Barker Clive - Sakrament
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Barker Clive - Sakrament |
Rozszerzenie: |
Barker Clive - Sakrament PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Barker Clive - Sakrament pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Barker Clive - Sakrament Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Barker Clive - Sakrament Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Clive Barker
Sakrament
Przełożył
Robert P. Lipski
Strona 2
Tytuł oryginału:
Sacrament
Redakcja:
Joanna Figlewska
Korekta:
Magdalena Górnicka
Ilustracja na okładce:
Piotr Wyskok
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
ISBN 83-7480-033-X
Wydanie I
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax (0-22) 813 47 43
e-mail: [email protected]
Strona 3
Dla Malcolma
Strona 4
Jestem człowiekiem,
a ludzie są zwierzętami, które opowiadają historie
To dar od Boga, który powołał nasz gatunek do istnienia,
lecz pozostawił zakończenie naszej historii, niedopowiedziane
Ta zagadka wciąż nie daje nam spokoju.
Czyż mogłoby być inaczej?
Bez tej ostatniej części, zastanawiamy się, jak odnaleźć sens
w tym wszystkim, co wydarzyło się wcześniej,
Innymi słowy, w naszym życiu?
Dlatego sami tworzymy własne historie
gorączkowo, zazdrośnie, na podobieństwo naszego Stwórcy,
w nadziei, że choćby przypadkiem opowiemy to,
czego nie dopowiedział Bóg
I dokończywszy naszą historię,
zrozumiemy w jakim celu się narodziliśmy.
Strona 5
CZĘŚĆ
PIERWSZA,
W KTÓREJ
STAJE PRZED
NIE OTWARTYMI
DRZWIAMI
Strona 6
JEDEN
Każda godzina ma swoją tajemnicę.
Świt, zagadki światła i życia. Południe, sekrety trwałości. Godzina trzecia pośród gwaru i
upału dnia, wieczorny księżyc stojący wysoko na niebie. Zmierzch, wspomnienia. A północ?
Och, ta skrywa całą tajemnicę czasu jako takiego, dnia który nigdy już nie powróci,
przechodząc, podczas gdy śpimy, do historii.
***
Była sobota, kiedy Will Rabjohns zjawił się w osmaganym wiatrem i mrozem,
drewnianym baraku na obrzeżach Balthazar. Teraz była niedziela nad ranem, druga
siedemnaście, wedle wskazania porysowanego zegarka Willa. Piersiówkę brandy opróżnił już
przed godziną, wznosząc toast na cześć zorzy polarnej, która skrzyła się, rozpostarta
majestatycznie za zatoką Hudsona, nad brzegiem której leżało Balthazar. Pukał do drzwi
baraku niemal bez przerwy, nawołując Guthriego i prosząc, by zechciał poświęcić mu choćby
kilka chwil. W pewnej chwili wydawało mu się, że tamten jednak mu otworzy; Will usłyszał
dobiegające zza drzwi niezrozumiałe mamrotanie, a raz nawet poruszyła się klamka. Jednak
Guthrie się nie pojawił.
Will nie dał się zbyć ani nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Starzec miał opinię
szaleńca, za takiego uważali go wszyscy, zarówno mężczyźni jak i kobiety, którzy
zdecydowali się zamieszkać w tym zapomnianym zakątku planety. Jeżeli ktokolwiek wie coś
na temat szaleństwa, to właśnie oni, skonstatował Will. Cóż, jeśli nie utrata zmysłów, mogło
skłonić ludzi, aby założyć osadę, nawet tak niedużą jak Balthazar (liczba mieszkańców
wynosiła trzydzieści jeden) na pozbawionym drzew, smaganym wichrami skrawku ziemi,
który przez pół roku był skryty pod warstwą śniegu i lodu, a przez dwa spośród pozostałych
nawiedzały go polarne niedźwiedzie, przybywające w te okolice późną jesienią i oczekujące,
aż zatoka zamarznie? Fakt, że ci ludzie uważali Guthriego za szaleńca, mógł odzwierciedlać
rozmiary jego obłędu.
Will jednak był cierpliwy, potrafił czekać. Większość swego zawodowego życia spędził
właśnie na wyczekiwaniu, przesiadując w różnorakich kryjówkach, jamach, wyschniętych
korytach strumieni czy na drzewach, trzymając w pogotowiu aparat fotograficzny i wytężając
Strona 7
słuch, czekając, aż pojawi się obiekt na który polował. Ile z tych zwierząt było, tak jak
Guthrie, pogrążonych w szaleństwie i rozpaczy? Bez wątpienia większość. Stworzenia, które
bezskutecznie próbowały prześcignąć doganiającą je ludzką falę; których życie i miejsca
zamieszkania były zagrożone. Jego cierpliwość często szła na marne. Czasami, pocąc się i
dygocząc całymi godzinami, a nawet dniami ostatecznie musiał zrezygnować i ruszyć dalej,
gdyż przedstawiciele gatunku, których poszukiwał, pomimo swej desperacji, bezradności i
rozpaczy nie zechcieli ukazać tego w obiektywie jego kamer.
Guthrie natomiast był jak zwierzę w ludzkiej skórze. Mimo że zaszył się za ścianami
swego żałosnego, naruszonego przez surowe warunki pogodowe baraku z desek, i starał się
widywać z sąsiadami (o ile tak to można określić, gdyż najbliższy dom znajdował się w
odległości pół mili) tak często, jak to było możliwe, z całą pewnością zaciekawił go widok
mężczyzny stojącego u drzwi jego chaty i czekającego nań pięć godzin na siarczystym
mrozie. Will właśnie w tym widział swoje nadzieje – że im dłużej zdoła utrzymać się na
nogach i nie zasnąć, tym bardziej prawdopodobne, że szaleniec w końcu ulegnie, ciekawość
weźmie nad nim górę i facet zdecyduje się otworzyć drzwi.
