10345
Szczegóły |
Tytuł |
10345 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10345 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10345 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10345 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESŁAW FURMAGA
MIĘDZY STRUGAMI
DESZCZU
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Uwięziony lew patrzy na Łukasza i Dominikę, ma smutny pysk. Łukasz też patrzy na
lwa... Ktoś przechodzi obok, kłania się, przystaje zdziwiony, że widzi Ewę z Łukaszem i
dzieckiem. To znajomy z dawnych lat. Łukasz i Dominika oglądają strusia, który stoi po
drugiej
stronie metalowej siatki i patrzy na ludzi, jakby to on przyszedł do zoo. Przejeżdża
samochód
z czerwonym mięsem, robotnicy trzymają w rękach długie szpikulce, wiozą pokrajanego
konia w stronę, gdzie zostały lwy. Kurz wierci się za samochodem, osiada na
wyprasowanej
starannie przez matkę Łukasza niebieskiej sukience Dominiki. Ewa spogląda na zebrę,
myśli
o projekcie, nad którym ostatnio pracuje... – Może rozrzucone, nieregularne pasy? –
Czuje
spojrzenie Łukasza. Czuje to spojrzenie na twarzy, czuje, jak przesuwa się ono po niej,
po
biodrach ciągle wąskich, biuście, nogach... Łukasz jest już nieco łysy, figurę ma ciężką,
twarz
inną niż dawniej, tylko oczy zostały jego. Struś pobiegł wielkimi krokami gonionego
człowieka
w głąb zielonej polany. Ewa myśli, że tło musi być jasne, a motyw? Odwraca się, patrzy
jeszcze raz na zebrę. Dominika wkłada w jej dłoń małą rączkę...
– Mamo, zrób mi zdjęcie – kręci naciągiem w aparacie fotograficznym ojca. – Mamo!
Ewa patrzy na twarz Łukasza, myśli, że Łukasz poza figurą nie zmienił się wiele. Foki
pluskają
w stawku, mają pocieszne pyski, prychają niczym dzieci kąpane w mydlanych bańkach.
Dominika śmieje się jak milion złotych dzwonków. Ewa słucha jej śmiechu. Nie
zauważyła,
że stoją przed klatką z pożerającymi mięso panterami – błyskają zęby, połyskują oczy,
chrzęści.
Łukasz przysuwa się do niej, pokazuje coś Dominice, dotyka ramieniem biustu Ewy.
Ewa
odsuwa się i spostrzega na twarzy Łukasza grymas... Pantery jedzą bryły czerwonego
mięsa.
Łukasz ma zaciśnięte usta. Idą dalej, on nie rozmawia z Dominiką, dziecko biega
między nimi
jak wahadło zegara, zaczepione gdzieś w jednym punkcie.
– Lamy – mówi Ewa, przystaje przed obelkowanym wybiegiem.
– Lamy – powtarza Łukasz, grymas spełzł mu z twarzy, ale pozostał w kącikach ust.
Znowu
rozmawia z Dominiką, od Ewy trzyma się z daleka, dopiero przy klatce z żółwiem
przybliża
się.
Słońce wisi w środku nieba i przypieka dolinę, zwierzęta mają suche nosy, a Ewa nie
może
się oderwać od pozostawionej w pracowni karty brystolu, na której powstaje rysunek.
Łukasz
kupuje w kiosku lody dla Dominiki i dla niej – Ewy. Przystają obok pawia, ptak rozrzuca
deszcz niebieskich oczu na zielonej palecie, pióra szumią, paw ogromnieje, króluje
między
ażurowymi ścianami drucianej klatki, puszy się uwięziony paw... – Może stylizowane
pawie
pióra? – Dziecko napatrzyło się na dostojnego pawia, pyta o coś Ewę. Po klatce biega
ruda
wiewiórka, weszła tu na chwilę, jest wolna i zaraz wróci na swoje wysokie drzewo, gdzie
ma
wiewiórczą dziuplę. Ewa widzi przed sobą wachlarz piór, myśli, że to jest pomysł...
Stylizowane
pawie pióra jako główny motyw rysunku. Łukasz kręci się koło niej i chciałby ją znowu
dotknąć, to musi być silniejsze od niego. A ją coś ściska za gardło, czuje, że to jest
chyba
zwyczajnie, po ludzku okrutne. – Łukasz dotykał jej, gdy tylko chciał, miał ją, Ewę, która
teraz jest wolna, jak ruda wiewiórka w klatce pawi z siatki o zbyt wielkich oczkach, by ją
zatrzymać, gdy będzie chciała, wróci na swoje drzewo. Ewa patrzy na Łukasza,
wspomina
Fryderyka, z którym zatrzymała się jedną noc w miasteczku nad rzeką. Jechali razem,
Fryderyk
milczał, coś tkwiło za tym jego milczeniem. Już w Krakowie, gdy go poznała, wiedziała,
że on musi być jej. Milczący chłopiec, młody prozaik z Krakowa o nerwowym spojrzeniu,
rozdrażniony, że nie umie pisać, jak czuje. – Nie potrafię tego napisać! – krzyczał
prawie, gdy
świt przesiąkał przez płaszczyznę szyb do pokoju w podłym hoteliku jakiegoś
miasteczka po
drodze z Krakowa. Był jak potok na rozlanych kamieniach. – Nie umiem tego napisać!
Tego,
co we mnie, w tobie, obok... Nie umiem! Słuchaj – pytał – czy twoja sztuka może wyrazić
kształt zupełnie pełny? A słowem można, milczeniem... czymś takim... jakby ci
powiedzieć?
Można wszystko... rozumiesz? Tylko nie umiem, nikt nie umie jeszcze tak, jak można,
na
pewno! – Fryderyk? Jej miłość? Fryderyk przyjeżdżał potem i ona uciekała od Łukasza i
Do-
5
miniki... Jej nagość była wówczas światem realnym i nierealnym, tym, którego szukała
pośród
swojej wyobraźni. Znowu znaleźli się nad stawem z fokami. Czarne zwierzę podpłynęło
blisko, baraszkuje tuż przed nimi.
– Delfin, delfin! – krzyczy Dominika. – Mamo, to delfin taki czarny, prawda?!
– Nie delfin, foka – mówi Ewa i zapada w zadumę. Z opowieścią o delfinach wiąże się jej
dzieciństwo, Dominika trąciła tę strunę, przywołała obraz ojca nauczyciela zoologii
zakochanego
w historyjkach o delfinach. Opowiadał jej już wtedy, gdy była taka jak teraz Dominika,
o Delfinie Jacku, który w Nowej Zelandii sto lat temu przeprowadzał statki przesmykiem
wściekłej zatoki... Albo o delfinach, które otoczyły kręgiem rozbitków na oceanie, by nie
dopuścić
rekinów i barrakud. Pokazywał jej ojciec w książkach pomniki wystawione zwierzętom
przez ludzi. Delfin Jack przez czterdzieści lat pilotował statki w burzliwej Zatoce
Tasmana,
aż zmogła go starość i odszedł w delfinie zaświaty.
– Foki, mamusiu? A delfiny tutaj są? – dopytuje się Dominika. Ale delfinów nie ma w
zoo,
więc dziecko biegnie dalej. – A to co? – pyta po chwili – co to jest? – Odsuwa się od
klatki, w
której stoją dwa cętkowane, zaparte na przednich dłuższych łapach upiorki. Mruczą,
ukazują
zęby w wydłużonych paszczach, złe, jadłyby ludzi, może czują krew płynącą w żyłach
małej
Dominiki.
