Chlopiece lata - McCAMMON ROBERT R_

Szczegóły
Tytuł Chlopiece lata - McCAMMON ROBERT R_
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Chlopiece lata - McCAMMON ROBERT R_ PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Chlopiece lata - McCAMMON ROBERT R_ PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Chlopiece lata - McCAMMON ROBERT R_ - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT R. MCCAMMON Chlopiece lata Boy's life Przelozyla Maria Grabska Gnalismy naprzod jak furie, Kpiac sobie z anielskich rad, Wprost w lasy mroczne, glebokie. Przed nami umykal czart Grube dno flaszki po coli W dziewicza wiodlo nas dal, Gdzie zamiast szosy wyrastal Ocean trawiastych fal. Psy wtedy byly nam bracmi. Rowery nas niosly w snach Ku gwiazdom nocnego nieba, Na Marsa czerwony piach. Jak Tarzan chwytal ktos liane, A Zorro swej szpady strzegl. Bond scigal obcych agentow, W wir bitwy Herkules szedl. Przed nami slala sie przyszlosc -Lad piekny, bez skaz i wad, Gdzie rzeki plyna ku zrodlom, Rodzicom ujmujac lat Chcielismy zalac swiat wrzawa, Drwic, biegac, polowac, grac... Choc w lustrze zmarszczki dzis widze, Te ksiazke chlopcom chce dac. przelozyl Miroslaw Grabowski Zanim wyruszymy razem w podroz, chce wam wyjasnic kilka istotnych rzeczy. Przezylem to wszystko. I w tym sek. Caly problem z narracja w pierwszej osobie polega na tym, ze Czytelnik wie, iz narrator nie zginal. Cokolwiek wiec moglo mi sie przytrafic - i cokolwiek sie przytrafilo - mozecie byc pewni, ze uszedlem z zyciem, alisci kazde z tych doswiadczen moglo mnie uczynic nieco lepszym lub nieco gorszym czlowiekiem - sami zadecydujecie jakim. W paru miejscach zechcecie pewnie powiedziec: "Hola, skad on moze wiedziec, ze takie a takie wydarzenie mialo miejsce albo ze dana osoba powiedziala to czy zrobila tamto, skoro w ogole go tam nie bylo?" Odpowiedz jest prosta: pozniej dowiedzialem sie wystarczajaco duzo, by wypelnic luki W kilku przypadkach zmyslilem przebieg wydarzen, a w kilku innych uznalem? ze wszystko powinno sie bylo potoczyc wlasnie tak, mimo iz w rzeczywistosci bylo inaczej. Urodzilem sie w lipcu 1952 roku. Kiedy pisze te slowa, zblizam sie do czterdziestki. Ladny wiek, nie sadzicie? Nie jestem juz, jak ongis pisali moi recenzenci, "obiecujacy". Jestem tym, kim jestem. Zaczalem pisac, kiedy jeszcze bylem w szkole sredniej, a wymyslac rozne historie na dlugo przedtem, nim w ogole pojalem, czym sie w istocie zajmuje. Od 1978 roku drukuja to, co pisze. Zostalem wiec pisarzem. Czy moze "autorem"? "Autor powiesci kieszonkowych" - spiewali Beatlesi. Moze slowo "pisarz" zarezerwowano dla tych, ktorych ksiazki oprawia sie w tloczona skore? Jedno jest pewne: moja skora sporo przeszla w ciagu tych lat Podobnie jak kazdy z moich braci i siostr w tym naszym wirujacym wokol wlasnej osi domu, doswiadczalem zarowno kopniakow, jak i usmiechow losu. Ja jednak zostalem wyrozniony umiejetnoscia tworzenia z pojedynczych nitek postaci i swiatow. A zatem pisarz czy autor? Moze po prostu gawedziarz? Chcialem przelac owe wspomnienia na papier, gdzie latwiej je zatrzymac. Czy wiecie, ze wierze w czary? Urodzilem sie i wychowalem posrod czarodziejow; w czarodziejskim miescie i czarownych czasach. O, malo kto zdawal sobie sprawe, ze zylismy w pajeczynie magii, powiazanej srebrnymi wlokienkami przypadku i okolicznosci. Ale ja wiedzialem o tym od samego poczatku. Kiedy mialem dwanascie lat, swiat byl dla mnie latarnia magiczna, w ktorej zielonym blasku ogladalem przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc. Z wami pewnie bylo tak samo, tylko juz zdazyliscie o tym zapomniec. Widzicie, jestem zdania, ze na poczatku kazdy z nas ma czarodziejska moc. Rodzimy sie pelni cyklonow, plonacych lasow i komet. Rozumiemy spiew ptakow, umiemy czytac z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale pozniej miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyswiecona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia sie nas na prostej, utartej sciezce i mowi o odpowiedzialnosci. Slyszymy, ze jestesmy juz dosc duzi. Kaze sie nam wreszcie dorosnac, na milosc boska. A wiecie, dlaczego nam to mowia? Bo ludzie, ktorzy nas pouczaja, boja sie naszej nieokielznanej mlodosci, bo nasza czarodziejska moc sprawia, ze czuja wstyd i tesknote za tym, czemu pozwolili rozsypac sie w proch. Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarow, nigdy wiecej nie bedziesz mial do niej wstepu. Moze czasem ujrzysz ja przez moment Poznasz ja i przypomnisz ja sobie na ulamek sekundy. Jesli ludzie placza na filmach, to dlatego, ze w ciemnym kinie przez krotka chwile dotykaja zlotego zrodla magii. Potem wychodza w jaskrawe swiatlo rozsadku i logiki i zrodlo wysycha, ludzie zas czuja w sercu dziwny smutek i nie wiedza dlaczego. Kiedy jakas piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujace w promieniu swiatla pylki odwroca twoja uwage od swiata, kiedy noca slyszysz w oddali stukot kol przejezdzajacego pociagu i zastanawiasz sie, dokad tez on zmierza, wykraczasz poza czlowieka, ktorym jestes, i miejsce, w ktorym sie znajdujesz. Na najkrotsza z krotkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego krolestwa. Gleboko w to wierze. To, iz z kazdym mijajacym rokiem oddalamy sie od sedna tego, co sie w nas zrodzilo, jest zwykla zyciowa prawda. Dzwigamy na ramionach coraz wiecej ciezarow. Niektore z nich sa pozyteczne, inne mniej. Przydarzaja sie nam rozne rzeczy. Nasi bliscy umieraja. Ludzie biora udzial w wypadkach, z ktorych wychodza kalecy. Z takiej czy innej przyczyny traca poczucie kierunku. W tym pelnym zwariowanych labiryntow swiecie wcale o to nietrudno. Samo zycie robi co moze, zeby odebrac nam wspomnienie owej magii. A czlowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, az wreszcie pewnego dnia czuje, ze cos utracil, ale nie ma pewnosci co. To tak jak gdybys puszczal oko do ladnej dziewczyny, a ona odezwalaby sie do ciebie "prosze pana". To sie po prostu zdarza. Pamiec o tym, kim bylem i gdzie mieszkalem, jest dla mnie bardzo wazna. W znacznej mierze sklada sie ona na to, kim bede, kiedy moja podroz dobiegnie konca. Potrzebne mi wspomnienie czarow, jezeli kiedykolwiek zechce je jeszcze odprawiac. Musze wiedziec. Musze pamietac. I chce wam o tym opowiedziec. Nazywam sie Cory Jay Mackenson. Wychowalem sie