10345

Szczegóły
Tytuł 10345
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10345 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10345 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10345 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LESŁAW FURMAGA MIĘDZY STRUGAMI DESZCZU 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Uwięziony lew patrzy na Łukasza i Dominikę, ma smutny pysk. Łukasz też patrzy na lwa... Ktoś przechodzi obok, kłania się, przystaje zdziwiony, że widzi Ewę z Łukaszem i dzieckiem. To znajomy z dawnych lat. Łukasz i Dominika oglądają strusia, który stoi po drugiej stronie metalowej siatki i patrzy na ludzi, jakby to on przyszedł do zoo. Przejeżdża samochód z czerwonym mięsem, robotnicy trzymają w rękach długie szpikulce, wiozą pokrajanego konia w stronę, gdzie zostały lwy. Kurz wierci się za samochodem, osiada na wyprasowanej starannie przez matkę Łukasza niebieskiej sukience Dominiki. Ewa spogląda na zebrę, myśli o projekcie, nad którym ostatnio pracuje... – Może rozrzucone, nieregularne pasy? – Czuje spojrzenie Łukasza. Czuje to spojrzenie na twarzy, czuje, jak przesuwa się ono po niej, po biodrach ciągle wąskich, biuście, nogach... Łukasz jest już nieco łysy, figurę ma ciężką, twarz inną niż dawniej, tylko oczy zostały jego. Struś pobiegł wielkimi krokami gonionego człowieka w głąb zielonej polany. Ewa myśli, że tło musi być jasne, a motyw? Odwraca się, patrzy jeszcze raz na zebrę. Dominika wkłada w jej dłoń małą rączkę... – Mamo, zrób mi zdjęcie – kręci naciągiem w aparacie fotograficznym ojca. – Mamo! Ewa patrzy na twarz Łukasza, myśli, że Łukasz poza figurą nie zmienił się wiele. Foki pluskają w stawku, mają pocieszne pyski, prychają niczym dzieci kąpane w mydlanych bańkach. Dominika śmieje się jak milion złotych dzwonków. Ewa słucha jej śmiechu. Nie zauważyła, że stoją przed klatką z pożerającymi mięso panterami – błyskają zęby, połyskują oczy, chrzęści. Łukasz przysuwa się do niej, pokazuje coś Dominice, dotyka ramieniem biustu Ewy. Ewa odsuwa się i spostrzega na twarzy Łukasza grymas... Pantery jedzą bryły czerwonego mięsa. Łukasz ma zaciśnięte usta. Idą dalej, on nie rozmawia z Dominiką, dziecko biega między nimi jak wahadło zegara, zaczepione gdzieś w jednym punkcie. – Lamy – mówi Ewa, przystaje przed obelkowanym wybiegiem. – Lamy – powtarza Łukasz, grymas spełzł mu z twarzy, ale pozostał w kącikach ust. Znowu rozmawia z Dominiką, od Ewy trzyma się z daleka, dopiero przy klatce z żółwiem przybliża się. Słońce wisi w środku nieba i przypieka dolinę, zwierzęta mają suche nosy, a Ewa nie może się oderwać od pozostawionej w pracowni karty brystolu, na której powstaje rysunek. Łukasz kupuje w kiosku lody dla Dominiki i dla niej – Ewy. Przystają obok pawia, ptak rozrzuca deszcz niebieskich oczu na zielonej palecie, pióra szumią, paw ogromnieje, króluje między ażurowymi ścianami drucianej klatki, puszy się uwięziony paw... – Może stylizowane pawie pióra? – Dziecko napatrzyło się na dostojnego pawia, pyta o coś Ewę. Po klatce biega ruda wiewiórka, weszła tu na chwilę, jest wolna i zaraz wróci na swoje wysokie drzewo, gdzie ma wiewiórczą dziuplę. Ewa widzi przed sobą wachlarz piór, myśli, że to jest pomysł... Stylizowane pawie pióra jako główny motyw rysunku. Łukasz kręci się koło niej i chciałby ją znowu dotknąć, to musi być silniejsze od niego. A ją coś ściska za gardło, czuje, że to jest chyba zwyczajnie, po ludzku okrutne. – Łukasz dotykał jej, gdy tylko chciał, miał ją, Ewę, która teraz jest wolna, jak ruda wiewiórka w klatce pawi z siatki o zbyt wielkich oczkach, by ją zatrzymać, gdy będzie chciała, wróci na swoje drzewo. Ewa patrzy na Łukasza, wspomina Fryderyka, z którym zatrzymała się jedną noc w miasteczku nad rzeką. Jechali razem, Fryderyk milczał, coś tkwiło za tym jego milczeniem. Już w Krakowie, gdy go poznała, wiedziała, że on musi być jej. Milczący chłopiec, młody prozaik z Krakowa o nerwowym spojrzeniu, rozdrażniony, że nie umie pisać, jak czuje. – Nie potrafię tego napisać! – krzyczał prawie, gdy świt przesiąkał przez płaszczyznę szyb do pokoju w podłym hoteliku jakiegoś miasteczka po drodze z Krakowa. Był jak potok na rozlanych kamieniach. – Nie umiem tego napisać! Tego, co we mnie, w tobie, obok... Nie umiem! Słuchaj – pytał – czy twoja sztuka może wyrazić kształt zupełnie pełny? A słowem można, milczeniem... czymś takim... jakby ci powiedzieć? Można wszystko... rozumiesz? Tylko nie umiem, nikt nie umie jeszcze tak, jak można, na pewno! – Fryderyk? Jej miłość? Fryderyk przyjeżdżał potem i ona uciekała od Łukasza i Do- 5 miniki... Jej nagość była wówczas światem realnym i nierealnym, tym, którego szukała pośród swojej wyobraźni. Znowu znaleźli się nad stawem z fokami. Czarne zwierzę podpłynęło blisko, baraszkuje tuż przed nimi. – Delfin, delfin! – krzyczy Dominika. – Mamo, to delfin taki czarny, prawda?! – Nie delfin, foka – mówi Ewa i zapada w zadumę. Z opowieścią o delfinach wiąże się jej dzieciństwo, Dominika trąciła tę strunę, przywołała obraz ojca nauczyciela zoologii zakochanego w historyjkach o delfinach. Opowiadał jej już wtedy, gdy była taka jak teraz Dominika, o Delfinie Jacku, który w Nowej Zelandii sto lat temu przeprowadzał statki przesmykiem wściekłej zatoki... Albo o delfinach, które otoczyły kręgiem rozbitków na oceanie, by nie dopuścić rekinów i barrakud. Pokazywał jej ojciec w książkach pomniki wystawione zwierzętom przez ludzi. Delfin Jack przez czterdzieści lat pilotował statki w burzliwej Zatoce Tasmana, aż zmogła go starość i odszedł w delfinie zaświaty. – Foki, mamusiu? A delfiny tutaj są? – dopytuje się Dominika. Ale delfinów nie ma w zoo, więc dziecko biegnie dalej. – A to co? – pyta po chwili – co to jest? – Odsuwa