– Hieny – czyta Ewa, przymyka oczy... Wybrukowana półokrągłymi kamieniami droga,
zakręt, wieś, czerwony kościół z wieżą kwadratową, wokół kilka drzew, dalej trzy
chałupy, w
środku pobielane. Nie widziała nigdy hien, widzi je po dwudziestu kilku latach od
tamtych
zdarzeń po raz pierwszy.
– Hieny... – raz ojciec, jeszcze w Łodzi, nie wrócił, potem przyszli... przewrócili wnętrze,
rozbili fortepian, rozdarli obrazy. Skończyło się miasto. Ktoś zawiózł ją na wieś, tam
zobaczyła
ojca w szarej kurtce, wysokich butach. Przychodził z lasu do niej, małej, trochę większej
niż teraz Dominika. Chodzili do pobielanej chałupy. Była tam dziewczyna, śmiała się na
widok ojca, Ewę podnosiła wysoko, przyciskała do siebie. Ewa czuła wówczas ciepło jej
dużych
piersi. Ojciec mówił do dziewczyny „Jaga”, brał paczki i szedł do lasu. Tamtego ranka
wpadł do chaty, gdzie mieszkała Ewa, popędził z nią w stronę świerków, tworzących za
wsią
szumiący mur. Gospodarz, u którego mieszkała, był z nimi, on i inni, prawie cała wieś.
Uciekali.
Spali w ziemnym kopcu. Wrócili do wsi, bo ktoś przyszedł i powiedział, że można już
wracać. Ojciec pobiegł do pobielanej chaty na zakręcie. Szedł przez pola, dyszał, biegła
przed
nim, potykała się o bryły ziemi, wyprzedził ją, wpadł do chaty, zobaczyła, jak stał w
kuchni.
Pod ścianą leżała Jaga... krwawa, w poprzeczne pręgi, obok żelazny pogrzebacz i bryły
spalonego
węgla. Poczuła sól w ustach, zaczęła głośno płakać, ojciec wolno, jakby czytał daleki,
wielki napis, powiedział:
– H i e n y... H i e n y... – powtórzył głosem, jakiego przedtem nie słyszała.
– Złapali ją – mówili ludzie we wsi – wychodziła z lasu, znaleźli coś, przyprowadzili
skrwawioną do domu... – Będziesz gadać! – wrzeszczeli. Wsadzili pogrzebacz pod płytę
do
czerwonych węgli...
Ewa jeszcze teraz czuje sól w ustach, patrzy na cętkowane zwierzęta za drucianą siatką
dziwnie małe, nie te, które rwą piersi pyskami w zadartych, zarozumiałych czapach.
Łukasz i Dominika odeszli daleko, ona tkwi ciągle przed klatką pełną hien, wreszcie
rusza
dalej. Łukasz i Dominika stoją oparci o drewnianą poręcz, patrzą na łabędzie, białe z
czarnymi
dziobami. Ewa opiera się o balustradę obok Dominiki. Łukasz mówił kiedyś, gdy patrzyli
tak jak teraz na łabędzie, że one... Dominika przygląda się wielkim ptakom, pewnie nie
wie,
że łabędzie nie rozstają się nigdy...
6
W głównej tkalni nowego zakładu jest cicho. Olbrzymie skrzynie piętrzą się, przy
ścianach
i pośrodku, na płaszczyźnie podłogi. Ewa myśli, że kiedy ożyją uśpione w podłużnych
pudłach
krosna, będzie tu inaczej... Koło głównego wejścia mistrz Starczewski użera się ze
zgrają obcych ludzi, że to niedopuszczalne, że on nie pozwoli na taki montaż...
– Muszą być podnóżki, inaczej to nie robota! – krzyczy mistrz.
Tamci coś mierzą, zapisują, jakby niewiele robili sobie z protestów. Wszystko wydaje jej
się dziwne. Nie zna takich, którzy by sobie nic nie robili ze Starczewskiego. Ewa
przechodzi
szerokim korytarzem, przez otwarte drzwi uderza łoskot dobywający się z wnętrza tkalni,
która jeszcze miesiąc temu była cicha jak ta, gdzie drzemią w skrzyniach maszyny. Idzie
przez halę, łoskot przemienia się w donośny szum czółenek biegających w tę i z
powrotem,
zapamiętale, zajadle, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem... Stalowe błyszczące
pszczoły, są
szybsze od żywych. Bywa, że Ewa patrzy długo na ich mechaniczne zapamiętanie, jest
zaniepokojona
tą agresywnością, ale uśmiecha się, bo to tylko stworzony przez człowieka mechanizm.
Mechanizm? Dla niej coś jest w tej zgodności ruchu rozbieganych czółenek. Powiedziała
to Teodorowi. Teodor ją wyśmiał.
– Głuptas jesteś, nie masz problemów?
Miała problemy, ale w nocy śniły jej się zbyt często biegające ze swoimi nitkami w tę i z
powrotem, w tę i z powrotem agresywne, błyszczące czółenka.
Pracownia Ewy w nowym zakładzie jest jasna i przestronna. Na stole leży karta brystolu,
na podłodze kilka podobnych kart, pomazanych, z próbami wzoru, przekreślonych,
przedartych.
Ewa pochyla się nad białą płaszczyzną. Rysunek ma być umiarkowanie wesoły,
pogodny...
zasłony do okien w zespole hoteli nad morzem. Pochylona nad biurkiem cyzeluje
nieregularne
pasy, przerywa pracę, przypatruje się rysunkowi, powoli drze w poprzek karton. Mijają
godziny skupionej pracy... Pawie pióra na nowym rysunku są zbytnio czerwone... to nie
pióra, a rozwarte pyski... pyski hien, oczy hien. Opiera czoło na dłoni, przymyka oczy,
stara
się patrzyć na rysunek chłodno, pragnie pozbyć się przywidzeń, zmusza myśl do tego.
W nocy
znowu przychodziły do niej, rozdziawiały pyski, jakby chciały poszarpać Dominikę, a ona
nie mogła wyciągnąć ręki, by ją obronić, bo Dominika mieszka z matką Łukasza daleko
w
drugim końcu miasta... Ewa patrzy na rysunek, pawie pióra są niereguralne, jakby
wyrwane,
rozrzucone, zmięte, a jednak żywe, kolorowe... Nieprawda, że to pyski hien, oczy hien.
Nieprawda.
Ręka mająca przedrzeć karton zatrzymuje się w połowie ruchu.
Za oknem ciemno, Ewa parzy herbatę, czuje dotkliwy głód. Dzień zleciał, uciekł,
przychodzi
wieczór. Teodor dzwonił, żeby przyszła tam, gdzie ostatnio, na pewno coś będzie miał
na
kolację. Patrzy do lustra, makijaż ma zaniedbany, włosy rozrzucone, nie wygląda jak
młoda
kobieta wybierająca się na wieczorne spotkanie aż do rana... Kilka ruchów kredką i
twarz
ożywia się, nie tylko rysunkiem, ale uśmiechem. Pakuje drobiazgi, przebiega korytarz.