w miejscowosci Zephyr w poludniowej Alabamie. Nigdy nie bylo tam za zimno ani za goraco. Ulice tonely w cieniu debow, a wszystkie domy mialy ganki i siatki w oknach. W miescie byl park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla doroslych. Byl tam rowniez publiczny basen z blekitna, czysta woda. Dzieci zawsze nurkowaly w najglebszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziakow. Czwartego Lipca odbywal sie festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skonczylem dwanascie lat, Zephyr mialo okolo tysiaca pieciuset mieszkancow. Byla tam kawiarnia "Pod Blyszczaca Gwiazda", byl sklad Woolwortha i maly sklepik spozywczy pod nazwa "Piggly-Wiggly", a przy drodze numer 10 stal dom, w ktorym mieszkaly sprzedajne dziewczyny. Nie kazda rodzina miala odbiornik telewizyjny. W calym hrabstwie obowiazywala prohibicja, co oznacza, iz kwitl tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodzily sie z miasta na cztery swiata strony, a noca mieszkancy slyszeli pociag towarowy do Birmingham, ktory pozostawial za soba zapach spiekanego zelaza. Zephyr mialo cztery koscioly, szkole podstawowa i cmentarz na Poulter Hill. W poblizu bylo jezioro - tak glebokie, iz calkiem mozliwe, ze wcale nie mialo dna. Moje rodzinne miasto pelne bylo bohaterow i lotrow; ludzi uczciwych, ktorzy znali urode prawdy, i takich, ktorych sama uroda byla klamstwem. Prawdopodobnie niewiele sie roznilo od waszego miasta. Ale Zephyr bylo czarodziejskim miejscem. W blasku ksiezyca przechadzaly sie tu duchy. Opuszczaly porosniety trawa cmentarz, stawaly na wzgorzu i rozmawialy o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawde miala niepowtarzalny smak i mozna bylo odroznic demokrate od republikanina. Wiem, bo sam je slyszalem. Wiatr wnosil do domow aromat kapryfolium i rodzacej sie milosci. Blekitne, postrzepione blyskawice uderzaly w ziemie i budzily nienawisc. Mielismy wichury i susze, a przeplywajaca obok miasta rzeka miala brzydki zwyczaj wylewania z brzegow. Pewnej wiosny, kiedy mialem piec lat, powodz przyniosla na ulice miasta roje wezy. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunely setki sokolow i uniosly weze w smiercionosnych dziobach, a rzeka cofnela sie do koryta jak zbity pies. Potem jak na glos trabki zza chmur wymaszerowalo slonce, a ze splamionych krwia dachow mego miasta uniosla sie para. Mielismy czarna krolowa, ktora liczyla sobie sto szesc lat Mielismy rewolwerowca, ktory ocalil zycie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mielismy potwora w rzece i tajemnice w jeziorze. Mielismy ducha, grasujacego po szosach za kierownica czarnego sportowego samochodu z plomieniami wymalowanymi na masce. Mielismy Gabriela i Lucyfera, i zboja, ktory powstal z martwych. Mielismy najezdzce z kosmosu, chlopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, ktory do woli buszowal po Merchants Street To bylo cudowne miejsce. Wciaz sa we mnie wspomnienia chlopiecych lat, spedzonych w tej zaczarowanej krainie. Pamietam. I to juz wszystko, co chcialem wam wyjasnic. I CIENIE WIOSNY 1. PRZED BRZASKIEM -Cory! Obudz sie, synku! Juz czas.Pozwalam sie wyciagnac z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrze na niego. Jest juz ubrany, ma na sobie brazowy kombinezon, z imieniem "Tom" wypisanym bialymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczeka patelnia i podzwaniaja szklanki: to mama porusza sie w swoim zywiole, tak pewnie jak pstrag w potoku. -Juz czas - powtarza ojciec i zapala lampke przy lozku. Mruze powieki, pod ktorymi bledna ostatnie senne obrazy. Slonce jeszcze nie wzeszlo. Jest poczatek marca i chlodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuje go, kiedy przyloze dlon do szyby. Tato wraca do kuchni na kawe, a mama, wiedzac, ze juz nie spie, nastawia radio troszke glosniej, zeby uslyszec prognoze pogody. Wiosna trwa juz od kilku dni, ale tegoroczna zima miala ostre kly i pazury, ktorymi uczepila sie Poludnia niczym biala kocica. Nie bylo sniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dal z cala moca wprost z pluc bieguna. -Wloz cieply sweter! - wola mama. - Slyszysz? -Slysze! - odkrzykuje i wyciagam z bielizniarki gruby zielony sweter. Patrze na swoj pokoj, wypelniony teraz zoltym swiatlem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indianska makata, czerwona jak krew Cochise'a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzeslo pokryte aksamitem, ktorego niebieskawa czern przywodzi na mysl plaszcz Batmana; akwarium, a w nim malenkie rybki - tak przezroczyste, ze widac, jak bija im serduszka; dalej wspomniana juz bielizniarka, oblepiona kalkomaniami, ktore mozna znalezc w pudelkach z modelami samolotow do sklejania firmy Revell; lozko, a na nim koldra uszyta przez krewna Jeffersona Davisa, szafka i polki - o tak, przede wszystkim polki. Kopalnia skarbow. Miesci sie tu cala moja biblioteczka: setki komiksow - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokol, Sierzant Rock i Wesola Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czworka. Sa tu sterty magazynow "Swiat Chlopca", dziesiatki tomikow serii "Slynne potwory krainy filmu", "Groza na ekranie" i "Mechanika dla wszystkich". Jest rowny rzad zoltych okladek "National Geographic"; musze sie przyznac ze wstydem, ze wiem, gdzie sie podzialy wszystkie zdjecia z Afryki. Polki ciagna sie calymi milami. Kolekcja marmurow lsni w kamionkowym sloju. Uspiona cykada oczekuje lata, by znow zaspiewac. Obok lezy jo-jo, ktore gwizdze, chyba ze sznurek sie zerwie i tato musi go naprawic. Dalej niewielki katalog z probkami materialow - prezent od pana Parlowe'a z Magazynu Konfekcji Meskiej Stagga. Wyklejam nimi podlogi kabin w modelach samolotow, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jezdzca dla lowcy wilkolakow. Guzik z czasow wojny secesyjnej, ktory oderwal sie od brunatnego munduru, kiedy burza przeszla nad Shiloh. Gumowy noz do walki z krwiozerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gladkie jak rowniny Polnocy. Jestem bogaty ponad wszelka miare. -Sniadanie na stole! - wola mama. Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzepiona koszula Sierzanta Rocka. Laty na kolanach moich blekitnych dzinsow niczym medale za odwage upamietniaja potyczki ze zwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwona flanelowa koszule, dosc jaskrawa, by rozwscieczyc byka, skarpetki biale jak golebie skrzydla i czarne jak noc tenisowki. Moja mama jest slepa na kolory, a tato mysli, ze to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonista. Swoja droga zabawnie jest patrzec na ludzi, ktorym zawdziecza sie przyjscie na ten swiat, i tak wyraznie dostrzegac w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, ze kazdy czlowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobna budowe matki i jej ciemne faliste wlosy, ale odziedziczylem tez ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dlonie o dlugich palcach i - "dlonie artysty", jak twierdzi, kiedy sie martwie, ze sa takie chude - a po ojcu geste brwi i niewielka bruzde w podbrodku. Czasami marze przed zasnieciem, ze kiedy sie obudze, bede wygladal jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia sie tak, ze jestem chudym, gapowatym smarkaczem sredniego wzrostu i postury, a kiedy zamkne oczy i wstrzymam oddech, zlewam sie z tapeta. Za to w wyobrazni nieraz scigam przestepcow pospolu z detektywami i kowbojami, ktorzy co wieczor paraduja przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwolywac lwy w lesie za domem i strzelam do Niemcow, toczac z nimi samotna wojne. Mam mala grupke przyjaciol, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie bylem tym, co sie nazywa dusza towarzystwa. Czasem, gdy z kims rozmawiam, ze zdenerwowania placze mi sie jezyk, wiec wole milczec. Moi koledzy nie roznia sie zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jesli nie mamy szans na zwyciestwo, unikamy walki, a zreszta zaden z nas nie umie sie dobrze bic. I chyba wlasnie tak zaczyna sie literatura lub - jesli wolicie - korekta rzeczywistosci; nadawanie swiatu ksztaltu, jaki bylby zapewne przyjal, gdyby pan Bog nie mial zeza i dwoch lewych rak. W prawdziwym swiecie bylem bezsilny; w moim krolestwie stawalem sie Herkulesem uwolnionym z okowow. Wiem, ze jedno na pewno odziedziczylem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawosc swiata. Dziadek skonczyl juz siedemdziesiat szesc lat, byl zylasty jak stary wol, mial plugawy jezyk i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciaz buszowal po lasach wokol swojej farmy. Przynosil do domu rzeczy, na ktorych widok babcia Sarah mdlala: wezowe skorki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechle zwierzeta. Mial zwyczaj rozcinac je scyzorykiem i zagladac, co maja w srodku. Okrwawione wnetrznosci rozkladal na gazetach. Pewnego razu powiesil na drzewie martwa ropuche, zawolal mnie i kazal patrzec, jak muchy sie na niej pasa. Przynosil do domu jutowy worek pelen lisci, wytrzasal je we frontowym pokoju i po kolei ogladal przez szklo powiekszajace, po czym zapisywal roznice miedzy nimi w jednym ze swych niezliczonych notesow. Zbieral niedopalki cygar i zeschniete kawalki przezutego tytoniu, ktore trzymal w szklanych fiolkach. Potrafil godzinami siedziec i patrzec na ksiezyc. Mozliwe, ze byl stukniety. Mozliwe, ze "stukniety" to slowo na okreslenie kogos, kto przestajac byc dzieckiem zachowuje czarodziejska moc. Ale dziadek Jaybird czytal mi niedzielne komiksy i opowiadal o nawiedzonym domu w malej osadzie, w ktorej sie urodzil. Moze i byl przyziemny, malostkowy czy glupi, ale zapalil we mnie plomyk ciekawosci, w ktorego swietle potrafilem dostrzec daleki swiat poza Zephyr. Tamtego ranka przed wschodem slonca jadlem sniadanie z mama i tata w naszym domu przy Hilltop Street. Byl rok 1964. Na swiecie zachodzily wielkie zmiany, o ktorych nie mialem pojecia. W tamtej chwili wiedzialem tylko, ze mam ochote na jeszcze jedna szklanke soku pomaranczowego i ze bede pomagal tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoly. Wiec kiedy skonczylismy jesc i naczynia zostaly sprzatniete, wyszedlem na dwor, zeby sie przywitac ze Zbojem i nalozyc mu do miski zawiesistej odzywki dla psow. Mama ucalowala nas na pozegnanie, a ja wlozylem watowana kurtke, zlapalem ksiazki i popedzilem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwiezi Zboj odprowadzil nas kawalek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynalo sie terytorium Bodoga - dobermana Ramseyow. Slyszac werble, grajace w krtani rywala, Zboj wycofal sie dyplomatycznie. Przed nami rozciagalo sie pograzone w cichym snie miasto Zephyr, a na niebie tkwil bialy sierp ksiezyca. W kilku oknach palily sie swiatla. Bylo ich niewiele; dochodzila dopiero piata. Krzywy ksiezyc odbijal sie w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jesli tej nocy plywal w niej Stary Mojzesz, szorowal chyba skorzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciaz jeszcze bezlistne, poruszaly galeziami na wietrze. Wszystkie cztery swiatla uliczne w miejscu, ktore mozna bylo nazwac glownym skrzyzowaniem, pulsowaly zolto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroka rozpadline koryta rzeki przecinal kamienny most z zamyslonymi chimerami. Niektorzy twierdzili, ze twarze chimer, wyrzezbione w poczatku lat dwudziestych, przedstawialy roznych generalow Konfederacji, wystepujacych tu w roli upadlych aniolow. Na zachodzie autostrada przedzierala sie przez porosniete lasem wzgorza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegly przez polnocne rubieze Zephyr - dzielnice Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na poludniu znajdowal sie miejski park z muszla koncertowa i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosil imie Clifforda Graya Hainesa, zalozyciela Zephyr. Byl tu pomnik owego dostojnego meza, ktory siedzial na kamieniu, oparlszy podbrodek na dloni. Wedlug taty wygladal zupelnie jakby mial zatwardzenie i nie mogl sie zalatwic ani tez wstac z nocnika. Dalej na poludnie droga numer 10 przecinala granice miasta i niczym czarny waz wodny wila sie przez podmokle lasy, omijajac parking dla przyczep i Jezioro Saksonskie, ktorego brzegi opadaly w dol ku niezmierzonej otchlani. Tato skrecil w Merchants Street i jechalismy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznil sie Zaklad Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Meskiej Stagga, Magazyn Sprzetu i Pasz, sklep spozywczy o dzwiecznej nazwie "Piggly-Wiggly", sklad Woolwortha, kinoteatr "Liryczny" oraz inne atrakcje. Nie bylo ich wiele; ledwie sie czlowiek obejrzal, juz byl na koncu ulicy. Ojciec minal przejazd