Warneńska Monika - Pałac Dioklecjana
Szczegóły |
Tytuł |
Warneńska Monika - Pałac Dioklecjana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Warneńska Monika - Pałac Dioklecjana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Warneńska Monika - Pałac Dioklecjana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Warneńska Monika - Pałac Dioklecjana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Monika Warneńska
Pałac Dioklecjana
Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób i wydarzeń są przypadkowe i nie
zamierzone. Dzień drugi Nad ziemią trwa stężały, przytłaczający upał. Morze w
półokręgu zatoki mieni się płynnym szafirem. Im dalej od brzegu, tym bardziej
jest nieruchome i błękitne. Tuż u horyzontu woda roztopiona w srebrzystym blasku
zdaje się łączyć z niebem. Pinie o długich, miękkich igłach pachną żywicznie jak
polskie sosny, ale znacznie mocniej. Skrawkiem cienia osłaniają kobietę, która
przesunęła się bliżej drzew. Nie trzeba tutaj żadnych plażowych parasoli -
pomyślała. - Wystarczą te sosny. Leciutki, nikły powiew wiatru przyniósł falę
aromatu roślin. Mięta i macierzanka. Może lawenda? Nagrzane słońcem dzikie zioła
zdają się dymić odurzającym zapachem. Zatrzeszczał sucho świerszcz. Po chwili
metalicznym, dzwoniącym głosem odezwała się pojedyncza cykada. Gwar dobiega od
strony morza, ale nie dokucza. Znakomite jest to miejsce na samym skraju plaży -
ustronne, zapewne rzadko odwiedzane przez ludzi prażących się z upodobaniem w
zakątkach bardziej nasłonecznionych. I nawet jest tu piasek, co prawda,
gruboziarnisty. Nie taki jak u nas - myśli kobieta, przesypując od niechcenia w
palcach żwirowate grudki. Ale zawsze to piasek, nie kamieniste skały, których
pełno jest wszędzie tutaj. Na całym wybrzeżu... Świerszcze grają coraz
donośniej. Zioła pachną jak na odległych leśnych polanach. Słońce podeszło
bliżej. Kobieta wsparła twarz na dłoniach i patrzy wytężając wzrok. Patrzy tam,
gdzie morze łączy się z niebem; gdzie ledwie uchwytną mgiełką, pasmem szarości w
gorącym blasku, bardziej przeczuta niż dostrzegalna spoczywa w słońcu wyspa
Hvar. - Nie można długo leżeć na słońcu z gołą głową. Włóż kapelusz i okulary!
Ten głos odezwał się tak wyraźnie, że kobieta drgnęła zaskoczona. Rozgląda się
wokół - nikogo obok nie ma. Głos ów odezwał się z głębi jej własnych wspomnień.
Jest mu posłuszna. Słońce bowiem rzeczywiście zagarnia ocienioną przestrzeń, na
której rozpostarła kąpielowe prześcieradło. Pierwszego dnia trzeba uważać na
słońce i na wodę... - przypomniała sobie słyszane niegdyś przestrogi. Pierwszego
dnia, czyli wczoraj, był sen. Przede wszystkim sen. Długi i łapczywy, jak gdyby
jedna noc miała wyrównać wszystkie dotychczasowe zaległości w wypoczynku.
Obudziła się późno z lekkim bólem głowy i uczuciem tępego oszołomienia, które
ustąpiło dopiero pod wieczór. Z ulgą starannie tajoną zgodziła się, aby córka
sama dokonała rekonesansu w terenie. Radość i ciekawość dziewczyny, jej
podniecenie wobec uroków pierwszy raz widzianego miejsca - to wszystko było
zrozumiałe, ale męczące. - Zaczekaj na mnie z kąpielą! - upominała. Renata
przyrzekła to solennie i umknęła, nieomylnie znajdując wśród gęstej zieleni
ścieżkę na plażę. Miała wrócić za godzinę. Maria tymczasem rozpakowała walizki,
zawiesiła w ściennych szafach letnie fatałaszki, ułożyła w szufladach kosmetyki
i inne drobiazgi. Potem rozstawiła leżaki na balkonie i usiadła, by odetchnąć
spokojnie. Wtedy dopiero wśród zapachu nagrzanej słońcem zieleni, dzwoniącej
muzyki owadów zobaczyła całe piękno krajobrazu. Tuż za gęstym pasmem
kędzierzawej zieleni rozciąga się nieruchome morze. Błękitne jak akwamaryna w
dawnym dziewczęcym pierścionku. Skały zbielałe od słońca błyszczą oślepiającym
blaskiem. Pasmo kamieni tworzy cypel odcinający się szarością na tle wody. W
zatoce przy brzegu rojno od ludzi. Wrzawa i śmiech, pstrokacizna kostiumów. Tu i
ówdzie materace kołyszące się na falach. Sunie mały stateczek, wyglądający z tej
odległości jak zabawka. A tam daleko, tuż pod horyzontem... Spojrzała na mapę
pod szkłem osłaniającym część blatu podłużnego stolika. Tak, to Hvar. Córka
wróciła ożywiona i już pełna wrażeń. Jednym tchem opowiadała o plaży, o
biegnącej tuż nad nią ulicy, którą wszyscy nazywają promenadą i oczywiście o
morzu. Przekroczyła zakaz, wskoczyła do wody, o czym świadczyły mokre kosmyki
włosów. Ale Maria nie umiała się na nią gniewać. Napominała tylko: - Musisz
uważać, kochanie, tu są skały i kamienie na dnie! Sama, ku zdumieniu Renaty, nie
chciała kąpać się pierwszego dnia. Zbyt mocny był ów nawyk zachowany z
przeszłości. A może sam instynkt ostrzegał przed niebezpieczeństwem zbyt
gwałtownej zmiany nagłego przeskoku w inny klimat. Czy aby tylko w inny
klimat?... Poszła na plażę, przyjrzała się jej z bliska. Znalazła na uboczu ten
właśnie zakątek, w którym usadowiły się dziś obydwie. Nie pozwoliła córce, mimo
jej protestu, na zbyt długie pozostawanie w wodzie. Niewiele jadły tego
pierwszego dnia. Jednej przeszkadzał natłok wrażeń. Drugiej - dziwne
oszołomienie, które wróciło ze spotęgowaną siłą po południu. Odbywała wieczorne
czynności w zwolnionym tempie - i wszystko, co działo się wokół, docierało do
niej powoli jak przez mgłę. - Widać, mamo, że jesteś zmęczona - zauważyła Renata
ziewając mocno. - Zresztą to taki przeskok! W Warszawie było najwyżej
siedemnaście albo osiemnaście stopni. A tu prawie trzydzieści! Zjadły lekką
kolację i położyły się wcześnie spać. Dziś Maria obudziła się jak nie ta sama. -
Inaczej wyglądasz - powiedziała jej córka przy śniadaniu. - Jeszcze jesteś
nieopalony bledziuch. Ale wczoraj miałaś pod oczami takie ciemne koła jak po
chorobie! - Rzeczywiście znacznie lepiej się czuję - przyznała. - Widocznie
oswoiłam się z tutejszym klimatem. Od razu po śniadaniu wyruszyły na plażę.
Maria zabrała dwie książki odłożone na urlop. Obie leżą w zasięgu ręki. Ich
właścicielka patrzy wciąż na morze, w kierunku wyspy Hvar - i powtarza w myślach
nazwy jak przesuwane w palcach kamienie naszyjnika: Budva, Kotor, Kastel Nuovo,
Dubrovnik, Cavcat, Makarska, Trogir, Split... Split... Przymknęła oczy. -
Morele, świeżutkie morele! Piękne, dojrzałe! - zabrzmiał w pobliżu głos kobiecy.