Hala,
kilka godzin temu rozbrzmiewająca pracą czółenek, pogrążona jest w ciszy,
mechaniczne
robotnice drzemią. Ewa idzie, później biegnie długą drogą, której nie widać końca. Nowe
zakłady leżą daleko od miasta, autobus o tej porze jeździ rzadko. Zasiedziała się w
pracy,
zapomniała o czasie. Teodor pewnie czeka, denerwuje się od dawna. Z bocznej drogi
wyjeżdża
taksówka, biegnie za nią, ale taksówkarz nie zauważa jej w mroku i znowu zostaje sama
na ciemnej szerokiej drodze. Przed nią dwa światła, słyszy pomruk dużego silnika. To
autobus,
który musi dojechać do zakładu, potem będzie wracał, a ona jest między dwoma
przystankami
i może nie zdążyć do żadnego. Nie wie, czy wrócić, czy iść dalej, nie może sobie
uprzytomnić, do którego przystanku ma bliżej. Idzie więc przed siebie coraz szybciej i
szybciej,
aż spostrzega żółtą tarczę z literą A na czerwonym słupku. Z daleka nadjeżdża
powracający
od strony zakładu autobus.
Wstaje nowy dzień, Ewa mija nocnego stróża, stróż kiwa jej głową. Z jej twarzy ginie
pogrubiający
rysy cień znużenia, budzi się na mgnienie uroda kobiety, będącej jeszcze w pierwszej
połowie swej drogi.
7
– Dzień dobry, Józefie!
– Dobry... dobry, Ewa.
Ewa wchodzi, za drzwiami do góry pną się schody, Józef patrzy w czeluść korytarza, aż
dziewczyna znika na zakręcie kondygnacji. Dzień wstaje pogodny, więc on siedzi daleko
od
szyby. Gdy pada deszcz, kryje się w szparze między gablotą wystawy a murem
narożnego
sklepu. Siada na rozkładanym stołku i widzi przed sobą pękate krople wody, kiedy płyną
w
dół po szerokim szkle, za którym błyszczą niklowe orzełki. Naprzeciw neonowy napis
magazynu
z galanterią odbija się w powleczonym wodą asfalcie.
W noce bezchmurne nad domami wschodzi księżyc, wędruje w górę i wraz ze świtem,
gdy
giną gwiazdy, także ginie daleko za ciężką bryłą hotelu na drugim końcu ulicznego
ciągu.
Szekla poprawia baranicę na grzbiecie, przekłada kij z ręki do ręki, tupie butami. Na
trawniku
między dwoma szosami tej samej ulicy błyszczą krople porannej rosy. Niedługo Szekla
rzuci tę robotę, taki ziąb i w letnią noc nie na jego kości – połamane, bolą na
zgrubieniach.
O świcie, kiedy czas uparcie zatrzymuje się w miejscu, Józef wtula się w kosmaty
kożuch,
przymyka oczy i tkwi na rozkładanym stołku podobny do sowy uczepionej suchej gałęzi.
Dzielnica śródmiejska spokojna, ten z przeciwka rzuci czasem okiem na jego stronę,
bywa, że
przyniesie na dnie butelki parę łyków wódki. Szekla lubi kuternogę z przeciwległego
ciągu,
lubi też jego wódkę, nie lubi, gdy tamten po opróżnieniu butelki zaczyna mruczeć:
– Dziś do ciebie przyjść nie mogę, czeka na mnie leśna brać.
– Co on wie – myśli Szekla.
Tamten, jakby zgadywał myśli kolegi, bełkocze:
– Od takiego, rozumiesz, od takiego małego – pokazuje ręką – całe pieskie życie
wierzyłem
tylko w to – wyciąga zza pazuchy ćwiartkę, przytyka do ust, ssie, łypie okiem, rzuca
próżną butelkę przez jezdnię na posrebrzony rosą trawnik. Szekla myśli, że całe pieskie
życie
wierzył w co innego. Oblizuje zeschłe wargi, poprawia baranicę. Niewiele wiedział o
świecie,
chociaż miał już wąsy, gdy przyszedł do tego miasta. Na tej ulicy chłop orał ziemię.
Jemu,
młodemu Szekli, bardziej było do pługa niż do innej roboty, ale trafił do budującego się
portu,
potem do szwalni, gdzie naprawiano kolejarskie mundury. Kiedy zadymiło miasto, razem
z
innymi szarżował niemieckie karabiny. Zaraz pierwszego dnia dostał kulą w brzuch.
Szczęście
dopisało, ktoś swój znalazł, schował do łóżka, z którego wyszedł dopiero, gdy na
murach
miasta pierwsze listy rozstrzelanych pokryły się trzecimi. Chodził, roboty szukał, wrócił
do
szwalni. Mocny chłop był wówczas. Raz, gdy siedział na balocie niemieckich mundurów,
majster wyciągnął z teczki dwie butelki piwa.
– Napijesz się, Szekla? – zapytał.
– Jak pan brygadzista da, dlaczego nie.
Gdy wypili po pół butelki, majster powiedział:
– Tobie, Szekla, dobrze z oczu patrzy, umiesz cicho siedzieć?
– Umiem.
– No to słuchaj, co ci stary majster powie. Niemiec pluje nam w gębę, a my nic. Co ty na
to?
– A co by pan brygadzista chciał?
Majster trzymał w ręku butelkę piwa i milczał, dopiero po chwili kopnął w balot
niemieckich
mundurów.
– Ot, to bym chciał... – mruknął.
Szekla wzruszył ramionami.
– Nie rozumiesz? – zapytał tamten.
– Nie rozumiem.
– Słuchaj, Szekla, ja ci powiem od razu, tylko że jak powiem i wypaplesz, to cię
zakatrupimy,
konspiracja – rozumiesz?
8
– Niech brygadzista gada, nikomu nie powtórzę. No i brygadzista powiedział, że on,
Szekla,
jest najsilniejszy chłop w brygadzie i na własnych barkach w skrzyni takiej jak inne ma
wnieść do wagonu człowieka. Potem pociąg przywiózł sukno na niemieckie mundury i
maszyny
do szycia w pudłach, majster znowu zagaił:
– Idź, Szekla, do trzeciego wagonu, tam są skrzynki, tylko ciężkie, musisz wziąć lekko,
żeby nie podpadło i nie stękaj, kiedy będziesz niósł. Rozumiesz, Szekla?
Przysiadł się kiedyś jeszcze raz do niego brygadzista i powiedział:
– Miej ty tobołek w pogotowiu, jakby się kiedy co wydało, uciekać będziesz do Łodzi,
tam
o nas wiedzą. Adresu nie dostaniesz. Jak będziesz na miejscu, wieczorem chodzić
będziesz
koło budki z oranżadą na ulicy Zielonej. W ręku będziesz miał gazetę sprzed trzech dni.
Rozumiesz?
Zaczepią cię, zapytają, czy wiesz, gdzie numer 43, odpowiesz, że chyba za rogiem,
a oni zapytają o numer 101, wtedy wytrzesz nos chustką i powiesz, że daleko, a oni, że
masz
brudną chustkę – wówczas masz ich słuchać. – Milczał chwilę i dodał: – Za tę robotę
dostaniesz
order, po wojnie nagrodę, jesteś żołnierzem, Szekla, rozumiesz?
Szekla rozumiał, był żołnierzem. Przez jego rampę pod niemieckimi mundurami szła
linia
partyzanckiej kontrabandy. Kiedyś, gdy taszczył z wagonu na grzbiecie skrzynię, potrącił
esesmana, aż Niemcowi spadła w błoto czapka. Niemiec wyrżnął go w gębę. Szekla
zatoczył
się, omal nie upadł ze skrzynią na ramieniu.
