Monika Warneńska Pałac Dioklecjana Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób i wydarzeń są przypadkowe i nie zamierzone. Dzień drugi Nad ziemią trwa stężały, przytłaczający upał. Morze w półokręgu zatoki mieni się płynnym szafirem. Im dalej od brzegu, tym bardziej jest nieruchome i błękitne. Tuż u horyzontu woda roztopiona w srebrzystym blasku zdaje się łączyć z niebem. Pinie o długich, miękkich igłach pachną żywicznie jak polskie sosny, ale znacznie mocniej. Skrawkiem cienia osłaniają kobietę, która przesunęła się bliżej drzew. Nie trzeba tutaj żadnych plażowych parasoli - pomyślała. - Wystarczą te sosny. Leciutki, nikły powiew wiatru przyniósł falę aromatu roślin. Mięta i macierzanka. Może lawenda? Nagrzane słońcem dzikie zioła zdają się dymić odurzającym zapachem. Zatrzeszczał sucho świerszcz. Po chwili metalicznym, dzwoniącym głosem odezwała się pojedyncza cykada. Gwar dobiega od strony morza, ale nie dokucza. Znakomite jest to miejsce na samym skraju plaży - ustronne, zapewne rzadko odwiedzane przez ludzi prażących się z upodobaniem w zakątkach bardziej nasłonecznionych. I nawet jest tu piasek, co prawda, gruboziarnisty. Nie taki jak u nas - myśli kobieta, przesypując od niechcenia w palcach żwirowate grudki. Ale zawsze to piasek, nie kamieniste skały, których pełno jest wszędzie tutaj. Na całym wybrzeżu... Świerszcze grają coraz donośniej. Zioła pachną jak na odległych leśnych polanach. Słońce podeszło bliżej. Kobieta wsparła twarz na dłoniach i patrzy wytężając wzrok. Patrzy tam, gdzie morze łączy się z niebem; gdzie ledwie uchwytną mgiełką, pasmem szarości w gorącym blasku, bardziej przeczuta niż dostrzegalna spoczywa w słońcu wyspa Hvar. - Nie można długo leżeć na słońcu z gołą głową. Włóż kapelusz i okulary! Ten głos odezwał się tak wyraźnie, że kobieta drgnęła zaskoczona. Rozgląda się wokół - nikogo obok nie ma. Głos ów odezwał się z głębi jej własnych wspomnień. Jest mu posłuszna. Słońce bowiem rzeczywiście zagarnia ocienioną przestrzeń, na której rozpostarła kąpielowe prześcieradło. Pierwszego dnia trzeba uważać na słońce i na wodę... - przypomniała sobie słyszane niegdyś przestrogi. Pierwszego dnia, czyli wczoraj, był sen. Przede wszystkim sen. Długi i łapczywy, jak gdyby jedna noc miała wyrównać wszystkie dotychczasowe zaległości w wypoczynku. Obudziła się późno z lekkim bólem głowy i uczuciem tępego oszołomienia, które ustąpiło dopiero pod wieczór. Z ulgą starannie tajoną zgodziła się, aby córka sama dokonała rekonesansu w terenie. Radość i ciekawość dziewczyny, jej podniecenie wobec uroków pierwszy raz widzianego miejsca - to wszystko było zrozumiałe, ale męczące. - Zaczekaj na mnie z kąpielą! - upominała. Renata przyrzekła to solennie i umknęła, nieomylnie znajdując wśród gęstej zieleni ścieżkę na plażę. Miała wrócić za godzinę. Maria tymczasem rozpakowała walizki, zawiesiła w ściennych szafach letnie fatałaszki, ułożyła w szufladach kosmetyki i inne drobiazgi. Potem rozstawiła leżaki na balkonie i usiadła, by odetchnąć spokojnie. Wtedy dopiero wśród zapachu nagrzanej słońcem zieleni, dzwoniącej muzyki owadów zobaczyła całe piękno krajobrazu. Tuż za gęstym pasmem kędzierzawej zieleni rozciąga się nieruchome morze. Błękitne jak akwamaryna w dawnym dziewczęcym pierścionku. Skały zbielałe od słońca błyszczą oślepiającym blaskiem. Pasmo kamieni tworzy cypel odcinający się szarością na tle wody. W zatoce przy brzegu rojno od ludzi. Wrzawa i śmiech, pstrokacizna kostiumów. Tu i ówdzie materace kołyszące się na falach. Sunie mały stateczek, wyglądający z tej odległości jak zabawka. A tam daleko, tuż pod horyzontem... Spojrzała na mapę pod szkłem osłaniającym część blatu podłużnego stolika. Tak, to Hvar. Córka wróciła ożywiona i już pełna wrażeń. Jednym tchem opowiadała o plaży, o biegnącej tuż nad nią ulicy, którą wszyscy nazywają promenadą i oczywiście o morzu. Przekroczyła zakaz, wskoczyła do wody, o czym świadczyły mokre kosmyki włosów. Ale Maria nie umiała się na nią gniewać. Napominała tylko: - Musisz uważać, kochanie, tu są skały i kamienie na dnie! Sama, ku zdumieniu Renaty, nie chciała kąpać się pierwszego dnia. Zbyt mocny był ów nawyk zachowany z przeszłości. A może sam instynkt ostrzegał przed niebezpieczeństwem zbyt gwałtownej zmiany nagłego przeskoku w inny klimat. Czy aby tylko w inny klimat?... Poszła na plażę, przyjrzała się jej z bliska. Znalazła na uboczu ten właśnie zakątek, w którym usadowiły się dziś obydwie. Nie pozwoliła córce, mimo jej protestu, na zbyt długie pozostawanie w wodzie. Niewiele jadły tego pierwszego dnia. Jednej przeszkadzał natłok wrażeń. Drugiej - dziwne oszołomienie, które wróciło ze spotęgowaną siłą po południu. Odbywała wieczorne czynności w zwolnionym tempie - i wszystko, co działo się wokół, docierało do niej powoli jak przez mgłę. - Widać, mamo, że jesteś zmęczona - zauważyła Renata ziewając mocno. - Zresztą to taki przeskok! W Warszawie było najwyżej siedemnaście albo osiemnaście stopni. A tu prawie trzydzieści! Zjadły lekką kolację i położyły się wcześnie spać. Dziś Maria obudziła się jak nie ta sama. - Inaczej wyglądasz - powiedziała jej córka przy śniadaniu. - Jeszcze jesteś nieopalony bledziuch. Ale wczoraj miałaś pod oczami takie ciemne koła jak po chorobie! - Rzeczywiście znacznie lepiej się czuję - przyznała. - Widocznie oswoiłam się z tutejszym klimatem. Od razu po śniadaniu wyruszyły na plażę. Maria zabrała dwie książki odłożone na urlop. Obie leżą w zasięgu ręki. Ich właścicielka patrzy wciąż na morze, w kierunku wyspy Hvar - i powtarza w myślach nazwy jak przesuwane w palcach kamienie naszyjnika: Budva, Kotor, Kastel Nuovo, Dubrovnik, Cavcat, Makarska, Trogir, Split... Split... Przymknęła oczy. - Morele, świeżutkie morele! Piękne, dojrzałe! - zabrzmiał w pobliżu głos kobiecy. Niemłoda wieśniaczka o czerstwej, ogorzałej twarzy podsuwa koszyk pełen owoców. Maria już chce odmówić, ale morele wyglądają zbyt kusząco. Dorodne, rumiane z jednej strony, z drugiej żółte jak miód. - Ile kosztują? - spytała. Nie były tanie. Lecz aromat owoców przypomina podobne morele dojrzewające niegdyś obok pewnego domu obrośniętego winoroślą... - Świeżutkie! - zachwala kobieta uśmiechając się życzliwie. - Z własnego ogrodu. Niczym nie skrapiane, żadnych chemicznych świństw nie używamy. Jedzcie na zdrowie! Maria sięgnęła do portmonetki. Zapłaciła pieniędzmi, które miały taką nazwę jak przed laty. Wieśniaczka z podziękowaniem ruszyła dalej w poszukiwaniu innych amatorów moreli. I wtedy Maria nie bacząc na to, że owoce są nie myte, zatopiła zęby w soczystym, wonnym miąższu. Morele były rzeczywiście znakomite. Smakowały jak dawniej. Jedząc wpatrywała się uważnie w morze. Od wyspy Hvar powróciła spojrzeniem znacznie bliżej - tam, gdzie kołyszące się na falach czerwone boje wyznaczają bezpieczną linię dla pływaków. Zmieniła nawet okulary, żeby lepiej widzieć srebrzystą, rozmigotaną w słońcu przestrzeń. Nim pojawiła się wieśniaczka z morelami, widać było wyraźnie na powierzchni wody czerwoną plamkę kąpielowego czepka. Teraz ani śladu. Maria osłoniła dłonią oczy. Patrzy, nie mogąc opanować niepokoju, o który zła jest sama na siebie. Czegóż właściwie się boi? Renata pływa jak ryba! W morzu pełno ludzi. Są ratownicy na łodzi. A jednak... Gdzież się podziała ta niedobra dziewczyna?! Buczenie motorówki, za którą mknie narciarz wodny. Na falach widać podwójny warkocz pian, które po chwili staną się białawymi smugami, zanim roztopi je morze. Narciarz mknie coraz dalej, zapewne w kierunku Hvaru. Maria powiodła za nim spojrzeniem, potem znowu wytężyła wzrok aż do bólu. I nareszcie odetchnęła z ulgą. Czepek barwy koralowej widoczny był wyraźnie i niezbyt daleko. Pomachała ręką. No, nareszcie! Widocznie dziewczyna dostrzegła przyzywający gest matczynej dłoni. Sunie do brzegu, przecinając wodę miarowymi ruchami ramion. Rozmawia z kimś, kto płynie obok. Jest coraz bliżej. Maria z westchnieniem mimowolnej ulgi sięgnęła po jeszcze jedną morelę. Rozsądek nakazywał opłukanie owoców, ale pachniały tak wspaniale, że nie mogła oprzeć się pokusie dotknięcia wargami leciutkiego meszku na żółtawej skórce. Na pewno są prosto z sadu - rozgrzeszała samą siebie. Żwirowaty piasek trzeszczy leciutko pod dotknięciem bosych stóp. Renata biegnie zwinnie jak źrebak. - Wołałaś mnie, mamo? - No tak. Nie chciałam, żebyś zapuszczała się daleko. - Do kogo ta mowa? Przecież nie wypłynęłam poza boje. Morze fantastyczne! Fala w sam raz - tylko się położysz i już niesie. A słone! Ani porównania z naszym - Renata dotyka warg koniuszkiem języka. - Pójdziesz do wody? - Tak, jeśli posiedzisz przy tym naszym kramie. - Trudno, poświęcę się. Tyś i tak straciła wczorajszy dzień! - Wcale nie straciłam. Nigdy nie kąpię się pierwszego dnia po przyjeździe. Tak samo było w Bułgarii i w Gagrze. I nad naszym morzem. Pamiętasz? - Bo sobie wymyśliłaś teoryjkę o jakiejś adaptacji, aklimatyzacji, Bóg wie o czym! - prychnęła Renata, wyciągając się na ręczniku. - A przy tutejszym morzu wysiadają wszystkie Złote Piaski i Gagry! Cieplejsze i jeszcze lepiej się w nim pływa. Prawdziwa bajka! Szkoda każdej godziny poza wodą! - Chcesz coś zjeść? - Nie, raczej pić. Zaraz się rozejrzę za jakąś colą. O, morele! - spostrzegła torbę stojącą w cieniu. - To nasze? - Oczywiście. Tylko trzeba je najpierw umyć. Rozejrzyj się, czy nie ma tu jakiej stuezienki albo wodociągu. Może tam, gdzie prysznice? - Och, nie przesadzajmy! - Renata sięgnęła po dojrzały owoc. - Takie piękne, że im nie daruję. Skąd je wzięłaś? - Kupiłam od jakiejś babki prosto z kosza. Podobno są niczym nie skrapiane, ale kto może wiedzieć? - Wspaniałe! - Może jednak lepiej umyć je na wszelki wypadek. - O Boże! Mamuśku, nie nudź! Zjem jeszcze jedną, a z resztą pójdę pod wodę. To i tak nie ma sensu, bo może już się czymś zatrułyśmy? - Nie opowiadaj! - A ty nie strasz! Na razie muszę chwilę poleżeć. Co za rozkosz! Renata z westchnieniem kładzie się na plecach. - Morze, jakiego u nas nie ma! Owoce, jakich u nas nie ma - mruczy półgłosem. - I pogoda - istny cud! Człowiek nareszcie sobie użyje za wszystkie czasy. Pomyśl, że mogłybyśmy tkwić jak neptki w tym głupim Sopocie! Dlaczego ty właściwie nie lubisz Jugosławii? Maria drgnęła zaskoczona. - Co ci się zwiduje? - odparła powoli. - Dlaczego mam nie lubić Jugosławii? - Nic mi się nie zwiduje, tylko słyszałam, jak tata ci tłumaczył, że warto, że trzeba, że koniecznie. A ty się z początku upierałaś, że nie! Do takiego kraju? Nad takie morze?! Ukłucie gdzieś w okolicy serca. Nie patrząc w oczy córce sięgnęła do torby. - Czego szukasz? Tej pianki do opalania? Jest tutaj, w bocznej kieszeni. Chcesz, to ci nasmaruję plecy. Ale miałaś przecież teraz iść do wody? - Pójdę... no, pójdę za chwilę - bąka Maria. Siedzi odwrócona tyłem do córki, która powleka jej plecy i ramiona warstewką płynnego, pachnącego kremu. Lepiej, że Renata nie widzi jej oczu. - Miałam po prostu inne plany. A to przyszło tak nagle... Tak. To wszystko przyszło nagle i nieoczekiwanie. Przed miesiącem nie przypuściłaby, że wraz z jedynaczką znajdzie się na adriatyckim wybrzeżu, w kraju tysiąca własnych wspomnień i dawnych przeżyć, zamkniętych na wszystkie spusty, zapieczętowanych, a jednak ciągle żywych... Zanosiło się na to, że letni urlop spędzą albo w zaiksowym domu w Sopocie, albo w ośrodku Polskiej Akademii Nauk w Międzyzdrojach. Przymierzali się do Włoch, ale okazało się, że o kolejnej wymarzonej podróży nie ma mowy wobec konieczności odkładanego już dwukrotnie remontu mieszkania. - Spędzimy to lato w kraju - postanawiał Marcin. - A potem zabierzemy Renię na pomaturalne włoskie wędrowne wakacje. Może uda się nam posiedzieć na Sycylii - mam tam znajomych.. Miał znajomych w różnych krajach świata. Spotykał ich na kongresach naukowych. Parokrotnie w ostatnich latach gościli u siebie zaprzyjaźnionych cudzoziemców. Dlatego również polany wycieczek zagranicznych we trójkę stawały się bardziej realne. Pod gumowymi pantoflami szeleści żwirowaty piasek, nie tak miękki jak na Helu czy w Jastarni, zawsze jednak lepszy niż kamień. To był przedmiot nieszkodliwych przekomarzań pomiędzy nią a rodzeństwem Dravciciów: - Nasz Bałtyk nie jest taki niebieski jak Adriatyk. Ale mamy cudne plaże i mięciutki piasek, i zielone pagórki, a u was kamień i skały na brzegu! - Ale gdzie znajdziesz taką wspaniałą wodę i taki krajobraz? - pytał Sławek. Vesna usiłowała łagodzić lub rozsądzać spór: - Jedno i drugie jest piękne. Tamto morze jest bardziej północne, więc ma inną urodę. Może kiedyś ludzie coś wymyślą, technika pójdzie naprzód. Wtedy przywieziemy trochę waszego bałtyckiego piasku na nasze plaże, a od nas do was trochę ciepłego klimatu... Technika poszła naprzód, świat stał się bliższy. Skaliste urwiska i pustkowia nadmorskie obrosły mnóstwem pensjonatów, hoteli, ośrodków wypoczynkowych. Tu i ówdzie na kamienne wybrzeże nawieziono grubą warstwę piasku. Dobre i to. Uroki krajobrazu pozostały. I morze, morze!... Pozostało takie samo, choć coraz częściej mówi się o jego zanieczyszczeniu. Znajomi, którzy odwiedzili parę lat temu Herceg Novi narzekali: - Wyobraźcie sobie, że w pewnych godzinach spuszczają ścieki do morza! Wytrzymać wtedy nie można na plaży, taki zaduch! - Źle trafiliście - odpowiedział ktoś inny. - My byliśmy w Budvie. Tam nic z tych rzeczy! Powietrze jak kryształ, morze piękne, czyste... Herceg Novi nazywało się niegdyś Castel Nuovo. Strzępy na wpół zatartych wspomnień i obrazów: jakieś mury warowne, twierdze i bramy zabytkowe. Budva - plaża pod skalistym urwiskiem, kręte, wąskie uliczki, średniowieczne kościoły... W Dalmacji powietrze jest czyste, pachnie balsamicznie. Morze wabi przejrzystością. Łagodne odbicie stopą od kamienistego dna. Ramiona zaczynają pracować równo, rytmicznie. Renata ma słuszność: woda jak bajka! - Połóż się na plecach. Odpocznij, mamy czas! - mówił Sławek. Nie była wcale zmęczona: wydawało jej się, że może płynąć daleko, daleko - choćby do samej wyspy Hvar, która majaczy na horyzoncie. Powiedziała to na głos. - Ależ, Maryjko, co ty mówisz! Hvar jest daleko. Nie dałabyś rady! Obróciła się na plecy. Ma ponad sobą półokrąg nieskazitelnego nieba bez jednej chmurki. Sławek znikł z powierzchni wody, tylko w miejscu, gdzie pod nią zapadł, woda marszczy się drobniutką falą, potem widać na niej banieczki powietrza. Maryjka czuje niepokój, choć wie, że on świetnie pływa. Coś przewinęło się koło nóg, poczuła leciutkie uderzenie w stopę. - Ach, niegodziwiec! Chciał mnie przestraszyć. Wie, że boję się rekinów, o których wciąż tutaj ludzie gadają. On tymczasem wyłonił się na powierzchnię i ze śmiechem łapie oddech. - Bałaś się? Żal mi się ciebie zrobiło! Popłynął najpierw tam, gdzie kołyszą się boje. Potem trochę dalej, ale nie za bardzo, bo jednak ratownicy mogą wlepić grzywnę. Płyną teraz oboje blisko siebie, mając przed oczyma zamglony, jak gdyby nierzeczywisty Hvar - wyspę pachnącą lawendą, wyspę z bajki, o której opowiadała Vesna. Wyspę, na której - choć Maryjka o tym jeszcze nie wie - stanie się to, co musiało się stać pomiędzy nimi dwojgiem... - Mamo, co tu tak pachnie? - Renata pociąga nosem. - Jak w "Herbapolu". - Chyba rozmaryn albo lawenda. - Rozmaryn? Coś takiego rośnie naprawdę? - Oczywiście. Dlaczegóż by miało nie rosnąć? - Nigdy nie widziałam na oczy rozmarynu - stwierdza dziewczyna, wystawiając na słońce zgrabne, szczupłe nogi. - Była jakaś stara jak świat piosenka o rozmarynie, prawda? Bardzo retro. Ale kto by pomyślał, że naprawdę jest takie ziele... Maria uśmiecha się z pobłażliwą wyrozumiałością. No tak - rozmaryn pod chłodniejszym niebem Polski rośnie głównie w doniczkach. I nikt nie wije teraz ślubnych wianków z rozmarynu. Przed wojną śpiewano często żołnierską piosenkę o rozmarynie i dziewczynie. Nuciła sobie jej słowa w czasach, gdy Polska wydawała się bardzo odległa (pomyśleć, że teraz dwie i pół godziny tylko trwa lot z Warszawy do Belgradu lub Zagrzebia!) - Kiedy dokoła rozbrzmiewała słowiańska wprawdzie, lecz odmienna mowa; kiedy nie wiedziała, czy przeżyje, czy wróci do kraju. A bukiet ślubny, skromny jak cała uroczystość, już przecież wojenna, przetykany był szarozielonymi gałązkami rozmarynu. Choć niepozorne, pachniały prześlicznie. W półmroku i powadze kościelnego wnętrza, wśród zapachu wystygłych kadzideł i i mżącego blasku słońca sączącego się przez barwne witraże, myśleli oboje o tym samym - zanim z ust obojga padło po kolei wypowiedziane słowo "Tak". Myśleli, że los ich sobie przeznaczył na zawsze... Dzień trzeci - Mamo, obiecałaś, że dziś zajrzymy do sklepików? Wiesz, przedwczoraj, kiedy sen tak cię zmorzył, zrobiłam błyskawiczny rajd po tych kramach. - Przejść się możemy, ale raczej platonicznie - odpowiada Maria zdejmując ciemne okulary. - Sprawunki dopiero kiedy tata przyjedzie. - Jakaś ty bezlitosna! - A jaka mam być? Z konta wzięłam niewiele - wiesz, że oszczędzamy na Włochy. Ojcu zapłacą dopiero po zakończeniu wykładów. Ciesz się, że jesteśmy gratis w takim pięknym miejscu. Sprawunki nie są najważniejsze. - Ojej, nie truj, mamo! Przecież to wakacje, a człowiek jest człowiekiem! - Zgoda. I dlatego, mój człowieku, jedną rzecz kupimy dziś - gumowe pantofle dla ciebie, takie jak moje. Szukałam ich w Warszawie, ale ty musisz mieć większe niż ja, a dużych nigdzie nie było. - Takie rzeczy kupuje się u nas zimą. - Skąd mogłam zimą wiedzieć, że tu przyjedziemy? - A w ogóle przesada! Po co mi gumowe kapcie? - Nie chcę, żebyś się kąpała na bosaka. - Kiedy ja już się przyzwyczaiłam do tego kamienistego dna. - Nie chodzi o kamienie, tylko o jeżowce. - Eee tam! Wcale ich nie widać! - Bo nie patrzyłaś. Jeśli nastąpisz na takie stworzenie i zostanie ci w nodze choćby kawałek kolca, będziesz miała cały pobyt zepsuty. Skaleczenie igłą jeżowca paskudzi się i ropieje. Renata już ma odpowiedzieć po swojemu, czyli przekornie, ale matka dodaje: - Pamiętasz tego pasażera z samolotu? Rozmawiałam z nim wczoraj przed hotelem. - Ten z orbisowskiej wycieczki? Okulał teraz i kuśtyka. - A wiesz dlaczego? Miał pecha: nastąpił w wodzie na jeżowca. Pytał, czy nie wiem przypadkiem, gdzie jest apteka. W ośrodku orbisowskim jest ambulatorium, igłę mu wyjęli, zdezynfekowali, ale musiał jeszcze kupić jakieś leki. Przez parę dni będą mu robić opatrunki, a kąpiel zabroniona. Potrzebne ci to? - Poddaję się - westchnęła Renata. - Ostatecznie mogę pływać w kapciach. Wiesz co, mamuśku? Koło kramiku, gdzie są różne "plażowizny", widziałam sklep ze sreberkami i z koralami... - Już widzę, ile kosztują. - Pójdziemy chociażby popatrzeć, powzdychać, co by kupić, gdyby można było... - Popatrzeć - owszem. Na razie nic więcej. - Sama powiedziałaś "na razie"! - Nie łap mnie za słowa! Dopiero co przyjechałaś i już chcesz robić sprawunki? - Nic nie chcę, tylko żebyśmy tam poszły. Te sreberka są całkiem inne niż nasze. Delikatne jak koronka. - Tak, to filigrany. - Filigrany? - powtórzyła Renata z niedowierzaniem. - Przecież jak ktoś jest mały i drobny, to mówi się, że filigranowy! - Ale jest też taka technika obróbki srebra, która nazywa się filigran. Widziałam... - Urwała na moment. - Widziałam też takie filigrany weneckie. A tu na pewno je naśladują. Do Włoch przecież niedaleko. - Możliwe - zgodziła się Renata. - I są tam też korale całkiem podobne do włoskich. Wiesz jakie? Czerwona "sieczka". Pamiętasz? Przywiózł mi taką kiedyś wujek Janek. I białe korale okrągłe. - Toczone. - Tak. Niby nic, ale istne cudo. Tak na oko po prostu białe (raczej mleczne - poprawia w myślach Maria). Jak spojrzeć uważnie, przy słońcu, to widać, że są trochę różowe, jak gdyby miały delikatne żyłki. Widziałaś takie białe korale, Mamo? - Owszem, widziałam - potwierdza Maria po krótkiej pauzie. - Kiedyś w Desie na Nowym Świecie był taki sznurek... - Zhobaczyć je można. Okropnie mi się spodobały. - Nie tylko tobie - te słowa Maria wypowiada w myśli. Głośno dodaje: - Oczywiście, pooglądamy je dzisiaj. I tak przecież musimy iść na pocztę, wysłać kartki. Stamtąd chyba pójdą szybciej niż z hotelu. Mówiąc to rysuje na żwirkowatym piasku jakiś wzór, ornament, który przywołała pamięć. Naszyjnik ze srebra, którym nie zdążyła się nacieszyć - ileż razy go nosiła? Najwyżej dwa lub trzy - ozdobiony był takim właśnie dziwnym wzorem ze spiral. Gdyby miała pod ręką ołówek i kartkę papieru, mogłaby go odtworzyć dokładnie - ale po co? Zatarła jednym ruchem ręki nieudolny rysunek i pomyślała o małym zawiniątku, spoczywającym głęboko w najniższej szufladzie biurka. Nie zaglądała do niego od dawna. Uniosła głowę. Spojrzała na morze. - Zostaniesz tu chwilę? Idę do wody. Renata potwierdza niewyraźnym mruczeniem, wystawiając twarz do słońca. Najpierw jest całkiem płytko, ledwie po kolana. Potem dno raptownie cofa się. Jeden krok - i już woda sięga do szyi. Maria płynie, omijając zasadzki kamieni. W przejrzystej wodzie widać spłoszone rybki, małe jak palec, i ciemnozielone, prawie czarne krzaczki wodorostów. Na wargach smak soli. Leciutki wiatr muska twarz łagodnym dotknięciem. Na brzegu i na wodzie słychać gwar i wrzawę ludzkich głosów - ale to nie przeszkadza. Dla wszystkich w morzu starcza miejsca. Można płynąć i płynąć... Ach, jak dobrze! - Wcale nie straciłaś formy - przyznaje łaskawie Renata, kiedy matka wyciąga się znów koło niej. - W Bułgarii pływałaś chyba tak jakoś bardziej nerwowo, nierówno, a teraz całkiem spokojnie. Kiedy właściwie nauczyłaś się pływać? - Och, bardzo dawno. Mój ojciec świetnie pływał i wszystkich nas do tego zachęcał. Mówił, że nie ma lepszej odtrutki na zmęczenie, zwłaszcza przy siedzącym trybie życia, niż sporty wodne, wycieczki górskie latem, no i narty albo przynajmniej ślizgawka zimą. - Wiedział, co dobre - westchnęła Renata, kładąc się na brzuchu. - Ale nurkować chyba nie lubisz? - Nie za bardzo - przyznaje Maria. - Zresztą po wojnie przez parę lat nie wyjeżdżałam nad morze, więc... Urywa raptownie. Zagalopowałam się! Renata ze swoją wścibską dociekliwością gotowa zacząć od razu wypytywanie: a dlaczego? Jak jej wytłumaczyć, że długo nie wyjeżdżała ani nad morze, ani w góry; że nie miała żadnego urlopu, bo... Dziewczyna jednak widocznie przeoczyła szparę uchyloną w furtce otwierającej przeszłość. Sięga po olejek i pyta: - Skakałaś kiedy? - Próbowałam jeszcze w szkolnych latach, ale na basenie z trampoliny. Nad morzem nie. - Dlaczego? - Nad naszym morzem trudno skakać. Tu... tu bałam się, to znaczy - bałabym się. Kamienie na dnie... ...Sławek skakał do zatoki na brzegu Hvaru. No, ale był znakomitym pływakiem. Ponadto znał w tym zakątku wybrzeża każdą podwodną szczelinę, każdy głaz i odłam skalny. Można było sprawnie pływać w basenie, w Wiśle i w Bałtyku, a także w Adriatyku, a potem tak bardzo bać się przeprawy rzecznej podczas pewnej wojennej nocy! - Umiesz pływać? - pyta posępny, małomówny przewodnik, mierząc bystrym spojrzeniem tych, którzy mają sforsować rzekę, aby dostać się na jej przeciwległy brzeg. Padają potwierdzenia. Maria również mówi: - Tak. - Uważajcie, rzeka wezbrana. Mogą być trudności. Poprowadzimy was brodem. Tak będzie łatwiej, ale dno śliskie. Niewykluczone, że ktoś może stracić grunt pod nogami. Koniecznie trzymać się liny - no i nie wpadać w panikę! Innej drogi nie ma. Mosty pozrywane. Niemcy depczą nam po piętach. Może będziecie musieli kawałek przepłynąć... Noc głęboka, bezksiężycowa. Tym lepiej - ciemność osłania idących. Tym gorzej, bo trzeba stąpać ostrożnie, aby nie skręcić lub nie zwichnąć nogi - tego jeszcze by tylko brakowało! ...Idą gęsiego przez las pachnący mchem i pleśnią. Drobny, przedwiosenny deszczyk zaczyna siąpić, potem mży, rozwiesza gęstą zasłonę wilgoci, stopniowo przenika zimnem aż do kości. Każdy ma uważać na poprzednika - nie zgubić się, nie stracić z oczu jeden drugiego. Maria co chwila przymyka powieki aż do bólu. Okulary przezornie zdjęła. Co chwila trącona gałąź przesuwa się po twarzy słabszym lub mocniejszym smagnięciem. Najlepiej byłoby iść łańcuchem, trzymać się jedno drugiego. Ale to niemożliwe - stromizna, nierówna ścieżka, ślisko. Uważać, nie przewrócić się! Las szeleści miarowo. Z jego szmerem łączy się inny, coraz wyraźniejszy szum rzeki. Już ją widać, a raczej słychać, bo w mroku trudno dostrzec wodę. Krótki błysk latarki wydobywa na moment z głębokiej ciemności grzbiety skłębionych, prawie czarnych fal. Dwa brzegi zaczynają rozmowę - błysk światła, sygnał gwizdka, umówione znaki, ledwie dosłyszalne wśród szumu rzeki, wśród szmeru przyspieszonych oddechów ludzkich. Maria potyka się raz i drugi, po czym staje. Stają zresztą wszyscy, kilkunastu wędrowców, z których nie zna nikogo. Zatrzymawszy się, od razu czuje, jak bardzo jest zmęczona. Dopóki szła, było lepiej. A teraz - o Boże, nie wiedzieć co oddałaby za to, żeby nie iść już nigdzie, wyciągnąć się choćby tutaj, na tym wilgotnym brzegu, na kamieniach lub mokrych liściach - i spać, spać... Ale o tym nie ma mowy. Za chwilę słychać rozkaz: - Uwaga! Idziemy! Nurt rzeki wezbrał wiosennym przypływem. Pod ręką lina twarda, oślizgła. Maria trzyma się jej najpierw jedną dłonią, po chwili oburącz. Dobrze, że wszystko, co z sobą niesie, ma w plecaku i w nieprzemakalnej torbie, zawieszonej na szyi. - Nie boję się, nie boję się, nie... - powtarza sama sobie, kiedy już ta woda sięga coraz wyżej, kiedy parzy chłodem, wlewa się do wysokich butów, sięga po pierś, prawie do szyi. - Nie boję się... Przecież w razie czego mogę płynąć, mam obydwie ręce wolne!... Krok za krokiem. Jeszcze jest grunt pod stopą. Lina zadrżała i chybocze naprężona jak struna. Ktoś na przodzie poślizgnął się. Krótki, zdławiony krzyk. Woda sięga znowu wyżej. Coraz trudniej utrzymać równowagę. Ta droga chyba nigdy się nie skończy! LIna znowu zadygotała. Ktoś idący za Marią mruczy dosadne przekleństwa. Nie poślizgnąć się, nie wypuścić zbawczej liny! Słychać głosy ludzkie - więc może już drugi brzeg?! Pachnie las, żywica, mokry mech. Woda sięga do ramion. Znowu głębiej. Jakaś dziura na dnie. Dalsze dwa, trzy kroki, niezdarne, człapiące. Niewiarygodne, że to koniec! Spojrzenie ku niebu: księżyca ani śladu. Lepiej, że go nie ma. Widać gwiazdy - zamglone, blade, ledwie dostrzegalne... Dobrnęli wszyscy. Czyjeś pomocne dłonie wyciągają Marię na brzeg. Ktoś do niej coś mówi - ale przestała rozumieć znajomy już przecież język chorwacki. Dygoce jak w febrze. Nie może wydobyć z gardła ani słowa. Przytknięto jej do ust blaszany kubek. Jest w nim płyn ostry, palący. Zakrztusiła się, zachłysnęła. Kaszle, nie mogąc złapać oddechu. Dalekie przypomnienie: dziecinne grypy, anginy, bronchity - nacieranie pleców spirytusem kamforowym. Zapach domowej nalewki, podawanej z okazji świąt i uroczystości: aromatyczny płyn, który dzieci mogły najwyżej powąchać. Dopiero kiedy podrosły, wolno im było skosztować "kropeleczkę", jak mówił ojciec. Przed samą wojną... uroczysta kolacja z okazji uzyskania dyplomu przez Antka... Wesele Zosi... wtedy te nalewki... Nie, już nie jest przecież panienką z profesorskiego domu na Salwatorze w Krakowie... Tamto wszystko minęło, odeszło w bezpowrotną przeszłość. Alkohol zdaje się przepalać gardło. - Niezwyczajna. Za mocne dla niej! - mówi ktoś w języku, który Maria zaczyna znowu rozumieć. - Trzeba - odpowiada ktoś inny. - Po takiej kąpieli! Właśnie dlatego, że niezwyczajna... Przewodnicy ponaglają. Jeszcze kilometr marszu w mokrej odzieży - potem chata w lesie. Suche łachy, buzujący ogień, gorące mleko do picia. Już czekają furmanki. Nim świt rozjaśni niebo, ci z przeprawy znajdą się u celu - w bazie partyzanckiej. I tutaj ktoś nieznajomy odda Marię w ręce brodatego mężczyzny. Jakżeż trudno rozpoznać w nim Sławka! Ten ktoś powie: - No, macie waszą żonę, doktorze! Cała i chyba zdrowa, choć nielekko było. Zuch dziewczyna! To Polka? Prawdziwa Polka! I dopiero kiedy zostali sami, w ramionach męża Maria płacze, właściwie drży, wstrząsana suchym, gwałtownym szlochem bez jednej łzy. Potem pije znowu posłusznie gorące mleko, choć mleka nigdy nie lubiła. Sławek tymczasem głaszcze jej głowę jak dziecku i mówi półgłosem: - Cicho, cicho, nie płacz. Już dobrze. Wszystko w porządku. Jesteśmy razem... Nie na długo, jak okazało się niebawem. Wyszła na brzeg. Spłukuje pod prysznicem nalot soli, jaki morze pozostawia na skórze, i podąża ku córce. Dziewczyna leży nieruchomo, twarz zwrócona ku słońcu. - Bardzo cię proszę, włóż okulary! - Nie opalę twarzy, tak jak trzeba. Przecież oczy mam zamknięte! - Bardziej dbasz o nos niż o oczy? Połóż na nich przynajmniej listki! Opalić się zdążysz, a po co psuć wzrok? Ostrzega ją tak samo, jak niegdyś ostrzegali ją tamci, Sławek i Vesna, kiedy niewiele starsza od dzisiejszej Renaty, zapewniała, z nutą przechwałki w głosie, że jej twarzy, opalonej słońcem zakopiańskiego przedwiośnia, nic nie zaszkodzi. Dziewczyna tym razem usłuchała bez protestu. Włożywszy okulary wodzi wzrokiem po zatoce. - Ależ nastawiali tych hoteli i domów wypoczynkowych! To wszystko nowe? - Przeważnie. W takim kraju turystyka może przynosić nie mniejsze korzyści niż we Włoszech. Zresztą pamiętasz Bułgarię? Tam też... - A jak tu było dawniej? - Dawniej - to znaczy kiedy? - pyta Maria po króciutkiej przerwie. Odwraca twarz od uważnych, dociekliwych oczu córki. Padło to pytanie. Właściwie musiało paść... - No, przed wojną. Przecież tu byłaś. Skąd wie? Kto jej to powiedział? Nieważne. Patrzy wyczekująco. Trzeba wypełnić tę lukę milczenia, które przeciąga się o moment za długo. - Byłam, ale bardzo dawno. Zresztą... nie w tej okolicy. - A gdzie? - Bliżej... no, bliżej Dubrovnika. Ale niewiele pamiętam. Minęły przecież lata od tego czasu. Popatrz, znowu narciarz! Ciekawe, czy to ten sam co wczoraj? Narciarz sunie zdaniem Renaty "bezbłędnie jak anioł" po gładkiej, prawie nieruchomej powierzchni zatoki. Przez chwilę obydwie z napięciem obserwują zwinne ewolucje ślizgającego się po wodzie człowieka. Potem z ust dziewczyny padają następne pytania: - A to była wycieczka? - Co? - No, ten twój pobyt w Jugosławii wtedy przed wojną? - Coś w tym rodzaju. - To nie był obóz studencki? - Nie. Nagroda za maturę. - Fajna nagroda! - wzdycha Renata z zazdrością. - Ile miałaś wtedy lat? - O rok więcej niż ty teraz. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, za rok będziesz miała, wiesz co, na pomaturalne wakacje? - Wiem. Przecież mówiliście, że oszczędzacie na to dolce. Włochy, prawda? Ale do tego czasu okropnie daleko! - Ani się obejrzysz, jak rok zleci. - Przed wojną drogo kosztowała podróż za granicę? No, chociażby tu, do Jugosławii. Przecież samolotami się wtedy nie latało? - Nie, jeździło się pociągiem. Widzisz, inny był wtedy układ cen, inna wartość polskiego pieniądza... To naprawdę trudno porównywać - Maria usiłuje lawirować rozmową w bezpieczniejszym kierunku. - Twój dziadek jeździł na kongresy medyczne... - Jak tata? - Tak, jak nasz tata. Czasem zabierał ze sobą moją mamę. - No to mieli całkiem dobrze! - orzekła Renata. - A was ze sobą nie zabierali? - Raczej nie. Byłoby to jednak zbyt kosztowne. Uważali, że dopiero po maturze przyjdzie czas na takie wyjazdy. No i dotrzymali słowa, bo... bo umożliwili mi podróż tutaj. - Ale gdzie wtedy nocowałaś? Jak się urządziłaś? - Załatwili mi to znajomi... Tutejsi. Zaprzyjaźnieni z Antkiem. Z wujem Antkiem. - Tutejsi? Jugosłowianie? - Tak - potwierdza Maria nie patrząc na córkę. Śledzi wzrokiem sylwetkę narciarza. Przed chwilą wylądował w przeciwległym krańcu zatoki, a teraz ponownie sunie w ślad za motorówką. Zostawia na wodzie podwójną smugę bieli, szybko roztapiającej się w morzu. - Mogłabyś chyba teraz odnaleźć tych znajomych? - Boże drogi! - Maria jest już przygotowana na dalsze pytania dziewczyny. - Po tylu latach? Nie pamiętasz, że tu była wojna? Poprzestać na tych słowach! Nie powiedzieć za wiele! Sięga po krem, wyciska sporą część zawartości tuby na ramiona. - Poczekaj, rozsmaruję ci to, żeby było równo. A powiedz, czy na przykład kolej wtedy dużo kosztowała? - Kochanie, za dużo ode mnie wymagasz! - Maria opanowała chęć ofuknięcia córki. - Czy mogę takie rzeczy pamiętać? Była wojna, zmieniały się ceny i to nieraz. Jedno mogę ci powiedzieć - zdobywa się na uśmiech - że tutejsze sreberka i korale dawniej też były drogie. - A jakie wtedy były pieniądze w Jugosławii? - Także dinary. - Takie jak dziś? - No nie. Nazwa pozostała, ale miały inną wartość. Ale nie przypominam sobie, ile co kosztowało - podkreśla Maria, asekurując się przed dalszymi pytaniami upartej jedynaczki. Ceny były inne, bo przecież i u nas za mojej pamięci zmieniały się parokrotnie - dopowiada samej sobie w myślach. - I tutaj tak samo. Przed wojną były inne niż podczas wojny. Potem w partyzantce wszystko miało odmienną wartość niż w miastach: odzież i obuwie, lekarstwa i bandaże, mleko i chleb. A jak było po wojnie, w czterdziestym ósmym? Nie miałam głowy na to, żeby pytać o ceny. Teraz jest tu inaczej. Inaczej - choć morze pozostało równie piękne jak dawniej. Choć tak samo pachną pinie i rozmaryn. Choć tak samo zagadkowo majaczy na horyzoncie wyspa Hvar. - Pamiętam tylko, jakie było pierwsze tutejssze słowo, którego się nauczyłam. - No jakie? Pewnie: dzień dobry, do widzenia? - Nie. Sladoled. - Lody, prawda? To jakby słodkolód... - Słodkolód - Maria z mimowolnym uśmoiechem powtarza to zabawne słowo, po czym sięga do torby, wyjmuje zegarek. - Wiesz, że już czas na obiad? Zbieramy się! - Szkoda - wzdycha REnata przymykając oczy. - Nawet nie jestem bardzo głodna w taki upał... Ale pić mi się chce! - Jak wejdziemy w chłód, apetyt ci wróci. Pamiętasz, że na dziś zamówiłyśMmy miejscowe jedzenie? - Oj, tak... Zobaczymy, co nam dadzą. - Nie jęcz. Tu jest smaczna kuchnia. - Ale w takim gorącu zjadłabym... no, na przykład zsiadłe mleko z ziemniakami. Albo omlet z fasolką. A co oni właściwie nam dadzą? - Czekaj, bo nie wiem, co właściwie wybrałyśmy. Aha, dla mnie rondel po bośniacku. Dla ciebie cevapcici i ajvar. - A co to takiego ten rondel po bośniacku? - pyta nieufnie Renata, zgarniając plażowe drobiazgi. - Nie mam pojęcia - odpowiada szczerze Maria, stwierdzając w duchu, że z dawnych lat nie pamięta takiej potrawy. - Ajvar - to sałatka z papryki. Lubisz przecież paprykę. Cevapcici pewnie będą podobne do bułgarskich kebapczete? Pamiętasz, jak ci smakowały? - Takie podłużne kiełbaski z siekanego mięsa, ostre, pikantne? No to jest nadzieja na coś jadalnego. - Obcy kraj poznajemy także poprzez kuchnię. A póki co mogłabyś poczytać sobie na razie ten gruby przewodnik po Jugosławii. Jest w twojej walizce. - Och, mamuśku! Lepiej ty mi coś opowiedz o Jugosławii!... - Co ci mam opowiedzieć? Ścieżka jest wąska. Renata idąc za matką nie widzi jej twarzy. - No, jak tu było dawniej! - Naprawdę nie rozumiesz, że ja mnóstwa rzeczy po prostu nie pamiętam? Od tamtych... no, od tamtej mojej wycieczki minęło tyle lat! Zresztą zaraz potem przyszła wojna. Zostały jakieś strzępy wspomnień, z których nic się nie sklei. Mówię nieprawdę. Muszę mówić nieprawdę, bo jak inaczej? Wszystko odżywa z nieoczekiwaną wyrazistością. Kiedyś w dzieciństwie pomagała starszemu bratu Antkowi wywoływać zdjęcia. Martwy pozornie papier, włożony do płsakiej kuwety wypełnionej odpowiednim płynem, zmieniał się do niepoznaki: występowały na nim plamy, kontury, zarysy ludzkich sylwetek. Teraz dzieje się podobnie, całkiem podobnie od pierwszego dnia po przyjeździe... O co znów pyta córka? - A jak wtedy było z piciem? - Z jakim piciem? - No, z napojami w takim upale? - Były soki owocowe i znakomita woda mineralna. A zwykła woda... Zauważyłaś, jaka tu dobra woda? - Najpierw mnie męczysz, żebym, broń Boże, nie piła wody prosto z kranu, a potem pytasz, czy dobra! - śmieje się Renata. - Owszem, piłam tę wodę. Tak, dużo lepsza niż u nas! - Wtedy też trudno było o herbatę. Ale tak właściwie jest wszędzie w tej części Europy. Kiedy pojechaliśmy pierwszy raz do Bułgarii, w bardzo porządnym hotelu dla turystów z Orbisu nie było wcale herbaty. Ani rano, ani wieczorem! Po prostu nie było tego zwyczaju. Rano dawano do picia wodę mineralną albo mleko, a wieczorem wino. Nagłe przypomnienie: wojna, pierwszy wieczór po przyjeździe z Krakowa do Zagrzebia. Smak cierpkiego napoju, który zaparzyła Vesna... Lecz właśnie w tej chwili obydwie wchodzą do hotelu. Prędko prysznic - i na obiad. Biel obrusa, dzbanki z wodą, w której lód pływa drobnymi bryłkami. Chłodna mgiełka osiadła na szkle. Woda jest rzeczywiście wyśmienita, choć zapewne nie taka dobra, jak ta, którą piło się podczas wojny prosto ze źródła po długim męczącym marszu. Potrawy pikantne i świetne w smaku pachną aromatem ziół i ostrych przypraw. - Napijesz się wina, Reniu? - Świat się kończy! Mamusia proponuje mi alkohol?! - Tu nie Warszawa. Do tych potraw bardzo pasuje wino. Młoda kelnerka mówi znośnie po niemiecku i słabiej po angielsku. Wczoraj dowiedziawszy się, kim są przybyszki, wysupłała z pamięci garść nie najgorzej przyswojonych słów polskich. Maria jest ostrożna. Poskramia mimowolny odruch przytaknięcia lub zaprzeczenia po miejscowemu. Białe, chłodne wytrawne wino orzeźwia i podnosi smak potraw. Ale później potęguje senność, która dała znać o sobie, ledwie obie znalazły się w pokoju. Renata zerka na leżak w ocienionej zielenią loggii i oznajmia: - Idę na plażę! Matka jest stanowcza. - Teraz? W największy upał?! Nie, moja droga, ani mowy! Wszyscy o tej porze siedzą w cieniu i odpoczywają. Nie rób takich nieszczęśliwych min, tylko po prostu się połóż. Jeszcze nam starczy czasu! Renata najpierw pomrukuje protestująco, potem milknie. Maria ze swego tapczanu przez chwilę słyszy szelest przewracanych kart. Potem wyjrzawszy na taras widzi, że przewodnik po JUgosławii z najnowszym "Przekrojem" zsunął się na kamienną posadzkę. Dziewczyna śpi w najlepsze. Nic dziwnego. Przeskok z raczej chłodnego polskiego lata robi swoje. - Ze mną było podobnie za pierwszym razem... Wstaje z tapczanu, podchodzi na palcach. Przygląda się uważnie śpiącej córce, jak gdyby nie widziała jej od dawna. Długie rzęsy rzucają cień na policzki, które już musnął złotawy cień opalenizny. Do kogo jest podobna we śnie? Do Vesny? To niemożliwe! Absurd! Złudzenie rozigranej wyobraźni, które podsyca siła dawnych wspomnień. Renata ma przecież oczy i rysy ojca! Niech śpi. Mogę przez ten czas pomyśleć spokojnie o wszystkim, co powiedziałabym jej, gdyby... Gdyby już była naprawdę dorosła. Gdyby miała więcej lat niż siedemnacie. Powiem jej to wszystko kiedyś, gdy ten kraj i wszystko, co jest z nim związane, przestanie być dla mnie bolesną strefą przemilczenia. - Jeśliby pani mogła opisać to, co panią gnębi i boli... - Tak mówił niegdyś Jan, wtedy gdy nie był jeszcze Jankiem, bliskim jak rodzony brat (może nawet bliższy, bo przecież jedyny brat rodzony mieszka daleko i widujemy się tak rzadko!), tylko doktorem Lisowieckim, specjalistą neurologiem, a ona jego pacjentką. Podczas pierwszej wizyty odpowiadała na jego pytania z głową wspartą o kant biurka, wstrząsana bezsilnym, trudnym do opanowania szlochem. - Nie wystarczą same tylko leki - mówił Jan. - Potrzebna jest jeszcze inna terapia. Ma pani przecież pióro. Napisać o tym - oczywiście nie do druku, tylko po prostu dla siebie. To będzie bolesne, ale pomoże pani zrzucić cały ciężar. Jak gdyby zwierzenie. LIst do kogoś, kogo pani obdarza pełnym zaufaniem. Coś jeszcze wtedy mówił. Używał jakichś terminów medycznych. Zapamiętała z nich tylko jeden: odreagowanie. Posłuszna jego wskazówkom, próbowała napisać o samej sobie, ale nic z tego nie wyszło. Pozostały strzępy chaotycznych notatek wraz z pamiątkami przeszłości, ukryte na dnie najgłębszej szuflady. Był to po prostu jeden wielki krzyk rozpaczy za przeszłością, za Sławkiem, za wszystkim, co się nie stało i za tym, co wojna niemiłosiernie rozbiła w gruzy. Ale potem zjawił się Marcin. Wtedy nie było już potrzebne przelewanie na papier własnego bólu. Wszystko to wyrzuciła z siebie podczas pierwszych wieczorów z Marcinem. Uspokajała się stopniowo. Wracała do życia, do samej siebie. Pozostał jednak uraz, o którym wiedzieli dobrze obaj: i Jan, i Marcin. Unikała spotkań z przeszłością, z ludźmi, jakich znała w pierwszych latach powojennych. Ówczesne więzi okazały się zresztą kruche, a ci ludzie rozsypali się po kraju i po świecie. Pozostała strefa milczenia. Choć pilnie czytała wszystkie dostępne przekłady z literatury jugosłowiańskiej i chodziła na prawie wszystkie filmy jugosłowiańskie, nie chciała jeździć do tego kraju ani spotykać nikogo, kto stamtąd przybywał. Tak zresztą się złożyło, że nie musiała. Ci dwaj, którzy znali całą prawdę o wszystkim, co ją spotkało, czyli Marcin i Jan, nigdy jej do tych spotkań nie namawiali. Siostra? No cóż, ona też wiedziała prawie wszystko. Ale miała przecież swoje życie, swoją rodzinę, swoje troski. Czasami trochę się dziwiła: - Dlaczego robisz z tym aż takie tajemnice przed córką? Uważała jednak, że to były sprawy jej, czyli Maryjki. Jest dorosła i wie, co robi. Może zresztą ma rację! Tyle się nacierpiała!... Marcin wrócił wtedy do domu bardzo zadowolony. Widziała to od razu, choć o niczym nie mówił prócz zdawkowego stwierdzenia, że wszystko w porządku. Ale uśmiechał się po swojemu jak zawsze, kiedy przynosił w zanadrzu jakąś przyjemną niespodziankę. Nauczona doświadczeniem, nie ponaglała go i o nic nie wypytywała czekając, aż zje obiad i sięgnie po ulubioną fajkę. - Maryjko, mam nowinę wakacyjną - zagaił, kiedy usiedli przy stoliku, na którym dymiły aromatem dwie filiżanki kawy. - No co takiego? - spojrzała na męża wyczekująco. - W tym roku zaraz po pierwszym lipca mam