdyby by�o tego potrzeba, skin�� mu g�ow� i wszed� do swojego pokoju zamykaj�c drzwi za
sob�.
- �wierk! wiesz! - zacz�� Kara� siadaj�c na skrzynce ze �rodkami opatrunkowymi - jeste� co dzie�
podobniejszy do swojego psa, nawet ju� p�owiejesz. Panie Babi�ski, pan jeste� grubo uczony,
sko�czy�e� podobno ca�e trzy klasy; czy Darwin wywodzi ludzi od ma�p, czy od ps�w?
- W ka�dym razie nie od Karasi�w.
- Nie jestem godzien takiego zaszczytu, nie jestem godzien! - �mia� si� Kara�, zaciera� r�ce i zacz��
drobnymi kroczkami chodzi�. Jego drobna, chuda i niska posta�, spiczasta br�dka, cienki i d�ugi nos,
ma�e i k�uj�ce oczki, wypuk�e bardzo czo�o, rzadkie, rudawe w�osy, wystaj�ce ko�ci policzkowe, sine z
odmarzni�cia uszy, jego cienkie nogi - wszystko to si� trz�s�o, skaka�o i porusza�o ustawicznie, zdawa�o
si�, �e wszystkie jego cz�onki, obci�gni�te w gruby ko�uch, pokryty wyksatyn� b�yszcz�c�,
zasmarowane oliw� i smarowid�ami, skacz� ustawicznie i gro�� rozsypaniem.
- Nie masz pan jakiej nowej ksi��ki? -spyta� go Sta�.
- Mam, wczoraj dosta�em, ale jeszcze czytam. Bon! po�ycz� panu, kapitalna historia i z takim
pieprzykiem, jak to my lubimy, panie Stanis�awie. - Za�mia� si�, zatar� r�ce, zacz�� b�yska� oczyma,
wyszczerzy� z�by i znowu biega� po pokoju.
- Uwa�asz pan, jest tam schadzka mi�osna, cudissimo pisana, a� si� krew gotuje przy czytaniu; musisz
si� pan rze�wi� eterem albo lepiej pan zr�b, przy�� sobie przed zacz�ciem ksi��ki synapizmy z
chrzanu.
- Dzi�kuj�, takich ksi��ek nie czytam - odpowiedzia� Sta� rumieni�c si�.
- Bon! dziewcz�tko anielskie, go��bku niewinny, bardzo s�usznie robisz, napij si� lepiej mleczka,
wysmaruj kamfor�, po�� do ��ka i czytaj z Ta�skich Hoffmanow�, to dobrze robi i na sen, i na
trawienie. �arty na stron� - doda� powa�niej. - Zaleska musi mie� ksi��ki jakie, przecie� to kobieta i
pi�kna, i wykszta�cona, jak zapewnia jej m��.
- �licznie gra na fortepianie - wtr�ci� Sta� i znowu si� zarumieni�.
- Nie rumie� si� pan tak dziewiczo, afekty umie�ci�e� pan godnie; to mi si� podoba.
- Jak na marnego Karasia, jest to za du�a ryba, wielki szczupak zgryz�by ci�.
- Nie b�j si�, �wierkoski! nie b�j si�! nie takie wieloryby ogryza�em i by�o bon.
Zacz�� zaciera� r�ce i �mia� si� tak cicho, g��boko i wstr�tnie, �e Sta� odwr�ci� si� od niego; nie m�g�
patrze� na jego oczki, przys�onione bia�aw� mg�� i na rzadkie, ��te i ostre z�by, kt�re wyszczerza� w
tym �miechu. Trz�s� si� ca�y i rzuca� na wszystkie strony.
- Wiecie - zacz�� znowu, uspokoiwszy si� - by�em wczoraj w Kielcach, mia�em przygod� tak�, �e...
cudissimo, opowiem wam, bon?
- Nie ciekawi�my, schowaj dla swojej Karasicy, b�dzie wdzi�czna - przerwa� mu �wierkoski.
- Poci�g dochodzi! - zawo�a� robotnik uchylaj�c drzwi z peronu.
Or�owski w czerwonej czapce wyszed�, naci�gn�� niepokalane bia�e r�kawiczki i poszed� na peron.
Kara� stan�� na stopniach przed dworcem. �wierkoski znowu si� z�o�y� w dwoje, a Babi�ski stuka� w
aparat, notowa�, dawa� sygna�y elektryczne.
Poci�g z g�uchym szumem i sapaniem wtoczy� si� na szyny i stan��; masa �elastwa szcz�kn�a ci�ko,
pusty peron o�ywi� si� nieco, bo kilku smarownik�w i brekowych zesz�o ze swoich odkrytych koz��w
na wagonach i rozprostowywa�o na ziemi pogi�te cia�a.
Or�owski, chmurny, pod parasolem, spacerowa� wzd�u� poci�gu; chwilami, kiedy przechodzi� pod
oknami, z kt�rych niesko�czonym potokiem p�yn�y gamy chromatyczne, �ci�ga� nerwowo brwi,
zaciska� silniej parasol, przyspiesza� kroku i spogl�da� na ostatnie, naro�ne okna nad kancelari� stacyjn�,
przys�onione szczelnie. Wzdycha�, zawraca� i chodzi� dot�d, a� poci�g znowu zacz�� sapa�, dysze�,
trzeszcze�, szcz�ka�, gwizda� - i powl�k� si� dalej, pozostawiaj�c za sob� ob�oki rudego, dusz�cego
dymu, kt�ry dar� si� na strz�py o p�nagie drzewa ogr�dka stacyjnego i rozw��czy� rudawym pasem po
r�wno obci�tej �cianie lasu stoj�cego tu� nad plantem.
Or�owski powr�ci� do kancelarii i skoro si� tylko zamkn��, �wierkoski si� podni�s�.
- Chod�cie na w�dk�.
- Ja zaraz przyjd� do was; spytam si� tylko, gdzie jest osobowy? - powiedzia� Sta� stukaj�c aparatem.
Kara� ze �wierkoskim poszli do bufetu. Paru przemok�ych �yd�w drzema�o na �awkach oczekuj�c na
osobowy poci�g, a za bufetem, wci�ni�ty pomi�dzy szaf� i piec, przys�oniony gazet�, chrapa� g�o�no
bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej sali kilku dr�nik�w i robotnik�w gra�o zat�uszczonymi
kartami.
Przeszli do drugiej sali pustej zupe�nie.
- Twoje zdrowie �wierk i twojego konia, i twojego psa, i twoich szwindl�w, bon!
- Zaczekaj, zaraz przyjdzie Babi�ski, to wypijemy razem.
- Bon, ale powiedz no, podobno si� �enisz, czy tam co� takiego z pann� Zofi�?
�wierkoski si� skrzywi�, poskuba� br�dk�, pobiega� oczyma po sali, wsun�� r�ce w r�kawy i m�wi�:
- I... co ja da�bym je�� �onie? �wir i podk�ady chyba?
