Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina
Szczegóły |
Tytuł |
Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Lucjan Wolanowski
Ani diabeł, ani głębina
Dziwni wędrowcy! Jakież historie
szlachetne czytamy w waszych oczach, głębokich jak morza? Otwórzcie nam pamięci
waszej skrzynie świetne, klejnoty z gwiazd utkane i z niebios przestworza.
Chcemy płynąć zasiadłszy fantazji okręty! Więc, aby rozweselić nasze straszne
nudy, przenieście na nasz duch, jak płótno rozciągnięty - waszych wspomnień
obrazy z ich wszystkiemi cudy! Mówcie, coście widzieli! Charles Baudelaire
"Kwiaty grzechu" ("Fleurs du mal"). Przekład Antoniego Lange, Warszawa 1894
Odkryć rozkosz cudowna Min_min, czyli ogniska obozowisk ludzi, którzy już dawno
odeszli, są symbolem tej opowieści. Jak wyobrażano sobie "ląd w dole globusa" i
jak sposobiono się do jego poznania. Ląd Gonneville.a. Jak ludzie szukali
cennych przypraw a znaleźli... Australię. Nikt nie mógł nigdy przybliżyć się do
ognistej kuli, która nocą unosi się nad pustynią. Zwą ją min_min. Określenie to
jest zaczerpnięte ze słownictwa tubylców australijskich. Opowieści o tym
zjawisku przekazują już pierwsze relacje podróżników, którzy wędrowali przez
bezkresne przestrzenie Australii. Błędny ogień był postrachem pramieszkańców
ziemi australijskiej. Przybyli zza siedmiu mórz Europejczycy zastanawiają się,
czy to aby nie gaz ziemny, który - po samozapaleniu - wydobywa się na
powierzchnię pustyni. W dzień płomień jest niewidoczny. Nocą widać to zjawisko
doskonale. Są ludzie, którzy wiele lat poświęcili rozwiązaniu tej zagadki.
Płonący metan - powiadają uczeni. Nic tam znowu nadzwyczajnego. Pewnie tak jest,
jak mówią. Jednakże mnie zafrapowało wyjaśnienie mniej naukowe. Legenda mówi, że
to płoną ogniska w obozowiskach wędrowców, którzy już dawno nie żyją. Że grzeją
się przy nich ci, którzy przegrali bitwę z przestrzenią, słońcem i brakiem wody.
Przemawia to bardziej do wyobraźni niż prozaiczny gaz ziemny, dostrzeżony przez
mędrca szkiełko i oko. Min_min będzie dla mnie godłem tej opowieści. Przez kilka
lat miałem przed sobą w wyobraźni ogniska, rozpalane na brzegach wielkiego lądu
przez żeglarzy, którzy dawno temu suszyli przy nich swe szaty, piekli
podpłomyki, czasem ryby. Cieszyli się ziemią, która nie kołysze się pod stopą
człowieka, zmęczeni miesiącami, a nawet latami oglądania rozkołysanego
horyzontu. Pełni niepokoju nadsłuchiwali odgłosów nocy, zwierząt, których nie
znali, ludzi, których się lękali. Kim byli owi żeglarze? Łowcami ogórków
morskich - przybyszami z wysp Indonezji; Chińczykami, szukającymi tajemnicy
długowieczności, odkrywcami z Europy. Oto Holendrzy: Willem Jansz, Dirck Hartog
i Pieter Dirkszoon, Frederik de Houtman i Jan Carstenz, Pieter Nuyts i Fran~cois
Tjissen czy Fran~cois Pelsaert, Abel Janszoon Tasman. Szukali bogatych ziem,
marzył im się handel tym, co miała wtedy do zaofiarowania Europa. Krzyż wieźli z
sobą ze wschodu Ferdynand Magellan, Alvaro de Mendana, Pedro Fernandes de Quiros
czy Luis V~aez de Torres. Imć John Brooke rozbił się tu na swym statku "Trial".
James Cook wbił brytyjską flagę na wysepce w przedsionku wielkiego kontynentu,
bowiem w dalekim Londynie zastanawiano się, czy do korony da się wprawić jeszcze
jedną perłę. Francuzi jakby się nieco spóźnili, ale Marion du Fresne i
Antoine_Raymond_Joseph de Bruny d.Entrecasteaux, Nicolas Baudin także zostawili
swe ślady na mapie wielkiego lądu. Długa byłaby lista odkrywców. Zawsze
niepełna. W mokrym grobie u wybrzeży Australii spoczywają statki, które nigdy
nie wróciły w rodzinne strony. Daremnie czekały na swych mężów, synów czy braci
jasnowłose dziewczęta w portach Flandrii i Portugalii. Nie doczekali się powrotu
wielu swych statków odważni kupcy z miast brytyjskich. Były też tajne wyprawy, o
których pamięć zaginęła, kiedy przepadli ich uczestnicy. Nie potrafię więc
opowiedzieć o wszystkich odkrywcach i odkryciach. O niektórych bowiem wie się
niewiele, prawie nic. O innych pozostały relacje tak obszerne i rzeczowe, że nie
starczyłoby mi życia, aby oddać Czytelnikowi pełną opowieść. Trzeba było
wybierać. Myślę, że już samo słowo "odkrycie" łączy się w naszej umysłowości z
dostrzeżeniem bądź poznaniem jakichś terenów, lądów, ludów - przez
Europejczyków. Czy postawa taka jest słuszna? Czy mamy odrzucić wyprawy tych
żeglarzy malajskich i chińskich, ba, może nawet jeszcze wcześniejszych, którzy
byli tam, nim pojawiły się żaglowce europejskie? To, że nie rozgłaszali wszem i
wobec o swych odkryciach - nie jest może istotne. Świat nie był jeszcze wtedy
spowity siecią łączności, która sprawia, iż w ułamku sekundy wieści przekazywane
są na cały glob. Pierwsi odkrywcy żyli w wąskim światku swych własnych trosk i
radości. Zresztą, gdy trafiali na bogate łowiska - czy naprawdę zależało im na
ściągnięciu rywali z dalekich stron? Są wyspy w rejonie Oceanu Spokojnego, gdzie
słowo "przybysz" jest jednoznaczne ze słowem "wróg". Czy więc nie lepiej było,
gdy odkrycie pozostawało własnością odkrywców, zainteresowanych wyłącznością
eksploatacji dojrzanych ziem? Opisując dzieje odkryć Australii staram się raczej
poświęcić wiele uwagi ludziom, odkrywcom. Gdybym miał szczegółowo opisać ich
wyczyny, każdą zatokę, każdą rzeczkę czy każdy szczyt górski, jaki dojrzeli, to
właściwie do każdej strony opowieści musiałaby być dołączona szczegółowa mapa,
aby można było sobie uzmysłowić znaczenie tego czy innego odkrycia. Dlatego też
pewne sprawy muszę celowo spłycać, nie zagłębiać się zbytnio w szczegóły lub też
podsumowywać ich znaczenie. Dla wygody będę dane liczbowe niekiedy podawać od
razu w systemie metrycznym, aby oszczędzić Czytelnikowi przeliczania ich z
systemu brytyjskiego. Jest bowiem oczywiste, że gdy Flinders opowiada o tym, jak
w otwartej łodzi spenetrował sześćset mil wybrzeża, czyli prawie tysiąc
kilometrów, to w oryginalnych jego zapiskach są tylko mile albo stopy. Opowieść
ta wiedzie nas nie tylko po ludnych portach ówczesnej Europy epoki wielkich
odkryć, ale także po małych wysepkach, gdzie na koralowych rafach kończyły się
tragicznie wielkie wyprawy. Będziemy wędrować po pracowniach, gdzie kreślono
fantastyczne mapy, i zapuszczać się w boczne ścieżki historii. Od niepamiętnych
czasów uczeni w piśmie zastanawiali się, czy może być jakiś zamieszkany ląd w
dole globusa. Lacxtantius, który urodził się w roku 260 przed naszą erą,
powiadał wprost, że przecież chyba nikt nie może nawet przyjąć do wiadomości, że
są ludzie, których stopy znajdują się ponad ich głowami, że są miejsca
zawieszone do góry nogami i że drzewa rosną z góry do dołu, a woda spada w górę
zamiast w dół. Święty Augustyn, wielka postać wczesnego chrześcijaństwa,
potwierdzał tego rodzaju przypuszczenia, skoro pisał, że nie ma powodu dawania
posłuchu domysłom o ludziach istniejących po drugiej stronie ziemi, których
stopy są w pozycji przeciwstawnej do naszych własnych i gdzie słońce wschodzi,
kiedy u nas zachodzi. Święty Augustyn dodawał również, że Pismo Święte, czyli
prawdziwy przewodnik po tym, w co ludzie powinni wierzyć, nie wspomina nic o
antypodach, i że nie ma żadnego historycznego świadectwa o takich rejonach, a
więc wiara taka jest czczym wymysłem, całkowicie nie do przyjęcia. Mniej znany
był mnich Cosmas Indicopleustes. W VI wieku napisał książkę, w której obalał
naukę o antypodach jako całkowitą herezję tak teologiczną, jak i geograficzną.