konferencję w Belgradzie, a potem wykłady dla słuchaczy, którzy kiedy indziej zebra- się nie mogą. Wszystko to w ramach doskonalenia tamtejszych kadr. Impreza całkowicie robocza. Poczuła ukłucie gdzieś w okolicy serca. Tak jak nieraz, gdy była mowa o Jugosławii. - I?... - I dziś właśnie przyszło potwierdzenie tego, z czym gospodarze nosili się od dawna. Nie chciałem ci o tym mówić zawczasu, bo wiem, że... Zresztą po co łowić ryby przed siecią? Zanosiło się na to już rok temu, tylko wtedy nie było wszystko na czas dograne. Krótko mówiąc, ofiarują mi pobyt dla najbliższej rodziny, czyli dla ciebie i Reni w ośrodku tamtejszej akademii nauk nad Adriatykiem w Tuczepi. To jedna z tych rozbudowywanych miejscowości niedaleko Makarskiej. Okolica bardzo piękna. Możesz mi wierzyć, że o to nie zabiegałem - dorzucił pospiesznie, widząc wyraz jej twarzy. - Jugosłowianie wystąpili z tą sprawą oficjalnie, a zarazem bardzo serdecznie. Wiesz, że mam z nimi dobre stosunki. Dla was jest zapewniony pobyt w tym ośrodku na dwa tygodnie. Potem ja przyjadę do was jeszcze na tydzień. Pokręcimy się wtedy trochę po kraju - samochód można łatwo wypożyczyć. Co ty na to? Pomyśl, jak Renia się ucieszy! A i dla ciebie... - Marcin! Nie! Może Renia... Ale jakżeby sama? No, z kimś... Ja przecież nie mogę!... Marcin przez chwilę w milczeniu ćmił fajkę. - Bądź rozsądna, kochanie - rzekł wreszcie. - Trudno tkwić latami w kręgu kompleksów. Nie gniewaj się, że tak mówię. Zawsze rozumiałem twoje opory. Ale trzeba się wreszcie z nich otrząsnąć! Ręczę ci, że Janek powiedziałby to samo. Ostatnie słowa były silnym argumentem. Maria milczała, zaskoczona otwierającą się nieoczekiwanie drogą do Jugosławii. Drogą w przeszłość, zamkniętą - zdawałoby się - bezpowrotnie. - Nie mówiłem ci o tym dotąd... - podjął Marcin. - Przy zacieśniających się kontaktach z tamtejszymi naukowcami nie da się uniknąć spotkań z nimi od czasu do czasu tu, w Warszawie, na gruncie nieoficjalnym, a więc także w domu. Dotychczas właśnie ze względu na ciebie wykręcałem się od tego. Ale w przyszłości nie chciałbym... Bo właściwie dlaczego? Nikt z tych ludzi cię nie zna. A tamto wszystko - to przecież stare dzieje. Nie spuszczał uważnego spojrzenia z twarzy żony. Maria powtórzyła jak echo: - Stare dzieje?... No tak. Ale... - Rozumiem, że został ci z przeszłości silny uraz. Trzeba go jednak wreszcie pokonać. Ludzie, którzy tak jak ty byli w niemieckich obozach, jeżdżą do Rfn, na różne uroczystości w miejsca, gdzie doznawali strasznych przeżyć... - Jedni jeżdżą, inni nie. - Zgadzam się. Ale Jugosławia? Nikt stamtąd żadnej krzywdy ci przecież nie wyrządził. Więc dlaczego wciąż się boisz przeszłości?... Milczała. Marcin sposępniał - i jął bez widocznej potrzeby przekładać papiery leżące na skraju biurka. - Jeśli aż tak na to reagujesz - rzekł nie patrząc na żonę - gotów jestem pomyśleć, że mimo wszystko ta przeszłość jest wciąż dla ciebie najważniejsza. - Nie mów tak! - przerwała mu w pół słowa odruchowo, gwałtownie. Zamknął jej usta pocałunkiem. - No, nie bądź uparta! - perswadował rozpogodzony, pewien wygranej. - Belgrad jest daleko. Nie będę cię zmuszał, żebyś tam jechała. Polecicie obydwie przez Lublanę, z króciutkim postojem na lotnisku. Odżyjesz w słońcu. Morze przecież zawsze tak dobrze ci robi! Z Bułgarii za każdym razem wracałaś nie ta sama - wypoczęta, opalona. Reni też to się przyda, zwłaszcza po tych dwóch jej zimowych grypach. A jak się ucieszy! Córka rzeczywiście ucieszyła się tak bardzo, że wobec jej burzliwej radości Maria ostatecznie skapitulowała. Trudno byłoby stawiać dalszy opór, zwłaszcza że wszystkie racje przemawiały za tym wyjazdem. Gdyby zresztą Jan powiedział jej wówczas "Jedź!", wahałaby się na pewno znacznie krócej. Wierzyła starszemu bratu męża bez zastrzeżeń we wszystkich decyzjach życiowych. Lecz Jan wyjechał na krótki, zaległy urlop. Natomiast w Warszawie zjawiła się prawie nieoczekiwanie w jakichś sprawach zawodowych Zofia, starsza siostra, z którą można było rozmawiać o tych dawnych i trudnych sprawach. Wysłuchawszy zwierzeń Maryjki, powiedziała od razu: - Nad czym tu się namyślać?! Oczywiście jedź! I naprawdę, moja kochana, te wszystkie twoje obsesje wobec Jugosławii, to nonsens. Pomyśl, ile czasu minęło od tamtych lat! Owszem, wiem, coś przeżyła, ale czas robi swoje. Spójrz zresztą na innych. Czy mnie wojna oszczędziła? Też dostałam wtedy od życia mocno po karku. Jedne rany goją się lepiej, inne gorzej - ale w końcu wszystkie się zabliźniają. Poza tym myśl trochę o Marcinie. On przecież gotów przypuścić, że tamte sprawy nawet teraz są dla ciebie najważniejsze. Maria z mimowolnym zdumieniem spojrzała na siostrę. Zośka jest chyba jasnowidząca. Przecież z ust męża padły niedawno bardzo podobne słowa! - Wtedy przeżywałaś młodzieńczą, romantyczną miłość, a potem dojrzałe uczucie. O ile się nie mylę, wszystko między wami dobrze się układa - Zofia przy tych słowach zdjęła lekko przyciemnione okulary i uważnie spojrzała na siostrę. - Więc po cóż hodować jakieś uprzedzenia? Zastanów się, czy to Jugosłowianie cię skrzywdzili? Przecież nie oni! Krzywdę zrobiła ci wojna. - Najgorsza była krzywda po wojnie - odparła Maria cicho. - Ale winna była temu ówczesna sytuacja i nasi nadgorliwi głupcy - w głosie Zofii zadźwięczała przy tych słowach ostra nuta. - Było, minęło. Nie ma co do tego wracać. Taka świetna podróż, wspaniały odpoczynek! Gdyby ktoś mi zaproponował dwa tygodnie gratis nad Adriatykiem... Mój Boże! Dziewczyno, nad czym ty się namyślasz?! Uwagi siostry, która była rodzinnym głosem trzeźwości i rozsądku, zrobiły swoje. Zośka ma rację - myślała Maryjka, wypełniając formularze konieczne dla uzyskania wkładki paszportowej. Nie mogła sobie przypomnieć, czy wyjeżdżając do Jugosławii pierwszy i jedyny raz po wojnie, też wpisywała podobne dane na porubrykowanych kartkach papieru?... Wtedy wyjazd odbywał się na innych zasadach, ale jakieś kwestionariusze chyba istniały. To samo imię: Maria Danuta, urodzona w Krakowie 15 kwietnia 1919 roku. To samo nazwisko z domu: Zamieńska. Kiedy wróciła ze Szwecji do Polski, w dokumentach miała inne. - Pani Maria Dravcić? - spytał Jan tego dnia, kiedy pierwszy raz przekroczyła próg jego gabinetu. - Nie wiem, czy dobrze przeczytałem pani nazwisko. Słowiańskie, ale niepolskie... Przy tych słowach uśmiechnął się życzliwie, wskazując jej miejsce naprzeciw biurka. Dobrze, że czasy się zmieniły. Nie trzeba wypisywać długich ankiet jak dawniej. Adres ten sam, nie zmieniony od lat. Miejsce pracy również. Nawet w ankietach personalnych pewne dane zaciera czas. Wystukała na maszynie w odpowiedniej przegródce nazwisko: Lisowiecka. Tamto "słowiańskie, ale nie- polskie" nosiła krótko. Małżeństwo ze Sławkiem trwało niecałe trzy lata. Trzy wojenne lata, znaczone ustawicznymi rozłąkami. Powtarzali sobie nieraz oboje, kiedy on już nieźle mówił po polsku, ów pełen sentymentalnego uroku wiersz Tuwima: "Taki to już los mój będzie - takie to już miłowanie - przywitanie, pożegnanie..." Sławek i Vesna po swoim ojcu odziedziczyli zainteresowanie literaturą polską. Vesna rozpoczęła studia slawistyczne na uniwersytecie w Zagrzebiu. "Przywitanie... pożegnanie..." Tak było przez dwa lata przed wojną, lata znaczone wymianą listów i mnóstwem planów na przyszłość. Tak było po wybuchu wojny i potem, kiedy znalazła się w Jugosławii. A tamten późniejszy związek z innym człowiekiem... Związek spowodowany naiwnością, złudzeniem, omyłką, a może po prostu nieudolną próbą odbudowania osobistego życia - przetrwał jak długo? Ponad rok. Potem nastała pustka. Wreszcie zjawił się Marcin. I on pozostał. Są razem dwadzieścia z górą lat. Zdaniem całego otoczenia, rodziny, przyjaciół, dobrali się jak w korcu maku. Aż dziwne: każde z nich przeżyło już poprzednio inną miłość, inne uczucie, które przecięła i zniszczyła wojna. A jest przecież tak, jak gdyby znali się od zawsze. Każdego dnia mają sobie wiele do powiedzenia. I nigdy nie mają siebie dosyć podczas razem spędzanych nocy. Zmartwienia i radości są wspólne. Sprzeczki, różnice zdań, małe domowe burze - błahe i nieznaczne. Marcin - to ciepło i głęboka opiekuńcza wrażliwość, którą maskuje powściągliwy sposób bycia. To serdeczność, którą promieniuje ich dom. Wszystko tamto stanowi zamknięty rozdział życia. Przecierpiała, przebolała wiele. I to prawda, że wszystkiemu, co się stało, winna była wojna. Wojna i jej następstwa. Minęły lata... Więc może naprawdę oni oboje, Marcin i Zofia, mają rację twierdząc, że nie powinna obawiać się przeszłości?... Renata oddycha równo, miarowo. Niech jeszcze śpi. Można spokojnie pomyśleć o wszystkim. Co powiedziałabym jej, gdyby... Gdyby naprawdę była dorosła, choć już za taką się uważa. Gdyby miała lat więcej niż siedemnaście! Gdyby mogła lub chciała zrozumieć starsze pokolenie! Opowiem jej to kiedyś. Później, gdy ten kraj i wszystko, co jest z nim związane, przestanie być dla mnie strefą bolesnych przemilczeń. Może za rok, za dwa... Myśląc o tym, już nie cierpię przecież tak jak dawniej! I krajobrazy nadmorskie są znowu samym pięknem, choć przywodzą na myśl to, co bezpowrotnie minione. mOżna po prostu je podziwiać, nie doznając uczucia bezsilnej rozpaczy. Jest tak, jak jest. Tamto wszystko zamknęło się jak mieszkanie, które opuściłam na zawsze. Przeszłość, nad którą zamknęły się fale czasu, daje niekiedy znać o sobie blaskiem lub cieniem wspomnień. Ale jest ona już tylko przeszłością. A więc... - Mamo, mamo! Dlaczego mnie nie obudziłaś?! Zasnęłam jak idiotka, sama nie wiem kiedy. Już dawno mogłybyśmy być na plaży! Masz takie dziwne oczy! Co ci jest? - Nic, kochanie. Czytałam przez chwilę. Potem patrzyłam na morze. - Szkoda dnia! Tyle czasu zmarnowałyśmy - biada Renata, zdejmując z nylonowego sznurka na balkonie wyschnięte kostiumy. - Och, nie przesadzaj! Spałaś tylko godzinę. W sam raz tyle, ile trzeba przy tym upale. - Tylko godzinę? Rzeczywiście! - stwierdza spojrzawszy na zegarek. - To co, idziemy od razu? - Oczywiście. - Ale tobie naprawdę nic nie jest? - Daję ci słowo, że nic. Teraz dopiero mam ochotę na dłuższął kąpiel. Tym razem muszę skłamać przed tobą, córeczko. Zmęczyła mnie błyskawiczna podróż w czasie i powrót z odległej przeszłości. Prędko, jak najprędzej do morza! Do morza, które jest takie same jak dawniej. Niechaj spłucze ze mnie czad najgorszych wspomnień. Niech przywoła obrazy odległe, pogodne i piękne. Gdybym ci mogła o nich opowiedzieć, musiałabym sięgnąć bardzo głęboko w minione lata - jak w morze podczas próby szukania zagubionej muszli. Dzień czwarty - Mój Boże, dzień się ledwie zaczął, a ja już jestem głodna! - jęknęła Renata, kiedy obydwie weszły do oszklonego hallu. - Bardzo zdrowy objaw! - Dobrze ci tak mówić, bo nie tyjesz. A ja wrócę do Warszawy gruba jak beczka! - Nie przesadzaj. Pływasz tyle każdego dnia, że woda wszystkie te kalorie z ciebie wyciągnie. - A swoją drogą jak ty to robisz, mamo, że ci nie przybywa? - Nie wiem. To chyba sprawy wrodzone. Przecież specjalnie się nie głodzę. - Ciotka Zosia też jest szczupła, choć starsza od ciebie. - Obydwie mamy podobną budowę i... - Gospa Lisoweska! - zawołano od strony recepcji. Niemłoda kobieta trzymała w uniesionej ręce telegram. - Do pani? - Tak. Bardzo dziękuję. Nie lubiła telegramów. Ale Marcin zawczasu uprzedził, że zadepeszuje z Belgradu. - Na początku nie będę dzwonił, żeby wam nie psuć siedzenia na plaży - zapowiedział jeszcze w Warszawie. Rozerwała depeszę, przebiegła wzrokiem dwie linijki tekstu. "Oczekuj telefonu wtorek wieczór całuję do usłyszenia Marcin." Nic innego w tej depeszy być nie mogło, lecz Maria odetchnęła z mimowolną ulgą. Recepcjonistka przyjrzała się jej z wyrazem życzliwej aprobaty. - Dobre wiadomości? - Owszem - przytaknęła Maria odruchowo. - Wszystko w porządku. - Co tata pisze? - Renata podeszła bliżej, niosąc kilka barwnych folderów, zgarniętych ze stolika w przeciwległym krańcu hallu. Maria drgnęła i uprzytomniła sobie, że na pytania recepcjonistki odpowiada po chorwacku. - Będzie dzwonić we wtorek wieczór. Chodźmy już. Ja też jestem głodna. Kobieta z recepcji powiada z nutką uznania w głosie: - Pani tak dobrze mówi po naszemu! Za chwilę gotowa spytać, kiedy i gdzie cudzoziemka opanowała tutejszy język. Maria w odruchu podobnym do paniki bierze pod ramię córkę, uśmiecha się do tamtej i mówi: - Hvala! - Hvala, to znaczy dziękuję, prawda? - pyta Renata, gdy obydwie odchodzą ku jadalni. - Coś jak nasze "Chwała". Ty całkiem dobrze gadasz tym językiem... Jaki tu jest właściwie język? - Chorwacki. Właściwie serbochorwacki. Tak to się teraz nazywa. - Kiedy się go nauczyłaś? - Wcale się nie nauczyłam - Maria sili się na ton swobodny, niedbały. - To i owo zapamiętałam z... tych wakacji przed wojną. Łatwy język. Słowiański jak nasz. - I po tylu latach nic ci z głowy nie wyleciało? - No wiesz! - Maria gromi córkę żartobliwie. - Jak można własnej matce wypominać wiek! Czasem pewne rzeczy, których człowiek wyuczy się za młodu, tkwią w pamięci przez całe lata. Powinnaś wyciągnąć z tego praktyczny wniosek i przykładać się do nauki obcych języków. Bardzo się to w życiu przydaje. - Mamo, nie truj! Przecież są wakacje! Kąpiel. Opalanie i znów kąpiel. Upał rozleniwia. Czas płynie powoli. Maria leży z plecami wystawionymi na słońce i czyta "Dzień Szakala". Pochłonięta tą lekturą, znakomitą na okres urlopu, od czasu do czasu podnosi głowę. Spogląda na morze, na mglisty zarys wyspy Hvar. Słyszy granie świerszczy i szelest folderów, rozkładanych przez Renatę. - Sarajewo... - mruczy dziewczyna. - Gdzieś słyszałam tę nazwę. - Pewnie w szkole na historii. Od Sarajewa zaczęła się pierwsza wojna światowa. - Oj, to prehistoria! Ale ktoś mi teraz całkiem niedawno mówił o Sarajewie. Aha, już wiem. Jola i Andrzej byli tam z rodzicami. Urządzili wspaniałą wycieczkę dookoła Jugosławii. W tym Sarajewie jest podobno pełno Turków. I prawdziwe meczety. I mnóstwo srebrników... - Jakich znowu srebeników? - No, może złotników. Takich facetów, co robią różne piękne rzeczy, Jola i Andrzej przywieźli sobie stamtąd takie tygielki do parzenia kawy po turecku. A ty byłaś w Sarajewie? - Byłam, ale mało pamiętam - odpowiada Maria, nie podnosząc oczu znad stronic książki. Tym razem jest to prawda. Niewiele pamięta z Sarajewa, zwiedzanego jedyny raz tuż przed wojną. Jakieś strzępy obrazów: tvrdjava, czyli forteca. Smukłe sylwetki białych minaretów, wystrzelających ponad dachy. I meczet... Jakżeż on się nazywał? Słowo, wypowiedziane szeptem obok jednej jego ściany, słychać było wyraźnie daleko pod ścianą przeciwległą. - To piękne miasto - mówi odruchowo, bardziej do siebie, niż do córki. Tymczasem Renata odłożyła foldery. Przesypując w palcach grudki piasku, powiada: - Śmieszne, że ja prawie nic o tobie nie wiem. U wuja Janka widziałam taką starą książkę - "Człowiek, istota nieznana". Mogłabym powiedzieć: Mama, istota nieznana! Uśmiecha się przy tych słowach jak z dobrego dowcipu. A Maria w samym środku upalnego dnia czuje nagle przypływ chłodu. Usiłuje zaczerpnąć tchu. I to nagle staje się bardzo trudne, choć powietrze wokół jest czyste i pachnie żywicznym aromatem pinii. - Co ty pleciesz, Reniu? - słyszy własny głos, na szczęście spokojny. Bóg jeden wie, ile wysiłku kosztuje ją zdobycie się na ten spokój. Dziewczyna przewraca się na plecy, twarzą do słońca. - Nigdy nie mówiłaś, że znasz chorwacki. Maria sięga po olejek i zaczyna smarować ramiona, choć robiła to niedawno. Unika natarczywego wzroku córki. - Tak cię to dziwi? Parę tygodni pobytu w obcym kraju... jeśli... jeśli wszyscy naokoło mówią tym językiem... To sprawia, że coś z niego można zapamiętać. - Nie zawsze. Po paru tygodniach ani francuskiego, ani angielskiego nie można się nauczyć, choćby nie wiem co! - Słowiańskie języki są dla nas dużo łatwiejsze - Maria odzyskuje pewność siebie. - Znam ludzi, którym parę tygodni pobytu w Pradze albo w Moskwie wystarczyło, żeby potem mogli się porozumieć po czesku lub rosyjsku. Oczywiście jeśli chcą się uczyć. - Sama mówiłaś, że jak się nie ma wprawy w obcych językach, to wszystko wylatuje z głowy. A ty pamiętasz ten chorwacki po tylu latach? - Reniu, naprawdę nie masz większych zmartwień? Szwedzki język jest przecież dużo trudniejszy. A jednak przez pół roku poduczyłam się go nieźle. - Tam, gdzie byłaś po obozie? Gdzie cię nazywali Lilla (mała - szwedz.) Maria? - Tak. Milkną obydwie. - Pójdę do wody - mówi wreszcie dziewczyna. Sięga po czepek. Piaszczysty żwirek skrzypi pod dotknięciem bosych stóp. Renata nie biegnie jak zwykle przez plażę, lecz idzie zwyczajnym, nieśpiesznym krokiem. Maria przymyka oczy. Podobnie skrzypiał śnieg na przeciwległym krańcu Europy, w pobliżu szwedzkiego miasta, podczas pierwszej powojennej zimy. Powietrze tamtejsze pachniało rześko mrozem, śniegiem, leśnym igliwiem. Jak w Rabce podczas niezapomnianych zimowych wakacji w dzieciństwie. W oknach domów zapalały się kolorowe świece. Boże Narodzenie było za progiem. Chcesz wracać, lilla Maria? - pyta ciotka Liv. Ruch głowy dawnej więźniarki może oznaczać zarówno "tak", jak "nie". Liv milczy swoim zwyczajem. Kiedy znowu się odezwie, głos jej brzmi monotonnie i łagodnie, jak szelest północnego wiatru: - Zostań z nami, lilla Maria. Po co masz wracać między ruiny i groby? Trzeba żyć. Tam u was zawsze coś niedobrego się dzieje... A tu od wieków wojny nie było i na pewno nie będzie. Potrzeba ci spokoju, ciszy. Odżyjesz, przyjdziesz do siebie. Będziesz mieć rodzinę, dom. Polska niedaleko. Zechcesz - popłyniesz przez morze. Zostań tutaj! Pokusa, ogromna pokusa... Ciotka Liv ma rację: kraj, w którym od dawna wojny nie było i na pewno nie będzie. Zdumiewający kraj, który przypomina jeden wielki skansen. Ludzka dobroć, uczynność, życzliwość. Atmosfera, pejzaż, koloryt jak z baśni Andersena, jak z książek Selmy Lagerl~off. Ciotka Liv z koroną siwych włosów upiętych nad czołem, z mądrym, przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu zdaje się być wróżką z klechd skandynawskich. Maria co dzień stawiała sobie wtedy patanie: dokąd wracać? do Jugosławii? Oczywiście gdyby Sławek żył, przy nim odnalazłaby swoje miejsce na ziemi i drugą ojczyznę. Lecz list, który odnalazł ją w Szwecji, list, który napisał Ivo, najstarszy brat Słwaka, nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Człowiek najbliższy, najdroższy poległ już po jej aresztowaniu. Zginął podczas wielkiej bitwy nad Sutjeską. Oczywiście - zapewniał listownie Ivo - jeśli Marijka zechce wrócić i osiąść na stałe w Belgradzie lub Zagrzebiu, zostanie przyjęta jako żona Sławka. Należy przecież do rodziny. Wiedziała, że takiej decyzji podjąć nie potrafi. Gdyby mieli dziecko, gdyby zdołała ocalić własne macierzyństwo, które skończyło się przed początkiem - podczas przesłuchania w gestapo... Lecz wrócić tam, gdzie wszystko będzie jej przypominało szczęście - krótkotrwałe, tragicznie przerwane, bezpowrotnie minione?... nie! Pozostawała droga do Polski. - Źle ci tutaj, lilla Maria? - pytali szwedzcy przyjaciele. - Nie! Skądże - zaprzeczała. Naprawdę było jej dobrze, niewiarygodnie dobrze w tym skandynawskim zaciszu. Powoli topniała gruba skorupa cierpienia, bólu, strachu, nieufności wobec ludzi - wszystkiego, co nawarstwiły ostatnie lata, zwłaszcza więzienie i obóz. Ale tamci widzieli, jak chciwie łowiła wiadomości radiowe, jak szukała w gazetach każdej wzmianki o Polsce, jak cieszyła się na widok koperty z polskimi znaczkami. O starszym bracie nie miała od dawna wiadomości. Potem okazało się, że został na Zachodzie. Odnalazła listownie siostrę. Zośka także przeszła swoje: mąż jej zginął zamordowany w krakowskim więzieniu na Montelupich. Borykała się wśród ciężkich warunków okupacyjnego bytowania wraz z małym synkiem. Ale jest, żyje, mieszka w dawnym domu rodzinnym. Ten dom ocalał... Od tego właśnie domu mogłaby zacząć opowieść, gdyby potrafiła mówić córce o sobie. Lecz na razie jest jeszcze myślą tam, w zacisznym, szwedzkim mieszkaniu na przedmieściu, które latem przypomina ogród, a zimą ośnieżoną bajkę. Ciotka Liv z westchnieniem podejmuje odwieczną robotę na drutach. Wiadomo, że lilla Maria, mała Polka, z jugosłowiańskim nazwiskiem wkrótce wyjedzie. Że wróci na południowy brzeg Bałtyku. Do kraju, który tak często nękają wojny. Wróci, choć poza siostrą nie ma w tym kraju nikogo. I oprócz siostry nikt na nią nie czeka. Renata pojawiła się wbrew swoim zwyczajom cicho, prawie bezszelestnie. Przez chwilę leży nieruchomo z twarzą zwróconą ku słońcu. Potem znienacka pyta: - A tyś nie myślała, żeby zostać po wojnie w Szwecji? Maria oskubuje z drobniutkich listków pręcik macierzanki, po czym przytyka do nosa szczyptę aromatycznej zieleni. - Zostać tam?... Oni mnie namawiali. Ale przecież Polska to mój kraj. O tym, że Jugosławia mogła być dla niej drugą ojczyzną - oczywiście ani słowa. Zresztą tak się przecież nie stało. - Wszyscy Polacy wracali wtedy do kraju - dorzuca po krótkiej pauzie. - No, nie wszyscy. Wuj Antek został przecież na dobre w Anglii! - To... to co innego. - A właściwie dlaczego wujek nie wrócił tak jak ty? - Och, Reniu, kochanie, czy naprawdę musimy wałkować te stare dzieje teraz i naraz? - A kiedy mamy o nich mówić? W domu na takie gadki nigdy nie masz czasu! To prawda - potakuje Maria w myśli. - Ale jak siedemnastolatce wyjaśnić obawy tych, co walczyli o Polskę na frontach zachodnich? Obawy często, niestety, uzasadnione? Ja przecież także... - Antek był przez cały czas w wojsku. Po zdemobilizowaniu ożenił się, ustabilizował. Początkowo myślał, że wróci. Potem już wrósł na dobre w Anglię, choć czuje się Polakiem. - Jak pierwszy raz przyjechali, myślałam, że nie mówią po polsku. Strasznie mi wtedy imponowało, że mamy w rodzinie cudzoziemców! "Mamy w rodzinie cudzoziemców"... Maria kruszy w palcach jedno zeschłe źdźbło wypalonego słońcem ziela, potem drugie. Sławek miał być cudzoziemcem w rodzinie, tak mówiły krakowskie ciotki. Potem ona, Maryjka, była cudzoziemską synową. Ale wszystko tamto wydawało się wtedy jakieś inne. Bardziej proste. - A gdzie oni się właściwie poznali? - Antek i Janka? Ona też była w wojsku, w pomocniczej służbie kobiet. Pracowała w naziemnej obsłudze lotniska. - To dopiero! - Renata uklepuje stożek piasku, jak gdyby chciała wzorem lat dziecinnych budować z niego babki. - Ale teraz mogliby przecież oboje wrócić. - Przywykli. Trudno ludziom, bądź co bądź starszym, wyrwać się z otoczenia, w którym żyli tyle lat. - A tyś przyjechała zaraz po wojnie? - W czterdziestym szóstym roku. (I gorzko za to zapłaciłam, chociaż nie żałuję powrotu - dorzuca w myślach). Popatrz! Na dużej plaży zrobiło się pusto. Ja jeszcze raz na krótko wskoczę do wody. Potem ruszamy na obiad. Jeśli chcesz, po południu wybierzemy się do sklepów. Telefonów w pokojach nie ma. Maria zeszła na dół o godzinie dziewiątej z książką w ręku. Lekturą odgradza się od jakichkolwiek pytań czy rozmów. Nie nawiązały dotychczas żadnych znajomości z innymi gośćmi ośrodka. Tym lepiej - choć widać, że Renata rozgląda się za towarzystwem. Teraz wyszła na taras i z kimś rozmawia. Ostry sygnał telefonicznego dzwonka. - Beograd! Da! Gospa Lisoweska! W słuchawce znajomy głos: - Maryjka?! Dobry wieczór! No, jak tam? Odpoczęłyście już trochę? Zdrowe, zadowolone? - Tak, kochany. Wszystko w porządku. Leniuchujemy aż wstyd! - Z drogą wszystko było w porządku? - Tak, oczywiście. - A pokój, jedzenie, plaża? - Znakomicie. Wszystko gra. Sekundę, Renia będzie z tobą mówić. Do słuchawki pada seria entuzjastycznych okrzyków: morze bajka, pogoda na medal, kuchnia fajna, lody świetne; plaża i słońce bombowe. Wycieczki?... Nie, jeszcze żadnej nie robiłyśmy. Marcin widocznie pyta, jak córka spędza czas. Potem jeszcze raz prosi żonę. - Maryjko, jeśli chcecie gdziekolwiek pojechać, zrobić sobie jakąś przyjemność, nie krępuj się forsą. Wszystko, co wzięłaś z konta, możesz wydać. Dostanę nawet więcej, niż początkowo przewidywałem. I jeszcze... Powiedz, czy... no, czy naprawdę dobrze się czujesz? Nic ci nie przeszkadza? Rozumiesz mnie? - Nic, Marcin, bądź spokojny. Czuję się znakomicie. Miałeś rację. Wszystko w porządku. - No to cieszę się bardzo. Do zobaczenia za dziesięć dni. Całuję was, dziewczyny! I cieszę się, że wam dobrze! Obcy głos w słuchawce pyta: - Skończone? I Maria machinalnie powtarza to słowo. Tak, skończone. I tamte przeżycia też chyba skończyły się ostatecznie. Wspomnienia już nie bolą. - Tak - powtarza Maria raz jeszcze bezwiednie, choć głos w słuchawce umilkł. - Miałeś rację, Marcin. Tym razem też miałeś rację... - Mówiłaś, że przed wojną były w Jugosławii takie same pieniądze? - Tak, dinary. Podobnie zresztą jak u nas przed wojną też były złotówki. Tyle, że całkiem inna jest ich wartość. - Dziadek Marioli mówił, jak mu się kiedyś zebrało na wspomnienia, że ciastko przed wojną kosztowało piętnaście groszy. Naprawdę? - Owszem, tak było. Akurat ceny ciastek i pączków ja też pamiętam. Niektóre były droższe o parę groszy. Na przykład u Maurizia. Wiesz, była taka elegancka cukiernia w Krakowie na A_B... - Co to takiego A_B? - Tak się mówiło: na linii A_B, po prostu na Rynku. Boże, jakie tam były wspaniałe ciastka! Teraz już takich nie ma chyba nigdzie. A może dlatego tak nam smakowały, że byliśmy dziećmi? Renata coś rozważa, zabawnie marszcząc czoło. - A czy wtedy też były przydziały dewiz tak jak teraz? - Nie. Załatwiało się to jakoś inaczej. Naprawdę nie pamiętam szczegółów. Rodzice wyrabiali zezwolenia dla Antka... - Dla wujka? - Tak. On tu przyjeżdżał na praktykę jako student akademii górniczej. A jeśli chodzi o mój pobyt... Można było wymienić pewną ilość polskich pieniędzy. Chyba za jedną złotówkę dostawało się wtedy dziesięć dawnych dinarów albo coś koło tego. - To znaczy, że złote były jakby twardą walutą? - Mniej więcej. Dolar przed wojną był wart, poczekaj, chyba siedem lub osiem złotych polskich! - Kto by pomyślał? Powraca cisza, przerywana graniem świerszczy. - Wuj Antek też był w Jugosławii? Nic o tym nigdy nie pisnął! - pyta znienacka Renata. - Stare dzieje. Potem w czasie wojny przejechał prawie całą Europę... W obawie, że rozmowa znów ześlizguje się na tory niebezpieczne, Maria dorzuca: - Śmieszne, że tak trudno sobie przypomnieć, ile co kosztowało przed wojną. A nawet w pierwszych latach po wojnie. Kiedyś Hania i Dorota znalazły na strychu w Krakowie jakieś zapiski babci, to znaczy naszej mamy - i też bardzo się dziwiły czytając, ile co kosztowało. Zapytaj je przy okazji. Pewnie mają te szpargały. Zosia lubi takie pamiątki... Maria urywa raptownie. Jeszcze słowo - i powiedziałaby za wiele! Przecież dlatego właśnie, że Zofia przechowuje stare papierzyska w zakamarkach domu, ocalały również listy Vesny i fotografie z pamiętnego jugosłowiańskiego lata nad Adriatykiem. I późniejsze wiadomości, wysyłane przez Marię z Zagrzebia. Potem z obozu w Ravensbr~uck. I wreszcie ze Szwecji... Napotkała spojrzeniem wyczekujący wzrok Renaty. - Co chciałaś powiedzieć, mamo? - Nic, nic specjalnego. Po prostu dlatego ocalały różne papiery, że Zosia ma sentyment do... no, do przeszłości - tłumaczy niezręcznie Maria. - To zresztą nie było bezpieczne. Podczas wojny gestapo dwa razy robiło w tym domu rewizję. - Już po aresztowaniu dziadka? - Tak. I... nawet wtedy, kiedy już nie żył. Chwila ciszy. Słychać krzyk ptaka sunącego niskim lotem nad skałami i hałas rozbawionych dzieci. - Zabawne byłoby pogrzebać w takim archiwum rodzinnym. Ciotka nie miałaby chyba nic przeciwko temu. Jak myślisz? - Maria czuje, że robi jej się gorąco - wcale nie od panującego dokoła upału. - Daj spokój! - żachnięcie jest na pewno zbyt porywcze. - Ciotka stale zajęta, dziewczyny tak samo, a te papiery gdzieś na strychu porastają kurzem! - Powinnyście były podzielić się nimi. Dlaczego wszystko ma być w Krakowie? - Kochanie, przecież mieszkanie u nas pęka w szwach od książek i papierów! (Dostałam z tych szpargałów to, co było dla mnie najcenniejsze - te słowa Maria dopowiada sobie w myślach. - Listy od Sławka i Vesny są u mnie. Więc właściwie córka mogłaby szperać sobie na strychu w Krakowie, jeśli wytrwa w tym zamiarze). - A swoją drogą przyjemnie jest mieszkać w takim domu jak tam - ziewnęła Renata. - Gdy byłam mała, miałam straszną frajdę, kiedy tam nocowaliśmy! Na tej mansardzie wyobrażałam sobie, że jestem Anią z Zielonego Wzgórza. Gniazdo rodzinne, saga Forsytów i coś w tym guście. - Owszem. Ale kłopotów i kosztów z takim domem jest co niemiara. To dach cieknie, to rura nawala, to remont potrzebny... - Ale mają ogród. I są u siebie. Pewnie by ciotka nie zamieniła tej kolebki rodu na żadne mieszkanie w bloku! - Na pewno nie. Wyobraź sobie, że dwa czy trzy lata temu zapytałam o to Zosię, kiedy bardzo dały się jej we znaki jakieś kolejne wydatki na dom. Spojrzała na mnie jak na pomyloną - i baredzo się oburzyła. - Pewnie. Taka świetna chata! Ale że tyś tam nie chciała po wojnie zamieszkać?! Maria przez chwilę zwleka z odpowiedzią. Widząc wyczekujący wzrok córki, wzrusza ramionami: - Moja droga, mieszkanie to dużo, ale nie wszystko. Po wojnie władze wpakowały tam lokatorów. Było ciasno, niewygodnie. A ja w Warszawie miałam pracę, studia... Zresztą wtedy Warszawa bardzo przyciągała ludzi. - Takie ruiny?! - Tak. Może właśnie dlatego, że to były ruiny. Zresztą wiedziałam, że jeżeli będzie trzeba, zawsze znajdę oparcie u Zosi, bo tam jest dom. Renata zamierza coś rzec, a może o coś spytać. Lecz Maria spogląda na zegarek. - Jeżeli chcesz iść do wody, idź teraz. Potem trzeba się zbierać. Odprowadza wzrokiem córkę biegnącą ku morzu - i doznaje ulgi. Można znowu uporządkować własne niesforne myśli i zastanowić się nad wciąż powracającym od kilku dni pytaniem: gdybym chciała jej o wszystkim opowiedzieć, jak należałoby zacząć? Oczywiście od domu. Od domu, który przetrwał ojca i matkę, który zachował wszystkie powierzone mu tajemnice. Kto wie, jak zakończyłyby się moje przeżycia i zgryzoty z pierwszych lat po wojnie, gdyby nie ten dom. Wiedziałam, że zawsze w najgorszym, najbardziej skrajnym przypadku będę mogła do niego wrócić. Nie chciałam - przyznaje w duchu Maria. - Nie chciałam po prostu dlatego, że ów powrót równałby się stwierdzeniu klęski. Ostatecznej klęski własnych nadziei, planów, zamierzeń. Zośka od początku nie akceptowała tamtego człowieka. Przestrogi jej okazały się słuszne: nie były tylko, jak sądziła wtedy Maryjka, zarozumiałym gderaniem starszej siostry. - Zawsze możesz wrócić. Tu jest przecież także twój dom - powtarzała Zofia. Owszem, ale... Wyrwana z tego domu, przeszczepiona na inny grunt, najpierw zagraniczny, pote warszawski, Maria nie czuła się po wojnie swojsko jak dawniej w "chacie na Salwatorze". Tak nazwali potem ów dom żarttobliwie a trafnie bracia Lisowieccy. Ona sama żywiła wobec gniazda rodzinnego dwoiste, sprzeczne uczucia: wdzięczna mu była za to, że istniało, że przetrwało. A zarazem, mimo wszystko, wolała doń wracać, zamiast w nim mieszkać. Kiedy jednak było jej najciężej i najtrudniej, kiedy czuła się jak w matni, osaczona myślami samobójczymi - jak ostatniej deski ratunku czepiała się wspomnień o domu w Krakowie: że jednak jest, że można się doń schronić. Tak jak ranne i chore zwierzę chroni się do nory, w której może albo przyjść do zdrowia, albo spokojnie zakończyć życie. Jak wytłumaczyć Renacie, od niemowlęctwa otoczonej miłością i troską ich obojga, co to znaczy nie mieć domu? Nie mieć domu - przez ile lat? Liczy w myślach. Opuściła Kraków w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym. Wróciła do kraju po sześciu latach. POznała Marcina pod koniec roku 1949. I od tego czasu wszystko zaczęło liczyć się na nowo, choć oboje byli wówczas okaleczeni, "zarażeni wojną", jak określał to Jan. Wspąlne życie w marnym pokoju z kuchenką we wnęce - to był zalążek wspólnego gniazda. Miłość wyrosła jak drzewo, które osłaniało ich oboje bezpiecznym, opiekuńczym cieniem. I to już naprawdę był dom. Podczas wojny sądziła, że dawny dom dzieciństwa przepadł bezpowrotnie. Że jego ściany, jeśli nawet ocaleją, pozostaną martwe i głuche. Wysączyło się bowiem z nich wraz ze śmiercią rodziców dawne życie, światło, ciepło. W rok po jej wyjeździe do Zagrzebia przyszedł list od Zośki w kopercie z innym adresem. Wysiedlono ją z willi, w której rozpanoszyli się Niemcy. Siostra dzięki sąsiadom i znajomym, a także dzięki własnej energii i przytomności umysłu zdołała ukryć "po ludziach" sporo cenniejszych rzeczy: obrazy, meble, wiele książek z bogatej biblioteki ojca. Po wojnie też nie było łatwo, choć od razu gdy tylko Niemcy opuścili Kraków, pospieszyła na Salwator, aby zająć "rodzinne dziedzictwo". Przypadkowi lokatorzy, przymusowe dokwaterowanie obcych ludzi, rodzina Andrzeja... To była oczywiście jedna z przyczyn, dla których Maria nie chciała wrócić na stałe do Krakowa. Nie, powiedzmy sobie prawdę - był to raczej pretekst. Odwykła od Krakowa. Powodem tej decyzji była więc praca w Warszawie i wszystko, co ją wtedy wciągnęło w wir powojennego życia. No i Zygmunt... O tym człowieku Maria nie potrafi myśleć nawet po latach bez uczucia wstrętu. Jak mogła mu zaufać? Jak mogła z nim żyć i wierzyć w trwałość uczuć, o których zapewniał? To było tak dawno, a jednak wstyd jej, że zachowywała się wtedy jak pierwsza lepsza naiwna!... Rok temu szły obydwie z Renatą przez Ogród Botaniczny. Była pełnia wiosny albo raczej początek wczesnego lata. Zatrzymywały się przy niektórych bardziej osobliwych roślinach odczytując ich nazwy. Wtem nagle jakiś głos dziwnie znajomy, choć przyciszony, powiedział dzień dobry. Odruchowo rzuciła te same słowa. Nie, nie poznała w pierwszej chwili Zygmunta w tęgim mężczyźnie z wyraźną łysiną. Siedział na ławce trzymając w ręku jakąś gazetę. Dopiero kiedy obydwie przeszły, zrozumiała, że to on. Czuła jego taksujące spojrzenie. Ucieszyła się, że ma na sobie prostą sukienkę z chińskiej burety, prostą i skromną, ale świetnie skrojoną i znakomicie uszytą. Wiedziała, że kremowa tkanina stanowi doskonałe tło dla lekkiej opalenizny, przywiezionej z krótkiego wypadu do Kazimierza. Renata ubrana była w kretonowy egzotyczny łaszek - upominek od ojca z Indii. Wyglądała ślicznie w tej pstrokaciźnie mającej fason zbliżony do fartuszka. - Co to za facet, mamuśku, ten, co się kłaniał? - spytała Renata, gdy ławka pozostała już za nimi. - Gapił się na ciebie, aż mu ślepia wyłaziły! - Jeden znajomy z dawnych lat - odparła Maria lekko, zdobywając się nawet na uśmiech. - W pierwszej chwili nie poznałam go, tak się zmienił. Dopiero po głosie... - Wielbiciel? Adorator? - Dajże spokój! - Czego się tak najeżasz? Pożartować nie można? Nie posądzałabym cię, mamuśku, o taki zły gust. Mało atrakcyjny jest ten podstarzałek! - Nie bądź złośliwa dla ludzi w pewnym wieku. Ja też się przecież do nich zaliczam. - Ty to co innego. Jak by nie było, dbasz o siebie. - Bóg zapłać za dobre słowo - roześmiała się Maria. - Co prawda, to prawda. Ale ten wypłosz na pewno był od małego nieapetyczny.. Maria zdołała zwrócić uwagę córki na różowe kielichy lotosów, rozkwitających w czworokątnym basenie. Była pewna, że ten człowiek, oceniony przez Renatę z całym niefrasobliwym okrucieństwem młodości, patrzy długo za nimi. Na pewno wspomina dawne lata, kiedy wbrew osądom jej córki, był wcale przystojnym, pewnym siebie młodym działaczem. Nastroszone blond włosy nadawały mu wojowniczy wygląd - trudno byłoby wtedy wyobrazić sobie, że będzie miał łysinę. Rozpierały go szerokie ambicje. Zapewniał, że ją kocha, że świata za nią nie widzi. Imponowała mu wówczas młoda kobieta z profesorskiego domu i niezwwykle "romantyczne", jak powiadał, karty jej wojennej przeszłości. Nie spotkała go nigdy od tamtych czasów. Niekiedy słyszała o nim. Przekreśliła wprawdzie znajomości z dawnych lat. Warszawa jednak, mimo wszystko, jest mała. Wiedziała zatem z jakichś przelotnych informacji, że dwukrotnie się rozwiódł, że ma za sobą dłuższy okres służby dyplomatycznej, raczej mało udany: nie awansował bowiem i nie posunął się wyżej w służbowej hierarchii. Potem tak zwana dyspozycyjność, czyli po prostu boczny tor działalności politycznej - innymi słowy życie rozmienione na drobne. Wszystko to było jej głęboko obojętne. Ale po tym nieoczekiwanym zetknięciu twarzą w twarz z satysfakcją przemówiła do niego w myślach: Nie udało ci się! Nie zdołałeś mnie podeptać. Dźwignęłam się, oddycham swobodnie. Pracuję. Mam rodzinę, kocham i jestem kochana. Mam śliczną, udaną córkę. I przeszłość, której nie muszę się wstydzić! Nie wyciągam dawnych odznaczeń, nie popisuję się partyzancką kartą mojego życiorysu - lecz nie wyparłam się jej, choć tak bardzo tego chciałeś. A ty? Właśnie związek z tym człowiekiem, choć krótkotrwały i przekreślony, stworzył główną "strefę milczenia", a raczej "przemilczenia", w którym obawiała się rozmawiać z własną córką. Co z tego może zrozumieć takie młode stworzenie rocznik 1957? O czym ja myślę? - upomina samą siebie Maria. - Miałam przecież przypomnieć sobie dom!... Wytęża wzrok. Czerwona plamka kąpielowego czepka mignęła blisko brzegu. Renata widocznie zagadała się z kimś i nie zdążyła daleko odpłynąć. A więc jest jeszcze trochę czasu, zanim wróci. Maria układa się wygodniej na barwnym plażowym legowisku i odchodzi w przeszłość. A więc - był dom; nie tylko ściany, lecz także rodzina. W miarę tradycyjna i zachowawcza, w miarę postępowa i nowoczesna. Nie luksusy, po prostu dostatek. Przede wszystkim to, co najważniejsze: ciepło i serdeczność. Ojciec, profesor na wydziale medycyny najstarszego w kraju uniwersytetu. Matka miała dyplom ukończenia studiów wyższych i kiedyś pracowała jako nauczycielka. Potem jednak pochłonęły ją całkowicie obowiązki domowe i wychowanie trójki dzieci. Rodzina z tradycjami i aspiracjami, zainteresowana malarstwem i muzyką, teatrem i literaturą. Boże mój, jak to możliwe, że wtedy na wszystko starczało czasu? Na premiery i koncerty, na skwapliwe czytanie od deski do deski głośnych nowości książkowych. Było ich troje: brat i dwie młodsze siostry. Ojciec bardzo chciał, żeby Antek został lekarzem. Lecz syn stronił od medycyny, pasjonowała go technika. Postawił na swoim: wybrał akademię górniczo_hutniczą. Rodzice byli zbyt rozsądni, żeby wyrażać jakiekolwiek sprzeciwy - tym bardziej, że medyczną pałeczkę po ojcu zamierzała przejąć starsza z dwóch córek. Już jako mała smarkula z poważną miną leczyła najpierw popsute lalki, potem chore zwierzęta. A najmłodsza, najbardziej pieszczona, przez rodzeństwo kochana, przez rodziców nazwana staroświeckim zdrobnieniem: Maryjka? Po maturze rozpoczęła również studia medyczne. Czy w ślad za starszą siostrą, czy ze względu na ojca? Miała raczej upodobania i zdolności do przedmiotów humanistycznych. Lubiła literaturę i historię, łatwo uczyła się języków obcych. Tradycja rodzinna?... Po latach, kiedy porządkowała ocalałe na strychu papiery, wpadł jej do rąk urywek nie dokończonego listu - ojciec pisał go zapewne do jednej ze swoich sióstr. Przeczytała wówczas: "Maryjka idzie jednak na medycynę. Nie wiem, czy to słuszne. Zosia będzie bardzo dobrym lekarzem, tego jestem pewien. Ale mała jest młodziutka, sama nie wie dobrze, czego chce. Wątpię, czy wytrwa..." Na tym list się urywał. Miałeś rację, tatku - potakuje w myśli po latach. - Nie byłabym chyba dobrym lekarzem przy całym moim szacunku dla tego zawodu. Powraca myślą do dzieciństwa. Do rodzinnego domu. Tu dotarła Zośka z pierwszym mężem po wysiedleniu z Poznania. Stąd odeszłam, aby już nigdy na dobre nie powrócić. Zawsze jednak była dla mnie ulgą i nadzieją świadomość, że ten dom trwa. Z jakim wzruszeniem powitał go Antek, przyjechawszy po raz pierwszy do kraju z Anglii w rok po Październiku! Zapamiętała wyraz twarzy brata tak samo dokładnie jak jego przedwczesną siwiznę. Zosia mówiła rzeczowo o stratach materialnych, o tym, co przepadło, co trzeba było podczas wojny sprzedać, żeby żyć. Antek powtarzał: - Wszystko jedno, kochana, ocaliłaś bardzo wiele! Tak, to była prawda. W tym domu, zagospodarowanym na nowo przez siostrę, odżyła atmosferta, którą miał za dawnych czasów. Polubili go również Marcin i Jan. Może właśnie dlatego, że miejsca przez nich nazywane "domem" kiedyś, gdy żadnego z nich jeszcze nie znała, spłonęły wśród ognia i dymów powstańczej Warszawy?... Przyjeżdżali do Krakowa niezbyt często, ale chętnie - i dobrze się czli na Salwatorze. Na trzy lata przed wojną Antek wyjechał do Jugosławii, aby odbyć praktykę górniczą w jednej z tamtejszych kopalń. W domu profesora Zamieńskiego wyjazd za granicę nie był czymś nadzwyczajnym. Nikt jednak z rodziny nie znał Jugosławii. Wyjazd najstarszego syna na dwa miesiące do miasta o nazwie Zenica miał posmak prawie egzotyczny. Takie również wydały się wszystkim upominki, które Antek przywiózł z tej podróży. Maria przymyka oczy. Jakżeż zabawnie wyglądał poważny ojciec w czerwonym fezie na głowie! - Jak Turek, tatusiu, jesteś całkiem jak Turek! - A tak, przecież są tam Turcy, zwłaszcza na południu Jugosławii. Tureckie są również cygarniczki oraz fajka z barwionego drewna, długa i zagięta. Obu siostrom Antek ofiarował wisiorki z misternie cyzelowanego srebra, matce podobną broszkę. - To są filigrany, takie jak włoskie. Pierwszy raz usłyszane słowo. - Rzeczywiście widziałam prawie takie same w Wenecji - powiedziała matka. Antek rozłożył zdjęcia: wspaniała południowa roślinność. - Jak we Włoszech - stwierdza powtórnie matka. - Tak, podobnie jak we Włoszech. Krajobraz prawie taki sam i przyroda. Tylko w Jugosławii ty przyroda jest dziksza, mniej ucywilizowana. - Może nawet piękniejsza? - powiada