się od klatki, w której stoją dwa cętkowane, zaparte na przednich dłuższych łapach upiorki. Mruczą, ukazują zęby w wydłużonych paszczach, złe, jadłyby ludzi, może czują krew płynącą w żyłach małej Dominiki. – Hieny – czyta Ewa, przymyka oczy... Wybrukowana półokrągłymi kamieniami droga, zakręt, wieś, czerwony kościół z wieżą kwadratową, wokół kilka drzew, dalej trzy chałupy, w środku pobielane. Nie widziała nigdy hien, widzi je po dwudziestu kilku latach od tamtych zdarzeń po raz pierwszy. – Hieny... – raz ojciec, jeszcze w Łodzi, nie wrócił, potem przyszli... przewrócili wnętrze, rozbili fortepian, rozdarli obrazy. Skończyło się miasto. Ktoś zawiózł ją na wieś, tam zobaczyła ojca w szarej kurtce, wysokich butach. Przychodził z lasu do niej, małej, trochę większej niż teraz Dominika. Chodzili do pobielanej chałupy. Była tam dziewczyna, śmiała się na widok ojca, Ewę podnosiła wysoko, przyciskała do siebie. Ewa czuła wówczas ciepło jej dużych piersi. Ojciec mówił do dziewczyny „Jaga”, brał paczki i szedł do lasu. Tamtego ranka wpadł do chaty, gdzie mieszkała Ewa, popędził z nią w stronę świerków, tworzących za wsią szumiący mur. Gospodarz, u którego mieszkała, był z nimi, on i inni, prawie cała wieś. Uciekali. Spali w ziemnym kopcu. Wrócili do wsi, bo ktoś przyszedł i powiedział, że można już wracać. Ojciec pobiegł do pobielanej chaty na zakręcie. Szedł przez pola, dyszał, biegła przed nim, potykała się o bryły ziemi, wyprzedził ją, wpadł do chaty, zobaczyła, jak stał w kuchni. Pod ścianą leżała Jaga... krwawa, w poprzeczne pręgi, obok żelazny pogrzebacz i bryły spalonego węgla. Poczuła sól w ustach, zaczęła głośno płakać, ojciec wolno, jakby czytał daleki, wielki napis, powiedział: – H i e n y... H i e n y... – powtórzył głosem, jakiego przedtem nie słyszała. – Złapali ją – mówili ludzie we wsi – wychodziła z lasu, znaleźli coś, przyprowadzili skrwawioną do domu... – Będziesz gadać! – wrzeszczeli. Wsadzili pogrzebacz pod płytę do czerwonych węgli... Ewa jeszcze teraz czuje sól w ustach, patrzy na cętkowane zwierzęta za drucianą siatką dziwnie małe, nie te, które rwą piersi pyskami w zadartych, zarozumiałych czapach. Łukasz i Dominika odeszli daleko, ona tkwi ciągle przed klatką pełną hien, wreszcie rusza dalej. Łukasz i Dominika stoją oparci o drewnianą poręcz, patrzą na łabędzie, białe z czarnymi dziobami. Ewa opiera się o balustradę obok Dominiki. Łukasz mówił kiedyś, gdy patrzyli tak jak teraz na łabędzie, że one... Dominika przygląda się wielkim ptakom, pewnie nie wie, że łabędzie nie rozstają się nigdy... 6 W głównej tkalni nowego zakładu jest cicho. Olbrzymie skrzynie piętrzą się, przy ścianach i pośrodku, na płaszczyźnie podłogi. Ewa myśli, że kiedy ożyją uśpione w podłużnych pudłach krosna, będzie tu inaczej... Koło głównego wejścia mistrz Starczewski użera się ze zgrają obcych ludzi, że to niedopuszczalne, że on nie pozwoli na taki montaż... – Muszą być podnóżki, inaczej to nie robota! – krzyczy mistrz. Tamci coś mierzą, zapisują, jakby niewiele robili sobie z protestów. Wszystko wydaje jej się dziwne. Nie zna takich, którzy by sobie nic nie robili ze Starczewskiego. Ewa przechodzi szerokim korytarzem, przez otwarte drzwi uderza łoskot dobywający się z wnętrza tkalni, która jeszcze miesiąc temu była cicha jak ta, gdzie drzemią w skrzyniach maszyny. Idzie przez halę, łoskot przemienia się w donośny szum czółenek biegających w tę i z powrotem, zapamiętale, zajadle, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem... Stalowe błyszczące pszczoły, są szybsze od żywych. Bywa, że Ewa patrzy długo na ich mechaniczne zapamiętanie, jest zaniepokojona tą agresywnością, ale uśmiecha się, bo to tylko stworzony przez człowieka mechanizm. Mechanizm? Dla niej coś jest w tej zgodności ruchu rozbieganych czółenek. Powiedziała to Teodorowi. Teodor ją wyśmiał. – Głuptas jesteś, nie masz problemów? Miała problemy, ale w nocy śniły jej się zbyt często biegające ze swoimi nitkami w tę i z powrotem, w tę i z powrotem agresywne, błyszczące czółenka. Pracownia Ewy w nowym zakładzie jest jasna i przestronna. Na stole leży karta brystolu, na podłodze kilka podobnych kart, pomazanych, z próbami wzoru, przekreślonych, przedartych. Ewa pochyla się nad białą płaszczyzną. Rysunek ma być umiarkowanie wesoły, pogodny... zasłony do okien w zespole hoteli nad morzem. Pochylona nad biurkiem cyzeluje nieregularne pasy, przerywa pracę, przypatruje się rysunkowi, powoli drze w poprzek karton. Mijają godziny skupionej pracy... Pawie pióra na nowym rysunku są zbytnio czerwone... to nie pióra, a rozwarte pyski... pyski hien, oczy hien. Opiera czoło na dłoni, przymyka oczy, stara się patrzyć na rysunek chłodno, pragnie pozbyć się przywidzeń, zmusza myśl do tego. W nocy znowu przychodziły do niej, rozdziawiały pyski, jakby chciały poszarpać Dominikę, a ona nie mogła wyciągnąć ręki, by ją obronić, bo Dominika mieszka z matką Łukasza daleko w drugim końcu miasta... Ewa patrzy na rysunek, pawie pióra są niereguralne, jakby wyrwane, rozrzucone, zmięte, a jednak żywe, kolorowe... Nieprawda, że to pyski hien, oczy hien. Nieprawda. Ręka mająca przedrzeć karton zatrzymuje się w połowie ruchu. Za oknem ciemno, Ewa parzy herbatę, czuje dotkliwy głód. Dzień zleciał, uciekł, przychodzi wieczór. Teodor dzwonił, żeby przyszła tam, gdzie ostatnio, na pewno coś będzie miał na kolację. Patrzy do lustra, makijaż ma zaniedbany, włosy rozrzucone, nie wygląda jak młoda kobieta wybierająca się na wieczorne spotkanie aż do rana... Kilka ruchów kredką i twarz ożywia się, nie tylko rysunkiem, ale uśmiechem. Pakuje drobiazgi, przebiega korytarz. Hala, kilka godzin temu rozbrzmiewająca pracą czółenek, pogrążona jest w ciszy, mechaniczne robotnice drzemią. Ewa