Jego argumenty mogą nam się dzisiaj wydawać śmieszne, skoro powiada, że w Piśmie
Świętym jest mowa o deszczu, który spada na ziemię, a więc nie można dopuścić
myśli o jakimś odwrotnym położeniu. Wyśmiewał tych, którzy dopuszczają istnienie
ludzi zwisających niejako głowami w przestrzeni. Dodawał, że są to przecież
tylko ploteczki, które przekazane zostały przez pogańskich Greków. Są one
zwyczajnym bluźnierstwem, ponieważ wynikałoby z nich, że słowo boże jest tylko
zbiorowiskiem pomyłek. Virgilius, jeden z irlandzkich misjonarzy, którzy w VIII
wieku wysłani zostali, aby nawracać Europę Środkową, doszedł do przekonania, że
antypody, czyli w tym przypadku ziemie położone w dole globusa - jednakże
istnieją. Prawdopodobnie przekonała go o tym lektura starych ksiąg. W roku 748
miał on rzekomo oświadczyć, że istnieje jeszcze inny świat zamieszkany też przez
ludzi. Za tę herezję został zaatakowany przez świętego Bonifacego i potępiony
przez papieża. Co więcej, zmuszono go do odwołania swej tezy. Pocieszmy się
tylko, że na dłuższą metę poglądy te nie zaszkodziły mu i został arcybiskupem
Salzburga, a potem go kanonizowano. Pewnie będziecie czytać tę książkę na lądzie
i nie będzie kołysać się wam grunt pod nogami. Wspomnijcie przeto ludzi, którzy
dokonali tych odkryć, i starajcie się spojrzeć na to niejako ich oczami, oczami
epoki. Przemawia do nas koloryt tej opowieści, chociażby przez język zapisków,
które pozostały świadectwem historii po tych, którzy wrócili. Po tych, którzy
nie wrócili - pozostały tylko domysły, przepadli gdzieś w błękitnej nicości
Oceanu. Nastrój epoki przemawia z opowieści o ludziach, którzy wyruszyli w
dalekie strony w poszukiwaniu lądu, gdzieś w dole globusa. Oto jak zaczyna swoje
wspomnienia jeden z nich: "Dziennik albo opis sporządzony przeze mnie, Abla
Jansza Tasmana, z podróży dokonanej z miasta Batawia (dzisiejsza Dżakarta) we
wschodnich Indiach w celu odkrycia nieznanego lądu południowego w Roku Pańskim
1642, czternastego dnia sierpnia. Oby Bóg wszechmocny pobłogosławił tej pracy".
A kończy słowami: "O świcie udałem się łodzią do Batawii. Chwała Bogu i niech Mu
będą dzięki za tę szczęśliwą wyprawę. Amen. Napisane na statku Heemskercq pod
datą jak wyżej. Waszych Dostojności posłuszny i zawsze zobowiązany sługa Abel
Jansz Tasman". Trzeba się dobrze wczytać w notatki Williama Dampiera, gdy
opisuje wodę wdzierającą się na jego uszkodzony i samotny statek: "Zachęcałem
mych ludzi, którzy pompowali wodę bardzo ochoczo... Około jedenastej godziny w
nocy przyszedł do mnie marynarz i powiedział mi, że przeciek stale się zwiększa
i że deski są tak zbutwiałe, że rozpadają się jak śmieci i że teraz nie da się
uratować statku, ponieważ nie można dostać się już do otworu, jako że woda w
pomieszczeniach sięga znacznie ponad tę szczelinę. Resztę nocy spędziliśmy na
pompowaniu i czerpaniu wody. Pracowałem i ja sam, aby zachęcić mych ludzi,
którzy byli bardzo pilni, ale wody ciągle przybywało i teraz myśleliśmy już
tylko o tym, jak uratować nagie życie". Ile jest wreszcie ulgi w tych dawnych
zapiskach, gdy opisują, jak udało się żeglarzom dotrzeć do wyspy, znaleźć źródło
świeżej wody i nieopodal złowić żółwie, których mięso było poszukiwanym
pokarmem. Musiała być wielka obfitość żółwi, nim człowiek zabrał się do masowego
ich mordowania. Jeszcze w 1842 roku uczony, który wyprawił się, aby zbadać wyspy
i wysepki u północno_wschodnich wybrzeży Australii, zapisał w swoich
pamiętnikach, że żółwi było tyle, iż jeden z uczestników wyprawy, gdy zabrał się
do obserwacji nieba - musiał w nocy rozstawiać warty, by odpędzały żółwie, które
przewracały mu ekwipunek. Jedną z największych zagadek ludzkości jest bez
wątpienia ta, dlaczego reszta świata tak długo zwlekała z "odkryciem" lądu,
który dzisiaj nazywamy Australią. Przez tysiące lat wielkie państwa i narody
powstawały i rozpadały się w dolinie Eufratu, w Egipcie, w Grecji, w Rzymie, w
Chinach i Indiach. A ogromny ląd drzemał w zapomnieniu, znany tylko ludziom,
którzy tam mieszkali. Od czasu do czasu w różnych zakątkach wybrzeży
australijskich zjawiały się małe stateczki europejskie, ale w gruncie rzeczy nie
było powodu do zapuszczania się w głąb tej nieznanej ziemi. Nie było tam - jak
uważano - bezcennych skarbów, które kusiły Hiszpanów do podbicia Meksyku i Peru.