ojciec. - Włochy miejscami, zwłaszcza na wybrzeżu, są zanadto pocztówkowe. Może wybralibyśmy się na lato do Jugosławii? Jak Myślisz Haniu? Matka potakuje. Pamięta, że jej rodzice jeździli za Franciszka Józefa, czyli przed pierwszą wojną światową do Abacji. Wtedy to była część cesarstwa austro_węgierskiego. Towarzyszyła im kiedyś jako mała dziewczynka, lecz niewiele pamięta. - Abacja teraz też jest kąpieliskiem jak dawniej - objaśnia Antek. - Nazywa się tylko inaczej: Opatija. I jeszcze mowa o jakiejś nadmorskiej miejscowości Lovran - wyjeżdżał tam ktoś z rodziny... Dziewczęta przeglądają tymczasem dalsze zdjęcia. Cudowne morze, prześliczne wyspy. - Nie brzydsze niż Capri! - zapewnia Antek, entuzjasta Jugosławii. - A skąd wiesz, że ładniejsze? Przecież jeszcze na Capri nie byłeś? - pyta Zosia, przekorna jak zawsze. Maryjka nie słuchając żartobliwej sprzeczki rodzeństwa, zachwyca się urokiem krajobrazów. Co za nazwy tych wysp, dziwne i śmieszne: Kor~cula, Krk. I Hvar... To brzmi całkiem inaczej. Bardzo egzotycznie. Dalszy ciąg opowieści Antka dotyczy ludzi. Przede wszystkim kolegów jugosłowiańskich, z którymi zaznajomił się i zaprzyjaźnił. - A jak rozmawialiście? - chce wiedzieć matka. Okazuje się, że trochę po polsku, trochę po niemiesku, a trochę po chorwacku. To wcale nietrudny język. Trzeba tylko uważnie wsłuchiwać się w to, co ludzie mówią. Ojciec potakuje: - No tak, oczywiście, to przecież język słowiański! Dla nas nie powinien być trudny. Nie jest trudny - potwierdza znowu w myślach Maria. - Opanowałam go trochę już podczas tych pierwszych wakacji. Kiedy tam pojechałam - wydawało się, że na stałe - po pół roku mogłam słuchać wykładów. Później przyswoiłam go sobie jeszcze lepiej. I jak się okazuje, mówię nim do dziś... Pokojówka Stasia przynosi po raz drugi tacę pełną szklanek z herbatą. - Żebyście wiedzieli, jak mi tam brakowało herbaty! - powiada Antek. - Oni nie mają zwyczaju picia herbaty ani rano, ani wieczorem. Chyba tylko gdy ktoś jest chory. - A co piją? - Mleko albo po prostu wodę. Mleko mają znakomite. A woda świetna - czysta, źródlana. Maryjka, która chciwie słucha relacji brata, nie zna przyszłości. Nie wie, że w kilka lat później, kiedy wejdzie do jugosłowiańskiego domu, który miał być na zawsze jej domem, choć nim się nie stał, jako pierwszy napój po męczącej wojennej podróży - trwała ona dwie doby! - otrzyma dzbanuszek pełen mocnej, brązowej herbaty. Sławek i Vesna pamiętając gościnę w krakowskim domu, zadbali o to, żeby mogła zaspokoić pragnienie. A ona piła wtedy chciewie ciemną, aromatyczną herbatę - i razem z nią połykała gorycz dławiących w gardle łez. Antek nawiązał podczas praktyki w Jugosławii znajomości i przyjaźnie. Bywał często w domu profesora literatury. Gospodarzem tego domu był ojciec jednego z kolegów, również przyszłego górnika. - Razem odbywaliśmy praktykę. Tak, w tej Zenicy są kopalnie węgla brunatnego o właściwościach innych niż nasze, mianowicie... Ojciec, owszem, jest ciekaw kopalń jugosłowiańskich. Matka chciałaby wiedzieć coś więcej o tym gościnnym domu. Dziewczęta pytają, kim są osoby na zdjęciach krążących z rąk do rąk. - To właśnie jest profesor Dravcić. Stojan Dravcić. Wykłada na uniwersytecie w Zagrzebiu. Jest specjalistą od literatury chorwackiej. Żebyście wiedzieli, jak oni interesują się Polską! Nie tylko zresztą rodzina Dravciców, ale w ogóle Jugosłowianie. Bardzo dużo wiedzą o naszej kulturze! Czasem nawet byłem speszony, bo pan Dravcić pytał mnie to o Nałkowską, to o Kadena. Ja nie jestem w tym oblatany tak jak na przykład mama! A jeżeli chodzi o klasykę, o Mickiewicza i Sienkiewicza, w wielu domach ich znają. To prawda - potakuje w myślach Maryjka. Jednym z pierwszych szczegółów, które zwróciły jej uwagę, gdy przekroczyła próg gabinetu przyszłego teścia, nie wiedząc jeszcze, jakie związki połączą ją z Dravciciami, były polskie nazwiska pisarzy na płóciennych grzbietach książek za szybami oszklonej szafy. - Oni w Zagrzebiu są Serbami czy Chorwatami? - pyta matka. - Chorwatami. - Powiedz wreszcie, kto jest na zdjęciach! - dopomina się Maryjka. - To młodzi Dravciciowie. Jest ich czwórka, tylko najstarszego syna wtedy w domu nie było. Trzech chłopaków i jedna córka. O, ten wysoki, to właśnie Duszan. Górnik tak jak ja. Młodszy, Sławomir, czyli Sławek - medyk jak Zośka. Córka, ta jedynaczka, ma na imię Vesna. Ładne, prawda? To znaczy wiosna. - Nie da się zaprzeczyć: i imię ładne i dziewczyna ładna - pokiwał głową ojciec, oglądając zdjęcie, na którym smagła, ciemnooka i ciemnowłosa Vesna uśmiechała się łagodnie. - Inna w typie niż nasze panny, ale może się podobać. Młodziutka! - Prawie rówieśnica Maryjki. Cokolwiek od niej starsza. - Może ta wiosenka podbiła ci serce? - kpi po swojemu Zośka. - Przyznaj się, Antoś, nie rób tajemnic! To oczywiście żart. Wszyscy w domu wiedzą, z kim chodzi Antek, i znają dziewczynę, z którą chce się zaręczyć jeszcze przed uzyskaniem dyplomu. Któż mógłby wówczas przeczuć, że tych zaręczyn nie będzie? Że Antek, uprowadzony z kraju wojenną zawieruchą, odnajdzie się dopiero po wojnie w Anglii? Że w pierwszym powojennym liście zapyta o Ludkę, której imię tak strasznie podobało się Maryjce, bo przecież oryginalne i jakby wprost z poezji Słowackiego ("Ludka do zbielałej róży podobna"). I wtedy dopiero Zosia napisze mu pod adres londyński, że Ludka, zabrana do Oświęcimia w drugim roku wojny, nigdy nie wróciła... Tamto zdjęcie Vesny dziwnym trafem przetrwało wraz z jej listami. A listy wzięły się stąd, że już na końcu swojej opowieści Antek uderzył się dłonią w czoło: - Żebym nie zapomniał! Właśnie ta mała Vesna Dravcić koniecznie chciałaby korespondować z jakąś polską dziewczyną. Powiedziałem jej, że mam dwie siostry, więc na pewno któraś z was zechce. - W jakim języku? - rzeczowo pyta matka. - Po francusku. Oni też się uczą w szkołach średnich francuskiego. Albo niemieckiego, jak u nas. Zosia, słuchaczka drugiego roku medycyny, wydyma wargi. - A ile ona ma lat? Siedemnaście? No nie, żeby była studentką, to co innego. Ale taka smarkata!... Tym lepiej! Maryjka bardzo chce wymieniać listy z nieznajomą zagraniczną dziewczyną. Wysyła więc kilka słów od siebie do Vesny wraz z listem Antka, który dziękuje za miłe chwile, spędzone w domu państwa Dravciciów. Na wszelki wypadek woli przedtem pokazać ów pierwszy list matce. Ma dobre stopnie z francuskiego. Ale nuż jakiś błąd gramatyczny prześlizgnie się na początku korespondencji i skompromituje ją w oczach tamtej?... Najpierw obydwie korespondowały po francusku, utartymi zwrotami opisując domowe i szkolne sprawy. Potem VEsna, tak jak i jej ojciec zafascynowana literaturą polską, zaczęła gorliwie uczyć się języka polskiego - i niebawem odważyła się układać w nim całe zdania. Przydała jej się ta polszczyzna w pierwszym roku wojny, kiedy przez ich zagrzebski dom przewijali się młodzi Polacy, wędrujący do polskiej armii na Zachodzie. Po polsku żegnała Antka Zamieńskiego, gdy zjawił się wówczas u Dravciciów: - Niech pan jedzie dalej i wraca szczęśliwie do kraju... - Brat napisał o tym znacznie później. Maryjka nie chciała być gorsza od dziewczyny z Zagrzebia. Zaczęła się uczyć chorwackiego, trochę z ciekawości, trochę dla rozrywki. A potem całkiem na poważnie po pierwszych wakacjach nad Adriatykiem, kiedy już myślała o Sławku i kiedy Sławek myślał o niej; kiedy czekała na jego listy, wypatrując ich z sercem zamierającym z lęku i ze szczęścia, z pytaniem, które wciąż powracało: czy naprawdę?... Drewniany kuferek z miedzianymi okuciami ochronił ukryte w nim rzeczy przed pleśnią i wilgocią. Matka Vesny i Sławka, a potem Desanka, umiały, tak jak Zosia w Krakowie, przechować pamiątki. Desanka, cała w czerni, ze zmarszczką w kąciku młodych ust jak z draśnięciem goryczy, wyjęła ze skrzynki starannie przewiózany pakiet papierów. - Tu są twoje listy z Krakowa do Vesny, jeszcze sprzed wojny - powiedziała - i zdjęcia. Pewnie chciałabyś je zabrać? Maria kiwa głową, nie mogąc zdobyć się na odpowiedź. Oczywiście chce zabrać te listy. Są one cząstką dzieciństwa, które zapadło w przeszłość, spłonęło w ogniu wojny - i nigdy nie wróci. Fotografie - wśród nich podobizny Sławka, Vesny oraz ich rodziców. Oczywiściie chciała je mieć. Grypsy z belgradzkiego więzienia, listy oświęcimskie i listy ze Szwecji, adresowane do Dravciciów, niechaj u nich zostaną jako cząstka przeszłości. Rodzice Sławka i Vesny też już nie żyją. Profesor zmarł wskutek doznanych nieszczęść jeszcze podczas wojny, a żona jego tuż po wojnie. Desanka sięga głębiej, na samo dno drewnianego kuferka - i prawie uroczystym gestem podaje młodszej bratowej małe, podłużne pudełko. - To twoje. Pamiętasz? Maryjka poznaje ślubne prezenty od rodziny Dravciciów. Stare srebro misternie cyzelowanej biżuterii - dar ciotki, najstarszej siostry teścia. Bransoleta i naszyjnik - jak srebrna koronka. Naszyjnika już nie ma. Sprzedała go stedy, gdy naprawdę nie miała z czego żyć, w tym najgorszym, czterdziestym dziewiątym roku. Bransoleta ocalała. Przypadkiem. Wtedy też ją zaniosła do prywatnego jubilera, w jednym ze sklepików, których tak wiele gnieździło się wśród ruin Warszawy. - Piękna, stara robota, ładny okaz - kiwał z uznaniem głową łysy jegomość, przyglądając się bransolecie przez lupę. - Niedzisiejsza rzecz... Potem spojrzał uważnie na szarą, nieruchomą twarz młodej kobiety stojącej przed ladą i zagadnął: - Pamiątka? - Potwierdziła skinieniem głowy, nie chcąc wdawać się w szczegóły. - Jeśli wolno pani coś doradzić - jubiler postukał o ladę zakrzywionym palcem - niech pani sprzeda najpierw ten naszyjnik. Ładny, ale nowszy. Ta bransoleta mniej może jest na oko efektowna, ale znacznie więcej warta. Dzięki obcemu człowiekowi ocaliła pamiątkę, która spoczywa do dziś w najniższej i najgłębszej szufladzie biurka obok listów z Zagrzebia. Białych korali nie chciała za nic sprzedać. To był upominek od Sławka, który wiedział, jak bardzo podobają jej się mlecznobiałe paciorki, naznaczone delikatnymi żyłkami różowości. Korale, jakie widziała na wyspie Hvar. Renata dostanie je może ode mnie, ale jeszcze nie teraz. To przecież upominek od Sławka. Pamiątka po nim, jaka mi została... Noc i dzień piąty Renata ocknęła się nagle pośrodku nocy, nie wiedząc początkowo, co właściwie ją zbudziło. Leży przez dłuższą chwilę przytomniejąc z wolna. Tak, to był krzyk. Matka krzyczała przez sen. Jak w Warszawie przed paru laty. Wtedy też obudziła się przerażona z myślą: coś się stało! Mama chora? Boso pobiegła do pokoju rodziców. W drzwiach ojciec zagrodził jej drogę. - Cii_cho! Wróć do siebie. - Mama?! - Śniło jej się coś niedobrego. Dostała krople na uspokojenie. Idź spać, nie bój się... Na drugi dzień, powróciwszy ze szkoły, próbowała pytać ojca o te złe sny matki. Wyjaśnił jej na osobności: - Mama podczas wojny bardzo dużo przeżyła. Obóz, więzienie. Nie pytaj o nic, nie trzeba. Uspokój się, zapomni. Widocznie jednak nie zapomina. W pobliżu nie ma ojca, który na wszystko znajdzie radę i samą obecnością działa kojąco. Znów ten głuchy stłumiony jęk. Chciała podejść do łóżka matki, dotknąć delikatnie jej ramienia i powiedzieć: Nie bój się, jestem tutaj z tobą... Nim zdążyła to uczynić, urwany krzyk powtórzył się raz jeszcze. Potem zabrzmiało bolesne westchnienie, jak gdyby szloch - i padły wyraźne słowa: - Ola! Ola! Oleńka!... Księżyc kładzie smugę srebrzystego blasku na twarz matki, która wyciąga ręce przez sen, jak gdyby chciała kogoś chwycić, zatrzymać... I znów powtarza to samo imię! Dziewczyna zdecydowanym ruchem zaciągnęła szczelniej storę. Pokój pogrążył się w szarawym półmroku. To poskutokowało. Oddech Marii stał się spokojniejszy, bardziej wyrównany. Po chwili znowu zaniosła się przez sen krótkim, urywanym łkaniem. Renata nacisnęła guziczek kontaktu lampki nocnej. Światło, choć mocno przyćmione, zbudziło Marię. - Co... co się stało? - spytała na wpół przytomnie. - Nic, mamuśku. Chcesz pić? Miałaś chyba jakiś przykry sen. - Śniła mi się... - Maria urwała w pół słowa. Wszystko, co przeżywała niedawno w sennych majaczeniach, stanęło przed nią z całą wyrazistością. - Daj mi troszkę wody. - Śniła ci się Oleńka. Olga - pomyślała Renata, napełniając szklankę. Mam na drugie imię właśnie Olga... Dlaczego? Leżą obydwie rozgrzane upałem, nasmarowane olejkami, przyjemnie zmęczone niedawną znakomitą kąpielą. - Ależ te pinie rozkosznie pachną! - Maria wciąga głęboko w płuca żywiczny aromat. - Wiesz, chciałam cię o coś zapytać... - Renata spojrzała z ukosa na matkę, gryząc w zębach sosnową igłę. Te niewinne pozornie słowa znowu zmroziły Marię. Czegóż znowu chce to dociekliwe stworzenie? - Nie bądź, mamo, od razu taka nastroszona! Możesz mi chyba powiedzieć, kto to jest ta Olga? Niepokój Marii nieco zelżał. - Dlaczego o to pytasz? - zagadnęła nieco ostrzej, niż zamierzała. - Ojej, cała już jesteś znowu jak jeż! Zaraz byś kłuła. Takie dziwne, że o to pytam? Krzyczałaś dziś w nocy przez sen. I wołałaś ją... Olę, Oleńkę. - Krzyczałam przez sen? - powtórzyła Maria jak echo. - Tak. Nic sobie nie przypominasz? Dawałam ci pić. Chyba ci się śniło coś przykrego? Maria przesuwa odruchowo ręką po czole. - Nie wiem - mówi półgłosem. - A zresztą... może... Sen taki nieraz się powtarza. Wywołano Olgę, biegnie, żeby ją ratować, choć wie, że to niemożliwe. Biegnie bez tchu przez jakiś straszny, pusty korytarz lub tunel wiedząc, że na końcu tego tunelu czeka śmierć. Śmierć pod gilotyną. Tamta odchodzi nie oglądając się ani razu. W rzeczywistości cofnęła się raz jeszcze od drzwi celi, kiedy ją wywołano - aby ostatnim uściskiem pożegnać Maryjkę, według ówczesnych papierów Marię Velikanović. Zostało jej wtedy tylko imię i rok urodzenia. Cała "legenda" była inna, dorobiona. To i tak nie pomogło. Z więzienia trafiła do obozu. Ale przeżyłam, ocalałam. Podczas gdy Olga... - Więc kto to? - nastaje Renata. Ależ jest uparta! - Jakieś bardzo dawne dzieje, prawda? A przecież właśnie po niej dostałam drugie imię! U nas w rodzinie żadnej Olgi nie ma. - Czy musisz... teraz właśnie? - pyta Maria po krótkiej pauzie. - A dlaczego nie teraz? Wciąż narzekacie (to "wy" nadaje nieoczekiwanie szerszy wymiar całej rozmowie), że dla nas przeszłość nic nie znaczy. Że za mało się interesujemy tym, co było podczas wojny. A jeśli o coś pytam, to znowu - nie! Chyba łatwiej ci mówić o tym teraz, kiedy jesteś na luzie, niż w domu, jak masz na głowie sto spraw i tysiąc kłopotów! Argumenty na pewno trafne. Może lepiej, że ta rozmowa nastąpi teraz - zamiast innej, o której myśleć nie sposób właśnie tutaj? Maria oddycha ciężko jak po wielkim wysiłku. Renacie robi się w tej chwili żal matki. Ale nie chce powiedzieć jej: No, więc odłóżmy to na kiedy indziej. Trudno mówić o więzieniu, przesłuchaniach niemieckich, obozie koncentracyjnym na plaży podczas urlopu, w warunkach spokoju i bezpieczeństwa. Lecz jeśli nie teraz - to kiedy? W codziennym życiu wcale nie jest łatwiej znaleźć czas i klimat dla takiej rozmowy. - To była moja przyjaciółka... Bardzo bliska. - Ze szkoły? - Nie. Poznałyśmy się w więzieniu. Renata coś niecoś wie o przeżyciach okupacyjnych matki. Ale w rzeczywistości wie niewiele. Ravensbr~uck. Stamtąd tuż przed końcem wojny transport do Szwecji. - Za co mamę wzięto do obozu? - zagadnęła kiedyś ojca. - Za udział w konspiracji - odpowiedział. - Kiedyś ci to opowiemy. - Dlaczego nie teraz? - Bo to są sprawy mamy, a ona je zanadto przeżywa. - Nawet po tylu latach? - zdziwiła się wówczas z niedowierzaniem. - Tak, nawet po tylu latach - odparł poważnie Marcin Lisowiecki. - Wojna pozostawiła w ludziach różne ślady. Usłuchała wtedy ojca i nie pytała matki o nic. Ale teraz czuje się tak, jak gdyby stanęła przed długo zamkniętymi drzwiami, które nieoczekiwanie się uchyliły. Ów krzyk pośród nocy... - Poznałyśmy się w więzieniu - powtarza z namysłem Maria. - A gdzie cię aresztowali? - Niedaleko Krakowa. Te słowa padły zbyt szybko. Błąd! - stwierdza w duchu dziewczyna. - Dorota opowiadała mi kiedyś w Krakowie, że kiedy ciotkę i jej pierwszego męża, ojca Krzyśka, Niemcy wyrzucili z domu, mojej mamy już tam nie było. A gdzie była? - spytała Renata. Cioteczna siostra, znacznie od niej starsza, zmieszała się, jak gdyby przyłapana na czymś, czego mówić nie należy i bąknęła: - No, była w obozie. To zresztą prawda. Była w obozie. Ale jak i kiedy do niego trafiła? - A to więzienie... gdzie? - W Wiedniu. - W Wiedniu? Skąd ty się tam wzięłaś? - Nie "wzięłam się", tylko przywieźli mnie do więzienia - odpowiada Maria z wyraźną irytacją. - Ale dlaczego właśnie do Wiednia? - Mogłabyś spytać o to Niemców? Byłam... należałam do organizacji, która miała swoje odgałęzienia w Austrii - Maria zacina się i plącze w słowach. - To była Ak? - Tak, Ak - Maria świadomie decyduje się na nieprawdę, przyparta do muru. Jeden, drugi głębszy oddech. Zdołała nieco ochłonąć. - Słuchaj, Reniu, jeśli naprawdę chcesz się czegoś dowiedzieć o tamtych czasach, nie przerywaj mi co chwila. I tak przecież trudno mi o tym mówić. - No, już nie będę - mruczy Renata z skruchą. Nie patrzy na matkę. Tymczasem Marii wydaje się, że przekroczyła jakiś wysoki próg. - Zaczekaj chwilę. Niech jakoś pozbieram myśli. To był m.oniec roku czterdziestego trzeciego. Czas akcji się zgadza. Miejsce jest inne. - Spotkałyśmy się w więzieniu belgradzkim. Olgę stąd właśnie zabrano do więzienia w Wiedniu, które było przedostatnim etapem jej drogi przez mękę. Potem było następne więzienie w Berlinie - i egzekucja. Mnie wywieziono do Ravensbr~uck w niecały miesiąc po zabraniu Olgi. Jak opowiedzieć to wszystko, jeśli tyle trzeba przemilczeć? Za co mnie wzięli? Nie chciała porzucić partyzantki - lecz rozkaz był rozkazem. Szlochała jak małe dziecko, rozżalona na Sławka, bo przecież on to wszystko załatwił. Byli niedaleko siebie - wielkie szczęście w warunkach wojny! Pracowała jako sanitariuszka w sąsiednim szpitalu. Widywali się często. Drżała o to kruche szczęście, dobrze wiedząc, że w każdej chwili może przyjść rozkaz, który je zniweczy. Wojna miała swoje twarde prawa. Był wtedy rok 1943. Rok pamiętny, ciężki. Pełen porażek, lecz także pełen zwycięstw. Od dziesięciu miesięcy "Marijka" - zdrobnienie wyniesione z domu pozostało jako pseudonim - należała do służby zdrowia sił zbrojnych narodowowyzwoleńczych. Tak mówiło się potem oficjalnie. Prościej należałoby powiedzieć, że pracowała w partyzanckim szpitalu. Jugosławia dwa lata później stanęła w ogniu tej samej wojny, która rozgorzała nad Polską w pamiętnym wrześniu. Maria od chwili przyjazdu do Zagrzebia miała ustawiczne wyrzuty sumienia - wydawało jej się, że uciekła przed wojną w bezpieczne miejsce, gdzie tej wojny nie było. Brat dotarł do polskiego wojska na Zachodzie. Listy od siostry z Krakowa zawierały w ostrożnej, zaszyfrowanej formie wiadomości o aresztowaniach i innych wojennych nieszczęściach wśród krewnych, znajomych, przyjaciół. Potwierdzali je uciekinierzy z Polski, podążający przez Węgry i Jugosławię na Zachód. Maria pracowała w komitecie, który niósł im pomoc. Najwięcej przybyszów z Polski zatrzymywało się na krótko w Belgradzie, gdzie mieszkał starszy brat Sławka, Ivo, i jego żona Desanka. Wojna ogarnęła Jugosławię w najpiękniejszej porze wiosny. Pamiętny kwiecień roku 1941. Kwitły bzy i róże w willowych dzielnicach miasta, kiedy weszli Niemcy. Zagrzeb, nieraz przez Polaków nazywany jugosłowiańskim Krakowem, stał się stolicą "niezależnego państwa chorwackiego" z marionetkowym proniemieckim rządem. Na ulicach pojawili się uzbrojeni ustasze - miejscowi faszyści. Przybyszka z Polski, zdezorientowana i przerażona, nie rozumiała wielu rzeczy, choć po chorwacku mówiła już wtedy płynnie. Jedno na razie było pewne: drugiej ojczyźnie historia zgotowała los nie mniej okrutny niż pierwszej. Mało wówczas wyznawała się na wielkiej polityce. Okupacja i faszyzm - to była codzienność. Czy tak miało już pozostać na lata, być może na zawsze?... - Nie - zapewniał Sławek. - Musimy się bić. - Jak? - Zobaczysz. Na razie jeszcze za wcześnie mówić o tym. Przed wojną Jugosławia wydawała się jednym krajem, choć istniały w nim różne języki, alfabety, religie. Teraz zakotłowało się tutaj jak we wrzącym kotle. Chorwaci występowali przeciwko Serbom. Ci odpłacali się im pięknym za nadobne. Dochodziło do krwawych ekscesów, nawet rzezi. Sławek w tych miesiącach wychudł i sposępniał. Uśmiechał się bardzo rzadko. Maria szukała ucieczki w nauce. KUła zajadle. Przyswajała sobie całe rozdziały obcojęzycznych podręczników i skryptów. W szpitalu, gdzie pracował Sławek, świeżo upieczony lekarz, zorganizowano kurs pielęgniarski. Za namową męża Maria zaczęła nań uczęszczać. - Tyle tego wzięłaś na siebie, Marijka! - użalała się nad nią pani Dravcić, dobra i wyrozumiała, wcale nie przypominająca klasycznych postaci teściowych z licznych anegdot. - Kiedy się uczę, mniej myślę o tym wszystkim, co nas męczy - odpowiadała Maria. A Sławek z lekkim uśmiechem dodawał: - Wszystko w życiu może się przydać. Nie tylko teoria jest ważna! Miał rację. Pielęgniarski kurs przydał się Marii bardziej, niż rok medycyny w Polsce a potem rok w Zagrzebiu. - Bądź cierpliwa! - te słowa słyszała wielokrotnie zu ust męża podczas owego pamiętnehgo roku. Sławek często znikał z domu. Kiedy powracając widział bezsłowny lęk w oczach młodej żony, gładził ją po włosach jak dziecko ze słowami: - Tak trzeba, kochanie. Nie mówię ci, gdzie chodzę, bo teraz takie czasy, że lepiej wiedzieć jak najmniej. Wiedziała już wówczas - mówiono bowiem półgłosem lub szeptano wszędzie, mimo surowych kar grożących za powtarzanie tych wiadomości - że UJugosławia wbrew pozorom nie poddała się. Mimo oficjalnej kapitulacji i wyjazdu do Londynu dawnego rządu z królem na czele, naród sięgnął po broń. Powtarzały się akty dywersji, wymierzone przeciw okupantom hitlerowskim oraz ich sprzymierzeńcom. Coraz szerzej rozwijała się partyzantka. To wszystko działo się jak gdyby w innym świecie - tak blisko, a jednak bardzo daleko, poza obrębem Zagrzebia, z jego muzeami i zabytkowymi kościołami, z malowniczą dzelnicą staromiejską i zielenią pięknych skwerów. Ale te wiadomości przesączały się różnymi drogami. Potwierdzała je również Vesna, przyjeżdżając niekiedy z Belgradu, gdzie mieszkała od zamążpójścia. Z kilku półsłówek szwagierki Maria odgadywała, że oboje, ona i jej mąż, są związani z konspiracją. A więc na pewno Sławek także... Jaka to konspiracja? Któż by się nad tym zastanawiał! Ważne było tylko jedno: nie poddać się Niemcom. Bić okupantów tak, żeby wygnać ich raz na zawsze z ojczystej ziemi. To był cel główny, najważniejszy. Dravciciowie_rodzice obawiali się przymusowego wcielenia syna do marionetkowej armii chorwackiej. Kiedy Sławek został zmobilizowany, w domu zapanowało ogólne przygnębienie. Syn jednak znacznie spokojniej niż ojciec i matka przyjął urzędowe pismo z rozkazem wyjazdu gdzieś na pogranicze Czarnogóry. - Jako wojskowy lekarz nie będę przecież na linii - pocieszał rodziców. - Zresztą... Spojrzał na matkę i zaczął mówić o czymś innym. Wieczorem, kiedy znaleźli się oboje w swoim pokoju, objął żonę. - Marijka, nie chciałem tego mówić przy mamie... Ale tyś powinna wiedzieć: jak tylko zdarzy się okazja, przejdę do partyzantów. - A ja? - spytała ze ściśniętym. gardłem. Zostać bez Sławka? Jak gdyby ziemia usuwała się jej spod nóg, choć przecież od dawna mogła spodziewać się tych słów. Przycisnął ją do piersi jeszcze mocniej. - To dla ciebie za trudne, niebezpieczne. Nie przywykłaś do wysiłku, do prymitywu. - Sławek! Z tobą... Uśmiechnął się wyrozumiale. - Marijka, tu w mieście musimy mieć także pewnych, zaufanych ludzi. Walczyć z Niemcami można nie tylko w lesie. Opuścił dom w Zagrzebiu. Przyjechał potem dwa razy, obco wyglądający w mundurze, który zrzucał natychmiast po przekroczeniu progu. Matka użalała się nad wymizerowanym synem. - Nic mi nie jest - pocieszał ją Sławek. - Jeść dają nieźle. I wcale się nie przemęczam. Gdy znaleźli się sam na sam, powiedział żonie: - Nie martw się, jeśli przez jakiś czas nie będzie ode mnie wiadomości. Odezwę się, gdy tylko będę mógł. Ale to nie ode mnie zależy. - Jak już przejdziesz?... - ugryzła się w język. - Nie wiem. To nie ode mnie zależy - powtórzył. - Jak tam w szpitalu? Nic się nie zmieniło? Potwierdziła trochę zdziwiona. Sławek na chwilę zatrzymał jej rękę w obu swoich dłoniach. - Słuchaj! To, co ci powiem, jest bardzo ważne. W lesie potrzeba leków i opatrunków - ściszył głos, choć byli sami w pokoju i nikt nie mógł ich usłyszeć. - W twoim szpitalu też, jak wszędzie, organizacja ma swoich ludzi. Znajdź jakiś pretekst, żeby zamienić parę słów z położną, Anną Kaleb. Znasz ją? - Anna Kaleb? Taka chuda, zgarbiona, z koczkiem na głowie. Wiem która. Ale, Sławek... Ona ma przecież syna ustaszowca! Widziałam, jak szli oboje kiedyś ulicą. Był w mundurze! - Nie szkodzi - odparł młody lekarz z uśmiechem. - W tej wojnie różnie bywa. Znajdź okazję do rozmowy z nią, ale tak, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Powiedz jej: "Wuj Nikoła przysłał kwiaty z Kotoru". Zapamiętasz? Powtórz dokładnie. - Przecież to całkiem proste! - Powtórz jednak... Dobrze. Anna odpowie ci wtedy: "Z Kotoru blisko do Cavtat". Nic więcej nie mów i o nic nie pytaj. Tylko pamiętaj, droga moja, jedyna, że to wszystko jest niebezpieczne i że... - Wiem przecież. Ale nie mogę... nie mogę siedzieć z założonymi rękami! Wszystko działo się tak, jak powiedział Sławek. NIemłoda położna o sprawnych rękach i przenikliwym spojrzeniu odmruknęła bardzo wyraźnie, że z Kotoru blisko do Cavtat - i poszła przez korytarz pachnący lizolem jak gdyby nigdy nic. Maria mimo wszystko była trochę rozczarowana. Nie minęły jednak trzy dni, Anna znalazła się niby przypadkiem w pobliżu i tak samo mrukliwie jak wtedy poinformowała młodą kobietę: - Postaraj się o cibazol. I prontosil. Tyle, ile się da. Odbiorę. - I już jej nie było. Pierwszym uczuciem, jakiego doznała Maria, było zakłopotanie: jak dobrać się do apteczki? Klucz od niej tkwił wprawdzie w zamku szafy, nadzór nad lekami sprawowała jednak niemiecka pielęgniarka w zakonnym habicie. Ona zabierała ten klucz nocą, kiedy ruch w szpitalu był słabszy. Ale... dla chcącego nic trudnego. Maria kręciła się w pobliżu jak cień - aż doczekała chwili, kiedy siostrę Hildę odwołano do jakiegoś chorego. Z bijącym sercem upewniła się, że korytarz jest pusty. Szybko załadowała do kieszeni, a potem do podręcznej torby opakowania pełne ampułek, tabletek, proszków. Udało się! Niepostrzeżenie dostarczyła swój łup Annie. Ta przyjęła leki z uśmiechem ledwie dostrzegalnym i krótkim: - W porządku. Udało się wtedy. I następnym razem. I jeszcze wielokrotnie. Zwłaszcza wtedy, gdy położna zaopatrzyła Marię w klucz dorobiony do szafy aptecznej. - Tylko ostrożnie, dziewczyno! - przestrzegała. - Nie za dużo na raz. Inaczej gotowi się połapać. Z rąk Anny do kieszeni białego kitla młodej Polki wędrowały maleńkie zwitki papieru. - Przeczytaj i zniszcz, nie trzymaj tego w domu - upominała położna. Ulotki i gazetki przynosiły potwierdzenie, że walka trwa i rozszerza się z każdym dniem, że na terenie całej Jugosławii istnieją strefy wyzwolone, do których okupanci oraz ich sojusznicy nie odważają się wejść. Konspiracyjne druczki zawierały wiadomości o spacyfikowanych wsiach, o egzekucjach jugosłowiańskich patriotów niezależnie od ich narodowości, o terrorze okupanta. Jak w Polsce... W suterenach zabudowań szpitalnych istniał przed wojną oddział psychiatryczny. Hitlerowcy umieszczali w nim od niedawna więźniów przywożonych z badań w gestapo. Leczyli ich po to, by prowadzić dalsze równie okrutne badania, najczęściej kończące się śmiercią. Maria widziała, jak podczas chwilowych nieobecności Niemców miejscowi lekarze przekradali się na ten oddział. Przynosili chorym medykamenty, czasem coś do zjedzenia lub chociażby słowa otuchy. Była przerażona dowiedziawszy się, że niektórych nieszczęśników zarażano bakteriami tyfusu. - NIc nie rozumiesz, Marijka - objaśniała Anna z pobłażliwym uśmieszkiem. - Niemcy jak ognia boją się tyfusu. Chorych odstawiają do szpitala zakaźnego, a ten szpital jest właśnie za miastem. Jak jeden czy drugi ozdrowieje, łatwiej go stamtąd wykraść... - A jeśli nie ozdrowieje? Położna wykonała gest, który mógł oznaczać: "To trudno". Maria pojęła, że jeśli ta groźna choroba stwarza choćby minimalną szansę ratunku, należy z niej korzystać. Mira była pielęgniarką na innym oddziale szpitala, a zarazem koleżanką gimnazjalną Vesny. Mieszkała blisko Dravciciów - nieraz więc wracała do domu z Marią. Młoda Polka zorientowała się z jakichś skąpych półsłówek, że Mira wie o wykradaniu lekarstw i że sama w tej akcji uczestniczy. Pewnego wieczora, gdy wróciła z dyżuru w szpitalu, powitał ją przerażony wzrok teściowej i pełne trwogi słowa: - Wiesz, Marijka, że Niemcy zabrali Mirę?! Spotkałam na ulicy jej matkę - od zmysłów odchodzi! Podobno zawieźli ją prosto na gestapo! Maria poczuła skurcz w gardle, jak gdyby ścisnęły je niewidzialne kleszcze. Spędziła noc bezsennie, nękana powracającym ustawicznie pytaniem: Mira wie, co się dzieje w szpitalu. Jeśli nie wytrzyma tortur podczas przesłuchań?... Może lepiej uciec na wszelki wypadek? Lecz jeśli zniknie, a przyjdą tutaj - gotowi są zabrać rodziców!... Pokonała na razie odruch strachu. Poszła jak zwykle na wykłady, a potem do szpitala. Nadszedł wieczór i nic szczególnego się nie działo. Zapytać Annę? Położna, zatrudniona przy jakimś skomplikowanym porodzie, była nieuchwytna. Po prawie nieprzespanej nocy Maria miała powieki ciężkie jak ołów. Z wielkim wysiłkiem woli skupiała uwagę. Bardziej z rutyny i nawyku niż świadomie wykonywała zwykłe obowiązki. Około północy na izbie przyjęć wszczął się nagły ruch. Zabrzmiały krótkie, ostre słowa rozkazów niemieckich. Przywieziono na noszach pod strażą młodą dziewczynę bestialsko skatowaną. Wieść o tym, pomimo nocnej pory, rozeszła się lotem błyskawicy po całym szpitalu. Dziewczyna była nieprzytomna i tak pobita, że w pierwszej chwili jej nie rozpoznano. Nad ranem położna Anna odszukała Marię przy szafce z narzędziami. - To Mira - oznajmiła lakonicznie. - Przenieśli ją na dół. Do więziennego. Ręce Marii zadygotały. Nożyczki, które zamierzała odłożyć, wymknęły się z palców i spadły na posadzkę, brzęknąwszy głośno. Schyliła się po nie, a potem spojrzała Annie prosto w oczy. - Na pewno wytrzyma - stwierdziła Anna. Maria z mimowolnym zdumieniem spostrzegła, że od dnia, w którym wymieniła hasło z tą kobietą, wśród jej włosów zaczesanych w gładki koczek przybyło sporo siwych. Mira ku wściekłości gestapowców, dyżurujących bez przerwy przy jej szpitalnym łóżku, zmarła we wczesnych godzinach rannych. Podobno nie wyciągnęli z niej ani słowa. Przez następny wieczór Maria czuła się jak w matni. Nie chciała wtajemniczać teściów w powody własnego niepokoju. Nazajutrz wahała się z pójściem do pracy: a nuż Niemcy zgarną ją wprost ze szpitala? Przemogła się jednak i poszła. Ten dzień i następny minął spokojnie. Trzeciego dnia Anna pojawiła się na oddziale chorób wewnętrznych. Odszukała spojrzeniem Marię i mrugnęła ku niej porozumiewawczo. - Przyjdź za chwilę na położniczy, do dyżurki. Spełniła to polecenie. Anna wyjrzała za drzwi i za okno, choć dyżurka znajdowała się na pierwszym piętrze, po czym zniżonym głosem jęła wydawać polecenia: - Lepiej, żebyś znikła. Przygotuj się do drogi. - Kiedy? - Zaraz. To znaczy jutro rano. Weź ciepłe rzeczy i trochę żywności. Tak, żeby ci starczyło na jeden dzień. Nie zapomnij o lekach. Tylko zabierz ich nie za dużo. Musisz się ubrać jak na wycieczkę. Pamiętaj o wygodnych butach. Oczywiście ani słowa nikomu. Spakuj wszystko do lekkiej torby albo do plecaka. Gdyby ktoś cię zatrzymał, mów, że wybierasz się na wieś po żywność. Jedź na dworzec podmiejski, ale omiń go bokiem. Pójdziesz prosto ulicą za dworcem aż do mostu kolejowego. Tam zobaczysz chłopca, który będzie naprawiał rower. Podejdź bliżej, ale się nie odzywaj. Kiedy ruszy, idź za nim. Tam, gdzie się zatrzyma, poczekaj, aż przyjdzie ogrodnik z wózkiem na jarzyny. On ci powie, co masz dalej zrobić i da ci to, co masz zabrać ze sobą. Zrozumiałaś? Powtórz. Maria posłusznie wypełniła polecenia. Ogarniały ją jednak wątpliwości, które położna zdawała się odgadywać. - Mieszkasz z rodziną? - Tak, u teściów. Co mam im powiedzieć? - Najlepiej nic. - Jakże tak? Odejść bez słowa? A jeśli zaczną mnie szukać? - Poczekaj, dziewczyno... - zastanowiła się Anna. - Wiesz co? Jednak najlepiej nic nie mów. Potem ktoś da im znać, co się z tobą stało. Na wszelki wypadek zostaw kartkę, żeś poszła na wieś po jedzenie. W razie czego tak może być lepiej... Marii wydawało się, że następny ranek nigdy nie nadejdzie. Unikała spojrzenia teściowej, która zdawała się coś odgadywać. Ojciec Sławka siedział u sąsiadów na partyjce szachów, która zazwyczaj przeciągała się do późna. Maria pod pretekstem migreny wycofała się do swego pokoju i tu w ciągu półtorej godziny spakowała wszystkie niezbędne rzeczy do brezentowej torby, którą można było zarzucić na ramię lub nieść na plecach. Napisała kilka słów - kartkę chciała zostawić w hallu przed lustrem. Była pewna, że nie zdoła usnąć. Dopiero po północy drzemka, w którą zapadła, stała się głębokim, twardym snem. Obudziła się o piątej tak nagle, jak gdyby nad uchem zadzwonił budzik - choć w mieszkaniu panował niezmącony spokój. Wstała i zaczęła krzątać się jak najciszej. Swoje klucze od mieszkania zostawiła na biurku. Drzwi zamykały się automatycznie, wystarczyło je lekko zatrzasnąć. Na palcach, z zapakowaną torbą w ręku, wymknęła się do przedpokoju. Położyła kartkę przed lustrem. Sięgnęła do klamki i odwróciwszy się raz jeszcze, żeby sprawdzić, czy nie zapomniała czegoś, stanęła jak wryta - oko w oko z teściową. Matka Sławka musiała się jednak zbudzić. Patrzyła na młodą kobietę nie dowierzając własnym oczom. - Marijka! - Muszę iść, mamo. - Teraz? Zaraz? - Tak. Im prędzej, tym lepiej. Muszę. Gdyby ktoś mnie szukał albo pytał... - wskazała kartkę. Pani Dravciciowa przygryzła wargi. Widać było, że z trudem powstrzymuje płacz. Półgłosem wyszeptała: - Pewnie zobaczysz Sławka... Powiedz mu... że każdego dnia... Po chwili Maria szła pustą o tej wczesnej porze ulicą. Niedzielny ranek zapowiadał pogodny, upalny dzień. Gdyby nie wojna, mnóstwo wycieczkowiczów ruszałoby o tej porze za miasto. Tymczasem przechodniów było bardzo niewielu i to zarówno w śródmieściu, jak blisko prawie pustego dworca. Zwolniła kroku. Już widać most kolejowy. Rzeczywiście tuż pod nim przykucnął młody chłopak, grzebiąc w szprychach roweru. Wydawał się całkowicie pochłonięty tą robotą. Zauważył jednak nadchodzącą kobietę. Wstał i otrzepał ręce. Potem mruknął głośno parę dosadnych słów pod adresem rupiecia, z którym nie można dać sobie rady - i ruszył bez pośpiechu prowadząc rower. Maria szła za nim w niewielkiej odległości aż do starego, parterowego budynku. Wszystko się zgadzało. Tu była winiarnia czy też karczma. Tęga kobieta krzątała się w obejściu, wymachując miotłą. Chłopiec z rowerem wszedł do sieni i już się więcej nie pokazał. Maria przysiadła na murku, nad którym wznosiła się niska krata, opleciona zieloną winoroślą. Wystawiła twarz do słońca i przez chwilę poczuła się beztrosko jak na wycieczce. Niebawem dało się słyszeć skrzypienie kół i gderliwy głos woźnicy, który poganiał parskającego konia. Nadjechał zwyczajny wózek, jakim ogrodnicy podmiejscy wozili jarzyny na targowisko w Zagrzebiu. Niemłody człowiek, ogorzały od słońca, ściągnął lejce i uśmiechnął się dobrodusznie. - Jedziemy na wieś? - zagadnął, jak gdyby znał Marię od dawna. - Po jarzyny? Wgramoliła się bez słowa na kozioł. Ogrodnik wyjął z jej rąk torbę, którą wrzucił do worka z obrokiem. - Masz koszyk - wsunął Marii do rąk sporą kobiałkę. - A tu przepustka - zniżył głos wskazując papierek na dnie koszyka. - Miej to w pogotowiu, bo nas pewnie wnet skontrolują. Wiooo! Cmoknął na konia i pociągnął za lejce. Pusty wózek potoczył się nie brukowaną podmiejską drogą - jechał nieprzerwanie aż do posterunku, na którym pełnili straż znudzeni i senni ustasze. Maria z bijącym sercem sięgnęła po przepustkę. Co będzie jeśli ten papierek okaże się nieprawidłowy? A może coś zwróci uwagę strażników? Nic takiego się nie stało. Pobieżnie rzucili okiem na przepustki obojga. - Po jarzyny? - spytał jeden z nich. Ogrodnik przytaknął. Coś mówił o przyobiecanych młodych warzywach, o siostrzenicy, która jedzie pomóc w ich zbieraniu... Spocona z emocji, nie wszystko rozumiała - stary człowiek posługiwał się bowiem miejscową gwarą. Znów głośne cmoknięcie. Koń parskał, wózek toczył się dalej. Ogrodnik mruczał pod nosem jakąś skoczną ludową melodyjkę do wtóru skrzypienia kół. Wieś, do której zajechali po dwóch prawie godzinach, przypominała Marii okolice podgórskie w pobliżu Makowa lub Nowego Sącza. Ogrodnik wprowadził ją do jednej z chat. Niemłoda, lecz urodziwa gospodyni krzątała się przy kuchni, doglądając równocześnie pary wnucząt baraszkujących na podłodze. Rosły gospodarz uścisnął mocno dłoń Marii. - Siadajcie do stołu - zarządził. - Pośpiesz się, matka, z jedzeniem! Ogrodnik wymówił się od posiłku. Musiał bowiem jak najszybciej wracać do miasta. - Trzymaj się! - podał Marii twardą, zgrubiałą rękę. - I masz tutaj... Jakby cię, nie daj, Boże, gdzieś złapali, najlepiej to połknąć. Ale to tak tylko mówię na wszelki wypadek. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz! Bibułkowy rulonik, wypełniony drobnym gęstym pismem, zawierał informację o przybyszce, którą sieć ogniw ruchu oporu przekazywała na tereny wyzwolone, pod komendę dowództwa armii partyzanckiej. Lecz o tym Maria dowiedziała się dopiero później. Na razie jadła smakołyki przypominające czasy przedwojenne: wiejski chleb, jajecznicę ze skwarkami, kwaśne mleko, pyszne i tak gęste, że łyżka w nim stawała. Kiedy skończyła posiłek, gospodarz zaprzągł konia. Jego żona dała Marii barwną chustkę i kazała jej nakryć głowę. - Muisisz wyglądać jak inne dziewczyny. Nikt nie może wiedzieć, żeś z miasta. Dalsza droga pozostała Marii w pamięci jako długi ciąg zmieniających się wiosek, ludzkich twarzy, coraz to nowych wiejskich furmanek, krótkich słów przywitań i pożegnań. Wędrowała niby przesyłka podawana z rąk do rąk aż do zachodu słońca. Powolny rytm jazdy usypiał. Napięcia niedawnych dni dawały znać o sobie narastającym zmęczeniem. Maria pokonywała je nie bez trudu. Dopiero pod wieczór poczuła się raźniej. Niepostrzeżenie zmieniały się mijane krajobrazy. Najpierw zapylonej drodze wiejskiej towarzyszyły pola kukurydzy, ogrody pełne młodych jarzyn, sady, które dawno już przekwitły, i winnice. Potem Maria ujrzała zagajniki, wreszcie majestatyczne dęby, tworzące ścianę liściastego lasu. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Trzeba było zsiąść z wózka, aby ulżyć strudzonemu koniowi. Piesza wędrówka sprawiała przyjemność po całodziennej jeździe. Od lasu płynął co chwila świeży powiew, muskając zgrzane czoło. Nad horyzontem gasły ognie zachodu. Niebo przybierało liliowy kolor. Ścieżka, na której znać było ślady kół, wiodła przez teren zalesiony, ale prawie równy. Woźnica skinął na Marię i wskazał jej miejsce obok siebie. Potrząsnął lejcami. Koń ruszył żwawiej, ze stępa przechodząc w kłus. Jechali jeszcze prawie pół godziny przez las i narastający zmierzch, zanim rozległo się głośne wołanie: - Stój! Kto jedzie? Pod rozłożystym dębem stali dwaj młodzi ludzie w furażerkach, zwanych titowkami. Mieli ubiory półmundurowe, półcywilne, na plecach karabiny. Woźnica zatrzymał konia, podał hasło i usłyszał odzew. Partyzanci zamienili z nim jeszcze kilka słów, potem jeden został na straży, drugi wskoczył na wózek i towarzyxszył jadącym. Był to wyrostek, najwyżej piętnastoletni. Miał jednak wygląd i sposób bycia doświadczonego żołnierza. Tak właśnie przybyszka z Polski przekroczyła niewidzialny próg partyzanckiej krainy. Z reszty wieczoru pozostały jej tylko strzępy wspomnień. Mrok i ogromny księżyc. Jego blask wydobywał z ciemności ponure zarysy spalonych domów. W spacyfikowanej przez wroga wiosce ocalał tylko dawny budynek szkoły. Była w nim kwatera dowództwa. Maria nie wiedziała, gdzie ją prowadzą. Pytać oczywiście nie śmiała. Po drodze minęli ognisko. Wokół wysokich płomieni siedziała gromadka dziewcząt i chłopców. Śpiewali pieśni, których nie znała. Potem była izba oświetlona lampą naftową. Obce twarze, badawczy wzrok. Onieśmielenie. Pytania zadawane powoli i wyraźnie. Wiedzieli, że jest cudzoziemką, że wielu słów może nie rozumieć. Przekazała bibułkowy rulonik. Natychmiast rozprostowano karteczkę i przeczytano jej treść. Bardzo chciała dowiedzieć się czegoś o Sławku. Pamiętała jednak, że o nic nie należy pytać, tylko odpowiadać na stawiane pytania. Wreszcie jeden z obecnych kazał dać jeść przybyszce. Posiliła się chlebem i mlekiem. Młoda dziewczyna, która krzątała się przy stole, wskazała jej miejsce noclegu w niedalekiej szopie. Siano pachniało swojsko, przywodząc na myśl wakacje z dzieciństwa w podgórskich okolicach. Maria zasypiała przy wtórze piosenek, których echa wciąż dolatywały od ogniska. Jeszcze ich nie znała. Nagle ocknęła się z dreszczem i przez krótki moment myślała o Mirze, zakatowanej przez gestapowców. Mogłam skończyć tak jak ona! Ktoś ją wydał, zdradził. Ktoś podpatrzył to, co się dzieje w szpitalu? Co będzie z Anną? Wysłała mnie w miejsce, gdzie jestem bezpieczniejsza, a sama została... Zmęczenie zrobiło swoje. Ogarniał ją sen. Czy naprawdę dziś rano opuściłam Zagrzeb? Chwilami wydawało jej się, że od momentu zatrzaśnięcia drzwi mieszkania roedziców Sławka minęło wiele dni lub nawet miesięcy. Jeśli zginę jak Mira... Przecież mogę zginąć... Na wojnie, jak na wojnie. Ale zawsze lepiej tu, w lesie... jak żołnierz... byleby prędko i bez bólu. Jak długo pozostała wtedy w pierwszej bazie partyzanckiej, czekając na dalszy ciąg wędrówki? Nie mogła sobie teraz przypomnieć. Dwa, najwyżej trzy dni. Emocje przeżyć ówczesnych i późniejszych zatarły część wspomnień. Pamiętała pogodne niebo nad lasem i złowróżbne pomruki samolotów, którymi partyzanci na razie mało się przejmowali. Pamiętała smak zimnej, źródlanej wody i proste, wiejskie potrawy, które jedzono wspólnie. Pamiętała łączników, przeważnie młodych chłopców, przybywających z okolicznych wsi. Vesna też była łączniczką. Poruszała się jednak w Belgradzie - w wielkim mieście, znacznie bardziej niebezpiecznym niż lasy rodzinnej ziemi. Wpadła przenosząc broń po akcji. Próbowała uciekać. Doścignęła ją jednak niemiecka kula. Zmarła w więziennym szpitalu nie odzyskawszy przytomności. Wymknęła się oprawcom. Nie zdążyli wziąć jej na badania i zamęczyć, tak jak zamęczyli Mirę. Zanim Maria zdążyła oswoić się na dobre z warunkami życia, które ją czekało, wszczęto alarm. Z okolicznych wiosek sygnalizowano zbliżanie się silnych oddziałów nieprzyjaciela. Padło hasło wymarszu. Partyzanci wycofywali się pospiesznie głębiej w las i góry. Wtedy właśnie nastąpiła pamiętna przeprawa nocna przez rzekę. Śmiertelnie zmęczona, wyczerpana, przemoknięta zobaczyła wreszcie Sławka. Miły Boże! - myśli teraz Maria, z odległego brzegu czasu spoglądając na tamtą Marijkę, nie jak na dawne swoje wcielenie, lecz jak na całkiem inną osobę. - To był przecież okres bardzo ciężkich walk. Partyzanckie oddziały stawały się coraz liczniejsze. Brakowało im jednak wszystkiego. A najbardziej żywności, leków, środków opatrunkowych. Brakowało też soli, bardzo potrzebnej ludziom w okolicach górskich. - TYle jeszcze ciężkich, niebezpiecznych chwil było przed nami! Później, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym, mimo wszelkich wciąż trwających zagrożeń i trudności, wiele dziedzin życia na terenach wyzwolonych organizowano sprawniej niż przedtem. Dziewczyny, niegdyś walczące w partyzantce, po wojnie w Belgradzie wspominały z dumą leśne ambulatoria, domy dzieci - dla sierot i dla tych malców, których rodzice walczyli, a nie było w pobliżu krewnych - nawet izby porodowe! Kto wie, gdyby taka izba znalazła się w pobliżu szpitala, tam, gdzie pracowała, może nie nastąpiłoby to wszystko, co przyszło potem... Podnosi głowę. Otrząsa się z nadmiaru wspomnień - i napotyka zdziwiony, wyczekujący wzrok Renaty. Maria uśmiecha się prawie przepraszająco. Córka, wbrew swoim nawykom, nie mówi nic. - Widzisz... - w tych słowach brzmi ton usprawiedliwienia. - Zamyśliłam się, bo to wcale nie tak łatwo przypominać sobie wszystko. O czym mówiłam? - Żeś była w tym więzieniu, w Wiedniu. No, tak. Skłamałam ci, moja mała - myśli Maria. - Do Wiednia wywieziono Olgę z Belgradu, z więzienia Glavnjacza, w którym spotkałyśmy się obydwie. Do tego więzienia trafiłyśmy różnymi drogami. Ja wpadłam właśnie tam, gdzie, jak się zdawało, miałam być bezpieczniejsza niż w lesie. Sławek powiedział jednemu z zaprzyjaźnionych lekarzy: - Trochę się bałem o moją małą żonę, czy wytrzyma ten leśny i wiejski prymityw. Wyrosła przecież w dobrobycie, komforcie, bezpieczeństwie, a tutaj wszystkiego tego zabrakło. Ale okazała się dzielna! Zdążyła się jeszcze nacieszyć tą pochwałą, gdy wszystko uległo raptownej zmianie. Najpierw zwalił ją z nóg tyfus, ówczesna plaga wielu partyzanckich baz, obozów i wiosek. Choroba Marii miała na szczęście przebieg niezbyt ciężki. Ale nawroty wysokiej gorączki męczyły ją ponad dziesięć dni. Jak przez mmgłę usłyszała stanowcze polecenie lekarza, który kazał jej się położyć. Pracowała bowiem, dopóki mogła. Leżała potem z zimnymi okładami na głowie, wśród zwidów i majaczeń. Wzywała uparcie matkę, wiedząc zarazem, że matka przyjść już nie może. Odzyskując przytomność, błagała o dwie rzeczy: Pić! Jak najwięcej pić! I - nie zawiadamiać męża. Pracuje jako chirurg w innym szpitalu. Ma wiele roboty i to ciężkiej. Po co go martwić i niepokoić? Choroba przejdzie... Spełniono jej życzenia. Doktor Dravcić dowiedział się o wszystkim, kiedy kryzys już minął i Maria była rekonwalescentką. Robił gorzkie wyrzuty Jovanowi - tak miał na imię zwierzchnik szpitala, w którym pracowała Marijka. - A gdyby jej się pogorszyło? - powtarzał. - Ale się jej nie pogorszyło - odpowiadał Jovan z niezmąconym spokojem. - Masz ją znowu całą i prawie zdrową. Jesień w górach była pogodna i piękna. Drzewa stały w ogniu i w złocie liści. Rumiane grona jarzębin stawały się krwistoczerwone. Pomiędzy gałęziami snuły się, tak jak w Polsce, srebrne nitki babiego lata. Parę dni spędzili razem. Jak podczas ostatniego przedwojennego lata na wyspie Hvar i potem w Zagrzebiu. Przez tych kilka dni panował względny spokój, czasem tylko zmącony echem dalekiej serii strzałów. Te dni były jak darowane im obojgu. Przed odejściem Sławek powiedział: - Bądź cierpliwa, kochanie, i dzielna jak dotąd. Prawdopodobnie przeniosą cię i będziesz mogła pracować blisko mnie. Kiedy? Tego nie wiem. Wszystko zależy od sytuacji... Zanim nadeszły mrozy, Maria wiedziała, że jest w ciąży. Początkowe przypuszczenia zamieniły się w pewność, którą niebawem potwierdził Branko, lekarz - ze specjalisty ginekologa przekwalifikowany na internistę. Cieszyła się, a zarazem ogarniał ją lęk. Dziecko - to była jeszcze jedna więź łącząca ich oboje. Więź drogocenna w warunkach wojny. Jednak rodzić dziecko w lesie lub w którejś z wiosek, gdzie życie stawało się coraz cięższe, coraz trudniejsze?! Nie mówiła o tym nikomu, lecz po prostu się bała. Walka wzmagała się. Ruch wyzwoleńczy przybierał z każdym miesiącem coraz szerszy rozmach. Lecz wojna pochłaniała mnóstwo ofiar, a wiele dzieci, zwłaszcza małych, umierało wskutek chorób. Zima była bardzo sroga. Tak jak w Polsce powtarzano wówczas: Byle do wiosny! Czy wiosną będzie jednak naprawdę lżej? I czy nowy nadchodzący rok przybliży kres wojennego koszmaru?... Maria czuła się niedobrze - i była o to zła na samą siebie. Nadrabiała miną. Ukrywała jak mogła ciążowe dolegliwości. Koleżanki ze szpitala miały jednak bystry wzrok. Widziały, co się z nią dzieje. Wszyscy wokół okazywali jej zresztą wiele życzliwości. Ta życzliwość znalazła wyraz w decyzji, która miała znaczenie rozkazu. Maria przyjęła go jak osobistą klęskę. - Nie możesz w tym stanie zdrowia zostać w górach, w lesie. Postaramy się to urządzić. Broniła się jak mogła. Skakała do oczu doktorowi Branko. On bowiem najpierw ją zbadał, a potem spotkawszy Sławka, powiedział bez ogródek, że obawia się jakichś powikłań lub komplikacji. Stwierdził nadto, że tyfus, który przeszła, choć nie nazbyt ciężki, pozostawił ślady. Maria kilka nocy przepłakała. W dzień starała się pracować jak najlepiej, aby nikt w otoczeniu nie mógł przypuszczać, że jest zbyt słaba i nieprzydatna. Sławek zjawił się raz jeszcze tuż po Nowym Roku. Rozmawiał z nią długo, łagodnie, lecz bardzo stanowczo. Maria słuchała jego słów hamując złość i płacz. Okazało się, że wszystko jest już przygotowane. "Lewe" papiery na nazwisko Marii Velikanović - ta sama data urodzenia, tylko miejsce inne, musisz się tego nauczyć, musisz wykuć na pamięć twój nowy życiorys. Miała zamieszkać w małym podgórskim miasteczku u dalekich krewnych Sławka. - Ich jedyny syn jest w Ameryce, wyjechał przed wojną i tam się ożenił. Wnuków nie mają. Będą bardzo radzi, że ktoś młody jest w domu. Zobaczysz, że będziesz tam jak... Aha! W POlsce się mówi "jak u Pana Boga za piecem"... - Kiedy ja wcale nie chcę, żeby mi było jak u Pana Boga za piecem - oponowała przełykając łzy. - Teraz, kiedy jest wojna?! Chcę być przynajmniej blisko ciebie, jeżeli nie z tobą. I chcę coś robić, a nie siedzieć z założonymi rękami! - MUsisz myśleć o dziecku, Marijka. Rodzić w takich jak tutaj warunkach, to ogromne ryzyko. Jeśli można to urządzić inaczej... Zobaczysz, jak ci będzie dobrze, u wuja Radomira i ciotki Heleny. No, kochanie, głowa do góry! Zrozum, że jeśli szpital będzie musiał przemieszczać się z miejsca na miejsce, to może się całkiem źle skończyć i dla ciebie, i dla dziecka. Powinnaś docenić, że w tym całym piekle towarzysze się o ciebie troszczą. - Wcale o to nie prosiłam. Zbytek łaski! - Jakaś ty niesprawiedliwa! - żachnął się Sławek. A potem, jakby w obawie, że te słowa zabrzmiały zbyt szorstko, pogładził jej włosy, długimi kosmykami odraostające po tyfusie, i rzekł z łagodną perswazją: - Musisz zrozumieć, jak bardzo chcę, żebyś wyszła z tego wszystkiego cało. I ty, i dziecko! Bardzo się ucieszyłem, kiedy mi powiedziano, że jest zgoda kierownictwa i że można cię umieścić w lepszym miejscu niż las. MIasteczko jak z obrazka. Zobaczysz sama. Śliczna okolica, z dala od dróg. Niemcy tam prawie nie zaglądają. O żywność łatwiej, niż w dużym mieście. Powietrze wspaniałe. No, Marijka, uśmiechnij się do mnie tak jak dawniej! Na razie nie myśl o niczym innym, tylko pamiętaj, że masz bojowe zadanie: urodzić naszego syna. Albo córeczkę. Wszystko jedno co, byle cało i zdrowo! Spojrzał na zegarek. - Zaraz będę musiał iść... Przez chwilę milczeli oboje. W pobliżu ktoś grał z cicha na harmonii. Młody ozdrowieniec podśpiewywał, uderzając do taktu nogą o pień drzewa. Sławek dźwignął się z ławy, obciągnął bluzę. - Czas na mnie. Bądź zdrowa, Marijka. Trzymaj się! - Przytulił ją raz jeszcze do piersi, ucałował mocno, szepnął: - Pamiętaj, zawsze jestem z tobą! - i odszedł. Stojąc przed chatą patrzyła, jak idzie przez wciąż jeszcze ośnieżony las. Powietrze zaczynało już pachnieć przedwiośniem, choć zima jeszcze nie dawała za wygraną. Tego dnia była odwilż. Ciężkie krople padały z gałęzi, drążąc otwory w zaskorupiałym śniegu. Sławek obejrzał się i pomachał ręką. Raz jeszcze zobaczyła znajomy półkożuszek, ściśnięty skórzanym paskiem i furażerkę. Przeszył ją nagły, porażający ból. Jak gdyby ktoś w pobliżu powiedział "Koniec", choć nie było przy niej nikogo. To był naprawdę koniec. Nigdy już Sławka nie zobaczyła. Kiedy to mogło się stać? Przyszedł do mnie wtedy właśnie, ostatni raz, po bitwie nad Neretvą, którą później historycy nazwali bitwą o rannych i chorych. Oczywiście wiedziałam, gdzie płynie Neretva. Ale o tym, jak podczas walki nad nią ratowano tych, którzy sami wycofywać się nie mogli, dowiedziałam się znacznie później. Tkwiąc pośrodku ruchu partyzanckiego, widzi się z bliska tylko niewielkie odcinki wydarzeń. Znacznie trudniej ogarnąć ich całość. Potem nastąpiła jeszcze bardziej zacięta bitwa nad Sutjeską... Sławek zginął wtedy właśnie - późną wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. Jugosłowiańscy krewni: Ivo i jego żona Desanka oraz Duszan, średni z rodzeństwa, długo ukrywali przed Marijką śmierć męża. Dopiero później, kiedy już była w Szwecji, listownie przekazali całą prawdę. Sądzili, nie bez słuszności, że kiedy skończyła się wojna i Maria jest już poza kręgiem obozowego piekła, łatwiej będzie jej znieść ten cios pod serdeczną opieką szwedzkich przyjaciół. Wtedy dowiedziała się, że Sławek poległ, ratując rannych z ewakuowanego szpitala, że wkrótce potem zginęła Vesna. - No więc co było z tym więzieniem w Wiedniu?... - Renata jednak się niecierpliwi. Oskubując z łodyżek drobniutkie kwiaty macierzanki, patrzy badawczo na matkę. - Więzienie... - Maria plącze się nieporadnie we własnym niedawnym kłamstwie. - Najpierw... najpierw zawieźli mnie na przesłuchanie. A potem... Wszystko zostało przygotowane: papiery, kontakty, "legenda", przerzucenie Marijki do miasteczka, które okazało się rzeczywiście urocze. można w nim było zapomnieć o wojnie. Wszystko stało się tak, jak przewidywali ci, którzy uznali, że Maria powinna urodzić dziecko w lepszych, bezpieczniejszych warunkach. I zarazem wszystko stało się inaczej. Potem w więzieniu, nie w Wiedniu, lecz w Belgradzie, wiedząc już, że dzicka nie będzie, myślała nieraz: gdyby nie ciąża, może zostałabym ze Sławkiem? Może zginęlibyśmy razem? Żałowała, że tak się nie stało. Żałowała tego również później, w najtrudniejszych latach po wojnie. Ale w początkach roku czterdziestego czwartego mimo wszystko bardzo chciała mieć to dziecko. I Sławek cieszył się perspektywą ojcostwa - na przekór wojnie. Jedna z jego koleżanek lekarek opowiedziała Marii później, podczas pamiętnego pobytu w Belgradzie, jak doktor Dravcić naskoczył na nią prawie z furią, gdy nieopatrznie napomknęła, że jednak lepiej byłoby "pozbyć się kłopotu", a żona wtedy mogłaby zostać przy nim. Musiało więc wszystko stać się właśnie tak, nie inaczej... - No i co dalej z twoją Oleńką? Jakoś nie możesz wyjść z tego mamra nad pięknym modrym Dunajem? Ledwie padły te słowa, Renata natychmiast ich pożałowała. Żart był nietaktowny i głupi. Matka blednie pod nalotem opalenizny i patrzy jej prosto w oczy z niemym wyrzutem. Dziewczyna mocno speszona bąknęła: - Przepraszam. Chwilę trwa cisza, przeplatana bliskim graniem świerszczy i odległym gwarem rozbawionych dzieci. - Nie bądź zła! Mamuśku, przepraszam, jakoś mi się wypsnęło! Moja złota, no nie obrażaj się. Nie chciałam przecież... Czasem tak coś mi strzeli do głowy! Głaszcze matkę końcami palców po zbrązowiałym ramieniu. Wzburzenie Marii mija. Nigdy zresztą nie potrafiła gniewać się długo na jedynaczkę. - Uważaj, Reniu, na to, co mówisz! Łatwo możesz kogoś dotknąć. Nawet zranić. - Powtarzam ci, że już nie będę! No, więc do tego więzienia wzięli cię skąd? Z ulicy? Czy stamtąd, gdzie mieszkałaś? Ja przecież o tym nic nie wiem! - Wzięli mnie... z ulicy - Maria chwyta się tego słowa, świadoma, że mówi nieprawdę. Po co dałam się nakłonić do tej rozmowy?! - pyta sama siebie. - Trzeba było raz jeszcze odłożyć to, jakoś wykręcić się - po prostu odmówić! Nie chciała opowiadać córce o swojej wojennej przeszłości i o przeżyciach pierwszych lat powojennych. Marcin był tego samego zdania: - Lepiej nie, jeśli to ma być dla ciebie przykre. Kiedyś, później... Po co się z tym spieszyć? Siostra, przeciwnie, uważała, że niepotrzebnie oboje robią przed Renatą tajemnicę. - Nie powiesz jej ty, dowie się o tobie od kogoś innego, oby tylko nie jako plotki! Wiesz przecież, że ludzie potrafią wszystko przeinaczyć. A zresztą przecież nie masz się czego wstydzić! - Tu nie o wstyd chodzi - odpowiadała Maria z uporem. - Więc o co? - To wszystko zanadto boli. I zbyt jest powikłane... - Wzięli mnie... z ulicy. Musiałam się wtedy ukrywać na "lewych" papierach - głos Marii brzmi przy tych słowach nieco pewniej. - Coś im się w tych papierach nie spodobało. Zawieźli mnie do więzienia. Potem... - króciutka pauza - potem zaczęły się przesłuchania. W rzeczywistości było nieco inaczej. Urocze podgórskie miasteczko wydawało się idealnym azylem dla przyszłej młodej matki z niedawną partyzancką przeszłością. Według doskonale podrobionych papierów była od niedawna wdową po techniku, który gdzieś w okolicach Skopje, a więc na innym krańcu Jugosławii, zginął tragicznie w wypadku samochodowym. Zwierzchnik ustaszów z miejscowego posterunku albo w to wierzył, albo udawał, że wierzy. Zameldowana została u "wujostwa" jako krewna i podopieczna, sierota bez rodziców zmarłych jeszcze przed wojną. Wszystko wskazywało na to, że młoda kobieta nie wzbudzi zainteresowania tych, którym należało raczej schodzić z oczu. I tak było istotnie przez pierwszy miesiąc. Wiosna przyszła do tego zacisza znacznie wcześniej niż w góry. Powietrze stało się łagodne. Pączki na drzewach nabrzmiewały, lada chwila gotowe rozchylić się pierwszą zielenią. Ciotka Helena kazała przyszywanej siostrzenicy odpoczywać - i dopuszczała ją tylko do niektórych najlżejszych zajęć domowych. Maria odżyła. Wysypiała się, regularnie jadła. Czułaby się dobrze, chwilami nawet znakomicie, gdyby nie wyrzuty sumienia, że ma taki komfort i wygodę, podczas gdy Sławek i inni żyją wśród ciągłych niebezpieczeństw, zagrożeni każdego dnia na każdym kroku. Idylla trwała jednak bardzo krótko. Jak to nieraz bywa, w najbardziej staranne przewidywania wdał się traf, ślepy los, przypadek. Ani gospodarze domu, para spokojnych emerytów, ani też nikt z sąsiadów nie wiedział, że w drewnianej willi na samym końcu uliczki, porosłej zielenią drzew i ogrodów, ukrył się "spalony" konspirator z powiatowego miasta. Nikt nie wiedział, że w tym właśnie mieście, po wykryciu tajnej drukarni, jeden z ludzi, których schwytano przy jej obsłudze, załamał się na torturach i zaczął sypać. Wyciągnięto od niego adresy dwóch melin konspiracyjnych - jedną z nich był właśnie ów niewielki, drewniany dom. W pewien spokojny dzień przedwiośnia malownicze miasteczko zatrzęsło się w posadach. Obstawiono wszystkie budynki. Ustasze pod komendą Niemców przeprowadzali rewizje. Nie ominięto domu Sziriłowów. "Wuj" Radomir wybrał się właśnie tego dnia do znajomych w niedalekiej wiosce. Obiecywał przynieść dla "siostrzenicy" słoik znakomitego miodu. Ktoś zdążył go w porę ostrzec - i starszy pan uniknął aresztowania. Z sąsiednich domów wygarnięto kilkanaście osób, paru niemłodych mężczyzn, większość kobiet. Wśród nich znalazła się Helena Sziriłowa i Maria. Jakiś szczegół w jej bezbłędnie podrobionych papierach nie spodobał się ustaszom. Maria powtarzała z uporem, że jest od niedawna wdową, że mąż jej Vlado Velikanović zginął podczas zderzenia motocykla, którym jechał, z ciężarówką. Powiedziano jej o tym, gdy otrzymała "lewe" papiery i razem z nimi fotografię Velikanovicia. Prawdziwa jego żona trafiła zresztą do partyzantki gdzieś na Słowenii. Maria wykuła na pamięć życiorys fikcyjnego męża i całą "legendę", którą mogłaby recytować jednym tchem, nawet zbudzona późną nocą z najgłębszego snu. Wszystko to wyglądało prawdopodobnie. A jednak... Zarówno ustaszów, jak Niemców, którzy z kolei zajęli się aresztowanymi, mało interesował nieżyjący Vlado Velikanović. Szukali przede wszystkim wspólników schwytanego konspiratora, ludzi z tej samej podziemnej siatki. Maria trzymała się prawdy: nie znała tamtego, nic o nim nie wie. Mieszka u wuja i ciotki, czeka na poród, rodzice nie żyją... Pani Helena podczas zeznań potwierdzała jota w jotę jej słowa. Starą kobietę po kilku dniach wypuszczono. Marię natomiast przewieziono do Belgradu, który figurował w jej papierach jako poprzednie miejsce zamieszkania. Wtedy właśnie znalazła się w więzieniu Glavnjacza. I tam spotkała Olgę. Gestapowcy, którym przekazano więźniarkę o nazwisku Velikanović, chcieli wiedzieć o jej powiązaniach z podziemną działalnością, której nici sięgały - wedle ich podejrzeń - do podgórskiego mieszkania. Zaczęli ją bić w czasie pierwszego przesłuchania. Instynktownie starała się osłonić brzuch. Nic nie pomogło. Zatoczyła się raz i drugi. Otrzymała jeszcze jeden cios w głowę. Straciła równowagę, upadła. Pamiętała ostry ból, który przeszył jej wnętrzności, własny krzyk - i koszmarne uczucie, że coś zostało żywcem wyrwane z ciała. Pamiętała wściekłe wrzaski Niemców, powtarzających słowo: dreck. Brud, zanieczyszczenie? Czarne kręgi wirujące w oczach. Wilgoć pod nogami, czerwona plama rozlewająca się na podłodze... Krwotok był silny. Zemdlała wtedy po raz pierwszy w życiu - i ta utrata przytomności była dobrodziejstwem. Ocknęła się na krótko. Wywleczono ją na korytarz. Potem zapadła znowu w mrok i nieświadomość. W więziennym szpitalu zajęły się nią więźniarki lekarki. Przeżywała nawroty bólu, na krótko uśmierzane lekami. Urywane strzępy przeżyć sumowały się w brutalną prawdę: poroniła. Nie ma i nie będzie pierwszego dziecka, na które oboje czekali. Dziecka, którego Sławek tak bardzo pragnął. Z myślą o dziecku zabiegał o to, by znalazła się poza obrębem największego zagrożenia. Tymczasem los zrządził inaczej. Środki uspokajające i nasenne robiły swoje. KIlka dni przeżyła w otępieniu. Ból przycichał. Chciała płakać nad dzieckiem, którego już nie urodzi - lecz nie mogła. Kazano jej wrócić do celi. Lekarka próbowała się temu przeciwstawić, ale nic nie wskórała. Maria szła na nogach miękkich jak z waty, podtrzymywana przez strażniczkę. Niosła węzełek z dwoma sztukami bielizny, otrzymanymi w szpitalu od którejś ze współtowarzyszek niedoli. Aresztowano ją tak, jak stała, nie pozwalając zabrać nic prócz tego, co miała na sobie. Wszystko dokoła było jak upiorny sen: korytarz, który zdawał się nie mieć końca, odgłos kroków dudniących pod sklepieniem zwielokrotniony echem, szczęk otwieranych i zamykanych krat. Zawroty głowy sprawiły, że raz i drugi musiała się zatrzymać, ziemia bowiem zdawała się usuwać jej spod nóg. - Jeszcze trochę - mruknęła strażniczka. Kolejny zakręt korytarza. Brzęknięcie i zgrzyt klucza obracającego się w zamku. - Będzie was dwie. Zawsze raźniej. W szorstim głosie umundurowanej kobiety zabrzmiała nieco cieplejsza nuta. Jak przez mgłę Maria dostrzegła w głębi celi młodą kobietę, która wstała z ławy pod ścianą. Strażniczka powiedziała coś do niej i wyszła przekręcając klucz. Maria oparła się o ścianę dysząc ciężko. Nieznajoma podeszła bliżej. - Chodź! W dzień zabraniają kłaść się, ale ona pozwoliła. Możesz odpocząć. Leżała na pryczy z uczuciem chwilowej ulgi. Oszołomienie wciąż jeszcze nie mijało. Tamta krzątała się po celi. Przyniosła kubek wody, którą Maria wypiła chciwie do ostatniej kropli. - Nie jesteś głodna?... Zaraz będzie kolacja, potem apel. Wtedy lepiej, żebyś wstała na chwilę. Potem będziemy mieć spokój. Niegłośne słowa działały kojąco. Spod przymkniętych powiek Maria patrzyła na współwięźniarkę. Ciemnoblond włosy, gładko zaczesane. Ładne, regularne rysy. Byłaby szczupła i zgrabna, gdyby nie charakterystyczne zdeformowanie figury. Jest w ciąży! Ona też? Jugosłowianka? Na pewno nie. Mówi z bardzo wyraźnym obcym akcentem. - Jak masz na imię? - Olga. A ty? - Maria. Teraz już można spojrzeć Renacie w oczy. Ominięta niebezpieczna mielizna. Żeby tylko nie napomknąć, że to było w więzieniu belgradzkim! - Skąd jesteś? - spytała Maria. - Z Polski - odparła tamta. - Z POlski?! - Te słowa ledwie przebiły się przez zaciśnięte nagłym skurczem gardło. - A gdzie mieszkałaś? - Dawniej w Katowicach. Potem w Krakowie. - W Krakowie?!... Maria przymknęła oczy tak jak wtedy, gdy zaskoczyła ją ta odpowiedź. - Początkowo zlękłam się - mówi. - Dlaczego? - Bałam się, że to może nie być prawda. Że umieszczono mnie naumyślnie w celi, gdzie może być ktoś podstawiony... Taki, co będzie chciał dowiedzieć się ode mnie, kim jestem. Papiery miałam wystawione na inne nazwisko, inną datę urodzenia. I inne miejsce zamieszkania. - Swoją drogą trzeba było mieć głowę na karku, żeby się nie pomylić! - komentuje Renata. - O, tak. Od tego nieraz zależało życie. - A jek się wtedy nazywałaś? Maria zdążyła przygotować się na to pytanie. - Wilkanowska. Maria Wilkanowska z Radomia. - To znaczy bałaś się, że tamta więźniarka, czyli Olga, może być na usługach Niemców? - Tak. Bo skąd mogłam wiedzieć? Człowiek w takich momentach jest zamroczony, zaszokowany. A w celi byłyśmy tylko my dwie. Pierwszego wieczora o nic nie pytała. Przyczaiła się, zamknęła w sobie, spod oka śledząc Olgę. Była zresztą zmęczona, wyczerpana, rozkojarzona. Chciała zasnąć i nie myśleć o niczym. Obydwie położyły się spać po apelu. Maria we śnie, który przyszedł nieprędko, raz jeszcze wędrowała przez upiorne, nie kończące się korytarze. Wiedziała, że u kresu tej drogi czeka na nią coś, co jest sttraszne i nieodwracalne jak najsroższy wyrok. Obudziła się z krzykiem przerażenia i dręczącą myślą, że podobno sen na nowym miejscu się sprawdza... - Cii_cho! - usłyszała w pobliżu półgłośny szept Olgi. - Nie bój się. Tu nikogo nie ma. - Już wtedy krzyczałaś po nocy? - pyta Renata. - Tak. Podobno wołałam, że nie chcę. Olga powiedziała mi o tym następnego dnia. Ona jest z Krakowa - myślała nazajutrz. - Z Krakowa! Chodziła tymi samymi ulicami, co ja. Mijała te same domy. Zna Rynek i Planty, kościół Mariacki, Wawel i Wisłę... Patrzyła, jak tamta siedząc blisko zakratowanego okna, szyje maleńką niemowlęcą koszulkę. Ogarnęło ją uczucie dojmującego żalu za dzieckiem, którego już nie będzie. Nie mogła dłużej znieść własnego milczenia. - Który to miesiąc? - zagadnęła. Olga zwróciła ku niej oczy rozjaśnione wewnętrznym blaskiem. - Początek szóstego. Powróciła cisza, przerywana tylko zwykłymi więziennymi odgłosami. Słychać było dalekie hałasy otwieranych i zamykanych krat, a potem rozmowę strażniczek i brzęczenie kluczy. - Ty też byłaś w ciąży? - Tak. Ale poroniłam. Głos Marii załamał się. Olga przysiadła się obok i pogładziła jej ramię. - Wiem. Teraz musisz przyjść do zdrowia. - Skąd wiesz? - Mówiła mi Nevena. - Kto to jest? - Oddziałowa. Ta, która cię przyprowadziła. Porządny człowiek, choć na to nie wygląda. Tu jest więcej takich, co głośno krzyczą, a po cichu starają się pomóc. - Gdzie mieszkałaś w Krakowie? - Na Słowackiego trzydzieści. Tam mieszka moja matka i siostra. - Wiedzą, co się z tobą stało? - Chyba jeszcze nie. Dopiero parę dni temu pozwolili mi wysłać list. - Dawno tu jesteś? - Półtora miesiąca. A ty? - Prawie trzy tygodnie. - Masz kogoś na wolności? - Dalekich krewnych. Mały czworokąt okna, przeciętego zarysem kraty, rozjaśniło słońce. NIebo ponad kratami było wiosenne i pogodne. - Chodziłaś do gimnazjum w Krakowie? - Do gimnazjum w Katowicach, potem w Krakowie do liceum. Mama pochodzi z Krakowa. Wolała tam się przenieść po śmierci ojca, na rok przed wojną. Olga sięgnęła znów po robotę, ale nie zaczynała szycia. - Ty też jesteś Polką - raczej stwierdziła, niż spytała zniżając głos. - Nie bój się - dorzuciła widząc, że twarz Marii drgnęła. Odgadywała widocznie jej obawy. - Ja naprawdę jestem z Krakowa. Tylko od jesieni trzydziestego dziewiątego roku byłam na Węgrzech. - Skąd wiesz?... - Domyśliłam się. Zresztą w nocy przez sen wołałaś po polsku: "Nie chcę"... Czerwone światełko napiętej uwagi z wolna przygasało. Maria nabierała zaufania do współwięźniarki. - Olga stopniowo opowiedziała mi o sobie. Razem z grupą kilku kolegów i koleżanek opuściła Kraków podczas pierwszej wojennej jesieni. Wszyscy byli młodzi i wszyscy chcieli walczyć z Niemcami. Przedostali się na Węgry, gdzie dość prędko utworzyły się spore ośrodki polskich uchodźców. - Coś o tym słyszałam. Ojciec Ilony podczas wojny chodził do szkoły na Węgrzech. I ona dlatego ma węgierskie imię. - No właśnie. Tam uczyło się sporo polskiej młodzieży. Olga także - aż do matury. Potem wyszła za mąż za trochę starszego od siebie kolegę, który zaczął studia w Budapeszcie. - To był też Polak? - Tak. Znali się oboje jeszcze z Krakowa. Ola też myślała o rozpoczęciu studiów, ale uważała, tak jak i jej mąż, że walka z Niemcami jest sprawą ważniejszą niż nauka. Oboje chcieli przedostać się do polskiego wojska na Zachodzie. - Jak wuj Antek? Maria potwierdziła skinieniem głowy patrząc na morze. Bezkres bardzo jasnego błękitu połyskiwał roztopionym srebrem. - Te przerzuty do polskiej armii były już wtedy zorganizowane. Oczywiście niektórzy Polacy wędrowali też na własną rękę. W przypadku Oli i jej męża sprawa wyglądała inaczej. Znano ich w środowisku polskim na Węgrzech. Byli młodzi, zdrowi, nadający się do służby wojskowej. - Ona też? - Tak, oczywiście. Dużo dziewczyn i młodych kobiet szło wtedy do armii. Tylko najpierw trzeba się było dostać do Anglii albo na Bliski Wschód. Takie wędrówki były bardzo skomplikowane. Wojna, konieczność wykorzystywania okrężnych dróg, przekraczania kilku granic... Czy córka naprawdę może to pojąć? Czy potrafi to zrozumieć ktokolwiek z jej pokolenia? Z pokolenia młodych, dla których druga wojna światowa jest rozdziałem dawno przebrzmiałej historii? - Najpierw przerzucono ich do Jugosławii. I właśnie tutaj okazało się, że są trudności w dalszej drodze: pierwszeństwo mieli mężczyźni, bardziej przydatni do służby wojskowej. Mąż Oli prędko trafił przez Turcję na Bliski Wschód. Tam były polskie oddziały wojskowe. Ola miała pojechać w tym samym kierunku innym transportem. Nastąpiły jednak jakieś powikłania - nie orientuję się w szczegółach, bo nie wszystko mi wtedy mówiła i nie o wszystkim zdołałam dowiedzieć się później, już po wojnie. Jedną z tych komplikacji była ciąża. - Nie mogli jakoś tego uniknąć? - spytała Renata rzeczowo. - Przecież jak takie trudne warunki i wojna, to po co dziecko? - Widocznie jednak nie mogli. Albo nie chcieli... Maria milknie na dłuższą chwilę. Śledzi wzrokiem dużego motyla, który waży się nisko nad ziemią na rozpostartych skrzydłach. Przylgnął na moment do piasku. Jest czarno_szaro_beżowy - tak dokładnie zespala się z tłem, że trudno go dostrzec. Prawo mimikry. - Mój Boże, ileż razy podczas wojny człowiek marzył o tym i tego właśnie próbował, wieziony instynktem samozachowawczym: przylgnąć do ziemi, ukryć się gdziekolwiek, zespolić z otoczeniem, aby ujść z oczu wrogowi, przeczekać i przetrwać! A potem mimo wszystko przeważała siła większa niż instynkt samozachowawczy. I ona pchała ludzi do przeciwstawienia się Niemcom, do oporu, do walki. Uchronić się przed ciążą, uniknąć dziecka... Tak łatwo, tak lekko mówią o tym współczesne dziewczyny! A my? Mimo wojny, mimo trudności materialnych, mimo zagrożenia chciałyśmy mieć dzieci. I ja, i Olga. Biologiczna chęć przeciwstawienia się zagładzie? Może także nie dopowiadana do końca, ale dająca również znać o sobie świadomość, że jeśli zabraknie mnie lub najbliższego człowieka, jednak coś z nas pozostanie, gdy już znikniemy na zawsze?... - No, mamo, i co było potem? Ona miała mieć dziecko. A on, jej mąż, wiedział o tym? Czy musiał w takim razie wyjechać? Nie mógł z nią zostać? - Nie potrafię ci powiedzieć - ocknęła się z zamyślenia Maria. - O ile pamiętam, Ola upewniła się, że jest w ciąży dopiero po jego wyjeździe. Nawet gdyby wiedział, z pewnością nie mógłby z nią zostać. Szedł przecież do wojska. Musiała czekać na możliwość połączenia z nim. Mówiłam ci, że pierwszeństwo w wyjeździe mieli mężczyźni. Ola przez ten czas nie chciała siedzieć bezczynnie. Była młoda, zdrowa, energiczna. Paliła się do... (Nie powiem "do czynu", "do walkii", bo to brzmi jak hasło z plakatu!) no, żeby coś robić przeciw Niemcom. Urwała, jak gdyby nagle zabrakło jej słów. W górze dał się słyszeć żałosny skwir przelatującej mewy. Renata powiodła za nią wzrokiem i zwróciła pytające spojrzenie ku matce. - I co dalej? - Dalej? - Maria ponownie zaczerpnęła tchu. - Wciągnięto ją do konspiracji. Jak to się stało, nie wiem. Nigdy jej o to nie pytałam. Wtedy w więzieniu lepiej było zresztą nie wiedzieć za dużo. Coś niecoś usłyszałam po wojnie. - Od niej? - Skądże! Ona przecież nie dożyła... Poznałam w Krakowie jej rodzinę. Za chwilę do tego dojdę. Rodzina zresztą też nie wszystko dokładnie mogła wiedzieć. No więc Olga pracowała razem z jeszcze jedną Polką w pewnym lokalu. To była kawiarnia czy restauracja a zarazem punkt przerzutowy dla różnych ludzi, którym ziemia paliła się pod nogami i musieli uciekać. Najczęściej stamtąd przedostawali się do Bułgarii i Turcji, oczywiście na fałszywych papierach. - To było w mieście czy na wsi? - W mieście Jagodina, które teraz nazywa się Svetozarevo. - Byłaś tam? - Nie, nie byłam. (Wolę skłamać. Nie będę ci mówić, że byłam. Szukałam śladów Olgi w dwa lata po wojnie, kiedy już poznałam jej matkę, siostrę i syna... Nic nie znalazłam, nikogo, kto by ją znał...) Czy to duże miasto? Nie wiem dokładnie. Masz przewodnik. Możesz sprawdzić, jeśli cię to interesuje. Renata sięga od niechcenia do mapy Jugosławii w kolorowym folderze. Przez chwilę wodzi po niej palcem. - O, jest! Sve_to_za_revo. A dlaczego zmienili tę dawną nazwę? - Nawet nie wiem. I właśnie tam, w tym lokalu, który był punktem przerzutowym, zjawili się dwaj lotnicy angielscy. Zbiegli z niewoli. Siedzieli przedtem w obozie jenieckim na terenie Polski. Nasi ludzie pomogli im uciec i przedostać się aż do Jugosławii. Działała cała sieć przerzutowa. I stąd można było próbować dalszej drogi na Bliski Wschód albo do Turcji. - To dopiero! - mruczy pod nosem Renata, nie odrywając wzroku od mapy. - Całkiem jak w filmie! - Tak. Tylko w filmach to przeważnie dobrze się kończy. A wtedy... Znów pauza. - Olga została schwytana razem z tymi dwoma Anglikami, których miała przeprowadzić aż do Turcji. Zanim przekroczyli granicę, zatrzymał ich patrol żandarmerii bułgarskiej, któremu cała trójka wydała się podejrzana. POdobno Anglicy mieli udawać głuchoniemych, a Olga ich opiekunkę. Mieli "lewe" papiery. Ale ci żandarmi przekazali ich Niemcom. - To świnie! - oburza się Renata. - A jak to właściwie było podczas wojny z Bułgarami? Po czyjej stronie... - Bułgaria była po stronie Osi, to znaczy Niemiec i Włoch. Ale bardzo wielu Bułgarów sympatyzowało z Rosją i z aliantami. Trzeba nieszczęścia, że Ola trafiła na bułgarskich faszystów. - A ci Anglicy? Też ich aresztowano? - Oczywiście. - I co się z nimi stało? - Nie wiem. Często POlacy pomagali jeńcom angielskim w ucieczce. I wielu przypłaciło to życiem - w głosie Marii zadźwięczała gorycz. - Słyszałam o tym sporo po wojnie. Widzisz, Anglicy nie potrafili zachować zasad konspiracji. Nie wiedzieli i właściwie nie wierzyli, że Niemcy potrafią być tak bardzo okrutni. Najczęściej nie znali żadnego języka poza angielskim - i to jeszcze bardziej utrudniało ich ucieczki. Tak, wojna była naprawdę sto razy gorsza, niż można przypuszczać ze "Stawki większej niż życie" albo z innych filmów. Nie wiem, co się stało z tymi Anglikami, czy przeżyli. Nie mogłam dowiedzieć się, bo skąd? Zresztą później to już nie miało znaczenia... Milczenie. (Próbowałam ocalić pamięć Oli - dopowiada Maria w myślach. - Napisałam dla prasy młodzieżowej wspomnienie, jaka była wtedy, gdy już dowiedziałam się więcej o niej. Ale potem... przyszedł czas, kiedy miano mi za złe również ten artykuł - tak jak wszystko, co robiłam i co pisałam. Nie liczyło się bohaterstwo Oli, jej patriotyzm, jej śmierć na szafocie. Wysuwano kretyńskie, żałosne preteksty: że to znowu wiąże się z Jugosławią... Ach, nie myśleć już o tym. Do dziś mnie jednak boli, że brak jakiejkolwiek drużyny harcerskiej, która nosiłaby jej imię...) - I co potem się stało? - pyta cicho Renata. Matka patrzy na nią nie rozumiejącymi oczyma. - Jak to potem? - Mówiłaś, że ona zginęła. Gdzie? I jak? - Przewieziono ją do Berlina. Tam były wykonywane wyroki śmierci pod gilotyną. - Pod gilotyną?! - Oczy Renaty okrągleją z przerażenia. - Boże! To znaczy, że oni... ją... ścięli?! - Tak. Tak zginęło wielu Polaków. Nie wiedziałaś o tym? - Za tę pomoc Anglikom? - Tak. Niemcy traktowali to jako pomoc nieprzyjacielowi, czyli zdradę główną. Dlatego byli tak okrutni. Powraca cisza. Wiatr przynosi falę zapachu macierzanki i echo muzyki tanecznej. Ktoś na brzegu włączył radiokasetę. - A dziecko? To była córka czy syn? - Syn. Kiedy Olga poszła na śmierć, mały był już u jej matki i siostry. Odwiedziłam je obydwie po wojnie. I wtedy czytałam jej listy z więzienia. Piękne, mądre i takie spokojne... Z więzienia przyszły urzędowe dokumenty: wyrok śmierci i zawiadomienie o jego wykonaniu. Odesłano też parę drobiazgów osobistych, jakie po niej zostały. Niewiele tego było. Zapamiętałam takie zwyczajne spinki do włosów. Bo przed egzekucją obcięto jej włosy... - A gdzie ją pochowano? - Tego nikt nie wie. Proszę cię, nie pytaj już więcej. Maria przesuwa się w cień i nakłada ciemne okulary. Ilekroć myśli o Oldze, oczy jej wilgotnieją. Ach, żeby Renata nic na razie nie mówiła! Nic nie mówi. Milcząc patrzy na morze. Rysy jej twarzy, powleczone złotą opalenizną, stwardniały. Maria spogląda na zegarek, po czym dźwiga się ociężale. - Teraz już wiesz, po kim masz drugie imię - mówi półgłosem. - Wiem. Po południu, gdy obydwie siedzą na balkonie, z sąsiedniego pokoju odzywa się ściszona muzyka radiowa. - Słyszysz? Polska piosenka. - Tak. - Pewnie jakiś radiowy kwadrans muzyki polskiej z Belgradu. - Strasznie retro ta piosenka. Ale nawet niebrzydka. Tylko że teraz nikt już tak nie śpiewa. Znasz to? - Renata próbuje zanucić frazę refrenu. Ta sentymentalna piosenka należała do kolorytu pierwszych lat po wojnie. Pamiętałam tylko króciutki fragment refrenu - jego słowa kaleczyły bolesną prawdę: "bo wiem, że ciebie nie ma i nie będzie już... wiem, że ciebie nie ma..." Karnawałowa wielka zabawa, a właściwie szumnie tak nazwany bal. Z jakiej okazji? Nie mogła sobie przypomnieć. Muzyka. Kolorowe serpentyny. Gwar przy stolikach. Ciemnogranatowa jedwabna sukienka, jeszcze ze Szwecji - niezbyt modna, gdyż wtedy właśnie zaczynało się nosić długie kloszowe kiecki, ale dobrze skrojona i uszyta. Ragne, krewniaczka ciotki Liv, miała zręczne ręce. Maria długo wzbraniała się przed pójściem na zabawę tłumacząc, że odwykła podczas wojny od takich rozrywek. Ale Zygmunt prosił i namawiał. Poparli go oboje Berestowiczowie, którzy również na bal się wybierali. Wraz z Zygmuntem weszła na środek sali. Tańczył dobrze, trzeba przeznać. Orkiestra grała kolejną melodię. Z estrady odezwał się głos piosenkarki. Maria nie zapamiętała prawie nic ze śpiewanych przez nią słów, oprócz zakończenia refrenu: "...znienacka się budzę, wzywam cię i wołam,@ choć wiem, że ciebie nie ma i nie będzie już..."