Niemłoda wieśniaczka o czerstwej, ogorzałej twarzy podsuwa koszyk pełen owoców.
Maria już chce odmówić, ale morele wyglądają zbyt kusząco. Dorodne, rumiane z
jednej strony, z drugiej żółte jak miód. - Ile kosztują? - spytała. Nie były
tanie. Lecz aromat owoców przypomina podobne morele dojrzewające niegdyś obok
pewnego domu obrośniętego winoroślą... - Świeżutkie! - zachwala kobieta
uśmiechając się życzliwie. - Z własnego ogrodu. Niczym nie skrapiane, żadnych
chemicznych świństw nie używamy. Jedzcie na zdrowie! Maria sięgnęła do
portmonetki. Zapłaciła pieniędzmi, które miały taką nazwę jak przed laty.
Wieśniaczka z podziękowaniem ruszyła dalej w poszukiwaniu innych amatorów
moreli. I wtedy Maria nie bacząc na to, że owoce są nie myte, zatopiła zęby w
soczystym, wonnym miąższu. Morele były rzeczywiście znakomite. Smakowały jak
dawniej. Jedząc wpatrywała się uważnie w morze. Od wyspy Hvar powróciła
spojrzeniem znacznie bliżej - tam, gdzie kołyszące się na falach czerwone boje
wyznaczają bezpieczną linię dla pływaków. Zmieniła nawet okulary, żeby lepiej
widzieć srebrzystą, rozmigotaną w słońcu przestrzeń. Nim pojawiła się
wieśniaczka z morelami, widać było wyraźnie na powierzchni wody czerwoną plamkę
kąpielowego czepka. Teraz ani śladu. Maria osłoniła dłonią oczy. Patrzy, nie
mogąc opanować niepokoju, o który zła jest sama na siebie. Czegóż właściwie się
boi? Renata pływa jak ryba! W morzu pełno ludzi. Są ratownicy na łodzi. A
jednak... Gdzież się podziała ta niedobra dziewczyna?! Buczenie motorówki, za
którą mknie narciarz wodny. Na falach widać podwójny warkocz pian, które po
chwili staną się białawymi smugami, zanim roztopi je morze. Narciarz mknie coraz
dalej, zapewne w kierunku Hvaru. Maria powiodła za nim spojrzeniem, potem znowu
wytężyła wzrok aż do bólu. I nareszcie odetchnęła z ulgą. Czepek barwy koralowej
widoczny był wyraźnie i niezbyt daleko. Pomachała ręką. No, nareszcie! Widocznie
dziewczyna dostrzegła przyzywający gest matczynej dłoni. Sunie do brzegu,
przecinając wodę miarowymi ruchami ramion. Rozmawia z kimś, kto płynie obok.
Jest coraz bliżej. Maria z westchnieniem mimowolnej ulgi sięgnęła po jeszcze
jedną morelę. Rozsądek nakazywał opłukanie owoców, ale pachniały tak wspaniale,
że nie mogła oprzeć się pokusie dotknięcia wargami leciutkiego meszku na
żółtawej skórce. Na pewno są prosto z sadu - rozgrzeszała samą siebie. Żwirowaty
piasek trzeszczy leciutko pod dotknięciem bosych stóp. Renata biegnie zwinnie
jak źrebak. - Wołałaś mnie, mamo? - No tak. Nie chciałam, żebyś zapuszczała się
daleko. - Do kogo ta mowa? Przecież nie wypłynęłam poza boje. Morze
fantastyczne! Fala w sam raz - tylko się położysz i już niesie. A słone! Ani
porównania z naszym - Renata dotyka warg koniuszkiem języka. - Pójdziesz do
wody? - Tak, jeśli posiedzisz przy tym naszym kramie. - Trudno, poświęcę się.
Tyś i tak straciła wczorajszy dzień! - Wcale nie straciłam. Nigdy nie kąpię się
pierwszego dnia po przyjeździe. Tak samo było w Bułgarii i w Gagrze. I nad
naszym morzem. Pamiętasz? - Bo sobie wymyśliłaś teoryjkę o jakiejś adaptacji,
aklimatyzacji, Bóg wie o czym! - prychnęła Renata, wyciągając się na ręczniku. -
A przy tutejszym morzu wysiadają wszystkie Złote Piaski i Gagry! Cieplejsze i
jeszcze lepiej się w nim pływa. Prawdziwa bajka! Szkoda każdej godziny poza
wodą! - Chcesz coś zjeść? - Nie, raczej pić. Zaraz się rozejrzę za jakąś colą.
O, morele! - spostrzegła torbę stojącą w cieniu. - To nasze? - Oczywiście. Tylko
trzeba je najpierw umyć. Rozejrzyj się, czy nie ma tu jakiej stuezienki albo
wodociągu. Może tam, gdzie prysznice? - Och, nie przesadzajmy! - Renata sięgnęła
po dojrzały owoc. - Takie piękne, że im nie daruję. Skąd je wzięłaś? - Kupiłam
od jakiejś babki prosto z kosza. Podobno są niczym nie skrapiane, ale kto może
wiedzieć? - Wspaniałe! - Może jednak lepiej umyć je na wszelki wypadek. - O
Boże! Mamuśku, nie nudź! Zjem jeszcze jedną, a z resztą pójdę pod wodę. To i tak
nie ma sensu, bo może już się czymś zatrułyśmy? - Nie opowiadaj! - A ty nie
strasz! Na razie muszę chwilę poleżeć. Co za rozkosz! Renata z westchnieniem
kładzie się na plecach. - Morze, jakiego u nas nie ma! Owoce, jakich u nas nie
ma - mruczy półgłosem. - I pogoda - istny cud! Człowiek nareszcie sobie użyje za
wszystkie czasy. Pomyśl, że mogłybyśmy tkwić jak neptki w tym głupim Sopocie!
Dlaczego ty właściwie nie lubisz Jugosławii? Maria drgnęła zaskoczona. - Co ci
się zwiduje? - odparła powoli. - Dlaczego mam nie lubić Jugosławii? - Nic mi się
nie zwiduje, tylko słyszałam, jak tata ci tłumaczył, że warto, że trzeba, że
koniecznie. A ty się z początku upierałaś, że nie! Do takiego kraju? Nad takie
morze?! Ukłucie gdzieś w okolicy serca. Nie patrząc w oczy córce sięgnęła do
torby. - Czego szukasz? Tej pianki do opalania? Jest tutaj, w bocznej kieszeni.
Chcesz, to ci nasmaruję plecy. Ale miałaś przecież teraz iść do wody? - Pójdę...
no, pójdę za chwilę - bąka Maria. Siedzi odwrócona tyłem do córki, która powleka
jej plecy i ramiona warstewką płynnego, pachnącego kremu. Lepiej, że Renata nie
widzi jej oczu. - Miałam po prostu inne plany. A to przyszło tak nagle... Tak.