Nie widziano tam świątyń pełnych złota i klejnotów. Nie było tam osad, które
można by było splądrować. Żeglarze dostrzegali bezkresne przestrzenie lądu
zazwyczaj bez wody, na których mieszkały wrogie plemiona o obcym, odrażającym
sposobie bycia i odżywiania. Żeglarze chcieli handlować bądź rabować. Kiedy
wyprawiali się w niebezpieczną podróż na wschód, nęciły ich korzenie, złoto i
klejnoty Indii. Z pierwszych wypraw, w czasie których dojrzano to, co nazwano
Nową Holandią, a później - Australią, przywozili do europejskich portów
sprawozdania, że nic tam godnego uwagi nie ma, a sam teren jest przeważnie
pozbawioną zieleni pustynią. Inne raporty mówiły: "Nie masz tam ani kruszców,
ani szlachetnego drewna". Nikt nie zdawał sobie sprawy, jakie bogate złoża złota
i innych minerałów leżały zamknięte w podziemnych skarbcach wielkiego
kontynentu. Nie było więc państwa, które zainteresowałoby się handlem z tymi
"przeklętymi i złowrogimi ludźmi", którzy nie mieli ani klejnotów, ani bogatych
domostw, ani niczego, co byłoby interesujące dla kupca czy dla rabusia. W
książce o odkryciach Australii wydanej w 1846 roku kapitan statku Jego
Królewskiej Mości "Beagle", nazwiskiem Stokes, wspomina o "odkryć rozkoszy
cudownej", ponieważ gdziekolwiek tylko mógł sobie na to pozwolić, schodził ze
swojego okrętu i wędrrował w głąb lądu, aby zobaczyć to, co było do oglądania, i
aby jego stopy "jako pierwsze stanęły na bogatej i żyznej ziemi". A więc radość
odkrywania. Minęło kilka dziesiątków lat i w podobny sposób wyraża się wielki
podróżnik Ernest Giles, który w 1872 roku dotarł w samo centrum Australii.
Podróżnik ten oświadcza, że u podstaw jego wyprawy była "podniecająca żądza i
szalony urok", i dodaje: "odkrywca jest odkrywcą z zamiłowania. Leży to w jego
naturze". Przeróżne były pobudki, dla których ludzie wyruszali na poszukiwanie
dalekiego kontynentu lub też domagali się, aby czyniono poszukiwania. Oto jak
zwracał się do króla Filipa III hiszpańskiego dr Juan Luis Arias: "Najjaśniejszy
Panie! Oto jest memoriał doktora Juana Luisa Ariasa, który rozumiejąc ogromne
korzyści, jakie mieć będzie służba Waszej Królewskiej Mości w rozpowszechnieniu
kościoła katolickiego i wspomożeniu naszej świętej wiary oraz nawróceniu ludzi
na południowym lądzie, co jest zasadniczym zobowiązaniem, jakiego podjęła się
Wasza Królewska Mość i Korona, najpoważniej błaga, aby Jego Królewska Mość
zechciała zwrócić uwagę na to, co tu jest przedstawione. Angielscy i holenderscy
heretycy, których szatan jednoczy w tymże celu wszelkimi sposobami, jakie ma w
swej mocy, najbardziej przebiegle prowadzą poszukiwania, odkycia i kolonizowanie
tej wielkiej części świata na Oceanie Spokojnym, zasiewają tam najbardziej
zjadliwe trucizny ich apostazji i to z najbardziej pilnym pośpiechem, aby
uzyskać pierwszeństwo przed nami, którzy chcemy przedstawienia światła Pisma
Świętego". Na kanwie dramatycznej opowieści o dziejach odkryć pociągają mnie
zawsze kolorowe punkciki czy może - by wyrazić się precyzyjniej - smakowite
przyprawy, oddające prawdziwy klimat danej epoki. Od czasu do czasu będę się
więc starał zejść z szerokiego gościńca, aby na bocznej ścieżce odnaleźć i
przekazać Czytelnikowi to, co może nie jest najściślej związane z głównym nurtem
naszej relacji, ale co - mym zdaniem - jest chyba bardziej przydatne do
zrozumienia epoki i jej realiów, niż uczone argumenty i przypisy. Jeżeli
zadrasnąć szpilką żeglarza w jego paradnym stroju, to pokaże się krew, albowiem
byli to ludzie śmiertelni jak my wszyscy, ze wszystkimi kłopotami i radościami.
A ileż jest człowieczeństwa w pamiętnikach żony jednego z pierwszych
gubernatorów Australii, która na pożółkłych już teraz kartkach zanotowała swe
westchnienie: "Excelencja nie ma czasu ani dla Boga, ani dla mnie". Kiedy się
śledzi losy poniektórych odkrywców, nasuwa się myśl o don Kichocie, któremu się
wydaje, że ma na końcu swej włóczni jakiś kontynent czy wyspę, a jest to tylko
garść wodorostów. Ta książka ma pokazywać, w jaki sposób ląd, który sobie ktoś
tam wymarzył, został wymazany z mapy na rzecz prawdziwego kontynentu w dole
globusa. Ma być opowieścią o odkrywcach Australii, ich życiu i przygodach. O
żeglarzach, którym nie był straszny ani diabeł, ani głębina. Proszę o
wyrozumiałość, gdy opowieść będzie się czasem poruszać jak konik szachowy.
Będziemy wybiegać naprzód, skakać w bok, jeśli coś się ciekawego tam trafi do
opisania. Zgoda? Odległy i rozległy Ocean Spokojny strzegł zazdrośnie swoich
tajemnic, aż po XVIII wiek. Balboa odkrył go dla Hiszpanii, Magellan -
Portugalczyk - pierwszy przebył jego ogromne przestrzenie, torując drogę pięknym
galeonom, które zapewniały łączność Ameryki Środkowej z Filipinami. Holendrzy
usadowoli się w Indiach Wschodnich. Stamtąd wysyłali żeglarzy ku Nowej Holandii.