– Verfluchter! – wrzasnął esesman. – Podnieś czapkę, polski chamie! – Broń do skrzyni
wrzucona była luzem i grzechotała przy większym ruchu. Szekla powoli opuścił ciężar i
postawił
w błocie, podniósł czapkę, otrzepał o kolano, wytarł rękawem, ukłonił się, podał jako
tako czystą Niemcowi.
Esesman kopnął z pasją skrzynię, ani drgnęła.
– Was ist das?!
– Urządzenia do kuchni dla niemieckiego kasyna – odpowiedział Szekla, uniósł ładunek,
odszedł w kierunku magazynu. Przez dwa lata roboty w szwalni niejeden raz był w
takich
opałach.
Kiedyś niespodziewanie w nocy ktoś załomotał do drzwi izby.
– Otwieraj, Szekla! – Szekla wylazł z łóżka.
– Kto idzie?
– Od brygadzisty – brzmiała odpowiedź. Zgrzytnął kluczem. Do izby wszedł nieznajomy,
rozejrzał się, zrobił krok dalej, zamknął za sobą drzwi.
– Brygadzistę zastrzelili Niemcy – powiedział. – Zmykaj, Szekla. Za angielskie sukno
wsypa. Rozumiesz?
Szekla wziął tobołek, wyciągnął zza belki lewe papiery, chyłkiem, trochę pieszo, trochę
końmi i koleją pojechał do Łodzi. Kiedy już tam był, nie mógł dostać gazety sprzed
trzech
dni, kupił więc ostatnią i poszedł przed kiosk z oranżadą na ulicy odnalezionej z
niemałym
trudem. Zaczepił go jakiś chłopak.
– Panie, nie wiesz pan, gdzie jest numer 43?
– Chyba za rogiem – odpowiedział Szekla.
– A gazetę to masz pan dzisiejszą?
– Dzisiejszą, starszych już nie ma w kiosku – powiedział Szekla.
Chłopak uśmiechnął się.
– A numer 101 gdzie jest?
Szekla wyciągnął z kieszeni niebieską chustkę, którą kiedyś przygotował, wyprasowana
była i czysta, nigdy jej nie używał.
– Brudną masz pan chustkę – zauważył nieznajomy.
– Dobra, rozumiem – mruknął Szekla.
– Niewiele was żyje – powiedział tamten – z magazynu i rampy połowę zabrali na
gestapo
i tam mordują. Chodź, dostaniesz kolację i kwaterę, jutro zrobimy ci dowód.
9
Nie popasał długo w Łodzi, skierowali go do Warszawy. No i w tej Warszawie do Szekli
uśmiechnęło się życie. W barze, gdzie jadał zupę, chodziła z tacą kobieta i od samego
początku
patrzyła na Józefa jak dotąd żadna. Zupę dostawał najlepszą, z kawałkiem autentycznej
wołowiny. – Panie Józefie, pan taki poważny, nigdy się nie uśmieje... – Szekla, kiedy nie
miał
roboty przychodził do baru i patrzył jak ona chodziła między stolikami, a nigdy nie
przeszła
obok, żeby nie pokazała białych zębów. Odprowadził ją raz do domu, w zimie to było,
zaprosiła
na górę, zrobiła kolację. Wybiła policyjna godzina. Kobieta nieśmiało kręciła się koło
własnego łóżka.
– Do domu to pan chyba nie pójdzie, bo Niemcy.
Nie poszedł do domu. Miał ponad trzydziestkę, a nie wiedział, że coś takiego jest na
świecie.
Te, które były w szwalni po wypłacie to zupełnie co innego... W owym czasie znowu
pracował przy niemieckich mundurach, kiedy raz rozpylili zbyt dużo kwasu i dziury w
materiale
pokazały się za szybko, wycofali Szeklę z roboty do podziemia. W tej konspiracji, kiedy
ciągnął na wózku pod stosem szmat i butelek partyzancką drukarnię, mało nie śpiewał z
radości,
tak go coś w serce grzało. Przyjdzie do domu, będzie tam Helka... Rok tak było. Wtedy
już nie tylko przenosił z miejsca na miejsce wędrowną drukarnię. Był w brygadzie
kolejowej,
rozwalał nasypy pod szynami. Raz przyszedł do Helki z takiej roboty zziajany, jak
pędzony
psami dzik. Godzina zakazana tuż, a trzeba było jeszcze odnieść szpargały napisane po
niemiecku
na drugi koniec miasta. Nie wiedział, co to było. Papier dostali z pociągu, ludzie przy
tym zginęli.
– Masz, Helka, zanieść to tam, gdzie w niedzielę, i szybko wracaj. – Helka zrobiła
herbaty,
osłodziła prawdziwym cukrem i poszła. Nie wróciła nigdy, słuch po niej zaginął. Węszył,
szukał, długo śladu nie znalazł. Później dowiedział się, że na gestapo kijami zatłukli
kobietę.
Złapali, zauważyli, że coś połknęła, dalej jej wyciągać z gardła, zaczęli tłuc... Nie przyszli
Niemcy do domu, zmilczała adres. Zgarbił się Szekla, oczy mu zapadły, spać nie mógł,
słyszał,
jak krzyczała Helka, kiedy ją tłukli...
Kiedyś dawno, gdy przyjechał w poszukiwaniu roboty do budującego się miasta i po
wypłacie
w barze pił piwo, nawinęły się Cyganki.
– Powróżyć, panoczku, powróżyć?
– Powróżcie, stare ropuchy – powiedział jeden. Powróżyły wszystkim. Jemu nagadały o
czerwiennym królu i pieniądzach w rządowym liście, których nigdy nie dostał.
– A gwiazda to u niego jaka? – zapytał ten, który kazał wróżyć.
Cyganka przerwała wyuczone gadanie.
– Nie przeszkadzaj, panoczku, nie przeszkadzaj.
– Gwiazda, pytam, u niego jaka?! – krzyczał podchmielony piwem tamten.
– Gwiazda u niego robaczywa – powiedziała Cyganka jakby ze złością.
Jeszcze dziś, gdy noc jest jasna i Józef Szekla z kijem w ręce siedzi na rozkładanym
stołku,
wspomina krzyk Helki, którego nigdy nie słyszał, a nie może go zapomnieć. Patrzy w
granatowe
niebo, szuka swojej robaczywej gwiazdy...
Wtedy zmienił się. Swoi musieli go pilnować, żeby nie popsuł roboty, bo czekał na
strzelaninę.
Po skoku na pociąg dostał się w kocioł, wywalił magazynek, schował broń do dziupli w
drzewie i między wagonami przez stos roztłuczonej cegły skoczył w kierunku miasta.
Myślał,
że udało się, ale niespodziewanie dostał lufą w plecy. – Nic przy sobie nie mam, nie
poznają –
myślał.
Jeden z esesmanów wskazał na buty ubrudzone ceglastym pyłem z rampy, gdzie była
potyczka.
– Polnische Bandit! –hitlerowiec machnął łapą, Józefowi zakręciło się w głowie, drugi
Niemiec zdzielił go kolbą w twarz, świat wybuchł czerwienią. Najgorsze działo się
później w
pokoju, gdzie ściany były podrapane paznokciami... Mieli kije, grabaczki grube na trzy
palce,
10
gięły się i trzeszczały, kiedy spadały na kości. Gdy zlatywał z krzesła, widział wokół
siebie
czarne buty, odrywały się od podłogi i leciały na jego brzuch, kiedy trafiły w głowę,
znikało
wszystko i było lepiej. Wył, pytali po polsku i po niemiecku, gdzie reszta bandytów.