idzie, później biegnie długą drogą, której nie widać końca. Nowe zakłady leżą daleko od miasta, autobus o tej porze jeździ rzadko. Zasiedziała się w pracy, zapomniała o czasie. Teodor pewnie czeka, denerwuje się od dawna. Z bocznej drogi wyjeżdża taksówka, biegnie za nią, ale taksówkarz nie zauważa jej w mroku i znowu zostaje sama na ciemnej szerokiej drodze. Przed nią dwa światła, słyszy pomruk dużego silnika. To autobus, który musi dojechać do zakładu, potem będzie wracał, a ona jest między dwoma przystankami i może nie zdążyć do żadnego. Nie wie, czy wrócić, czy iść dalej, nie może sobie uprzytomnić, do którego przystanku ma bliżej. Idzie więc przed siebie coraz szybciej i szybciej, aż spostrzega żółtą tarczę z literą A na czerwonym słupku. Z daleka nadjeżdża powracający od strony zakładu autobus. Wstaje nowy dzień, Ewa mija nocnego stróża, stróż kiwa jej głową. Z jej twarzy ginie pogrubiający rysy cień znużenia, budzi się na mgnienie uroda kobiety, będącej jeszcze w pierwszej połowie swej drogi. 7 – Dzień dobry, Józefie! – Dobry... dobry, Ewa. Ewa wchodzi, za drzwiami do góry pną się schody, Józef patrzy w czeluść korytarza, aż dziewczyna znika na zakręcie kondygnacji. Dzień wstaje pogodny, więc on siedzi daleko od szyby. Gdy pada deszcz, kryje się w szparze między gablotą wystawy a murem narożnego sklepu. Siada na rozkładanym stołku i widzi przed sobą pękate krople wody, kiedy płyną w dół po szerokim szkle, za którym błyszczą niklowe orzełki. Naprzeciw neonowy napis magazynu z galanterią odbija się w powleczonym wodą asfalcie. W noce bezchmurne nad domami wschodzi księżyc, wędruje w górę i wraz ze świtem, gdy giną gwiazdy, także ginie daleko za ciężką bryłą hotelu na drugim końcu ulicznego ciągu. Szekla poprawia baranicę na grzbiecie, przekłada kij z ręki do ręki, tupie butami. Na trawniku między dwoma szosami tej samej ulicy błyszczą krople porannej rosy. Niedługo Szekla rzuci tę robotę, taki ziąb i w letnią noc nie na jego kości – połamane, bolą na zgrubieniach. O świcie, kiedy czas uparcie zatrzymuje się w miejscu, Józef wtula się w kosmaty kożuch, przymyka oczy i tkwi na rozkładanym stołku podobny do sowy uczepionej suchej gałęzi. Dzielnica śródmiejska spokojna, ten z przeciwka rzuci czasem okiem na jego stronę, bywa, że przyniesie na dnie butelki parę łyków wódki. Szekla lubi kuternogę z przeciwległego ciągu, lubi też jego wódkę, nie lubi, gdy tamten po opróżnieniu butelki zaczyna mruczeć: – Dziś do ciebie przyjść nie mogę, czeka na mnie leśna brać. – Co on wie – myśli Szekla. Tamten, jakby zgadywał myśli kolegi, bełkocze: – Od takiego, rozumiesz, od takiego małego – pokazuje ręką – całe pieskie życie wierzyłem tylko w to – wyciąga zza pazuchy ćwiartkę, przytyka do ust, ssie, łypie okiem, rzuca próżną butelkę przez jezdnię na posrebrzony rosą trawnik. Szekla myśli, że całe pieskie życie wierzył w co innego. Oblizuje zeschłe wargi, poprawia baranicę. Niewiele wiedział o świecie, chociaż miał już wąsy, gdy przyszedł do tego miasta. Na tej ulicy chłop orał ziemię. Jemu, młodemu Szekli, bardziej było do pługa niż do innej roboty, ale trafił do budującego się portu, potem do szwalni, gdzie naprawiano kolejarskie mundury. Kiedy zadymiło miasto, razem z innymi szarżował niemieckie karabiny. Zaraz pierwszego dnia dostał kulą w brzuch. Szczęście dopisało, ktoś swój znalazł, schował do łóżka, z którego wyszedł dopiero, gdy na murach miasta pierwsze listy rozstrzelanych pokryły się trzecimi. Chodził, roboty szukał, wrócił do szwalni. Mocny chłop był wówczas. Raz, gdy siedział na balocie niemieckich mundurów, majster wyciągnął z teczki dwie butelki piwa. – Napijesz się, Szekla? – zapytał. – Jak pan brygadzista da, dlaczego nie. Gdy wypili po pół butelki, majster powiedział: – Tobie, Szekla, dobrze z oczu patrzy, umiesz cicho siedzieć? – Umiem. – No to słuchaj, co ci stary majster powie. Niemiec pluje nam w gębę, a my nic. Co ty na to? – A co by pan brygadzista chciał? Majster trzymał w ręku butelkę piwa i milczał, dopiero po chwili kopnął w balot niemieckich mundurów. – Ot, to bym chciał... – mruknął. Szekla wzruszył ramionami. – Nie rozumiesz? – zapytał tamten. – Nie rozumiem. – Słuchaj, Szekla, ja ci powiem od razu, tylko że jak powiem i wypaplesz, to cię zakatrupimy, konspiracja – rozumiesz? 8 – Niech brygadzista gada, nikomu nie powtórzę. No i brygadzista powiedział, że on, Szekla, jest najsilniejszy chłop w brygadzie i na własnych barkach w skrzyni takiej jak inne ma wnieść do wagonu człowieka. Potem pociąg przywiózł sukno na niemieckie mundury i maszyny do szycia w pudłach, majster znowu zagaił: – Idź, Szekla, do trzeciego wagonu, tam są skrzynki, tylko ciężkie, musisz wziąć lekko, żeby nie podpadło i nie stękaj, kiedy będziesz niósł. Rozumiesz, Szekla? Przysiadł się kiedyś jeszcze raz do niego brygadzista i powiedział: – Miej ty tobołek w pogotowiu, jakby się kiedy co wydało, uciekać będziesz do Łodzi, tam o nas wiedzą. Adresu nie dostaniesz. Jak będziesz na miejscu, wieczorem chodzić będziesz koło budki z oranżadą na ulicy Zielonej. W ręku będziesz miał gazetę sprzed trzech dni. Rozumiesz? Zaczepią cię, zapytają, czy wiesz, gdzie numer 43, odpowiesz, że chyba za rogiem, a oni zapytają o numer 101, wtedy wytrzesz nos chustką i powiesz, że daleko, a oni, że masz brudną chustkę – wówczas masz ich słuchać. – Milczał chwilę i dodał: – Za tę robotę dostaniesz order, po wojnie nagrodę, jesteś żołnierzem, Szekla, rozumiesz? Szekla rozumiał, był żołnierzem. Przez jego rampę pod niemieckimi mundurami szła linia partyzanckiej kontrabandy. Kiedyś, gdy taszczył z wagonu na grzbiecie skrzynię, potrącił esesmana, aż Niemcowi spadła w błoto czapka. Niemiec wyrżnął go w gębę. Szekla zatoczył się, omal nie upadł ze skrzynią