Znów spojrzał na zegarek. Już prawie trzecia. Mimo że powiedział swojej asystentce
Adrianne, żeby na niego nie czekała, to znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że na pewno już
martwi się o niego. Gdzieś tam w ciemnościach kryły się niedźwiedzie, niektóre z tych
zwierząt ważyły po osiemset, dziewięćset funtów, charakteryzowały się nienasyconą
żarłocznością i były całkowicie nieprzewidywalne, jeżeli chodzi o zachowanie. Za dwa
tygodnie wyjdą na kry lodowe, aby polować na foki i wieloryby. Teraz jednak głównie
grzebały w śmietnikach albo w cuchnących, zalegających stertach odpadków w osadach
Churchill i Balthazar, a także – jak się niestety zdarzało – zabijały ludzi. Istniało spore
prawdopodobieństwo, że nawet teraz krążą, węsząc, gdzieś w pobliżu, w ciemnościach,
których nie rozpraszał blask żarówki na rozchwierutanym ganku chaty Guthriego, i być może
obserwują stojącego przed drzwiami Willa. Ta świadomość nie wzbudzała w nim niepokoju.
Wręcz przeciwnie. Czuł lekkie podniecenie na myśl, że jakieś dzikie zwierzę mogło właśnie
w tej chwili oceniać jego walory jako potencjalnej przekąski. Przez większość swojego
dorosłego życia fotografował dziki, nieokiełznany świat, opisując ludzkiemu plemieniu
tragedie, rozgrywające się na terytoriach, o które toczyła się walka. Rzadko kiedy były to
ludzkie tragedie. To populacja tego drugiego świata wymierała, zmniejszając się z każdym
dniem coraz bardziej. I gdy tak obserwował stopniową, lecz nieubłaganą erozję puszczy,
zaczęło narastać w nim pragnienie, by choć na chwilę znaleźć się w tym dzikim świecie,
zanim całkiem przestanie istnieć. Zdjął podbitą futrem rękawicę i wyjął z kieszeni anoraka
Strona 8
paczkę papierosów. Został tylko jeden. Włożył go między zdrętwiałe wargi i przypalił, brak
papierosów doskwierał mu bardziej niż siarczysty mróz czy niedźwiedzie.
– Hej, Guthrie – powiedział, uderzając kostkami palców w osmagane wiatrem i śniegiem
drzwi – może jednak wpuścisz mnie do środka, co? Zajmę ci tylko kilka minut. Zlituj się.
Czekał, zaciągając się papierosowym dymem i zerkając przez ramię w ciemność. Jakieś
dwadzieścia, trzydzieści jardów za jego dżipem znajdowało się skupisko skał, idealne
miejsce, jak stwierdził, gdzie mogły czaić się niedźwiedzie. Czy coś się tam poruszyło?
Chyba tak. Cwane skurwiele, pomyślał. Nie śpieszyły się, czekały, aż wróci do samochodu.
– Pieprzę to! – warknął pod nosem.
Czekał dostatecznie długo. Uznał, że odpuści sobie Guthriego, przynajmniej tej nocy.
Zamierzał wrócić do swego ciepłego, wynajętego domku na ulicy Głównej (notabene jedynej)
w Balthazar, zaparzyć kawę, przyrządzić lekkie śniadanie, a potem przespać się kilka godzin.
Oparłszy się pokusie, by po raz ostatni zapukać do drzwi, odstąpił od nich i sięgając do
kieszeni po kluczyki, ruszył przez skrzypiący śnieg z powrotem do swego dżipa. W głębi
duszy zastanawiał się, czy Guthrie nie jest na tyle zepsutym, starym łajdakiem, że czeka, aż
jego gość spasuje, i dopiero wtedy otwiera drzwi. Okazało się, że tak. Gdy tylko Will znalazł
się poza granicą światła płynącego z pojedynczej żarówki na starym, rozlatującym się ganku,
usłyszał skrzyp drzwi przesuwających się po oszronionej podłodze, z tyłu, za nim. Zwolnił
kroku, ale się nie odwrócił, podejrzewał, że gdyby to zrobił, Guthrie po prostu by te drzwi
zatrzasnął. Zapanowała cisza. Will miał dość czasu, by móc zastanowić się, co pomyślały o
tym osobliwym rytuale wałęsające się w pobliżu niedźwiedzie. Wreszcie Guthrie znużonym
tonem zawołał:
– Wiem kim jesteś i wiem, czego chcesz!
– Doprawdy? – spytał Will, oglądając się przez ramię.
– Nie pozwalam nikomu robić zdjęć ani mnie samego, ani mojego domu – rzucił Guthrie,
jakby przed drzwiami jego chaty co dzień stała długa kolejka fotografów.
Dopiero teraz Will odwrócił się. Guthrie cofnął się, stając w progu; żarówka na ganku
rzucała wątły blask. Will dostrzegł jedynie sylwetkę bardzo wysokiego mężczyzny rysującą
się na tle mrocznego wnętrza baraku.
– Szanuję pańską decyzję – rzekł Will. – Skoro nie życzy pan sobie, aby ktokolwiek go
fotografował, rozumiem to. Ma pan prawo do prywatności.
– No dobra, to czego chcesz, do cholery?
– Jak już powiedziałem, tylko pogadać.