Milczał,
nie powiedział jednego zrozumiałego słowa. Myślał o Helce, że ona pewnie tak samo...
Zwątpili
w nikły ślad potłuczonej cegły na butach, puścili zmaltretowanego kalekę. Gdy nad Wisłą
grzmiały działa, pluł jeszcze krwią i zrastały mu się kości. Przed powstaniem swoi
wywieźli
go z miasta. Leżał i myślał. Przypomniały mu się czasy, kiedy pracował w szwalni i
postanowił,
że gdy złe się skończy, wróci tam.
Przewaliła się wojna nad Wisłą, poszła do Berlina. Zameldował się, gdzie trzeba.
Brakowało
ludzi, przyjęli zmaltretowanego półkalekę. Stępił się najgorszy ból i zginęła robaczywa
gwiazda. – Zabili mu Helkę, połamali gnaty, wojna była... przeszła, pracował, dostawał
dwa
razy w miesiącu garść brunatnych papierków. Wynajął mieszkanie, zaczął kupować
graty...
Na drugim piętrze stuk okiennych zamków, to Ewa po nocnej nieobecności wietrzy
mieszkanie.
Józef spogląda do góry. Poprzedniego roku w mroźny świt, kiedy przestał tupać
filcowymi
butami o lód na chodniku i byłby zasnął na zimnie, ona wracała do domu podobnie jak
dziś. Zabrała go, dolała do herbaty spirytusu grubo na dwa palce. Wypił. – Podobna do
Helki
– pomyślał, chociaż Helka była niska i włosy miała jasne, a ta wysoka, oczy czarne i
czarne
włosy, piersi mniejsze, a usta duże, zupełnie nie takie jak tamta... Została dla niego
podobna
do Helki... Nie lubił opowiadać swojej historii, a jej opowiedział. Nie wtedy, gdy
przemarzłego
wzięła do pokoju kątem przy rodzinie. Wtedy milczał. Nieufny był, ponury. Potem kupiła
regał do odnowionego pokoju, trzeba było wnieść ten regał, poprosiła go, pomógł,
pieniędzy
nie wziął. Pamiętał, że ona podobna do Helki. Coś chciała jeszcze i jeszcze... pomógł,
potem
zachorował, leżał na swoim poddaszu... Zapytała o niego kuternogę z przeciwległego
ciągu,
przyszła z tym kuternogą, bo był sam... Potem pomalował jej pokój, przy tym malowaniu
zgadało się, że on zna barkarza, który ma córkę i ta córka może wynająć komuś pokój
we
Wrocławiu, pojechała do barkarza aż w Kostrzyniu, bo we Wrocławiu szykowała jej się
lepsza
praca. Z wyjazdu i tej pracy nic nie wyszło, być może przez Dominikę, od której nie
chciała być tak daleko, ale zaprzyjaźniła się już nie tylko z Józefem, lecz i z barkarzem,
który
został dla niej stryjkiem lub wujkiem, bo myliły jej się skomplikowane rodzinne terminy.
Przeżywała wówczas kolejny dramat, a że lubiła w czasie tych dramatów uciekać od
ludzi,
skorzystała z zaproszenia starego i spędziła kawał urlopu na barce robiąc rejs w dół i
górę
Odry. – Dziwna dziewczyna myślał Szekla – patrzył do góry, długo gapił się w okno.
Kiedy
tu pilnuje wieczorem swojego ciągu, myśli, że ją zobaczy, gdy będzie wracała na noc do
domu
z nowej fabryki, którą budują w dolinie między zoo i działkowymi ogrodami.
Teodor obraca gałką radia, piosenka urywa się w pół słowa, chropowate wyrazy
jakiegoś
komunikatu i znowu ta sama piosenka... „Nie ciebie, nie siebie mi żal...” Teodor patrzy
uważnie
na szosę, obraca kierownicą, samochód wchodzi w zakręt łagodnym łukiem. „Nie ciebie,
nie siebie mi żal...” powraca w głośniku uparty refren piosenki. Ewa też patrzy na szosę.
W
panoramie szyby wioska ucieka do tyłu, zakręt i most nad rzeką, potem prosta linia drogi
między lasami. Teodor znowu rozpoczyna poszukiwania na skali radioodbiornika.
– Zapal mi papierosa – mówi do Ewy. Ona błyska płomykiem zapalniczki, Teodor jedną
ręką prowadzi samochód, drugą nadal kręci gałką radia. Odnalazł strzęp dziennika,
słucha
uważnie, zwolnił jazdę. Mruczy coś pod nosem, jest zły. – Nie nadadzą komunikatu o
zobowiązaniu,
jasna cholera... – wybucha wreszcie z pasją.
Ewa milczy.
– Psiakrew – ciska się Teodor – zależy mi, żeby to się rozeszło, bardzo mi zależy...
11
Mijają tablicę z napisem: „Zajazd 1200 metrów, zapraszamy na śniadania, obiady,
kolacje,
noclegi”. Teodor rozpogadza się wreszcie.
Pokój jest stylowy, wystrój zharmonizowany. Drzwi i meble z palonego drewna. Teodor
wyjmuje z torby butelkę i kieliszki.
– Po jednym – uśmiecha się do Ewy.
W głębi nocy ona zapala papierosa, Teodor także nie śpi, gładzi jej ramiona, szyję,
piersi,
odkrywa ją, przygląda się nagiej. Ewa spokojnie pali papierosa.
– Nie daje mi spokoju ta cisza, komuś zależy, aby nie nadać komunikatu, aby nie
nabrało
rozgłosu moje zobowiązanie, dziwne... dawniej trąbiłyby o tym wszystkie gazety –
marudzi
Teodor.
– Naprawdę tak ci zależy?
– A co myślisz, taktyka... Dość już szarpania z zakładem, cholernym planem, bhp,
kooperacją,
dostawami, zbytem... Mam na oku coś lepszego, tylko muszę wygrać ten bieg, jest
konkurencja.
Będziesz do mnie przyjeżdżać.
– Przyjeżdżać?
– Na razie, póki wszystkiego nie załatwimy, później konspiracja nie będzie potrzebna, no
zostaw już to – wyjmuje jej papierosa z ręki, przygarnia do siebie. Później, kiedy zasnął,
Ewa
zapala następnego papierosa, patrzy w okno, za którym budzi się wiosenny, prawie letni
poranek.
Czerwone refleksy przebijają przez zasłonę, pełzną po boazerii wyżej i wyżej,
rozbłyskując
w kieliszkach z nie dopitym koniakiem. Butelka rzuca smukły cień, który urywa się na
brzegu stylowego stołu w palone słoje z dwoma sękami niedaleko krawędzi. Cienie
kieliszków
na tej płaskiej grafice są też dziwne... Tapczanik jest wąski, Teodor zajmuje większą
jego część, Ewa leży na brzegu, odrobinę w powietrzu. Łóżko naprzeciw jest wolne,
bielizna
świeża, nie dotknięta, Ewa patrzy na tę bieliznę, jakby miała ochotę przejść na drugie
niepotrzebne
łóżko w dwuosobowym pokoju. Dzisiaj jest mały jubileusz, rok temu poznała Teodora.