na ramieniu. – Verfluchter! – wrzasnął esesman. – Podnieś czapkę, polski chamie! – Broń do skrzyni wrzucona była luzem i grzechotała przy większym ruchu. Szekla powoli opuścił ciężar i postawił w błocie, podniósł czapkę, otrzepał o kolano, wytarł rękawem, ukłonił się, podał jako tako czystą Niemcowi. Esesman kopnął z pasją skrzynię, ani drgnęła. – Was ist das?! – Urządzenia do kuchni dla niemieckiego kasyna – odpowiedział Szekla, uniósł ładunek, odszedł w kierunku magazynu. Przez dwa lata roboty w szwalni niejeden raz był w takich opałach. Kiedyś niespodziewanie w nocy ktoś załomotał do drzwi izby. – Otwieraj, Szekla! – Szekla wylazł z łóżka. – Kto idzie? – Od brygadzisty – brzmiała odpowiedź. Zgrzytnął kluczem. Do izby wszedł nieznajomy, rozejrzał się, zrobił krok dalej, zamknął za sobą drzwi. – Brygadzistę zastrzelili Niemcy – powiedział. – Zmykaj, Szekla. Za angielskie sukno wsypa. Rozumiesz? Szekla wziął tobołek, wyciągnął zza belki lewe papiery, chyłkiem, trochę pieszo, trochę końmi i koleją pojechał do Łodzi. Kiedy już tam był, nie mógł dostać gazety sprzed trzech dni, kupił więc ostatnią i poszedł przed kiosk z oranżadą na ulicy odnalezionej z niemałym trudem. Zaczepił go jakiś chłopak. – Panie, nie wiesz pan, gdzie jest numer 43? – Chyba za rogiem – odpowiedział Szekla. – A gazetę to masz pan dzisiejszą? – Dzisiejszą, starszych już nie ma w kiosku – powiedział Szekla. Chłopak uśmiechnął się. – A numer 101 gdzie jest? Szekla wyciągnął z kieszeni niebieską chustkę, którą kiedyś przygotował, wyprasowana była i czysta, nigdy jej nie używał. – Brudną masz pan chustkę – zauważył nieznajomy. – Dobra, rozumiem – mruknął Szekla. – Niewiele was żyje – powiedział tamten – z magazynu i rampy połowę zabrali na gestapo i tam mordują. Chodź, dostaniesz kolację i kwaterę, jutro zrobimy ci dowód. 9 Nie popasał długo w Łodzi, skierowali go do Warszawy. No i w tej Warszawie do Szekli uśmiechnęło się życie. W barze, gdzie jadał zupę, chodziła z tacą kobieta i od samego początku patrzyła na Józefa jak dotąd żadna. Zupę dostawał najlepszą, z kawałkiem autentycznej wołowiny. – Panie Józefie, pan taki poważny, nigdy się nie uśmieje... – Szekla, kiedy nie miał roboty przychodził do baru i patrzył jak ona chodziła między stolikami, a nigdy nie przeszła obok, żeby nie pokazała białych zębów. Odprowadził ją raz do domu, w zimie to było, zaprosiła na górę, zrobiła kolację. Wybiła policyjna godzina. Kobieta nieśmiało kręciła się koło własnego łóżka. – Do domu to pan chyba nie pójdzie, bo Niemcy. Nie poszedł do domu. Miał ponad trzydziestkę, a nie wiedział, że coś takiego jest na świecie. Te, które były w szwalni po wypłacie to zupełnie co innego... W owym czasie znowu pracował przy niemieckich mundurach, kiedy raz rozpylili zbyt dużo kwasu i dziury w materiale pokazały się za szybko, wycofali Szeklę z roboty do podziemia. W tej konspiracji, kiedy ciągnął na wózku pod stosem szmat i butelek partyzancką drukarnię, mało nie śpiewał z radości, tak go coś w serce grzało. Przyjdzie do domu, będzie tam Helka... Rok tak było. Wtedy już nie tylko przenosił z miejsca na miejsce wędrowną drukarnię. Był w brygadzie kolejowej, rozwalał nasypy pod szynami. Raz przyszedł do Helki z takiej roboty zziajany, jak pędzony psami dzik. Godzina zakazana tuż, a trzeba było jeszcze odnieść szpargały napisane po niemiecku na drugi koniec miasta. Nie wiedział, co to było. Papier dostali z pociągu, ludzie przy tym zginęli. – Masz, Helka, zanieść to tam, gdzie w niedzielę, i szybko wracaj. – Helka zrobiła herbaty, osłodziła prawdziwym cukrem i poszła. Nie wróciła nigdy, słuch po niej zaginął. Węszył, szukał, długo śladu nie znalazł. Później dowiedział się, że na gestapo kijami zatłukli kobietę. Złapali, zauważyli, że coś połknęła, dalej jej wyciągać z gardła, zaczęli tłuc... Nie przyszli Niemcy do domu, zmilczała adres. Zgarbił się Szekla, oczy mu zapadły, spać nie mógł, słyszał, jak krzyczała Helka, kiedy ją tłukli... Kiedyś dawno, gdy przyjechał w poszukiwaniu roboty do budującego się miasta i po wypłacie w barze pił piwo, nawinęły się Cyganki. – Powróżyć, panoczku, powróżyć? – Powróżcie, stare ropuchy – powiedział jeden. Powróżyły wszystkim. Jemu nagadały o czerwiennym królu i pieniądzach w rządowym liście, których nigdy nie dostał. – A gwiazda to u niego jaka? – zapytał ten, który kazał wróżyć. Cyganka przerwała wyuczone gadanie. – Nie przeszkadzaj, panoczku, nie przeszkadzaj. – Gwiazda, pytam, u niego jaka?! – krzyczał podchmielony piwem tamten. – Gwiazda u niego robaczywa – powiedziała Cyganka jakby ze złością. Jeszcze dziś, gdy noc jest jasna i Józef Szekla z kijem w ręce siedzi na rozkładanym stołku, wspomina krzyk Helki, którego nigdy nie słyszał, a nie może go zapomnieć. Patrzy w granatowe niebo, szuka swojej robaczywej gwiazdy... Wtedy zmienił się. Swoi musieli go pilnować, żeby nie popsuł roboty, bo czekał na strzelaninę. Po skoku na pociąg dostał się w kocioł, wywalił magazynek, schował broń do dziupli w drzewie i między wagonami przez stos roztłuczonej cegły skoczył w kierunku miasta. Myślał, że udało się, ale niespodziewanie dostał lufą w plecy. – Nic przy sobie nie mam, nie poznają – myślał. Jeden z esesmanów wskazał na buty ubrudzone ceglastym pyłem z rampy, gdzie była potyczka. – Polnische Bandit! –hitlerowiec machnął łapą, Józefowi zakręciło się w głowie, drugi Niemiec zdzielił go kolbą w twarz, świat wybuchł czerwienią. Najgorsze działo się później w pokoju, gdzie ściany były podrapane paznokciami... Mieli kije, grabaczki grube na trzy palce, 10 gięły się i trzeszczały, kiedy spadały na kości. Gdy zlatywał z krzesła, widział wokół siebie czarne buty, odrywały się od podłogi i leciały na jego brzuch, kiedy trafiły w głowę, znikało wszystko