- No, i mech, jak swojemu koniowi!
- �miej si�... przecie� jeste� �onaty i wiesz co kosztuje �ona, chocia� twoja to jeszcze anio�.
- Bon, kwadratowy anio�, powiedz.
- A te wszystkie panny, co to jest? gdzie znajdziesz zdrow�? gdzie jest m�dra, �adna, gospodarna i
oszcz�dna? Jak si� znajdzie jaka podobna, to nie ma grosza; jak znowu go ma, to nos do g�ry i my�li, �e
kr�lowa, a jakie wymagania!
- O, tak, chc� jada�, musz� chodzi� w bucikach, mie� sukni�, potrzebuj� czasami jakiej przyjemno�ci,
chc� �y� po ludzku; szelmy te panny, czego im si� zachciewa!... a przy tym nie lubi�, aby je bi� jak psa
albo ch�op�w... - za�mia� si� Kara�.
- Gadanie, �ebym mia� na to, to i ja �y�bym po ludzku, a je�li oszcz�dzam, je�li chc� znale�� tak�e �on�
oszcz�dn�, to tylko dlatego, �eby p�niej �y� po ludzku. O, ja jeszcze b�d� �y� b�d�... Wiesz, znam tutaj
tylko jedn� pann�, z kt�r� bym si� cho�by jutro �eni�, chocia� wielka pani...
- Czy te� Grzesikiewicz o�eni si� z zawiadowcy c�rk�?
�wierkoski rzuci� szybkie spojrzenie na niego, zgi�� si�, r�ce g��biej wsun�� w r�kawy i nie
odpowiedzia�, bo to przypomnienie Grzesikiewicza przej�o go z�o�ci� i niech�ci�.
Przybieg� Stasio i zacz�li pi� w�dk�.
- Musz� si� spieszy�, bo trzeba korespondencje ekspediowa� na osobowy.
- Bon, ale jest jeszcze jedno �r�d�o ksi��ek, panna Or�owska.
- A, ta, co si� tru�a; nie znam jej zupe�nie i widzia�em tylko wtedy, kiedy j� przenoszono z wagonu do
mieszkania.
- To pan nie znasz ca�ej historii? bon, opowiem.
- Bardzo ma�o, wiem tylko, �e si� pogniewa�a z ojcem, wyjecha�a do teatru, p�niej si� tru�a, sam nawet
o tym czyta�em w pismach. By�em w Bukowcu, jak zawiadowca je�dzi� po ni� do Warszawy. Co to za
panna?
- Wariatka, jak i jej ojciec - szepn�� �wierkoski.
- Ale pi�kna i wykszta�cona, bardzo pi�kna, majestatyczna kobieta, kszta�ty cudowne, wzrok wspania�y,
oczy ogromne i ogniste, cudissimo, �e tylko ca�owa�.
Zacz�� si� trz��� i �mia� cicho, i zaciera� r�ce.
- Warto by tak jeszcze co� tego chlapn��. Panie bufet, sze�� mocnych.
- Czemu od razu sze��?
- B�dzie bon, panie Stasiu, na zapas.
- S�uchajcie no - zabra� g�os �wierkoski podnosz�c g�ow� z kolan. - Chc� wam co� zaproponowa�,
niez�y interes, na kt�rym mo�emy dobrze zarobi�.
- Bon, �wierk, m�w.
- Jest do kupienia por�ba, niewielka, za tysi�c pi��set rubli, blisko kolei, ogl�da�em j� niedawno. �mia�o
mo�na zarobi� na niej tysi�c rubli, mam nawet ju� zbyt na drzewo do Radomia. We�my j� do sp�ki,
interes z�oty.
- I... to ju� we� sam, nia mam pieni�dzy, a zreszt� or�n��e� mnie zim� na w�glach, daj spok�j, ja wiem,
nie t�umacz si�, bo ci powiem, czym jeste�...
- O, powiedz, ja si� nie pogniewam, z pewno�ci� si� nie pogniewam...
- Bon! Ot� wyszed�e� ze mn� jak �winia, tak... bufet! sze�� mocnych! - krzykn��.
- Tylko tyle, to niewiele - i �wierkoski zacz�� si� �mia�, �ci�gn�� na lew� stron� usta, skuba� brod�, lata�
oczyma po twarzach i dalej ci�gn��: - tak, to niewiele, bo mog�em ci� urz�dzi� lepiej, a nie zrobi�em
tego, to handel, m�j kochany.
- �ajdactwo, powiedz! handel �adny, przez trzy miesi�ce straci�em trzysta rubli, kt�re przesz�y do twojej
kieszeni, kt�re� mi wyci�gn��.
- Kupmy por�b�, to b�dziesz si� m�g� odbi�, je�li potrafisz...
- Gdzie� ta por�ba? przyst�puj� do sp�ki! - zawo�a� po chwili namys�u Kara�.
- W Karczmiskach u Grzesikiewicza - szepn�� spiesznie �wierkoski, oczy mu zamigota�y rado�ci�,
pog�adzi� psa.
- Hi! hi! tydzie� temu Szczygielski kupi� i ju� tnie... ni!... hi!... - �mia� si� Kara�, porwa� si� z krzes�a,
zacz�� biega� po sali trz�s�c si� ca�y, zadowolenie malowa�o si� w jego oczkach. - Bufet! sze��
mocnych! - rzuci� we drzwi. - Powiem ci, �wierk, �e chcesz robi� interesa, a g�upi jeste�, chcesz
okpiwa� ludzi, a g�upi jeste�, bo si� pr�dko zmiarkuj�, robisz �ajdactwa, ale ma�e, marn�, g�upie, kt�re
pachn� kratk�... - Wypi� wszystkie sze�� kieliszk�w jeden po drugim, zatar� r�ce, poklepa� drwi�co
�wierkoskiego po plecach i wyszed� razem ze Stasiem.
- Zobaczymy... zobaczymy... - szepn�� �wierkoski. - �ajdactwa, co za �ajdactwa? chc� zarobi�, chc�
mie� pieni�dze, wi�c niech si� g�upi strzeg�. Amis! chod� synku! Pod�y ten Szczygielski, taka pyszna
por�ba. - Kopn�� psa z gniewu, bo straszny �al nim zatarga�, �e straci� ten na pewno przewidywany
zarobek.
Odebra� z magazynu sw�j baga� i na�adowa� na plecy robotnikowi, za kt�rym szed� krok w krok. Sta� z
okna kancelarii widzia�, �e co chwila �wierkoski obmacuje rogo�e i g�aszcze. Widzia� go d�ugo, jak
szed� tym swoim kr�tym, wilczym chodem, rzucaj�c dooko�a nieufne spojrzenia.
- Chod� pan, podyktuj� panu raport - zawo�a� Or�owski.
Sta� przyszed� do pokoju zawiadowcy i czeka�, bo Or�owski chodzi� wzd�u� pokoju, spogl�da� w dwa
okna peronu, to przez okienko kasowe wychodz�ce na korytarz wychyla� g�ow� i nas�uchiwa�.