@ W okamgnieniu odżyła przeszłość. Sławek, Jugosławia, Hvar. Sierpień tuż przed wybuchem wojny. Dni na wyspie. Dwie pamiętne noce, tuż przed ową depeszą z Krakowa, która przyniosła wezwanie do powrotu. Wieczór przetańczony w malowniczej, niewielkiej gospodzie. Oczy Sławka jak dwa ciemne płomienie. "...wiem, że ciebie nie ma i nie będzie..." Nagłym ruchem wyswobodziła się z ramion Zygmunta. - Przepraszam - powiedziała półgłosem. - Wiesz, wolę jednak posiedzieć. - Co ci jest? - zaniepokoił się. - Jakiś zawrót głowy. Nieważne. Zaraz mi przejdzie. - Ja cię rozumiem, Maryś - powiedziała "Lena" w dwa dni później, gdy były same w pokoju. - To wszystko jest jeszcze silne. Wspomnienia... No tak, nie możesz im się poddać, bo cię stłamszą do reszty. Nieraz słyszałam, że amputowana ręka lub noga boli, choć już jej nie ma. Z ludzkimi uczuciami jest podobnie. Pomyśl, że gdyby on żył, na pewno powiedziałby ci to, co ja: jesteś młoda, przed tobą życie! Wszyscy to mówili. Ciotka Liv w Szwecji, "Lena" w Warszawie, Zośka w Krakowie, Desanka w Belgradzie. I oczywiście Zygmunt. On najczęściej! Dlaczego, kiedy byłam z Zygmuntem, wciąż odczuwałam ten nasz związek jako zdradę Sławka, jako sprzeniewierzenie się jego pamięci? - rozważała teraz patrząc na zamglony kontur wyspy Hvar. - Potem, gdy poznałam Marcina, nie miałam takich skrupułów ani zahamowań, choć nie wykreśliłam Sławka z pamięci. Rany się zabliźniły. Może tak było dlatego, że przy Marcinie odżyłam? I że nigdy się na nim nie zawiodłam? Marcin - to moja druga wielka miłość. Zośka miała chyba rację mówiąc, że najpierw przeżyłam uczucie młodzieńcze, a potem dojrzałe. I że obydwoje umiemy je docenić, gdyż każde z nas przedtem wiele przecierpiało. Zygmunta nie kochałam. Dlaczego więc zgodziłam się?... Myślałam wtedy nieraz, że czas miłości już dla mnie minął, że skończył się na zawsze. Że to, co przeżyłam ze Sławkiem i tak nigdy się nie powtórzy. Chciałam znowu mieć dom i nareszcie dziecko. Chciałam z kimś dzielić życie. Sądziłam, że z Zygmuntem czeka mnie spokój i przyjaźń. Jakże się zawiodłam!... .nv Dzień szósty - Idziemy teraz do wody? - Nie, później. Dopiero co się kąpałem. Poczytam sobie trochę. Renata kiwa głową i biegnie ścieżką wiodącą do brzegu. Maria wystawia twarz do słońca i odkłada książkę. Napływające szeroką falą wspomnienia są coraz silniejsze. Lecz już nie bolą tak jak podczas pierwszych dni. Łatwiej teraz sięgać myślą w przeszłość. Po przyjeździe wszystko - krajobraz, ziemia i morze, dźwięki znajomego, choć zapomnianego języka - otwierało dawne zabliźnione rany. Teraz niepostrzeżenie dokonała się zmiana. Wiele dawnych przeżyć jest jak stronica przeczytanej niegdyś książki. Wiele - ale nie wszystkie. Renata płynie tymczasem przez zatokę. Nie zwraca uwagi na ciemnowłosego chłopca, który przygląda się jej z brzegu. Myśli o matce: Ona coś w sobie nosi. I to nie daje jej spokoju! Kryta żabka. Crawl. Ależ tłok w tej wodzie! Nurkuje raz i drugi. Potem dla odpoczynku leżąc na plecach daje się kołysać leciutkiej fali. Mimo woli szuka wzrokiem skrawka zieleni na brzegu - tam gdzie rosną pinie, pachnące żywicznym aromatem. Dobrą mamy tu metę! Jak wspaniale, że przyjechałyśmy na to wybrzeże! Gdyby nie te dziwactwa mamy... No, ale grunt, że tu jesteśmy. I mama teraz się zrobiła bardziej na luzie, nie taka spięta jak pierwszego dnia. Wtedy wyglądało nawet, że chwilami czegoś się boi. - Opiekuj się dla niej dobra. - A czy ja jestem zła? - spytała obrażona. - No nie, tego przecież nie powiedziałem - ojciec wyraźnie się zakłopotał. - Tylko, widzisz, mama bardzo dużo przeszła i czasami jest zmęczona. Jeszcze jedno zanurzenie w zielonkawą głąb. Tuż obok przemknęła chmara spłoszonych drobniutkich rybek. Renata nie próbuje szukać dnia, wypływa na powierzchnię i znów kładzie się na wodzie. Chyba ją rozgryzłam - myśli o matce. - Ale czy całkiem? Ona coś jeszcze chyba w sobie kryje. Jeśli tak przywiązała się do poznanej w więzieniu przyjaciółki, że dałami jej imię i jeśli tę Olę aresztowano w Jugosławii... gdzie? Aha, Jagodina, teraz Svetozarevo, to może rzeczywiście dlatego zbrzydła jej Jugosławia? Ale co Jugosławia ma z tym wspólnego? Tamtą dziewczynę zatrzymali żandarmi bułgarscy. A wszystkiemu byli winni Niemcy. Ścięto ją, Boże drogi! Taką młodą. Miała dwadzieścia czy też dwadzieścia jeden lat, kiedy urodziła dziecko - i poszła śmierć. Tylko o trzy albo cztery lata więcej niż ja! Renata wzdryga się, przejęta nagłym dreszczem i płynie prosto do brzegu. Mama musiała to bardzo przeżyć. A co robi teraz syn Oli? Ależ to musi być już dorosły człowiek, jeżeli urodził się podczas wojny. A ile mama miała lat, kiedy ja się urodziłam?... Plusk wody i głośne prychnięcie w pobliżu zakłóca rachunek lat. Śniady chłopak siedzący przed chwilą na brzegu wskoczył do wody i wypłynął tuż obok. Uśmiecha się, pyta o coś po chorwacku. Widząc, że dziewczyna nie rozumie, przechodzi na angielski. - Skąd jesteś? Z Niemiec? - Ja? - oburza się mimo woli Renata. - Też coś! Czy wyglądam na Niemkę? Jestem z Polski! - Z Polski? Czemu się złościsz? Nie wiedziałem. Maria leży tymczasem z twarzą wystawioną na słońce i jest daleko od jugosłowiańskiego wybrzeża, w Szwecji. Pamiętny rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty! Przemieszane uczucia: radość i smutek, nadzieje i rozterki. Wojna dobiegła wreszcie końca. Lecz nieszczęścia, jakie przyniosła, zdawały się być niepowetowane. Oglądając się wstecz, w niedawną przeszłość, liczyła w myślach bliskich, którzy odeszli na zawsze. Rodzice. Sławek. Vesna. Ich rodzice. Mąż siostry, który z krakowskiego więzienia trafił do kamieniołomów obozu w Gusen - i już nie wrócił. Rachunek strat był okrutny. Z obolesną wyrazistością powracało teraz pytanie: co dalej? Gdyby Sławek żył, pojechałaby do Zagrzebia, wszystko jakim środkiem lokomocji! Lecz listy od jugosłowiańskich krewnych potwierdziły okrutną prawdę: nie ma Sławka. Ivo i Desanka, Duszan i jego żona, której Maria jeszcze nie znała osobiście, napisali do Marijki bardzo serdecznie, potwierdzając gotowość przyjęcia jej w Jugosławii. Ale czy życie w tym kraju bez Sławka miało jakikolwiek sens? Jeśli wracać, to raczej do Krakowa... Pierwszy list od Zośki był taki jak ona - starszosiostrzany, szorstkoserdeczny. "Wracaj! Czekamy na Ciebie. Nie jest lekko, ale razem będziemy sobie jakoś radzić - i pchać naprzód tę całą biedę." Zośka pisywała od czasu do czasu do Desanki Dravcić, stąd wiedziała już wcześniej, że mąż młodszej siostry nie żyje. Tym usilniej namawiała ją do powrotu. "Załatwimy Vi jakieś sanatorium, bo pewnie musisz po tym wszystkim podratować zdrowie. A potem coś się zrobi, żebyś mogła skończyć studia. Ciasno u nas teraz, niewygodnie - no ale ludzie żyją w znacznie gorszych warunkach..." Maria nie wyobrażała sobie ciasnoty w przestronnym rodzinnym domu na Salwatorze. Zdziwiły ją więc te słowa. W dalszej części listu Zośki znalazła wyjaśnienie, co prawda nie całkowicie zrozumiałe dla kogoś, kto przez parę lat był poza krajem i dowiadywał się o Polsce innej, niż ta, którą opuścił. Czytała o "przymusowym" dokwaterowaniu", o jakichś obcych ludziach, którzy zajęli część domu ("Andrzej zapewnia, że to tylko przejściowe i że pozbędziemy się z czasem tych intruzów"). Ale oprócz tego w jednym pokoju mieszka rodzina Andrzeja - "wybierają się na Ziemie Zachodnie, ale na razie są u nas". Kto to jest ów Andrzej? Aha, drugi mąż Zośki. Też lekarz. Ślub obojga odbył się niedawno, późną jesienią. Siostra z satysfakcją stwie rdziła, że ów Andrzej jest bardzo dobry dla małego Krzysia - "rodzony ojciec nie mógłby być lepszy". A więc rzeczywiście ciasno zrobiło się w domu, obszernym, co prawda, lecz obliczonym na jedną rodzinę. Nie to było jednak najważniejsze. Maria teraz dopiero zdała sobie na dobre sprawę, że przywykła do samodzielności. Czy wróciwszy do kraju nie znajdzie się pod kuratelą siostry, która lubi rządzić i decydować o wszystkim? "Jakoś się ułoży - zapewniała w liście Zośka. - Pamiętaj, że tu masz dom." Czy naprawdę? - myślała powątpiewająco Maria, wkładając list do szuflady. Dwa lata w Ravensbr"uck oprócz koszmarnych wspomnień i całej obozowej makabry pozostawiły w niej trwałą niechęć do komend i nakazów, do gromadnego życia, w którym nie było miejsca na obcowanie z samą sobą - chyba tylko w bunkrze, gdzie oczekiwano na egzekucję... Szwecja, oprócz ulgi i poczucia bezpieczeństwa, prócz troskliwej opieki ze strony ciotki Liv oraz jej bliskich, dawała jeszcze jedno: spokój. Ludzie szanowali siebie nawzajem. Nikt nikomu nie narzucał się natrętnie. Nikt nikomu nie wchodził bezceremonialnie z kaloszami do duszy. Wrócić do Krakowa na Salwator - to znaczyło wrócić pod władzę starszej siostry. Zośka odbudowuje życie rodzinne. Ma synka, teraz już prawie siedmioletniego. Maria wiedziała, że jeśli wróci, trudno jej będzie mimo wszystko, grzać wyziębłe ręce przy cudzym ognisku, przeżywać na nowo cierpienie nie spełnionego macierzyństwa i tęsknotę za własnym dzieckiem, któremu nie było dane przyjść na świat. Z czego ja tam, w kraju, będę żyła? - zastanawiała się nieraz. Mam już dwadzieścia sześć lat i ani studiów, ani zawodu, ani żadnego fachu. Dwa lata medycyny, ale nie widzę siebie w roli lekarza. Ojciec miał chyba rację, że to nie dla mnie. A zresztą wszystkie późniejsze przeżycia spowodowały w zasobach zdobytej wiedzy luki niełatwe do uzupełnienia. Kurs sanitarny, praca pielęgniarska - może to mi się przyda? Znam języki obce - przypomniała sobie. Wyniosła z domu i gimnazjum niezłą znajomość francuskiego i niemieckiego - choć po wojennych doświadczeniach czuła nieprzezwyciężoną odrazę do wszystkiego, co niemieckie. W Zagrzebiu i w partyzantce opanowała chorwacki. Mówiła nim płynnie. Pod dachem nowych przyjaciół dość szybko przyswoiła sobie szwedzki. Władała nim jeszcze niezbyt sprawnie, lecz z każdym dniem coraz lepiej. Czy jednak te umiejętności językowe znajdą zastosowanie w nowej, nie znanej Polsce - innej niż międzywojenna? Jaka ona jest właściwie? Różne o tym krążyły wieści wśród polskiej emigracji, z którą zresztą Maria niewiele miała styczności. Chwytała skwapliwie wszystkie wieści o kraju rodzinnym, wyłaniającym się z potopu znacznie straszliwszego niż tamten dawny, opisany przez Sienkiewicza. Zniszczona Warszawa podobno dźwigała się z ruin. Przeprowadzana jest reforma rolna. Znacjonalizowano wielki przemysł. Czynne są szkoły i uczelnie. Takie i podobne wiadomości znajdowały w myślach i sądach Marii żywy, pełen aprobaty oddźwięk. Przed wojną nie miała wyrobionych poglądów politycznych. Dom rodzinny był światły, postępowy, liberalny. Potem przyszła okupacja, gorycz klęski, upokorzenie przegranej i nienawiść do Niemców spotęgowana pierwszym nieszczęściem, jakie uderzyło w rodzinę: śmiercią ojca. Lata jugosłowiańskie pchnęły ją, nie wiadomo kiedy bardziej na lewo. Przyjmowała bez wahania, jako rzecz najbardziej naturalną, ludowy, rewolucyjny charakter partyzantki, do której trafiła w ślad za mężem. Nie dziwiły jej ani czerwone gwiazdy na czapkach titowkach, ani rewolucyjne pieśni rozbrzmiewające przy ogniskach, ani też hasła określające wielki, patriotyczny ruch, który rozpoczął walkę przeciw okupantom niemieckim. Na czele tego ruchu znaleźli się komuniści z przywódcą Tito. Walka z Niemcami była ostra i nieubłagana. Ten, kto w niej uczestniczył, był swój. Ten, kto od niej się uchylał, dawał wsparcie wrogowi. Byli również, co prawda, czetnicy. Byli ci, którzy opowiedzieli się po stronie króla i Draży Michajłowicza... Lecz większość Jugosłowian,- zapominając o różnicach, jakie ich dzieliły, przystąpiła do walki o ludową ojczyznę do antyfaszystowskiego ruchu oporu. I front tej walki posiadał decydującą siłę. Linie podziału: gdzie sprzymierzeniec, gdzie wróg - były wyraźne. Sławek i jego najbliżsi stanęli również do walki. Ona więc także opowiedziała się po tej samej stronie. Inaczej być nie mogło. Tymczasem obok pokrzepiających wieści o odbudowie Warszawy, i uruchomianych fabrykach, o nowym roku akademickim na Uniwersytecie Jagiellońskim - przesączały się z Polski niejasne, trudne do zrozumienia, budzące lęk pogłoski o aresztowaniach wielu ludzi, i to takich, co podobno walczyli z Niemcami! Jak się w tym wszystkim rozeznać? Gdzie szukać prawdy? A przede wszystkim: co robić? Wracać? - Coż ja ci mogę poradzić, lilla Maria? - mówiła monotonnym głosem ciotka Liv, bardziej niż kiedykolwiek podobna do starej mądrej wróżki ze skandynawskich baśni. - Cóż ja ci mogę poradzić?... - Nie podnosiła oczu znad roboty. Druty migały rytmicznymi błyskami w jej wprawnych rękach. - Widzę, że bardzo tęsknisz. Że nie możesz sobie miejsca znaleźć. Zrobisz, jak będziesz chciała. Jeśli zostaniesz - postaramy się, żebyś tego nie żałowała... Podczas pierwszej powjennej zimy trafił do rąk Marii plik perzywiezionych przez kogoś z Polski gazet i czasopism. Rzuciła się na nie jak głodny na chleb. Przeczytała od deski do deski "Życie Warszawy", "Głos Ludu", nowy literacki tygodnik "Odrodzenie" i kolorowy "Przekrój", który przypominał jej nieco przedwojennego "Asa", był jednak znacznie od niej skromniejszy. Pochłaniała całą wartość krajowej prasy: wiadomości, artykuły, komentarze, wiersze, nawet reklamy i drobne ogłoszenia. Zatrzymała nieco dłużej wzrok na rubryce poszukiwania rodzin. Mój Boże! - westchnęła. - Ilu to ludzi nigdy już się nie odnajdzie. Jeszcze jeden numer tegoż "Przekroju", który ukazuje się w Krakowie. Przewróciła dwie pierwsze strony i zatrzymała zdumione spojrzenie na fotografii przedstawiającą młodą kobietę. Podpis u dołu informował: "Lena" - Paulina Berestowicz, była więźniarka Ravensbr"uck, relacjonuje..." Więc "Lena" żyje! Czy to naprawdę ona? Poznały się i zaprzyjaźniły w obozie. Razem dzieliły pryczę i posiłki, koszmar codzienności, nadzieje i zwierzenia. "Lena" trafiła do Ravensbr"uck z Warszawy, ponad pół roku wcześniej niż Maria, po ciężkim śledztwie na Szucha i po wielu miesiącach Pawiaka. Jako bardziej doświadczona więźniarka, funkcyjna na riwierze, pomagała Marii przetrwać durchfall, wyniszczającą ciężką biegunkę. Usłyszała wtedy o polskim pochodzeniu rzekomej Jugosłowianki, Marii Velikanović. Odtąd pomagały sibie i wspierały się nawzajem. Po Oldze była dla Marii drugą, najbliższą osobą w więziennym i obozowym piekle. Straciły się nawzajem z oczu, kiedy Maria trafiła do transportu szwedzkiego Czerwonego Krzyża. Na miesiąc przedtem "Lena", zaradna i przewidująca, powiedziała: - Na wszelki wypadek postaraj się zapamiętać, Maryś, adres moich kuzynów w Warszawie na Pradze - Kawęczyńska siedemnaście, mieszkania dwadzieścia jeden. Zapamiętasz? Siedemnaście, dwadzieścia jeden. Nazywają się Sośnikowe. Jeżeli przeżyjemy, będziesz wiedziała, gdzie mnie szukać. Maria odwzajemniła się "Lenie" krakowskim adresem siostry. Potem, już w Szwecji, okazało się, że pamięta ulicę Kawęczyńską, lecz numerów i nazwiska krewnych "Leny" ani rusz nie mogła sobie przypomnieć. Przez następny rok nic nie wiedziała o "Lenie". A teraz miała przed sobą podobiznę towarzyszki obozowej niedoli! Zdjęcie było niedobre, zamazane, "Lena" wyglądała na nim inaczej, niż k"aftling z Ravensbr"uck - na pewno jednak była to ona! Imię i nazwisko inne. Ale przecież "Lena" wspomniała, że podczas wojny kilka razy zmieniała "lewe" papiery. Z niektórych jej półsłówek usłyszanych w Ravensbr"uck Maria odgadywała, że towarzyszka obozowej niedoli musiała należeć do kręgów lewicowej konspiracji. Treść rozmowy z byłą więźniarką, wydrukowanej na łamach krakowskiego tygodnika, całkowicie to potwierdzała. W kilka dni potem ktoś jadący do Polski zgodził się zabrać listy, które Maria pisała jak w gorączce. Jeden kierowała do siostry, drugi do redakcji "Przekroju" z prośbą o kontakt z "Leną". Trzeci wreszcie - na ulicę Kawęczyńską. Wypowiedź "leny" w zaskakujący sposób poruszyła złoża pamięci: zapomniany adres odżył, pojawił się jak napis na ekranie. Kawęczyńska siedemnaście, dwadzieścia jeden. Sośnikowie. Dając znać o sobie tym nie znanym ludziom, prosiła o przekazanie wiadomości i adresu "Lenie". Czy garść tych pisanych w pośpiechu słów trafi do właściwych rąk?... Okazało się, że tak - i to nadspodziewanie szybko. Maria zapamiętała dzień, w którym przyszła odpowiedź "Leny". Ów list miał niebawem w znacznej mierze zaważyć na jej losach. "Maryś, kochana! Żyjesz! Nie masz pojęcia, jak się ucieszyłam Twoim listem. Nim zdążyłam odszukać w Krakowie Twoją siostrę - już dawno chciałam to zrobić, ale żyjemy w takim kołowrocie, tyle się dzieje rzeczy dobrych i złych, że nie zdążyłam tego zrobić - mam już teraz Twój list! Moja obozowa udręka skończyła się dokładnie czwartego maja. Wróciłam do kraju. Odnalazłam towarzyszy z lat wojny i zaczęłam przy ich pomocy szukać moich najbliższych. Henyk, mój mąąż, żyje. Był w partyznatce. Potem po przejściu frontu trafił do wojska, teraz już zdemobilizowany, pracuje. Zanim trafił do partyzantki, długo musiał się ukrywać ze względu na swoje pochodzenie. Marek, nasz syn, ocalał. Po moim aresztowaniu zaopiekowali się nim przyjaciele. Troje rodzeństwa żyje - każde gdzie indziej. Mama doczekała końca wojny, ale była tak schorowana i wycieńczona, że zmarła przed trzema miesiącami. O wszystkim, co przeżyłam, chciałabym Ci opowiedzieć. Ale teraz jedno jest najważniejsze: Wracaj, Maryś! Będziesz miała pełne ręce roboty, a to jednak najlepsze lekarstwo na wszystkie nieszczęścia i smutki. Jest ciężko, nie ma co ukrywać, ale Warszawie Niemcy nie dali rady, choć zrobili z niej kupę gruzów. I cały kraj wraca do życia. Taka jest prawda. Nie wierz, kochana bzdurom i plotkom, które opowiadają za granicą na temat Polski. Najważniejsze, że każda głowa, każde ręce potrzebne są krajowi - na dziś i jutro. Wiem, że to brzmi jak propagandowe hasło z plakatu. Ale cóż poradzić, taka jest prawda! Przyjeżdżaj! Na razie będziesz u nas. Mamy mieszkanie, to w Warszawie nieomal cud! Muszę już kończyć ten list - stoi mi nad głową towarzysz, który leci do Sztokholmu i gwałtuje, że nie ma czasu! Napiszę niedługo jeszcze raz, żeby całkiem uspokoić Twoje obawy. Najlepiej, żebyś była tutaj. Chyba że koniecznie chciałabyś jechać do Krakowa, do siostry. Jeśli zdecydujesz się na Warszawę, zrobię wszystko, co można, żeby ci pomóc. Zbieraj się do powrotu. Tacy jak Ty są potrzebni! Twoja dawna "Lena"" Ten list miał na kopercie znaczek szwedzki. Musiał go wrzucić ów znajomy "Leny", przybyły do Sztokholmu. Serdeczne słowa obozowej przyjaciółki przeważyły szalę wahań. Jeśli "Lena" tak pisze, to znaczy, że jest szansa egzystencji w straszliwie zniszczonej stolicy. A więc może lepiej będzie podjąć próbę samodzielnego życia właśnie tam? W ślad za tym listem przyszły niebawem dwa następne, wysłane pocztą - jeden z Krakowa, drugi z Warszawy. Maria zapamiętała chłodny, ale słoneczny dzień przedwiośnia. Z ogrodu dobiegały śmiechy Ingrid i Brigitty, najmłodszy wnuczek ciotki Liv. Powietrze chociaż jeszcze chłodne, miało w sobie łagodną miękkość. "U nas śniegi już stopniały i robi się ciepło" - pisała Zośka. Maria czuła, że ogarnia ją głęboka, prawie bolesna tęsknota za polską wiosną, nie widzianą od lat. Za wiosną znacznie wcześniejszą niż skandynawska wiosna północna. Zośka pisała po swojemu, rozsądnie i rzeczowo: "Myślę, że będzie najlepiej, jeśli wrócisz. Nie jest lekko, ale wciąż mamy nadzieję, że przyjdą zmiany na lepsze. Z pewnymi rzeczami trudno Ci się będzie oswoić po paru latach przebywania na obczyźnie, zwłaszcza teraz, w szwedzkich warunkach. Ale przyzwyczaisz się. Wprawdzie studiów teraz wiosną chyba nie będzie Ci warto podejmować - zanim przyjedziesz i tu odetchniesz, będą już wakacje. Jakaś praca na pewno się prędko dla Ciebie znajdzie - pełno teraz biur i różnych urzędów. Andrzej, mój mąż, podpowiada, że jeśli będziesz chciała odpocząć i ochłonąć po wszystkich Twoich przeżyciach, to coś się załatwi. Na razie będzie nam trochę ciasno w porównianiu z tym, jak było dawniej. Robimy jednak starania, żeby odzyskać trochę tak zwanej przestrzeni życiowej, tym bardziej że rodzina nam się powiększy. Jeśli do Twojego wyjazdu nie zwolni się nasz dawny pokój na górze, jakoś pomieścimy się na dole. Desanka pisała z Belgradu. Pyta, czy już jesteś u nas, bo dawno od Ciebie nie miała wiadomości. Daj znać, kiedy przyjedziesz. Wszędzie dobrze, ale w domu jeśli nie najlepiej, to nie najgorzej. I zawsze przecież wśród swoich..." Drugi list nosił podpis "Twoja Paulina" - i Maria dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że takie przecież było prawdziwe imię "Leny", która w obozie posługiwała się pseudonimem z konspiracji. "Maryś Droga! Dostałaś chyba moją poprzednią pisaninę? Mam nadzieję, że tak! Powtarzam więc jeszcze raz: wracaj i jedź prosto do Warszawy. Czeka na Ciebie praca u nas w Zwm. Roboty mnsótwo. Ciekawej i to jakiej! Zapomina się przy niej o niedawnych okupacyjnych koszmarach. Nasi towarzysze wiedzą już o Tobie. Grunt przygotowany. Zobaczysz, co się dzieje! Ja tkwię po uszy w przygotowaniu kursów zerowych dla uzdolnionej młodzieży, która podczas wojny nie mogła zrobić normalnie matury. Wyprawiamy grupy i brygady do pomocy w żniwach. Ale najważniejsze jest chyba referendum przed wyborami. Jedna robota goni drugą! O mieszkanie się nie kłopocz. Na razie zatrzymasz się u nas! Zrobię, co można, żebyś miała możliwie prędko własny kąt. Warszawa w ruinach, ale te ruiny ożywają z każdym dniem. Oczywiście z mieszkaniami sytuacja dramatyczna, ale jakoś to będzie. Uniwerek działa. Na pewno studia będą możliwe teraz albo trochę później. W tej chwili są zresztą rzeczy ważniejsze niż studia. Ale najważniejsze - żebyś tu już była! Bo inaczej, jak Cię znam, będziesz si męczyć i szamotać z daleka od kraju..." Ten list zadecydował. Na razie zatrzymam się u "Leny" - postanowiła Maria. - Rozejrzę się, zanim poadę do Zośki. Czuła wciąż wewnętrzne opory, myśląc o zamieszkaniu na stałe w Krakowie. Dom, w którym nie ma rodziców. Siostra, która odbudowała osobiste życie i niebawem znów zostanie matką... Najpierw Warszawa! Jeśli tam nie uda mi się z mieszkaniem, mogę wrócić do Krakowa. Kilka tygodni zajęły jej przygotowania do wyjazdu. Załatwiała formalności, pakowała bagaże. Rodzina Erdstr"omów i inni szwedzcy znajomi starali się zaopatrzyć ją we wszystko, co może być potrzebne w zrujnowanym wojną kraju. Niektórzy współczująco kiwali głowami. - Po co jechać na niepewne, pomiędzy ruiny i zgliszcza, kiedy tu można żyć?! Maria w odpowiedzi pokazywała fotografie Warszawy: ludzkie mrówki, pełzające wśród ruin, egły podawane z rąk do rąk, oczyszczone z gruzu fragmenty ulic, pierwszy tramwaj w lewobrzeżnej części stolicy. Wieczorami powracała do gazet krajowych, do listów od siostry i przyjaciółki. Coraz mocniej narastała w niej świadomość; Tam jest moje miejsce. Ciotka Liv patrzyła na młodą Polkę z troską w oczach. Nie próbowała jednak wyperswadować jej decyzji powrotu. Powtarzała tylko: - Pamiętaj, lilla Maria, że jeśli ci się tam nie ułoży, a wszystko jest przecież możliwe po takim wojennym kataklizmie, zawsze tu możesz wrócić. Początkowo mimo wszystko pełna była optymizmu i nadziei. Nie mogła przewidzieć tego, co nastąpi. Gdyby później znalazła się na dnie osamotnienia i rozpaczy, kołatała w niej jak iskierka myśl, że tam przecież w Szwecji są nadal życzliwi i serdeczni ludzie, że można by u nich szukać schronienia, ucieczki przed tym, co ją spotkało. Lecz zarazem śmiała się wtedy gorzko z samej siebie, z włanej naiwności. Mrzonki! Nieważne już były dawne dokumenty. Wokół granic rozpostarła się niewidzialna, lecz nieprzekraczalna kurtyna. Żelazna kurtyna. Dla zwykłych ludzi nie ma już wyjzadu poza obręcz kraju. Dla niej - napiętnowanej, podejrzanej - tym bardziej. Lecz echa słó ciotki Liv dźwięczały wciąż nadal w pamięci Marii. I może - kto wie? - były jednym z hamulców powstrzymujących ją w chwilach, gdy sięgała po fiolkę pełną tabletek phanodormu, sądząc, że jest to ostateczny ratunek. Sposób bezbolesnego przejścia na drugą stronę. Tam, gdzie nie będzie już nic - tylko wielki spokój. Wielka cisza. Miała już miejsce na statku odpływającym do Gdyni w pierwszych dniach kwietnia. Depesza od "Leny" zawierała nazwisko i adres krewnych, osiadłych w Gdańsku, którzy mieli czekać na Marię, jeśli Berestowiczom nie uda się po nią przyjechać. Podmuch łagodnego wiatru musnął czoło. Wtedy też było ciepło, choć nieupalnie. Wiatr wiosenny łagodnie głaskał twarz i zdawał się pchnąć krajem. Maria stała na pokładzie statku, który miał niebawem odpłynąć na południe przez Bałtyk aż do Gdyni. Mrużąc oczy uparcie wypatrywała lądu - tam, gdzie był brzeg ojczysty, prosty, wyrównany, nie przecięty klinami zatok i fiordów. Niewiele zapamiętała z tej morskiej podróży. Ostatnie chwile spędzone na gościnnym lądzie szwedzkim. Serdeczne pożegnanie przyjaciół. Ciemnoniebieska, zwiększająca się w oczach wstęga wody pomiędzy brzegiem a statkiem. Kilkanaście rąk uniesionych gestem pożegnania. Potem męczące kołysanie statku zapędziło ją do kabiny. Położyła się na wąskiej koi, lecz odpoczywała krótko. Zdołała pokonać mdłości i wyszła na pokład, aby podziwiać wspaniały zachód słońca. Dzień na statku dłużył się niemiłosiernie. Nocą Maria nie mogła spać. Zapadała chwilami tylko w drzemkę lub w pełen zwidów półsen. Wcześnie rano była na nogach. Z pokładu patrzyła w stronę, gdzie było wybrzeże polskie, Gdańsk i Gdynia, Hel i Jastarnia, pamiętane z wakacji dzieciństwa. Nie mogła doczekać się chwili, kiedy na horyzoncie zamajaczy wąska, szara, początkowo zamglona smuga lądu. Raz ujrzana, szybko rosła w oczach, stając się coraz szerszym pasmem brzegu. To Polska. Ojczyzna witana na nowo po sześciu latach z mieszanymi uczuciami. Były wśród nich radość i wzruszenie, poczucie klęski osobistego życia zdruzgotanego wojną i nieśmiałe, mgliste nadzieje. Pierwsze chwile po przybyciu statku do brzegu: barwy kalejdoskop obcych ludzkich twarzy wzruszonych, uradowanych - i oczu pełnych łez, Dokoła rozbrzmiewały powitalne okrzyki i krzyżujące się między ludźmi pytania. Na każdego prawie z przybyłych ktoś czekał. Maria rozglądając się wokół odczuła własne osamotnienie i bezradność. Co będzie, jeśli moja depesza nie przyszła? Jeśli nie znajdę krewnego "Leny"? Potrącana, popychana, trzymając kurczowo bagaże, które ciążyły jej w obu rękach, strofowała sama siebie: Nic nie będzie! Dam sobie radę. Jest tu przecież podobno placówka zajmująca się reemigrantami. Mówiono o niej na statku, ma taką dziwną nazwę, a raczej dziwny skrót. Jaki? Aha! Pur. Na razie trwa jeszcze sprawdzanie dokumentów. Urzędnicy są zmęczeni, to widać, ale życzliwi. Żołnierze w rogatywkach podobnych do przedwojennych - tylko inne orzełki, bez korony. Mój Boże, nareszcie Polska! Wśród czekających zobaczyła młodego człowieka, który najwyraźniej kogoś wypatrywał wśród pasażerów opuszczających statek. Spojrzenia obojga skrzyżowały się na moment. Nieznajomy zawahał się, nim podszedł bliżej. - Przepraszam bardzo, pani teraz przypłynęła? Może do Pauliny? Potwierdziła z ulgą. Nieznajomy spojrzał na wyjętą z kieszeni karteczkę. - Wiem, że pani na na imię Maria, prawda? Tylko nazwisko bardziej cudzoziemskie. - Po mężu. Własne mam polskie: Zamieńska. - W porządku. Dobrze żeśmy się odnaleźli. To pani rzeczy? Paulina dużo o pani opowiadała, kiedy tu była niedawno. Bardzo na panią czeka! Jedziemy teraz do nas. Do domu. Tej nocy Maria długo nie mogła zasnąć. Leżała w czystej, nakrochmalonej pościeli, podniecona i przejęcta myślą: jestem już w kraju! W Gdańsku, znajomym z dawnej wycieczki szkolnej, zniszczonym podobnie jak Warszawa, lecz również dźwigającym się z ruin. W Gdańsku, od którego zaczęła się wojna, a który teraz wrócił do Polski. Bronek, cioteczny brat "Leny" i jego żona - chyba miała na imię Jadwiga? - zaopiekowali się przybyłą bardzo serdecznie. Mówili dużo o Paulinie z odcieniem dumy: jest na stanowisku, o różnych sprawach decyduje, ale swoim bliskim pomaga. Jakie było to stanowisko krewniaczki, nie określali dokładnie. Maria z kolei trochę krępowała się indagować, co to jest ów Zwm, w którym wedle listu "Leny", czekało na nią oparcie i praca. Organizacja młodzieżowa, ale jaka? Chyba mocno lewicowa. Zapytała o męża Pauliny. - Był majorem w powychu - objaśnił Bronisław (znowu jakiś skrót, niełatwy do zrozumienia). Ale teraz go zdemobilizują, podobno idzie na jakąś ważną posadę w którymś ministerstwie. O Berestowiczu móili jednak mniej niż o Paulinie. Bronisław pracował jako frezer w stoczni gdańskiej, o której opowiadał z ciepłym błyskiem w oczach. Jadwiga żartowała, że się w tej stoczni chyba zakochał i jak tak dalej pójdzie, będzie o nią zazdrosna. Podczas kilku dni pobytu Marii chodził na południową zmianę. Rano mógł więc opiekować się gościem. Jadwiga uszyła woreczek na pieniądze i dokumenty, nakazując Marii schować go dobrze pod bluzką, bo w nocy, jak mówiła, trafiają się złodzieje. Bronisław zajął się wszystkim, co trzeba było załatwić. Dopomógł Marii w uregulowaniu formalności. Wysłał do "Leny" telegram, że przyjaciółka już jest i jedzie do Warszawy. Kupił bilet na pociąg, znalazł jej wygodne miejsce w tymże pociągu, który - o dziwo! był podobno znacznie mniej zatłoczony niż zwykle. Jak się okazało, oboje z cioteczną siostrą ustalili przedtem, że jeśli Maria będzie miała większy bagaż, zostawi go na przechowaniu, pojedzie zaś z jedną małą, podręczną walizeczką, żeby mieć swobodę ruchów. - Tu często ktoś przyjeżdża z Zetgie Zetwuemu. Co dziesięć dni jest okazja samochodem. Zabiorą pani rzeczy i przywiozą do Pauliny - tłumaczył Bronek. Maria nie bardzo wiedziała, co właściwie znaczy słowo "Zetgie", ale w pośpiechu wolała już nie pytać. Niebawem dowiedziała się, że ten skrót oznacza Zarząd Główny Zwm. Bronek przed jej odjazdem kupił w kiosku dworcowym numer tygodnika "Głos Młodych", którego dotyczas Maria nie znała. - Ja pani w Warszawie wysiądzie, pani Marysiu, to proszę tę gazetę trzymać w ręce. Może Paulina nie będzie mieć czasu. Ale wtedy kogoś na dworzec wyśle i ten ktoś łatwo pozna, że to pani. Zresztą jakby coś było nie tak, ma pani adres Pauliny. Weźmie pani dorożkę i z dworca pojedzie. Ona wie, kiedy pani będzie i na pewno wszystkiego dopilnuje - jak ją znam! Pocałował Marię w rękę - gest, od którego zdążyła już odwyknąć! - i stojąc za otwartym oknem wagonu, życzył jej szczęśliwej podróży. - Dziękuję za wszystko! - powtarzała. - Tak, napiszę. Oczywiście, dam znać. Dworzec gdański oddalał się z każdym obrotem kół. Maria rozejrzała się po wnętrzu wagonu, względnie czystym i dość wygodnym. Jechało nim tylko sześciu pasażerów. - Żeby tak było przez całą drogę! - westchnęła starsza pani, siedzący naprzeciwko przy oknie, częstując Marię cukierkami. - Ale po drodze dosiądą jeszcze na pewnno. A pani do samej Warszawy? Maria potwierdziła, nie mając ochoty wdawać się w rozmowę. Za oknami sunęły nadmorskie krajobrazy, nie widziane od lat. Pierwsza moja podróż przez kraj po wojnie! - pomyślała. Stacje pomorskie wyglądały czysto i schludnie. Poza Gdańskiem nie było widać większych zniszczeń. Sięgnęła po gazetę. Zaciekawił ją "Głos Młodych", który w Warszawie miał służyć jako znak rozpoznawczy. Przeczytała korespondencję o życiu młodych osadników na Ziemiach Odzyskanych, o perspektywach żniw, o przygotowawczych uroczystościach na polu bitwy grunwaldzkiej. Artykuł poświęcony sprawom roku terowego miał znajomą treść. Aha, to "Lena", czyli Paulina, pisała o kursach przygotowawczych, umożliwiających wstęp na wyższą uczelnię zdolnej młodzieży nie posiadającej świadectwa maturalnego. Przypomniała sobie własną maturę. Boże, jak to było dawno! Po maturze czekała ją nagroda: pierwszy wyjazd do Jugosławii. Do Dravciciów, do Vesny. Pierwsze wakacje z nią i ze Sławkiem... Pośrodku stronicy zamieszczony był wiersz bez tytułu. Nazwiska autora nie znała. Czytała te strofy raz, potem drugi z dziwnym uczuciem, że ktoś przemawia wprost do niej. Jak gdyby trafiał w samo sedno, w samą istotę jej własnych niepokojów, goryczy oraz nieśmiałych nadziei? Nie umiem się oprzeć tym wiosennym wiatrom@ na obcym bruku łódzkim i mojej młodości@ spłaconej innej ziemi, gdzie dziś z pierwszą trawą@ kości puszczają pędy i miasto z nich rośnie.@ Rzeczywistość, dom mój codzienny i ciebie@ przymierzam ostrożnie jak kwiecień urodę@ cieniutkich listków, wyrzuconych z ciemnych@ i cierpkich den gałązek na surową korę.@ (Maria Castellatti, z tomu: "Pole Mokotowskie") - Nie szkoda oczu? - zganiła życzliwie Marię starsza pani. - Przecież już ciemno! Może zapalę światło, ale teraz jeszcze za wcześnie. Maria odłożyła "Głos Młodych" wiedząc, że przeczytanego wiersza nie zapomni: "Kości puszczają pędy i miasto z nich rośnie". To Warszawa?... Muszę już iść - mówi Renata, zdrapując gałązeczkę wodorostu, która przylgnęła jej do kolana. Wilgotne włosy spadające na ramiona schną błyskawicznie pod gorącymi dotknięciami słońca. Chłopak patrzy na nią z niekłamanym zachwytem. Zdążyła zauważyć, że wśród Jugosłowian wielkim powodzeniem cieszą się blondynki. Tutejsze dziewczyny przeważnie są czarnowłose. A ona, choć podobna jest do ojca, włosy ma tak jak matka - obfite i jasne. - Ja ci na imię? Jestem Milan. A ty? - Renata. - Re_na_ta. To bardzo ładnie. Renata mruczy potakująco. Nie jest zbyt zachwycona swoim imieniem, ale woli być w klasie jedyną Renatą obok dwóch Monik i aż trzech Agnieszek. - Muszę już iść. Mama na mnie czeka. - Jeszcze chwilę! Powiedz, gdzie mieszkacie? - W "Jadranie". - Aha, to ten ośrodek akademii nauk. Dawno przyjechałaś? Pierwszy raz jesteś w Jugosławii? Renata decyduje się zostać jeszcze parę minut. Chłopak jest sympatyczny, pływa świetnie. Po angielsku mówi słłabo. Dziewczyna góruje na nim znajomością tego języka, co sprawia jej malutką satysfakcję. - Tak, pierwszy raz. Wspaniale tutaj! Milan, patriota własnego kraju, rozpromienia się natychmiast. - A co już widziałaś? - Nic. Tylko Tuczepi. - Nie byłaś jeszcze w Dubrowniku? Ani w Makarskiej? - Skądże! Jesteśmy tu dopiero parę dni. Mój ojciec ma jakieś letnie wykłady w Belgradzie. Jak tu przyjedzie, pozwiedzamy, co się da. - Powinnaś zobaczyć Split. Miasto_cudo! - Split? - powtarza Renata niepewnie. Czytała o tym mieście w folderze, ale nic nie pamięta. - Nie wiesz, co tam jest? - Milan wydaje się prawie zgorszony. - Pałac Dioklecjana Ważniejszy niż samo miasto. - Pałac Dioklecjana?! - Renata mruży oczy pod naporem słonecznego blasku. - No, na pewno go zobaczymy. Ojciec uwielbia zwiedzać, mama też. Mówisz, że ten pałac taki ładny? - Powtarzam ci, cudo! Zobaczysz zresztą sama. - Ale teraz naprawdę muszę iść. Wstaje, odruchowo wygładzając kostium. Piasku strzepywać nie trzeba - nadwodna część plaży składa się bowiem z kamiennych płyt. Żegna Milana skinieniem ręki i krótkim: - Hej! - Przyjdziesz tu po południu? - woła w ślad za nią chłopak. Renata odpowiada gestem, który może oznaczać zarówno "tak", jak "nie". Po południu na plaży panuje rozleniwiający upał. Nic się nie chce. Aż dziwne, że Renata na dłuższą chwilę wsadziła nos w przewodnik i pilnie czyta. Potem widocznie ją to znużyło. Odsuwa kolorowy tom i leży nieruchomo plecami do słońca. - Mówisz coś, mamo? - pyta nie podnosząc twarzy znad splecionych rąk. - Nie. Zdawało ci się - odpowiada Maria nieco zmieszana. Przed chwilą szeptała bezwiednie do samej siebie słowa, które towarzyszyły jej przed laty, wiosną roku 1946, po powrocie do kraju: "złączeni najsmutniejszą z trosk: miast odbudowy, serc odbudowy..." - Mamo, byłaś w pałacu Dioklecjana? Pytanie jest tak nieoczekiwane, że Maria drgnęła mimo woli. Lepiej, że Renata nie widzi jej zaskoczenia. - W pałacu Dioklecjana? Masz na myśli Split? - No właśnie. Podobno to coś wspaniałego. Widziałaś ten pałac? Maria zdążyła się opanować. - Owszem, byłam w Splicie - potwierdza spokojnie. - Widziałam pałac Dioklecjana. Ale to było tak dawno, że właśnie nic nie pamiętam. Przeczytałaś o nim? - Tak. I opowiadał mi ten chłopak, co go dzisiaj spotkałam na plaży. Mówił, że to cudo. - Split jest rzeczywiście bardzo piękny. Tak jak zresztą wszystkie miasta tu, na wybrzeżu. - Milknie na chwilę. Potem mówi jak gdyby sama do siebie: - Fantasmagoria mórz południowych? - Co takiego? Jaka fantasmagoria? - Renata podnosi głowę. - Przypomniałam sobie książkę Jana Wiktora. Pewnie nic jego nie czytałaś? - Nie - zaprzecza Renata z lekkim ziewnięciem, patrząc jednak bystro na matkę. - To chyba jakieś niesamowite starocie. - Przed wojną, zanim pojechałam na... no, na tę wycieczkę do Jugosławii, czytałam jego książkę "Od Dunaju do Jadran". - Co to takiego "Jadran"? Nasz dom tak się nazywa. - Po serbsku Adriatyk. I właśnie w tej książce spotkałam takie zdanie o Splicie, że jest to "fantasmagoria mórz południowych". Zabawne, co? - Maria uśmiecha się całkiem swobodnie. - Żeby po tylu latach pamiętać jedno zdanie! - I naprawdę ten Split to taka... fantasmagoria? - Mówię ci, że zapomniałam, jak wygląda. Jedno tylko pamiętam, że ten pałac jest - a właściwie był, bo nie wiem, jak teraz - większy niż samo miasto. Jakby je ogarniał. - Pałac większy niż miasto?! Mocna rzecz! Pojedziemy tam z tatą? - Na pewno pojedziemy. Ale na razie chodźmy do wody. - Idź ty pierwsza - proponuje Renata sięgając do przewodnika. - Ja sobie trochę poczytam o tym pałacu... "Na miejscu dzisiejszego Splitu powstała na początku naszej ery osada iliryjsko_grecka Aspalathos (nazwa od aromatycznego ziela obficie rosnącego w okolicy)..." Renata mimo woli pociąga nosem. W pobliżu, jak zwykle, pachną pinie i macierzanka. Przeskakując wzrokiem daty, które zawsze ją nudzą, czyta o cesarzu rzymskim Dioklecjanie, który nazywał się właściwie Caius Aurelius Valerian Diocletianus. Kilometrowe imię! "...syn wyzwoleńca, legionista rzymski, potem konsul i dowódca straży cesarskiej, wyniesiony na tron przez armię. Reorganizator państwa; wprowadził monarchię absolutną; otoczył się wschodnim ceremoniałem dworskim (diadem i purpura). Umiłował wybrzeże dalmatyńskie, dlatego osadę Aspalathos wybrał na miejsce ostatnich lat życia. Nad samym brzegiem morza kazał zbudować wspaniały pałac, na wzór czworokątnego obozu wschodniego z wysokim murem i basztami. Tu zamieszkał po abdykacji i tu zmarł..." Renata czyta jeszcze o świątyniach, granitowych kolumnach, rzeźbach przedstawiających sfinksy egipskie. Potem odsuwa przewodnik i przypomina sobie matkę. Cała się rozjaśniła, kiedy usłyszała o pałacu Dioklecjana... Maria myśli o nim teraz, płynąc wzdłuż brzegu zatoki. W wodzie jest na razie znacznie mniej wczasowiczów niż przed południem. Niedaleko boi kołyszą się dwa kolorowe materace. Roztopiony słońcem Hvar jest prawie niewidoczny. Pałac Dioklecjana. Tak, powiedziała Renacie prawdę: nie pamięta wyglądu tej budowli. Zwiedzała ją tylko raz. Potem na Hvarze było tak pięknie, że nie chciało im się obojgu zrobić wycieczki na stały ląd. A później przyszła depesza z Krakowa. I wtedy Maryjce zrobiło się bardzo żal, że nie widziała powtórnie "fantasmagorii mórz południowych" - Splitu wraz z pałacem Dioklecjana. - To nic - pocieszał Sławek. - Zobaczysz go innym razem. Ten "inny raz" nie nastąpił nigdy. Lecz Sławek uparcie obstawał przy swoim. - Kiedy to wszystko się skończy, zrobimy piękną wycieczkę wzdłuż wybrzeża - obiecywał podczas wojny. - Będziemy się włóczyć z wyspy na wyspę. Nie będzie już Niemców ani ustaszów. Nigdzie nie trzeba będzie się spieszyć. Obejdziemy razem cały pałac Dioklecjana. Podczas wojennej podróży do Jugosławii nie była w Splicie. Wtedy nie myślało się o zabytkach, o zwiedzaniu, lecz o pozostałościach i wspomnieniach niedawnej wojny. I nie zobaczyła powtórnie pałacu Dioklecjana. Nie chciałaby zresztą błądzić po nim bez Sławka z myślą o jego nie spełnionej obietnicy. - Zmiana warty - uśmiecha się do córki. - Pędź, kochanie, do wody, bo żal z niej wychodzić! Nie trzeba tego powtarzać. Renata zrywa się na równe nogi. - A ktoś tak tu nie chciał przyjechać! - rzuca z przekornym uśmiechem. Już jej nie ma. Tylko kostium, równie barwny jak skąpy, miga na ścieżce. Maria oddycha z mimowolną ulgą. Aż dziwne, że tak spieszno wrócić jej do wspomnień. Do wspomnień, które długo od siebie odsuwała. Co działo się wtedy, wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku? Podróż z Gdańska do Warszawy przebiegła znośnie. Trochę zapadania w półsen, w krótką drzemkę - i znów przebudzenie wciąż z tą samą myślą: jestem w kraju! Pociąg chyba nawet się zanadto nie spóźnił. Rankiem wysiadła na warszawskim Dworcu Głównym, innym niż ten dawny, zapamiętany sprzd wojny. Wokół rojno było od ludzi. Rozgląda się przez chwilę bezradnie, trzymając w ręku "Głos Młodych". - Co pani uważa? - zagadnęła jakaś kobieta w pretensjonalnym kostiumie, z rozbieganymi oczami. - Nocleg potrzebny? Skąd pani jedzie? Z zagranicy? W tejże chwili przybliżył się wysoki mężczyzna o cerze smagłej jak południowiec. Trzymał w ręku taki sam tygodnik. - Marysia? - spytał z uśmiechem. - Jestem Berestowicz. Po prostu Henryk. Żona wczoraj do późna siedziała na zebraniu. Dziś musiała koniecznie wyjechać w teren. Wróci wieczorem. Z tym "Głosem Młodych" łatwo się było spotkać, prawda? Przed dworcem czekał sfatygowany samochód z młodym kierowcą w mundurze. - Dokąd, obywatelu majorze? - zapytał służbiście, zerkając na Marię z ciekawością. - Do domu. Zmęczenie przytępiło ostrość pierwszych wrażeń.Ruiny Śródmieścia Maria widziała jak przez mgłę. Zniszczone Aleje. Ulica Marszałkowska - niasamowita w swoich ruinach, kipiała życiem na parterze i pośrodku jezdni. Okolice placu Zbawiciela i palcu Unii wyglądały trochę bardziej normalnie. Na Puławskiej, ku zdumieniu Marii, większość domów ocalała. Samochód skręcił w jedną z przecznic. Tu na drugim piętrze było mieszkanie Berestowiczów. Dwa spore pokoje z balkonem i trzeci, przy kuchni, kiedyś służbówka, obecnie "apartament" ich syna. - Marek jest w szkole. Ma swój klucz, więc cię nie obudzi, gdy przyjdzie - objaśniał Henryk, który od pierwszej chwili spotkania na dworcu mówił jej na ty. - Rozgość się, bardzo proszę. Paulina zaścieliła tapczan i zrobiła śniadanie. W łazience mamy wodę - to luksus jak na nasze warunki! Tyle że zimna, więc trzeba wziąć trochę gorącej z kuchni. Ja muszę jechać do pracy. Nik ci tu nie będzie przeszkadzał. W dziesięć lat później... Nie, skądże! Najmniej w piętnaście - dzwonek telefonu. W słuchawce głos chyba znajomy, choć od dawna nie słyszany. Słowa brzmiące wahaniem i niepewnością. - Pani Maria? Mówi Henryk Berestowicz. Nie wiem, czy mnie pamiętasz... - Ależ oczywiście. Co się z wami dzieje? Jak Paulina? - Właśnie w jej imieniu dzwonię. Leży w szpitalu. - Co się z nią dzieje? - Mogłabyś ją odwiedzić? Bardzo o to prosi. Cóż, lekarze nie ukrywają, że sytuacja właściwie beznadziejna. Nowotwór stwierdzony już dawno, robiono pewne nadzieje. Tymczasem teraz nastąpiły takie przerzuty, że... Umilkł. W słuchawce drżał jego przyspieszony oddech. - Nic nie wiedziałam... Dobrze, Henryku. Oczywiście pojadę tam od razu, dziś, jeśli mnie wpuszczą. Który to szpital? Bezkrwista twarz spoczywająca na poduszce rozjaśniła się uśmiechem, gdy Maria stanęła na progu separatki. Jak pokój, w którym zapalono lampę - pomyślała patrząc ze ściśniętym sercem na dawną przyjaciółkę. Paulina znowu teraz przypominała "Lenę" z obozu. A może nawet wyglądała jeszcze gorzej? Wtedy była w niej mimo wszystko energia, upór , wola przetrwania. A teraz - nikły uśmiech na wargach wyglądających jak dwie sine kreski. Przezroczysta bladość cery, zapadła twarz. Ręce, które wyciągnęła ku wchodzącej - jak patyczki. Tylko oczy zachowały trochę dawnego blasku. - Maryś, kochana! Tak strasznie się cieszę! Tyle lat! Mój Boże! Wybacz, że cię tu ściągnęłam. Masz pewnie mnóstwo pracy. Ale tak bardzo, koniecznie chciałam cię choć raz jeszcze zobaczyć! Widziałam recenzję z twojej książki i fotografię. Prosiłam Henryka, żeby koniecznie do ciebie zadzwonił. - Nie pleć, kochana. Zobaczymy się jeszcze nieraz. A co ty w ogóle wyrabiasz z tą chorobą? - Nie mówmy o mnie - Paulina wykonała ręką gest przypominający odpędzanie muchy. - Możesz mi wierzyć, Maryś, albo nie, ale naprawdę często o tobie myślałam przez te wszystkie lata. Bardzo często! Tyle że wciąż prawie siedzieliśmy za granicą. Najpierw jedna placówka, potem druga i ten Oenzet... Nigdy bym dawniej nie przypuszczała, że przyjdzie mi żyć wieęcej poza krajem niż w Polsce. Ludzie zazdrościli. Wydawało mi się, że to Bóg wie co. A tymczasem w końcu człowiek tęskni jak wariat do własnych śmieci, do własnego nieba nad głową... - Tam cię leczyli? - Owszem. Ale to było już za późno. Przyplątały się różne następstwa wojny, obozu, wszystko razem. Proszę cię bardzo, Maryś, nie mówmy o tym. Próbowaliśmy się szukać. Ale najpierw po prostu znikłaś... - Dziwisz się? Wypowiedziawszy te słowa, Maria natychmiast ich pożałowała Ziemista twarz chorej stała się jeszcze bledsza, jakby ją przyćmił cień. - Wcale się nie dziwię. Wiem, jak z tobą postąpiono. To było podłe, okrutne. Nigdy bym się nie spodziewała... Pisaliśmy wtedy. Próbowaliśmy coś dla ciebie zrobić. - Wiem. Byłam wam za to wdzięczna. Ale teraz ja cię proszę - nie mówmy o tym, dobrze? Po co? Było, minęło. - Masz rację. Widać, że ci dobrze w małżeństwie, prawda? Wyglądasz ładnie i tak młodo! Opowiedz mi o twojej małej. A może masz przy sobie jej zdjęcie? Pokaż! Rozmawiały długo, serdecznie. Kiedy dyżurna pielęgniarka po raz drugi zajrzała do separatki, znaczącym spojrzeniem wskazując zegarek. Maria wstała. Paulina przytrzymała jej rękę. - Jeszcze chwileczkę! - Przyjdę do ciebie choćby jutro. Jeśli mi tylko pozwolą. - Pozwolą na pewno. Ale poczekaj, Maryś, powiedz mi teraz jeszcze tylko jedno: nie masz do mnie żalu? - Żalu? Do ciebie? O co? - No, że wtedy namówiłam cię do przyjazdu. Mogłaś przecież spokojnie zostać w Szwecji. Albo wrócić i zamieszkać w Krakowie, Miałaś tam rodzinę. A ja... - Nie mów głupst, bardzo cię proszę! Niczego nie żałuję. Widocznie los tak chciał. Musiałam swoje przecierpieć, żeby mieć to, co mam teraz! Odwiedziła jeszcze dwukrotnie "Lenę", która gasła