kolejowy, pokonal jeszcze dwie mile i skrecil w brame, nad ktora wisial szyld: MLECZARNIA "ZIELONE LAKI". Ciezarowki podjezdzaly do rampy i ladowaly towar. Panowal tu duzy ruch; zaklad otwierano wczesnie, bo mleczarze musieli rano obsluzyc wyznaczone trasy. Czasem, gdy ojciec mial szczegolnie napiety harmonogram, prosil mnie, zebym pomogl mu w pracy. Lubilem cisze i bezruch poranka. Lubilem ogladac swiat przed switaniem. Lubilem dowiadywac sie, co zamawiali w mleczarni rozni ludzie - nie wiem dlaczego. Moze dochodzila we mnie do glosu ciekawosc dziadka Jaybirda. Ojciec przejrzal liste dostaw z brygadzista, wielkim, barczystym chlopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzielismy sie do zaladunku. Pakowalismy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony swiezych jaj, kubki twarogu i salatki ziemniaczano-fasolowej, bedacej specjalnoscia "Zielonych Lak". Po wyjeciu z chlodni wszystko bylo lodowato zimne; w swietle wiszacych nad rampa latarni skrzyl sie szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobila twarz usmiechnietego mleczarza i slowa: "Na zdrowie!" Pan Bowers oparl notatnik na biodrze i z olowkiem zatknietym za ucho przygladal sie, jak pracujemy. -Pewnie chcialbys zostac mleczarzem, co, Cory? - zapytal, a ja odpowiedzialem, ze to mozliwe. -Swiat zawsze bedzie potrzebowal mleczarzy - ciagnal pan Bowers. - Nie mam racji, Tom? -Jasne jak slonce - przyznal ojciec; bylo to jego powiedzonko na wszystkie okazje. Poslugiwal sie nim, gdy sluchal rozmowcy tylko jednym uchem. -Zloz podanie, kiedy skonczysz osiemnascie lat - rzekl do mnie pan Bowers. - Znajdziemy cos dla ciebie. - Klepnal mnie w ramie z takim impetem, ze omal nie pogubilem zebow, a butelki na tacy, ktora nioslem, zakolebaly sie z glosnym brzeknieciem. Tato usiadl za kierownica o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapalem sie na fotel obok niego, przekrecil kluczyk, silnik zaskoczyl i wycofalismy sie spod rampy razem z naszym mlecznym ladunkiem. Ksiezyc opadal za horyzont wprost przed nami, a na krawedzi nocy wisiala jeszcze ostatnia gwiazda. -I co ty na to? - spytal. - Mam na mysli, czy mialbys ochote zostac mleczarzem. -Niezla zabawa - powiedzialem. -Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekac, ale zadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ja codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mowilismy o tym, co chcialbys w zyciu robic, prawda? -Nie, tatusiu. -No coz, nie uwazam, ze powinienes byc mleczarzem tylko dlatego, ze ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzalem byc mleczarzem. Dziadek Jaybird chcial, zebym zostal farmerem jak on. Babcia Sarah widziala we mnie przyszlego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazic? -zerknal na mnie i wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi panstwo, to nie dla mnie. -A kim chciales zostac? - zapytalem. Tato milczal przez chwile. Wygladalo na to, ze rozmysla nad moim pytaniem. Doszedlem do wniosku, ze chyba dotad nikt jeszcze mu go nie zadal. Ujal mocniej kierownice i plynnie wszedl w zakret drogi, ktora rozwijala sie przed nami w swietle reflektorow, a potem powiedzial: -Pierwszym czlowiekiem na Wenus. Albo jezdzcem na rodeo. Albo czlowiekiem, ktory patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje calusienki, az do ostatniego gwozdzia. Albo detektywem. -W gardle zadrzal mu smiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, wiec jestem tym, kim jestem. -Wcale bym sie nie obrazil, gdybym zostal kierowca wyscigowym -stwierdzilem. Tato czasem zabieral mnie na wyscigi ciezarowek na torze pod Bamesboro. Siedzielismy, jedlismy hot-dogi i patrzylismy na snopy iskier, wylatujace w powietrze po kazdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to tez klawy zawod. Rozwiazywalbym zagadki kryminalne, jak chlopcy Hardy'ego. -Tak, to byloby niezle - zgodzil sie tato. - Ale prawda jest taka, ze nigdy nie wiadomo, jak sprawy sie potocza. Celujesz w dziesiatke, niechybnie jak strzala, ale zanim trafisz do celu, porywa cie wiatr. Nie wydaje mi sie, bym kiedykolwiek spotkal choc jedna osobe, ktora ostatecznie zostala tym, kim chciala byc w dziecinstwie. -Ja chcialbym byc wszystkim - powiedzialem. - Chcialbym zyc milion razy. -Hm - ojciec pokiwal glowa ze zrozumieniem. - To by dopiero byl cud, nie sadzisz? - Wyciagnal reke. - Tu mamy pierwszy przystanek. Mieszkancy tego domu musieli miec dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwyklego i dwie kakaowego. Po chwili ruszylismy dalej przez ulice, ktorych cisze macil tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psow. Zatrzymalismy sie na Shantuck Street, zeby dostarczyc maslanke i twarog komus, kto widocznie lubil kwasne rzeczy. Zostawilismy lsniace butelki na stopniach wiekszosci domow przy Bevard Lane. Ojciec roznosil je predko, ja tymczasem sprawdzalem liste i kompletowalem zamowienie dla nastepnego domu, wyjmujac chlodne opakowania z wnetrza furgonetki. Stanowilismy zgrany zespol. Tato powiedzial, ze ma kilku klientow nad Jeziorem Saksonskim, na poludnie od miasta. Potem zawrocil do centrum, zebysmy mogli rozwiezc reszte dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minelismy park i wkrotce wyjechalismy z Zephyr. Po obu stronach szosy gestnial las. Zblizala sie szosta. Na wschodzie, ponad porosnietymi sosna i kudzu wzgorzami, niebo zaczynalo sie juz rozjasniac. Minal nas samochod jadacy w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnal swiatlami, a ojciec mu pomachal. -To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedzial. Zadumalem sie nad faktem, ze istnieje caly odrebny swiat, ktorego zycie toczy sie przed wschodem slonca, a ludzie, ktorzy teraz dopiero sie budza, nie maja z nim nic wspolnego. Skrecilismy z szosy numer 10 i przejechalismy kawalek polna droga, zeby dostarczyc mleko, maslanke i salatke ziemniaczana do malego domku ukrytego w lesie. Potem ruszylismy dalej w kierunku jeziora. -Studia - odezwal sie ojciec. - Zdaje sie, ze powinienes isc na studia. -Chyba tak - baknalem, ale to wszystko wydawalo mi sie bardzo odlegle od punktu, w ktorym znajdowalem sie teraz. Wiedzialem tylko, ze istnieja akademickie druzyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i ze niektorzy chwala Beara Bryanta, a inni wielbia Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnie wybieralo sie w zaleznosci od ulubionej druzyny. -Zeby sie dostac na studia, trzeba miec dobre stopnie - ciagnal tato. - Musisz sie pilnie uczyc. -Czy detektywi musza konczyc studia? -Mysle, ze tak, jesli chca dobrze wykonywac swoj zawod. Gdybym poszedl na studia, kto wie... moze zostalbym czlowiekiem, ktory potrafi wybudowac dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest... ...prawda - mial zamiar powiedziec, ale nie skonczyl zdania, bo w chwili gdy wyszlismy z zakretu, tuz przed nami wyskoczyl z lasu brazowy samochod. Ojciec pisnal, jak gdyby ukasil go szerszen, z calej sily nacisnal na hamulec i odbil kierownica w lewo. Brazowy samochod minal nas o cal. Zobaczylem, ze zjezdza z szosy numer 10 i stacza sie z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory mial wylaczone, ale za kierownica ktos siedzial. Opony z chrzestem przedzieraly sie przez sciolke; samochod wjechal na niewielka, urwiscie zakonczona czerwona skale i zniknal w mroku. Bryzgi wody polecialy do gory i wtedy uswiadomilem sobie, ze samochod wlasnie zsunal sie do jeziora. -On wpadl do wody! - krzyknalem. Ojciec zatrzymal woz, zaciagnal reczny hamulec i wyskoczyl na zarosniete zielskiem pobocze. Zanim zdazylem wygramolic sie z furgonetki, juz biegl w strone jeziora. Wiatr ze swistem wirowal wokol nas. Ojciec zatrzymal sie na czerwonym urwisku. W niklym, rozowawym swietle ujrzelismy, jak samochod pograza sie w wodzie; z bagaznika dobywaly sie wielkie bable powietrza. -Hej! - wrzasnal ojciec, zwijajac dlonie w trabke wokol ust. - Wyskakuj stamtad! Wszyscy wiedzieli, ze Jezioro Saksonskie jest glebokie jak otchlan piekielna. Gdy samochod zniknie w atramentowej czerni, nikt go juz nigdy nie wydobedzie. -Wyskakuj! - krzyknal ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek byl, nie odpowiadal. - Pewnie stracil przytomnosc - rzekl do mnie ojciec, zdejmujac buty. Samochod zaczal sie przechylac na strone, po ktorej siedzial kierowca. Rozlegl sie okropny, podobny do wycia dzwiek, wydawany przez wdzierajaca sie do auta wode. -Odsun sie - rzucil tato i skoczyl do jeziora. Byl dobrym plywakiem. Kilkoma poteznymi uderzeniami ramion dotarl do samochodu i wtedy zobaczyl, ze okno po stronie kierowcy jest otwarte Czul ssanie wody, ktora oplywala mu nogi, wciagajac auto w bezdenna glebine. -Wylaz! - ryknal, ale czlowiek wciaz siedzial bez ruchu. Ojciec uczepil sie drzwi i zlapal go za ramie. Kierowca byl mezczyzna i nie mial na sobie koszuli. Jego cialo bylo biale i zimne. Ojciec poczul, ze wlos mu sie jezy. Glowa tamtego opadla bezwladnie do tylu. Mial krotko ostrzyzone jasne wlosy, otwarte usta i zamkniete oczy, ktore ginely w czarnych siniakach. Cala twarz byla opuchnieta i bestialsko zmasakrowana. Gardlo mial omotane miedziana struna do pianina. Cienki drut zaciagnieto tak mocno, ze przecial skore i zaglebil sie w cialo. -Jezu! - szepnal ojciec rozgarniajac wode. Samochod chwial sie i syczal. Glowa mezczyzny pochylila sie teraz na piers, jak gdyby do modlitwy. Woda siegala mu juz powyzej golych kolan. Ojciec uswiadomil sobie, ze kierowca byl zupelnie nagi, nie mial na sobie nawet strzepka odzienia. Na kierownicy cos blysnelo i ojciec zobaczyl kajdanki, mocujace prawy przegub trupa do wewnetrznej poprzeczki. Moj tato zyl na tym swiecie trzydziesci cztery lata. Widywal juz nieboszczykow. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciol, utonal w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po pietnascie lat. Rozdete cialo odnaleziono po trzech dniach. Pokryte zoltym dennym mulem, wygladalo jak zeskorupiala starozytna mumia. Ojciec widzial to, co zostalo z Waltera i Jeanine Traynor przed szesciu laty po czolowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczna ciezarowka, prowadzona przez otumanionego prochami smarkacza. Widzial czarne, polyskliwe szczatki malego Steviego Cauleya, kiedy strazacy zdusili ogien, buchajacy z poskrecanej karoserii "Nocnej Mony". Kilkakrotnie patrzyl w usmiechnieta szyderczo twarz smierci i znosil ten widok jak mezczyzna, ale tym razem bylo inaczej. Tym razem smierc miala oblicze mordu. Samochod tonal. Maska szla coraz glebiej pod wode, tylne stateczniki zaczely sie unosic do gory. Cialo za kierownica znow zmienilo pozycje i ojciec dostrzegl cos na ramieniu mezczyzny - blekitna plamke, wyraznie widoczna na tle bialej skory. To nie byl siniec, lecz tatuaz - trupia czaszka z odwinietymi do tylu skrzydlami, wyrastajacymi wprost ze skroni. Woda gwaltownie wypchnela z samochodu nastepna porcje wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno bylo lekcewazyc: upominalo sie o swoja zabawke, aby zamknac ja przed swiatem w sekretnym schowku. Kiedy samochod zaczal osuwac sie w otchlan, wir porwal mego ojca za nogi i wciagnal pod wode. Patrzylem na to wszystko z czerwonej skaly na brzegu. W pewnej chwili jego glowa zniknela. -Tato! - krzyknalem przerazony. Pod woda ojciec mocowal sie z ramionami jeziora. Samochod osunal mu sie spod nog i zniknal w glebinie. Kiedy ojciec miotal sie, szukajac jakiegos oparcia w tym plynnym grobie, ku powierzchni pospieszyly kolejne pecherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objec wody, ojciec wspial sie po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mogl zaczerpnac tchu. Zobaczylem, ze jego glowa wynurza sie na powierzchnie. -Tato! - zawolalem jeszcze raz. - Tato, wracaj! -Nic mi nie jest! - odkrzyknal, ale glos mu drzal. - Juz wracam! Zaczal plynac pieskiem w strone brzegu, nagle opadly z sil jak wyzety galgan. Jezioro wciaz burzylo sie w miejscu, gdzie tonacy samochod poruszyl jego wnetrznosci, jak gdyby usilowalo strawic niejadalny kasek. Ojciec nie byl w stanie sforsowac skalnego urwiska, wiec podplynal troche dalej, gdzie mogl podciagnac sie na kamienie, czepiajac sie pedow kudzu. -Nic mi nie jest - powtorzyl, ale kiedy znalazl sie juz na brzegu, nogi sie pod nim ugiely i opadl na kolana w bloto. Zolw wielkosci polmiska przesliznal sie obok niego i zanurkowal, chrapnawszy z zaklopotaniem. Obejrzalem sie w strone furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale sie obejrzalem. Zobaczylem czlowieka, ktory stal w lesie po drugiej stronie drogi. Po prostu stal; mial na sobie dlugi plaszcz, ktorego poly powiewaly na wietrze. Moze poczulem wzrok kogos, kto mnie obserwowal, podczas gdy ja patrzylem, jak ojciec plynie do tonacego auta. Poczulem przeszywajacy chlod. Zadygotalem, mrugnalem pare razy i w miejscu, gdzie stal tamten czlowiek, ujrzalem tylko targany wiatrem las. -Cory! - zawolal tato.