Powoli zaczynali szkicować "nowy" kontynent na białych mapach epoki. Brytyjczycy
zjawiali się tylko sporadycznie. Później dopiero, świadomi jakby korzyści, które
na nich czekały - zaczęli wysyłać kupców, misjonarzy i badaczy. Francuzi
natknęli się na tajemniczy ląd w XVI wieku. I byli przejęci tym odkryciem, gdy
nadeszła ich kolej wyjścia na Morze Południa. Później, gdy ich ambicje narodowe
zostały pobudzone rywalizacją z Wielką Brytanią, szukali sławy w najbardziej
odległych zakątkach Oceanu Spokojnego, na najdalszych i najmniej znanych
brzegach. Badania Pacyfiku nie są więc dziełem jednego człowieka czy jednego
narodu. Stały się one sprawą Europy. Powiada profesor John Dunmore z
Uniwersytetu Palmerston North na Nowej Zelandii: "Tyle było tam do odkrycia:
począwszy od archipelagów - wysepek bardzo oddalonych od wybrzeży lądu, aż do
maleńkich atoli, rozrzuconych na wielkich przestrzeniach wód tropikalnych. Od
zamkniętego świata Japonii, aż po tajemnice Polinezji". Ludzie zastanawiali się,
czy świat może rozciągać się poza granice, które narzuciła im filozofia
średniowiecza. Czy naprawdę można było spodziewać się, że są jakieś istoty
ludzkie żyjące po drugiej stronie świata? Kartografowie upraszczali sobie pracę
- nanosili na mapy lądy czy wyspy, nie przejmując się zbytnio rozmiarami i
położeniem ich w stosunku do innych. Jeżeli coś się nie zgadzało, to
przypasowywali tak, aby w końcu znalazło dla siebie miejsce lub - rezygnowali w
ogóle z umieszczenia na mapie. W roku 1459 jeden z ostatnich obrońców dawnej
techniki rysowania map - Fra Mauro - kiedy mu się nie zmieściły świeżo odkryte
wyspy Wschodu, napisał sobie spokojnie w komentarzu pod mapą: "Na morzu
Wschodnim jest dużo wysp wielkich i dobrze znanych, których nie zaznaczyłem na
mapie, ponieważ nie było już miejsca". Zetknięcie z islamem spowodowało, że
nagle rozszerzyły się horyzonty ludzi zamkniętych w filozofii scholastycznej.
Wyprawy krzyżowe czy handel z muzułmanami rozbudziły wyobraźnię ludzi Zachodu, w
umysłach których nie mieściły się nawet bogactwa krajów Wschodu. Australia był
to sen i marzenie pełne złota. Marzenie o przedziwnych rasach, o narodach, które
należało pozyskać dla Chrystusa, sen o podbojach i bogactwie. Tam znalazły w
wyobraźni swój mityczny wyraz pospołu Eldorado i Utopia. Od dawna geografowie
uważali, że jakiś legendarny ląd południowy rozciąga się od tropików aż do
Antarktydy i od zachodnich krańców Oceanu Indyjskiego przez całą niemal
szerokość burzliwych wód Oceanu Spokojnego. Tam to, na tym wyimaginowanym lądzie
australijskim, miano odnaleźć narody, bogactwa i towary w różnorodności, o
której marzyć nie mogła Europa. Wspomniany już profesor John Dunmore zauważa, że
"skoro człowieka zafascynuje jakaś prawda, szybko znajduje argumenty, żeby ją w
sobie umocnić". Gdy jeszcze nie tak dawno kontynent południowy nie był brany pod
uwagę na serio, a samą nawet myśl o nim traktowano jak herezję, nagle nastąpił
zwrot. Zaczęto uważać, że ląd musi się tam znajdować, że istnieje wprost
nieodzowna konieczność jego tam usytuowania dla utrzymania równowagi świata.
Nauka potrzebowała bowiem lądu południowego, żeby wyjaśnić kulistość ziemi.
Zaczęto głęboko wierzyć w istnienie "antypodów", a to dla uzyskania przeciwwagi
ogromnych lądów Eurazji i Afryki. Wyobrażano sobie, że bez owego lądu
południowego kula ziemska po prostu fiknęłaby koziołka. Zaczęto więc jak gdyby
przymierzać do tej teorii relacje różnych podróżników wędrujących po morzach
świata. Wydawać się bowiem mogło, że przecież któryś z nich kiedyś musiał
natrafić na ów tajemniczy południowy ląd. Do wymyślonej teorii pasowała
najbardziej opowieść pewnego żeglarza francuskiego z początków XVI wieku.
Opowieść tę upiększały pewne dopiski, które ją uwiarygodniały, mimo to nie można
jej było uznać za całkowicie godną zaufania. O ile rezultaty tej wyprawy nie
były doraźnie widoczne, to przez XVII i XVIII wiek ożywiała ona umysły Francuzów
i niewątpliwie stała u kolebki wypraw, które miały wykryć tajemniczy ląd. Mamy
24 czerwca 1503 roku. Statek "L.Espoir" opuszcza port Honfleur w Normandii. Na
pokładzie jest sześćdziesięciu śmiałków, oficerów, marynarzy i awanturników.
Dowódcą jest Binot Paulmeyer z rodziny Buschet de Gonneville. W połowie lipca
dopłynęli do Wysp Kanaryjskich, a w końcu miesiąca dotarli do Zielonego
Przylądka, gdzie przebywali przez dziesięć dni. Później, jak się wydaje,
skierowali się na południowy zachód przebywając równik na początku września. W
listopadzie wpadli w gwałtowne sztormy, które wpłynęły na zmianę trasy. 5
stycznia 1504 dotarli do miejsca, które z braku dokładnej nazwy będziemy nazywać
Lądem Gonneville.a. Tam mieszkańcy przyjęli ich gościnnie, załoga spędziła pół
roku naprawiając statek, a także gromadząc żywność na rejs powrotny. W połowie
lipca ruszono w drogę do domu, przy czym dołączył się do wyprawy syn miejscowego
wodza imieniem Essomeric oraz inny jeszcze "Indianin" imieniem Namoa,
prawdopodobnie sługa owego Essomerica. Następny ląd oglądano dopiero po trzech
miesiącach. Szukano towarów, które mogłyby stanowić ładunek do zawiezienia do
Francji, żeby zwróciły się wydatki poniesione przez armatora. Ląd Gonneville.a
nie był atrakcyjny pod względem handlowym. Fakt ten jakoś uszedł uwagi
geografów, którzy potem namawiając do ekspedycji w kierunku lądu południowego
powtarzali stale, że jest na nim mnóstwo bogactw czekających na odważnego
żeglarza. U schyłku roku 1504 "L.Espoir" kołysze się u wybrzeży Ameryki
Południowej. W lutym 1505 żeglarze francuscy zbliżają się do Europy. Ale tuż
przy domu, właściwie na wodach w przedsionku Francji, zostają zaatakowani przez
angielskiego pirata i tracą statek. Ostatecznie z sześćdziesięciu ludzi, którzy
wyruszyli w drogę, powróciło trzydziestu sześciu. Trzeba dodać jeszcze
Essomerica, drugi "Indianin" zginął podczas podróży. Przepadły notatki
prowadzone na statku, przepadły również podarunki od mieszkańców Lądu
Gonneville.a, które pomogłyby może ustalić, z jakiego kraju czy przynajmniej z
jakich stron zostały przywiezione. Ponieważ był cień nadziei, że Anglicy zapłacą
odszkodowanie, Gonneville złożył pod przysięgą odpowiednie oświadczenie przed
władzami morskimi. I jest to właściwie jedyna relacja o całym przedsię- wzięciu.