To wszystko przyszło nagle i nieoczekiwanie. Przed miesiącem nie przypuściłaby,
że wraz z jedynaczką znajdzie się na adriatyckim wybrzeżu, w kraju tysiąca
własnych wspomnień i dawnych przeżyć, zamkniętych na wszystkie spusty,
zapieczętowanych, a jednak ciągle żywych... Zanosiło się na to, że letni urlop
spędzą albo w zaiksowym domu w Sopocie, albo w ośrodku Polskiej Akademii Nauk w
Międzyzdrojach. Przymierzali się do Włoch, ale okazało się, że o kolejnej
wymarzonej podróży nie ma mowy wobec konieczności odkładanego już dwukrotnie
remontu mieszkania. - Spędzimy to lato w kraju - postanawiał Marcin. - A potem
zabierzemy Renię na pomaturalne włoskie wędrowne wakacje. Może uda się nam
posiedzieć na Sycylii - mam tam znajomych.. Miał znajomych w różnych krajach
świata. Spotykał ich na kongresach naukowych. Parokrotnie w ostatnich latach
gościli u siebie zaprzyjaźnionych cudzoziemców. Dlatego również polany wycieczek
zagranicznych we trójkę stawały się bardziej realne. Pod gumowymi pantoflami
szeleści żwirowaty piasek, nie tak miękki jak na Helu czy w Jastarni, zawsze
jednak lepszy niż kamień. To był przedmiot nieszkodliwych przekomarzań pomiędzy
nią a rodzeństwem Dravciciów: - Nasz Bałtyk nie jest taki niebieski jak
Adriatyk. Ale mamy cudne plaże i mięciutki piasek, i zielone pagórki, a u was
kamień i skały na brzegu! - Ale gdzie znajdziesz taką wspaniałą wodę i taki
krajobraz? - pytał Sławek. Vesna usiłowała łagodzić lub rozsądzać spór: - Jedno
i drugie jest piękne. Tamto morze jest bardziej północne, więc ma inną urodę.
Może kiedyś ludzie coś wymyślą, technika pójdzie naprzód. Wtedy przywieziemy
trochę waszego bałtyckiego piasku na nasze plaże, a od nas do was trochę
ciepłego klimatu... Technika poszła naprzód, świat stał się bliższy. Skaliste
urwiska i pustkowia nadmorskie obrosły mnóstwem pensjonatów, hoteli, ośrodków
wypoczynkowych. Tu i ówdzie na kamienne wybrzeże nawieziono grubą warstwę
piasku. Dobre i to. Uroki krajobrazu pozostały. I morze, morze!... Pozostało
takie samo, choć coraz częściej mówi się o jego zanieczyszczeniu. Znajomi,
którzy odwiedzili parę lat temu Herceg Novi narzekali: - Wyobraźcie sobie, że w
pewnych godzinach spuszczają ścieki do morza! Wytrzymać wtedy nie można na
plaży, taki zaduch! - Źle trafiliście - odpowiedział ktoś inny. - My byliśmy w
Budvie. Tam nic z tych rzeczy! Powietrze jak kryształ, morze piękne, czyste...
Herceg Novi nazywało się niegdyś Castel Nuovo. Strzępy na wpół zatartych
wspomnień i obrazów: jakieś mury warowne, twierdze i bramy zabytkowe. Budva -
plaża pod skalistym urwiskiem, kręte, wąskie uliczki, średniowieczne kościoły...
W Dalmacji powietrze jest czyste, pachnie balsamicznie. Morze wabi
przejrzystością. Łagodne odbicie stopą od kamienistego dna. Ramiona zaczynają
pracować równo, rytmicznie. Renata ma słuszność: woda jak bajka! - Połóż się na
plecach. Odpocznij, mamy czas! - mówił Sławek. Nie była wcale zmęczona: wydawało
jej się, że może płynąć daleko, daleko - choćby do samej wyspy Hvar, która
majaczy na horyzoncie. Powiedziała to na głos. - Ależ, Maryjko, co ty mówisz!
Hvar jest daleko. Nie dałabyś rady! Obróciła się na plecy. Ma ponad sobą
półokrąg nieskazitelnego nieba bez jednej chmurki. Sławek znikł z powierzchni
wody, tylko w miejscu, gdzie pod nią zapadł, woda marszczy się drobniutką falą,
potem widać na niej banieczki powietrza. Maryjka czuje niepokój, choć wie, że on
świetnie pływa. Coś przewinęło się koło nóg, poczuła leciutkie uderzenie w
stopę. - Ach, niegodziwiec! Chciał mnie przestraszyć. Wie, że boję się rekinów,
o których wciąż tutaj ludzie gadają. On tymczasem wyłonił się na powierzchnię i
ze śmiechem łapie oddech. - Bałaś się? Żal mi się ciebie zrobiło! Popłynął
najpierw tam, gdzie kołyszą się boje. Potem trochę dalej, ale nie za bardzo, bo
jednak ratownicy mogą wlepić grzywnę. Płyną teraz oboje blisko siebie, mając
przed oczyma zamglony, jak gdyby nierzeczywisty Hvar - wyspę pachnącą lawendą,
wyspę z bajki, o której opowiadała Vesna. Wyspę, na której - choć Maryjka o tym
jeszcze nie wie - stanie się to, co musiało się stać pomiędzy nimi dwojgiem... -
Mamo, co tu tak pachnie? - Renata pociąga nosem. - Jak w "Herbapolu". - Chyba
rozmaryn albo lawenda. - Rozmaryn? Coś takiego rośnie naprawdę? - Oczywiście.
Dlaczegóż by miało nie rosnąć? - Nigdy nie widziałam na oczy rozmarynu -
stwierdza dziewczyna, wystawiając na słońce zgrabne, szczupłe nogi. - Była jakaś
stara jak świat piosenka o rozmarynie, prawda? Bardzo retro. Ale kto by
pomyślał, że naprawdę jest takie ziele... Maria uśmiecha się z pobłażliwą
wyrozumiałością. No tak - rozmaryn pod chłodniejszym niebem Polski rośnie
głównie w doniczkach. I nikt nie wije teraz ślubnych wianków z rozmarynu. Przed
wojną śpiewano często żołnierską piosenkę o rozmarynie i dziewczynie. Nuciła
sobie jej słowa w czasach, gdy Polska wydawała się bardzo odległa (pomyśleć, że
teraz dwie i pół godziny tylko trwa lot z Warszawy do Belgradu lub Zagrzebia!) -
Kiedy dokoła rozbrzmiewała słowiańska wprawdzie, lecz odmienna mowa; kiedy nie
wiedziała, czy przeżyje, czy wróci do kraju. A bukiet ślubny, skromny jak cała
uroczystość, już przecież wojenna, przetykany był szarozielonymi gałązkami
rozmarynu. Choć niepozorne, pachniały prześlicznie. W półmroku i powadze
kościelnego wnętrza, wśród zapachu wystygłych kadzideł i i mżącego blasku słońca
sączącego się przez barwne witraże, myśleli oboje o tym samym - zanim z ust
obojga padło po kolei wypowiedziane słowo "Tak". Myśleli, że los ich sobie
przeznaczył na zawsze... Dzień trzeci - Mamo, obiecałaś, że dziś zajrzymy do
sklepików? Wiesz, przedwczoraj, kiedy sen tak cię zmorzył, zrobiłam błyskawiczny
rajd po tych kramach. - Przejść się możemy, ale raczej platonicznie - odpowiada
Maria zdejmując ciemne okulary. - Sprawunki dopiero kiedy tata przyjedzie. -
Jakaś ty bezlitosna! - A jaka mam być? Z konta wzięłam niewiele - wiesz, że
oszczędzamy na Włochy. Ojcu zapłacą dopiero po zakończeniu wykładów. Ciesz się,
że jesteśmy gratis w takim pięknym miejscu. Sprawunki nie są najważniejsze. -
Ojej, nie truj, mamo! Przecież to wakacje, a człowiek jest człowiekiem! - Zgoda.