- Podaj mi reke, synku! Zsunalem sie na mulisty brzeg i pomoglem mu na tyle, na ile mogl pomoc zziebniety, przerazony dzieciak. Kiedy tato poczul pod nogami twardy grunt, odgarnal mokre wlosy z czola i rzekl goraczkowo: -Musimy sie dostac do telefonu. W tym samochodzie byl czlowiek. Poszedl prosto na dno! -Widzialem... widzialem... - wskazalem las po drugiej stronie drogi numer 10 -tam byl... -No, chodzze predzej! Ojciec biegl juz przez szose na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymal w reku. Zerwalem sie i podazylem za nim, blisko jak cien. Moj wzrok powedrowal w kierunku miejsca, gdzie widzialem tajemnicza postac, ale nie bylo tam nikogo, zupelnie nikogo. Tato uruchomil silnik i wlaczyl nagrzewnice. Zeby mu szczekaly, a w szarym swietle poranka twarz mial blada jak wosk. -Cholerny swiat! - powiedzial. Bylem wstrzasniety, bo nigdy przy mnie nie klal. - Ten gosc byl przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boze, cala twarz mial zbita na miazge! -Kto to byl? -Nie wiem - podkrecil grzejnik i ruszyl na poludnie ku najblizszym zabudowaniom. - Ktos go zalatwil, to pewne! Jezu, jak mi zimno! Skrecil w droge gruntowa, ktora odbijala na prawo. O piecdziesiat jardow od szosy numer 10 stal bialy domek z oszklona weranda. Z boku przylegal do niego ogrod z krzakami roz. Pod plastikowa wiata staly dwa samochody, czerwony mustang i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymal sie tuz przed budynkiem. -Zaczekaj tutaj - powiedzial, w mokrych skarpetkach podszedl do drzwi i nacisnal przycisk dzwonka. Musial zrobic to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarly sie z brzekiem i stanela w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tezsza od mojej mamy. Miala na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty. -Panno Grace, musze od pani zatelefonowac. To pilne - powiedzial ojciec. -Alez pan jest caly mokry! - Glos panny Grace przypominal zebate ostrze zardzewialej pily. Na palcach dloni, w ktorej trzymala papierosa, polyskiwaly pierscionki. -Stalo sie nieszczescie - wyjasnil ojciec. Panna Grace westchnela jak ruda chmura gradowa. -No dobrze, niech pan wejdzie. I prosze uwazac na dywan. Tato wszedl do srodka; dzwoneczek znow brzeknal, kiedy drzwi sie za nim zamknely. Siedzialem w furgonetce. Pierwsze pomaranczowe promienie slonca wydostaly sie spoza wzgorz na wschodzie. W kabinie czuc bylo zapach jeziora, na podlodze pod fotelem ojca zebrala sie kaluza. Widzialem kogos, kto stal w lesie. Wiem, ze go widzialem. Ale czy na pewno? Dlaczego nie podszedl, nie zainteresowal sie losem czlowieka w samochodzie? I kim byl tamten czlowiek w samochodzie? Wlasnie glowilem sie nad tym, kiedy drzwi uchylily sie ponownie i ukazala sie w nich panna Grace. Tym razem na blekitny szlafrok narzucila puszysty bialy sweter, wlozyla tez tenisowki. Jej kostki i lydki byly krzepkie jak mlode drzewa. W jednej rece trzymala pudelko herbatnikow "Lorna Doone", a w drugiej zapalonego papierosa. Podeszla do furgonetki i usmiechnela sie do mnie. -Czesc - powiedziala. - Ty jestes Cory? -Tak, psze pani - odpowiedzialem. Jej usmiech nie wygladal na szczery. Miala waskie wargi, szeroki, splaszczony nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad gleboko osadzonymi niebieskimi oczyma. Podsunela mi pudelko. -Chcesz ciastko? Nie bylem glodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, ze sie nie odmawia, kiedy ktos czestuje. Wzialem jedno. -Wez jeszcze - zachecila mnie panna Grace, wiec siegnalem po nastepne. Panna Grace tez zjadla jedno, a potem pociagnela papierosa i wypuscila dym przez nos. -Twoj tato dostarcza nam nabial - powiedziala. - Na pewno macie nas na liscie. Szesc kwart mleka, dwie maslanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty smietany. Sprawdzilem liste. Bylo tam jej nazwisko - Grace Stafford - i zamowienie. Zgadzalo sie co do joty. Powiedzialem, ze zaraz wszystko przygotuje, i zaczalem wyjmowac butelki z wozu. -Ile masz lat? - zapytala. - Dwanascie? -Dopiero w lipcu bede mial dwanascie, psze pani. -Tez mam syna. - Panna Grace strzepnela popiol z papierosa i wlozyla do ust nastepna "Lorne Doone". - W grudniu skonczyl dwadziescia. Mieszka w San Antonio. Wiesz, gdzie to jest? -Tak, psze pani. W Teksasie. Tam gdzie Alamo. -Zgadza sie. A skoro on ma dwadziescia, to ja trzydziesci osiem. Stare prochno ze mnie, nie sadzisz? Domyslilem sie, ze pytanie bylo podchwytliwe. -Nie, psze pani - odpowiedzialem po namysle. O, widze, ze mam do czynienia z mlodym dyplomata! - Tym razem usmiechnely sie rowniez jej oczy. - Zjedz jeszcze ciasteczko. -Podala mi pudelko, zawrocila do drzwi i wrzasnela przez nie: - Lainie! Lainie, rusz tylek, chodz no tutaj! Najpierw jednak pojawil sie ojciec. W ostrym swietle poranka wygladal staro, a pod oczami mial ciemne kregi. -Dzwonilem do biura szeryfa - powiedzial, sadowiac sie na przemoczonym fotelu i wpychajac stopy do butow. - Mamy zaczekac na nich w miejscu, gdzie samochod stoczyl sie do jeziora. -Kto to mogl byc, u diabla? - spytala panna Grace. -Nie mam pojecia. Twarz mial... - Ojciec zerknal na mnie, potem z powrotem na nia. - Byl paskudnie pobity. -Musial byc zalany. Pewnie bimbrem. -Nie sadze. - Ojciec nie wspomnial przez telefon o tym, ze kierowca byl nagi, uduszony struna z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja byla przeznaczona dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego. - Nie widziala pani moze faceta z tatuazem na lewym ramieniu? Wygladalo to jak czaszka, z ktorej wyrastaja skrzydla. -Ogladalam wiecej tatuazy, niz ma ich cala Marynarka Wojenna - stwierdzila panna Grace - ale nie przypominam sobie, zebym w tej okolicy natknela sie na cos takiego. Dlaczego pan pyta? Facet byl bez koszuli? -Wlasnie. Mial te skrzydlata czaszke wytatuowana mniej wiecej w tym miejscu. - Tato dotknal swojego lewego ramienia, znow sie wzdrygnal i nerwowo zatarl dlonie. - Nigdy go nie wydobeda... Nigdy. To jezioro ma co najmniej trzysta stop glebokosci. Zadzwieczaly dzwoneczki. Obrocilem sie w strone drzwi z taca pelna butelek z mlekiem. Chwiejnym