Guthrie najwyraźniej przyjrzał się swemu gościowi na tyle dobrze, aby zaspokoić
Strona 9
ciekawość, ponieważ cofnął się o krok i zaczął zamykać drzwi. Will wiedział, że w tym
przypadku próba przyspieszenia kroku była niewskazana. Nie pozostało mu nic innego jak
zagrać swoją ostatnią kartą. Wypowiedział dwa nazwiska, bardzo cichym, spokojnym głosem:
– Chcę porozmawiać o Jacobie Steepie i Rosie McGee.
Postać wyraźnie drgnęła; przez chwilę było niemal pewne, że mężczyzna zamknie drzwi i
na tym wszystko się skończy. Zamiast tego Guthrie wyszedł na ganek.
– Znasz ich?
– Spotkałem ich kiedyś – odparł Will. – Bardzo dawno temu. Pan też ich znał, prawda?
– Jego... ale bardzo słabo. Choć muszę powiedzieć, że nawet to było dla mnie za wiele.
Mówiłeś, że jak się nazywasz?
– Will... William... Rabjohns.
– No dobra... właź do środka, zanim odmrozisz sobie jaja.
DWA
W przeciwieństwie do wygodnych, dobrze wyposażonych domów w całej tej maleńkiej
osadzie, barak Guthriego był tak prymitywny, że ledwie nadawał się do zamieszkania,
zważywszy na to, jak surowe potrafią być tutaj zimy. Jedyny pokój był ogrzewany
markowym grzejnikiem elektrycznym (nieduży zlew i piecyk pełniły funkcję kuchni, a
łazienka zapewne znajdowała się na wolnym powietrzu). Meble wyglądały jakby
przywieziono je tutaj z wysypiska śmieci. Mieszkaniec chaty wcale nie prezentował się lepiej.
Mający na sobie kilka warstw brudnej odzieży, mężczyzna był wyraźnie niedożywiony i
wymagał leczenia. Choć Will słyszał, że Guthrie ma najwyżej sześćdziesiąt lat, wyglądał
dziesięć lat starzej, jego skóra miejscami była krwistoczerwona, gdzie indziej zaś szara i
ziemista, włosy, skądinąd mocno przerzedzone, były siwe, lecz trudno było dostrzec ich
barwę, z uwagi na pokrywający je brud. Cuchnął chorobą i rybami.
– Jak mnie znalazłeś? – spytał Willa, gdy zamknął za nim drzwi i przekręcił znajdujące
się na nich trzy zasuwki.
– Kobieta na Mauritiusie wspomniała mi o panu.
– Chcesz czegoś na rozgrzewkę?
– Nie, dziękuję.
– Co to za kobieta?
Strona 10
– Nie wiem czy pan ją jeszcze pamięta. Siostra Ruth Buchanan?
– Ruth? Chryste. Poznałeś Ruth. No, no. Ta kobieta to miała gadane... – Nalał sporą
porcję whisky do obtłuczonego, emaliowanego kubka i opróżnił go jednym haustem. –
Zakonnice za dużo mówią. Zwróciłeś na to uwagę?
– Myślę, że właśnie dlatego wymyślono śluby milczenia.
Ta odpowiedź rozbawiła Guthriego. Wybuchnął krótkim, ochrypłym śmiechem, po czym
wypił kolejną porcyjkę whisky.
– I co o mnie powiedziała? – spytał, zerkając na butelkę, jakby usiłował ocenić, ile
zostało w niej jeszcze przynoszącego pocieszenie alkoholu.
– Tylko to, że mówił pan o ginących gatunkach. O tym, że miał pan okazję widzieć
ostatnich przedstawicieli kilku z nich.
– Nigdy nie wspominałem jej o Rosie i Jacobie.
– Nie. Przyjąłem jednak, że spotkawszy jedno z nich, mógł pan widzieć także drugie.
– Hmm.
Twarz Guthriego spochmurniała, gdy pogrążył się przez moment w zamyśleniu. Aby nie
zostać przyłapanym na przyglądaniu się swemu gospodarzowi – ten człowiek nie lubił, gdy
ktoś zanadto się na niego gapił – Will podszedł do stołu, by zerknąć na walające się tam
książki. Gdy podszedł bliżej, usłyszał dochodzące spod stołu ostrzegawcze warczenie.
– Stul pysk, Lucy! – rzucił Guthrie.
Suka zamilkła i wyszła spod stołu, żeby się trochę połasić. Była mieszańcem owczarka
niemieckiego i chow, lepiej wykarmionym i prezentującym się bardziej okazale niż jej pan.
Przyniosła kość i położyła ją pokornie u stóp Guthriego.
– Jesteś Amerykaninem? – spytał Guthrie, wciąż nie patrząc na Willa.
– Urodziłem się w Manchesterze. Dorastałem jednak w Yorkshire Dales.
– Anglia zawsze była dla mnie zbyt wygodna i przytulna.
– Nie określiłbym tym mianem angielskich moczarów – rzekł Will. – Co prawda, nie
sposób ich porównać z surowością tego miejsca, ale gdy opada mgła, a ty akurat znajdujesz
się gdzieś wśród wzgórz...
– A więc to właśnie tam ich spotkałeś.
– Tak. Właśnie tam.
– Angielski bękart – rzekł Guthrie. Dopiero teraz spojrzał na Willa. – Nie ty, Steep.
Zimny angielski bękart. – Wymówił te trzy słowa, jakby przeklinał tego mężczyznę,
gdziekolwiek on mógł się znajdować. – Wiesz, jak siebie nazwał? – Will wiedział. Mimo to
czuł, że będzie lepiej jeżeli pozwoli gospodarzowi dokończyć rozpoczętą myśl. – Zabójcą
Strona 11
Istot Ostatnich – rzekł Guthrie. – Był z tego dumny. Słowo daję. Szczycił się tym. – Wlał
resztę whisky do kubka, ale go nie opróżnił. – A więc spotkałeś Ruth na Mauritiusie, tak? Co
tam robiliście?