Autoryzowana kopia tego dokumentu przechowywana jest jeszcze w bibliotece w
Paryżu. Panowie kupcy nie chcieli już słyszeć o organizowaniu ponownej wyprawy,
skoro ta pierwsza uderzyła ich tak mocno po kieszeni. Kartografowie, gdy
dowiedzieli się o ekspedycji, nanieśli Ląd Gonneville.a na mapy. Sama podróż
poszła właściwie w zapomnienie aż po XVII wiek. Trzeba jednak dodać, że ów
Essomeric osiedlił się we Francji i założył tam rodzinę. Jego potomek złożył
formalną propozycję urządzenia wyprawy misyjnej i pomysł ten zyskał poparcie
dostojników kościelnych. Na niewiele się to zdało, ale opinia publiczna
przypomniała sobie o całej ekspedycji. Trudność zasadnicza polegała na tym, że
jedyny dokument_relacja z podróży nie podawał żadnych konkretnych wskazówek,
które pomogłyby w odnalezieniu Lądu Gonneville.a. Nie było ani długości, ani
szerokości geograficznej. Misjonarze nie wiedzieli więc, dokąd mieliby wyruszyć,
aby nawrócić na chrześcijaństwo lud, z którego wywodził się nowy projektodawca
ekspedycji. Domysły szły w różnych kierunkach, zawsze na półkulę południową.
Wielcy podróżnicy francuscy zaczęli uporczywie szukać Lądu Gonneville.a. Słynny
badacz Kerguelen wrócił do Francji w przekonaniu, że wyprawa dotyczyła
Madagaskaru. Inny badacz lokalizował tajemniczy ląd gdzieś koło Nowej Zelandii.
Jeszcze inny uważał, że mieścił się on wzdłuż wybrzeży Afryki Zachodniej. Skoro
jednak Gonneville tak niefortunnie żeglował po Atlantyku Południowym, to wielu
zadawało sobie pytanie, czy w ogóle opłynął Przylądek Dobrej Nadziei. Dopiero w
1847 roku uczony francuski przeprowadził dokładną analizę dokumentów i okazało
się, że Ląd Gonneville.a był gdzieś u wybrzeży Ameryki Południowej. Tak czy
inaczej przez dwa i pół wieku Francuzi byli zafrapowani tajemniczym krajem i
zależało im nie tylko na badaniu nie znanych jeszcze terenów, ale na odzyskaniu
dla Francji straconego kontynentu, który należał się jej z tytułu pierwszeństwa.
Rozumowali, że skoro nieznany ląd jest tak ogromny, to jego bogactwa też nie
mają granic. Wielkie umysły epoki fascynowała myśl odnalezienia go. Kto wie,
może rosły tam poszukiwane przyprawy? Dlaczego właśnie przyprawy? Kiedy Vasco da
Gama przybył w 1498 roku do Kalkuty na południowo_zachodnim wybrzeżu Indii,
wysłał człowieka na brzeg, aby rozejrzał się w sytuacji. Wysłannika powitano na
wybrzeżu: "Oby szatan cię zabrał! A cóż cię tu sprowadza?" A on odpowiedział:
"Zjawiliśmy się, aby szukać chrześcijan i korzeni". I to była siła napędowa
odkryć owych czasów. Nie minęło dwadzieścia pięć lat, a narody Europy zaczęły
uskarżać się na portugalski monopol handlu korzeniami mniej więcej tak, jak
wcześniej użalali się na monopol Wenecji. W roku 1523 zanotowano w Norymberdze,
że ogromne ilości korzeni dostają się do Niemiec poprzez Lizbonę. A "król
Portugalii mając kontrolę nad korzeniami ustanawia dowolnie ceny, ponieważ jak
by nie były kosztowne i tak Niemcy je kupią". Później monopol portugalski został
nadwerężony przez Holendrów. Z kolei w roku 1599 Anglicy tak się oburzyli na
podwyżkę cen przypraw na rynkach londyńskich, że osiemdziesięciu zacnych kupców
z Londynu założyło Wschodnio_Indyjską Kompanię, kładąc tym samym - jak twierdzą
historycy - podwaliny pod Imperium Brytyjskie. Wkrótce potem Francja, Dania i
Austria starały się o znalezienie punktów oparcia w Azji, Hiszpania dotarła do
Indii Wschodnich poprzez Ocean Spokojny. Sprawa panowania nad terytoriami,
których nie było jeszcze nawet na mapach, została ostatecznie rozwiązana przez
papieża Aleksandra VI w 1494 roku. Jak Czytelnicy moi niezawodnie wiedzą, bulla
papieża Aleksandra VI podzieliła świat między Hiszpanów i Portugalczyków.
Jednakże kreśląc linię demarkacyjną przyjęto, że ziemia jest płaska, co
teoretycznie ułatwiło podział; w praktyce sprawa okazała się oczywiście dużo
bardziej skomplikowana i trzeba było ustalić, które z tych państw ma prawo do
handlu z bogatymi Wyspami Korzennymi. Zaczęły się długie i skomplikowane
dociekania, ponieważ władcy Hiszpanii i Portugalii wyznaczyli "kosmografów i
pilotów, którzy mieli rozstrzygnąć spór". Hiszpanie sporządzili globus, na
którym linia papieska sięgała aż po Pacyfik, ale Portugalczycy nie chcieli
przyjąć takiej decyzji, która godziła w ich interesy. Na tle gorzkich sporów
doszło do zabawnego incydentu. Wspomina o nim kronikarz Sewilli - Piotr
Męczennik, cytując "pogodną opowiastkę" o "małym chłopczyku, który stał koło
bielizny, którą matka jego akurat prała" nad brzegami rzeki. Przechodzili
właśnie tamtędy wysłannicy portugalscy. Chłopczyna zapytał, czy to są właśnie
ludzie, którzy ustalają podział świata. Na to dostojnicy odpowiedzieli z
godnością, że tak. Wtedy on "podkasał swoją koszulinę" odsłaniając tylne części
ciała i mówiąc: "podejdźcie i najlepiej swoją linię nakreślcie tędy, w samym
środku". Hiszpański kronikarz dodaje, że powiedzonko to szybko zaczęło kursować
po mieście, gdzie wszyscy się z niego śmieli, "ba, nawet sami wysłannicy, z
których niektórzy byli zagniewani, a niektórzy podziwiali powiedzonko
rezolutnego chłopczyka". Rycerze, którzy wracali z wypraw krzyżowych, będąc pod
urokiem zawojowanych przez siebie krajów, przywozili w rodzinne strony na
dalekiej północy zamiłowanie do nowych potraw. Na bazie chleba, fasoli, solonego
mięsa i suszonej ryby można było bowiem przygotować wyśmienite jedzenie dodając
sproszkowanych migdałów czy też przypraw wschodnich, które łagodziły ostry smak
solonych produktów. Na początku krzyżowcy chełpili się znajomością egzotycznych
smaków, podobnie jak dzisiejsi turyści pamiątkami przywiezionymi z dalekich
stron. Ale w miarę rozrastania się miast na zachodzie i na północy Europy, gdzie
coraz więcej ludzi musiało się zadowalać zimową dietą z suszonych i solonych
zapasów, korzenne przyprawy zaczęły spełniać naprawdę istotne zadanie.
Ostatecznie Europa tak dalece się od nich uzależniła, że na przykład pieprz stał
się jakby monetą obiegową, niczym srebro. Po sukcesach Kolumba i Vasco da Gamy
oceany świata zaroiły się od małych stateczków. Żeglarze Europy zachodniej,
nawykli do przybrzeżnej żeglugi, gdzie znali każdy zakątek i wiedzieli
doskonale, jak i gdzie należy zawijać po konkretny towar, teraz kierowali dzioby
swoich okrętów na szerokie morza i pełni najlepszych nadziei wypływali w dal.