krokiem wyszla z nich dziewczyna o oczach zapuchnietych od snu. Miala na sobie dlugi szlafrok w szkocka krate i byla boso. Na ramiona opadaly jej wlosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowala sie ku tacy z mlekiem, przymruzyla oczy w jasnym swietle i powiedziala: -Czuje sie, jakbym byla przepieprzona na wylot. O maly wlos nie zemdlalem. Nigdy w zyciu nie slyszalem, zeby kobieta wymowila tak plugawe slowo. Oczywiscie wiedzialem, co oznacza, ale kiedy bez skrepowania padlo z tych ladnych ust, bylem wstrzasniety. -Tu jest mlody czlowiek, Lainie - powiedziala panna Grace glosem, ktory moglby skrecic zelazny gwozdz. - Uwazaj, co mowisz, jesli laska. Lainie spojrzala na mnie. Pod jej chlodnym spojrzeniem poczulem sie zupelnie tak jak wtedy, gdy wlozylem widelec do kontaktu. Oczy miala czekoladowe, a na wargach polusmiech, ktory rownie dobrze mogl byc szyderczym grymasem. W jej twarzy bylo cos szorstkiego, czujnego, jak gdyby nie ufala juz nikomu. W zaglebieniu szyi zauwazylem mala czerwona plamke. -Czyj to dzieciak? - zapytala. -Syna pana Mackensona. Pokaz troche klasy, dobrze? Z trudem przelknalem sline i oderwalem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok rozchylal sie dyskretnie. Nagle dotarlo do mnie, jakie dziewczeta uzywaja brzydkich slow i co to za miejsce. Zarowno od Johnny'ego Wilsona, jak i od Bena Searsa slyszalem, ze gdzies w poblizu Zephyr jest dom pelen dziwek. Nawet w szkole podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mowiles komus: "Idz do burdelu", narazales sie na to, ze ten ktos wybije ci zeby. Zawsze jednak wyobrazalem sobie burdel jako elegancka posiadlosc, okolona placzacymi wierzbami, w ktorej czarni lokaje podaja gosciom koktajle mietowe na werandzie. W rzeczywistosci burdel okazal sie niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stale przyczepy kempingowej. Tak czy owak, widzialem go w calej okazalosci, a dziewczyna o kukurydzianych wlosach i niewyparzonym jezyku czerpala dochody z rozkoszy cielesnych. Czulem, jak plecy pokrywa mi gesia skorka, a scen, jakie niczym powolny, grozny orkan zamajaczyly mi w wyobrazni, wolalbym wam nie opowiadac. -Zabierz to mleko do kuchni - ponaglila ja panna Grace. Szyderstwo przewazalo nad usmiechem, a czekoladowe oczy staly sie niemal czarne. -Dlaczego ja? W tym tygodniu dyzur ma Donna Ann! -Dyzur w kuchni ma ta, ktorej kaze, moja panno, a ty powinnas go miec przez caly miesiac i dobrze wiesz dlaczego! A teraz rob, co mowie, i zamknij te wyszczekana buzie! Usta Lainie sprawnie zlozyly sie w ciup, ale oczy nie przybraly tak latwo wyrazu falszywej pokory; wciaz czaily sie w nich zimne ostrza gniewu. Wziela ode mnie tace i stojac odwrocona plecami do taty i panny Grace, pokazala mi wilgotny, rozowy jezyk, po czym zwinela go w trabke. Nastepnie jezyk wsunal sie z powrotem do ust, jego wlascicielka zas obrocila sie na piecie i uraczyla nas wszystkich podstepnym jak cios miecza pierdnieciem, po czym powlokla sie do domu. Kiedy zniknela nam z oczu, panna Grace chrzaknela i powiedziala: -Ta dziewucha ma tyle oglady, co kolek w plocie. -A z innymi jest lepiej? - zapytal tato. Panna Grace wydmuchnela kolko z papierosowego dymu i odparla: -Nie, ale ta nawet nie udaje, ze ma jakiekolwiek maniery. - Jej wzrok spoczal na mnie. - Wez sobie reszte ciastek, Cory, dobrze? Spojrzalem na ojca. Wzruszyl ramionami. -Dobrze, psze pani - powiedzialem. -Swietnie. Bardzo sie ciesze, ze cie poznalam. - Panna Grace z powrotem skupila uwage na moim ojcu i na tkwiacym w kaciku ust papierosie. - Niech mi pan da znac, kiedy cos sie wyjasni. -Oczywiscie. Dziekuje, ze pozwolila mi pani skorzystac z telefonu. - Tato wsliznal sie za kierownice. - Tace zabiore przy nastepnym kursie. -Niech pan uwaza na siebie - rzucila panna Grace i weszla do pomalowanego na bialo burdelu, podczas gdy ojciec wlaczyl silnik i spuscil reczny hamulec. Pojechalismy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym swietle tafla jeziora mienila sie blekitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkowal furgonetke na polnej drodze - tej samej, z ktorej wypadl fatalny samochod, jak sobie obaj uswiadomilismy. Potem usiedlismy i czekalismy na szeryfa. Slonce swiecilo coraz mocniej, a niebo zmienilo barwe na lazurowa. Moj umysl podzielil sie na dwie czesci: jedna myslala o samochodzie i zauwazonej w lesie postaci, druga zastanawiala sie, skad moj tato tak dobrze zna panne Grace i jej burdel. Co prawda, tato znal wszystkich swoich klientow; czesto rozmawial o nich z mama przy obiedzie. Nigdy jednak nie slyszalem, aby choc slowem wspomnial o pannie Grace czy tez o burdelu. No coz, nie byl to najwlasciwszy temat do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecnosci; mimo iz moi koledzy i w ogole wszyscy w szkole, poczynajac od czwartej klasy, wiedzieli, ze gdzies pod Zephyr jest dom pelen sprzedajnych dziewczyn. Bylem tam. Na wlasne oczy widzialem sprzedajna dziewczyne. Widzialem jej zwiniety jezyk i kolyszace sie w faldach szlafroka posladki. Doszedlem do wniosku, ze powinno mi to przysporzyc niemalej slawy. -Cory? - odezwal sie cicho ojciec. - Wiesz, czym zajmuje sie panna Grace w tamtym domu? -Ja... - Nawet trzecioklasista mogl sie tego domyslic. - Wiem, tato. -Kiedy indziej bylbym po prostu zostawil towar pod drzwiami. - Patrzyl na jezioro, jak gdyby wciaz widzial opadajacy powoli w glebine samochod z martwym cialem przykutym do kierownicy. - Mam ja na liscie dostaw od dwoch lat. W kazdy poniedzialek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybys byl ciekaw... twoja mama wie, ze tu jezdze. Nic nie odpowiedzialem, ale poczulem sie o wiele lepiej. -Nie chce, zebys z kimkolwiek rozmawial o pannie Grace i tym domu - ciagnal ojciec. - Chce, abys zapomnial, ze tu byles, jak rowniez o wszystkim, co widziales i slyszales. Czy mozesz to dla mnie zrobic? -Dlaczego? - musialem o to zapytac. -Panna Grace moze sie roznic od ciebie, mnie czy mamy, moze robic wrazenie osoby zle wychowanej albo jedzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki zarabia na zycie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chce, zeby po miescie zaczely krazyc plotki. Im mniej sie mowi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz? -Chyba tak. -To dobrze. Rozluznil zacisniete na kierownicy palce. Temat zostal