i było lepiej. Wył, pytali po polsku i po niemiecku, gdzie reszta bandytów. Milczał, nie powiedział jednego zrozumiałego słowa. Myślał o Helce, że ona pewnie tak samo... Zwątpili w nikły ślad potłuczonej cegły na butach, puścili zmaltretowanego kalekę. Gdy nad Wisłą grzmiały działa, pluł jeszcze krwią i zrastały mu się kości. Przed powstaniem swoi wywieźli go z miasta. Leżał i myślał. Przypomniały mu się czasy, kiedy pracował w szwalni i postanowił, że gdy złe się skończy, wróci tam. Przewaliła się wojna nad Wisłą, poszła do Berlina. Zameldował się, gdzie trzeba. Brakowało ludzi, przyjęli zmaltretowanego półkalekę. Stępił się najgorszy ból i zginęła robaczywa gwiazda. – Zabili mu Helkę, połamali gnaty, wojna była... przeszła, pracował, dostawał dwa razy w miesiącu garść brunatnych papierków. Wynajął mieszkanie, zaczął kupować graty... Na drugim piętrze stuk okiennych zamków, to Ewa po nocnej nieobecności wietrzy mieszkanie. Józef spogląda do góry. Poprzedniego roku w mroźny świt, kiedy przestał tupać filcowymi butami o lód na chodniku i byłby zasnął na zimnie, ona wracała do domu podobnie jak dziś. Zabrała go, dolała do herbaty spirytusu grubo na dwa palce. Wypił. – Podobna do Helki – pomyślał, chociaż Helka była niska i włosy miała jasne, a ta wysoka, oczy czarne i czarne włosy, piersi mniejsze, a usta duże, zupełnie nie takie jak tamta... Została dla niego podobna do Helki... Nie lubił opowiadać swojej historii, a jej opowiedział. Nie wtedy, gdy przemarzłego wzięła do pokoju kątem przy rodzinie. Wtedy milczał. Nieufny był, ponury. Potem kupiła regał do odnowionego pokoju, trzeba było wnieść ten regał, poprosiła go, pomógł, pieniędzy nie wziął. Pamiętał, że ona podobna do Helki. Coś chciała jeszcze i jeszcze... pomógł, potem zachorował, leżał na swoim poddaszu... Zapytała o niego kuternogę z przeciwległego ciągu, przyszła z tym kuternogą, bo był sam... Potem pomalował jej pokój, przy tym malowaniu zgadało się, że on zna barkarza, który ma córkę i ta córka może wynająć komuś pokój we Wrocławiu, pojechała do barkarza aż w Kostrzyniu, bo we Wrocławiu szykowała jej się lepsza praca. Z wyjazdu i tej pracy nic nie wyszło, być może przez Dominikę, od której nie chciała być tak daleko, ale zaprzyjaźniła się już nie tylko z Józefem, lecz i z barkarzem, który został dla niej stryjkiem lub wujkiem, bo myliły jej się skomplikowane rodzinne terminy. Przeżywała wówczas kolejny dramat, a że lubiła w czasie tych dramatów uciekać od ludzi, skorzystała z zaproszenia starego i spędziła kawał urlopu na barce robiąc rejs w dół i górę Odry. – Dziwna dziewczyna myślał Szekla – patrzył do góry, długo gapił się w okno. Kiedy tu pilnuje wieczorem swojego ciągu, myśli, że ją zobaczy, gdy będzie wracała na noc do domu z nowej fabryki, którą budują w dolinie między zoo i działkowymi ogrodami. Teodor obraca gałką radia, piosenka urywa się w pół słowa, chropowate wyrazy jakiegoś komunikatu i znowu ta sama piosenka... „Nie ciebie, nie siebie mi żal...” Teodor patrzy uważnie na szosę, obraca kierownicą, samochód wchodzi w zakręt łagodnym łukiem. „Nie ciebie, nie siebie mi żal...” powraca w głośniku uparty refren piosenki. Ewa też patrzy na szosę. W panoramie szyby wioska ucieka do tyłu, zakręt i most nad rzeką, potem prosta linia drogi między lasami. Teodor znowu rozpoczyna poszukiwania na skali radioodbiornika. – Zapal mi papierosa – mówi do Ewy. Ona błyska płomykiem zapalniczki, Teodor jedną ręką prowadzi samochód, drugą nadal kręci gałką radia. Odnalazł strzęp dziennika, słucha uważnie, zwolnił jazdę. Mruczy coś pod nosem, jest zły. – Nie nadadzą komunikatu o zobowiązaniu, jasna cholera... – wybucha wreszcie z pasją. Ewa milczy. – Psiakrew – ciska się Teodor – zależy mi, żeby to się rozeszło, bardzo mi zależy... 11 Mijają tablicę z napisem: „Zajazd 1200 metrów, zapraszamy na śniadania, obiady, kolacje, noclegi”. Teodor rozpogadza się wreszcie. Pokój jest stylowy, wystrój zharmonizowany. Drzwi i meble z palonego drewna. Teodor wyjmuje z torby butelkę i kieliszki. – Po jednym – uśmiecha się do Ewy. W głębi nocy ona zapala papierosa, Teodor także nie śpi, gładzi jej ramiona, szyję, piersi, odkrywa ją, przygląda się nagiej. Ewa spokojnie pali papierosa. – Nie daje mi spokoju ta cisza, komuś zależy, aby nie nadać komunikatu, aby nie nabrało rozgłosu moje zobowiązanie, dziwne... dawniej trąbiłyby o tym wszystkie gazety – marudzi Teodor. – Naprawdę tak ci zależy? – A co myślisz, taktyka... Dość już szarpania z zakładem, cholernym planem, bhp, kooperacją, dostawami, zbytem... Mam na oku coś lepszego, tylko muszę wygrać ten bieg, jest konkurencja. Będziesz do mnie przyjeżdżać. – Przyjeżdżać? – Na razie, póki wszystkiego nie załatwimy, później konspiracja nie będzie potrzebna, no zostaw już to – wyjmuje jej papierosa z ręki, przygarnia do siebie. Później, kiedy zasnął, Ewa zapala następnego papierosa, patrzy w okno, za którym budzi się wiosenny, prawie letni poranek. Czerwone refleksy przebijają przez zasłonę, pełzną po boazerii wyżej i wyżej, rozbłyskując w kieliszkach z nie dopitym koniakiem. Butelka rzuca smukły cień, który urywa się na brzegu stylowego stołu w palone słoje z dwoma sękami niedaleko krawędzi. Cienie kieliszków na tej płaskiej grafice są też dziwne... Tapczanik jest wąski, Teodor zajmuje większą jego część, Ewa leży na brzegu, odrobinę w powietrzu. Łóżko naprzeciw jest wolne, bielizna świeża, nie dotknięta, Ewa patrzy na tę bieliznę, jakby miała ochotę przejść na drugie niepotrzebne łóżko w dwuosobowym pokoju. Dzisiaj jest mały jubileusz, rok temu poznała Teodora. Właściwie poznała Teodora wcześniej, kilka dni po rozpoczęciu pracy w budującym się zakładzie. Rok temu spędziła z nim pierwszą noc, nawet nie noc, kilka godzin