- Si�d� pan przy moim stoliku.
- Przecie�...
- Nie przecie�, bo tamten, to st� ekspedytora.
Or�owski by� zawiadowc� stacji i za�atwia� czynno�ci ekspedytora.
- Wszystko jedno chyba, skoro pan pe�ni obie s�u�by.
- Przysi�gam Bogu, �e mnie pan irytujesz. Nie wszystko jedno, bo wiedz pan, �e napiszemy raport na
ekspedytora stacji Bukowiec - m�wi� zupe�nie powa�nie. Babi�ski ze zdumieniem spogl�da� na niego.
- Panie, sam na siebie raport, co w dyrekcji powiedz�?
- To s� g�upcy. Porz�dek, przede wszystkim porz�dek i systematyczno��, s�yszysz pan? Gdyby� si� pan
trzyma� tych zasad, nie zwraca�by� uwagi swojej zwierzchno�ci.
Sta� opu�ci� g�ow� i wyrzuca� sobie, �e go zadrasn��: tyle razy postanawia� o nic nie pyta�, �lepo tylko
wykonywa� rozkazy i znowu nie wytrzyma�.
- Pisz pan!
"Jako - �e pe�ni�cy obowi�zki ekspedytora stacji Bukowiec swoim nietaktownym, a mo�na powiedzie� i
brutalnym, post�powaniem przy sprzeda�y bilet�w spowodowa� to, �e pasa�erowie zanie�li skarg� do
ksi�gi za�ale�, kt�r� przy niniejszym za��czam, upraszam Wysok� Dyrekcj� o ukaranie wed�ug uznania,
a to w celu unikni�cia na przysz�o�� podobnych zaj��. Jako jedyne usprawiedliwienie ekspedytora, ten�e
obja�nia, �e zaj�cia owe mia�y miejsce podczas niebezpiecznej choroby jego c�rki, kt�ra go jakoby
mia�a zdenerwowa�. S�dz� jednak, �e tego rodzaju usprawiedliwienia pod uwag� bra� nie mo�na, bo
nikogo, ani Dyrekcji, ani pasa�er�w, nie obchodz� domowe sprawy urz�dnik�w, kt�re nie powinny mie�
�adnego wp�ywu na ich czynno�ci s�u�bowe".
- Ale� panie... - protestowa� Sta�.
- Cicho pan b�d�! Przysi�gam Bogu; bez uwag, panie Babi�ski. Zapomnia�e� pan, �e si� milczy wtedy,
kiedy zwierzchno�� m�wi - zawo�a� Or�owski.
Babi�ski zamilk� przygryzaj�c usta, znowu by� z�y na siebie.
- Dochodzi! - krzykn�� pos�ugacz przez drzwi...
Fermenty
Tom I
II
Sta� pobieg� do aparatu, a Or�owski na peron. Przypatruj�c si� dosy� licznej dzisiaj publiczno�ci wita�
si� z jakimi� paniami, za kt�rymi w przyzwoitym oddaleniu chodzi� uliberiowany lokaj, ale
spostrzeg�szy doktora zwr�ci� si� do niego i przywita� w milczeniu; raportem skin��, dzwonek
zad�wi�cza�, rozleg�a si� gwizdawka prowadz�cego, a p�niej maszyny i poci�g ruszy� dalej.
- Czeka�em na ciebie niecierpliwie, przysi�gam Bogu, dobrze, �e� przyjecha�. Jance jest lepiej, ale
zobaczysz to i powiesz mi, bo ja przypuszczam tylko, �e lepiej, a nie wiem. P�jdziesz zaraz do niej?
Doktor skin�� g�ow� potakuj�co, bo na ustach mia� respirator, kt�ry mu blad�, d�ug� i chud� twarz
przecina� na dwoje czarn� wst�g�; olbrzymie, g��bokie kalosze ledwie ci�gn�� z nogami, ugina� si� pod
futrem, na kt�re mia� narzucony p�aszcz gumowy i pod grubym kraciastym pledem przykrywaj�cym mu
ramiona. Szed� wolno po schodach, odpoczywa� i odpina� co stopie� jeden guzik u p�aszcza i jeden u
futra. Nie rozebra� si� w przedpokoju, tylko wszed� do saloniku i zacz�� ogl�da� i pr�bowa� okien, drzwi
i lufcik�w, czy s� dobrze pozamykane.
Or�owski ju� sprzed kotary zas�aniaj�cej drzwi pokoju, w kt�rym le�a�a Janka, zawr�ci� i poszed� do
s�u��cej.
- Niech Janowa powie pannie Janinie, �e doktor przyjecha�. Czy przyj�� mo�e?... Zaczekaj chwil�,
s�u��ca ci zaraz powie - zwr�ci� si� do doktora, kt�ry z pomoc� Rocha, stacyjnego popychad�a, rozbiera�
si� z niezliczonych okrywek. - P�jd� na chwil� do kancelarii. Przy�lij po mnie, jak sko�czysz.
Okr�ci� si� kilka razy po pokoju, popatrzy� na doktora, szybko podni�s� koniec brody do ust, strzepn��
j�, wzruszy� ramionami i wyszed�.
- Panie Babi�ski, napiszemy raport. Niech teraz sam od siebie broni si� ekspedytor.
Zacz�� dyktowa� Stasiowi, ale co chwila przerywa�, stawa� na �rodku pokoju, przygryza� brod� i
ws�uchiwa� si� chciwie w s�abe, zaledwie dos�yszalne, odg�osy krok�w na g�rze, bo pok�j chorej by� tu�
nad kancelari�. S�ysza�, a raczej czu�, �e doktor usiad� przy ��ku, bo jakie� s�abe drgnienie przebieg�o
sufit; zm�ci�y mu to wyczuwanie d�wi�ki fortepianu, kt�re si� rozlega�y bardzo g�o�no.
- Cicho tam! - krzykn�� z gniewem, tupi�c nog�.
Sta� u�miecha� si� - przecie� graj�ca przez sufity us�ysze� nie mog�a; ale pochyli� g�ow� nad papierem,
bo Or�owski znowu zacz�� dyktowa� i nie sko�czywszy pobieg� do mieszkania, s�ucha� chwil� pode
drzwiami i szed� znowu na peron, spacerowa� po nim, nieznacznie spogl�daj�c na okna.
Doktor sko�czy� rozbieranie si�, przyczesa� siwawe w�osy i zapuka� do chorej.
- Prosz�! - ozwa� si� d�wi�czny, silny g�os.
U�miech rozja�ni� mu twarz, gdy wchodzi� do pokoju. Podni�s� story do po�owy, popatrzy� znowu, czy
okna i lufciki domkni�te i dopiero usiad� przy ��ku.
- Jak�e si� pani czuje? - pyta� cicho, odj�wszy respirator.