– Zdjęcia. Wygląda na to, że tamtejsze pustułki już niebawem wymrą całkowicie.
– Jestem pewien, że były ci wdzięczne, że postanowiłeś poświęcić im swą uwagę – rzucił
oschle Guthrie. – No dobra, czego ode mnie chcesz? Nie mogę ci nic powiedzieć na temat
Steepa albo McGee. Nic nie wiem, a nawet gdybym wiedział, to i tak dawno wyrzuciłem to z
pamięci. Jestem już stary i nie chcę cierpieć.
Spojrzał na Willa.
– Ile masz lat? Czterdzieści?
– Celny strzał. Czterdzieści jeden.
– Żonaty?
– Nie.
– Nie rób tego. To bagno.
– Może mi pan wierzyć, to raczej mało prawdopodobne.
– Ciota, hę? – mruknął Guthrie, lekko przekrzywiając głowę.
– Tak się złożyło.
– Angielska ciota. Coś takiego. Kto by się spodziewał? Nic dziwnego, że dogadałeś się z
siostrą Ruth. Z Siostrzyczką Niedotykalską. I przejechałeś taki szmat drogi, żeby się ze mną
spotkać?
– Tak i nie. Przyjechałem, żeby fotografować niedźwiedzie.
– No jasne, te pieprzone niedźwiedzie. – Wyczuwalna przez moment odrobina ciepła w
jego głosie zniknęła zupełnie. – Większość ludzi jedzie w tym celu do Churchill, nieprawdaż?
Czy nie urządzają tam wycieczek, aby można było zobaczyć ich występy? – Pokręcił głową. –
Całkiem się staczają.
– Idą tam, gdzie mogą znaleźć darmowy posiłek – odparł Will.
Guthrie spojrzał na sukę, która, odkąd otrzymała surową reprymendę, warowała u jego
stóp. Wciąż trzymała w pysku kość.
– Tak jak i ty, prawda? – stwierdził. Suka, uszczęśliwiona, że zwrócił się do niej,
niezależnie od treści wypowiedzi, zaczęła uderzać ogonem o podłogę. – Artystka, psia jej
mać.
Guthrie wyciągnął rękę, jakby chciał odebrać jej kość. Czarne wargi suki rozchyliły się w
ostrzegawczym grymasie.
– Jest zbyt bystra, żeby mnie dziabnąć, i zbyt głupia, żeby nie warknąć. Oddaj to,
Strona 12
zapchlona suko. – Guthrie wyrwał jej kość z pyska. Nie stawiała oporu. Podrapał ją za uchem
i położył kość przed nią na podłodze. – Mam wrażenie, że psy są pochlebcami – stwierdził. –
To my je nimi uczyniliśmy. Ale niedźwiedzie... Jezu, niedźwiedzie nie powinny grzebać w
naszych śmieciach. Powinny zostać gdzieś tam – wskazał ręką w stronę zatoki – gdzie mogą
być tym, czym być powinny zgodnie z zamiarami Boga.
– To dlatego jest pan tutaj?
– Znaczy, żeby podziwiać życie zwierząt? Na Boga, nie. Jestem tutaj, ponieważ mierzi
mnie przebywanie wśród ludzi. Nie lubię ich. Nigdy nie lubiłem. Gdy jestem blisko nich,
zbiera mi się na mdłości.
– Czy ze Steepem też tak było? – spytał Will.
Guthrie posłał mu zjadliwe spojrzenie.
– Co u licha ma znaczyć to pytanie?
– Tak po prostu spytałem.
– Co za głupie pytanie – mruknął Guthrie. Po chwili nieco złagodniał i rzekł: – Jeżeli
chodzi o tych dwoje, przyznam, że było na czym oko zawiesić. Naprawdę. I mam na myśli
ich oboje. Rosa, co tu dużo gadać, była naprawdę piękna. Zagaiłem rozmowę ze Steepem
tylko po to, by się do niej zbliżyć. Ale powiedział mi kiedyś, że byłem dla niej za stary.
– A ile miał pan lat? – zapytał Will, równocześnie uświadamiając sobie, że opowieść
Guthriego nieznacznie się zmieniła. Twierdził przecież, że poznał jedynie Steepa, a teraz
wszystko wskazywało na to, że znał ich oboje.
– Trzydzieści. Jak dla Rosy byłem o wiele za stary. Lubiła naprawdę młode sztuki. I rzecz
jasna, lubiła Steepa. To znaczy oni oboje byli jak mąż i żona, brat i siostra, i Bóg wie co
jeszcze w jednym. Nie miałem u niej żadnych szans. – Na tym zakończył ten temat i podjął
inny. – Chcesz zrobić coś dobrego dla tych niedźwiedzi? – spytał. – Idź na wysypisko i
podrzuć tam trochę trucizny. To by je nauczyło. Może te, co by przeżyły, zrozumiałyby, że
nie powinny tu wracać. Pewnie trochę by to potrwało, cztery, może pięć sezonów i zginęłoby
przy tym wiele niedźwiedzi, ale prędzej czy później zrozumiałyby, co chcemy dać im do
zrozumienia. – Dopiero teraz opróżnił kubek i podczas gdy alkohol wciąż jeszcze przepalał
sobie drogę przez jego gardło do żołądka, dodał: – Staram się o nich nie myśleć, ale to
powraca... – Nie miał na myśli niedźwiedzi i Will doskonale o tym wiedział. – Wciąż ich
widzę, tak jakby to było wczoraj. – Pokręcił głową. – Oboje... tacy piękni. Tacy... czyści. –
Górna warga Guthriego uniosła się, gdy wymówił to słowo, jakby miał na myśli jego
antytezę.