Właściwie poznała Teodora wcześniej, kilka dni po rozpoczęciu pracy w budującym się
zakładzie. Rok temu spędziła z nim pierwszą noc, nawet nie noc, kilka godzin w
samochodzie
na rozkładanym fotelu w leśnym dukcie, niedaleko głównej drogi, po której z dwóch
stron
pędziły samochody oświetlając poprzez drzewa przesuwającym się blaskiem ich
splątane
ciała. Potem samochód ugrzązł w dukcie i Teodor wygrzebywał go do świtu... Pomagała
mu i
zaprzyjaźnili się nie podczas chwil na rozkładanym samochodowym fotelu, ale zmagań z
zarytym
w błocie cielskiem samochodu. Teodor miał umazaną twarz, wpadł w koleinę
wyrzeźbioną
kołem, zamiast butów i mankietów spodni – niekształtne bryły gliniastej mazi. Jej
makijaż,
który starannie poprawiła, gdy mieli odjeżdżać, pokryty był piaskiem, czarną ziemią i
wodą z leśnego bajora. We włosach i na piersiach za stanikiem miała pełno wilgotnej
ziemi.
Pchała boksujący w leśnym bajorze samochód i wyglądała odpowiednio do takiej
sytuacji...
Bawił ją i cieszył wyniosły, odrobinę nadęty szef, który nagle stał się dla niej bardzo
bliskim
człowiekiem.
Potem przyszła gorąca wiosna, lato, ciepła jesień, mroźna zima... Każdego dnia patrzyła
na
telefon jak na magiczny przedmiot, który powinien się odezwać znajomym, nieco
przyciszonym
głosem. Reszta godzin takiego dnia biegła szybciej i wolniej zarazem. Liczyło się
spotkanie...
spotkanie... w samochodzie za miastem... mieszkaniu jakiegoś kolegi Teodora, rzadziej
na całą noc w hotelu niedalekiego miasteczka. Strzegł tajemnicy, romans z plastyczką
nie byłby mile widziany przez... no właśnie przez kogo? Ostatecznie mogła zmienić
zakład,
ale nie o to chodziło. Teodor przeprowadzał rozwód i musiał mieć nieposzlakowaną
opinię.
Chodziło o podział majątku, głównie domku, była żona miałaby szansę wyłączenia go ze
wspólnoty małżonków, łatwiej przeprowadziłaby tę sprawę, więc on nie chciał być w
niczym
winny rozkładowi pożycia... Ewa znała żonę Teodora z widzenia. Teresa starsza była od
niej
o dobrych kilka lat. Posiadała oryginalną urodę i jeszcze coś, czego Ewa nie umiała
nazwać...
12
Teresa jakby fascynowała Ewę, a Teodor przez cały rok nie powiedział o niej jednego
słowa,
jakby nie istniała, a istniały jedynie sprawy związane z ich rozwodem i podziałem
majątku.
Teraz słońce świeciło prosto w okno, cienie butelek i kieliszków przesunęły się w lewo,
wydłużone i dziwne.
Teodor obudził się, spojrzał na zegarek, potem uśmiechnął się i wyciągnął do niej
ramiona.
Stacyjka. Niewielki peron prawie pusty. Starsza pani i para młodych ludzi, chyba
marynarz
i jego dziewczyna, która wstała tak rano, by mu na peronie pomachać ręką przed
dalekim rejsem.
Grupka chłopców, pewnie studentów, nieco hałasuje, młodzi ludzie w teksasach i
swetrach,
dziwnych nakryciach głowy. Ewa myśli, że kiedyś nosiło się studenckie czapki, w których
chłopcy skracali i wyginali daszki, co było tematem dyskusji o postawie studenta na
zebraniu
młodzieżowej organizacji. Teodor stoi obok Ewy, trzyma ją za rękę, studenci przyglądają
się zakochanemu wapniakowi, Ewie wydaje się, że są pewni, iż ona nie jest żoną, a już
nie młodziutką cizią tuż po hotelowej randce... Parka marynarska zajęta jest sobą,
dziewczyna
trzyma chłopca za ręce, oddycha jego oddechem, milczą. Obok leży marynarski worek.
Widać
dworcowy zegar, a jeszcze dalej, jakby w ramach tego samego obrazu, zwężając się w
perspektywie linie stalowych szyn... Pożegnanie. Na peron wtacza się pociąg, Ewa
czuje na
twarzy pocałunki, uśmiecha się, odpowiada, że będzie czekać, myśleć, tęsknić...
oczywiście
tak... Zajmuje miejsce przy oknie w pierwszej klasie. Pociąg rusza. Ewa wygląda przez
okno,
na peronie pozostaje jedynie Teodor i dziewczyna marynarza, stoją niedaleko siebie,
machają
rękami...
Przedział pusty. Ewa chwilę nie myśli o niczym, łapie się na tym, gdy wagon przelatuje
przez tunel i ściemnia się w przedziale, potem przychodzi jej do głowy, że od kilku dni
nie
widziała o świcie nocnego stróża koło wojskowego sklepu, czyżby Józef był znowu
chory?
Niepokoi ją ta myśl. Musi pójść do samotnika. Prosiła wczoraj Teodora, aby podwiózł ją
na
przedmieście, ale jakoś nic z tego nie wyszło, denerwowałby się w samochodzie, gdyby
jej
przyszło pobyć odrobinę dłużej na górze. Teodor ostatnio jest nerwowy, potrzebuje
dłuższego
wypoczynku. Tyle lat bez urlopu, nerwowe napięcie o plan, nieszczęsne małżeństwo,
kłopoty
z córką... A jej własna córka? Dominika pozostała u matki porzuconego męża... Ewa
czuje
wypieki na twarzy... dawno nie widziała Dominiki...
Kiedy ostatnio przyniosła jej chodzącego na czworakach misia z pozytywką, Dominika
obejrzała zabawkę i powiedziała: – Ja nie chcę niedźwiadka, ja chcę mamę. – Byli
Łukasz i
babcia Natalia. Łukasz nic nie powiedział, a babcia jak babcia...
– Jakże to przecież masz mamusię... zobacz, jaki piękny niedźwiadek, aj... aj... jak łazi
na
czterech łapach... – i wparła dziecku misia... zamiast mamy. Ewa widzi tę pooraną
bruzdami
twarz prostej kobiety. Kiedy tylko jest głodna, czuje smak pasztetów pieczonych przez
matkę
byłego męża, która teraz wychowuje jej dziecko i ona jest o to dziecko spokojna. Natalia
miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż. W jej rodzinie niemodne było chodzenie do
szkoły,
więc i ona niewiele tej szkoły liznęła. Urodziła za to troje zdrowych dzieci i z pomocą
męża,
dobrego murarza, wszystkie wykształciła i wychowała, jak się to mówi, na ludzi. Dobre
dwadzieścia
lat temu, kiedy Ewa nie znała jeszcze Łukasza, Feliks zginął podczas wypadku na
budowie. Natalia została sama i nie licząc Łukasza, Dominiki oraz w jakiś sposób chyba
jej,
Ewy, jest sama do dzisiaj.
Pociąg przeleciał przez stacyjkę, zachybotał na zwrotnicach, teraz sunie gładko przez
równinę
między ścianami drzew wielkiego lasu. Teodor pojechał do Warszawy na konferencję w
sprawie maszyn do nowego zakładu, nie chciał, by jechała z nim, jest ostrożny. Szkoda,
ona
ma wolny dzień, a jutro niedziela. Jedna wspólna noc co jakiś czas, potem długie dni
konspiracji.