- Dobrze, chcia�abym wsta� - odpowiedzia�a zadr�awszy, gdy dotkn�� ch�odn� d�oni� jej r�ki. - Tak
koniecznie chcia�am widzie� doktora, �e mia�am ju� pisa� dzisiaj - m�wi�a jakim� dziwnym, prawie
altowym g�osem, kt�ry si� jej chwilami przerywa� i chrypia� niemile; wtedy przestawa�a m�wi�,
oddycha�a g��boko i g�os powraca�, ale w wielkich czarnych oczach migota� b�l wysi�ku. Unios�a si�
nieco, skr�ci�a w grecki w�ze� ca�� mas� przepysznych rudawoblond w�os�w, rozsypanych niby snop
dojrza�ej pszenicznej s�omy po po�cieli i m�wi�a: - Czuj� si� zupe�nie zdrowa. W gardle tylko i w
piersiach doznaj� jeszcze chwilami piek�cego b�lu, no, i g�osu mi cz�sto brakuje, ale czuj�, �e si� to
coraz rzadziej zjawia. Tak, jestem zdrowa, ale nudz� si� straszliwie. Doktor zostanie na obiedzie? Mam
pro�b� do pana... - szepn�a ciszej i fala krwi przyciemni�a na mgnienie jej kredowoblad� twarz.
- Zostan�, zaraz pani s�u��. - Wsta� i poszed� do kuchni; oczy Janki bieg�y dot�d za nim, a� znikn�� za
drzwiami i gdy po chwili wr�ci�, zawis�y mu badawczo na twarzy.
- Kaza�em dawa� obiad wcze�niej, �eby zd��y� na poci�g - usprawiedliwia� si� siadaj�c. - Jeszcze raz
zbadam pani� dok�adnie, ale jednocze�nie mog� s�ucha�...
Janka spojrza�a na niego z wdzi�czno�ci�, bo nie mia�aby odwagi powiedzie� mu swojej pro�by, gdyby
czu�a jego przenikliwy wzrok na sobie.
Doktor opukiwa� j�, ogl�da�, pyta� o niekt�re szczeg�y, takie, �e Janka odwraca�a mimowolnie twarz do
�ciany, przycina�a usta i odpowiada�a cicho, �e ledwie dos�ysza�. Konsultacja trwa�a d�ugo, bo bada�
chor� sumiennie.
- Czy ojciec wie wszystko?... wszystko?... - powt�rzy� cicho.
- Zdaje mi si�, �e nie. - Wyprostowa� si�, �eby odetchn�� i obrzuci� j� spojrzeniem, pod kt�rym oczy jej
pociemnia�y i pochyli�a g�ow� ni�ej.
- Czy powinien wiedzie�? - pyta�a wolno, z trudem hamuj�c wzruszenie. - Pana si� radz�, jako naszego
najdawniejszego i najlepszego przyjaciela, kt�ry mnie zna od dziecka, a zrobi� tak, jak mi pan poradzi. -
Milcza�a dosy� d�ugo, k�ty ust zacz�y drga� w jakim� bolesnym �ci�gni�ciu. - Nie chcia�abym k�ama�,
co b�d�by p�niej nast�pi�o, powiedzia�abym, ale... boj� si�... On mnie nienawidzi� i nie mia� racji, ale
gdyby, gdyby wiedzia� teraz o wszystkim, to... - zacisn�a kurczowo palce, g�osu jej brak�o, przycisn�a
r�k� pier�, bo ten zwyk�y, piek�cy b�l rozgorza� w niej niby zarzewie i pali� straszliwie: dysza�a ci�ko,
ale po chwili cichym a szorstkim z powstrzymanego wzruszenia g�osem ci�gn�a dalej: - mnie ojca �al,
bardzo mi �al.
- To dobrze; on pani� kocha, po wariacku mo�e, ale ogromnie.
Ol�ni�a j� nagle my�l jaka� gn�bi�ca.
- Czy ojciec zupe�nie jest zdr�w? - zapyta�a pr�dko i wpi�a si� oczyma w doktora.
- Nie... i dlatego trzeba go oszcz�dza�, nie wzburza�, bo...
- Co? powiedz pan otwarcie; jestem dosy� silna na us�yszenie zupe�nej prawdy, a nie tylko pragn� jej,
ale potrzebuj� j� us�ysze� koniecznie. Tyle przypuszczam, tyle symptomat�w dziwnych, prawie
przera�aj�cych widz�, �e boj� si� o niego.
- Tak, dobrze nie jest, bo jego despotyzm, zaciek�o�� i ta pewna dwoisto��, na kt�r� roz�amuje go
powoli ta dwoista s�u�ba, jak� pe�ni... M�wili mi w wydziale o jego raportach...
- Czym si� to wszystko mo�e sko�czy�? - zapyta�a przera�ona, bo doktor umilk� i odwr�ci� od niej
twarz.
- Nie wiem, wiem tylko, �e nie trzeba mu nic m�wi�, nic - powiedzia� kr�tko...
- A je�li b�dzie chcia� wiedzie�? - zapyta�a twardo, jakby ju� chcia�a rzuci� ca�� prawd� w oczy.
- I wtedy powinna pani nie m�wi� nic. Prawda jest czasami zbrodni�, bo tak samo zabija. A je�li ojciec
nie obchodzi pani� nic, to trzeba powiedzi e�, zabije go to od razu i b�dzie pani mia�a p�niej spok�j i
rozwi�zane r�ce. - M�wi� pr�dko i gniewnie, na�o�y� zaraz respirator na usta i rzuci� si� na krzese�ko.
Janka patrzy�a d�ugo na niego, po jej pi�knej, wychudzonej i zmizerowanej twarzy przewija�y si�
najrozmaitsze uczucia: to b�l, to gorycz przypomina�, to niepok�j i trwoga, to g��boka, ci�ka apatia
powleka�a jej twarz, a oczy zaczyna�y �wieci� pos�pnie pod ciemnymi brwiami jakim� ogniem
rezygnacji.
- Co pan my�li o mnie? - zapyta�a wreszcie. Zapragn�a us�ysze� ciep�e s�owo pociechy i przebaczenia, i
wsp�czucia; by�a gotowa otworzy� serce, da� uj�cie dr�cz�cym j� uczuciom, b�lom i skargom;
pragn�a teraz, w tej chwili, rzuci� si� na piersi czyje i na nich wyp�aka� wszystkie n�dze ca�ego �ycia,
ca�y nagromadzony �al. Czu�a si� tak s�aba w tej chwili, bezbronna a skrzywdzona, �e p�acz by�by
sprawi� jej rado�� i ulg�; ale doktor d�ugo milcza�, poci�ga� si� za nos, przyg�adza� w�osy, patrzy� w
okno, wreszcie odj�� respirator, �cisn�� jej d�o� i powiedzia�:
- �e jeste� nieszcz�liwa, �e mi ci�, pani, tak �al, jak c�rki w�asnej.