Świadomie lub przez przypadek do wielkiego lądu na Morzu Południowym (jak
określali Francuzi), czy na Morzach Południowych (jak nazywali Brytyjczycy),
docierali poniektórzy. Ci, którym udało się powrócić, przywozili kolejne płytki
do barwnej mozaiki. Mapy stawały się coraz dokładniejsze, piękne fantazje
zamazywane były przez dokładne rysunki kartografów, którzy bądź sami
uczestniczyli w wyprawach, bądź studiowali dzienniki pokładowe. Mapa dla
królewicza Nowe domysły na stare tematy. Portugalia prowadzi "politykę ciszy",
nie chce dzielić się z nikim zdobytą wiedzą. Jak trzęsienie ziemi niweczy jej
archiwa. Mapa Delfina. Kilka słów o nazwie. Austrialia czy Australia - różnica
jednej litery. Pełen niepokoju cytuję autorów, którzy zastanawiają się nad tym,
kiedy Australia pojawiła się na mapach. Tyle domysłów, tyle spraw wątpliwych.
Zresztą mapy, które nie były tworem fantazji - opierały się na opowieściach z
pierwszej czy drugiej ręki. Kartografowie rzadko wędrowali po świecie, raczej
nastawiali uszu na wieści przekazywane przez żeglarzy. Tych, którzy powrócili w
rodzinne strony. Żeglarze pływali daleko, w odległych portach wymieniali towary
z kupcami, którzy zjawiali się z jeszcze dalszych stron, prawili dziwy... Czasem
były to bajeczki i stąd też owe "przyprawy", którymi szafowano przy sporządzaniu
map. Kto pierwszy naniósł wielki ląd na mapę? Wydaje się, iż pierwsza mapa
europejska, na której pojawia się Australia, wydana została w Rzymie w roku
1508. Uderzające jest na niej podobieństwo zarysu lądu do linii brzegowej
australijskich Terytoriów Północnych, poczynając od zatoki Józefa Bonaparte koło
granicy obecnego stanu Zachodnia Australia, aż po Zatokę Carpentaria. Ląd zwany
był wtedy Java Major i trzeba było czekać trzy stulecia, nim Holendrzy
przemianowali go na Nową Holandię - ale o tym za chwilę. Skąd czerpał swe dane
autor owej mapy, Johannes Ruysch? Pan E. B. Whitehouse z Erisbane powiada, iż
"mamy mapy, ale nie wiemy, jak powstały. Znani są autorzy, jak na przykład
Matteo Ricci w Pekinie (mapa z r. 1602) czy Cornelius Doetsz z Holandii (mapa z
r. 1582). Obaj nie zbliżyli się nawet do Australii. Kto więc dostarczył im
szkiców do pracy?" Leo Bagrow w "Dziejach kartografii" twierdzi, że mapa Ruyscha
opierała się na innej, sporządzonej przez Contariniego. Ale ta z kolei nie
pokazuje Java Major czy Java Minor (Sumatra) ani Candy (Sri Lanka), które można
oglądać na mapie owego Holendra. A może pierwszym Europejczykiem oglądającym
Australię był Marco Polo, który miał zaledwie siedemnaście lat, gdy lądem dostał
się do Chin w 1271 roku? W misji zleconej przez Kublaj Chana wędrował przez Azję
Południowo_Wschodnią. W swych wspomnieniach, które podyktował w dwadzieścia
cztery lata po owej podróży, Java Major wymieniona jest kilkakrotnie. Może
Ruysch uzyskał dane od wielkiego żeglarza portugalskiego Vasco da Gamy, który
dowodził flotą dwudziestu statków wysłanych w roku 1502 przez króla Manuela?
Flota portugalska nękała arabską żeglugę handlową i mogło się zdarzyć, iż monsun
północno_zachodni zniósł jedną z karawel aż na wody australijskie. Gdy dołączyła
do reszty floty, dane z tej wyprawy mógł zabrać do Lizbony w roku 1505 inny
Portugalczyk - Albuquerque. Z Lizbony jakimiś "przeciekami" szkice dostały się
do Rzymu. Ba, zapyta uważny obserwator, ale dlaczego Ruysch umieścił północne
wybrzeże Australii, Sumatrę i Sri Lankę u brzegów Chin? Są jednak trzy
późniejsze mapy, które - zdaniem historyków - świadczą, iż Java Major
przedstawiona przez Ruyscha może być wizerunkiem wybrzeża północnej Australii.
Oto anonimowa mapa z 1519, przypisywana portugalskiemu kartografowi Jorge.owi
Reinelowi, gdzie podobny ląd umieszczono pod Półwyspem Malajskim. Inna jeszcze
mapa w książce L. A. Vignerasa "Zapiski Krzysztofa Kolumba" lokuje podobne w
kształtach wybrzeże na Oceanie Spokojnym, na zachód od Meksyku. Nie znamy autora
mapy z 1535 roku, która jest dalszym krokiem europejskiej wiedzy na temat
Australii. Java Major i Java Minor widnieją tam na południe od Sumatry i Borneo,
szczegółowy rysunek odpowiada dość wiernie linii brzegowej północnych rejonów
Australii od Zatoki Ansona aż po zatokę Blue Mud. Wspomniany pan Whitehouse
komentuje, iż obie wyspy Java pokazane są tylko od północy, jak gdyby kartograf
nie miał danych i nie wiedział, jak daleko lądy te sięgają na południe. Kto wie,
może Java Minor jest przekazem ówczesnych wiadomości na temat przylądka York na
północy Australii? Trzeba ustawicznie przypominać naszym Czytelnikom, iż
właściwie aż do drugiej wyprawy kapitana Cooka - pomiary były bardzo
niedoskonałe, stąd też owe "wędrówki" wysp czy lądów na starych mapach. Problem
"ruchliwości" wysp, wysepek i całych kontynentów bardzo wyraźnie unaoczniają
stare mapy portugalskie. Wiadomości o nich mamy, niestety, w przeważającej
mierze z drugiej ręki. Dzieje się to z winy samych Portugalczyków i ich utajonej
polityki. Dla Portugalczyków wszystko było tajne. Casa da India w Lizbonie krył
przed okiem ciekawych raporty i mapy zebrane w dalekich rejsach, skrupulatnie
gromadzone po każdej wyprawie - za niezłożenie w depozyt wszystkich dzienników
pokładowych, map, szkiców i pamiętników groziła kara śmierci. Manuel prowadził
programowo "politykę ciszy". Okazało się to bardziej niebezpieczne, niż można
się było spodziewać. Podczas straszliwego trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755
roku zawalił się gmach Casa da India i przepadły wszystkie dokumenty dotyczące
wczesnych kontaktów portugalskich z Australią. Można powiedzieć, że była to
zagłada nieomal całkowita. Da się ją tylko porównać z przemyślanym i
dopracowanym do końca zniszczeniem całej dokumentacji chińskiego admirała Czeng
Ho, o niecałe stulecie wcześniej. Nie znaczy to oczywiście, aby tajemnicy nie
dało się w jakiś sposób choć trochę odkryć. Od czasu do czasu Portugalczykom
podkradano niektóre dokumenty, a zwłaszcza mapy. Świadectwem jest choćby podróż
Holendra Houtmana, który odkrył wyspy u wybrzeży zachodniej Australii i nadał im