w samochodzie na rozkładanym fotelu w leśnym dukcie, niedaleko głównej drogi, po której z dwóch stron pędziły samochody oświetlając poprzez drzewa przesuwającym się blaskiem ich splątane ciała. Potem samochód ugrzązł w dukcie i Teodor wygrzebywał go do świtu... Pomagała mu i zaprzyjaźnili się nie podczas chwil na rozkładanym samochodowym fotelu, ale zmagań z zarytym w błocie cielskiem samochodu. Teodor miał umazaną twarz, wpadł w koleinę wyrzeźbioną kołem, zamiast butów i mankietów spodni – niekształtne bryły gliniastej mazi. Jej makijaż, który starannie poprawiła, gdy mieli odjeżdżać, pokryty był piaskiem, czarną ziemią i wodą z leśnego bajora. We włosach i na piersiach za stanikiem miała pełno wilgotnej ziemi. Pchała boksujący w leśnym bajorze samochód i wyglądała odpowiednio do takiej sytuacji... Bawił ją i cieszył wyniosły, odrobinę nadęty szef, który nagle stał się dla niej bardzo bliskim człowiekiem. Potem przyszła gorąca wiosna, lato, ciepła jesień, mroźna zima... Każdego dnia patrzyła na telefon jak na magiczny przedmiot, który powinien się odezwać znajomym, nieco przyciszonym głosem. Reszta godzin takiego dnia biegła szybciej i wolniej zarazem. Liczyło się spotkanie... spotkanie... w samochodzie za miastem... mieszkaniu jakiegoś kolegi Teodora, rzadziej na całą noc w hotelu niedalekiego miasteczka. Strzegł tajemnicy, romans z plastyczką nie byłby mile widziany przez... no właśnie przez kogo? Ostatecznie mogła zmienić zakład, ale nie o to chodziło. Teodor przeprowadzał rozwód i musiał mieć nieposzlakowaną opinię. Chodziło o podział majątku, głównie domku, była żona miałaby szansę wyłączenia go ze wspólnoty małżonków, łatwiej przeprowadziłaby tę sprawę, więc on nie chciał być w niczym winny rozkładowi pożycia... Ewa znała żonę Teodora z widzenia. Teresa starsza była od niej o dobrych kilka lat. Posiadała oryginalną urodę i jeszcze coś, czego Ewa nie umiała nazwać... 12 Teresa jakby fascynowała Ewę, a Teodor przez cały rok nie powiedział o niej jednego słowa, jakby nie istniała, a istniały jedynie sprawy związane z ich rozwodem i podziałem majątku. Teraz słońce świeciło prosto w okno, cienie butelek i kieliszków przesunęły się w lewo, wydłużone i dziwne. Teodor obudził się, spojrzał na zegarek, potem uśmiechnął się i wyciągnął do niej ramiona. Stacyjka. Niewielki peron prawie pusty. Starsza pani i para młodych ludzi, chyba marynarz i jego dziewczyna, która wstała tak rano, by mu na peronie pomachać ręką przed dalekim rejsem. Grupka chłopców, pewnie studentów, nieco hałasuje, młodzi ludzie w teksasach i swetrach, dziwnych nakryciach głowy. Ewa myśli, że kiedyś nosiło się studenckie czapki, w których chłopcy skracali i wyginali daszki, co było tematem dyskusji o postawie studenta na zebraniu młodzieżowej organizacji. Teodor stoi obok Ewy, trzyma ją za rękę, studenci przyglądają się zakochanemu wapniakowi, Ewie wydaje się, że są pewni, iż ona nie jest żoną, a już nie młodziutką cizią tuż po hotelowej randce... Parka marynarska zajęta jest sobą, dziewczyna trzyma chłopca za ręce, oddycha jego oddechem, milczą. Obok leży marynarski worek. Widać dworcowy zegar, a jeszcze dalej, jakby w ramach tego samego obrazu, zwężając się w perspektywie linie stalowych szyn... Pożegnanie. Na peron wtacza się pociąg, Ewa czuje na twarzy pocałunki, uśmiecha się, odpowiada, że będzie czekać, myśleć, tęsknić... oczywiście tak... Zajmuje miejsce przy oknie w pierwszej klasie. Pociąg rusza. Ewa wygląda przez okno, na peronie pozostaje jedynie Teodor i dziewczyna marynarza, stoją niedaleko siebie, machają rękami... Przedział pusty. Ewa chwilę nie myśli o niczym, łapie się na tym, gdy wagon przelatuje przez tunel i ściemnia się w przedziale, potem przychodzi jej do głowy, że od kilku dni nie widziała o świcie nocnego stróża koło wojskowego sklepu, czyżby Józef był znowu chory? Niepokoi ją ta myśl. Musi pójść do samotnika. Prosiła wczoraj Teodora, aby podwiózł ją na przedmieście, ale jakoś nic z tego nie wyszło, denerwowałby się w samochodzie, gdyby jej przyszło pobyć odrobinę dłużej na górze. Teodor ostatnio jest nerwowy, potrzebuje dłuższego wypoczynku. Tyle lat bez urlopu, nerwowe napięcie o plan, nieszczęsne małżeństwo, kłopoty z córką... A jej własna córka? Dominika pozostała u matki porzuconego męża... Ewa czuje wypieki na twarzy... dawno nie widziała Dominiki... Kiedy ostatnio przyniosła jej chodzącego na czworakach misia z pozytywką, Dominika obejrzała zabawkę i powiedziała: – Ja nie chcę niedźwiadka, ja chcę mamę. – Byli Łukasz i babcia Natalia. Łukasz nic nie powiedział, a babcia jak babcia... – Jakże to przecież masz mamusię... zobacz, jaki piękny niedźwiadek, aj... aj... jak łazi na czterech łapach... – i wparła dziecku misia... zamiast mamy. Ewa widzi tę pooraną bruzdami twarz prostej kobiety. Kiedy tylko jest głodna, czuje smak pasztetów pieczonych przez matkę byłego męża, która teraz wychowuje jej dziecko i ona jest o to dziecko spokojna. Natalia miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż. W jej rodzinie niemodne było chodzenie do szkoły, więc i ona niewiele tej szkoły liznęła. Urodziła za to troje zdrowych dzieci i z pomocą męża, dobrego murarza, wszystkie wykształciła i wychowała, jak się to mówi, na ludzi. Dobre dwadzieścia lat temu, kiedy Ewa nie znała jeszcze Łukasza, Feliks zginął podczas wypadku na budowie. Natalia została sama i nie licząc Łukasza, Dominiki oraz w jakiś sposób chyba jej, Ewy, jest sama do dzisiaj. Pociąg przeleciał przez stacyjkę, zachybotał na zwrotnicach, teraz sunie gładko przez równinę między ścianami drzew wielkiego lasu. Teodor pojechał do Warszawy na konferencję w sprawie maszyn do nowego zakładu, nie chciał, by jechała z nim, jest ostrożny. Szkoda, ona ma wolny dzień, a