I dlatego, mój człowieku, jedną rzecz kupimy dziś - gumowe pantofle dla ciebie,
takie jak moje. Szukałam ich w Warszawie, ale ty musisz mieć większe niż ja, a
dużych nigdzie nie było. - Takie rzeczy kupuje się u nas zimą. - Skąd mogłam
zimą wiedzieć, że tu przyjedziemy? - A w ogóle przesada! Po co mi gumowe kapcie?
- Nie chcę, żebyś się kąpała na bosaka. - Kiedy ja już się przyzwyczaiłam do
tego kamienistego dna. - Nie chodzi o kamienie, tylko o jeżowce. - Eee tam!
Wcale ich nie widać! - Bo nie patrzyłaś. Jeśli nastąpisz na takie stworzenie i
zostanie ci w nodze choćby kawałek kolca, będziesz miała cały pobyt zepsuty.
Skaleczenie igłą jeżowca paskudzi się i ropieje. Renata już ma odpowiedzieć po
swojemu, czyli przekornie, ale matka dodaje: - Pamiętasz tego pasażera z
samolotu? Rozmawiałam z nim wczoraj przed hotelem. - Ten z orbisowskiej
wycieczki? Okulał teraz i kuśtyka. - A wiesz dlaczego? Miał pecha: nastąpił w
wodzie na jeżowca. Pytał, czy nie wiem przypadkiem, gdzie jest apteka. W ośrodku
orbisowskim jest ambulatorium, igłę mu wyjęli, zdezynfekowali, ale musiał
jeszcze kupić jakieś leki. Przez parę dni będą mu robić opatrunki, a kąpiel
zabroniona. Potrzebne ci to? - Poddaję się - westchnęła Renata. - Ostatecznie
mogę pływać w kapciach. Wiesz co, mamuśku? Koło kramiku, gdzie są różne
"plażowizny", widziałam sklep ze sreberkami i z koralami... - Już widzę, ile
kosztują. - Pójdziemy chociażby popatrzeć, powzdychać, co by kupić, gdyby można
było... - Popatrzeć - owszem. Na razie nic więcej. - Sama powiedziałaś "na
razie"! - Nie łap mnie za słowa! Dopiero co przyjechałaś i już chcesz robić
sprawunki? - Nic nie chcę, tylko żebyśmy tam poszły. Te sreberka są całkiem inne
niż nasze. Delikatne jak koronka. - Tak, to filigrany. - Filigrany? - powtórzyła
Renata z niedowierzaniem. - Przecież jak ktoś jest mały i drobny, to mówi się,
że filigranowy! - Ale jest też taka technika obróbki srebra, która nazywa się
filigran. Widziałam... - Urwała na moment. - Widziałam też takie filigrany
weneckie. A tu na pewno je naśladują. Do Włoch przecież niedaleko. - Możliwe -
zgodziła się Renata. - I są tam też korale całkiem podobne do włoskich. Wiesz
jakie? Czerwona "sieczka". Pamiętasz? Przywiózł mi taką kiedyś wujek Janek. I
białe korale okrągłe. - Toczone. - Tak. Niby nic, ale istne cudo. Tak na oko po
prostu białe (raczej mleczne - poprawia w myślach Maria). Jak spojrzeć uważnie,
przy słońcu, to widać, że są trochę różowe, jak gdyby miały delikatne żyłki.
Widziałaś takie białe korale, Mamo? - Owszem, widziałam - potwierdza Maria po
krótkiej pauzie. - Kiedyś w Desie na Nowym Świecie był taki sznurek... -
Zhobaczyć je można. Okropnie mi się spodobały. - Nie tylko tobie - te słowa
Maria wypowiada w myśli. Głośno dodaje: - Oczywiście, pooglądamy je dzisiaj. I
tak przecież musimy iść na pocztę, wysłać kartki. Stamtąd chyba pójdą szybciej
niż z hotelu. Mówiąc to rysuje na żwirkowatym piasku jakiś wzór, ornament, który
przywołała pamięć. Naszyjnik ze srebra, którym nie zdążyła się nacieszyć - ileż
razy go nosiła? Najwyżej dwa lub trzy - ozdobiony był takim właśnie dziwnym
wzorem ze spiral. Gdyby miała pod ręką ołówek i kartkę papieru, mogłaby go
odtworzyć dokładnie - ale po co? Zatarła jednym ruchem ręki nieudolny rysunek i
pomyślała o małym zawiniątku, spoczywającym głęboko w najniższej szufladzie
biurka. Nie zaglądała do niego od dawna. Uniosła głowę. Spojrzała na morze. -
Zostaniesz tu chwilę? Idę do wody. Renata potwierdza niewyraźnym mruczeniem,
wystawiając twarz do słońca. Najpierw jest całkiem płytko, ledwie po kolana.
Potem dno raptownie cofa się. Jeden krok - i już woda sięga do szyi. Maria
płynie, omijając zasadzki kamieni. W przejrzystej wodzie widać spłoszone rybki,
małe jak palec, i ciemnozielone, prawie czarne krzaczki wodorostów. Na wargach
smak soli. Leciutki wiatr muska twarz łagodnym dotknięciem. Na brzegu i na
wodzie słychać gwar i wrzawę ludzkich głosów - ale to nie przeszkadza. Dla
wszystkich w morzu starcza miejsca. Można płynąć i płynąć... Ach, jak dobrze! -
Wcale nie straciłaś formy - przyznaje łaskawie Renata, kiedy matka wyciąga się
znów koło niej. - W Bułgarii pływałaś chyba tak jakoś bardziej nerwowo,
nierówno, a teraz całkiem spokojnie. Kiedy właściwie nauczyłaś się pływać? -
Och, bardzo dawno. Mój ojciec świetnie pływał i wszystkich nas do tego zachęcał.
Mówił, że nie ma lepszej odtrutki na zmęczenie, zwłaszcza przy siedzącym trybie
życia, niż sporty wodne, wycieczki górskie latem, no i narty albo przynajmniej
ślizgawka zimą. - Wiedział, co dobre - westchnęła Renata, kładąc się na brzuchu.
- Ale nurkować chyba nie lubisz? - Nie za bardzo - przyznaje Maria. - Zresztą po
wojnie przez parę lat nie wyjeżdżałam nad morze, więc... Urywa raptownie.
Zagalopowałam się! Renata ze swoją wścibską dociekliwością gotowa zacząć od razu
wypytywanie: a dlaczego? Jak jej wytłumaczyć, że długo nie wyjeżdżała ani nad
morze, ani w góry; że nie miała żadnego urlopu, bo... Dziewczyna jednak
widocznie przeoczyła szparę uchyloną w furtce otwierającej przeszłość. Sięga po
olejek i pyta: - Skakałaś kiedy? - Próbowałam jeszcze w szkolnych latach, ale na
basenie z trampoliny. Nad morzem nie. - Dlaczego? - Nad naszym morzem trudno
skakać. Tu... tu bałam się, to znaczy - bałabym się. Kamienie na dnie...
...Sławek skakał do zatoki na brzegu Hvaru. No, ale był znakomitym pływakiem.