nazwę Abrolhos. Czym tłumaczyć, że Holender daje odkrytym wyspom bardzo dziwne,
żargonowe właściwie, określenie portugalskie? Abrolhos jest uproszczeniem
wyrażenia "Abra Olhos", to znaczy: "Miej oczy otwarte! Uważaj!" Wytłumaczenie
jest chyba takie, że wyspy te miały już wcześniej nazwy portugalskie na mapie,
którą dysponował holenderski żeglarz, i z mapy tej wziął nazwę Abrolhos. Cała
teza dotycząca portugalskich odkryć Australii już około roku 1520 opiera się na
różnych mapach, które publikowano począwszy od roku 1530. Na mapach tych
widnieje ląd, który ma podobną linię brzegową do lądu australijskiego. Od lat
uczeni zwracali na to uwagę twierdząc, że zbieżność ta nie powinna być
przypadkowa. W samej Australii badania w kierunku potwierdzenia tej tezy mają
dwóch głównych rzeczników, którzy, co trzeba podkreślić, prowadzą swoje badania
niezależnie od siebie. Jednym jest emerytowany prawnik Kenneth Mcintyre, drugim
- naukowiec zatrudniony przez Ministerstwo Obrony - Ian Mckiggan. Obaj badacze
stworzyli formuły matematyczne, które służą poprawianiu map z XVI wieku,
uwzględniając pewien powszechny w owym czasie błąd nawigacyjny. Obaj doszli do
identycznych rezultatów. W końcu zastosowano komputer, któremu przekazano
odpowiednie formuły matematyczne, a następnie XVI_wiczną mapę portugalską i oto
komputer narysował zdumiewająco dokładną linię brzegową wschodniej Australii, aż
do przylądka Howe. Te "poprawione" mapy pokazują przylądek Howe w niebywale
powiększonych rozmiarach. I ciekawe, że na niektórych dawnych mapach figuruje on
pod nazwą, która prawdopodobnie jest przekręconym portugalskim określeniem
"piękny przylądek". Mcintyre, który w roku 1977 opublikował książkę pod tytułem
"Tajne odkrycia Australii", twierdzi, że ekspedycja, która przywiozła ze sobą
szkice służące do sporządzania ówczesnych map, opuściła Malakkę w 1521 pod
dowództwem kapitana Cristavao de Mendonca. To właśnie była jedna z tych wypraw,
którą objęto "polityką ciszy" i której dokładna dokumentacja przepadła podczas
trzęsienia ziemi. Dalej badacz australijski twierdzi, że Portugalczycy
przezimowali na wybrzeżu obecnego stanu Nowa Południowa Walia i chcieli żeglować
wokół Australii, ale postradawszy jedną z karawel tam, gdzie rzekomo leży tak
zwany "Mahoniowy Statek" (o którym będzie mowa), zmienili zamiar. I jeszcze o
mapach z Dieppe, których związek z mapami portugalskimi zdaje się
niezaprzeczalny. Czytelnikom należy się tu słowo wyjaśnienia. W Dieppe we
Francji w latach 1536-1567 powstało dziesięć map świata. Otóż dość prawidłowo
oddają one zarysy wybrzeży Lądu Południowego. Wszystkie te mapy są
prawdopodobnie skopiowane z mapy czy map dawno już zaginionych. Najbardziej
znana jest "Mapa Delfina". Kazał ją sporządzić sam król Franciszek I jako dar
dla swego syna, późniejszego Henryka II, a że królewicz, czyli następca tronu,
nosił we Francji tytuł delfina - stąd nazwa. Mapa ta została wykonana w 1536
roku. Można mieć w zasadzie pewność, że "Mapę Delfina" sporządzano korzystając z
map portugalskich. W czasie, gdy jakiś prawzór map z Dieppe był na warsztacie
kartografów, Portugalczycy byli jedynymi Europejczykami, jacy zawędrowali w
tamte strony, ich statki docierały do Indii Wschodnich. Francuzi nie wysilali
zbytnio wyobraźni, kopiując nazwy bądź w brzmieniu portugalskim, bądź też -
jeszcze częściej - w przeinaczonym języku portugalskim. Linia brzegowa jest
jednak nakreślona poprawnie, dopiero w okolicach Port Fairy - gdzie odkryto wrak
Mahoniowego Statku - zaczynają się odchylenia od rzeczywistości, powstałe z
portugalskiego systemu obliczania długości geograficznej. Ten błąd w sztuce daje
się jednak naprawić, jak już wspomniano, dzięki współczesnym matematykom, którzy
zgłębili istotę pomyłki i, stosując współczesną technikę do poprawiania rysunków
sprzed czterech wieków, udowodnili, że portugalscy żeglarze zbadali wschodnie
wybrzeża Australii na pewno przed rokiem 1536. Są stare mapy, z których wprost
da się wyczytać niecierpliwość dręczącą ludzi wobec ogromnych, całkowicie
próżnych przestrzeni. Wtedy ponosiła fantazja i powstawała "Ziemia Australijska
Wyobrażona". Twórcy "Mapy Delfina", a był nim prawdopodobnie Pierre Desceliers,
też fantazja nie zawiodła - pokazuje ludzi budujących drewniane domy, po lądzie
biegają jelenie i wielbłądy. Na innej mapie tego samego autora widzimy słonie,
świątynie oraz jakieś ufortyfikowane zamczysko, a także ludzi odzianych w
ubrania z tkanin. Rzecz jasna, że nic z tego nie pasuje do Australii, ponieważ w
owym czasie nie było tam takich zwierząt. Wielbłądy zostały dowiezione dopiero w
ubiegłym stuleciu przez Brytyjczyków z ich ówczesnych posiadłości kolonialnych w
Azji. Australijscy tubylcy nie nosili tkanin, nie budowali domów, ani też nie
potrafili posługiwać się takimi, jak pokazują rysunki na mapach, narzędziami.
Było w zwyczaju ilustrowanie map pewnymi charakterystycznymki dla
przedstawianych obszarów scenami. I dziś, gdy satelity fotografują dla nas
najbardziej niedostępne miejsca globu, nie śmiejmy się z dawnego kartografa,
który może nie tyle z beztroski, ile z poczucia własnej niewiedzy napisał, że
więcej danych o tym lądzie nie rysuje, gdyż mu się nie mieszczą... Kusi mnie,
aby zaryzykować jeszcze jedno porównanie. Mianowicie nasi współcześni, ruszający
w kosmos, wiedzą o nim o wiele więcej, niż wiedzieli o wodach wokół Australii i
samym Lądzie Południowym ci, którzy wyruszali w podróże odkrywcze. Gdy
kosmonauci mają stały kontakt ze swą bazą, gdy można oglądać ich obraz
przekazywany z odległości tysięcy kilometrów, owi odkrywcy tracili łączność z
ojczyzną na całe lata, nikt nie umiał też powiedzieć w macierzystych portach,
gdzie się akurat znajdują i - nawet - czy żyją. Mijały lata i stulecia,
przybliżały się do Lądu Południowego małe stateczki, czerpały szczyptę wiedzy o
tym, co oglądały załogi, i wracały w bardziej gościnne strony. Czy ten skrawek
wybrzeża był plażą na wielkim lądzie, czy też tylko dostrzeżono małą wysepkę?