- O!... doktorze... o! doktorze... - Nie mog�a nic wi�cej powiedzie�, oczy zasz�y jej �zami, przycisn�a
jego r�k� do ust i opad�a na poduszki bezw�adnie, tylko �zy jak jasne, drogie, wyhodowane przez
cierpienia per�y posypa�y si� z oczu - i taki nag�y a wielki rozlew �alu poczu�a w sobie, �e nie widzia�a
wychodz�cego doktora, �e nie s�ysza�a nic i nic nie pami�ta�a. Le�a�a bez ruchu i prawie bez
przytomno�ci; w ka�dym swoim atomie czu�a �zy i niewypowiedziany b�l, co przepala� j� ca��.
Ockn�a si� wtedy dopiero, gdy s�u��ca na ma�ym stoliczku przy ��ku postawi�a obiad.
- Niech Janowa zabierze z powrotem, nie chce mi si� je��.
- Ady� ode wczoraj ani krzynki panienka nie zjad�a jeszcze. A kto to s�ysza� tak si� morzy� g�odem.
Ady� i ja, panienko, niezdrowa, o, nie!... w do�ku mnie cosik tak �ciska, �e ja�e mnie mroczy. - Spu�ci�a
story, odnios�a obiad i znowu zacz�a narzeka� bolej�cym g�osem. - I na to bolenie �adnego leku nie ma,
a mo�e by si� to lekarstwo zda�o, co panienka u�ywa?
- Niech si� Janowa w�dki napije, to zaraz przejdzie choroba.
- W�dki!... a, prawda, panienko. W�dki! a widzieli�cie moi ludzie! w�dki! a to si� przed dobrodziejem
odrzek�am, bo to i moja pani c�rka tego chcia�a, ale �e panienka rzek�a, �e pomo�e na �ciskanie, to ju�ci
by� prawda musi.
- Niech�e Janowa idzie sobie - zawo�a�a zniecierpliwiona.
- Id�! id�... tak samo nieraz m�wi moja pani c�rka. Id�! id�... w�dki! aby ino kusztyczek niewielki i na
lekarstwo, to grzech by� nie musi. - Wysz�a i zaraz rozleg� si� skrzyp otwieranego kredensu i szcz�k
szk�a.
Janka nas�uchiwa�a s�abo brzmi�cych odg�os�w rozmowy w saloniku, prowadzonej przez ojca.
Doktor zjad� obiad nie czekaj�c na Or�owskiego, kt�ry przyszed� pod koniec dopiero i rozpytywa� si� o
Jank�.
- Zupe�nie dobrze, mo�e wsta�, zreszt�, wszystko, co potrzeba robi� i u�ywa�, tutaj napisa�em, masz
kartk�.
Or�owski chciwie przebiega� oczyma przepisy.
- Dobrze jest, ale nie krzycz na ni�, nie wariuj, bo recydywa dla niej, to �mier� - m�wi� doktor, a widz�c,
�e twarz Or�owskiego czerwienieje, �e zaraz wybuchnie gwa�townym tonem sprzeczki, za�o�y�
respirator na usta i usiad� przy stole.
- Ja j� zabijam, to przeze mnie chora? krzycz� na ni�, co?
- Daj spok�j, bo w wielkiej cz�ci winiene� wszystkiemu - napisa� doktor na kartce o��wkiem.
- Wi�c i ty m�wisz, �e ja winienem, �e ja! - zakrzycza� Or�owski i zmi�wszy kartk� rzuci� j� na ziemi�,
rozdepta�, kopn�� i stan�� na �rodku pokoju z roz�o�onymi r�koma, jakby chcia� g�o�no zaprzecza�, ale
usiad� gwa�townie przy oknie, zacz�� b�bni� po szybach, otworzy� lufcik i krzykn�� do robotnika
stoj�cego na peronie:
- Sygna� od Strzemieszyc, nie s�ysza�e�, ba�wanie, �e osobowy wyszed�! - zamkn�� z trzaskiem lufcik,
powr�ci� na dawne miejsce, zapali� papierosa i natychmiast ze z�o�ci� go rzuci� w piec i zacz�� chodzi�;
po twarzy przelatywa�y mu jakie� p�omienie, targa� brod�, porusza� ramionami, zatacza� oczyma
niespokojnie, ale omija� twarz doktora.
- Nieprawda! Co tylko robi�em, jak post�powa�em z ni�, wszystko mia�o na celu jedynie jej dobro.
Nieprawda, a tak! - wo�a� podniesionym g�osem uderzaj�c w st� pi�ci�.
- Dla jej dobra wyp�dzi�e� j� z domu? - napisa� doktor.
- Wyp�dzi�em?... tak, prawda... - j�kn�� Or�owski rzuciwszy okiem na kartk� i jakby go te s�owa
uderzy�y i ol�ni�y, cofn�� si�, spojrza� m�tnie i usiad� cichy i zgn�biony.
- Prawda! - doda� ciszej nieco i tak �ywo przypomnia� sobie t� scen� nieszcz�sn�, kt�ra tutaj, w tym
samym saloniku, rozegra�a si� par� miesi�cy temu, �e przygas�ym spojrzeniem powi�d� doko�a i
pochyli� g�ow� nie mog�c znie�� surowego spojrzenia doktora.
- Ty jej nie znasz! - m�wi� znowu, wstaj�c i chodz�c wolno, i przystaj�c mgnieniowo przy drzwiach. -
Opowiem ci kr�tko. Na wiosn� o�wiadczy� si� jej Grzesikiewicz, znasz go, cz�owiek zupe�nie porz�dny
i bogaty.
- I cham zupe�ny, chocia� zewn�trznie og�adzony wykszta�ceniem - napisa� doktor.
- Mniejsza. Nie chcia�a i�� za niego, tak si� upar�a, �e nie pomog�y pro�by moje, powiedzia�a, �e nie i
postawi�a na swoim.
- Mia�a racj�, bo go nie kocha�a.
- Mi�o��, co to takiego? g�upstwo! - machn�� pogardliwie r�k� - nie dlatego: tylko chcia�a mi zrobi� na
z�o��, chcia�a postawi� na swoim i postawi�a.
- A ty� tak�e chcia� postawi� na swoim i zmusi�! - pisa� szybko doktor i podsun�� mu kartk�.
- Tylko jej nie zmusisz! By� mo�e, unios�em si�, no, mo�e w rozdra�nieniu sprawi�em jej przykro��, ale
czy powinna by�a zaraz, natychmiast ucieka� z domu, powinna by�a, pomimo wszystkiego, co zasz�o
pomi�dzy nami, porzuca� mnie, ojca, dom? I po co? aby wst�pi� do teatru!... s�yszysz, c�rka porz�dnego
domu, moja c�rka, do teatru, do teatru! powt�rzy� z przyciskiem.
- Wyp�dzi�e� j�, musia�a co� zrobi� z sob�.
Or�owski a� skoczy� przeczytawszy te s�owa. Oczy mu lata�y w orbitach, broda i usta trz�s�y si� od
gwa�townego wzruszenia. Zacz�� przygryza� brod� i biega� po pokoju w k�ko jak zwierz� w klatce,
potem usiad� z powrotem na fotelu, a� spr�yny zatrzeszcza�y.