Ponadto znał w tym zakątku wybrzeża każdą podwodną szczelinę, każdy głaz i odłam
skalny. Można było sprawnie pływać w basenie, w Wiśle i w Bałtyku, a także w
Adriatyku, a potem tak bardzo bać się przeprawy rzecznej podczas pewnej wojennej
nocy! - Umiesz pływać? - pyta posępny, małomówny przewodnik, mierząc bystrym
spojrzeniem tych, którzy mają sforsować rzekę, aby dostać się na jej
przeciwległy brzeg. Padają potwierdzenia. Maria również mówi: - Tak. -
Uważajcie, rzeka wezbrana. Mogą być trudności. Poprowadzimy was brodem. Tak
będzie łatwiej, ale dno śliskie. Niewykluczone, że ktoś może stracić grunt pod
nogami. Koniecznie trzymać się liny - no i nie wpadać w panikę! Innej drogi nie
ma. Mosty pozrywane. Niemcy depczą nam po piętach. Może będziecie musieli
kawałek przepłynąć... Noc głęboka, bezksiężycowa. Tym lepiej - ciemność osłania
idących. Tym gorzej, bo trzeba stąpać ostrożnie, aby nie skręcić lub nie
zwichnąć nogi - tego jeszcze by tylko brakowało! ...Idą gęsiego przez las
pachnący mchem i pleśnią. Drobny, przedwiosenny deszczyk zaczyna siąpić, potem
mży, rozwiesza gęstą zasłonę wilgoci, stopniowo przenika zimnem aż do kości.
Każdy ma uważać na poprzednika - nie zgubić się, nie stracić z oczu jeden
drugiego. Maria co chwila przymyka powieki aż do bólu. Okulary przezornie
zdjęła. Co chwila trącona gałąź przesuwa się po twarzy słabszym lub mocniejszym
smagnięciem. Najlepiej byłoby iść łańcuchem, trzymać się jedno drugiego. Ale to
niemożliwe - stromizna, nierówna ścieżka, ślisko. Uważać, nie przewrócić się!
Las szeleści miarowo. Z jego szmerem łączy się inny, coraz wyraźniejszy szum
rzeki. Już ją widać, a raczej słychać, bo w mroku trudno dostrzec wodę. Krótki
błysk latarki wydobywa na moment z głębokiej ciemności grzbiety skłębionych,
prawie czarnych fal. Dwa brzegi zaczynają rozmowę - błysk światła, sygnał
gwizdka, umówione znaki, ledwie dosłyszalne wśród szumu rzeki, wśród szmeru
przyspieszonych oddechów ludzkich. Maria potyka się raz i drugi, po czym staje.
Stają zresztą wszyscy, kilkunastu wędrowców, z których nie zna nikogo.
Zatrzymawszy się, od razu czuje, jak bardzo jest zmęczona. Dopóki szła, było
lepiej. A teraz - o Boże, nie wiedzieć co oddałaby za to, żeby nie iść już
nigdzie, wyciągnąć się choćby tutaj, na tym wilgotnym brzegu, na kamieniach lub
mokrych liściach - i spać, spać... Ale o tym nie ma mowy. Za chwilę słychać
rozkaz: - Uwaga! Idziemy! Nurt rzeki wezbrał wiosennym przypływem. Pod ręką lina
twarda, oślizgła. Maria trzyma się jej najpierw jedną dłonią, po chwili oburącz.
Dobrze, że wszystko, co z sobą niesie, ma w plecaku i w nieprzemakalnej torbie,
zawieszonej na szyi. - Nie boję się, nie boję się, nie... - powtarza sama sobie,
kiedy już ta woda sięga coraz wyżej, kiedy parzy chłodem, wlewa się do wysokich
butów, sięga po pierś, prawie do szyi. - Nie boję się... Przecież w razie czego
mogę płynąć, mam obydwie ręce wolne!... Krok za krokiem. Jeszcze jest grunt pod
stopą. Lina zadrżała i chybocze naprężona jak struna. Ktoś na przodzie
poślizgnął się. Krótki, zdławiony krzyk. Woda sięga znowu wyżej. Coraz trudniej
utrzymać równowagę. Ta droga chyba nigdy się nie skończy! LIna znowu zadygotała.
Ktoś idący za Marią mruczy dosadne przekleństwa. Nie poślizgnąć się, nie
wypuścić zbawczej liny! Słychać głosy ludzkie - więc może już drugi brzeg?!
Pachnie las, żywica, mokry mech. Woda sięga do ramion. Znowu głębiej. Jakaś
dziura na dnie. Dalsze dwa, trzy kroki, niezdarne, człapiące. Niewiarygodne, że
to koniec! Spojrzenie ku niebu: księżyca ani śladu. Lepiej, że go nie ma. Widać
gwiazdy - zamglone, blade, ledwie dostrzegalne... Dobrnęli wszyscy. Czyjeś
pomocne dłonie wyciągają Marię na brzeg. Ktoś do niej coś mówi - ale przestała
rozumieć znajomy już przecież język chorwacki. Dygoce jak w febrze. Nie może
wydobyć z gardła ani słowa. Przytknięto jej do ust blaszany kubek. Jest w nim
płyn ostry, palący. Zakrztusiła się, zachłysnęła. Kaszle, nie mogąc złapać
oddechu. Dalekie przypomnienie: dziecinne grypy, anginy, bronchity - nacieranie
pleców spirytusem kamforowym. Zapach domowej nalewki, podawanej z okazji świąt i
uroczystości: aromatyczny płyn, który dzieci mogły najwyżej powąchać. Dopiero
kiedy podrosły, wolno im było skosztować "kropeleczkę", jak mówił ojciec. Przed
samą wojną... uroczysta kolacja z okazji uzyskania dyplomu przez Antka... Wesele
Zosi... wtedy te nalewki... Nie, już nie jest przecież panienką z profesorskiego
domu na Salwatorze w Krakowie... Tamto wszystko minęło, odeszło w bezpowrotną
przeszłość. Alkohol zdaje się przepalać gardło. - Niezwyczajna. Za mocne dla
niej! - mówi ktoś w języku, który Maria zaczyna znowu rozumieć. - Trzeba -
odpowiada ktoś inny. - Po takiej kąpieli! Właśnie dlatego, że niezwyczajna...
Przewodnicy ponaglają. Jeszcze kilometr marszu w mokrej odzieży - potem chata w
lesie. Suche łachy, buzujący ogień, gorące mleko do picia. Już czekają furmanki.
Nim świt rozjaśni niebo, ci z przeprawy znajdą się u celu - w bazie
partyzanckiej. I tutaj ktoś nieznajomy odda Marię w ręce brodatego mężczyzny.
Jakżeż trudno rozpoznać w nim Sławka! Ten ktoś powie: - No, macie waszą żonę,
doktorze! Cała i chyba zdrowa, choć nielekko było. Zuch dziewczyna! To Polka?
Prawdziwa Polka! I dopiero kiedy zostali sami, w ramionach męża Maria płacze,
właściwie drży, wstrząsana suchym, gwałtownym szlochem bez jednej łzy. Potem
pije znowu posłusznie gorące mleko, choć mleka nigdy nie lubiła. Sławek
tymczasem głaszcze jej głowę jak dziecku i mówi półgłosem: - Cicho, cicho, nie
płacz. Już dobrze. Wszystko w porządku. Jesteśmy razem... Nie na długo, jak
okazało się niebawem. Wyszła na brzeg. Spłukuje pod prysznicem nalot soli, jaki
morze pozostawia na skórze, i podąża ku córce. Dziewczyna leży nieruchomo, twarz
zwrócona ku słońcu. - Bardzo cię proszę, włóż okulary! - Nie opalę twarzy, tak
jak trzeba. Przecież oczy mam zamknięte! - Bardziej dbasz o nos niż o oczy?
Połóż na nich przynajmniej listki! Opalić się zdążysz, a po co psuć wzrok?
Ostrzega ją tak samo, jak niegdyś ostrzegali ją tamci, Sławek i Vesna, kiedy
niewiele starsza od dzisiejszej Renaty, zapewniała, z nutą przechwałki w głosie,
że jej twarzy, opalonej słońcem zakopiańskiego przedwiośnia, nic nie zaszkodzi.