Któż mógł na to odpowiedzieć? Kto mógł węszącym za zyskiem armatorom w dalekiej
Europie powiedzieć o tej krainie? Trzeba było płynąć samemu i przekonać się.
Krok po kroku zbliżano się do celu, często kosztem życia całych załóg, zawsze -
kosztem zdrowia. Warto uświadomić sobie, że ci żeglarze wyruszali w rejs w
straszliwej ciasnocie, w warunkach tak prymitywnych, że trudno nam sobie to dziś
wyobrazić, nie znali sposobów konserwowania żywności i wody pitnej, zdani sami
na siebie w chorobach i w walce z żywiołem, mając jedynie nad sobą "gwiazdy,
przewodniczki łodzi" i bezcenne mapy, nieudolne początkowo, często mylące, z
których niewiele można było odczytać. Australia, ten Wielki Nieznany Ląd
Południowy całe wieki na mapie w ogóle nie istniał. Niewiarygodnie długo ta
ziemia była tylko domysłem i - nie będąc odkrytą - przybierała wciąż nowe nazwy.
Zazwyczaj, gdy pojawia się na mapie jakiś nowy ląd, pojawia się też jego nazwa -
lub problem nazwy. Nie inaczej się dzieje w przypadku Australii. Java Major,
Wielki Ląd Południowy, Nowa Południowa Walia, Nowa Holandia, Marege - w języku
wyspiarzy, to wszystko określenia, które "przypasowywano" do tego ogromnego,
wciąż na nowo odkrywanego przez stulecia kontynentu. Finał tych wielowiekowych
narodzin nazwy zawiera pewną anegdotę. W 1606 roku Hiszpan Quiros odkrył Nowe
Hebrydy błędnie przypuszczając, że stanowią one część Wielkiego Lądu
Południowego, zaznaczonego na dawnych mapach. Nadał im nazwę "Austrialia del
Espiritu Santo". Po czym zebrał wokół siebie garstkę żeglarzy, zakonników,
żołnierzy i osadników i wszem wobec obwieścił: "Biorę w posiadanie zatokę tę,
zwaną Zatoką Świętego Filipa i Świętego Jakuba, i port, zwany Santa Cruz, a
także miejsce, na którym będzie założona Nowa Jerozolima, i wszelkie kraje,
jakie ujrzałem i jakie dostrzegę, i cały ten rejon Południa aż po biegun, która
to kraina zwać się odtąd ma Austrialia del Espiritu Santo, razem z wszelkimi jej
posiadłościami i przynależnościami". Wszyscy gromko krzyknęli: "Niech żyje
władca nasz, król Hiszpanii, don Filip III!" Dotychczas Hiszpanie zwali Ląd
Południowy "la Tierra Austral" (łac. Terra Australis - ziemia południowa)
względnie "la parte Austral incognita". Czy wkradł się błąd literowy? Nie,
Quiros w memoriale wystosowanym w 1607 roku do króla Hiszpanii wyjaśnia pisownię
z "i". Ląd nazwał Austrialią dla upamiętnienia dynastii Austrii, z której
wywodzi się władca. W innym memoriale w trzy lata później powiadamia króla, że
może on dodać do swych tytułów także i Austrial del Espiritu Santo. Innymi
słowy, wstawiając literę "i" do słowa "Australia" mógł wskazać, iż nowo odkryty
ląd na południu był zarazem lądem austriackiego domu Hiszpanii. Jakoś się to
przez wieki nie przyjęło. Ani Holendrzy, ani Anglicy nie chcieli używać nazwy
niejako uznającej roszczenia hiszpańskie do tych ziem. W 1676 r. pojawia się
określenie w formie francuskiej "L. Australie" w pracy Gabriela Foigny "La Terre
Australe Connue", zaś w przekładzie angielskim, wydanym w 1693, nazwę tę
przetłumaczono jako "Australia". Brytyjski gubernator Macquarie uporczywie
używał nazwy "Australia" tak w rozmowie, jak i w korespondencji. Zapisał pod
datą 30 września 1816 w swym dzienniku: "Po raz pierwszy dziś rozmawiałem z
sekretarzem Campbellem o ważnej sprawie zbierania potrzebnych materiałów i
informacji do napisania poprawnej i bezstronnej "Historii Nowej Południowej
Walii czyli Australii"..." Od roku 1817 w oficjalnej korespondencji coraz
częściej stosowano wersję bez "i", a gubernator, imć Brisbane, nazwał nawet swą
córkę Eleanor Australia. Sól we krwi Chyba nie dowiemy się nigdy, kto był
naprawdę pierwszy, zresztą nie był to chyba przybysz z dalekiej Europy. Azjaci
mieli bliżej! Chińczycy wyruszają w poszukiwaniu tajemnic długowieczności, czyli
skąd się wziął posążek zakopany dawno temu pod drzewem u północnych wrót
Australii. Żeglarze z wysp obecnej Indonezji wyprawiają się rok w rok na połowy
ogórka morskiego, wędzonego potem na lądzie australijskim. Europa ocknęła się po
wiekach drzemki, ciekawa świata śle ekspedycję Magellana aż do przedsionka
Australii. Tajne odkrycia Australii, czyli co się uda "odczytać" z wraków, które
spoczywają w "mokrym grobie" na wodach wokół wielkiego lądu. Mahoniowy Statek -
narodziny legendy czy ważny przyczynek do naszych rozważań? Szkielety ludzi
pochowanych głową w kierunku Mekki świadczą o wyznawcach islamu, którzy
pojawiali się regularnie na wodach australijskich. Europejczycy snuli domysły na
temat: co też się tam znajduje w dole globusa? Azjaci mieli bliżej. Ich żeglarze
nie zwlekali z wyprawami i jest już pewne, że pojawili się w Australii znacznie,
znacznie wcześniej niż karawele z Hiszpanii lub Portugalii. Przez Chińczyków
Ocean Spokojny nazywany był: "miejsce bezgraniczne". Odbywali po nim dalekie
podróże. Wielki admirał chiński Czeng Ho, eunuch urodzony ok. 1371 roku,
poprowadził swoją pierwszą ekspedycję w roku 1405, a ostatnią w dwadzieścia
osiem lat później. Jego floty odwiedzały archipelagi Azji Południowo_Wschodniej.
Pływały do Indii, na Cejlon, były w Persji i Afryce Wschodniej.
Najprawdopodobniej dotarły również do Australii. Admirała cechował wielki
humanizm oraz szacunek dla osiągnięć kulturalnych "zachodnich barbarzyńców". Już
samo to określenie oznacza pewien kompleks wyższości