prawie w oczach. Nie było dla niej ratunku. Lekarstwa uśmierzały tylko lub łagodziły kolejne ataki bólu. Potem znów pewnego wieczoru zadzwonił telefon. Odezwał się w nim Henryk Berestowicz, który zmienionym, jak gdyby drewnianym głosem przekazał wiadomość, że Pauliny już nie ma. Dziś rano... Do ostatka była przytomna. Pogrzeb dawnej wiceprzewodniczącej Zarządu Głównego Związku Walki Młodych zgromadził sporo ludzi z "tamtych" czasów. Maria przemogła się i poszła na żałobną uroczystość, choć chciała uniknąć jakichkolwiek spotkań czy też rozmów z tej okazji - nawet ciekawych spojrzeń. Czuła jednak, że powinna odprowadzić "Lenę" na jej ostatnią drogę - w imię obozowej i późniejszej przyjaźni. Marcin przyjechał wraz z żoną, towarzyszył jej na cmentarzu - i jego obecność była swoistą tarczą ochronną. Maria odpowiedziała na czyjć ukłon, dostrzegła parę twarzy, które wydały jej się znajome, i dotrwała aż do końca żałobnych obrzędów. Wysłuchała przemówień, w których przypomniano życiorys Pauliny, jej działalność w ruchu robotniczym i młodzieżowym, jej wojenne bohaterstwo. Zapamiętała pobrużdżoną zmarszczkami twarz Berestowicza - i troje ludzi stojących tuż obok niego. Młody mężczyzna, to był ów dawny chłopiec, poważny i małomówny, który nazywał ją ciotką Marysią, kiedy przez krótki czas mieszkała u nich. Dwie młode osoby - chyba synowa i córka Berestowiczów. Starsze kobiety w czernikrepowych welonów płakały. To na pewno siostry Pauliny. Marcin puścił na chwilę ramię żony, gdy podeszła do mogiły, by obok licznych wieńców i wiązanek położyć pęk białych goździków. W dwa lata później Lisowiecki, powróciwszy z jakiegoś zagranicznego kongresu, powiedział: - Wiesz, Maryjko, kto cię kazał pozdrowić? Berestowicz. - Henryk? Gdzie go spotkałeś? - W Genewie, na tranzycie. Pogoda była nielotna, musieliśmy czekać na połączenie. zagadaliśmy się o tym i owym, wiesz, jak to w poczekalni. Wyobraź sobie, że on był kiedyś pacjentem Janka. Spytał mnie, czy jestem jego krewnym. A potem bardzo serdecznie mówił o tobie. - Pracuje gdzie? - Nie wiem dokładnie. Chyba jest na emeryturze, bo to już mocno starszy pan. Leciał na dłuższy czas do syna, który stale mieszka w Kanadzie. Sympatyczny człowiek. O nim chyba zachowałaś dobre wspomnienie, tak jak o niej? Potwierdziła. Jeśli powracam w przeszłość, trzeba przypomnieć sobie Paulinę taką, jaką znalazłam w Warszawie w pamiętnym roku 1946. Wtedy była jak żywe srebro - energiczna, niezmordowana w pracy, gościnna i wierna obozowej przyjaźni. Jednej z przyjaźni, które zbliżały ludzi na zawsze, łącząc ich więzami nieraz silniejszymi niż więzy rodzinne. Co było potem - pierwszego dnia po przyjeździe do Warszawy?... Maria sama nie wiedziała, jak i kiedy znalazła się pod grubym puszystym kocem o kolorze khaki. Zapadła w kamienny sen. Obudziła się z niego nagle, czując na sobie czyjś wzrok. Podniosła głowę z poduszki. Na progu pokoju stała uśmiechnięta "Lena". Nazajutrz była niedziela - od miesiąca pierwsza, jak nie omieszkał podkreślić Henryk - wolna niedziela, która Paulina spędziła w domu. Był więc rodzinny obiad, a przedtem i potem opowieści i zwierzenia, mnóstwo wspomnień, przeplatanych planami na przyszłość. Maria dowiedziała się całej prawdy o przyjaciółce. Henryk i Paulina poznali się w lewicowej, bliskiej ruchowi komunistycznemu organizacji młodzieży akademickiej. Paulina, córka rodziny robotniczej, tkwiła w sprawach tej organizacji głębiej niż Henryk, syn jednego z bogatych przemysłowców łódzkich, który sposobił się do aplikacji adwokackiej. On szedł przez studia łatwo i lekko, bez wysiłku. Ona musiała na nie zapracować, gdyż mając jeszcze czworo rodzeństwa, na pomoc materialną ze strony domu nie mogła liczyć. Ich miłość i małżeństwo spotkało się z dezaprobatą otoczenia. Obydwie rodziny nie akceptowały decyzji młodych. Jednym słowem - mezalians. jak w dawnej powieści. Orzeszkowa albo Rodziewiczówna! Prawda? - uśmiechała się prawie dziesięć lat później Paulina, opowiadając Marii dzieje swojego małżeństwa. Małżeństwa tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku urodził się Marek. - A potem przyszła wojna... - opowiada Paulina. - Moi teściowie ocaleli - wyjechali do krewnych za granicę i już nie wrócili. Dwie siostry Henryka zginęły w getcie. Młodszy brat też przepadł, nie wiadomo kiedy i gdzie. Henryk musiał się ukrywać. Raz ledwie mu się udało wydostać z rąk szantażystów. Znalazła się wreszcie dla niego dobra melina, z której trafił do partyzantki, a później po przyjściu frontu - do wojska. Ja zostałam z Markiem, ale niedługo... Paulina wciągnięta została do lewicowej konspiracji poprzez ludzi, z którymi współdziałali obydwoje - ona i Henryk - przed wojną. Markiem zaopiekowała się rodzina. Tak było bezpieczniej. Ona zeszła do podziemia, zmieniła papiery i pseudonimy. Zatrzymano ją z paczką bibuły. - Pawiak, ale Szucha, badania - byłam przygotowana na wszystko. Właściwie pożegnałam już swoich. A potem obóz... Sama wiesz... Od pół roku "Lena" była wiceprzewodniczącą Zarządu Głównego Związku Walki Młodych - organizacji, w której w konspiracyjnych narodzinach współuczestniczyła. Krótko jednak była w niej czynna, bo wkrótce ją aresztowano. - Zostawmy te stare dzieje, Maryś, trzeba pogadać o tobie. Chcesz być w Warszawie? Czy też wolisz wrócić do Krakowa? - Prawdę mówiąc, chciałabym raczej tu zostać. Ale czy to możliwe? - Dlaczego nie? - Chociażby ze względu na mieszkanie. Skąd mam je wziąć? - Na razie będziesz u nas. Pomieścimy się, nie ma strachu! Sama widzisz, że z mieszkaniem nam się udało. - Dzięki Bogu, jak mówią marksiści - wtrącił Henryk z uśmiechem. - No właśnie! Z początku nawet miałam wyrzuty sumienia, że ludzie gnieżdżą się w ruinach, a my jak na Warszawę, prawie w komforcie. Ale to mieszkanie służy nie tylko nam. Jesteśmy już pięć miesięcy i prawie przez cały czas był tu hotel. Wciąż musieliśmy kogoś przygarnąć na noc - a to moja rodzina, a to znajomi znajomych, to znowu ludzie z terenu. Teraz się trochę rozluźniło. Nie chcę nic słyszeć! - stanowczym ruchem ręki zażegnała próbę protestu ze strony Marii. - Zresztą to nie będzie długo. Remontuje się w jednym domu parę pokoi dla pracowników Zetgie. Rozmawiałam o tobie z naszymi towarzyszami. Wiedzą, co robiłaś podczas wojny. Nie dalej jak wczoraj nasz przewodniczący pytał, czy już jesteś i kiedy przyjdziesz. - Paulinko, czy Marysia może tak od razu zacząć pracę? Przydałaby się chyba jakaś kontrola zdrowotna, lekarz. Może sanatorium? - O, tylko nie to! Ten rok w Szwecji postawił mnie na nogi. Chcę pracować, coś robić, nie siedzieć bezczynnie! - Od razu wiedziałam... - pokiwała głową Paulina. - Już ty się nie bój, kochana! Czego jak czego, ale roboty ani tobie, ani nam nie zabraknie. - Ale gdzie bym poszła? Jak sądzisz? - Myślę, że na przykład do redakcji "Głosu Młodych". Widziałaś to pismo? - Tak. Twój kuzyn mi je kupił jako znak rozpoznawczy. Przeczytałam ten najnowszy numer od deski do deski. - I co o nim sądzisz? Na pewno świetnie się będziesz nadawała do roboty w redakcji. Znasz języki, widziałaś kawał świata. Kogoś takiego jak ty bardzo tam poszukują. - Ależ ja nigdy nie pracowałam w dziennikarstwie! - No i co z tego? Każdy z nas teraz robi coś, czego przedtem nie potrafił. Jak ci to nie będzie odpowiadało, znajdziemy inne zajęcie. Ale spróbuj, radzę ci! Na pewno prędko się wciągniesz. Zaraz w poniedziałek idziemy do naszego kadrowca. On właśnie wszystko już wie o tobie. Na oko trochę sztywny, ale nie zrażaj się, bo to porządny facet. Poznasz przewodniczącego. Wspaniały człowiek. Wszyscy już wiedzą o tobie! Wiktor Dalewicz, przedwojenny student politechniki, podczas okupacji oficer konspiracyjnej Gwardii Ludowej, obecnie kierownik wydziału personalnego w zarządzie głównym, rozmawiał z Marią dość długo. Nie dlatego jednak, żeby zbadać, kim jest nowa pracownica. Rekomendacja "Leny" wystarczała bowiem w zupełności. Chciał po prostu usłyszeć, jak wygląda na co dzień walka z okupantem hitlerowskim w Jugosławii. Wojenna przeszłość Marii robiła swoje: konspiracja, partyzantka, więzienie i obóz. To się liczyło. Przewodniczący zarządu głównego, Aleksander Olszewski, również odbył z Marią długą rozmowę. Pytał ją o rodzinę, o sprawy osobiste. Pokiwał głową ze zrozumieniem, kiedy opowiedziała o Sonderaktion, czyli aresztowaniu profesorów krakowskich wyższych uczelni, o wywiezieniu ich do obozów i o losie ojca, który wrócił wprawdzie z Sachsenhausen, lecz żył bardzo krótko. Wiktor Dalewicz, podobnie jak Paulina, uważał, że Maria znakomicie nadaje się do pracy redakcyjnej w "Głosie Młodych". Tego samego zdania był Robert, redaktor naczelny tygodnika, jedyny z kilkuosobowego zespołu, który znał się nieco na dziennikarstwie. Podczas kilku miesięcy przed wojną zahaczył się bowiem w którymś z ówczesnych lewicujących czasopism, pod koniec wojny był korespondentem prasy frontowej. - Masz znakomity życiorys, dziewczyno! - entuzjazmował się po pierwszej rozmowie z Marią. - I znasz języki. Z nieba nam spadłaś, można powiedzieć! Podczas rozmowy z Dalewiczem Maria nieśmiało napomknęła o chęci powrotu na studia. - Byliście na medycynie? - pytał óatrząc na nią przenikliwe zza szkieł okularów. - Tak, ale nie widzę siebie w roli lekarza. Po co miałbym zajmować miejsce bardziej potrzebne innym. - Słusznie. W takim razie co? - najchętniej socjologia. Bardzo mnie to interesuje. I spodziewam się, że te studia łatwiej zdołam pogodzić z pracą. Dalewicz przez chwilę zdawał się rozważać te słowa. - Chyba tak. Cóż, ostatecznie rozstrzygniesz sama - zetwuemowskim zwyczajem przeszedł na ty. - I tak przecież nie teraz pójdziesz na uniwersytet, tylko dopiero jesienią. Ja też chciałbym to zrobić prędzej czy później - dodał z uśmiechem, który nieoczekiwanie rozpogodził jego twarz, poważną, prawie ascetyczną. - Mam trzy lata politechniki - dodał jak gdyby odpowiadając na pytanie, którego nie zdążyła zadać... - Czas leci. Najwyższa pora, żeby kończyć studia. Ale cóż robić - jeszcze nie w tej chwili, kiedy mamy tyle roboty! Pracownicy i aktywiści Związku Walki Młodych często nie dojadali, nie dosypiali. Jeździli w teren, do zakładów przemysłowych, na wieś. Tworzyli brygady produkcyjne, organizowali współzawodnictwo pracy. Działalność ta była trudna, często niebezpieczna. Wciąż dawało znać o sobie zbrojne podziemie. Skończyła się druga wojna światowa, lecz w Polsce trwało coś jak wojna domowa, choć tego wyrażenia nie używano. Maria wyrosła w innym środowisku, ale niedawne wojenne przeżycie tak dalece ją przeobraziły, że przyjmowała za swoje to, co zastała w Polsce - nowy nastrój i jego realia. Zaczęła pracować w redakcji "Głosu Młodych" jako kierownik działu zagranicznego. Określenie to brzmiało bardzo dumnie - w rzeczywistości Maria musiała starczyć na cały ów dział. Wyjazdów za granicę było wówczas niewiele. Należało uzyskać od każdej młodzieżowej delegacji wracającej z podróży do innych krajów jakiś ciekawy materiał. Polubiła tę pracę i dawała sobie z nią radę coraz lepiej. Znajomość języków okazała się istotnie bardzo pożyteczna. Chociaż bowiem rzadko i nieregularnie pojawiała się w redakcji prasa zagraniczna - najczęściej zresztą radziecka - często udawało jej się wyłowić coś przydatnego dla "Głosu Młodych". Języka rosyjskiego nie znała, lecz pomagał jej chorwacki. Oswoiwszy się nieco z Warszawą i z redakcją "Głosu Młodych", postanowiła jechać do Krakowa. Wysłała do siostry telegram: "Wszystko dobrze jestem zdrowa do zobaczenia środa". Nie podała godziny przyjazdu. Bagaż miała niewielki, tylko torbę podróżną. Dworzec krakowski, jak zapewniali nowi znajomi, funkcjonował całkiem normalnie. Tyle że dniem i nocą przewalały się po nim tłumy. Ale to było na wszystkich dworcach w kraju. Maria nie podała orientacyjnej godziny przyjazdu. Siostra jest na urlopie macierzyńskim, jej mąż w pracy - po cóż ktoś z nich ma tracić czas wyczekując na dworcu? onadto chciała sama przeżyć spotkanie z miastem rodzinnym. Z kiastem szczęśliwego dzieciństwa i pierwszych, pogodnych lat młodości. Tu było całkiem inaczej niż w zdruzgotanej Warszawie. Wszystko przetrwało na dawnym miejscu: ulice i place, Brama Floriańska i Planty, Kościół Mariacki, Rynek i Wawel. Rozglądała się wokół z niedowierzającym zdumieniem. Widok tak bardzo kochanego miasta, które ocalało, sprawił radość, a zarazem ból. Przywodził na myśl ludzi, których nie ma i nigdy już nie będzie - zwłaszcza matkę i ojca. Z bijącym sercem stanęła przed wejściem. Mosiężna tabliczka z poczerniałym od starości nazwiskiem i tytułem naukowym ojca była jak pamiątka z innej epoki. Nie po raz pierwszy Maria przekonywała się o trwałości martwych przedmiotów, których istnienie często jest znacznie dłuższe aniżeli życie ludzkie. Nacisnęła guzik dzwonka. Furtka otwarła się. Ktoś stanął na tarasie. Zośka nie od razu poznała siostrę. Przez chwilę patrzyła, jakby nie wierząc własnym oczom. Potem krzyknęła coś nieswoim głosem, zbiegła po schodkach i rzuciła się Marii na szyję. Splecione ramionami, obydwie płakały i śmiały się na przemian wśród bezładnych wykrzykników. Z głębi ogrodu dobiegł płacz niemowlęcia. Dopiero wtedy Zośka oprzytomniała nieco i wypuściła siostrę z uścisku. - Moja malutka się odzywa. Chodź, zaraz ją zobaczysz. - Ale ja przecież prosto z pociągu! - To nic. Nie będziesz jej całować ani brać na ręce. Upomina się o swoje. Muszę ją nakarmić. - Moja Hanulka - powiedziała czule Zośka przewijając niemowlę. - Dostała imię na pamiątkę naszej mamy. Bardzo dobre dziecko. Je i śpi jak należy. W nocy prawie jej nie słychać. - A gdzie Krzyś? - rozejrzała się Maria. - Jak to gdzie? W szkole. To przecież już stare chłopisko! Zobaczysz go niedługo. Bardzo jesteś głodna? - zatroszczyła się Zośka. - Może coś teraz przekąsisz do herbaty, a obiad zjemy, kiedy Andrzej przyjdzie? Powinien być za godzinę. Czemu nie napisałaś, którym pociągiem przjeżdżasz? Ktoś z nas byłby wyszedł na dworzec! - Wiedziałam, że jesteście zajęci. Pociągi się przecież teraz spóźniają. - Też prawda. Ale jak sobie dałaś radę z bagażem? - Mam tylko torbę. Rzeczy zostawiłam w Warszawie. Niebawem wrócił ze szpitala mąż Zośki, ze szkoły jej synek. Siostra pozostawiła ich troje i pobiegła do kuchni, aby przyspieszyć Obiad. Nowy szwagier pozyskał od razu sympatię Marii. Z listów siostry wiedziała, że jest lekarzem wojskowym. Przygotowana była na spotkanie z człowiekiem stanowczym i szorstkim, o energicznych ruchach i donośnym głosie. Tymczasem Andrzej Gostowski był małomówny i łagodny. Z twarzy przypominał nieco Marii Wiktora Dalewicza. Pochodził ze Lwowa. Przeszedł ciężkie koleje losu podczas wojny, nim zza Uralu trafił do I Armii, a potem odnalazł rodzinę. Zośka poznała go przed wojną na jakimś balu medyków. Odnaleźli się jednak dopiero w tysiądz dziewięćset czterdziestym piątym roku, kiedy Andrzej pracował w wojskowej służbie zdrowia na terenie Krakowa. Ujmujący był stosunek Andrzeja do obojga dzieci, widać było zresztą, że mały lgnie do niego jak do rodzonego ojca. Doktor Gostowski usprawiedliwiał się przed szwagierką: - Wiem, że właściwie z mojej winy zrobił się w domu taki tłok. Mój brat już stąd wyjechał na studia do Poznania. Ale wciąż jeszcze jest matka i obie siostry. Dlatego będzie ci z początku niewygodnie w tej ciasnocie. To się zmieni. Moja matka bardzo chce przenieść się do Wrocławia, a teraz tam już trudno o przyzwoite, obszerne mieszkanie. Łatwiej byłoby w Jeleniej Górze albo w Wałbrzychu. Ale o tym mama nie chce słyszeć. Trzeba to zrozumieeć: jest lwowianką, a we Wrocławiu zrobiła się teraz filia Lwowa. - A gdzie są twoje siostry? - Jedna w biurze. Tam też jada obiady. Druga na wykładach na uniwersytecie, wróci dziś później. Na pewno się polubicie - zapewniał. - Zresztą to kwestia czasu, chyba już niedługo. - Andrzej! - Maria wykorzystała chwilową nieobecność siostry. - Ja wolę zostać w Warszawie, nie tutaj. Wszystko ci wytłumaczę - dodała widząc jego zdumioną minę. - Zosi na razie nic nie mów. - Proszę na obiad! - zawołała Zośka z jadalni. - Zupa stygnie. Siadaj, Maryjka, na twoim dawnym miejscu. Boże, aż nie do wiary, że jesteś znowu! Dziś mało nas tutaj. Przeważnie siadamy do stołu w sześć osób. Razem z tobą będzie siedem. - A gdzie ciocia będzie spała? - dopytywał się Krzyś. Obiad był zwykły, domowy i dlatego smaczny. Dalszy ciąg właściwej rozmowy nastąpił po kolacji, kiedy dzieci położono spać. - Teraz możemy się spokojnie zastanowić, jak tu się przetasujemy, żebyś miała spokojny kąt dla siebie - oznajmiła Zośka. Najlepiesj od razu postawić jasno całą sprawę. Maria nabrała tchu jak przed skokiem do wody. - Nic nie tasuj, Zosiu. Nie trzeba. Ja przecież zostanę w Warszawie. Będę tu przyjeżdżać - dorzuciła, chcąc nieco złgodzić te słowa. - Ale już właściwie mieszkam w Warszawie. Łyżeczka od herbaty upadła na tacę z donośnym brzęknięciem. Zośka spojrzała na siostrę jak na zjawę z innego świata. Maria wytrzymała jej wzrok, pełen zdumienia i niedowierzania. - Maryjka, nie mówisz tego na serio?! - Owszem. Jak najbardziej. - W takim razie... Tyś chyba oszalała! Słyszałeś, Andrzej? Gnieździć się tam, w gruzach, w ruinach, u obcych, kiedy tu masz dom?! Prawda, że nie jest w nim tak wygodnie jak dawniej, ale to się przecież zmieni.! - Wiem. Ale naprawdę wolę być w Warszawie. - Coś sobie uroiłaś! A może masz tam kogoś?... Zawiesiła głos, badawczo spoglądając na siostrę. - Nie. Nie mam tam nikogo. I wcale się na to nie zanosi. - Więc wolisz być u obcych niż u swoich?! - Kochanie! - Maria dotknęła jej ręki. - Nie mów tak. Przecież nie o to chodzi... I Paulina wcale nie jest dla mnie obca. Zaprzyjaźniłyśmy się w obozie. Bardzo wiele mi tam pomagała. A to, wiesz, ogromnie ludzi wiąże. Ale najważniejsze, że mam pracę, która mi odpowiada. I na pewno będę ją mogła tak sobie ułożyć, żeby chodzić na uniwerek. Zofia zmusiła się do opanowania. Widać jednak było, że decyzja siostry dotknęła ją bardziej, niż chciała to okazać. Andrzej na razie milczał dyplomatycznie. Potem spojrzawszy na zegarek, pożegnał żonę i szwagierkę spiesząc na dyżur. - Może mi przynajmniej powiesz, co to za praca, żeś tak do niej przylgnęła? Maria udała, że nie zrwaca uwagi na ironię brzmiącą w głosie siostry. - Jestem w redakcji "Głosu Młodych". - I ty naprawdę chcesz tam pracować? W tej peperowskiej przybudówce?! - Dlaczego nie? Bardzo mi to odpowiada. - No wiesz! Znaleźli naiwną. Dopiero co przyjechałaś i nie wiesz, skąd wiatr wieje. Jak przyjdą jakieś zmiany, możesz gorzko pożałować! - Nie wiem, dlaczego ci się to aż tak nie podoba. Myślałam, że jesteś postępowa. - Postępowa byłam zawsze. Ale to, co oni propagują... Namnożyło się tych apostołów spod ciemnej, a raczej spod czerwonej gwiazdy! - Zosiu! - Maria zesztywniała. - Jeśli chcesz wiedzieć, to ja też chodziłam z czerwoną gwiazdą na czapce. Nikt mnie do tego nie zmuszał, żeby... Umilkła. Zośka przesiadła się z fotela na starą otomanę i objęła siostrę ramieniem. - No, mała, nie złość się! - rzekła pojednawczo. - Przecież nie chchę ci dokuczać. Tylko tak mnie zaskoczyłaś! Co właściwie masz robić w tym "Głosie Młodych"? - Już tam pracuję. Jako dziennikarka. - Dziennikarstwo w czymś takim!? To przecież niepoważne. Musisz coś skończyć, dziewczyno! Te bajdurzenia, że "nie matura, lecz chęć szczera" były dobre podczas wojny. Ale teraz prędzej czy później stracą sens i co potem? Nie szkoda ci tych dwóch lat medycyny?! Nazajutrz Maria odbyła rozmowę sam na sam ze szwagrem. - Wolałem wczoraj nie zabierać głosu - tłumaczył. - Widzisz, Maryjka, jestem w kłopotliwej sytuacji. Tyś powinna przecież być tutaj bardziej u siebie, niż ja... - Nie mów tak, Andrzej! - zaoponowała. - Wcale nie dlatego zostaję w Warszawie. Mnóstwo ludzi mieszka w sto razy gorszych warunkach. Tylko... Nie powiedziała mu, że chce za wszelką cenę uniknąć kurateli starszej siostry. Ale usłyszał od niej to, co przemiczała przed Zośką. A więc, że była w ciąży, kiedy ją aresztowano, że poroniła podczas przesłuchania w gestapo i chorowała potem w belgradzkim więzieniu. A tak bardzo chciała mieć dziecko, tak na nie czekała! Teraz wszystko w niej jakby obumarło. Nie wie, czy kiedykolwiek będzie miała szansę macierzyństwa. Dlatego właśnie bardzo przykro byłoby patrzeć z bliska na czyjeś odbudowane rodzinne życie i tylko grzać ręce przy cudzym - mimo wszystko - ognisku... - Życzę wam obojgu jak najlepiej - powtórzyła parokrotnie. - Ale to jest silniejsze niż moja najlepsza wola. Powinnam jakoś dojść do siebie... Andrzej słuchał uważnie, ćmiąc któregoś z rzędu papierosa. Rzucił jakąś uwagę, o coś zapytał. - Rozumiem - rzekł wreszcie. - Oczywiście nie powtórzę tego Zosi. Powiesz jej o tym wszystkim sama kiedyś, później. Ty też postaraj się ją zrozumieć. Pracowała dla Ak. też się narażała, i to nieraz. A teraz co i rusz dowiadujemy się, że ktoś z akowców aresztowany, znikł bez śladu. Ludzie się boją. - Pewnie jakieś pomyłki... - westchnęła Maria zgnębiona. O tych aresztowaniach zdążyła usłyszeć jeszcze w Warszawie. - Za dużo tych pomyłek. I za dużo ataków przeciwko tym ludziom, którzy nie chcieli politykować, tylko po prostu bili się z Niemcami. - A czy Zosi coś grozi? - Grozi? Nie. Tylko to wszystko bardzo ją drażni. A lepiej oszczędzić jej tych napięć, zwłaszcza teraz, kiedy karmi małą. Lepiej, żeś jej nie mówiła o tych twoich najcięższych przejściach. Opowiesz kiedy indziej. Musisz wiedzieć, że niektórzy bardzo mają Zośce za złe jej małżeństwo z takim jak ja, od Berlinga. - Co za idiotyzm! - Oczywiście. Ale z takich idiotyzmów składa się teraz nasze życie. A ja nie mam zamiaru obnosić moich wojennych przejść i tłumaczyć się z tego, co robiłem, kiedy mnie wywieziono za Ural. Oczywiście to wszystko kiedyś się uspokoi. Ale na razie jest ciężko... Tak więc od pierwszego po wojnie przyjazdu do Krakowa otoczył Marię gąszcz zawiłych spraw, których przedtem nie znała. Wyjechała bowiem z okupowanej Polski na przedwiośniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Rozmawiając z siostrą, nieraz musiała omijać drażliwe, zapalne punkty. W takich chwilach czuła, że Związek Walki Młodych jest jej bliższy niż otoczenie, w którym wyrosła - i że całym sercem gotowa jest popierać to, co się obecnie w Polsce dzieje. Zośka wymogła na młodszej siostrze solenną obietnicę, że jeśli nie ułożąjej się w ciągu najbliższych miesięcy sprawy mieszkaniowe, wróci na stałe do Krakowa. Tymczasem - o dziwo! - te właśnie najtrudniejsze chyba w ówczesnej Warszawie kłopoty znalazły niebawem pomyślne dla Marii rozwiązanie. U Berestowiczów mieszkała ponad dwa miesiące. Zapewniali często, że im nie przeszkadza. - Nawet mamy z tego wygodę - śmiała się Paulina. - Przedtem coraz to ktoś inny zjawiał się, żeby go przenocować. A teraz - koniec, kropka! Mówimy, że drugi pokój zajęty i sprawa zakończona. Zresztą to nie potrwa długo, zobaczysz! Przewidywania jej sprawdziły się. Przewodniczący Zg Zwm polecił wydziałowi gospodarczemu znaleźć mieszkanie dla towarzyszki Dravcić. Przypadek zrządził, że w tym właśnie czasie jeden z pracowników zarządu głównego został przeniesiony służbowo do Szczecina, gdzie przydzielono mu obszerną willę. Mając sporą rodzinę, wolał cztery pokoje w Szczecinie, niż w Warszawie ciasną kawalerkę z wnęką kuchenną i minaturową łazienką. kawalerka ta była w dość opłakanym stanie, została jednak szybko wyremontowana i odnowiona. I to właśnie mieszkanie odziedziczyła po owym pracowniku Maria Zamieńska8dravcić. Tak podpisywała wówczas swoje pierwsze teksty drukowane na łamach "Głosu Młodych" - prócz drobnych informacji i notatek sygnowanych tylko literkami. - Będziesz blisko nas - cieszyła się Paulina. - Z Odolańskiej na Olszewską tylko parę kroków! Za oszczędności z pierwszych honoriariów (Mój Boże! Jak dumnie brzmiało to słowo!) i z bezzwrotnego zasiłku na zagospodarowanie Matia kupiła stół, dwa krzesła i tapczan. W mieszkaniu była wbudowana ścienna szafa. Berestowiczowie dopomoagali jej w przeprowadzce i zainstalowaniu na "własnych śmieciach". Od nich dostała w prezencie aluminiowe garnki i lniany obrus. Jako deputat przydzielony pracownikom zarządu głównego otrzymała koc i kołdrę, jedno i drugie w oliwkowozielonym kolorze, z dostaw Unrra. Jak weszła w posiadanie własnej poduszki - tego nie mogła sobie teraz przypomnieć. Śmieszna mała satysfakcja z urządzenia się na swoim tłumiła uczucie samotności. Moja mała stabilizacja - uśmiecha się teraz pobłażliwie Maria, patrząc z odległości ponad trzydziestu lat na tamtą Maryjkę, krzątającą się w kawalerce przy ulicy Odolańskiej. - Jakże krucha była ta stabilizacja. Jak nietrwała! Ale o tym wówczas nie mogłam wiedzieć! - Coć ci się przypomniało... - mówi Renata patrząc na zamyśloną twarz matki. - I chyba coś przyjemnego. Prawda? Maria czerwieni się jak dziecko przyłapane znienacka na przewinieniu. - Nic takiego - mówi łagodniej, niż zamierzała. Po prostu myślę o tym i owym. Żeby tak się wreszcie dowiedzieć, o czym ty myślisz! - stwierdza w duchu Renata. - O czym? Czy też o kim? - Chciałaś coś powiedzieć? - Nie, nic. Właściwie miałam cię jeszcze zapytać... Kiedy znalazłaś rodzinę tej twojej Olgi? Zaraz po wojnie? I co się dzieje z jej dzieckiem? To musi być już teraz całkiem dorosły facet? - Tak, oczywiście. Matka nie żyje od paru lat. Do jej siostry wysyłam kartki na święta. Ona też się czasem odzywa. A chłopiec... To już dorosły człowiek. Jest inżynierem i mieszka gdzieś na Śląsku. Rodzinę Olgi znalazłam w Krakowie, kiedy tam przyjechałam drugi raz... Przegadały znowu tę noc aż do świtu. Tym razem Maria opowiedziała siostrze szczegóły o aresztowaniu i o tym, co spotkało ją podczas przesłuchania na gestapo. Zofia słuchała relacji siostry z pobladłą twarzą. Nie przerywała jej ani słowem. Tylko potem westchnęła głęboko: - Mój Boże! - i długo milczała, nim z jej ust padło pytanie: - A co się stało z tą dziewczyną, która razem z tobą siedziała? - Nie wiem, czy żyje. Liczyła się z wyrokiem śmierci. - To była Polka? - Tak. Przedostała się w początkach wojny z Krakowa na Węgry, a potem już razem z mężem do Jugosławii. Aresztowano ją za pomoc jeńcom angielskim, którzy uciekli z niewoli. Była w ciąży i tak strasznie się bała o dziecko, że jeśli będzie skazana na śmierć, to Niemcy jej zabiorą. Słuchaj, Zosiu, koniecznie chciałabym odnaleźć jej rodzinę. Obiecywałyśmy sobie, że jeśki któraś z nas przeżyje, damy znać... Podała mi adres matki. Ulica chyba Słowackiego, numer zapomniałam, ale to tu, w Krakowie. Zośka zawahała się przez moment. - Słuchaj, chyba wiem, o kogo chodzi. - Znasz rodzinę Olgi?! - Maria chwyciła rękę siostry. Powiedz, co się z nią stało? Może jednak żyje? A dziecko? - Spokojnie, Maryjka. - Zofia zdawała się ważyć z namysłem każde słowo. - Wiem, domyślam się, co to dla ciebie znaczy. Ale wytrzymałaś tyle, że... - Nie żyje? - Nie żyje. Niemcy skazali ją na śmierć i stracili po procesie. Chyba w Berlinie, o ile dobrze pamiętam. A dziecko... Dziecko ocalało. - I żyje? - Tak. Jest u jej matki i siostry. One go wychowują. - To synek? - Tak. - Widziałaś go? - Ja nie. Ale moja koleżanka, która jest pediatrą, pracuje w przychodni, do której przyprowadzany jest ten mały. Miał chyba najwyżej pół roku, kiedy one obydwie, babka i ciotka, zdołały go wydobyć z więzienia, gdzie był przy matce. Ta historia stała się głośna w Krakowie... - Powinnam zobaczyć się z jej matką! - Oczywiście. Tylko pozwól, że ja przedtem przygotuję grunt. Ustalę dokładny adres tych pań, dam znać, że jesteś i że chcesz z nimi porozmawiać. Nazajutrz dzwoniła do drzwi, za którymi niecierpliwie na nią czekano. Było to mieszkanie w starej kamienicy o wąskich oknach i wysokich pokojach. Dwie pary oczu przypominały spojrzenie Olgi. Oczy jej matki i jej syna. Zośka miała słuszność: starszą, schorowaną panią trzeba było uprzedzić i przygotować do tej rozmowy. Inaczej bowiem zbyt wielkim wstrząsem mogło okazać się dla niej zetknięcie z kimś, kto mało znał i pamiętał jej córkę, spotkaną na przedostatnim etapie życia. Nie obyło się bez płaczu i bez leków uspokajających. Janina, starsza siostra Olgi, stanowczo kazała się matce położyć, zanim wróciła do rozmowy z Marią. Była silniejsza, bardziej zahartowana niż tamta siwa, krucha, przedwcześnie załamana kobieta. Lecz i jej mocno drżały ręce, gdy kładła na stole nieliczne, żałosne pamiątki: listy więzienne Olgi z wiadomością o urodzeniu jej synka Łukasza - z błaganiem, aby matka i siostra koniecznie starały się o przekazanie im dziecka. Kolejny list z wyrazami ulgi i radości, gdy mały przywieziony został do Krakowa i oddany rodzinie. Zawiadomienie o egzekucji; parę drobiazgów osobistych... - I te spinki do włosów, o których mówiłaś - przypomina Renata. - Tak. Siostra Olgi powiedziała mi, że matka po tym nieszczęściu już właściwie nigdy się nie podźwignęła. Jedyną pociechą dla nich obu było dziecko. - Niemcy byliby je wykończyli? - Może tak. A może zabraliby je do sierocińca na wychowanie i na zniemczenie, bo takie przypadki też się zdarzały. - Jakim cudem zgodzili się oddać dziecko? - Matka i siostra poruszyły niebo i ziemię, żeby to załatwić. Chyba zdarzyło się szczęście w tym nieszczęściu, że Olga urodziła małego w więzieniu wiedeńskim. Choć Austria oficjalnie wtedy ni istniała, bo zagarnął ją Hitler, jednak między Krakowem a Wiedniem zostały pewne powiązania jeszcze z dawnych czasów, sprzed pierwszej wojny światowej, i dawne znajomości między ludźmi. Matka i siostra Olgi trafiły - nie pamiętam już jak i przez kogo - do pewnego austriackiego, wtedy niemieckiego, obywatela, Polaka z pochodzenia, który od wielu lat mieszkał w Wiedniu. On zrobił najwięcej, żeby uratować dziecko. Udało się zdobyć oficajne zezwolenie na przekazanie małego rodzinie. Przywiozła go niemiecka pielęgniarka. - A Olga? - głos Renaty drgnął. - Czy nie można jej było uratować? - Z nią sprawa okazała się przgrana. Tak jak ci mówiłam: pomoc jeńcom, czyli wrogom, Niemcy uważali za najwyższą zdradę. Adwokat niemiecki, który pełnił rolę obrońcy z urzędu - bo hitlerowcy tworzyli pozory, że to normalny proces sądowy z przestrzeganiem prawa - w imieniu rodziny wystosował prośbę do Hitlera, żeby okazał łaskę wobec kobiety młodej i oczekującej dziecka. - I co? - Hitler odmówił. Wyrok wykonano. Zapadła cisza. - Brr! - wzdrygnęła się po chwili Renata, jakby nią wstrząsnął magły dreszcz. - Wracamy? - spojrzała pytająco na matkę. Kiedy ścieżka stała się nieco szersza, wsunęła rękę pod ramię Marii gestem, jakiego tak od dawna u córki nie spotkała. Kolację zjadły prawie w milczeniu, z rzadka wymieniając jakieś obojętne słowa. Przy sąsiednim stoliku para młodych ludzi rozmawiała o modnym filmie, który miał być wyświetlany wieczorem w pobliskim kinie pod gołym niebem. Renata nadstawiła uszu. - "Ostatnie tango w Paryżu"? Nie było tego u nas! Pójdziemy, dobrze? - Idź, jeśli chcesz koniecznie. Ja nie mam jakoś ochoty. - Nie masz ochoty na "Ostatnie tango"?! Podobno to bomba! - Wyobraź sobie, że mnie to nie ciągnie. Wolę sobie poczytać. Idź sama. Tylko wróć potem zaraz. Musimy się dziś wyspać, bo potem trzeba będzie wstać wcześnie przed tym Hvarem. Siedzi na balkonie odłożywszy książkę. Patrzy na morze, coraz ciemniejsze w miarę jak gęstnieje mrok, i na pobliskie zielone pnącza. Pomiędzy liśćmi rozchylają się kielichy kwiatów, które otwiera zmierzch. Patrzy i dziwi się mimo woli samej sobie. Wycieczki w przeszłość, przed którymi początkowo tak bardzo się wzbraniała, coraz bardziej ją pociągają. Zdumiewające: w krótkim czasie można przeżywać wydarzenia miesięcy, a nawet lat! Poszukiwanie utraconego czasu tak jak w słynnej powieści Prosuta? Chyba tak. Ale czy ten czas był naprawdę stracony? Kiedyś uciekała od wspomnień. Unikała ich - bowiem każde zdawało się być solą sypaną na nie zabliźnioną ranę. Teraz okazuje się, że można - myśląc o tym, co było - powracać do przeszłości. Czy prawdą jest więc powiedzenie, nieraz powtarzane przez mądrych, starych ludzi: czas kaleczy, czas leczy?... Pewnego dnia - w trzy, może w cztery miesiące od rozpoczęcia przez Marię pracy w "Głosie Młodych", gdy już mieszkała w kawalerce na ulicy Odolańskiej, wezwał ją Wiktor Dalewicz. Raz jeszcze zapytał, jak długo była w partyznantce jugosłowia,skiej. Potem zaproponował, aby wzięła udział w zebraniu organizacji partyjnej przy zarządzie głównym i podzieliła się z obecnymi chociażby częścią wspomnień z tego, co przeżyła w Jugosławii podczas wojny. W pierwszym odruchu chciała odmówić. Wspomnienia jugosłowiańskie to była przecież zarazem pamięć Sławka. Każda myśl o nim wciąż jeszcze sprawiała ból. Dalewicz odgadł jej rozterkę. - Wiem, że to może być dla ciebie przykre. Ale... Sama rozumiesz, że nie mamy zbyt wiele wiadomości o tym, co się wtedy działo w Jugosławii. - Ja byłam dość którko w lesie - odparła Maria z wahaniem. - Inni Polacy, którzy poszli do tamtejszej partyzantki, mogliby więcej o tym opowiedzieć. - Owszem. Ale tu w Zetgie nie mamy nikogo takiego. I wcale nie chodzi o jakiś referat z analizą aytuacji, tylko po prostu o własne, osobiste wspomnienia. Na przykład to, co mówiłaś za pierwszym razem o szpitalach i o służbie zdrowia na terenach wyzwolonych, okazało się bardzo ciekawe. - Tak krótko tam byłam! - westchnęła Maria. - Ale byłaś. Możesz opowiedzieć, co widziałaś. Innych takich świadków na razie nie mamy. A ludzie o tym chcą wiedzieć. Na zebraniu będzie zresztą aktyw z niektórych województw. Sama się przekonasz, że dla tych towarzyszy taka bezpoMrednia relacja wiele znaczy. - Nie jestem członkiem partii. Dalewicz uśmiechnął się po swojemu, kącikami ust. - Chyba to tylko kwestia czasu. Prawda, Marysiu? Sam gotów jestem dać ci rekomendację. A mówić o Jugosławii możesz jako bezpartyjna. Nie ma przeszkód... Początkowo zabrakło jej odwagi. Widziała przed sobą mnóstwo twarzy, wśród nich zaledwie parę znajomych. "Lena" nie mogła dodać jej otuchy, siedziała bowiem za stołem w prezydium. Z pierwszego rzędu zachęcająco uśmiechnął się Robert, naczelny redaktor "Głosu Młodych". Maria zaczerpnęła tchu - i usłyszała własny głos, początkowo niepewny, załamujący się co chwila. Onieśmielenie stopniowo mijało. Magia przeszłości zaczęła działać. Jak gdyby rozsunęły się ściany niewielkiej, zatłoczonej sali, w której mimo otwartych okien gęstniał dym papierosów. Patrząc przed siebie, Maria widziała to, o czym chciała opowiedzieć obecnym: szpital zagrzebski, skatowaną, nieprzytomną Marię na noszach, Annę - niemłodą łączniczkę. Przeżywała na nowo wykradanie lekarstw z szafy pilnowanej przez niemiecką zakonnicę. Potem chwilę odejścia na zawsze z domu teściów, wędrówkę do lasu, pierwsze spotkanie z partyzantami, którzy na czapkach mieli czerwone gwiazdy. Pospieszny marsz na bezpieczniejsze tereny, dramatyczna przeprawa przez rzekę... W drugim rzędzie, z Robertem siedział barczysty blondyn, który bardzo uważnie słuchał relacji Marii. Słuchali zresztą wszyscy. Na sali była cisza jak makiem zasiał. Ale ten nieznajomy zdawał się wprost chłonąć każde słowo. Maria nie wiedziała, jak zakończyć opowieść. Znowu głos jął odmawiać jej posłuszeństwa. - Musiałam odejść z lasu, choć nie chciałam. W partyzantce został mój mąż, jego bracia. I wielu przyjaciół. Potem wpadłam w ręce Niemców... W więzieniu belgradzkim siedziałam z Polką. Z młodą harcerką, którą, skazano na śmierć... ścięto, kiedy urodziła dziecko. Urwała, nie mogąc wymówić ani słowa więcej. Na sali zapadła głęboka cisza. Potem ktoś zaklaskał - i nagle ze wszystkich stron odezwały się brawa. "Lena" pospieszyła zza stołu prezydialnego ku Marii i objęła ją ramieniem. - No, już dobrze, Maryś - powtarzała. - Uspokój się! Świetnie to wypadło, doskonale! Zarządzono przerwę. Ktoś przyniósł Marii szklankę wody. Wypiła ją duszkiem - i zauważyła, że tuż obok stoi ów blondyn z drugiego rzędu, który tak uważnie słuchał jej wystąpienia. - To było znakomite, towarzyszko - rzekł z uśmiechem. - My się jeszcze nie znamy - mocno uścisnął jej dłoń. - Ale ja o was dużo słyszałem! Wokół Marii zrobiło się tłoczno i gwarno. Jedni z obecnych chcieli wyrazić jej uznanie. Inni pytali o dodatkowe szczegóły. Barczysty blondyn rozmawiał tymczasem z "Leną". Potem zaraz z nią podszedł znowu do Marii. - Gratuluję raz jeszcze! Słuchałem, jakbym sam to wszystko przeżywał. - Zygmunt, chodź na chwilę! - odwołał go jeden z obecnych. Maria spojrzała pytająco na "Lenę": - Kto to jest? - Nie znasz go? Aha, prawda, że on teraz dużo siedział w terenie. To Zygmunt Maciejczyk - kierownik naszego wydziału młodzieży wiejskiej. Nowy znajomy wrócił do nich. - Pójdziemy gdzieś na kolację po zebraniu? - spytał, kierując te słowa do "Leny" i Marii. - Dziękuję, Zygmunt. Ja nie mogę - wymówiła się "Lena". - Będzie późno, a mam referat do napisania na szkolenie. Ledwie go zaczęłam. - Robota nie zając! Nie ucieknie. - Ale na mnie w domu czekają. Innym razem pójdę chętnie. A ty, Maryś? Nie jesteś zanadto zmęczona? - Jestem - przyznała. Dokuczał jej ból głowy. Odstręczała myśl o znalezieniu się w gwarnym lokalu, pełnym natrętnych świateł i hałaśliwej muzyki. - Też wolałabym nie dziś. Trochę marnie się czuję. - Rozumiem. W takim razie odprowadzę was do domu - zaofiarował się Maciejszak. Po "Lenę" podjechał samochód. - Podwieźć cię? - Nie, dziękuję. Przejdę się trochę, żeby odetchnąć po tym dymie. - Dobrze, Maryś. Ja muszę jechać. Zostawiam cię pod dobrą opieką. Cześć, do jutra. Podczas pierwszej przechadzki z Alej Ujazdowskich na Mokotów Maria usłyszała całą serię dalszych komplementów. Nowy znajomy wypytywał o szczegóły dotyczące jugosłowiańskiej partyzantki. Gdy jednak Maria powiedziała mu otwarcie, że wspomnienia związane z tym okresem życia są dla niej bardzo boelsne - natychmiast zaczął przepraszać ją za niedyskrecę i zmienił temat. Chciał wiedzieć, czy jest zadowolona z pracy w "Głosie Młodych", jak urządziła się w Warszawie? Może ma tutaj jakichś bliskich krewnych? Czy w Jugosławii pozostał ktoś z rodziny męża? A jakich wrażeń dostarczyła jej Szwecja? - Kawał świata koleżanka zdążyła zobaczyć. Ja jeszcze nosa nie wychyliłem poza kraj. Ale mamy przecież teraz tyle roboty! Spotkała go nazajutrz w sekretariacie redakcji. Naczelny gestykulując żywo powtarzał, że nie przyjmuje żadnych wymówek i musi mieć artykuł o sytuacji wśród młodych osadników na ziemi koszalińskiej, gdzie niedawno przebywał towarzysz Mikołajczyk. - Co to znaczy: nie potrafisz napisać? Wielka filozofia! Chcieć, to móc! Kto nam to napisze jak nie ty? Siedziałeś tam przeszło miesiąc! Maria miała jakąś sprawę do szefa. Na razie jednak wycofała się i wróciła do pracy. Pisanie na maszynie szło jej jeszcze nieporadnie. Wytrwale stukała jednak w klawisze przepisując własny tekst. Maszynistka była bowiem w redakcji tylko jedna i pracowała nienadzwyczajnie. Zygmunt odszukał ją niebawem. - Ma do was prośbę, koleżanko Marysiu - rzekł od razu. Wydawał się być nieco zażenowany. - Słucham? - No, może nie tutaj. Chodźmy do stołówki! Już dają obiad. Powiem wam, o co chodzi. Między gęstą zupą a unrrowskim ryżem z mielonką wyłożył jej własne wątpliwości: - Robert, naczelny, upiera się, żeby wydusić ze mnie artykuł dla "Głosu". A ja jestem przecież działaczem, aktywistą, a nie żadnym dziennikarzem. Coś tam wypocę, ale jakie to będzie? Więc bardzo bym was poprosił, koleżanko Marysiu, o przejrzenie, czy tam nie zrobię za dużo byków, czy wszystko jest jak należy - i o poprawienie, jak będzie trzeba. ...I tak to się zaczęło. Widywali się prawie co dzień. Życzliwy, opiekuńczy, zaradny, przychodził nieraz Marii z pomocą w uciążliwych drobiazgach życia powszedniego. Trzeba było wbić gwódź w ścianę pokoju, wywiercić dziurę, aby umocować karnisz do firanki, naprawić zepsuty kontakt - Zygmunt robił to natychmiast. Mieszkał zresztą niedaleko, na ulicy Kazimierzowskiej, wraz z kolegą, który równie często wyjeżdżał w teren. Stawał się Marii pomocny w charakterze przysłowiowej męskiej ręki. Chętnie wypijał u niej herbatę. Rozmawiał i słuchał. Ona traktowała wyraźne zainteresowanie z jego strony jako zwykłą znajomość. Maciejczyk powiedział jej, że ma rodziców i żonę w jednym z powiatowych miast na Mazowszu. Mimochodem wyjaśnił innego dnia, że poróżnił się zarówno z rodzicami, jai i z żoną na tle politycznych nieporozumień - i nadal nie znajduje z nimi wspólnego języka. - Dla nich i dla niej jestem zanadto czerwony, Marysiu - mówił półżartem. W drugim lub trzecim dniu znajomości przeszli nna ty. - Członek partii, Zetwuemu to w takim domu jak mój tyle, co bolszewik z nożem w zębach. Wyobraź sobie, że proboszcz mnie wyklął z ambony! - Wszystko razem przykre - westchnęła Maria, przypominając sobie własny spór z siostrą. - Przykre, ale co robić? Inaczej myślę niż oni. Mam inne cele przed sobą, tak jak my wszyscy! Czy znalazłaby wspólny język z rodzicami, gdyby żyli? - zastanawiała się wtedy. Zwłaszcza z ojcem. Był zawsze liberalny, nawet wolnomyślny. I tym różnił się od wielu członków krakowskiej profesury, przeważnie bardziej konserwatywnej. Czy akceptowałby to, co teraz myślę, to, co robię? Zośka pozostaje mocno krytyczna wobec nowego ustroju. Zarazem ma męża - oficera armii, która przyszła ze Wschodu. I to też nie wszystkim się podoba. Powikłane są nasze polskie sprawy! - stwierdzała nie po raz pierwszy z głębokim westchnieniem, pochylając się nad stołem pełnym papierosów. Pracy miała dużo, coraz więcej - i była z tego rada. W redakcji wszyscy pracownicy przywykli już do prawie stałej obecności Zygmunta w pobliżu Marii. Gdzie tylko pojawiła się ona, prawie zawsze natychmiast był on. Raz i drugi usłyszała na ten temat komentarze, bardziej zresztą dobroduszne niż