Dziewczyna tym razem usłuchała bez protestu. Włożywszy okulary wodzi wzrokiem po
zatoce. - Ależ nastawiali tych hoteli i domów wypoczynkowych! To wszystko nowe?
- Przeważnie. W takim kraju turystyka może przynosić nie mniejsze korzyści niż
we Włoszech. Zresztą pamiętasz Bułgarię? Tam też... - A jak tu było dawniej? -
Dawniej - to znaczy kiedy? - pyta Maria po króciutkiej przerwie. Odwraca twarz
od uważnych, dociekliwych oczu córki. Padło to pytanie. Właściwie musiało
paść... - No, przed wojną. Przecież tu byłaś. Skąd wie? Kto jej to powiedział?
Nieważne. Patrzy wyczekująco. Trzeba wypełnić tę lukę milczenia, które przeciąga
się o moment za długo. - Byłam, ale bardzo dawno. Zresztą... nie w tej okolicy.
- A gdzie? - Bliżej... no, bliżej Dubrovnika. Ale niewiele pamiętam. Minęły
przecież lata od tego czasu. Popatrz, znowu narciarz! Ciekawe, czy to ten sam co
wczoraj? Narciarz sunie zdaniem Renaty "bezbłędnie jak anioł" po gładkiej,
prawie nieruchomej powierzchni zatoki. Przez chwilę obydwie z napięciem
obserwują zwinne ewolucje ślizgającego się po wodzie człowieka. Potem z ust
dziewczyny padają następne pytania: - A to była wycieczka? - Co? - No, ten twój
pobyt w Jugosławii wtedy przed wojną? - Coś w tym rodzaju. - To nie był obóz
studencki? - Nie. Nagroda za maturę. - Fajna nagroda! - wzdycha Renata z
zazdrością. - Ile miałaś wtedy lat? - O rok więcej niż ty teraz. Jeśli wszystko
dobrze się ułoży, za rok będziesz miała, wiesz co, na pomaturalne wakacje? -
Wiem. Przecież mówiliście, że oszczędzacie na to dolce. Włochy, prawda? Ale do
tego czasu okropnie daleko! - Ani się obejrzysz, jak rok zleci. - Przed wojną
drogo kosztowała podróż za granicę? No, chociażby tu, do Jugosławii. Przecież
samolotami się wtedy nie latało? - Nie, jeździło się pociągiem. Widzisz, inny
był wtedy układ cen, inna wartość polskiego pieniądza... To naprawdę trudno
porównywać - Maria usiłuje lawirować rozmową w bezpieczniejszym kierunku. - Twój
dziadek jeździł na kongresy medyczne... - Jak tata? - Tak, jak nasz tata. Czasem
zabierał ze sobą moją mamę. - No to mieli całkiem dobrze! - orzekła Renata. - A
was ze sobą nie zabierali? - Raczej nie. Byłoby to jednak zbyt kosztowne.
Uważali, że dopiero po maturze przyjdzie czas na takie wyjazdy. No i dotrzymali
słowa, bo... bo umożliwili mi podróż tutaj. - Ale gdzie wtedy nocowałaś? Jak się
urządziłaś? - Załatwili mi to znajomi... Tutejsi. Zaprzyjaźnieni z Antkiem. Z
wujem Antkiem. - Tutejsi? Jugosłowianie? - Tak - potwierdza Maria nie patrząc na
córkę. Śledzi wzrokiem sylwetkę narciarza. Przed chwilą wylądował w
przeciwległym krańcu zatoki, a teraz ponownie sunie w ślad za motorówką.
Zostawia na wodzie podwójną smugę bieli, szybko roztapiającej się w morzu. -
Mogłabyś chyba teraz odnaleźć tych znajomych? - Boże drogi! - Maria jest już
przygotowana na dalsze pytania dziewczyny. - Po tylu latach? Nie pamiętasz, że
tu była wojna? Poprzestać na tych słowach! Nie powiedzieć za wiele! Sięga po
krem, wyciska sporą część zawartości tuby na ramiona. - Poczekaj, rozsmaruję ci
to, żeby było równo. A powiedz, czy na przykład kolej wtedy dużo kosztowała? -
Kochanie, za dużo ode mnie wymagasz! - Maria opanowała chęć ofuknięcia córki. -
Czy mogę takie rzeczy pamiętać? Była wojna, zmieniały się ceny i to nieraz.
Jedno mogę ci powiedzieć - zdobywa się na uśmiech - że tutejsze sreberka i
korale dawniej też były drogie. - A jakie wtedy były pieniądze w Jugosławii? -
Także dinary. - Takie jak dziś? - No nie. Nazwa pozostała, ale miały inną
wartość. Ale nie przypominam sobie, ile co kosztowało - podkreśla Maria,
asekurując się przed dalszymi pytaniami upartej jedynaczki. Ceny były inne, bo
przecież i u nas za mojej pamięci zmieniały się parokrotnie - dopowiada samej
sobie w myślach. - I tutaj tak samo. Przed wojną były inne niż podczas wojny.
Potem w partyzantce wszystko miało odmienną wartość niż w miastach: odzież i
obuwie, lekarstwa i bandaże, mleko i chleb. A jak było po wojnie, w
czterdziestym ósmym? Nie miałam głowy na to, żeby pytać o ceny. Teraz jest tu
inaczej. Inaczej - choć morze pozostało równie piękne jak dawniej. Choć tak samo
pachną pinie i rozmaryn. Choć tak samo zagadkowo majaczy na horyzoncie wyspa
Hvar. - Pamiętam tylko, jakie było pierwsze tutejssze słowo, którego się
nauczyłam. - No jakie? Pewnie: dzień dobry, do widzenia? - Nie. Sladoled. -
Lody, prawda? To jakby słodkolód... - Słodkolód - Maria z mimowolnym uśmoiechem
powtarza to zabawne słowo, po czym sięga do torby, wyjmuje zegarek. - Wiesz, że
już czas na obiad? Zbieramy się! - Szkoda - wzdycha REnata przymykając oczy. -
Nawet nie jestem bardzo głodna w taki upał... Ale pić mi się chce! - Jak
wejdziemy w chłód, apetyt ci wróci. Pamiętasz, że na dziś zamówiłyśMmy miejscowe
jedzenie? - Oj, tak... Zobaczymy, co nam dadzą. - Nie jęcz. Tu jest smaczna
kuchnia. - Ale w takim gorącu zjadłabym... no, na przykład zsiadłe mleko z
ziemniakami. Albo omlet z fasolką. A co oni właściwie nam dadzą? - Czekaj, bo
nie wiem, co właściwie wybrałyśmy. Aha, dla mnie rondel po bośniacku. Dla ciebie
cevapcici i ajvar. - A co to takiego ten rondel po bośniacku? - pyta nieufnie
Renata, zgarniając plażowe drobiazgi. - Nie mam pojęcia - odpowiada szczerze
Maria, stwierdzając w duchu, że z dawnych lat nie pamięta takiej potrawy. -
Ajvar - to sałatka z papryki. Lubisz przecież paprykę. Cevapcici pewnie będą
podobne do bułgarskich kebapczete? Pamiętasz, jak ci smakowały? - Takie podłużne
kiełbaski z siekanego mięsa, ostre, pikantne? No to jest nadzieja na coś
jadalnego. - Obcy kraj poznajemy także poprzez kuchnię. A póki co mogłabyś
poczytać sobie na razie ten gruby przewodnik po Jugosławii. Jest w twojej
walizce. - Och, mamuśku! Lepiej ty mi coś opowiedz o Jugosławii!... - Co ci mam
opowiedzieć? Ścieżka jest wąska. Renata idąc za matką nie widzi jej twarzy. -
No, jak tu było dawniej! - Naprawdę nie rozumiesz, że ja mnóstwa rzeczy po
prostu nie pamiętam? Od tamtych... no, od tamtej mojej wycieczki minęło tyle
lat! Zresztą zaraz potem przyszła wojna. Zostały jakieś strzępy wspomnień, z
których nic się nie sklei. Mówię nieprawdę. Muszę mówić nieprawdę, bo jak
inaczej? Wszystko odżywa z nieoczekiwaną wyrazistością. Kiedyś w dzieciństwie
pomagała starszemu bratu Antkowi wywoływać zdjęcia. Martwy pozornie papier,
włożony do płsakiej kuwety wypełnionej odpowiednim płynem, zmieniał się do
niepoznaki: występowały na nim plamy, kontury, zarysy ludzkich sylwetek. Teraz
dzieje się podobnie, całkiem podobnie od pierwszego dnia po przyjeździe... O co
znów pyta córka? - A jak wtedy było z piciem? - Z jakim piciem? - No, z napojami
w takim upale? - Były soki owocowe i znakomita woda mineralna. A zwykła woda...