Zapanowa�o chwilowe milczenie; przez okna przedziera� si� brz�k przek�adanych na stacji szyn, w
szyby pluska� deszcz z dawn� monotoni�, a g�uche, jednostajne d�wi�ki fortepianu s�czy�y si� przez
�cian� i rozpyla�y w powietrzu. Doktor spokojnie siedzia� i �ledzi� muchy, marne, ostatnie, jesienne
muchy, �a��ce leniwie po bia�ym obrusie.
- Wyp�dzi�em... ale ona posz�a ani si� obejrza�a, posz�a i ani mi s�owa jednego nie powiedzia�a na
po�egnanie, posz�a do teatru, na komediantk�, pomi�dzy band� �obuz�w i ladacznic, rzuci�a mnie, ojca,
dla nich... A, niegodziwa, niegodziwa, niegodziwa! - sycza� i targa� sobie mundur na piersiach i dygota�
ca�y. - Wyp�dzi�em... a ona przez ca�y czas nie napisa�a do mnie nawet s�owa jednego! Cztery miesi�ce!
Dobrze, �e jeste� kawalerem, dobrze, �e nie masz dzieci, nie znasz wi�c tych cierpie�, jakie sprawiaj�
one ojcom... Cztery miesi�ce sam, w trwodze ci�g�ej o ni�, otoczony upokorzeniami, a!... a!... - Gniew
zatka� mu gard�o, �e s�owa przem�wi� nie m�g�.
- Trzeba by�o jecha� po ni�, przebaczy� i zabra� do siebie - napisa� doktor.
- Ja mia�em jecha�, prosi�, upokarza� si� przed ni�, ja? ! - krzycza� uderzaj�c raz po raz zaci�ni�t�
pi�ci� w piersi, a� dudni�o. - Ja? nigdy, niechby mnie raczej diabli wzi�li!
- Ciebie nie wzi�li, ale j� przez to wzi�li!
Or�owski przeczyta�, milcza� d�ugo ukrywszy twarz w d�oniach.
- Ja czeka�em, �e przecie� odezwie si� w niej c�rka i powr�ci - m�wi� przej�tym �zami g�osem; - czeka�em cho�by
listu, my�la�em, �e napisze o pieni�dze, bo ona tam n�dz� cierpia�a, by�bym rzuci� wszystko i na pierwsze jej s�owa
pojecha� i przebaczy�, bo przecie� to dziecko jedyne moje, a ja nie mam nikogo pr�cz niej i jestem stary, bardzo
stary, a staro�� samotna jest gorzka, o, jak gorzka, tego ci powiedzie� nawet nie mog�; zreszt�, po c� bym �y�,
gdybym nie m�g� �y� dla niej? Dwa tygodnie temu dostaj� z Warszawy telegram, patrz, nosz� go przy sobie: "Panna
Or�owska chora. Szpital Dzieci�tka Jezus. Prosi o przyjazd. G�ogowski". Pojecha�em. Zasta�em j� nieprzytomn�.
Otru�a si�, wiesz o tym, bo� j� p�niej ratowa� i uratowa�, ale dlaczego to zrobi�a, nie wiem do dzisiaj.
Doktor spojrza� na niego spod czo�a.
- Odzyska�em j� i traci�em. By�bym sobie paln�� w �eb, gdyby� jej nie uratowa�. Na z�o�� mi to zrobi�a, tak, na z�o��,
�eby mnie zabi�, a �ajdaczka, �ajdaczka!... - krzycza� prawie i gryz� r�ce, szarpa� mundur i rzuca� si� jakby w
paroksyzmie ob��du. Uspokoi� si� po chwili, pozapina� mundur na wszystkie guziki i naci�ga� machinalnie bia�e
r�kawiczki.
- Musisz wiedzie�, dlaczego si� tru�a, przez kogo - m�wi� spokojnie, ale g�os mu dr�a� i oczy �wieci�y ponuro. -
Powiedz otwarcie, wszystko... tak, wszystko przebacz� jej, ale je�li tam jest winien cz�owiek jaki, zabij�, tak mi
dopom� Bo�e i wszyscy �wi�ci! - wymawia� wolno przez b�yskaj�ce z�by.
- Nie, nic nie wiem - powiedzia� spiesznie doktor zdj�wszy respirator - wiem tylko, �e si� ba�a powr�ci� do ciebie.
Co chcesz, to twoja c�rka i tak samo gotowa jest raczej z�ama� si�, ni�li zgi��. Pog�d�cie si�, to wam obojgu na
dobre wyjdzie. Ona ci� kocha, ale je�li chcesz to us�ysze� sam z jej ust, musisz i ty j� kocha�. Po co wy si�
m�czycie, po co?
- Po co? prawda! tyle lat, tyle cierpie�...
- Poci�g dochodzi! - zawo�a� pos�ugacz wsadzaj�c we drzwi g�ow�.
- Po co! - powt�rzy� Or�owski cicho, uca�owa� doktora i wybieg� spiesznie.
Doktor poszed� do Janki, ale �e nie spostrzeg�a go natychmiast, cofn�� si� i zaraz odjecha�. A Janka zapad�a w stan
dziwnego odr�twienia, w kt�rym si� czuje, s�yszy, widzi nawet, tylko si� nie wie.
Pod czaszk� czu�a jak�� wielk� pr�ni�, w kt�rej rozbrzmiewa�y echami odg�osy �ycia zewn�trznego, niezrozumia�e
i niepoj�te. Patrzy�a w g��b nieokre�lon� i kilkakrotnie odruchowo powt�rzy�a s�owa doktora:
- Prawda czasami jest zbrodni�, bo zabija tak samo.
I wolno zaczyna�a p�niej snu� konsekwencje takiego wyznania a� do ko�ca i cofn�a si� bledn�c, opu�ci�a si�
bezw�adnie w sobie i ostry, przejmuj�cy b�l gryz� j� w serce. Nie mo�na - my�la�a - musi si� kry� z przesz�o�ci�,
musi strzec s��w w�asnych, pilnowa� si�, ukrywa�, gra� rol� wstr�tn� ob�udnicy. - Ona musi ukrywa� co� przed
lud�mi, wstydzi� si�! ona! co niedawno by�aby wyzywa�a do walki �wiat ca�y, ona, co tak dumnie i pogardliwie
traktowa�a b��d wszelki i s�abo�� wszelk�, kt�ra prawie nie rozumia�a, �e ona mo�e zrobi� co� takiego, z czym by
musia�a si� kry�, bo wszystko robi�a �wiadomie, jak cz�owiek, kt�ry wie, co robi - i teraz, teraz! kry� si� musi,
udawa�, gra� komedi� - i musi tak robi�, a nie inaczej. - Oczy jej pociemnia�y �zami z�o�ci bezsilnej, buntem
przeciwko temu jarzmu narzuconemu; jej gwa�towna natura zrywa�a si� w energicznym prote�cie przeciwko
ob�udzie, jak� odt�d �y� musia�a.