– To musi być dla nich straszne.
Strona 13
– Co takiego?
– Życie w tym plugawym świecie. – Spojrzał na Willa. – To jest dla mnie najgorsze –
stwierdził. – Im jestem starszy, tym lepiej ich rozumiem. – Czy faktycznie miał w oczach łzy,
pomyślał Will, czy to może jakaś jego starcza dolegliwość? – I nienawidzę siebie za to.
Odstawił pusty kubek i z niespodziewaną determinacją w głosie oświadczył: – To wszystko.
Nic więcej ze mnie nie wyciągniesz. – Podszedł do drzwi i otworzył wszystkie zasuwki.
– Wynoś się, nic tu po tobie.
– Dzięki za poświęcony mi czas – powiedział Will, mijając staruszka i wychodząc za
nim.
Guthrie puścił mimo ucha tę grzecznościową formułkę.
– Jeżeli jeszcze kiedyś zobaczysz siostrę Ruth...
– Nie zobaczę – odparł Will. – Zmarła w lutym.
– Na co?
– Na raka jajnika.
– Hmm. To cię czeka, gdy nie korzystasz z tego, co otrzymujesz od Boga – skwitował
Guthrie.
Suka dołączyła do nich w progu i powarkiwała głośno. Tym razem nie na Willa, a na coś,
co kryło się w mroku nocy. Guthrie nie uciszył jej, wlepił wzrok w ciemność.
– Zwietrzyła niedźwiedzie. Lepiej nie kręć się tutaj.
– Nie zamierzam – rzekł Will, podając rękę Guthriemu.
Mężczyzna spojrzał na nią z zakłopotaniem, jakby zapomniał ten prosty rytuał. Wreszcie
uścisnął dłoń Willa.
– Powinieneś zastanowić się nad tym, co powiedziałem – stwierdził. – O podłożeniu
trutki niedźwiedziom. Wyświadczyłbyś im przysługę.
– Wyręczyłbym w ten sposób Jacoba – odparł Will. – Nie po to pojawiłem się na tym
świecie. To nie moje zadanie.
– Wszyscy wypełniamy nasze zadanie, w ten sposób, że po prostu żyjemy – mruknął
Guthrie. – I powiększamy liczebność tej zafajdanej populacji.
– Ja z pewnością jej nie powiększę – zapewnił Will i ruszył w stronę swojego dżipa.
– Ty i siostra Ruth! – zawołał w ślad za nim Guthrie.
Suka zaczęła szczekać, w jej ujadaniu pojawiła się nowa, alarmująca nuta, którą Will znał
aż za dobrze. Słyszał psy w komórce, czyniące podobny jazgot, gdy do obozowiska
podchodziły lwy. W tych dźwiękach zawarte było ostrzeżenie i Will zamierzał z niego
skorzystać. Przepatrując ciemność na prawo i lewo od siebie, w kilku krokach znalazł się przy
Strona 14
swoim dżipie. Nie trwało to dłużej niż kilkanaście uderzeń jego rozkołatanego serca.
Na ganku, z tyłu za nim, Guthrie krzyczał coś; Will nie potrafił stwierdzić, czy wołał
swojego gościa z powrotem do chaty, czy może ponaglał go do żwawszego kroku; suka robiła
zbyt duży hałas. Will starał się nie słyszeć obu głosów, człowieka i zwierzęcia, i
skoncentrował się na prostej czynności włożenia kluczyka do zamka. Palce dłoni zawiodły go
i kluczyki wypadły mu z ręki. Przykucnął, aby je podnieść ze śniegu, a ujadanie suki stało się
na moment wyjątkowo ochrypłe i piskliwe. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Rozejrzał się
dokoła, macając dłonią po omacku w poszukiwaniu kluczyków. Dostrzegł jedynie skały, ale
to ani trochę go nie uspokoiło. Zwierzę mogło czaić się w ukryciu i dopaść go w pięć sekund.
Widział ich ataki; gdy było to konieczne, potrafiły biegać naprawdę szybko, sunęły na swoją
ofiarę jak lokomotywa. Wiedział, jak powinien się zachować w razie ataku niedźwiedzia –
uklęknąć, pochylić twarz ku ziemi i osłonić głowę ramionami. Chodziło o to, by stanowić
możliwie jak najmniejszy cel i w żadnym wypadku nie nawiązywać kontaktu wzrokowego ze
zwierzęciem. Należało zachować milczenie. I całkowity bezruch. Im lepiej będzie się udawać
trupa, tym większe ma się szanse na przeżycie takiego spotkania. Zapewne, ktoś, gdzieś,
musiał kiedyś przetestować takie zachowanie, choć zapewne była to gorzka i bolesna lekcja.
Spróbuj zamienić się w głaz, a śmierć cię ominie.
Jego palce odnalazły upuszczone kluczyki. Wstał, zerkając równocześnie do tyłu. Guthrie
wciąż stał na ganku, suka, ze zjeżoną na grzbiecie sierścią, warowała w milczeniu obok niego.
Will nie usłyszał, by Guthrie ją uciszał, najwyraźniej znudziła się ostrzeganiem
nieroztropnego człowieka, który i tak nic sobie nie robi z dobrych rad i nie chce wracać do
chaty, gdy na dworze grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Przy trzeciej próbie kluczyk
wślizgnął się do otworu zamka i Will otworzył drzwiczki. W tej samej chwili, po raz
pierwszy usłyszał ryk niedźwiedzia. A potem ujrzał wyłaniające się spomiędzy skał wielkie
zwierzę. Jego zamiary były oczywiste. Drapieżnik wziął Willa na cel. Mężczyzna wskoczył
na siedzenie kierowcy, z przerażeniem uświadamiając sobie, jak bezbronne i narażone na atak
były jego nogi, i wyciągnąwszy rękę, zatrzasnął za sobą drzwiczki.