jutro niedziela. Jedna wspólna noc co jakiś czas, potem długie dni konspiracji. Tak minął rok i nic nie zapowiada zmiany... przez ten podział majątku... Dlaczego? Kiedyś, gdy w jej życiu zmienił się porządek, wrzuciła do torby osobiste rzeczy i wyszła z domu. O podziale majątku nawet nie myślała, chociaż saczek miała pusty, a w PKO na obu 13 książeczkach tysiąc pięćset złotych. Odeszła, chociaż w urządzonym mieszkaniu została jej wielka część... Dominika i kilka lat wspólnego z Łukaszem dorobku... Tamta miłość? Ewa myśli, że śmierć miłości jest podobna do śmierci człowieka... powolna, bolesna, zatrzymująca się jeszcze w nadziei, że nagle jest lepiej... lub nagła, zupełnie nagła – niespodziewana... kiedy uświadamiamy sobie, że kogoś, kto był wczoraj, już nie ma... Gdzie odszedł? A są ludzie, którzy przeżywają wspólnie uniesienia młodych kochanków, później pogodne dni lata, a jeszcze później nieuchwytny sentyment dwojga staruszków na spacerze, jesienią... Są ludzie, w których mimo starości żyje miłość. W jej, Ewy, sprawy zaplątał się Fryderyk. Zaplątał się? Chyba tak. Siły w tym romansie starczyło na zburzenie podwalin małżeństwa z Łukaszem. Małżeństwa skaleczonego od początku, od zdarzenia w domu akademickim... Dziwne, ale tamto zdarzenie w Łukaszu nie żyło i nie rosło tak jak w niej. Dlaczego? Gdyby się nie dowiedziała o tym nigdy, czy tak potoczyłyby się losy jej i Łukasza? Dwóch młodych ludzi wsiadło do przedziału, przyglądają się Ewie robiąc głupie miny. Na szczęście przed nią, przy oknie siedzi starsza pani, patrzy na przesuwającą się za oknem płaszczyznę, ma na palcu dwie obrączki, Ewa dałaby głowę, że ta pani też wspomina, tylko jest na końcu swojej drogi, a ona dopiero na zakręcie. Pociąg zagwizdał przewlekle, jeden z młodych ludzi zapytał drugiego, czy chciałby poznać taką ładną bruneteczkę. Drugi powiedział, że bardzo, tylko nie wie, jak jej na imię i boi się, bo do niektórych imion ma pecha. Pierwszy zaproponował zakład, który z nich odgadnie jej imię – wygra, zapytał Ewę, czy nie chciałaby być sędzią w tej grze. Ewa uśmiecha się do cwaniaków, wyjęła z torby książkę o wzornictwie tkanin, przeprosiła, że jedzie na egzamin, jeszcze się uczy, odwróciła się z książką do okna, cwaniacy chwilę próbowali „nawijać”, po czym umilkli. A jej po raz pierwszy tamto zdarzenie z akademika wydało się jakby mniejsze... Czy ona wszystkiego nie przesadziła, nie urosło to w niej zbyt wielkie? Przypomniała sobie chwile spędzone z Łukaszem, ich wspólne noce... Łukasz nigdy nie zrobił najmniejszej aluzji... jakby tamto przepadło, nie istniało lub jakby zupełnie o tamtym zapomniał, a ona zapomnieć nie mogła. Ilekroć przygarniał ją i ona też powinna była uczynić jakiś gest... nie mogła... Odległe lata, bardzo odległe... Dlaczego wraca do niej stara, zwietrzała, pokreślona liniami czasu, zygzakami nowych namiętności sprawa?... Była studentką zaledwie drugiego roku akademii, kiedy na swoich ścieżkach zaczęła spotykać Łukasza. Kończył wówczas politechnikę, mieszkał w akademiku obok. Odkrywała go przed sobą lub za sobą w kolejce po akademicki obiad, na pomoście tramwaju. W sklepie, gdzie robiła zakupy, spostrzegała jego prawie rozpłaszczoną na szybie twarz. Trzymał się z daleka, tylko raz podszedł do niej. Było to na placu budowy, podczas studenckiego społecznego czynu. Podszedł, spurpurowiał, chciał coś powiedzieć, jedynie zabełkotał, zauważyła, że drży, odwrócił się i odszedł. Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Od tej pory Łukasz znikł z jej ścieżek. Znikł lub też ona przestała go spostrzegać, chyba jedno i drugie, bo wtedy pojawił się Grzegorz, z którym często jakaś dziewczyna przestawała chodzić i pobekiwała w kącie pokoju, inna zaś zakwitała uśmiechami u jego boku tuż przed zniknięciem na „do rana” ze studenckiej potańcówki. Grzegorz podszedł do Ewy na przystanku przed akademią i powiedział coś zupełnie bez sensu. Potem wciągnął ją na pomost tramwaju. Ludzie zabijali się przed kinem, kolejka wiła się wężem jakieś pięćdziesiąt metrów od kasy, przy której aż się kotłowało. Z afiszy pysznił się biust Cyganki... Ludzie walczyli pod tym biustem o bilety na pięści. „Cygańska miłość”, szlagier tamtych lat wchodził na ekrany. Grzegorz dał nura do bramy i za chwilę zjawił się z biletami na miejsca w loży. – Dla ciebie nie tylko krokodyla, ale tuzin hipopotamów, dinozaura ci wygrzebię, chodź, obejrzymy tę Cygankę. Niedługo potem znalazła się w jego pokoju. Mieszkał na poddaszu, w nieco dziwnym lokalu, adoptowanym ze strychu, pełnym różnych zakamarków. Wyczarował to miejsce od kierownika domu, bo chciał mieszkać sam. Miał koniak, który już wtedy lubiła. Po kilku kieliszkach poczuła pocałunki. 14 – Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie. – Bez pośpiechu, powoli rozpinał guziki jej bluzki, potem zapinkę stanika. Ten spokój udzielił się jej, pomagała rozpiąć spódnicę na biodrze, zdjąć ją. Całował po nagich piersiach, gdy odpinała pas, zdejmowała coraz szybciej pończochy, odsłoniła biodra, płaski brzuch. Nie wykonała jednego gestu, by się bronić chociażby tak na niby jak to robią dziewczyny. Kiedy poczuła obok siebie jego ciało, uniosła biodra, ogarnęła go ramionami, oddychała głęboko, głośno, coraz żarliwiej wymawiając nie znane sobie dotychczas słowa. Miała przygodę na wakacjach, przygoda została bez echa, ale tamto było zupełnie czymś innym... niczym tamto było, przy tym, co wtedy z Grzegorzem... Coś w jej wnętrzu między biodrami, w piersiach w mózgu wibrowało boleśniej i boleśniej... Straciła świadomość, zgniatała chłopca udami, ramionami, wciskała weń swoje twardniejące piersi... krzyczała... Potem, gdy leżeli obok siebie, gładziła jego nagie ciało, jakby obudzona ze snu, jakby po upalnym dniu