- To by ojca zabi�o... Tak, tak... - powtarza�a ci�ko, coraz wolniej i g��boka lito��, pe�na bolesnego wsp�czucia,
budzi�a si� w jej sercu, ale r�wnocze�nie dziwi�o j� to uczucie, dziwi�o j�, �e we w�asnym sercu znajduje co�, jakby
mi�o�� do tego, kt�rego, jak si� jej zdawa�o, nienawidzi�a, do ojca, kt�ry j� tyranizowa� i m�czy� lata ca�e, kt�ry j�
wygna� z domu. O, jeszcze dzisiaj, teraz, poczu�a b�l tamtej, przesz�ej chwili; odnowi�a si� rana, kt�r� kiedy�
wp�yn�o ca�e morze nienawi�ci. Zapatrzona w mrok pokoju, powtarza�a: Precz! precz!... i czu�a, �e j� taki sam
kurcz trwogi i b�lu �ciska, jak wtedy, kiedy j� tymi s�owami wygania� na zawsze z domu. - Jestem w tym samym
pokoju, pomimo wszystko my�la�a rozgl�daj�c si� i jakby budz�c z przykrego uczucia. - Mam go oszcz�dza� po to,
a�eby mnie znowu wyp�dzi�, gdy mu si� w czym sprzeciwi�... Nie mia�a w sobie odpowiedzi innej, tylko
powtarza�a j� krzepi�c si� wp� �wiadomie do odebrania przysz�ego ciosu.
- To p�jd�, p�jd� w �wiat! - powtarza�a bezmy�lnie i przez jakie� skojarzenie dziwne zacz�a si� w niej budzi�
przesz�o�� niedawna, wi�za�a bezwiednie dzisiaj z dniem onegdajszym, bo wczoraj tkwi�o w niej szar�, niewyra�n�
plam�. Zadr�a�a, bo si� jej wyda�o, �e le�y w tym samym hotelu, w kt�rym si� otru�a, �e to teraz, mgnienie temu,
wypi�a trucizn� i czeka �mierci, �e si� przewa�a ca�� dusz� w ty� i leci z jakim� niemym, okropnym krzykiem trwogi
w g��b, w noc, w nico�� - przymkn�a oczy, wir my�li rozprz�onej zak��bi� si� w jej m�zgu, czu�a, �e si� stacza i
nie ma ani si�, ani woli do zatrzymania si� na pochy�ej drodze, �e ta pami�� b�l�w przesz�ych, wszystkich, jakie
kiedy b�d� przecierpia�a, przesyca m�k� niewys�owion�; zaciska�a z�by, mocowa�a si� z sob�, �eby nie krzycze� i
�eby nie oszale�, �eby to s�abe t�tno �wiadomo�ci, jakie czu�a jeszcze, nie przerwa�o si�.
Otworzy�a oczy po d�ugiej chwili tak ci�ko i tak zdziwiona jak hipnotycy i ostre �wiat�o my�li i zupe�nej
przytomno�ci orze�wi�o j� natychmiast.
- Jestem w Bukowcu, u ojca! tak samo jak dawniej, jak przed czterema miesi�cami i jak dawniej �ycie ma by� bez
celu, z dnia na dzie�? Nie powiedzia�a: nie, ale g��bokim, prawie nie�wiadomym ruchem my�li przeczy�a i czu�a, �e
ju� by tak samo �y� nie mog�a, �e jej �ycie ma teraz nowy etap, �e pierwszy sko�czy� si� w dniu wyj�cia z domu i
wst�pienia do teatru. Ca�� przesz�o�� dwudziestodwuletni�, czasy dzieci�stwa, czasy szkolne, kilka lat ostatnich
przep�dzonych razem z ojcem, te marzenia, wyczekiwania przysz�o�ci innej i niepodobnej, szalone ��dze duszy
szamoc�cej si� w szarym bycie c�rki zawiadowcy, walki indywidualno�ci szarpi�cej si� w jarzmie wegetacji
prowincjonalnej - walki z ojcem, wstr�tne, marn� a okropne przez swoj� tragiczn� ci�g�o�� - wszystko to stacza�o
si� w przesz�o��, w noc, w kt�rej zaledwie kontury donios�ych niegdy� zdarze� widzia�a teraz. To ostatnie
czteromiesi�czne �ycie w teatrze zacz�a rozsnuwa� we wspomnieniu. Patrzy�a zimno w t� przesz�o�� niedawn�,
przypomina�a sobie teatr i ludzi w najdrobniejszych szczeg�ach i jego n�dza z farsami tragicznymi, i twarz jaka�
pi�kna i cyniczna zacz�a si� wy�ania� coraz natarczywiej z pami�ci i przys�ania� wszystko. Wzdryga�a si�, jakby
pod dotkni�ciem p�azu zimnego i o�lizg�ego - i w gwa�townym uczuciu z�o�ci, nienawi�ci szalonej, zacisn�a
kurczowo d�onie, oczy strzeli�y p�omieniami, unios�a si�, jakby chc�c wsta�, i�� i m�ci� si� za krzywdy swoje... ale
roze�mia�a si� sucho.
- G�upia! g�upia! g�upia!... - szepta�a z nienawi�ci� do samej siebie, przypominaj�c tego kochanka, marn� kreatur�,
n�dznika, do kt�rego czu�a wi�ksz� pogard� ni� �al.
- Jak ja mog�am! jak ja mog�am! - my�la�a z pal�cym wstydem i uprzytomnia�a go sobie w ca�ej jego nikczemno�ci i
g�upocie tak dok�adnie, �e gryz�a poduszk�, aby przyt�umi� gniew na sam� siebie, �e chcia�o si� jej krzycze�, aby
ul�y� sobie, �eby wyrzuci� ten ogrom nienawi�ci i wstr�tu, jaki si� w niej zebra�.
Zadzwoni�a na Janow�. Nie mog�a wyle�e� d�u�ej. Poczu�a si� zdrowa, zapragn�a pod wp�ywem tych przej��
wewn�trznych ruchu gwa�townego, powietrza, ludzi i przestrzeni.
Dusza jej rozb�ys�a o�lepiaj�cym j� sam� p�omieniem energii, kt�ry podrywa�, przepala� i unosi�.
- Zimno dzisiaj? - zapyta�a Janowej pomagaj�cej jej ubiera� si�.
- A zimno, ady� kiej pies tak gryzie. Panienko! a panienka wie, �e dzisiaj by� pan z Krosnowy? Sz�am, a on mi�
pyta: Janowa! Grzecznie si� uk�oni�am i s�ucham. A on w�siki se podkr�ca i rzeknie: A panna Janina ju� wsta�a?
powiadam, a ju�ci, �e nie, a on chlasn�� bacikiem konia i powiada: A niech si� Janowa k�ania panience ode mnie.
Grzeczny pan...
- To Janowa zna pana Grzesikiewicza?
- Za pozwoleniem panienki, ale my z jego matk�... panienka si� gniewa� nie b�dzie, co?