Ryk powtórzył się, tym razem znacznie bliżej. Will zablokował drzwi, włożył kluczyk do
stacyjki i przekręcił. Reflektory auta zapłonęły natychmiast, zalewając żółtym blaskiem skutą
lodem ziemię, snopy światła sięgały aż do skał, które teraz wydawały się płaskie jak
dekoracje teatralne. Po niedźwiedziu nie było śladu. Will spojrzał w stronę chaty Guthriego.
Mężczyzna i suka zniknęli za zamkniętymi na trzy spusty drzwiami. Will wrzucił bieg i
zaczął wycofywać dżipa. Nagle zza drzew usłyszał gardłowy ryk, a po nim odgłos głuchego
uderzenia. Niedźwiedź w przypływie furii zaatakował pojazd i dźwigał się właśnie z ziemi, by
Strona 15
stanąć na tylnych łapach i uderzyć ponownie. Will kątem oka dostrzegł tylko wielki, kosmaty,
biały kształt. To było naprawdę olbrzymie zwierzę, mogło ważyć dziewięćset funtów, albo
nawet więcej. Gdyby udało mu się uszkodzić dżipa na tyle poważnie, że zdołałby go
unieruchomić, Will znalazłby się w niezłych opałach. Niedźwiedź chciał go dopaść, i jeśli
Will nie zdoła go prześcignąć, zwierzę będzie miało szansę dopiąć swego. A mogło tego
dokonać. Pazury i kły były w stanie rozpruć blachę samochodu jak puszkę z ludzkim mięsem.
Nadepnął pedał gazu i zawrócił dżipa. Równocześnie, niedźwiedź zmienił taktykę i kierunek
ataku, opadł na cztery łapy, by wyprzedzić samochód, i w jednej chwili znalazł się przed
maską auta.
Zwierzę stało przez mgnienie oka w świetle reflektorów, jego klinowaty łeb zdawał się
mierzyć w przód samochodu. To nie było zwierzę z rodzaju tych żałosnych straceńców, o
jakich wspominał Guthrie, których drapieżność słabła za sprawą uzależnienia od ludzkich
odpadków. To wciąż był drapieżnik w pełnym tego słowa znaczeniu, rzucający dumnie
wyzwanie światłu reflektorów i jadącemu samochodowi, na którego drodze się znalazł. Na
ułamek sekundy, zanim dżip w niego uderzył, niedźwiedź zniknął, w jednej chwili był przed
maską auta, a w następnej już nie, jakby w cudowny sposób rozpłynął się w powietrzu, albo
był zjawą wywołaną przez noc i mróz.
W drodze powrotnej do wynajętego przez siebie domku Will po raz pierwszy uświadomił
sobie, że zawód, który wykonuje, tak naprawdę jest nieopłacalny. Klepał biedę, choć nie
chciał się do tego przyznać. A przecież w swojej zawodowej karierze wykonał dziesiątki
tysięcy zdjęć, niektóre w najdziwniejszych zakątkach Ziemi: na Torres de Paine, wyżynie
tybetańskiej i Gunung Leuser w Indonezji. Fotografował tam ostatnich przedstawicieli
wymierających gatunków, rozpaczliwie usiłujących przedłużyć swój marny żywot
samotników i ludojadów. Nigdy jednak nie udało mu się uchwycić tego, co ujrzał w snopach
świateł reflektorów dżipa, zaledwie kilka minut temu: potęgi i chwały niedźwiedzia,
ryzykującego życie, aby rzucić mu wyzwanie i spróbować go dopaść. Być może Will nie miał
do tego dostatecznego talentu, a jeżeli tak, to nie uda się to nikomu.
Zgodnie z tym, co o nim mówiono, był najlepszym z najlepszych. Tyle tylko, że przyroda
była lepsza od niego. Podobnie jak on wykorzystywał swój geniusz, by uchwycić to, co sobie
zamierzył i na co czekał długimi godzinami, przyroda w przebłysku swego geniuszu w mig
ukazywała mu wszelkie mankamenty jego dzieła. Samotniki i ludojady wymierały, jeden po
drugim, lecz tajemnica wciąż trwała, nierozwikłana. I będzie trwać, konstatował Will, tak
długo, jak będą istnieć samotnicy, tajemnice oraz ludzie, którzy dla jednych i drugich byli
skończonymi głupcami.
Strona 16
TRZY
Cornelius Botham siedział przy stole, z kącika jego przesłoniętych jasnymi wąsami ust
wystawał skręt, obok dłoni stało trzecie tego ranka piwo, mężczyzna utkwił wzrok w leżącym
przed nim rozbebeszonym Pentaksie.
– Co z nim jest? – dopytywał się Will.
– Zepsuty – odparł krótko Cornelius. – Uważam, że powinniśmy wykuć dziurę w lodzie,
owinąć aparat w majtki Adrianny i tam go pogrzebać, aby kiedyś odkopały go przyszłe
pokolenia.
– Nie dasz rady naprawić?
– Pewno, że dam – odrzekł Cornelius. – Po to tu jestem. Potrafię naprawić wszystko.
Wolałbym jednak wykuć dziurę w lodzie, owinąć ten szmelc w majtki Adrianny...
– Ten aparat dobrze mi służył.
– Podobnie jest z nami wszystkimi. Ale prędzej czy później, o ile będziemy mieli
szczęście, zawiną nas w majtki Adrianny.