Tak minął rok i nic nie zapowiada zmiany... przez ten podział majątku... Dlaczego?
Kiedyś, gdy w jej życiu zmienił się porządek, wrzuciła do torby osobiste rzeczy i wyszła z
domu. O podziale majątku nawet nie myślała, chociaż saczek miała pusty, a w PKO na
obu
13
książeczkach tysiąc pięćset złotych. Odeszła, chociaż w urządzonym mieszkaniu
została jej
wielka część... Dominika i kilka lat wspólnego z Łukaszem dorobku... Tamta miłość?
Ewa
myśli, że śmierć miłości jest podobna do śmierci człowieka... powolna, bolesna,
zatrzymująca
się jeszcze w nadziei, że nagle jest lepiej... lub nagła, zupełnie nagła –
niespodziewana... kiedy
uświadamiamy sobie, że kogoś, kto był wczoraj, już nie ma... Gdzie odszedł? A są
ludzie,
którzy przeżywają wspólnie uniesienia młodych kochanków, później pogodne dni lata, a
jeszcze
później nieuchwytny sentyment dwojga staruszków na spacerze, jesienią... Są ludzie, w
których mimo starości żyje miłość. W jej, Ewy, sprawy zaplątał się Fryderyk. Zaplątał
się?
Chyba tak. Siły w tym romansie starczyło na zburzenie podwalin małżeństwa z
Łukaszem.
Małżeństwa skaleczonego od początku, od zdarzenia w domu akademickim... Dziwne,
ale
tamto zdarzenie w Łukaszu nie żyło i nie rosło tak jak w niej. Dlaczego? Gdyby się nie
dowiedziała
o tym nigdy, czy tak potoczyłyby się losy jej i Łukasza?
Dwóch młodych ludzi wsiadło do przedziału, przyglądają się Ewie robiąc głupie miny. Na
szczęście przed nią, przy oknie siedzi starsza pani, patrzy na przesuwającą się za
oknem
płaszczyznę, ma na palcu dwie obrączki, Ewa dałaby głowę, że ta pani też wspomina,
tylko
jest na końcu swojej drogi, a ona dopiero na zakręcie. Pociąg zagwizdał przewlekle,
jeden z
młodych ludzi zapytał drugiego, czy chciałby poznać taką ładną bruneteczkę. Drugi
powiedział,
że bardzo, tylko nie wie, jak jej na imię i boi się, bo do niektórych imion ma pecha.
Pierwszy zaproponował zakład, który z nich odgadnie jej imię – wygra, zapytał Ewę, czy
nie
chciałaby być sędzią w tej grze. Ewa uśmiecha się do cwaniaków, wyjęła z torby książkę
o
wzornictwie tkanin, przeprosiła, że jedzie na egzamin, jeszcze się uczy, odwróciła się z
książką
do okna, cwaniacy chwilę próbowali „nawijać”, po czym umilkli. A jej po raz pierwszy
tamto zdarzenie z akademika wydało się jakby mniejsze... Czy ona wszystkiego nie
przesadziła,
nie urosło to w niej zbyt wielkie? Przypomniała sobie chwile spędzone z Łukaszem, ich
wspólne noce... Łukasz nigdy nie zrobił najmniejszej aluzji... jakby tamto przepadło, nie
istniało
lub jakby zupełnie o tamtym zapomniał, a ona zapomnieć nie mogła. Ilekroć przygarniał
ją i ona też powinna była uczynić jakiś gest... nie mogła... Odległe lata, bardzo odległe...
Dlaczego
wraca do niej stara, zwietrzała, pokreślona liniami czasu, zygzakami nowych
namiętności
sprawa?... Była studentką zaledwie drugiego roku akademii, kiedy na swoich ścieżkach
zaczęła spotykać Łukasza. Kończył wówczas politechnikę, mieszkał w akademiku obok.
Odkrywała
go przed sobą lub za sobą w kolejce po akademicki obiad, na pomoście tramwaju. W
sklepie, gdzie robiła zakupy, spostrzegała jego prawie rozpłaszczoną na szybie twarz.
Trzymał
się z daleka, tylko raz podszedł do niej. Było to na placu budowy, podczas studenckiego
społecznego czynu. Podszedł, spurpurowiał, chciał coś powiedzieć, jedynie zabełkotał,
zauważyła,
że drży, odwrócił się i odszedł. Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Od tej pory Łukasz
znikł z jej ścieżek. Znikł lub też ona przestała go spostrzegać, chyba jedno i drugie, bo
wtedy pojawił się Grzegorz, z którym często jakaś dziewczyna przestawała chodzić i
pobekiwała
w kącie pokoju, inna zaś zakwitała uśmiechami u jego boku tuż przed zniknięciem na
„do rana” ze studenckiej potańcówki. Grzegorz podszedł do Ewy na przystanku przed
akademią
i powiedział coś zupełnie bez sensu. Potem wciągnął ją na pomost tramwaju. Ludzie
zabijali
się przed kinem, kolejka wiła się wężem jakieś pięćdziesiąt metrów od kasy, przy której
aż się kotłowało. Z afiszy pysznił się biust Cyganki... Ludzie walczyli pod tym biustem o
bilety
na pięści. „Cygańska miłość”, szlagier tamtych lat wchodził na ekrany. Grzegorz dał nura
do bramy i za chwilę zjawił się z biletami na miejsca w loży.
– Dla ciebie nie tylko krokodyla, ale tuzin hipopotamów, dinozaura ci wygrzebię, chodź,
obejrzymy tę Cygankę.
Niedługo potem znalazła się w jego pokoju. Mieszkał na poddaszu, w nieco dziwnym
lokalu,
adoptowanym ze strychu, pełnym różnych zakamarków. Wyczarował to miejsce od
kierownika
domu, bo chciał mieszkać sam. Miał koniak, który już wtedy lubiła. Po kilku kieliszkach
poczuła pocałunki.
14
– Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie. – Bez pośpiechu, powoli rozpinał guziki jej bluzki,
potem
zapinkę stanika. Ten spokój udzielił się jej, pomagała rozpiąć spódnicę na biodrze, zdjąć
ją. Całował po nagich piersiach, gdy odpinała pas, zdejmowała coraz szybciej
pończochy,
odsłoniła biodra, płaski brzuch. Nie wykonała jednego gestu, by się bronić chociażby tak
na
niby jak to robią dziewczyny. Kiedy poczuła obok siebie jego ciało, uniosła biodra,
ogarnęła
go ramionami, oddychała głęboko, głośno, coraz żarliwiej wymawiając nie znane sobie
dotychczas
słowa. Miała przygodę na wakacjach, przygoda została bez echa, ale tamto było
zupełnie
czymś innym... niczym tamto było, przy tym, co wtedy z Grzegorzem... Coś w jej
wnętrzu między biodrami, w piersiach w mózgu wibrowało boleśniej i boleśniej... Straciła
świadomość, zgniatała chłopca udami, ramionami, wciskała weń swoje twardniejące
piersi...
krzyczała... Potem, gdy leżeli obok siebie, gładziła jego nagie ciało, jakby obudzona ze
snu,
jakby po upalnym dniu nurzała się w przejrzystej wodzie kojącej długo nie spełnione
pragnienie.