kąśliwe. Pierwszy puściła mimo uszu. Niebawem jedna z koleżanek powiedziała w przelocie? - Zaczarowałaś chyba, Marysiu, Zygmunta! Chodzi wciąż za tobą jak cień. To wystarczyło, żeby Maria zaczęła go unikać. Tym bardziej że po kilku dniach znalazła się sam na sam z Pauliną, która popatrzyła na przyjaciółkę uważnie, z troską w oczach. - Nie bierz mi za złe, Maryś, że ja tak wprost... Powiedz mi, znamy się przecież już dawno, czy coś cię łączy z Zygmuntem? - Nic a nic - odparła Maria. Była zła na samą siebie czując, że się rumieni. - Jesteście oboje dorośli i to wasze sprawy. Nie wtrącałabym się do tego. Tylko że... - Że on jest żonaty, chciałaś powiedzieć? - No właśnie. - Bądź spokojna. Nie zamierzam rozbijać jego małżeństwa. W ogóle ani mi w głowie amory i mariaże. - Nie obrażaj się, Maryś! Przecież kto jak kto, ale na pewno ja życzę ci jak najlepiej. - Ależ ja się wcale nie obrażam. Tylko przykro mi - bo ja się mu wcale nie narzucam. Parę razy pomógł mi w jakichś domowych sprawach, zresztą z własnej inicjatywy. Ja go o to nie prosiłam. Wiem, że on wciąż... Mógłby dać mi spokój, właśnie ze względu na to, że ma żonę. - Nie w tym rzecz. Wiem dobrze jaka ty jesteś. Jego małżeństwo, o ile słyszałam, podobno rzeczywiście się nie udało. Takich małżeństw zresztą jest sporo, a będzie ich na pewno jeszcze więcej. - Dlaczego tak sądzisz? - Bo widzę, co się święci. Ludzie na gwałt odbudowują swoje życie osobiste albo chcą je odbudować jak najprędzej. I pobierają się łapu_capu, zanim jedno zdąży naprawdę poznać drugie. Nie brakuje więc pomyłek. I to jeszcze w społeczeństwie tak skłóconym jak nasze, gdzie często rodzice różnią się w poglądach od dzieci. Albo jeden brat jest po tej stronie barykady, drugi po innej. - Podobno tak jest właśnie u niego. Tylko że wcale dlatego nie zamierzam... - Wiem - przerwała "Lena". - Wiem. Nie gniewaj się, że o tym mówię. - Ja przecież... - I jeszcze jedno chciałabym ci otwarcie powiedzieć. Z tego, co mi opowiadałaś o sobie i o twoim Sławku, widać, że przeżyłaś bardzo piękną, prawdziwą wielką miłość. Trudno ci będzie po niej znaleźć inne uczucie... No, jakby to powiedzieć? O podobnej temperaturze. Powiedziałam ci już: to są twoje sprawy. Wasze sprawy. Jesteście dorośli. Nikt od ciebie nie wymaga ani nie oczekuje, żebyś przez całe życie była wdową, nawet po bohaterze. Ale zrozum: jesteś mi bardzo bliska. Wiem, co przeszłaś. I naprawdę bardzo chciałabym, zależy mi na tym, żebyś się nie rozczarowała, nie zawiodła... Te słowa wzruszyły Marię. - Dziękuję ci - rzekła miękko, patrząc prosto w oczy przyjaciółce. - Postaram się... postaram się nie zrobić jakiegoś głupstwa. Unikała nadal starannie Zygmunta przez kilka następnych dni. Aż wreszcie nastąpiło spotkanie obok domu, w którym mieszkała. Czekał na nią spacerując przed bramą. - Marychna, można do ciebie na chwilę? Patrzył na nią czule, prawie błagalnie. Obok przeszła sąsiadka z niższego piętra, mierząc ich oboje zaciekawionym wzrokiem. Maria zagryzła wargi. Trudno - powiedziała w duchu. - Nie będę przecież robić sceny na ulicy. - Wejdź, proszę - odparła sucho. - Napijesz się herbaty? - spytała, gdy oboje znaleźli się w maleńkim przedpokoju. - Daj spokój z herbatą, Marychna! - chwycił w swoje dłonie obie jej ręce. - Powiedz, co takiego zrobiłem? Dlaczego jesteś dla mnie taka... no, taka niełaskawa, taka niedobra? - Niedobra? Przesadzasz. Po prostu nie chcę, żeby mi ludzie dokuczali z twojego powodu. - Wierzysz w jakieś głupie plotki? Marychna! Przecież ja naprawdę... źrzerwała mu stanowczym gestem. - Jesteś żonaty. Masz obowiązki rodzinne. Po co więc stwarzać pozory, że... Puścił jej ręce i sięgnął po papierosa. - Można zapalić? Skinęła głową pozwalająco. - Mówiłem ci już i powtarzam raz jeszcze: moje małżeństwo było pomyłką. Z rozwodem teraz nie będzie żadnych trudności. Moja żona może sobie ułożyć życie tak, jak chce. Dzieci nie mamy. Trudno, żebym przez całe życie pokutował za... no, jeden głupi krok. Marychna, przecież ja cię kocham! Byłabyś chyba ślepa, gdybyś tego nie widziała. Nie ma dla mnie na świecie innej kobiety oprócz ciebie. Tylko ty!... Próbował ją objąć. Maria wysunęła się z jego ramion. - Marychna! - Nie mówmy o tym - rzekła cicho, patrząc w okno, za którym szarzał zmierzch. - Dlaczego? Zwlekała z odpowiedzią. - Dlaczego? - napastował. - Bo za mocne jest we mnie wszystko to, co przeżyłam - odparła wreszcie. - Za trudno mi... nie mogę zapomnieć. Przez całą jesień trwał ów, jak Maria po latach myślała z ironicznym uśmiechem, pożal się, Boże, nie spełniony romans. Zygmunt nie dawał za wygraną. Zabiegał o nią niestrudzenie. Był czuły i opiekuńczy. Powtarzał, że ją kocha. Musiał widocznie mówić o tym szerzej, zapewniając równocześnie o swej gotowości do rozwodu i powtórnego ożenku, gdyż zaprzestano wobec nich obojga wszelkich aluzji. Otoczenie traktowało ich jako parę, której związek nie został wprawdzie formalnie potwierdzony w urzędzie, lecz istniał faktycznie.Tymczasem tak na razie nie było. W zimie Maria otrzymała dłuższy urlop, którego konieczność potwierdziło świadectwo lekarskie. Pierwsze święta ożego Narodzenia po powrocie do ojczyzny spędziła u siostry w Krakowie. Potem prosto od Gostowskich wyjechała do sanatorium w Zakopanem. Tu przychodziły listy od Zygmunta, który zjawił się pod koniec pobytu Marii, aby pomóc jej w podróży do Warszawy. Wrócili razem. Zapewniał ją nadal o swoich uczuciach. I pytał teraz już otwarcie: - Dlaczego nie chcesz?... Kropla drąży skałę. Właściwie dlaczego nie? - pytała Maria samą siebie. Wspomnienia miłosnych uniesień przeżywanych ze Sławkiem wciąż były żywe, ale czas robił swoje. Pierwsze wielkie spełnione uczucie odchodziło w przeszłość. - Nikt od ciebie nie chce, żebyś na resztę życia w twoim wieku była wdową po bohaterze - powiedziała niedawno "Lena". Więc dlaczego właściwie odmawiać jemu i sobie tego, czego on pragnie, z czym zaś ona zaczynała się po trosze godzić? Czy go wtedy kochałam? - pyta samą siebie po latach, obracając machinalnie w palcach drobne, połyskliwe muszle, przyniesione przez Renatę z plaży. - Na pewno nie. I wiedziałam o tym. Inaczej, jakże inaczej było ze Sławkiem! Ale Sławka nie ma. Nie ma i już nie będzie. Polubiłam Zygmunta. Jeśli ktoś wytrwale, dzień po dniu przez dłuższy czas zapewnia kobietę o miłości, jeśli jest dla niej serdeczny, czuły, opiekuńczy, dlaczego się sprzeciwiać? Być może wielką miłość spotyka się w życiu tylko raz. Jeśli zły los odebrał przedmiot tej miłości, czy mam przez całe życie być sama? A Zośka? Wyszła powtórnie za mąż i jest jej z tym dobrze. Jeśli nie miłość, to przywiązanie... Podobno wiele małżeństw zespala ono mocniej niż jakiekolwiek szalone porywy. Przywiązanie i zmysły, które dawały znać o sobie. I coraz częściej nawidzała ją myśl o dziecku, pragnienie posiadania domu, w którym czeka ktoś bliski. Na przedwiośniu wezwał ją kierownik wydziału zagranicznego, Kazimierz Doroba. - Idziemy do "Leny" - zagaił bez dłuższych wstępów. - Pogadamy w trójkę. Nie chciał na razie mówić, o co chodzi. Maria była zdziwiona: skąd taka tajemnica? - Słuchaj, Maryś, wysyłamy niedługo delegację do Jugosławii - oznajmiła Paulina. - Na zaproszenie tamtejszej Omladiny. Chcemy, żebyś weszła w skład tej delegacji. Pojedzie pięć lub sześć osób. Maria poczuła, że nagle brak jej tchu. Dotychczas nie myślała o takie podróży. Wyjazdów zagranicznych było wtedy niewiele. - Do Jugosławii?! - Tak. Rozmawialiśmy o tym na prezydium - potwierdził Doroba. - Wszyscy uważają, że powinnaś należeć do tej delegacji. Znasz Jugosławię. Brałaś udział w tamtejszej konspiracji i walce. Na pewno spotkasz dawnych towarzyszy. Trudno o lepszyego kandydata! Wzrok Marii skrzyżował się ze spojrzeniem Pauliny. Jej uśmiech był pełen zachęty. - Zgódź się, kochana! Możesz mieć oczywiście jakieś opory... - Opory? - zdziwił się Doroba. - Wiesz, Kazik, co Maria tam przeżyła: więzienie, śmierć męża. Wszystko to jeszcze w niej nie ostygło. Ale trzeba, żebyś tam pojechała. Maria zaczęła przygotowywać się do podróży, o której myślała początkowo z resztkami wewnętrznego sprzeciwu, potem zaś z narastającą aprobatą. Otrzymywała od czasu do czasu listy z Jugosławii - z Belgradu i Zagrzebia. Pisała do niej Desanka i bracia Sławka. Dała im niebawem znać, że przyjedzie do Jugosławii z delegacją Związku Walki Młodych. Niezadowolony z tej podróży był tylko Zygmunt. Powiedział to otwarcie. - Dlaczego? - spytała. - Chodzi ci o to, że spotkam przeszłość? - Nie. Ja nie jestem zazdrosny o przeszłość. To byłoby głupie - przecież cię wtedy nie znałem. Tylko boję się, że ta przeszłość w tobie przeważy i że tam zostaniesz. - Co ty! - żachnęła się Maria. - Na pewno nie zostanę. Przecież gdybym chciała, mogłabym tam pojechać od razu prosto ze Szwecji. A tymczasem wtedy jednak wróciłam tutaj. - Marychna! - Zygmunt zajrzał jej w oczy. - Ja tak czekam wciąż na ciebie! Musisz być moja... Przyzreknij mi, że wrócisz stamtąd! - Bądź spokojny. Wrócę na pewno. - I przyrzeknij mi to, o co tak cię proszę! Dlaczego męczysz mnie... i siebie! Położyła mu dłoń na ramieniu. - Pozwól, Zygmunt, niech najpierw tam pojadę. raz jeszcze spojrzę na to, czym wtedy żyłam. Może rozliczę się jakoś z przeszłości i dojdę z samą sobą do ładu? A potem - zobaczymy. Podniósł do ust jej rękę. - Będę czekał na ciebie... Niewiele pamięta obecnie z tej powojennej jugosłowiańskiej podróży. Delegacja składała się chyba z sześciu osób, a może z pięciu? Miała również jechać do Belgradu Paulina, i to Marię bardzo cieszyło. Chciała koniecznie zaznajomić obozową przyjaciółkę z rodziną Sławka. Lecz wynikła przeszkoda. Jaka? Ani rusz nie mogła sobie teraz przypomnieć. Zamiast "Leny" pojechał kto inny. Pierwszy raz w życiu leciała samolotem. Podróż była nużąca, długa, całodzienna, z parogodzinnym międzylądowaniem - chyba w Budapeszcie? Zapamiętała ucisk w uszach, dławienie w gardle, lekkie mdłości. Ale to wszystko - zmęczenie, upał, wysiłek - minęło bez śladu, gdy koła samolotu dotknęły nawierzchni belgradzkiego lotniska. I wszystko stało się nieważne wobec gromady oczekujących młodych ludzi, wobec burzliwej radości, za jaką witano Polaków, wobec powiewających flag, uniesionych dłoni, okrzyków "Zdravo!" Kiedy szli wśród szpaleru oczekujących i powitalnej wrzawy, ktoś zastąpił jej drogę. Szaleńcze złudzenie: Sławek?! Taki podobny! - Poznajesz mnie, Marijka?! - Ivo, starszy brat Sławka, wziął ją w ramiona. - Jesteś nareszcie.! Ten poważny, małomówny mężczyzna, przed którym czuła dawniej respekt nie mniejszy niż przed teściem, był teraz wzruszony tak jak ona. Nie zmrużyła tej nocy oka w hotelu przez długie godziny. Zasnęła dopiero nad ranem. A jednak nie czuła zmęczenia, podniecona i przejęta świadomością: Jestem znowu w Jugosławii! Kazimierz Doroba był przewodniczącym polskiej delegacji. Maria od pierwszego dnia stała się jego prawą ręką. (Czyż mogła przewidzieć, jak bardzo to się później przeciw niej obróci?...). Jedyna bowiem z całej szóstki przybyłych Polaków znała Jugosławię, jej ludzi - i swobodnie się z nimi porozumiewała. Ją również znano. Nawet się nie spodziewała, że tyle osób ją pamięta. Na każdym prawie spotkaniu ktoś rzucał się jej na szyję z okrzykiem: - Marijka! Nasza Marijka!... Były napierw oficjalne rozmowy i uroczyste przyjęcia, spotkania nieoficjalne, bardzo serdeczne. Potem nastąpiły wyjazdy w teren. Zwiedzanie Omladinskiej Prugi, słynnej drogi - przy jej budowie pracowały młodzieżowe brygady różnych narodowości, wśród nich również Polacy. Transparenty, powiewające flagi - obok jugosłowiańskich - polskie. Hasła: "My budujemy Drogę - Droga kształtuje nas". Piosenki, na przemina polskie i jugosłowiańskie. Wśród nich również te pamiętne z lat walki, śpiewane niegdyś przy partyzanckich ogniskach. Cała delegacja uroczyście składała wieńce przed pomnikami poległych. Maria ze ściśniętym sercem rozpamiętywała niedawną odpowiedź, jaką Ivo dał na jej pytanie: - Nie, nie ma grobu Sławka. Jest wspólna mogiła w tym miejscu, gdzie rozegrała się bitwa: gdzie zginął razem z transportem rannych, których usiłowano ewakuować z zagrożonego polowego szpitala. Kiedyś tam cię zawiozę. Teraz jesteś członkiem delegacji. Macie program bardzo obfity, nie starczy czasu. Jeśli chcesz, pojedziemy na mogiłę Vesny - tu w Belgradzie... Oczywiście chciała. Ivo zawiózł ją na cmentarz i po drodze objaśnił: - Vesna, jak wiesz, zginęła w samym mieście. Niemcy zastrzelili ją. gdy próbowała im uciec. Miała przy sobie spory ładunek ulotek i prasy podziemnej. Rodzice jej męża wydostali ciało i pochowali. Sławka nie zanleziono. Tylko... Urwał w pół słowa. Samochód bowiem w tej właśnie chwili zatrzymał się u bramy cmentarnej. Niebawem stanęli oboje przed ciemną marmurową płytą, na której Maria położyła wiązankę róż. W milczeniu wspominała wesołą, żywą jak iskierka dziewczynę o smagłej cerze, długich czarnych włosach i ciemnych oczach - tak bardzo podobnych do oczu Sławka. Wszystko to, co w jej, Marii, życiu, przepłynęło potokiem burzliwych zdarzeń, rozpoczęło się przecież od listownej przyjaźni dwóch naiwnych dziewcząt, nie wiedzących nic jeszcze o życiu. Od korespondencji między Zagrzebiem a Krakowem, między Vesną Dravcić a Maryjką Zamieńską. Czy mogła przypuszczać, wysyłając przed laty pierwszy list do nieznajomej jugosłowiańskiej dziewczyny, której adres otrzymała od brata, że ten list zmieni całe jej życie?... Kiedy wracali z cmentarza, spytała, czy próbowano znaleźć ciało Sławka? - Tak, ale sama rozumiesz: tam była bitwa - odparł Ivo. - A właściwie masakra rannych. I tych, którzy usiłowali ich ratować... - Urwał, patrząc na jej pobladłą twarz. - Lepiej dajmy temu spokój, Marijka. Losu nie odmienisz. Po wojnie przeprowadzono ekshumację, która nic właściwie nia dała. Niewielu poległych zidentyfikowano. Ciała były nie do rozpoznania. Znaleziono zegarek Sławka. To jedyna rzecz, jaka z tych czasów po nymi została. - Zegarek? - powtórzyła Maria jak echo. Przypomniała sobie wodoszczelny zegarek, z którym Sławek się nie rozstawał. Miał go w partyznantce. Na ten zegarek spojrzał, gdy widzieli się po raz ostatni. - Taki zegarek dostał każdy z nas od rodziców po maturze - ciągnął Ivo. - Z wyrŃgrawerowanym monogramem na pamiątkę. Człowieka dawno nie ma, a ten drobiazg przetrwał! Nie chodzi, zresztą nie dawaliśmy go do naprawy - ale jest. Jeśli chcesz, damy ci go na pamiątkę. Ten właśnie zegarek, uszkodzony i martwy, leży w skórzanym woreczku na dnie głębokiej szuflady warszawskiego biurka obok innych jugosłowiańskich pamiątek. Obok białoróżowych korali i bransolety ze srebrnego filigranu. Z mieszkania teściów, gdzie Maria zostawiła wszystkie swoje rzeczy osobiste przed odejściem do lasu, te przedmioty trafiły do rąk Desanki. Bratowa przechowała je i wręczyła Marii, gdy spotkały się obydwie w Zagrzebiu. Wszyscy byli dla niej bardzo serdeczni: Ivo i Desanka, Duszan, którego nazywała jak dawniej Duszek, i jego młoda żona, Eliza. A także inni dalsi krewni zagrzebscy i belgradzcy. Przypomniała sobie grypsy otrzymywane w więzieniu, listy i paczki docierające za druty Ravensbr"uck. Śmierć Sławka sprawiła, że przyjazd na stałe do Jugosławii po wojnie nie miałby sensu - i Maria raz jeszcze stwierdzała, że jej decyzja powrotu do Polski była słuszna. - Rozumiem, Marijka, że teraz wolisz być tam - powiedział Ivo, gdy o tym rozmawiali. - Ale należysz do naszej rodziny i my o tym pamiętamy. Wiemy, że w Polsce jest bardzo ciężko: Warszawa w ruinach, kraj zniszczony podobno jeszcze bardziej niż u nas. Masz na miejscu tylko siostrę. Twój brat chyba zostanie na stałe w Anglii - tak pisał do Duszana. Nas tutaj jest większa gromada. Jeśli ci będzie czekolowiek trzeba, daj znać. Pisz bez żadnego skrępowania. Pomożemy ci, w czym tylko się da - i zawsze możesz na nas liczyć. Obok pamiątek sprzed wojny na dnie szuflady warszawskiego biurka spoczywa jeszcze jedna pamiątka wojenna: order. Wysokie jugosłowiańskie odznaczenie wojskowe, przyznawane bojownikom za wolność tego kraju, czekało na Marię Dravcić od dawna. Udekorowano ją tym orderem bardzo uroczyście, w obecności całej polskiej delegacji. Odświętny wygląd sali, flagi narodowe, nastrój pełen powagi i skupienia. Jak nazywał się generał, który ów order jej przypinał? Nie mogła sobie przypomnieć. jakaś wysoka osobistość wojskowa z kręgu ludzi najbliższych marszałkowi Tito. Ambasador polski, obecny przy tym akcie, gratulował jej jako pierwszy. Order ocalał, choć mogło stać się inaczej. Pamiętny dzień rewizji... Funkcjonariusze w cywilu wprawnie wygarniali wszystko, co dotyczyło Jugosławii: książki, prasę, broszury i materiały propagandowe przywiezione z owej powojennej podróży - ilustrowane albumy, zdjęcia, prywatne listy od rodziny i przyjaciół, nawet koperty ze znaczkami. Coś ją przedtem tknęło - złe przeczucia miała zresztą wtedy już od kilkunastu dni. Dlatego najważniejsze pamiątki wyjęła z szuflady i ukryła pomiędzy dwoma rzędami książek ciasno ustawionych na najwyższej półce regału tuż pod sufitem. Tam nie sięgnęli. Dlaczego? Nie wiedziała. Może zadowolił ich łatwy i obfity łup, który znaleźli na wierzchu? Przed odlotem polskiej delegacji Desanka, która przyjechała z Zagrzebia do Belgradu, aby raz jeszcze pożegnać bratową, zapytała: - Jak teraz chcesz ułożyć sobie życie, Marijka? Masz kogoś? - I tak, i nie - Maria zawahała się z odpowiedzią. - Widzisz, jest ktoś... Tylko że ja nie mogę zapomnieć Sławka. I wszystkiego co z nim przeżyłam. - Rozumiem. Ale życie jest życiem. A ty jesteś przecież jeszcze taka młoda! Jeśli nawet nie będzie ci tak jak ze Sławkiem, powinnaś mieć dom, męża, dzieci. Studia, praca zawodowa - to jedno. Każda z nas zwyczajnie po kobiecemu, po babsku pragnie trochę szczęścia. Żebyś tylko trafiła, Marijka, na dobrego człowieka! Bo chyba wszędzie ludzie tak się pozmieniali po tej wojnie! "Żebyś tylko trafiła na dobrego człowieka..." - Maria uśmiechała się potem nieraz gorzko na myśl o tej rozmowie. - Ach, Desanko, gdybyś wiedziała! Napisała do niej, gdy ślub z Zygmuntem miał być sprawą bliską. majaczyły jej teraz jeszcze w pamięci strzępy zdań z listu, w którym zwierzała się adresatce: "Mówiłaś mi, że powinnam odbudować własne życie. Długo mi się zdawało, że to niemożliwe. Że wszystko, co miało być dla mnie ważne i piękne, przeżyłam już ze Sławkiem. I chyba tak jest naprawdę. Nigdy nie zapomnę Sławka ani was wszystkich, ani mojej drugiej ojczyzny - Jugosławii nawet teraz, kiedy na nowo mam swój dom..." Odpowiedź przyszła po kilku miesiącach, kiedy runął ów dom. Dom, który jak się okazało, budowany był nna pisaku złudzeń. Wszelkie więzi pomiędzy Polską a Jugosławią były już wtedy zerwane. List od bratowej wydał się Marii bardzo oschły. Desanka życzyła jej wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Słowa te zakrawały na nie zamierzoną ironię. List przyszedł przecież w dniach, kiedy Maria pozostała bardziej osamotniona niż przedtem - i bezbronna. Tylko ostatnie słowa brzmiały trochę cieplej: "Przeszłość?... Można o niej pamiętać, czasem lepiej zapomnieć. Różnie bywa. Nie ma na to przepisu ani reguły. Dla nas pozostaniesz zawsze Marijką, którą bardzo kochamy..." - Utrzymujecie kontakty z Jugosławią - raczej stwierdzał, niż pytał śledczy. Nie widziała rysów jego twarzy. Siedział bowiem w cieniu za biurkiem. Ostre światło lampy raziło jej wzrok. Mrużyła oczy, powieki piekły boleśnie. - Tam przecież mieszka moja rodzina! Najbliżsi krewni mojego męża. - Nie pytam was, kto tam mieszka. Utrzymujecie kontakty ze stronnikami reżimu Tito?... Ale to było dopiero później. W tych czasach, kiedy prawie każdy dzień przynosił kolejny cios lub kolejną klęskę. Na razie jest jeszcze wiosna roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego - wiosna, która do Jugosławii przychodzi znacznie wcześniej niż do Polski. Przemieszanie smutku wspomnień i radości spotkań z dawnymi przyjaciółmi. Duma i satysfakcja z otrzymanego odznaczenia, a zarazem żal na myśl o wszystkim, co być mogło, a co już nigdy się nie stanie. Poza oficalnym pobytem delegacji Maria pojechała sama, towarzyszył jej tylko wówczas jeden z pracowników zarządu głównego Omladiny - do Svetozareva, dawnego miasta Jagodina. Na próżno szukała śladów Olgi. Nie trafiła na nikogo, kto by ją pamiętał. Powrót do Warszawy. Wśród witających delegację na lotnisku - Zygmunt z bukietem kwiatów. Jego twarz tak rozjaśniła się na widok Marii, że sprawiło jej to przyjemność. Był zresztą wtedy bardzo taktowny. Nie narzucał jej się i nie żądał szybkich rozstrzygnięć. Wysłuchał realcji z podróży, obejrzał order, pogratulował Marii odznaczenia. Opowiedział o wszystkim, co działo się u niego w pracy podczas minionych dwóch tygodni. Zatroszczył się o to, czy nie jest głodna. Wykupił nawet przydziały żywnościowe i zadbał o to, by miała coś zjeść na kolację i na jutrzejsze śniadanie. Pożegnalny pocałunek poprzedziły serdeczne słowa: - Odpocznij, Marychna, idź wcześniej spać. Musisz ochłonąć. To przecież było dla ciebie duże przeżycie. Nie inaczej zachował się nazajutrz i przez kilka dni następnych. Był uosobieniem wyrozumiałej cierpliwości. Wspomniał tylko, że jeszcze przed końcem bieżącego miesiąca występuje o rozwód. Żona już z tym się całkowicie pogodziła. Rodzina też. Aż przyszedł wreszcie pewien wieczór sobotni... Zygmunt zjawił się później niż zwykle z wiadomością, że po niedzieli wyjeżdża na trzy dni w teren. Tego wieczora nie wrócił do siebie na ulicę Kazimierzowską. Pozostał u Marii aż do rana. - Przenieś się do mnie, Marychna - zaproponował w tydzień później. - Będziemy nareszcie razem. - Jak to sobie wyobrażasz? - spytała zaskoczona. Zygmunt mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu razem z jeszcze jednym kolegą. - Wszystko się zrobi. Po prostu zamienimy mieszkania. Ty nie musisz nawet palcem ruszyć. Mój Jasio będzie zachwycony, jeśli dostanie twoją kawalerkę. Lubi swobodę, a moja obecność jednak go krępuje. A my będziemy mieć obydwa pokoje dla siebie. Urządzimy się - i oczywiście dopełnimy formalności. Tak jak ci powiedziałem, w mojej rodzinie już na mnie machnęli ręką. Żona dobrze wie, że nigdy do niej nie wrócę. I że właściwie nic mnie z nią nie łączyło. Jest młoda. Pocieszy się, znajdzie sobie kogoś innego. Co mnie to zresztą obchodzi? Ty jesteś jedna, jedyna, najważniejsza! - objął ją mocno. - No więc jak! Jeśli się zgodzisz, pójdę jutro do "naczalstwa" i załatwię tę miszkaniową sprawę. Lubisz mnie choć trochę? Marychna?! - Sam wiesz - wykręcała się od wyraźnej odpowiedzi. Z tym bowiem było najtrudniej. Owszem, na pewno lubiła Zygmunta. To, co ich połączyło, było nieporównywalne z tamtym wielkim uczuciem. Ze szczęściem, jakiego doznawała przy Sławku. Z miłością, której największe uniesienia zawsze kryły w sobie kroplę goryczy: zapowiedź rozłąki na długo lub rozstania na zawsze. Tak było na Hvarze podczas ostatniego lata przed wojną. I później w Zagrzebiu, I w leśnym szpitalu... Ale wojna się skończyła. Lato na Hvarze i przeżycia w partyzantce stawały się coraz bardziej odległym, błękitniejącym powoli wspomnieniem. Życie upominało się tymczasem o swoje prawa. Uległa więc namowom Zygmunta. Przeniosła się do niego. Maciejczyk istotnie załatwił wszystko, co należało uregulować w związku z zamianą mieszkania. - Nawet jeszcze teraz, przed ślubem, wszyscy uważają nas za małżeństwo! - stwierdził niebawem. Tak było istotnie. Podobnych par, nie dbających o dopełnienie formalności, potykało się wtedy wiele. Wśród aktywistów organizacji młodzieżowej często padały pogardliwe wzmianki o "drobnomieszczańskich przesądach", do których zaliczano również ceremonię zawarcia małżeństwa. Ostro krytykowani byli ci zetwuemowcy, którzy pod presją rodzin stawali przed ołtarzem. Weszły już zresztą w życie śluby cywilne. Nowe prawo małżeńskie dopuszczało rozwody. - Niech tylko przewali się ten lipiec i będzie trochę spokoju, raz, dwa załatwimy jedno i drugie, rozwód i ślub - zapowiadał Zygmunt. W lipcu roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego miały się zjednoczyć wszystkie cztery dotychczas istniejące organizacje młodzieżowe. Było to wielkie wydarzenie, poprzedzone przygotowaniami trwającymi kilka miesięcy. Każdego dnia odbywały się w związku z tym zebrania i spotkania, narady i wiece, akcje i dyskusje. Żadne z nich obojga nie miało ani chwili czasu dla siebie. Pochłonięci byli pracą. Maria ponadto starała się urządzić mieszkanie. Od ubiegłej jesieni zapisała się na Uniwersytet Warszawski i rozpoczęła studia socjologii. Starała się uczęszczać przynajmniej na te wykłady, które były najważniejsze, a także na obowiązkowe seminaria. Każdą wolną chwilę - było ich niewiele - spędzała nad książkami. Późną wiosną oboje pojechali do Krakowa. Był wtedy piękny pogodny dzień. Maria chciała odwiedzić siostrę. Zygmunt planował załatwienie jakichś pilnych spraw w komitecie. Wiedziała, że to raczej pretekst. Choć nie mówił tego otwarcie, był bardzo ciekaw jej rodziny. Zośka, uprzedzona listownie przez siostrę, że przyjeżdża nie sama, czekała z niedzielnym obiadem. Marię przyjęła jak zwykle serdecznie, natomiast jej towarzysza z wyraźną, choć uprzejmą rezerwą. Andrzej przy stole rzadko brał udział w rozmowie. Widać było, że myślami błądzi gdzie indziej. Usprawiedliwiał się zresztą pilnymi sprawami w szpitalu, wypił szklankę herbaty i przeprosiwszy gości, znikł. Zostali w trójkę przy kawie. Rozmowa, mimo wysiłków Marii, nie kleiła się - głównie z winy Zygmunta. Jego niefortunna uwaga na temat linii podziału w społeczeństwie - podziału wywodzącego się z lat okupacji - spowodowała ostrą replikę Zofii. Pojawił się niebezpieczny temat: Ak. Zygmunt brnął dalej w kolejne niezręczności twierdząc, że przecież akowcy omotani są londyńską propagandą, otumanieni przez wroga... że nie można dziwić się władzy ludowej, która we własnej obronie usiłuje okresowo izolować niektórych... - Czekam tylko, kiedy pan powie o "zaplutym karle reakcji", którym jest, według was, Ak! - przerwała Zośka. - Bardzo proszę, niech pan się nie krępuje. Śmiało i odważnie! - Ależ ja nic takiego nie miałem na myśli! - wycofywał się Zygmunt. - Wiem doskonale, że nie wszyscy akowcy związali się z reakcją. Że było między nimi wielu patriotów. I że... - Co za łaska, że pan zechciał to przynać! - Zofia ponownie udała, że nie widzi błagalnego spojrzenia siostry. - A można wiedzieć, gdzie pan był podczas wojny? W partyznatce? W podziemiu? Zygmunt wyraźnie się zmieszał. - No więc gdzie? - Zofia nie spuszczała z niego wzroku. - Partyzantka? Powstanie? O ile mi wiadomo... - Mieszkałem w Mławie - bąknął wreszcie Maciejczyk. - Proszę pani, nie każdy przecież mógł iść do partyzantki - odzyskiwał zwykłą pewność siebie. - Uczestniczyłem w konspiracji. Pracowałem dla... no, dla Gwardii Ludowej... - Może jednak zmienimy temat?! - zainterweniowała Maria. Znów te polityczne spory, bolesne i denerwujące! Nadal podział w wielu polskich domach i w weilu rodzinach. Kto temu winien? Tymczasem Zośka ochłonęła nieco. Być może przypomniała sobie o swojej roli gospodyni domu. Zmieniła temat rozmowy, która jednak nadal wlokła się ospale i niezręcznie. Zygmunt wyczuł to i dość szybko wstał, wyjaśniając, że mimo niedzieli ma parę pilnych spraw do załatwienia. Pożegnanie wypadło bardzo sztywno. Schylając się nad ręką Marii, powiedział: - Do wtorku, prawda? Wracamy o szesnastej. Załatwię bilety i przyjadę po ciebie. Skinęła głową unikając spojrzenia Zośki. Ta zaś po wyjściu Maciejczyka przez chwilę stała ta tarasie, jak gdyby chcąc upewnić się, że kłopotliwy gość opuścił dom. Potem wróciła do pokoju i sięgnęła po papierosy. Paliła rzadko - i sam już ten gest był oznaką zdenerwowania. Maria wiedziała, że za chwilę nastąpi nieunikniona burza lub co najmniej ostra wymiana zdań. - Przepraszam cię, Maryjko, że pytam wprost. Ale chciałabym wiedzieć, w jakim właściwie charakterze zjawił się tutaj z tobą ten... ten pan? Maria spojrzała siostrze w oczy. - Mamy się wkrótce pobrać. - Chyba nie mówisz tego na serio?! Chciałabyś wyjść za takiego... za kogoś takiego jak on?! - Mam zamiar to zrobić. I nie wiem, o co ci właściwie chodzi. - O to, że chcesz się związać z takim typem niewiadomego pochodzenia i o poglądach, które... - Jakie znów pochodzenie co się nie podoba? To przecież śmieszne, zwłaszcza w dzisiejszych czasach! Miałam sobie poszukać kandydata na męża z herbowym sygnetem?! - Nie pleć głupstw! Wiesz dobrze, że nie o tym myślę. - Co masz mu do zarzucenia? - Kim ten człowiek właściwie jest? Co robi? - Pracuje w Zetgie Zetwuemu. Energiczny, rozumny. Doskonały organizator. - Tak mówisz, jakbym ja była też działaczkątego waszego Zetwuemu! Nie potrzebuję ankiet personalnych. I nic mnie nie obchodzi, jakim on jest organizatorem. Obchodzisz mnie ty! I twoje życie. Chcesz je sobie popsuć wplątaniem się w takie związki?! - Dziękuję za troskliwość. Ale nie uważasz, że już dość dawno jestem dorosła?! - Z kolei Maria dała się unieść wzburzeniu i mówiła ostrzej, niż było w jej zamiarze. - Przeszłam swoje. I wiem, czego mam od życia oczekiwać. To są chyba moje osobiste sprawy. I nikt z was męża wybierać mi nie będzie! Przez chwilę obie milczały, zawzięte i nawzajem na siebie rozżalone. Z ogrodu dobiegły dziecinne głosy: najpierw przekomarzanie, potem śmiech. Krzysztof bawił się z małą siostrzyczką. - Dzieci - pomyślała Maria. - Dwoje, każde z innego ojca, a jednak się kochają. Zośka wyszła powtórnie za mąż i ułożyła sobie życie. Dlaczego więc... Gdybyś była wtedy przyjechała prosto do nas zamiast do tej Warszawy! - Zośka, jak wielu innych rdzennych mieszkańców Krakowa, nie darzyła zbytnią sympatią stolicy. - Nie mogę sobie darować, że cię wtedy tutaj nie zatrzymałam! - Ja już swoje dwanaście lat dawno skończyłam! Nie jestem dzieckiem, żeby ktoś mną dyrygował. Mam w Warszawie mieszkanie. Poszłam na uniwerek. Mam pracę, która mi odpowiada. I to dla mnie jest najważniejsze! - Masz swoje lata, niedługo trzydziestka ci stuknie, i ledwiezaczęte studia! - Zośka była bezlitosna. - Takich jak ja jest dużo. - Dlaczego nie wróciłaś na medycynę? Po co ci ta cała socjologia? Chcesz być przez całe życie młodzieżową aktywistką?! To niepoważne Nawet niemądre. - Dla ciebie wszystko, co robię, jest albo nipoeważne, albo głupie. Dla mnie nie! Dobrze wiesz, dlaczego nie wróciłam na medycynę. Nie byłabym dobrym lekarzem. A ponadto nie pogodziłabym pracy z nauką. Moja wina, że nie mogłam skończyć studiów na czas?! Znowu nastała cisza, tym razem krótsza. - Nie złość się, Maryjka - rzekła Zofia pojednawczo i bardziej miękko niż przed chwilą. - Zrozum, chodzi mi tylko o ciebie! O twoją przyszłość. Tyle przeszłaś, że chciałabym ci oszczędzić dalszych przykrych doświadczeń. - Jeszcze raz dziękuję. Ale ja też mam swój rozum! Ty budowałaś na nowo własne życie bez pytania kogokolwiek o zdanie. - Nie było wtedy kogo pytać - westchnęła Zofia zaciągając się dymem. - Jeszcze trwała wojna... - Więc nie uszczęśliwiaj mnie na siłę, bo nic z tego nie wyjdzie! Ja... ja też chcę mieć na nowo dom. Nie tylko mieszkanie! Dom. Kogoś bliskiego - głos Marii drgnął mimo woli przy tych słowach. - Czy ty naprawdę tego nie rozumiesz? - Och, moja droga! - Zofia przesiadła się z fotela na tapczan, bliżej siostry i objęła ją ramieniem. - Rozumiem to bardzo dobrze. Nie gniewaj się. Przecież chcę dla ciebie jak najlepiej. No i zdenerwował mnie dzisiaj ten twój... jakżeż mu tam? Ten cały Maciejczyk. Jak papuga powtarza głupstwa z tandetnych plakatów. Sam pewnie niczego w życiu nie zaznał i wojnę przesiedział gdzieś bezpiecznie za piecem. A teraz chce pouczać innych! Zrozum - tobie przecież nie muszę tłumaczyć - czym była dla nas konsporacja Chcieliśmy walczyć z Niemcami. Tak samo jak tamci twoi w Jugosławii. Szliśmy do Ak, bo to było przecież nasze wojsko podziemne. O polityce się nie myślało, tylko o tym, jak dołożyć Niemcom, żeby poczuli. Pamiętam ulotki z wezwaniem: "Po tym poznasz Polaka, że należy do Ak". - Nie wszyscy przecież... - Zgoda nie wszyscy, ale większość. Inne organizacje mniej się liczyły i były mniej ważne. O tym każde dziecko wie. Walka z Niemcami - to była dla nas najważniejsza sprawa - miara wartości człowieka. A teraz ludzie, którzy w tej walce nadsawiali karku, są wsadzeni do więzień, nie wiadomo za co! - Nie wszyscy. To przecież pojedyncze przypadki... - Nie zawracaj głowy! Za dużo tych przypadków. Żachnęła się wtedy, lecz wolała nie prowadzić dalej owej dyskusji. Rozmowa - ku obopólnej uldze - zeszła na inny temat. Nieraz myślała o tej burzliwej wymianie zdań. Wtedy, gdy tak jak siostra musiała bronić tego, co uważała za największą wartość w życiu. I wtedy, gdy ponosiła konsekwencje tej obrony. Z tą tylko różnicą, że Zośka miała w pobliżu ludzi, którzy myśleli tak jak ona. A Maria była całkiem sama. Tak. Była wówczas bezbronna i osamotniona. Ludzie stronili od kogoś, tak jak ona naznaczonego niewidzialnym piętnem potępienia niby zakaźną chorobą. Po prostu bali się. Rzadko trafiał się ktoś, kto odważnie wyciągał do niej pomocną rękę. Tak jak owa kobieta, właściwie przecież nieznajoma, której życzliwość zaważyła na całym jej późniejszym życiu. - Janku, jak nazywała się ta pilęgniarka, która mnie do ciebie skierowała? Nie mogę sobie przypomnieć, choć powinnam. Na imię miała chyba Lucyna. Albo Ludwika? - Ludmiła Magrysiowa. Dlaczego pytasz? - Po prostu chciałabym ją kiedyś spotkać. I... Ktoś przerwał wtedy rozmowę. Maria nie zdążyła dokończyć: - Chciałabym jej podziękować. Przecież dzięki owej Ludmile weszłam w progi domu Lisowieckich. Domu, w którym spotkałam Marcina. Maria widzi we wspomnieniach przedział wagonu kolejowego i Zygmunta, który opowiada o jakichś spotkaniach w krakowskim Kw. Unikała rozmowy o jego przedwczorajszym spotkaniu z Zofią. Tymczasem on sam, ku zdziwieniu Marii, zaczął mówić o domu na Salwatorze. Byli na razie sami w przedziale, rozmowa toczyła się więc swobodnie. - Jakież tam są ładne meble - to chyba prawdziwe antyki! I ta wspaniała biblioteka! I obrazy. Nie znam się na tym, ale widać od razu, że to piękne rzeczy! Skąd twoi rodzice wzięli to wszystko? I że się przechowało... Maria wzruszyła ramionami. - Ojciec dobrze zarabiał. Miał wyrobiony gust, mama także. Bibliotekę gromadzili oboje. Obrazy? Cóż, tatuś lubił dobre malarstwo. Dziadek też. - To znaczy, że ty jesteś trzecim pokoleniem rodziny, które zna się na sztuce? - No, można tak powiedzieć, choć ja się od tego oderwałam. Brakło mi w życiu czasu na takie sprawy. Przed wojną człowiek o tym nie myślał. Uwagi Zygmunta nieco zdziwiły Marię. Wśród zetwuemowców panowała wówczas niejako programowa pogarda dla "drobnomieszczańskich ciągotek". Tym określeniem obejmowano również zainteresowanie rzeczami, modą, urządzeniem mieszkań. Za wyraz swoistego szyku uchodził prosty ubiór i niewyszukane sprzęty. Maria pomyślała, że Zygmunt, choć jak sam mówiń nie zna się na sztuce, potrafi docenić piękno dobrego obrazu i starych mebli, stwarzających atmosferę przytulnego zadomowienia. Zaskoczyły ją kolejne słowa Maciejczyka: - Coś z tego domu tobie też by się chyba należało? To przecież, jak by nie było, spadek po rodzicach! - No wiesz! Nigdy o tym nie myślałam. Cóż bym zresztą miała robić podczas wojny z obrazami albo z jakimiś biedermeierami? Nie mogłam przecież wlec do Zagrzebia na przykład biurka albo sekretery! Po nieszczęściu z ojcem i zaraz potem z mamą ani mi w głowie były jakieś tam spadki. Ja zresztą wyjeżdżałam na stałe, Zośka zostawała i tylko to się liczyło. Wiesz, przykro mi, że z moją siostrą tak nie bardzo wyszło. Musisz ją zrozumieć... Machnął lekceważąco ręką. - Ach, co tam Ludzie mają różne poglądy. Trudno. Wszystkich od razu nie przekonamy. Zośka nie wie, że Zygmunt był już raz żonaty i musi się rozwieść - myślała Maria, gdy pociąg dojeżdżał już do Warszawy. - Tym lepiej! Byłby dalszy ciąg kazania. Oczywiście weźmiemy ślub tylko cywilny. Tak czy inaczej Zośka i Andrzej powinni być na nim - jedyni krewni z najbliższej rodziny. Czy tylko siostra nie odmówi? Na razie nie miała czasu, aby się tym martwić. W dniach najbliższych pochłonęła ją bez reszty praca redakcjyna, zebrania, narady. Wszystko inne oboje odkładali na później. - Niechże to raz już się przewali! - wzdychał Zygmunt. - Wiesz, dowiedziałem się, że po wystąpieniu do sądu o rozwód trzeba być raz albo dwa razy na tej rozprawie. Taka biurokracja! Ona - miał na myśi żonę - żadnych sprzeciwów nie wnosi. Mogliby nam więc uprościć te formalności?! No ale jakoś wszystko załatwimy jak nie w sierpniu - bo wtedy sędziowie jeżdżą na urlopy - to najdalej we wrześniu. I zaraz bierzemy ślub. Mieszkanie już mamy, to najważniejsze. Dobrze, że się udało z tą zamianą. Tylko musimy się przyzwoicie urządzić. Żeby zdobyć coś z takich mebli, wiesz, jak u twojej siostry! od razu pokój inaczej wygląda! Trzeba się będzie postarać o nowe radio, bo ten stary grat więcej chrypi, niż gra. Zresztą, nie mów na razie nikomu, ale bardzo możliwe, że wybierzemy się za granicę. Rozmawiałem niedawno z Dalewiczem. - On podobno odchodzi? - Tak, przenosi się do Gdańska. Chce tam skończyć studia. Miałem ci o tym nie mówić, ale chcę, żebyś się ucieszyła. Wyobraź sobie, że Dalewicz wspomniał o Paryżu. Podobno mam szansę na wyjazd do Francji! - Do Francji?! A co miałbyś tam robić? - Będzie stałe miejsce dla przedstawiciela Polski w Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej. - Przecież w takiej pracy trzeba znać francuski? - Ee, tam! Po pierwsze, zawsze znajdzie się tłumacz. Po drugie, jakoś postaram się poduczyć. A po trzecie, najważniejsze, mam przecież ciebie. Ty mi pomożesz! Zobaczysz, co zrobimy we dwoje! Maria potakiwała, choć nie podzielała w pełni entuzjazmu Zygmunta. Trudno było uwierzyć w realność takiej podróży. Ale kto wie... - Powienieneś jednak w takim razie wziąć się za naukę - zauważyła. - Oczywiście ja ci pomogę, ale byłoby dla ciebie lepiej, żebyś jednak opanował francuski. Nazajutrz goniec redakcyjny przyniósł jej kartkę od Pauliny: Czy możesz wpaść do mnie, Maryś, choćby dziś lub jutro? Ale tak, żebyśmy mogły choć godzinkę spokojnie pogadać?" Tego samego dnia Maria wybrała się na ulicę Olszewską, do przyjaciółki, którą widywała teraz rzadko. "Lena" bowiem raz tylko na kilka dni zjawiała się w zarządzie głównym. Powiatała Marię z nie ukrywaną radością. - Cieszę się, że przyszłaś! Już prawie zapomniałam, jak wyglądasz. - Mamy taki kołowrót z robotą - usprawiedliwiała się Maria. - Wiem, wiem. Chwilami zła jestem na siebie, że zostałam na boku. Ale znów z drugiej strony... Czego się napijesz? Kawy czy herbaty? - Nie rób sobie kłopotu, naprawdę. - To żaden kłopot. Dobrze mi robi, jak trochę się pokręce choćby po domu. Dźwignęła się nie bez trudu z fotela. Maria wstała, aby jej pomóc. Paulina źle znosiła ciążę, zwłaszcza ostatnie jej tygodnie, choć bardzo pragnęła drugiego dziecka. - Odkładać nie było sensu. Lata nie stoją w miejscu - powiedziała kiedyś Marii - I tak dobrze, że zaszłam, mimo tych wszystkich obozowych dolegliwości... Jeśli teraz nie urodzę, to kiedy?! - Jak układają się, Maryś, twoje sprawy z Zygmuntem? - zagadnęła , kiedy obydwie już siedziały nad herbatą. - No, wszystko normalnie - odparła Maria, trochę zmieszana badawczym spojrzeniem przyjaciółki. - esteśmy razem, jak wiesz. Zygmunt wniósł podanie o rozwód, ale cała ta sprawa i wszystkie formalności pewnie potrwają do jesieni. - No tak. Teraz wszędzie okres urlopów. W sądach też. - A ponadto on ma mnóstwo roboty tak jak ja - i teraz trudno byłoby mu to załatwić. Kiedy będzie miał wszystkie papierki w ręku, pobieramy się. Jeśli twój wyjazd jeszcze się odwlecze, będziesz świadkiem na naszym ślubie. Dobrze? - Oczywiście. Chciałabym, żeby to się odwlekło. Ale sama nie wiem, jak to będzie - westchnęła "Lena". - Wiesz, że Henryk ma zostać zastępcą ambasadora? - Tak, słyszałam. Tylko nie wiem, dokąd właściwie wyjeżdżacie? - Albo Paryż, albo Londyn. Jeszcze nie rozstrzygnięto. - To świetnie! Nawet nie pogratulowałam twojemu mężowi. Zrób to ode mnie. - Jeszcze zdążysz. Zresztą czy naprawdę jest czego gratulować? - No, nie przesadzaj! Zobaczysz kawał świata. Znajdziesz się w innych lepszych warunkach. Odżyjesz po tutejszej harówie. - Wiesz, Maryś, jak to się mówi: i chciałabym, i boję się. Nie byłam dotychczas nigdy panią domu, a teraz mnie to czeka. Nie wiem, jak sobie z tym dam radę. Co innego takie uproszczone gospodarstwo jak tutaj i stołówki, a co innego prowadzenie domu, i to za granicą. No i sprawa szkoły dla Marka! Bądź co bądź będzie musiał uczyć się w obcym języku, a nie jest już przecież małym dzieckiem. - W tym wieku jak on dzieci bardzo szybko opanowują język obcy. Pamiętam to sama po sobie. - A to drugie, które się urodzi... Jakoś raźniej byłoby mi w kraju z takim maleństwem. - Nie przesadzaj! Tam będziesz miała wiele ułatwień codziennego życia, które tu długo jeszcze pozostaną sennym marzeniem. - myślisz, że właśnie to mnie bardzo cieszy? - żachnęła się Paulina. - raczej mi wstyd, że będę korzystać z jakichś... no, z jakichś zasłużonych przywilejów. Nigdy nie chciałam tkwić w cieplarni! - Daj spokój. Tyle przeszłaś, że jeśli los ci daje teraz szanse trochę spokojniejszego życia, to naprawdę nie powinnaś mieć takich skrupułów. - O tyle może mniej będę żałowała wszystkiego, co tu zostawiam, że i tak ostatnio jestem właściwie wyłączona z roboty. - Trudno, żebyś w tym stanie biegała po zebraniach i wiecach. Musisz się trochę szanować. - Muszę - westchnęła Paulina. - Cóż robić? Tylko że do tego nie przywykłam! Sama wiesz. - Zresztą i tak po porodzie będziesz zajęta dzieckiem. - Na