Zauważyłaś, jaka tu dobra woda? - Najpierw mnie męczysz, żebym, broń Boże, nie
piła wody prosto z kranu, a potem pytasz, czy dobra! - śmieje się Renata. -
Owszem, piłam tę wodę. Tak, dużo lepsza niż u nas! - Wtedy też trudno było o
herbatę. Ale tak właściwie jest wszędzie w tej części Europy. Kiedy pojechaliśmy
pierwszy raz do Bułgarii, w bardzo porządnym hotelu dla turystów z Orbisu nie
było wcale herbaty. Ani rano, ani wieczorem! Po prostu nie było tego zwyczaju.
Rano dawano do picia wodę mineralną albo mleko, a wieczorem wino. Nagłe
przypomnienie: wojna, pierwszy wieczór po przyjeździe z Krakowa do Zagrzebia.
Smak cierpkiego napoju, który zaparzyła Vesna... Lecz właśnie w tej chwili
obydwie wchodzą do hotelu. Prędko prysznic - i na obiad. Biel obrusa, dzbanki z
wodą, w której lód pływa drobnymi bryłkami. Chłodna mgiełka osiadła na szkle.
Woda jest rzeczywiście wyśmienita, choć zapewne nie taka dobra, jak ta, którą
piło się podczas wojny prosto ze źródła po długim męczącym marszu. Potrawy
pikantne i świetne w smaku pachną aromatem ziół i ostrych przypraw. - Napijesz
się wina, Reniu? - Świat się kończy! Mamusia proponuje mi alkohol?! - Tu nie
Warszawa. Do tych potraw bardzo pasuje wino. Młoda kelnerka mówi znośnie po
niemiecku i słabiej po angielsku. Wczoraj dowiedziawszy się, kim są przybyszki,
wysupłała z pamięci garść nie najgorzej przyswojonych słów polskich. Maria jest
ostrożna. Poskramia mimowolny odruch przytaknięcia lub zaprzeczenia po
miejscowemu. Białe, chłodne wytrawne wino orzeźwia i podnosi smak potraw. Ale
później potęguje senność, która dała znać o sobie, ledwie obie znalazły się w
pokoju. Renata zerka na leżak w ocienionej zielenią loggii i oznajmia: - Idę na
plażę! Matka jest stanowcza. - Teraz? W największy upał?! Nie, moja droga, ani
mowy! Wszyscy o tej porze siedzą w cieniu i odpoczywają. Nie rób takich
nieszczęśliwych min, tylko po prostu się połóż. Jeszcze nam starczy czasu!
Renata najpierw pomrukuje protestująco, potem milknie. Maria ze swego tapczanu
przez chwilę słyszy szelest przewracanych kart. Potem wyjrzawszy na taras widzi,
że przewodnik po JUgosławii z najnowszym "Przekrojem" zsunął się na kamienną
posadzkę. Dziewczyna śpi w najlepsze. Nic dziwnego. Przeskok z raczej chłodnego
polskiego lata robi swoje. - Ze mną było podobnie za pierwszym razem... Wstaje z
tapczanu, podchodzi na palcach. Przygląda się uważnie śpiącej córce, jak gdyby
nie widziała jej od dawna. Długie rzęsy rzucają cień na policzki, które już
musnął złotawy cień opalenizny. Do kogo jest podobna we śnie? Do Vesny? To
niemożliwe! Absurd! Złudzenie rozigranej wyobraźni, które podsyca siła dawnych
wspomnień. Renata ma przecież oczy i rysy ojca! Niech śpi. Mogę przez ten czas
pomyśleć spokojnie o wszystkim, co powiedziałabym jej, gdyby... Gdyby już była
naprawdę dorosła. Gdyby miała więcej lat niż siedemnacie. Powiem jej to wszystko
kiedyś, gdy ten kraj i wszystko, co jest z nim związane, przestanie być dla mnie
bolesną strefą przemilczenia. - Jeśliby pani mogła opisać to, co panią gnębi i
boli... - Tak mówił niegdyś Jan, wtedy gdy nie był jeszcze Jankiem, bliskim jak
rodzony brat (może nawet bliższy, bo przecież jedyny brat rodzony mieszka daleko
i widujemy się tak rzadko!), tylko doktorem Lisowieckim, specjalistą
neurologiem, a ona jego pacjentką. Podczas pierwszej wizyty odpowiadała na jego
pytania z głową wspartą o kant biurka, wstrząsana bezsilnym, trudnym do
opanowania szlochem. - Nie wystarczą same tylko leki - mówił Jan. - Potrzebna
jest jeszcze inna terapia. Ma pani przecież pióro. Napisać o tym - oczywiście
nie do druku, tylko po prostu dla siebie. To będzie bolesne, ale pomoże pani
zrzucić cały ciężar. Jak gdyby zwierzenie. LIst do kogoś, kogo pani obdarza
pełnym zaufaniem. Coś jeszcze wtedy mówił. Używał jakichś terminów medycznych.
Zapamiętała z nich tylko jeden: odreagowanie. Posłuszna jego wskazówkom,
próbowała napisać o samej sobie, ale nic z tego nie wyszło. Pozostały strzępy
chaotycznych notatek wraz z pamiątkami przeszłości, ukryte na dnie najgłębszej
szuflady. Był to po prostu jeden wielki krzyk rozpaczy za przeszłością, za
Sławkiem, za wszystkim, co się nie stało i za tym, co wojna niemiłosiernie
rozbiła w gruzy. Ale potem zjawił się Marcin. Wtedy nie było już potrzebne
przelewanie na papier własnego bólu. Wszystko to wyrzuciła z siebie podczas
pierwszych wieczorów z Marcinem. Uspokajała się stopniowo. Wracała do życia, do
samej siebie. Pozostał jednak uraz, o którym wiedzieli dobrze obaj: i Jan, i
Marcin. Unikała spotkań z przeszłością, z ludźmi, jakich znała w pierwszych
latach powojennych. Ówczesne więzi okazały się zresztą kruche, a ci ludzie
rozsypali się po kraju i po świecie. Pozostała strefa milczenia. Choć pilnie
czytała wszystkie dostępne przekłady z literatury jugosłowiańskiej i chodziła na
prawie wszystkie filmy jugosłowiańskie, nie chciała jeździć do tego kraju ani
spotykać nikogo, kto stamtąd przybywał. Tak zresztą się złożyło, że nie musiała.