Will stał przy piecu, przyrządzając sobie omlet.
– Masz jakąś obsesję.
– Wcale nie.
Will przełożył omlet na talerz, dorzucił dwie kromki czerstwego chleba i usiadł przy
stole, naprzeciw Corneliusa.
– Wiesz, co jest nie tak z tym miastem? – spytał Cornelius.
– Powiedz mi to w punktach: A, B lub C.
To była ich popularna zabawa, polegająca na wymyślaniu alternatyw, wiarygodniejszych
od prawdy.
– Nie ma sprawy – rzekł Cornelius. Upił łyk piwa, po czym powiedział: – No dobrze.
Zaczynamy od A. W promieniu dwustu mil nie ma żadnej naprawdę atrakcyjnej kobiety poza
Adrianną, a to byłoby jak rżnięcie własnej siostry. Jasne? Wobec tego B. Nie ma tu
przyzwoitego kwasu. A teraz C...
– Stawiam na B.
– Zaczekaj, jeszcze nie skończyłem.
– Nie musisz.
– Kurwa, stary. Mam świetne C.
Strona 17
– Stawiam na kwas – rzekł Will. Nachylił się do Corneliusa. – Zgadłem?
– Taa. – Zerknął na talerz Willa. – Co to jest, u licha?
– Omlet.
– Z czego? Z jajek pingwina?
Will wybuchnął śmiechem i wciąż jeszcze się śmiał, kiedy wróciła Adrianna.
– Wiecie co, przy śmietniku znów są niedźwiedzie – rzekła z południowym akcentem,
doskonale współgrającym z jej wyglądem i zachowaniem, począwszy od fatalnej fryzury, a
skończywszy na ciężkich buciorach. – Jest ich co najmniej czwórka. Dwa młode, samica i
olbrzymi samiec. – Spojrzała najpierw na Willa, potem na Corneliusa i znów na Willa. – Czy
mogę liczyć na odrobinę entuzjazmu? Bardzo proszę.
– Daj mi kilka minut – odparł Will. – Muszę najpierw wypić parę kubków kawy.
– Musisz zobaczyć tego samca. – Z trudem dobierała słowa. – To największy niedźwiedź,
jakiego widziałam w życiu.
– Może to ten sam, którego widziałem ubiegłej nocy – powiedział Will. – Właściwie
widzieliśmy siebie nawzajem. Pod chatą Guthriego.
Adrianna rozpięła suwak kurtki i usiadła na skrzypiącej, starej kanapie, odrzucając na bok
podomkę i koc.
– Spędziłeś z nim trochę czasu – powiedziała. – Musieliście sporo rozmawiać. Jaki jest
ten stary pomyleniec?
– Nie bardziej szalony niż każdy, komu przyszłoby mieszkać w rozpadającym się baraku
na zadupiu.
– Samotnie?
– Ma tylko swoją sukę. Wabi się Lucy.
– Hej – wtrącił Cornelius. – Czyżby ten facet miał zbunkrowany towar?
Uśmiechnął się i wybałuszył oczy.
– Tylko ktoś, kto lubi sobie czasem przypalić, nazwałby swoją sukę Lucy1.
– Chryste! – zawołała Adrianna. – Mam już serdecznie dość tego twojego ględzenia o
prochach.
Cornelius wzruszył ramionami.
– Nieważne.
– Przyjechaliśmy tu, bo mamy robotę do wykonania. – I zrobimy co trzeba – zapewnił
Cornelius. – Uwiecznimy na kliszy każdy godny pożałowania poniżający czyn, do jakiego
jest zdolny niedźwiedź polarny. Nie przeoczymy niczego. Będą niedźwiedzie bawiące się
1
Aluzja do LSD i przeboju Beatlesów Lucy in the Sky, with Diamonds (przyp. tłum.).
Strona 18
wśród uszkodzonych rur kanalizacyjnych. I misiaczące się na środku wielkiego wysypiska
śmieci.
– No dobrze, już dobrze – powiedziała Adrianna. – Wystarczy. Odwróciła się do Willa. –
Nadal chciałabym, żebyś zobaczył mojego niedźwiedzia.
– Teraz to już twój niedźwiedź? – spytał Cornelius.
Zignorowała go.
– Rzuć tylko okiem – poprosiła Willa. – Nie rozczarujesz się.
– Jezu – mruknął Cornelius, opierając stopy o blat stolika. – Dajże mu wreszcie spokój.
On nie chce oglądać żadnego pieprzonego niedźwiedzia. Nie dociera to do ciebie?
– Nie mieszaj się do tego – ucięła Adrianna.
– Ależ jesteś uparta – odparł Cornelius. – Przecież to tylko niedźwiedź.
Adrianna podniosła się z kanapy i w dwóch krokach podeszła do Corneliusa.
– Mówiłam: nie mieszaj się do tego – warknęła i pchnęła Corneliusa w ramię tak mocno,
że aż się przewrócił. Upadł, zwalając obcasem buta połowę rozbabranego, leżącego na blacie
Pentaxa.
– Chodźmy – rzekł Will, odkładając talerz z omletem na bok, na wypadek eskalacji
wrogości.
Gdyby do tego doszło, wcale by się nie zdziwił. Widywał już podobne sytuacje. Przez
dziewięć dni z dziesięciu Cornelius i Adrianna współpracowali jak zgrane rodzeństwo. Dziś
jednak Cornelius nie był w nastroju na utarczki słowne czy siłowe przepychanki. Podniósł się
z podłogi, odgarnął z oczu długie jak u hipisa, proste włosy i chwiejnym krokiem ruszył w
stronę drzwi, zabierając po drodze swój anorak.