Za kilka dni przyjechała milicja i zabrała Grzegorza na rozprawę. Sypał swoje
dziewczyny,
że pomagały dopisywać sumy i fałszować stemple w książeczkach PKO, zdobywały
dowody
osobiste w kolejkach do kina i po zakupy. Kilka ofiar pociągnął za kratki, chociaż z
przewodu wynikało, że z pobieranej forsy nie dostały nic.
Potem znowu na drodze Ewy pojawił się Łukasz, był inny, jakby starszy, zrównoważony.
Taki podobał jej się bardziej. Nie od razu się odnalazł. Po przygodzie z Grzegorzem nie
widziała
go długo. Przeżywała tę przygodę. Z dramatu pomógł otrząsnąć się jej Wojtek. Mogła
nawet opuścić akademik, który przypominał jej tę jedną noc i wzbudzał niepotrzebne
tęsknoty
za brutalnie przerwaną miłością. Miłością? Chyba mimo wszystko nie, Wojtek był
podobny...
Szybko przestał mówić o małżeństwie, potem poprosił, żeby się na jakiś czas
wyprowadziła,
bo do niego przyjeżdża matka... tylko na lato. Oczywiście kocha ją nadal. Ewa
wyprowadziła
się, a z Wojtkiem zamieszkała... nie matka tylko Maryla... I właśnie wtedy pojawił się
znowu
Łukasz. Skończył studia, został na uczelni jako asystent, zdolny, z perspektywami,
otrzymał
służbowe mieszkanie. Znalazł do niej drogę przez koleżankę. Kiedy koleżanka zostawiła
ich
ze sobą, położył rękę na jej dłoni i powiedział, że chciałby z nią zostać na zawsze.
Przemyślał
wszystko... Dopiero później zrozumiała jego słowa... Przemyślał dokładnie i pragnie
tylko jej,
kocha ją od kilku lat, ona jest jego jedyną miłością. Była zaskoczona. Nie spodziewała
się
takiego tempa, nie był to ten Łukasz, z którego śmiały się koleżanki. Gdy spostrzegł jej
wahanie,
powiedział, że ma dwa skierowania na studenckie wczasy do Bułgarii. Były to chyba
najpiękniejsze w jej życiu dwa tygodnie. Tak myśli dzisiaj. Wówczas czuła beztroskę,
przyprawioną
odrobiną tęsknoty za kimś innym... Kim? Nie wiedziała. Łukasz zainteresował ją.
Po słonecznych dniach przychodziły gorące noce. Czekała na nie. Jej młode ciało
przesączone
promieniami słońca i solą ze słonego morza pragnęło miłości bardziej niż kiedykolwiek.
Spijał
ten miód Łukasz, ona była szczęśliwa tym szczęściem, jakie daje spełnianie pragnień
kochanka...
Później pojawił się raz jeszcze Grzegorz... wyszedł z więzienia, odnalazł Ewę. Pamiętał
ją
z tamtej nocy, był pewny, że ona też pamięta. Pomylił się. Nie odpowiadała na listy, nie
przyszła
na żadne z narzuconych spotkań. Zorganizował spisek, ktoś wciągnął ją do kawiarni,
kiedy zjawił się Grzegorz, znikł, a on zaczął rozdrapywać na cząstki tamtą noc... po kilku
minutach wstała. Przytrzymał ją za rękę.
– Siadaj.
– Puść!
– Siadaj, powiem ci coś bardzo ciekawego – posadził ją prawie siłą. Chciała uniknąć
awantury w kawiarni. – Ale sobie wybrałaś męża, już lepiej nie mogłaś – kpił.
– Jest zdolny, nie musi kraść. Kocha mnie, czego chcesz, mów szybko!
– A ty go kochasz?
– Kocham.
15
– Ha! ha! ha! – zaniósł się śmiechem – słuchaj, opowiem ci pewną historyjkę. Jeden
mydłek
skomlał, żeby nauczyć go rozmawiać z dziewczynami. – Przyjdź – powiedziałem – dziś
wieczorem, zamelinujesz się w schowku na dmuchanym materacu, bo będzie u mnie
jedna
lala. Przyszedł, lala też przyszła i okazała się baletnicą, dała koncert... a on patrzył.
Patrzył,
patrzył... W odbiciu szyby wszystko widział... Tyle zobaczył, że zemdlał... mydłek, skąd
mogłem
wiedzieć, że to była jego królewna. Kiedy rano baletnica poszła, ledwo go ocuciłem,
chorował miesiąc czy dwa. Wiesz kto ta lala i kto mydłek?
Grzegorz przekrzywił głowę, zajrzał jej w oczy, uśmiechnął się, a raczej wykrzywił gębę
w
wielkim zadowoleniu. Kawiarnia zamazała się, poczęła drgać jak podczas trzęsienia
ziemi.
Ewa poczuła zawrót. Roześmiana gęba dziwnie ogromniała... ogromniała...
– Zaniemówiłaś? Przecież on cię i tak kocha... tylko kiedyś ci to wypowie... albo nawet
nie, mydłek.
Ewa podniosła się z miejsca, filiżanka przed nią podskoczyła na spodku, toczyła się
powoli
po blacie stolika, jakby pływała w rozlanej kawie, a potem leciała i leciała na dół, Ewa
spostrzegła
dookoła zwrócone na nich twarze. Jej ręka, jakby prowadzona przez kogoś, uniosła
się, zatoczyła łuk i z trzaskiem spadła na ten wielki pysk przed nią. Huk jak wystrzał,
Grzegorz
zatoczył się, podskoczył, chwycił ją za bluzkę na piersiach, potrząsnął... Byłby ją rzucił
na ziemię, być może uderzył, ale kilku mężczyzn podbiegło do stolika. Grzegorz puścił
ją,
chwyciła torebkę, biegła do wyjścia przez długą kawiarnianą salę...
W domu przyszła noc i wtedy pojęła, że coś się stało. Nie mogła, nie mogła... nic.
Odsuwała
się, uciekała. Po kilku dniach przemogła się, ale w jej gardle rosła kula, rosła, pęczniała.
Wyjechała na jakiś kurs, po dwóch tygodniach wróciła, kiedy zbliżała się noc, kula w
gardle
rosła nadal. Ilekroć ją dotykał Łukasz i miała zrobić jakiś gest, wydawało jej się, że on
ten
gest już widział...
Ludzie w przedziale zmienili się, nawet starsza pani z przeciwka wysiadła, teraz była
tam
mama ze śpiącym dzieckiem, dwaj dowcipnisie też wysiedli, książka o wzornictwie
tkanin
upadła na podłogę, a ona tego nie zauważyła.
Powiedziała Łukaszowi, że wie o tamtej nocy.
– Źle, że wiesz... to było dawno, tak dawno, że nie pamiętam – odpowiedział, ale jego
twarz poszarzała, stała się jakby popielata. Próbowała jeszcze, były to próby
beznadziejne.
Poznała Fryderyka i wówczas okazało się, że klęska jej małżeństwa jest nieuchronna,
Fryderyk
był tylko elementem tego procesu. Odeszła od Fryderyka. Od Fryderyka i od Łukasza
jednocześnie. Odnalazła się w pracy. W tym okresie powstały jej najpiękniejsze wzory.
Los
nie oszczędził jej rozczarowań... ale czyja to wina? Grzegorza? Wojtka? Łukasza?
Mężczyźni,
których była zdolna kochać, okazywali się nieporozumien