- Nie nud�cie�, m�wcie pr�dzej.
- A to�my z jego matk� za pa�szczyzny razem chodzi�y do roboty do dworu.
- Janowa z jego matk�? - zapyta�a dotkni�ta nieprzyjemnie.
- A ju�ci. Ony s� teraz wielkie pa�stwo, pan B�g im poszcz�ci� i zosta�y szlachta, a ja s�uguj�, jak s�ugiwa�am. A
niechta, moja panienko! a niechta Pan Jezus da wszy�kiemu narodowi dobra po z�by, to i biedny si� po�ywi pr�dzej.
A Grzesikiewicze dobrzy ludzie; �e tam stary lubi si� kiej� niekiej� napi� krzynk�, to� nie grzech, bo maj�tek robi, a
ona taka dobra kobieta, �e szuka� lepszy, a pewnikiem si� nie znajdzie. Przecie� ja, no, c�, ja... prosta kobieta
jestem, na wyrobku, a jak tam p�jd�, to mnie ugo�ci kiej r�wn�, a przecie� ony ziemi maj� z tysi�c w��k, a taka
szlachta wielka! Druga to by nie chcia�a i patrze� na mnie, a ta i gada ze mn� to o swoim J�drusiu, to o J�zi! Ja i
powiadam o swoi pani c�rce, to znowu ugotowa� ka�e w�dki z t�usto�ci� i cz�stuje... dobra kobieta.
- Janowa ma c�rk�?
- Mam panienko! Oho! moja pani c�rka jest teraz pani! Wzieny j� to warsiawskie pa�stwo, co to do Zwolenia
przyje�d�aj� co lato, do siebie. Dzieci nie maj� i jak zobaczy�y moj� Anusi�, tak si� im spodoba�a, �e nie mog�am
si� oprze� i da� j� da�am, bo jak�e... mia�am dziecku los zagrodzi�?... Teraz je we klasach i na takich wielgich, jak
dobrodziej, ksi�gach se czyta, a uczona taka, �e po zagranicznemu ju� gada - m�wi�a z dum� naiwn�.
- Cz�sto j� widuje Janowa?
Janowa nie odpowiedzia�a zaraz, otar�a nos i oczy zapask�, pokr�ci�a si� bez celu po pokoju i dopiero, rozczesuj�c
w�osy Jance m�wi�a:
- Nie mo�na cz�sto, bo zim� je we Warszawie, a latem, jak s� w Zwoleniu, to Anusia m�wi, �e si� pa�stwo
gniewaj�, jak przychodzi� cz�sto i �e si� przeszkadza w uczeniu.
Ci�ko mi nieraz, bo chcia�oby si� cz�owiekowi pog�aska� j�, przytuli�, pop�aka� z uciechy, ale kiej nie mo�na, bo
to i dla niej nie honor, i sama nie �miem, bo gdzie mnie si� dotyka� brudnymi r�cami takiej pannicy w szlachetnym
ubiorze, co wygl�da jak jaka grafinia. Ale moja Anusia dobra, o, dobra, �oni da�a mi ca�ego rubla i chustk�, i materii
na ca�e obleczenie. Sp�aka�am si� i a� zanios�am dobrodziejowi na msze, i krzy�em le�a�am na jej intencj� za te
dobro�. - M�wi�a cicho i �zy g��bokiej rado�ci szkli�y si� w jej wyblak�ych oczach.
Janka przygl�da�a si� jej uwa�nie, bo nie tyle zaj�o j� opowiadanie o c�rce, ile to, �e razem z matka niedosz�ego jej
m�a chodzi�a do roboty.
Kaza�a p�niej poods�ania� zupe�nie okna i wyjrza�a na �wiat.
Zmrok m�tny, zielonawy, rozpo�ciera� si� nad lasami, deszcz usta�, ale wiatr si� zrywa� i trz�s� drzewami, i
prze�wistywa� po drutach telegraficznych z j�kiem �a�osnym; zielone �wiat�a na stacyjnych wekslach migota�y w
szaro�ci niby kwiaty promieniej�ce.
Janka, wpatrzona w ��c�ce si� nad lasami nagie szczyty wzg�rz, przypomnia�a sobie te dawne wycieczki w lasy o
takiej porze i zapragn�a i�� zaraz, ale przeszed�szy przez pok�j os�ab�a, nogi gi�y si� pod ni� i czu�a si� tak
wyczerpana, �e posz�a do jadalni i usiad�a. Janowa zapali�a �wiat�o i przynios�a jej ca�y stos gazet, ale nie mog�a
czyta�, odsun�a p�achty zadrukowanego papieru, wpatrzy�a si� w lamp� i d�ugo siedzia�a bez ruchu, s�owa i my�li.
Wyczuwa�a tylko przyjemno��, �e jest, �e �yje, �e zaraz, jak tylko zechce, mo�e wsta� i i��.
Or�owski, po zdaniu s�u�by pomocnikowi, przyszed�, przebra� si� w jaki� stary bez guzik�w mundur i siad� z drugiej
strony sto�u, na wprost c�rki. Janowa szykowa�a do herbaty.
- Niech si� Janowa zapyta, mo�e panienka zje befsztyk, doktor zaleci�! - rzuci� cicho zza gazety prze�lizguj�c si�
tylko spojrzeniem po twarzy Janki, kt�ra na to pytanie podnios�a oczy na niego.
- Dobrze, niech Janowa usma�y - odpowiedzia�a Janowej, kt�ra powt�rzy�a dos�ownie.
Or�owski b�ysn�� zadowoleniem, po�o�y� pismo i sam zacz�� z kredensu wystawia� na st� koniak, owoce, kieliszek,
ciastka, konfitury, wina. Nie m�wili z sob�, chwilami tylko �apali si� oczyma i odwracali zmieszane twarze lub
powlekali je udan� oboj�tno�ci�.
- Janowa!... nalewa� herbat� - zawo�a� zobaczywszy, �e Janka si� podnios�a i idzie do samowaru.
Usiad�a z powrotem, ale u�miech jaki� przemkn�� po jej ustach.
- Niech Janowa poprosi panienki, �eby si� przed befsztykiem napi�a koniaku, tak doktor zaleci�.
Janowa ju� teraz nie mog�a wykrztusi� polecenia, tylko wytrzeszczy�a oczy i patrza�a kolejno na nich ze
zdumieniem.
- Jeszcze jeden kieliszek niech Janowa wyjmie z kredensu - powiedzia�a.
- Nie trzeba! - zawo�a� pr�dko. - Wypij� z tego samego, niech Janowa powie.
Janka nala�a i podsun�a do niego. Zmarszczy� si� gniewnie, aby pokry� wzruszenie, zacz�� chwyta� brod� z�bami,
ale wypi� w ko�cu i odsuwaj�c kieliszek rzek�:
- Niech Janowa podzi�kuje panience.
Janka, �eby zakry� twarz drgaj�c� ju� �miechem, podnios�a szklank