zamkniety. Dotrzymalem obietnicy. Moja slawa rozwiala sie jak dym, i tyle. Wlasnie mialem mu powiedziec o czlowieku, ktorego widzialem w lesie, kiedy zza zakretu wyjechal czarno-bialy ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochod zwolnil i zatrzymal sie w poblizu naszej furgonetki. Wysiadl z niego szeryf J.T. Amory (J.T. bylo skrotem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedl mu na spotkanie. Szeryf Amory byl chudym, wysokim mezczyzna o konskim obliczu. Na jego widok przypomnial mi sie widziany kiedys obrazek, przedstawiajacy Ichaboda Crane'a, sciganego przez Jezdzca bez Glowy. Szeryf mial wielkie dlonie i stopy oraz pare uszu zdolnych wpedzic w kompleksy slonia Dumbo. Jego nos wystarczyloby tylko troche powiekszyc, by godnie zastapil choragiewke na dachu. Gwiazde nosil przypieta do kapelusza, ktorym nakrywal lysa czaszke okolona wianuszkiem ciemnych wlosow. Nasunawszy kapelusz glebiej na spocone czolo, szeryf przeszedl z ojcem na brzeg jeziora, gdzie wdali sie w dluga rozmowe. Obserwowalem ruchy rak taty, gdy pokazywal Amory'emu, skad wyjechal samochod i w ktorym miejscu zatonal. Obaj spojrzeli na gladka powierzchnie jeziora. Wiedzialem, o czym mysla. Samochod mogl sie zapasc az do srodka ziemi. Nawet kasliwe zolwie, ktore zyly przy brzegu, nie potrafily nurkowac dostatecznie gleboko, by kiedykolwiek go ujrzec. Nieznany kierowca siedzial teraz w ciemnosci, a w zebach mial mul. -Przykuty kajdankami - rzekl cicho pan Amory. Mial oczy koloru wegli, a bladosc jego skory nasuwala mysl, ze woli noc od dnia. - Jestes tego pewien, Tom? I tego, ze uduszono go drutem? -Jestem pewien. Ktos dolozyl staran, zeby go zalatwic na amen. Jeszcze troche, a bylby mu odcial glowe od tulowia. -Przykuty - powtorzyl szeryf. - Zapewne po to, zeby nie wyplynal. - W zamysleniu postukal sie palcem w dolna warge. - No coz - rzekl w koncu. - Zdaje sie, ze mamy tu morderstwo, nie sadzisz? -Jesli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest. W tym czasie wysiadlem z furgonetki i udalem sie w miejsce, skad - jak mi sie wydawalo - obserwowal mnie tajemniczy mezczyzna. Nie znalazlem nic oprocz ziemi, kamieni i zielska. Jesli to byl mezczyzna - pomyslalem. A moze kobieta? Nie zauwazylem, by postac miala dlugie wlosy, ale wlasciwie widzialem tylko lopoczacy na wietrze plaszcz. Przeszedlem sie tam i z powrotem wzdluz linii drzew. Dalej las gestnial i stawal sie coraz bardziej podmokly. Wrocilem z pustymi rekami. -Przyjdz potem do mnie do biura; spiszemy raport - rzekl do ojca szeryf. - I lepiej wstap do domu przebrac sie w cos suchego. Ojciec skinal glowa. -Musze skonczyc dostawe i odwiezc Cory'ego do szkoly. -W porzadku. I tak niewiele mozemy zrobic dla tego faceta na dnie. -Szeryf chrzaknal i wepchnal rece do kieszeni. - Morderstwo. Ostatnie morderstwo mielismy tu w 1961 roku. Pamietasz, jak Bo Kallagan zabil zone pucharem, ktory wygral w kregle? Wrocilem do furgonetki i czekalem na ojca. Slonce bylo juz wysoko i sumiennie oswietlalo caly swiat, ale mnie bylo ciezko na sercu. Zdawalo mi sie, ze istnieja dwa swiaty: jeden przed brzaskiem i drugi - sloneczny. Jesli to prawda, istnieja tez ludzie nalezacy do tych dwoch roznych swiatow. Jedni przemykaja sie przez kraine nocy, drudzy trzymaja sie jasnych godzin dnia. Moze widzialem wlasnie jednego z mieszkancow ciemnosci, swiata sprzed brzasku. I moze - na sama mysl poczulem chlod - moze on tez spostrzegl, ze ja go widze. Uswiadomilem sobie, ze nanioslem brudu do furgonetki. Cale tenisowki mialem oblepione blotem. Obejrzalem usmarowane podeszwy. Do jednej przyczepilo sie male zielone piorko. 2. NA DNO I W MROK Zielone piorko powedrowalo do kieszeni. Stamtad dostalo sie do mojego pokoju i znalazlo schronienie w pudelku po cygarach "White Owl", gdzie drzemala juz kolekcja starych kluczy i zasuszonych owadow. Zamknalem wieczko, wlozylem pudelko do jednej z siedmiu magicznych szuflad i zatrzasnalem ja z powrotem.I tak piorko popadlo w zapomnienie. Im dluzej myslalem o widzianej na skraju lasu postaci, tym bardziej bylem pewien, ze moje oczy - przerazone wizja ojca, ktory idzie na dno w slad za tonacym samochodem - musialy ulec zludzeniu. Kilka razy zaczynalem mu o tym opowiadac, ale zawsze cos stawalo nam na przeszkodzie. Kiedy mama sie dowiedziala, ze ojciec skoczyl do jeziora, dostala ataku histerii. Byla na niego tak wsciekla, ze szlochala i wrzeszczala rownoczesnie. W koncu ojciec zmusil ja, zeby usiadla w kuchni, i zaczal jej spokojnie tlumaczyc, dlaczego to zrobil. -Przy kierownicy siedzial czlowiek - powiedzial. - Skad mialem wiedziec, ze juz nie zyje? Myslalem, ze stracil przytomnosc. Co bys sobie o mnie pomyslala, gdybym tam stal i nawet palcem nie kiwnal? -Mogles sie utopic! - napadla na niego mama. Lzy splywaly jej po policzkach. - Mogles uderzyc glowa o jakas skale i utonac! -Nie utonalem. Nie uderzylem sie o zadna skale. Musialem tak postapic. Podal jej papierowa chusteczke i mama otarla oczy. -W tym jeziorze jest pelno jadowitych wezy! - wystrzelila ostatni pocisk. - Mogles wpasc prosto do ich gniazda! -Ale nie wpadlem. Mama westchnela i pokrecila glowa z mina osoby, ktorej przyszlo zyc z najwiekszym glupcem wszechczasow. -Lepiej zdejmij to mokre ubranie - powiedziala w koncu. - Ja tylko dziekuje Bogu, ze to nie twoje cialo lezy teraz na dnie. Wstala, zeby pomoc mu rozpiac przemoczona koszule. -Czy wiesz, kto to byl? -Nigdy przedtem go nie widzialem. -Kto mogl zrobic cos takiego swojemu blizniemu? -A, nad tym niech sie juz glowi szeryf. - Ojciec sciagnal koszule, a mama ujela ja dwoma palcami, jak gdyby woda z jeziora przenosila trad. - Musze wpasc do jego biura i pomoc mu spisac raport. Mowie ci, Rebecco, kiedy spojrzalem w te martwa twarz, serce stanelo mi w piersi. Nigdy dotad nie widzialem czegos takiego i mam w Bogu nadzieje, ze nigdy juz czegos takiego nie zobacze. -Rany boskie! - powiedziala mama. - A gdybys dostal ataku serca? Kto bylby ciebie ratowal? Moja mama byla wiecznie zatroskana. Martwila sie pogoda, kosztami utrzymania, awaria pralki, papiernia w Adams Valley, zanieczyszczajaca Rzeke Tecumseha, cenami nowej odziezy i w ogole wszystkim. Swiat jawil sie jej jako ogromna koldra, bez przerwy rozlazaca sie w szwach. Jej strapienie zastepowalo igle, ktora wzmacnia zagrozone sciegi. Jesli tylko potrafila sobie