Ci dwaj, którzy znali całą prawdę o wszystkim, co ją spotkało, czyli Marcin i
Jan, nigdy jej do tych spotkań nie namawiali. Siostra? No cóż, ona też wiedziała
prawie wszystko. Ale miała przecież swoje życie, swoją rodzinę, swoje troski.
Czasami trochę się dziwiła: - Dlaczego robisz z tym aż takie tajemnice przed
córką? Uważała jednak, że to były sprawy jej, czyli Maryjki. Jest dorosła i wie,
co robi. Może zresztą ma rację! Tyle się nacierpiała!... Marcin wrócił wtedy do
domu bardzo zadowolony. Widziała to od razu, choć o niczym nie mówił prócz
zdawkowego stwierdzenia, że wszystko w porządku. Ale uśmiechał się po swojemu
jak zawsze, kiedy przynosił w zanadrzu jakąś przyjemną niespodziankę. Nauczona
doświadczeniem, nie ponaglała go i o nic nie wypytywała czekając, aż zje obiad i
sięgnie po ulubioną fajkę. - Maryjko, mam nowinę wakacyjną - zagaił, kiedy
usiedli przy stoliku, na którym dymiły aromatem dwie filiżanki kawy. - No co
takiego? - spojrzała na męża wyczekująco. - W tym roku zaraz po pierwszym lipca
mam konferencję w Belgradzie, a potem wykłady dla słuchaczy, którzy kiedy
indziej zebra- się nie mogą. Wszystko to w ramach doskonalenia tamtejszych kadr.
Impreza całkowicie robocza. Poczuła ukłucie gdzieś w okolicy serca. Tak jak
nieraz, gdy była mowa o Jugosławii. - I?... - I dziś właśnie przyszło
potwierdzenie tego, z czym gospodarze nosili się od dawna. Nie chciałem ci o tym
mówić zawczasu, bo wiem, że... Zresztą po co łowić ryby przed siecią? Zanosiło
się na to już rok temu, tylko wtedy nie było wszystko na czas dograne. Krótko
mówiąc, ofiarują mi pobyt dla najbliższej rodziny, czyli dla ciebie i Reni w
ośrodku tamtejszej akademii nauk nad Adriatykiem w Tuczepi. To jedna z tych
rozbudowywanych miejscowości niedaleko Makarskiej. Okolica bardzo piękna. Możesz
mi wierzyć, że o to nie zabiegałem - dorzucił pospiesznie, widząc wyraz jej
twarzy. - Jugosłowianie wystąpili z tą sprawą oficjalnie, a zarazem bardzo
serdecznie. Wiesz, że mam z nimi dobre stosunki. Dla was jest zapewniony pobyt w
tym ośrodku na dwa tygodnie. Potem ja przyjadę do was jeszcze na tydzień.
Pokręcimy się wtedy trochę po kraju - samochód można łatwo wypożyczyć. Co ty na
to? Pomyśl, jak Renia się ucieszy! A i dla ciebie... - Marcin! Nie! Może
Renia... Ale jakżeby sama? No, z kimś... Ja przecież nie mogę!... Marcin przez
chwilę w milczeniu ćmił fajkę. - Bądź rozsądna, kochanie - rzekł wreszcie. -
Trudno tkwić latami w kręgu kompleksów. Nie gniewaj się, że tak mówię. Zawsze
rozumiałem twoje opory. Ale trzeba się wreszcie z nich otrząsnąć! Ręczę ci, że
Janek powiedziałby to samo. Ostatnie słowa były silnym argumentem. Maria
milczała, zaskoczona otwierającą się nieoczekiwanie drogą do Jugosławii. Drogą w
przeszłość, zamkniętą - zdawałoby się - bezpowrotnie. - Nie mówiłem ci o tym
dotąd... - podjął Marcin. - Przy zacieśniających się kontaktach z tamtejszymi
naukowcami nie da się uniknąć spotkań z nimi od czasu do czasu tu, w Warszawie,
na gruncie nieoficjalnym, a więc także w domu. Dotychczas właśnie ze względu na
ciebie wykręcałem się od tego. Ale w przyszłości nie chciałbym... Bo właściwie
dlaczego? Nikt z tych ludzi cię nie zna. A tamto wszystko - to przecież stare
dzieje. Nie spuszczał uważnego spojrzenia z twarzy żony. Maria powtórzyła jak
echo: - Stare dzieje?... No tak. Ale... - Rozumiem, że został ci z przeszłości
silny uraz. Trzeba go jednak wreszcie pokonać. Ludzie, którzy tak jak ty byli w
niemieckich obozach, jeżdżą do Rfn, na różne uroczystości w miejsca, gdzie
doznawali strasznych przeżyć... - Jedni jeżdżą, inni nie. - Zgadzam się. Ale
Jugosławia? Nikt stamtąd żadnej krzywdy ci przecież nie wyrządził. Więc dlaczego
wciąż się boisz przeszłości?... Milczała. Marcin sposępniał - i jął bez
widocznej potrzeby przekładać papiery leżące na skraju biurka. - Jeśli aż tak na
to reagujesz - rzekł nie patrząc na żonę - gotów jestem pomyśleć, że mimo
wszystko ta przeszłość jest wciąż dla ciebie najważniejsza. - Nie mów tak! -
przerwała mu w pół słowa odruchowo, gwałtownie. Zamknął jej usta pocałunkiem. -
No, nie bądź uparta! - perswadował rozpogodzony, pewien wygranej. - Belgrad jest
daleko. Nie będę cię zmuszał, żebyś tam jechała. Polecicie obydwie przez
Lublanę, z króciutkim postojem na lotnisku. Odżyjesz w słońcu. Morze przecież
zawsze tak dobrze ci robi! Z Bułgarii za każdym razem wracałaś nie ta sama -
wypoczęta, opalona. Reni też to się przyda, zwłaszcza po tych dwóch jej zimowych
grypach. A jak się ucieszy! Córka rzeczywiście ucieszyła się tak bardzo, że
wobec jej burzliwej radości Maria ostatecznie skapitulowała. Trudno byłoby
stawiać dalszy opór, zwłaszcza że wszystkie racje przemawiały za tym wyjazdem.
Gdyby zresztą Jan powiedział jej wówczas "Jedź!", wahałaby się na pewno znacznie
krócej. Wierzyła starszemu bratu męża bez zastrzeżeń we wszystkich decyzjach
życiowych. Lecz Jan wyjechał na krótki, zaległy urlop. Natomiast w Warszawie
zjawiła się prawie nieoczekiwanie w jakichś sprawach zawodowych Zofia, starsza
siostra, z którą można było rozmawiać o tych dawnych i trudnych sprawach.
Wysłuchawszy zwierzeń Maryjki, powiedziała od razu: - Nad czym tu się namyślać?!
Oczywiście jedź! I naprawdę, moja kochana, te wszystkie twoje obsesje wobec
Jugosławii, to nonsens. Pomyśl, ile czasu minęło od tamtych lat! Owszem, wiem,
coś przeżyła, ale czas robi swoje. Spójrz zresztą na innych. Czy mnie wojna
oszczędziła? Też dostałam wtedy od życia mocno po karku. Jedne rany goją się
lepiej, inne gorzej - ale w końcu wszystkie się zabliźniają. Poza tym myśl
trochę o Marcinie. On przecież gotów przypuścić, że tamte sprawy nawet teraz są
dla ciebie najważniejsze. Maria z mimowolnym zdumie