nurzała się w przejrzystej wodzie kojącej długo nie spełnione pragnienie. Za kilka dni przyjechała milicja i zabrała Grzegorza na rozprawę. Sypał swoje dziewczyny, że pomagały dopisywać sumy i fałszować stemple w książeczkach PKO, zdobywały dowody osobiste w kolejkach do kina i po zakupy. Kilka ofiar pociągnął za kratki, chociaż z przewodu wynikało, że z pobieranej forsy nie dostały nic. Potem znowu na drodze Ewy pojawił się Łukasz, był inny, jakby starszy, zrównoważony. Taki podobał jej się bardziej. Nie od razu się odnalazł. Po przygodzie z Grzegorzem nie widziała go długo. Przeżywała tę przygodę. Z dramatu pomógł otrząsnąć się jej Wojtek. Mogła nawet opuścić akademik, który przypominał jej tę jedną noc i wzbudzał niepotrzebne tęsknoty za brutalnie przerwaną miłością. Miłością? Chyba mimo wszystko nie, Wojtek był podobny... Szybko przestał mówić o małżeństwie, potem poprosił, żeby się na jakiś czas wyprowadziła, bo do niego przyjeżdża matka... tylko na lato. Oczywiście kocha ją nadal. Ewa wyprowadziła się, a z Wojtkiem zamieszkała... nie matka tylko Maryla... I właśnie wtedy pojawił się znowu Łukasz. Skończył studia, został na uczelni jako asystent, zdolny, z perspektywami, otrzymał służbowe mieszkanie. Znalazł do niej drogę przez koleżankę. Kiedy koleżanka zostawiła ich ze sobą, położył rękę na jej dłoni i powiedział, że chciałby z nią zostać na zawsze. Przemyślał wszystko... Dopiero później zrozumiała jego słowa... Przemyślał dokładnie i pragnie tylko jej, kocha ją od kilku lat, ona jest jego jedyną miłością. Była zaskoczona. Nie spodziewała się takiego tempa, nie był to ten Łukasz, z którego śmiały się koleżanki. Gdy spostrzegł jej wahanie, powiedział, że ma dwa skierowania na studenckie wczasy do Bułgarii. Były to chyba najpiękniejsze w jej życiu dwa tygodnie. Tak myśli dzisiaj. Wówczas czuła beztroskę, przyprawioną odrobiną tęsknoty za kimś innym... Kim? Nie wiedziała. Łukasz zainteresował ją. Po słonecznych dniach przychodziły gorące noce. Czekała na nie. Jej młode ciało przesączone promieniami słońca i solą ze słonego morza pragnęło miłości bardziej niż kiedykolwiek. Spijał ten miód Łukasz, ona była szczęśliwa tym szczęściem, jakie daje spełnianie pragnień kochanka... Później pojawił się raz jeszcze Grzegorz... wyszedł z więzienia, odnalazł Ewę. Pamiętał ją z tamtej nocy, był pewny, że ona też pamięta. Pomylił się. Nie odpowiadała na listy, nie przyszła na żadne z narzuconych spotkań. Zorganizował spisek, ktoś wciągnął ją do kawiarni, kiedy zjawił się Grzegorz, znikł, a on zaczął rozdrapywać na cząstki tamtą noc... po kilku minutach wstała. Przytrzymał ją za rękę. – Siadaj. – Puść! – Siadaj, powiem ci coś bardzo ciekawego – posadził ją prawie siłą. Chciała uniknąć awantury w kawiarni. – Ale sobie wybrałaś męża, już lepiej nie mogłaś – kpił. – Jest zdolny, nie musi kraść. Kocha mnie, czego chcesz, mów szybko! – A ty go kochasz? – Kocham. 15 – Ha! ha! ha! – zaniósł się śmiechem – słuchaj, opowiem ci pewną historyjkę. Jeden mydłek skomlał, żeby nauczyć go rozmawiać z dziewczynami. – Przyjdź – powiedziałem – dziś wieczorem, zamelinujesz się w schowku na dmuchanym materacu, bo będzie u mnie jedna lala. Przyszedł, lala też przyszła i okazała się baletnicą, dała koncert... a on patrzył. Patrzył, patrzył... W odbiciu szyby wszystko widział... Tyle zobaczył, że zemdlał... mydłek, skąd mogłem wiedzieć, że to była jego królewna. Kiedy rano baletnica poszła, ledwo go ocuciłem, chorował miesiąc czy dwa. Wiesz kto ta lala i kto mydłek? Grzegorz przekrzywił głowę, zajrzał jej w oczy, uśmiechnął się, a raczej wykrzywił gębę w wielkim zadowoleniu. Kawiarnia zamazała się, poczęła drgać jak podczas trzęsienia ziemi. Ewa poczuła zawrót. Roześmiana gęba dziwnie ogromniała... ogromniała... – Zaniemówiłaś? Przecież on cię i tak kocha... tylko kiedyś ci to wypowie... albo nawet nie, mydłek. Ewa podniosła się z miejsca, filiżanka przed nią podskoczyła na spodku, toczyła się powoli po blacie stolika, jakby pływała w rozlanej kawie, a potem leciała i leciała na dół, Ewa spostrzegła dookoła zwrócone na nich twarze. Jej ręka, jakby prowadzona przez kogoś, uniosła się, zatoczyła łuk i z trzaskiem spadła na ten wielki pysk przed nią. Huk jak wystrzał, Grzegorz zatoczył się, podskoczył, chwycił ją za bluzkę na piersiach, potrząsnął... Byłby ją rzucił na ziemię, być może uderzył, ale kilku mężczyzn podbiegło do stolika. Grzegorz puścił ją, chwyciła torebkę, biegła do wyjścia przez długą kawiarnianą salę... W domu przyszła noc i wtedy pojęła, że coś się stało. Nie mogła, nie mogła... nic. Odsuwała się, uciekała. Po kilku dniach przemogła się, ale w jej gardle rosła kula, rosła, pęczniała. Wyjechała na jakiś kurs, po dwóch tygodniach wróciła, kiedy zbliżała się noc, kula w gardle rosła nadal. Ilekroć ją dotykał Łukasz i miała zrobić jakiś gest, wydawało jej się, że on ten gest już widział... Ludzie w przedziale zmienili się, nawet starsza pani z przeciwka wysiadła, teraz była tam mama ze śpiącym dzieckiem, dwaj dowcipnisie też wysiedli, książka o wzornictwie tkanin upadła na podłogę, a ona tego nie zauważyła. Powiedziała Łukaszowi, że wie o tamtej nocy. – Źle, że wiesz... to było dawno, tak dawno, że nie pamiętam – odpowiedział, ale jego twarz poszarzała, stała się jakby popielata. Próbowała jeszcze, były to próby beznadziejne. Poznała Fryderyka i wówczas okazało się, że klęska jej małżeństwa jest nieuchronna, Fryderyk był tylko elementem tego procesu. Odeszła od Fryderyka. Od Fryderyka i od Łukasza jednocześnie. Odnalazła się w pracy. W tym okresie powstały jej najpiękniejsze wzory. Los nie oszczędził jej rozczarowań... ale czyja to wina? Grzegorza? Wojtka? Łukasza? Mężczyźni, których była zdolna kochać, okazywali się nieporozumien