– Na razie – rzucił do Willa. – Idę rzucić okiem na wodę.
– Przepraszam – powiedziała Adrianna, kiedy wyszedł. – To moja wina. Pogodzę się z
nim, gdy wróci.
– Nieważne. Zrobisz co zechcesz.
Adrianna podeszła do pieca i nalała sobie pełen kubek kawy.
– I czego się dowiedziałeś od Guthriego?
– Niewiele.
– Po co w ogóle chciałeś się z nim spotkać?
Will wzruszył ramionami.
– Chodzi o... pewne wydarzenie... z dzieciństwa... – rzekł.
– To wielka tajemnica?
Will uśmiechnął się szeroko.
Strona 19
– Olbrzymia.
– Nie zdradzisz mi jej?
– To nie ma nic wspólnego z naszym pobytem tutaj. To znaczy i tak, i nie. Wiedziałem,
że Guthrie mieszka nad zatoką i postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu... –
powiedział łagodnym tonem.
– Zamierzasz zrobić mu zdjęcie? – spytała, podchodząc do okna.
Dzieci Tegelstromów, mieszkające po drugiej stronie ulicy, bawiły się na śniegu, głośno
dokazując. Spojrzała na nie.
– Nie – odparł Will. – I tak naruszyłem jego prywatność.
– Tak jak ja naruszam twoją?
– Nie to miałem na myśli.
– Ale w zasadzie o to chodzi, prawda? – spytała półgłosem. – Nigdy nie dowiem się
czegoś bliższego na temat dzieciństwa Willa Rabjohnsa?
– To dlatego...
– Że nie chcesz mi powiedzieć. – Powoli rozgrzewała się, by rozpocząć swój monolog. –
Wiesz... taki sam byłeś wobec Patricka.
– Nieuczciwy.
– Doprowadzałeś go do szaleństwa. Bywało, że dzwonił do mnie i zaczynał rzucać
epitetami...
– To prawdziwa królowa melodramatu – rzekł w zamyśleniu Will.
– Mówił, że jesteś tajemniczy. I faktycznie, jesteś. Twierdził, że jesteś skryty. To również
prawda.
– Czy to nie to samo?
– Nie zaczynaj rozważań natury intelektualnej. To mnie wkurza.
– Rozmawiałaś z nim ostatnio?
– Teraz ty zmieniasz temat.
– Wcale nie. Najpierw TY wspomniałaś o Patricku, a teraz ja o nim mówię.
– Mówiłam o tobie.
– Ten temat mnie nudzi. Rozmawiałaś ostatnio z Patrickiem?
– Jasne.
– Co u niego?
– Na przemian, euforia i depresja. Próbował sprzedać mieszkanie, ale nie udało mu się
uzyskać żądanej ceny, więc na razie wciąż w nim wegetuje. Twierdzi, że mieszkanie w
samym środku Castro śmiertelnie go przygnębia. Zbyt wielu wokół wdowców, jak mówi. Ale
Strona 20
ja uważam, że to lepiej, że nadal tam mieszka. Zwłaszcza gdyby jego stan się pogorszył. Ma
spora grupę przyjaciół, którzy go wspierają.
– Czy ten, jak mu tam, wciąż kręci się koło niego? Ten dzieciak z tlenionymi rzęsami?
– Znasz jego imię, Will – rzuciła Adrianna, odwracając się i mrużąc lekko powieki.
– Carlos – powiedział Will.
– Rafael.
– Prawie trafiłem.
– Tak. Wciąż jest w pobliżu. I wcale nie tleni sobie rzęs. Ma piękne oczy. W gruncie
rzeczy to wspaniały dzieciak. Z całą pewnością, mając dziewiętnaście lat, nie byłam zdolna
do takich poświęceń ani nie umiałam tak kochać jak on. Ty zresztą, jak przypuszczam, także
nie.
– Nie pamiętam, jaki byłem, mając dziewiętnaście lat – odparł Will. – Ani tego, co
robiłem jako dwudziestolatek. Jak przez mgłę pamiętam wiek dwudziestu jeden lat... –
Zaśmiał się. – W końcu jednak osiągasz taki pułap haju, powyżej którego już nie
podskoczysz.
– I to było, kiedy miałeś dwadzieścia jeden lat?
– To był świetny rok, do jazdy na kwasie.
– Żałujesz tego?
– Je ne regrette rien – wycedził Will, wywracając oczami. – Nie, skłamałem.
Zmarnowałem mnóstwo czasu w barach gdzie podrywali mnie faceci, do których nic nie
czułem i za którymi nie przepadałem. Oni zresztą zapewne też by mnie nie polubili, gdyby
tylko zechcieli zadać sobie odrobinę trudu, aby mnie poznać.
– Czy można cię nie lubić?
– Byłem namolny. Pragnąłem, żeby mnie kochano. Zasługiwałem na to, by mnie
kochano. W każdym razie uważałem, że zasługuję na miłość. Ale nie zasługiwałem. I dlatego
zacząłem pić. Gdy piłem, to mniej bolało. – Zamyślił się, wpatrując się w przestrzeń. – Masz
rację co do Rafaela. Jest lepszy dla Patricka, niż ja kiedykolwiek byłem.
– Pat cieszy się, że ma partnera, który stale jest przy nim – ciągnęła Adrianna. – Ale nadal
nazywa cię miłością swego życia.
Will poruszył się niespokojnie.
– Nie cierpię tego.
– Ale już tego nie zmienisz – odparła Adrianna. – Powinieneś się cieszyć. Większość
ludzi nigdy czegoś takiego nie doświadcza.
– A skoro mowa o miłości i uwielbieniu, co u Glenna?