pewno. Właśnie dlatego wolałabym jeszcze trochę zostać tutaj, gdzie są ludzie bliscy, rodzina, przyjaciele. - Kiedy wyjeżdżacie? - Nie wiem dokładnie. To już nie od nas zależy. Zresztą po zjednoczeniu szykuje się sporo zmian... Bardzo bym chciała widzieć przed wyjazdem, że twoje sprawy są ułożone. Będę wtedy spokojniejsza. - Tak się o mnie troszczysz? - Maria serdecznie uściskała przyjaciółkę. - Dziękuję ci, kochanie! Będzie mi ciebie bardzo brakowało. Ale obojgu wam ta zagranica dobrze zrobi, zobaczysz! - Oby! - Paulina tego dnia nastrojona była bardzo sceptycznie. Na dwa tygodnie przed zlotem zjednoczeniowym we Wrocławiu Maria dowiedziała się, że Berestowiczowie mają córeczkę. Zdążyła odwiedzić przyjaciółkę, nim ją zabrała na całe lato jej krewna mieszkająca pod Warszawą. Później nastąpiło jeszcze jedno króciutkie spotkanie wśród spakowanych bagaży, w zgiełku i zamęcie przedwyjazdowym, przy wtórze płaczu niemowlęcia. Paulina wyglądała wtedy nieźle, znacznie lepiej niż przed porodem, lecz była taka zdenerwowana i przejęta bliską już podróżą do Paryża, że Maria nie śmiała zwierzyć się jej z niepokojów i wątpliwości wywołanych już wówczas komunikatami prasowymi. Potem... potem po skierowaniu Henryka do służby w Oenzecie przez długie lata obydwie się nie widziały. Czy Paulina słyszała już wtedy o sprawach, których ciężar miał spaść na Marię znienacka owej pamiętnej jesieni? Może tak, może nie. To zresztą nieistotne. Ważne jest jedno: że usiłowała jej pomóc, gdy dotarła do niej wieść o tym, co dzieje się z przyjaciółką. - Co was łączy z Berestowiczami? - pytał śledczy podczas przesłuchania, gdy zatrzymano ją po raz drugi. Powiedziała prawdę, nie mając nic do ukrywania: - Bardzo się z nimi przyjaźnię, zwłaszcza z "Leną". To znaczy z pauliną Berestowicz. - Skąd ją znacie? - Z obozu koncentracyjnego w Ravensbr"uck. Razem bardzo wiele przeżyłyśmy. Przesłuchujący mruknął wówczas, że nie pyta ją o przeżycia. Uczynił to jednak mniej grubiańsko niż podczas poprzednich przesłuchań. Wszystko było wtedy zresztą tak niepewne i zatrważające, że bała się, aby jakąś nierozważną, zbyt pochopną odpowiedzią nie zaszkodzić Berestowiczom. Aresztowania spadały przecież wtedy nieoczekiwanie na ludzi tak różnych! Szli za kraty dawni oficerowie, którzy podczas wojny walczyli w oddziałach polskich na Zachodzie. Podobny los spotykał nie tylko akowców, lecz również byłych jeńców oflagów - dawnych żołnierzy Armii Ludowej i peperowców z lat konspiracji, a także uczestników wojny domowej w Hiszpanii. Doznała ulgi stwierdziwszy później, że ani Henryka, ani Pauliny nie dotknęły żadne represje. Od pierwszego wyjazdu za granicę Berestowicz, wybitny specjalista w dziedzinie prawa międzynarodowego, przebywał więcej poza krajem niż w Warszawie. Dwoje ludzi bez pośpiechu idzie ścieżką prowadzącą przez ogród w pobliżu balkonu. Słychać rozmowę w niezbyt wprawnej angielszczyźnie, przeplataną śmiechem. Maria wychhyla się za poręcz balustrady. Renata musiała dostrzec matkę w nikłym blasku latarni. - Już jestem! - woła. Lecz minie jeszcze dość długa chwila, zanim na korytarzu dadzą się słyszeć lekkie kroki poprzedzajce otwarcie drzwi. - Jak tam film? - Warto było popatrzeć. U nas by czegoś takiego nie pokazali. A wiesz co, mamo? Ten chłopak ma samochód, takiego tutejszego malucha, zapomniałam, jak to się nazywa, nieważne zresztą. I zaprasza nas, żebyśmy z nim pojechały najpierw do Dubrownika, a potem do Splitu, zaraz jak tylko wrócimy z Havru. - Jaki chłopak? - No ten, o którym ci mówiłam. Poznałam go na plaży. Na imię ma Milan. Bardzo fajny. Dziś go spotkałam w kinie. Właśnie mnie odprowadził. Mamuśku, pojedziemy?! Taka okazja! Split! I Dubrownik! - Ale przecież my się tam mamy wybrać wszyscy troje. Dlaczego teraz... - A co nam szkodzi jechać z tatą drugi raz? - córka przerywa jej w pół słowa. - Milan mówi, że w Dubrowniku są jakieś fantastyczne stare mury. A ten pałac w Splicie jest rzeczywiście wspaniały. Można go zwiedzać parę razy i zawsze się w nim znajdzie coś do oglądania! - Od kiedy zrobiłaś się taka gorliwa w zwiedzaniu? - Och, nie nudź, mamuś! Pojedziemy tam drugi raz i będziemy potem oprowadzać tatę. - A ty będziesz narzekać, że szkoda plaży na zwiedzanie. - Nie pisnę ani słowa! To przecież nie żadne nudne muzea, gdzie trzeba łazić w kapciach! Miasto w pałacu! I Dubrownik... - Ale skąd jest właściwie ten chłopiec? Nawet go nie znasz! Bądź co bądź taka wycieczka kosztuje i... - On nas zaprasza! Ciebie i mnie! I tak wybiera się do Dubrownika, żeby coś tam załatwić. Potem wraca tutaj. Zobaczysz, jutro przyjdzie do nas na plażę i przedstawi ci się ze wszystkimi szykanami. Ma dwa wolne miejsca w wozie, może nas zabrać. Mamuśku! - No cóż... Maria jest już właściwie zdecydowana. Jeśli ów chłopak potwierdzi jutro to, co mówił Renacie dziś, dlaczegóż by nie? I ją samą zdumiewa własna gotowość do ulegania projektom lub prośbom córki. A może to jest raczej coraz silniejsza chęć powrotu na spotkanie z tym, co minęło i nigdy już nie wróci?... Dzień siódmy Nazajutrz wszystko dzieje się tak, jak zapowiedziała Renata: Milan przyszedł na plażę około godziny dziesiątej i przedstawił się Marii ze wszystkimi szykanami, wedle wczorajszego określenia jej córki. Chłopak jest rzeczywiście sympatyczny. Studiuje od roku architekturę i jeszcze nie wie, czy tak jak jego ojciec będzie chciał poświęcić się konserwacji zabytków. Słyszał i czytał sporo o polskich wybitnych fachowcach w tej dziedzinie. - Szkoda, że nie ma tu mojego siostrzeńca - mówiąc to Maria ma na myśli Krzysztofa, najstarszego syna Zośki. - On właśnie jest architektem i pracuje teraz przy rekonstrukcji Wawelu w Krakowie. - Wawel?! To dawny zamek polskich królów, prawda? Mina Renaty nie zdradzała zachwytu. Dziewczyna obawia się, że rozmowa zejdzie na tory dalekie od morza, plaży i projektowanej wycieczki. Zanim jednak Maria zdążyła odpowiednio pokierować konwersacją, Milan jak gdyby odgadł myśli dziewczyny - i pyta, czy obydwie Polki zrobią mu przyjemność i wybiorą się do Dubrownika? Tak czy inaczej w poniedziałek, czyli pojutrze, musi tam jechać, aby załatwić pewne sprawy ojca, który po niedawnym skręceniu nogi nie może jeszcze ruszyć się z Belgradu. - Tylko że umówiłem się już telefonicznie z kolegą ojca, że właśnie w poniedziałek przekażę mu papiery z Belgradu. A panie będą może zanadto zmęczone po tym Hvarze? - Ależ skąd! - protestuje Renata. - Z Havru przypłyniemy na trochę późniejszą kolację między ósmą a dziewiątą - mówi Maria. - Zdążymy się wyspać. - Nie stracą panie plaży - dodaje Milan. - Trzeba zabrać kostiumy i można wykąpać się w Dubrowniku. - Świetnie! - woła renata z entuzjazmem. - Widzisz, mamo? - dodaje po polsku. - A teraz jazda do wody! - komenderuje nowym znajomym. I już ich nie ma. Biegną ścieżką w kierunku morza. Maria przesuwa dłonią po czole w odruchowym, niemądrym lęku: żeby Renata nie zadurzyła się w tym chłopcu jak ja przed laty w Sławku... Śmieszne! - uspokaja natychmiast samą siebie. - Raz chodzi z jednym, to znów z innym, ale dotychczas wszystko to rozgrywa się w granicach uczuć ze szkolnej ławy, których nikt nie bierze poważnie. A ty? - odzywa się w jej myślach głos przypomnienia. - Byłaś tylko o rok starsza od niej, kiedy zakochałaś się po dziewczęcemu - i to wakacyjne, pomaturalne uczucie okazało się później wielką miłością. Tak wielką, że mogło starczyć na całe życie. Stało się inaczej nie z twojej winy... Nie, nie będę sobie tym zawracać głowy - postanawia. - Marcin powiedziałby, że jak Barbara Niechcicowa z "Nocy i dni" wyszukuję sobie coraz to nowe zmartwienia. - Póki oni oboje pławią się w morzu i w słońcu, można znowu powrócić w przeszłość. Trzeba zebrać siły, żeby przeżyć raz jeszcze to wszystko, co spadło na mnie obuchem pamiętnej jesieni roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego. Wydawało mi się, że już nic mnie nie może spotkać gorszego po wszystkim, co przeżyłam, po stratach i nieszczęściach, jakich doznałam podczas wojny. A jednak... Paulina wraz z mężem i dziećmi była już w Paryżu i maria z przykrością odczuwała brak serdecznej, wypróbowanej przyjaciółki. Samopoczucie miała gorsze niż wiosną: była wyczerpana, dokuczały jej także bóle i zawroty głowy. - Musi pani odpocząć - nakazał lekarz. Zygmunt znowu nie mógł oderwać się od pracy w Zarządzie Głównym nowo powstałego Zmp. Znalazł jednak dla Marii pokój w niewielkim, lecz dobrze prowadzonym domu wypoczynkowym w podwarszawskim Piasecznie. - Powietrze tam znakomite. Cisza, spokój, dobre jedzenie - mówił. - A ja będę zaglądał do ciebie co drugi dzień albo dwa razy w tygodniu. Tuż przed wyjazdem powiedział jej: - Masz pracować w nowym tygodniku "Przyszłość". Redakcja właśnie się organizuje, ale dość ospale, bo wszyscy na urlopach. Pierwszy numer powienien się ukazać w połowie września albo nawet trochę później. Odpowiada ci to? - Oczywiście! A co tam będę robiła? - Nie wiem dokładnie. Chyba zajmiesz się sprawami kulturalnymi albo zagranicznymi, tak jak w "Głosie". - Kto będzie naczelnym? Robert? - Nie. Robert przechodzi do "Szatndaru Młodych". Ciebie też tam początkowo chcieli skierować, ale wydawało mi się, że "Przyszłość" będzie dla ciebie lepsza. Nie jesteś zła, że zgodziłem się w twoim imieniu? - Ależ skąd! Wolę tygodnik niż dziennik. - Tak też myślałem. Przywykłaś do pracy w tygodniku, a w "Sztandarze" będzie harówka. Na razie odsapnij, bo na jesieni będziesz miała dużo roboty. Maria wyjechała do Piaseczna. Bardzo jej się spodobał ów dom wypoczynkowy, położony na zboczu, w pobliżu zagajnika, który już o kilkanaście metrów dalej stawał się prawdziwym lasem. Powietrze pachniało żywicą i sosnami. Na suchym gruncie za ogrodzeniem rosły wysokie, smukłe, żółto kwitnące dziewanny. Stroniła od wczasowiczów, unikała większego towarzystwa. Męczyły ją rozmowy i obce twarze. Pewnie dlatego - myślała - że przez ostatnie miesiące żyłam w takim ciągłym ruchu. Chodziła na długie, samotne spacery leśnymi ścieżkami, przy których pleniła się liliowa macierzanka i żółto kwitnący rozchodnik. Często wędrowała w kierunku Skolimowa lub Konstancina, odkrywając urocze zakątki w okolicach, których dotychczas nie znała. Zaczęła dobrze sypiać. - Widzisz, jak ci to śiwtenie robi? - stwierdził Zygmunt, pojechawszy po kilku dniach na sobotę i niedzielę. - O wiele lepiej wyglądasz niż w Warszawie! Zapowiedział, że zjawi się ponownie w środku tygodnia. Lecz nie przyjechał. Ktoś z wczasowiczów przekazał od niego ustną wiadomość: Mąż bardzo zajęty. Prosił powiedzieć, że przyjedzie za parę dni, chyba w niedzielę. "Mąż". Przywykła już do tego, że tak otoczenie nazywało Zygmunta, mimo że ślubu jeszcze nie wzięli. Nazajutrz wróciwszy z koeljnej długiej przechadzki, znalazła w parterowym pomieszczeniu, zwanym świetlicą, plik dzienników. Rozpostarła szeroką płachtę "Głosu Ludu", przebiegła spojrzeniem treść pierwszej strony - i znieruchomiała nie wierząc własnym oczom. W oficjalnych komunikatach powtarzało się nazwisko Władysława Gomułki - "Wiesława" oraz wiadomości dotyczące "odchylenia prawicowego i nacjonalistycznego" w kierownictwie partii, "jego źródeł i sposobów przezwyciężania". Narazie trudno było w pełni zrozumieć, o co chodzi. Lecz w oświadczeniach i rezolucjach uzupełniających komunikat powtarzało się słowo: Jugosławia. W komentarzu redakcyjnym pisano o tym kraju tak ostro, jak nigdy dotychczas się nie zdarzało. Nie było to dobrą wróżbą. Pogodny nastrój niedawnych dni prysł bez śladu. maria nie mogła oprzeć się przygnębieniu. Nurtował ją niepokój: co będzie dalej? Stosunki między Polską a Jugosławią były dotychczas tak dobre i przyjazne, że wręcz niewiarygodna wydawała się perspektywa ich pogorszenia. Obydwa kraje nie miały przecież żadnych punktów spornych , nie dzieliły ich waśnie czy rozdźwięki. Obydwa narody, które spotkał taki sam los w czasie drugiej wojny światowej, miały za sobą niedawne, podobne i bardzo piękne karty w walce przeciw okupantowi. Całkiem niedawno kolejne wzruszające dowody tej przyjaźni przyniosła podróż delegacji polskiej młodzieży do Jugosławii. Czyżby wszystko to miało okazać się omyłką i nieprawdą?! Trudno uwierzyć. Ale co w takim razie mogły oznaczać tak ostre słowa pod adresem Jugosławii i jej przywódców? Słowa i sformułowania powtarzane - jak stwierdziła niebawem - w całej polskiej prasie? Nie mogła doczekać się przyjazdu Zygmunta. Może on coś więcej będzie wiedział? Należy do ścisłego kierownictwa nowej organizacji młodzieżwej, orientuje się chyba dokładniej w kulisach tych trudnych, zawikłanych spraw? Zygmunt wpadł wreszcie na niedzielę, lecz niepokoje Marii skłonny był zbagatelizować. - Czego ty się boisz? - machnął lekceważąco ręką. - Masz przecież swoją własną pozycję. Wiadomo, że byłaś na samym dole tamtejszej organizacji i o niczym nie decydowałaś. - Przecież tu nie o mnie chodzi! Jak to wszystko będzie dalej wyglądało? Między naszymi krajami nie było nigdy żadnych konfliktów! - Nie było, a teraz są. Zdarza się. To wielka i ważna gra polityczna. Nie rozumiesz jej detali. - Więc mi je wytłumacz! Bardzo cię o to proszę.- Kiedy sam jeszcze nie znam wszystkich szczegółów. A poza tym... no, nie wszystko nadaje się do rozpowiadania. I tobie też radzę, nie wdawaj się w żadne dyskusje na ten temat. - Nie mam zamiaru. Ale dziwisz się, że mnie to męczy? - Nie... Wcale się nie dziwię. Ostatecznie długo przecież tam mieszkałaś. Poczekamy, zobaczymy, jak to się wszystko rozwinie. Twoi Jugosłowanie stanęli okoniem wobec towarzyszy radzieckich - a to im na pewno na zdrowie nie wyjdzie. - Może tamci nie mają racji? Zygmunt roześmiał się dość nieszczerze. - Marychna w roli polityka osądzającego partię radziecką! Zabawne. - Nie kpij! Ja też dobrze pamiętam, jak w aprtyzantce cieszyliśmy się każdym zwycięstwem Armii Czerwonej. Nie słyszałam tam nigdy złego słowa... - Partyzanci to jedno - przerwał Zygmunt. - A Tito i cała jego ferajna to co innego. Zrsztą naprawdę nie ma co się na ten temat rozwodzić. Radzę ci tylko, żebyś na razie nie obnosiła się zanadto z twoją przyjaźnią dla Jugosławii. - Zygmunt! - No po co te urażone miny Marychna! Polityka polityką, a ja przyjechałem do ciebie i musimy to wykorzystać. Prawda? Powiem ci tylko jedno - dodał zamykając na klucz drzwi pokoju. - Kiedy przyszło to zaproszenie z Belgradu od Omladiny, wcale nie było takie pewne, czy nasza delegacja pojedzie. - Już wtedy?... - Tak. Już wtedy coś się zaczynało psuć. Podobno "Wiesław" osobiście zadecydował wtedy o waszym wyjeździe. Ale do diabła z tym wszystkim! Tak się za tobą stęskniłem, Marychna... Zygmunt wieczorem wrócił do Warszawy. Maria została, mając przed sobą jeszcze dziesięć dni wypoczynku. Nie przekonywały jej słowa Maciejczyka. Jak cierń tkwiła w myślach i w podświadomości obawa i lęk przed czymś trudnym do określenia. Nie, na razie nie bałam się o siebie - stwierdza Maria, patrząc z brzegu odległych lat na tamtą Marychnę (niebawem miała znienawidzić to zdrobnienie, którego zwykle używał Zygmunt). - Nie sądziłam, żeby coś mogło mi zagrażać. Polaków w jugosłowiańskim ruchu oporu, w partyznatce było przecież wielu. Wrócili po wojnie do kraju jako repatrianci nawet ci rodacy, którzy od wielu lat mieszkali w Jugosławii. Bałam się czegoś, co może popsuć stosunki między naszymi krajami, między Polską a moją drugą ojczyzną. Wtedy, po wojnie, wydawało się to wręcz niewiarygodne. Bałam się wykopania jakiejś przepaści lub wzniesienia muru, który odzieli mnie od Jugosławii, od ludzi, którzy nadal pozostali mi bliscy, od przeszłości bolesnej, lecz bardzo mi drogiej. Lecz nie sądziłam, że to będzie aż tak... Rzeczywistość niebawem przeszła najgorsze wyobrażenia! Na razie powróciwszy do Warszawy odwiedziła redakcję organizującego się tygodnika "Przyszłość", w której tak jak mówił Zygmunt, nic się jeszcze nie działo. Nowy naczelny - nie znała go osobiście - wyjechał w teren. Nikt go nie zastępował. Zygmunt przesiadywał na jakichś zebraniach, o których treści nie mówił prawie nic. Na uniwersytecie jeszcze trwała letnia przerwa.m Maria zajęła się więc innymi sprawami, które ją mocno zaabsorbowały. I wtedy właśnie nadszedł pierwszy z dni, które miała zapamiętać na zawsze. Była wczesna jesień - prawdziwie po polsku złota i bardzo piękna. Zygmunt od rana siedział na kolejnej naradzie. Maria nie powiedziała mu, że tego ranka wybiera się do lekarza. Czy potwierdzi się przypuszczenie, którego jeszcze nie była pewna?... Raz jeszcze dokonała w myślach obliczeń. Chyba tak, zwłaszcza że raz i drugi chwyciły ją mdłości, na razie jeszcze lekkie. Lekarz, którego nazwisko i adres otrzymła od Pauliny przed jej odjazdem na wszelki wypadek, zbadał Marię starannie i potwierdził: - Tak, to ciąża. Dwa miesiące. Czy pierwsza?... Zaprzeczyła, wyjaśniając w skrócie, co spotkało ją podczas wojny, gdy znalazła się w rękach gestapowców. Słuchał uważnie, z ciepłym błyskiem zrozumienia i współczucia w oczach. - Musi pani bardzo dbać o siebie - podkreślił, przepisując jej witaminy i środki wzmacniające. - Unikać wstrząsów, wysiłku, napięć. Umiarkowany ruch jest konieczny, ale niech pani każdego dnia stara się przez godzinę poleżeć. jakich warunkach pani mieszka? Zapewniła, że bardzo dobrych jak na Warszawę. Dwa pokoje, kuchnia, cicha dzielnica, drugie piętro, a więc niewysoko. - tym lepiej - pokiwał głową z lekkim uśmiechem. - Zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy zaczną się ślizgawice. Za miesiąc miała przyjść na nową wizytę. Ostrożnie zstępowała po schodach przedwojennej, częściowo ocalałej kamienicy na Wspólnej, pomna przestrogi kelarza: Niech pani uważa na siebie! Szła Marszałkowską, wciąż jeszcze "parterową", pełną jednak wielkomiejskiego ożywionego ruchu. Dwa miesiące - obliczała w myślach. - Czyli, w kwietniu... To dobrze, będzie wtedy wiosna. Na Mokotowie są ciche, zazielenione uliczki, po których można będzie chodzić z wózkiem na spacer. Do redakcji mam niedaleko - w sam raz dobra droga na codzienny spacer. Oczywiście koniec wyjazdów w teren - to zbyt ryzykowne. Co powie Zygmunt? Na pewno się ucieszy. Napomykał kiedyś: - Wiesz, Marychna, chciałbym, żebyśmy mieli dzieci. Przedtem mnie to jakoś nie obchodziło i wcale o tym nie myślałem. Ale teraz z tobą... Tylko nie za dużo! Najlepiej dwoje. Może ojcostwo pokrzyżuje mu plany wyjazdowe, o których wspominał? Ale te plany nie przybrały jeszcze żadnych konkretnych kształtów. A ponadto: na co czekać? Mamy już swoje lata - i on, i ja. Dobrze, że tak się stało. Zresztą jeśli nawet Zygmunt otrzyma rzeczywiście pracę za granicą, dziecko nie będzie żadną przeszkodą. Paulina pojechała z dwumiesięcznym niemowlęciem, które na pewno łatwiej jej chować w Paryżu niż w Warszawie. Nie opuszczał jej ten sam ustawiczny nastrój spokojnej, cichej radości. zatrzymała się przed witryną sklepu, który nieraz nazywano "prywatnym ładem". Za szybą rozwieszono narzutę, lekko włochatą, w kolorach złota, brązu i czerwieni, przypominających barwę jesiennych liści klonu. Pokusa była nieodparta. Maria obliczała w myślach własne zasoby pieniężne. Wypłacono jej niedawno sporą sumę honorariów za artykuły w ostatnich numerach "Głosu Młodych". Pieniądze przeznaczyła na ciepły, jesienny kostium. Starczyłoby ich na zakup tej pięknej tkaniny... Narzuta przetrwała ponad ćwierć wieku. Nie wypłowiały jej kolory. Nie straciła przytulnej, kosmatej miękkości. Nie budziła odruchowej niechęci, choć związana była z tamtym pamiętnym dniem. Może dlatego, że kupiła ją za własne pieniądze? Przypomina kolory jesiennego parku, Łazienek albo Plant w październiku. - Maria idąc z pokaźnym pakunkiem, uśmiechała się do własnych myśli. - Pokój będzie od razu inaczej wyglądał. Każdy nowy dorobiazg sprawiał jej przyjemność. Wrzosy w ciemnoszarym siwaku. Na ścianie dekoracyjny talerz, który wyszperała w antykwariacie. Fotografia rodziców na stole spełniającym rolę biurka. Książki na półkach. Powstawał dom inny niż w Krakowie i w Zagrzebiu - ale jednak również dom... Zygmunt przyszedł dopiero koło szóstej. - Co tak późno? Pewnie jesteś głodny? - Nie. Jadłem obiad w stołówce. - Ale herbaty się napijesz? Nie czekając na odpowiedź, przeszła do kuchni, żeby włączyć gaz. Kiedy po chwili wróciła do pokoju, Zygmunt, stał przy oknie, patrząc w szyby nasiąkające szarością wczesnego zmierzchu. - Nie pytasz, co dziś robiłam? Milczał jakby nie słysząc tych słów. Powiedzieć mu o wielkiej nowinie? Może niee teraz. Trochę później. - Chyba woda zawrzała. Poczekaj, zrobię herbatę. Przyniósł i postawił na stole dwie szklanki. Maria dawnym zwyczajem, wyniesionym z lat wojny, ujęła szklankę oburącz, grzejąc sobie dłonie. - Masz jakieś kłopoty? - przyjrzała mu się uważnie. - N_nie. Tylko chciałem z tobą pomówić - To takie trudne? - uśmiechnęła się. - Dlaczego jesteś taki uroczysty? - Rozwód - pomyślała. - Pewnie to załatwił w tajemnicy przede mną i chce ustalić datę ślubu. Powiem mu zaraz potem, że trzeba już brać ślub, bo będziemy mieli dziecko. Zygmunt nie patrzył jej w oczy. Z ust jego padły znienacka nieoczekiwane słowa: - Marysiu, mieliśmy dziś zebranie kierowniczego kolektywu, poświęcone najpilniejszym sprawom i organizacyjnym, i personalnym. Była też mowa o tobie. - O mnie? - zdumiała się. - Dlaczego? - Słuchaj, Marysiu, powiem ci wprost, bez owijania w bawełnę. Tak będzie najlepiej. Wiem, że to trochę przykre, ale... no, nie da się w naszej sytuacji uniknąć pewnych rzeczy. Chodzi o to, żeby jakoś, powiedzmy, uporządkować ten jugosłowiański rozdział twojego życiorysu. Maria znieruchomiała. Nie czuła, że gorący płyn w szklance parzy jej dłonie. Doznała nieodpartego wrażenia, że prąd lodowatego zimna opływa ją całą od stąp do głów. - Zygmunt, o co chodzi? Nic nie rozumiem. Co miałabym porządkować w tym - jak to nazywasz - jugosłowiańskim rozdziale... Przecież mój życiorys chyba nikomu nie przeszkadza? - Owszem, przeszkadza - odparł szorstko. - I to nawet bardzo. Chyba wiesz, co zaszło. Czytałaś gazety? Dopiero się zaczyna... - Sam mówiłeś, że to jakaś gra wielkiej polityki! Cóż ja mam do tego? Pracowałam tam uczciwie. Brałam udział w walce. Czy mam się z tego usprawiedliwiać? - Nie o to chodzi. Oczywiście znalazłaś się tam bez własnej winy. Ale żyłaś wśród ludzi politycznie bardzo dwuznacznych. Pozostawałaś pod ich wpływem. - Zygmunt, przecież to brednie! Jacy dwuznaczni ludzie? Kto opowiada takie bzdury? Mój mąż i jego siostra polegli w walce z Niemcami! I wielu innych ludzi, którzy... - Wiem o wszystkim! - machnął ręką niecierpliwie. - Zrozum, dziewczyno, że nie w tym rzecz. Jugosławia oderwała się od obozu socjalistycznego! Prowadzi własną politykę. Ta polityka jest natyradziecka! Potępił ją Kominform - nie czytałaś?! - Nic mnie nie obchodzi żaden Kominform. Wiem swoje, bo tam byłam! Trudno, żeby jakikolwiek kraj był bardziej przyjazny wobec Związku Radzieckiego niż Jugosławia. W Polsce były całkiem inne nastroje i są teraz jeszcze. Tam ludzie traktowali każde zwycięstwo Związku Radzieckiego jak własne! Wszyscy nisiliśmy czerwone gwiazdy! - Okazuje się, że można nosić czerwoną gwiazdę i być wrogiem Związku Radzieckiego. - Do mnie to mówisz? - Nie. Tak tylko ogólnie. - Ależ to są głupstwa! Jakieś nieporozumienie! - Nie bądź naiwna. Te sprawy oceniają ludzie znacznie mądrzejsi niż my. A ty zachowujesz się jak obrażona panienka. - Ja?! Razem z tamtejszymi ludźmi żyłam, walczyłam - sam wiesz, jak ciężko zapłaciłam za udział w tej walce. A teraz... - Marysiu! - Zygmnunt nagle zmienił ton. Głos jego brzmiał prawie prosząco. - Nie kłóćmy się. Przecież chcę dla ciebie jak najlepiej! - Więc o co ci chodzi? Tobie czy komuś innemu? - O nic innego jak tylko o rozliczenie się z... no, tak jak ci powiedziałem, z twojej jugosłowiańskiej przeszłości. - Jakie rozliczenie? Przed kim? I dlaczego? - Chodzi o rozmowę z kierownictwem. Zrozum: sytuacja teraz jest inna niż rok temu. Nawet pół roku temu! Odpowiedzialni towarzysze wiedzą o Tito takie rzeczy, jakich ty nigdy się nie dowiesz. - Ale ja przecież nie byłam blisko Tito, więc co mam do tego? - Oj, Marysiu, znów zaczynasz swoje! Byłaś w Jugosławii, jesteś z tamtymi ludźmi związana. Jak bardzo - widać to było podczas twojego pobytu niedawno z delegacją... Tymczasem nasz stosunek do Jugosławii się zmienił. Kominform... - Być może zmienił ten stosunek do Jugosławii wasz Kominform, ale nie ja! - Marysiu, radzę ci-, zmień ton, kiedy o tym mówisz. Możesz tegp pożałować! - Proszę bardzo! Chcesz, to idź! I naskarż na mnie komu trzeba! - Za kogo ty mnie masz?! - To ja cię powinnam o to spytać! Czego właściwie chcecie ode mnie? Żebym poszła na jakieś zebranie i wobec ludzi, którzy Jugosławii na oczy nie widzieli, obrzuciła ten kraj błotem? - Daj spokój! Po co ta historia? Powiesz kilka słów samokrytycznie i... - Dlaczego mam robić samokrytykę? Z czego się usprawiedliwiać? Nie poczuwam się do żadnej winy. - I znowu to wszystko bierzesz tak... tak krańcowo. Towarzysze, z którymi masz pracować, chcą znać twój sąd... no, twoją ocenę spraw jugosłowiańskich. Mają do tego chyba prawo w takiej sytuacji jak obecna. Ja rozumiem, żeto mogło cię zaskoczyć. I wolałbym żebyśmy, teraz już więcej o tym nie mówili. Przemyśl to. zastanów się spokojnie. I pamiętaj o jednym: nie tacy ludzie jak ty, ale dużo bardziej doświadczeni, znający nawet lepiej niż ty Jugosławię, dokonują teraz podobnych przemyśleń. - A "Wiesław"? - zareplikowała Maria. - On nie potępia Jugosłowian! On ich broni! - Nie wyjdzie na tym dobrze. Zobaczysz! Po tej rozmowie nastąpiła bezsennna noc. Maria nie zmrużyła oka. I choć owinęła się kocem, dygotała jak w febrze. Zygmunt zajrzał do pokoju, w którym siedziała, zaszyta w kąt tapczanu, nie gasząc nocnej lampki, jak gdyby bała się ciemności. - Dlaczego się nie kładziesz? - próbował perswazji. - Zostaw mnie, proszę cię bardzo. Wycofał się bez słowa. I to właśnie dziś, kiedy miałam mu powiedzieć o dziecku... Po tym wszystkim, co usłyszałam, wolę mu nic nie mówić. Nie próbował mnie bronić?! Od razu stwierdził, że powinnam usprawiedliwiać się - z czego? Potępiać - kogo? I za co? Kto to wszystko wymyślił? Nie wiedziała wtedy, że to, co najgorsze, jest jeszcze przed nią. Dopiero nad ranem zmorzył Marię ciężki, niespokojny sen. Musiała sięgnąć po proszek przeciw bólowi głowy, nim zaparzyła mocną herbatę. Na stole w kuchni znalazła kartkę z wiadomością od Zagmunta: "Bądź koniecznie o #/15#15 w sali konferencyjnej". Słowo "koniecznie" było podkreślone. Zmusiła się do zjedzenia kromki chleba rozważając: iść czy nie iść?... Czuła wewnętrzny bunt i opór na myśl o tym, że trzeba będzie wysłuchiwać jakichś przykrych, na pewno niesłusznych, być może absurdalnych, zarzutów. Lecz nie iść - to znaczyłoby zrezygnować z pracy i zerwać wszelkie więzi, jakie łączyły ją z dawnym Zetwuemem. Teraz dopiero przekonała się o własnym przywiązaniu do tej organizacji, której dalszy ciąg miało stanowić ZMP. Ponadto nie iść - to znaczyło tyle, co stchórzyć. Nie mieć odwagi stawić czoła owym niedorzecznym próbom "uporządkowania jugosłowiańskiego rozdziału życiorysu", jak to określił Zygmunt. Obrazić się mogę, ale obrażeniem nic nie wskóram. Pomyślą, że się zlekłęm i dlatego nie przychodzę. Lepiej pójdę mimo wszystko. Dowiem się, czego oni właściwie ode mnie chcą! Już przed godziną piętnastą zjawiła się w siedzibie zarządu głównego. Wszystko tu było nowe: sprzęty w pokojach, tabliczki na drzwiach - i twarze ludzkie. Ta nowość mimo woli onieśmielała. Maria wstąpiła na pierwsze piętro do redakcji nowego tygodnika "Przyszłość". Młoda, nieznajoma dziewczyna wystukiwała mozolnie jakiś tekst na maszynie. - Koleżnak do kogo? - Mam tu pracować. - Nazwisko koleżanki? - Zamieńska_Dravcić - odparła Maria, przyglądając się dziewczynie. Jakaż ta mała jest sztywna! Aż śmieszna w swojej urzędniczej powadze. Dziewczyna zerknęła na nią z ukosa. - Ja nic nie wiem - odparła. - Musi koleżanka przyjść jutro. Szefa nie ma, pojechał do KC. W jej zachowaniu oprócz zwykłej biurowej arogancji było coś, co Marię zaniepokoiło. Rzuciła okiem na zegarek. Już czas. Sala konferencyjna okazała się pusta. Od razu jednak zajrzał do niej Zygmunt. - Przyszłaś? To dobrze. Znikł i nie pokazał się więcej. Maria czekała jeszcze prawie pół godziny w dużym, pustym pokoju, gdzie wszystko wydawało się nieprzychylne: duże okna, od których wiał jesienny chłód, szafa pełna jakichś broszur, biurowe meble. Wreszcie już po wpół do czwartej zjawili się trzej młodzi ludzie, z których nie znała ani jednego. "W nowym związku będą duże zmiany" - przypomniała sobie słowa Pauliny. - Jesteście ju, koleżanko - zagaił najwyższy z przybyłych, rosły, wysoki blondyn, trochę podobny do Zygmunta z ruchów i postawy. Przyjrzał się Marii przenikliwie. Oczy miał niebieskie, chłodne jak szkło. - Możemy od razu przystąpić do rzeczy. Nie wiedziała, kim są dwaj pozostali. Jeden z nich wyglądał bezbarwnie i nijako. Drugiego zapamiętała, gdyż miał ciemne i gęste, prawie zarośnięte brwi. Blondyn rozłożył na stole kartonową teczkę. - Pracowaliście aż do zjednoczenia w Zetgie Zetwuemu? - Tak. W redakcji "Głosu Młodych". - Zgadza się. Jak trafiliście do redakcji? To pytanie znów przyprawiło Marię o niepokój. - Z rekomendacji towarzyszki "Leny" - odparła zastanawiając się, czy tym stwierdzeniem nie zaszkodzi przyjaciółce, lecz taka była przecież prawda. - Zgadza się - ponownie przytaknął blondyn, zaglądając do papierów w teczce. - Podczas wojny przebywaliście w Jugosławii? Potwierdziła. - Zanim mnie aresztowano i wywieziono do obozu - dodała. Padło kilka dalszych pytań zadawanych szybko, jak gdyby nie chciano dać jej zbyt wiele czasu do namysłu przed każdą kolejną odpowiedzią. Jeszcze raz podała wszystkie szczegóły, napisane już kiedyś w życiorysie, po pierwszej rozmowie z Wiktorem Dalewiczem, dla wydziału personalnego Zetwuemu. - A więc ten wasz wojemmy wyjazd do Jugosławii spowodowany był wyłącznie względami osobistymi? Potwierdziła. - I władze niemieckie w Krakowie bez trudności zgodziły się na wasz wyjazd? - No, nie można powiedzieć, że bez trudności. Starania trwały... nie pamiętam dokładnie ile czasu, ale doś- długo. Jugosławia nie była jeszcze wtedy w stanie wojny z Niemcami. Rodzina mojego narzeczonego przysłała mi odpowiednie papiery z urzędowym potrzerdzeniem, że mamy się pobrać. źadły dalsze pytania o początek uczestnictwa Marii w ruchu oporu, o wędrówkę do partyzantki. Zadał je drugi członek komisji - bo tak chyba należałoby określić ową trójkę. Śniada cera i zrośnięte brwi nadawały mu wygląd prawie surowy. Ale głos jego miał ciepłe brzmienie i nutę życzliwości. - Uściślijmy pewne sprawy - ponownie włączył się blondyn. - Byliście więc na tych... tak zwanych wyzwolonych terenach Jugosławii jak długo? Ponad rok. To spory kawał czasu. Co możecie powiedzieć o tamtejszej partyzantce? Zaskoczona i zdumiona milczała przez chwilę. Cóż mogła powiedzieć o tamtejszej partyzantce? Że podjęli ją i prowadzili patrioci jugosłowiańscy pod hasłem "śmierć niemieckim okupantom"? Że ta partyzantka rozszerzała się szybko, że mimo przeszkód stwarzanych przez wroga i rodzimą reakcję, mimo represji ze strony hitlerowców ogarniała coraz to większe obszary kraju? To przecież było znane i nie podlegało dyskusji. Powiedziała jednak to jeszcze raz, widząc wyczekujące spojrzenia rozmówców. - Zresztą - dodała - ja przecież pracowałam w szpitalu. Znałam tylko małą część tamtejszego życia. Tak samo przedtem, jeszcze w Zagrzebiu, kiedy zaczęłam pracować w konspiracji. To był tylko szpital, nic więcej. Wolałam nawet nie wiedzieć za wiele, bo to było niebezpieczne. - NIe potrzebujecie nam tłumaczyć tych szczegółów - przerwał niecierpliwie blondyn. - Chodzi o coś innego. Przez ten rok w lesie w szpitalu, w tej bazie partyzanckiej, jak to określacie, musieliście zetknąć się z polityczną treścią tamtejszej walki. - Oczywiście. To była walka przeciw NIemcom. - Przeciw hitlerowcom - wtrącił trzeci, dotychczas milczący rozmówca, ów najbardziej z całej trójki nijaki. Blondyn strzepnął niecierpliwie palcami niewidoczny pył ze stołu. - Jesteście kobietą inteligentną, bystrą, wykształconą. Musieliście przecież wiedzieć, że już wtedy Titi szuka kontaktów z Anglikami? Te słowa były tak absurdalne, że gdyby nie powaga sytuacji, Maria zapewne skwitowałaby je śmiechem. - Nie widziałam na oczy Tito przez cały ten czas, kiedy była w partyzantce. - Ale widzieli go, i to na pewno nieraz, bliscy wam ludzie. Znacie przecież... - znów zajrzał do papierów - Ivo Dravcicia, prawda? Znów ogarnął ją przypływ niepokoju. - Oczywiście. To najstarszy brat mojego męża. - Musieliście często spotykać go podczas wojny? - Przeciwnie. Ani razu go nie widziałam po moim przyjeździe. Poszedł do partyzantki jeszcze przed moim mężem. - A teraz? - Co znaczy: teraz? - KIedy byliście gościem Omladiny, Ivo Dravcić, człowiek bliski Tito, okazywał wam... no... wręcz ostentacyjnie serdeczność. Nad niepokojem przeważył w tej chwili odruch gniewu: Co oni chcą mi wmówić? O co tu chodzi? - Ivo Dravcić bardzo kochał swojego brata... mojego męża - ważyła każde słowo. - Nie tylko on. Jego żona, drugi brat, ich rodzice, kiedy jeszcze żyli, byli dla mnie bardzo serdeczni. - Nie pytamy was o sentymenty. Jakie powiązania miała podczas wojny wasza jugosłowiańska rodzina z Tito? - Nie wiem. naprawdę nie wiem. - Kim jest z zawodu Ivo Dravcić? - Prawnikiem. - Co robił podczas wojny? Usiłowała sobie w tej chwili przypomnieć i nie mogła. Ivo pełnił obecnie jakieś odpowiedzialne funkcje w kierownictwie partii, był rzeczywiście blisko Tito, jak oni tutaj to określili. Podczas wojny? Zakończył ją w randze pułkownika. Ale podczas owego jedynego pobytu w Jugosławii nie zdążyła wypytać szwagra o wszystkie szczegóły jego wojennych działań. Po prostu nie było na to czasu. To raczej on chciał wiedzieć o jej przeżyciach w więzieniu i w obozie. - Naprawdę nie wiem - powtórzyła. - A o kontaktach jego i innych titowców, takich jak on, z wywiadem brytyjskim też nie wiecie? - Nie mam pojęcia - odparła. Poczuła lęk: usiłowano wmówić jej coś, przed czym należy się bronić. - I nie wierzę, żeby Ivo mógł robić coś... coś nieuczciwego. - A można wiedzieć, skąd taka pewność?... - spytał blondyn z ironią. - Znam go od lat. A zresztą nie zajmowałby tego stanowiska, na którym jest obecnie, gdyby... - Jakie ma stanowisko? - Jest kierownikiem ydziału w KC. Nie wiem dokładnie jakiego. Tam używa się innych nazw niż u nas. - I nie sądzicie, że jest nim właśnie dlatego, że Tito umiał dobierać sobie ludzi? - wtrącił "nijaki". - Na pewno tak. Ale ja przecież nie znam się na tych sprawach. A jeśli chodzi o Ivo... wierzę mu jak własnemu bratu! - Ach, tak? A w związku z tym - co robi brat Dravcicia? - Duszan? Jest inżynierem górnikiem. Podczas wojny musiał się ukrywać, bo był podejrzany o udział w sabotażu na kopalni. Uciekł z miasta i też przedostał się na tereny wyzwolone. Po wojnie wrócił do swojego zawodu. - A wasz bart? - spytał ów śniady, ze zrośniętymi brwiami. Marii wydało się, że z całej trójki on jest najżyczliwszy, jak gdyby chciał jej pomóc. - Mój brat mieszka w Anglii. - Nie zamierza wrócić do kraju? - Nie wiem. Na razie nic o tym nie pisze. - Co robił podczas wojny? - Walczył - zaakcentowała to słowo. - Był pod Monte Cassino. - Andersowiec? - Nie. Przedostał się na Zachód od razu w początkach wojny. Od tego czasu był w naszej armii. - Dlaczego tak podkreślacie "w naszej"? Czy I Armia w waszym pojęciu nie była "naszą"? - Bardzo proszę nie łapać mnie za słowa! - Spokojnie! Koleżanko, nie unoście się. To waszej pozycji nie polepszy. - Mam wśród najbliższej rodziny kogoś, kto wrócił z I Armią do kraju. Wydaje mi się, że polski żołnierz walczył za kraj i na wschodzie, i na zachodzie. - Odkrycie Ameryki! - parsknął krótkim śmiechem "nijaki". Ten o śniadej twarzy spojrzał na niego z wyraźną dezaprobatą, lecz nie odezwał się ani słowem. - Skończmy z tym przelewaniem z pustego w próżne! - Blondyn stuknął ołówkiem o stół, jak gdyby miał przed sobą liczne audytorium, które należało uciszyć. - Domyślacie się, po co was tu wezwano? - Nie. - Towarzysz Maciejczyk nic wam nie powiedział? - NIe. Zawiadomił tylko, że... - zająknęła się - że mam tu się stawić. - Otóż chodzi nam o wyraóne zajęcie przez was stanowiska w sprawie jugosłowiańskiej. Jasne? - Nie rozumiem... - Trzeba, żebyście się jednoznacznie odcięli od aktualnej polityki partii jugosłowiańskiej, która zeszła na manowce - blondyn podniósł głos, wymawiając dobitnie każde słowo. - Oczekujemy od was potwierdzenia, że po waszych dościwadczeniach z Jugosławi, takiej, jaką znacie i pamiętacie z lat wojny, głębokim żalem przejmuje was awanturnicza, antyradziecka polityka Tito i jego... no... jego pomocników - zaplątał się we własnych słowach. - Nie przesądzamy zresztą, w jakich słowach to oświadczenie macie złożyć. Ważna jest przede wszystkim treść. Pamiętacie przecież patriotyzm ludu jugosłowiańskiego. Tito zdradził i zaprzedał ten patriotyzm! - To nieprawda! Blondyn przerwał w pół zdania i spojrzał na Marię ze zgorszenym zdumieniem. "Nijaki" uśmiechnął się złośliwie. Ten trzeci patrzył w okno, jakby cała wymiana zdań nie bardzo go obchodziła. - Przecież była całkiem niedawno w Jugosławii! Widziałam z bliska, jak ludzie tam żyją. Rozmawiałam z nimi. Wiem, co myślą. Mam tam przyjaciół, towarzyszy - brnęła Maria, usiłując bronić się przed narastającym osaczeniem. - Nie jest ważne w tej chwili, coście tam widzieli i słyszeli! - blondyn zniżył głos. - Takie oświadczenie z waszej strony jest konieczne. Jest niezbędne, jeśli macie z nami pracować! Zostawcie nas teraz samych - blondyn spojrzał znacząco na pozostałych członków komisji. Wstała posłusznie i wyszła. Na korytarzu, gdy zamknęła drzwi, zrobiło jej się niedobrze. - Boże! - przestraszyła się. - Żeby jeszcze trochę wytrzymać! Przysiadła na jedynym krześle, zastanawiając się, jak to długo potrwa? I co jeszcze tamci wymyślą? Gdyby tu była Paulina! Albo ktoś tak rozsądny i życzliwy, jak ostatni przewodniczący Zetwuemu Kaliński, jak Dalewicz! Co się stało z tymi ludźmi? Gdzie zniknęli? Dlaczego wśród ich następców panuje ta koszmarna atmosfera? Przecież mogli po prostu i zwyczajnie powiedzieć, że nie chcą, abym tu pracowała, że radzą mi przejście gdzie indziej, do jakiejś instytucji lub redakcji! Znam trochę ludzi w Warszawie, poradziłabym sobie. Byłoby to może przykre, bo już przywykłam do tutejszego środowiska - ale skądinąd normalne, ludzkie. Dlaczego uwzięli się, żeby stawiać mi takie żądania. - Dintojra - osądził później Marcin, gdy mu o tym opowiadała. - Porachunek z człowiekiem, który stał się niewygodny - ale który może stać się wygodny, jeśli zgodzi się na stawiane warunki. Gdybyś złożyła takie O.wiadczenie, na pewno by je szeroko rozreklamowano. "Dawna bojowniczka ruchu oporu odżegnuje się od Tito i jego agentów" - takie tytuły byłyby bardzo efektowne. Tylko ty potem samej sobie nie mogłabyś spojrzeć w twarz - choćby w lustrze... Dzień siódmy (c.d.) Czekała długo. Wreszcie uchyliły się drzwi sali konferencyjnej i wyjrzał przez nie "Nijaki". - Pozwólcie, koleżanko... - Dajemy wam jeszcze jedną szansę - oświadczył blondyn. Przypomniała sobie teraz nagle jego nazwisko, usłyszane tego samego dnia wieczorem: Zenon Kotowski. Co z nim stało się później? Napotkała kiedyś jego nazwisko w prasie - w jakimś kontekście niezbyt przyjemnym dla właściciela tego nazwiska. - Dajemy wam jeszcze jedną szansę - powtórzył głośniej Kotowski. - Postawimy waszą sprawę na rozszerzonym zebraniu podstawowej organizacji partyjnej. Niech się towarzysze wypowiedzą, czy możecie nadal pracować w ruchu młodzieżowym... - Coś ty narobiła, dziewczyno! - Zygmunt zdenerwowany i zły pierwszy przełamał milczenie, jakie od paru dni ciążyło nad nimi obojgiem. - Można było gładko załatwić całą sprawę. A teraz naprawdę nie wiadomo, co z tobą będzie! Podniosła na niego zmęczone oczy. - Jak można było "załatwić całą sprawę"? I co to w ogóle jest za sprawa? - Nie zgrywaj się wciąż na pierwszą naiwną! Zrozum, że chodzi o powiedzenie paru słów - no, może napisanie paru zdań - i po krzyku! Miałaś szansę bezbolesnego wywikłania się... - Ty uważasz to za szansę - zapewnić sobie spokój za zrobienie świństwa? Miałam obrzucić błotem to, co było dla mnie jedną z największych wartości w życiu? - Och, znowu dramatyzujesz! W życiu bardzo często potrzebne są kompromisy. Powinnaś już o tym wiedzieć. Nikt nie żąda, żebyś przekreśliła swoją partyzancką przeszłość, tylko żebyś powiedziała parę słusznych i krytycznych rzeczy o Tito. Czy on dla ciebie brat czy swat, że tak się przy tym upierasz? - Zygmunt, naprawdę udajesz, że nie wiesz?... Chodzi o to, co Tito reprezentował. Co przy nim skupiło naród. Być może, są to wielkie słowa, ale nic nie poradzę - tak przecież było! Nie wiem, co teraz się dzieje w Jugosławii w tamtejszej partii - to są ich wewnętrzne sprawy. Ale właśnie dlatego, że nie wiem, nie odważyłabym się sądzić, a tym bardziej wyrokować. - Już wiesz, co to jest Kominform. I to dla ciebie mało? Nie wystarcza? - To są rezolucje polityczne. Ale przecież nieraz i politycy się mylą! Dlaczego ja mam się wypowiadać o tym, czego nie znam? Nie lepiej poczekać, aż pewne psrawy się wyjaśnią? - Co się ma wyjaśniać? Wszystko jest wiadome! - Powtarzam ci: ja między tamtejszymi ludźmi żyłam i chyba znam ich nie najgorzej. W tym wszystkim, co się teraz mówi i pisze o Jugosławii, jest coś nie tak. Nie wiem, ale wydaje mi się, że ktoś się myli. Byłam na samym dole, tego, co tam się działo. Widziałam walkę... - Widziałaś tylko drobny wycinek tej walki. Nie możesz wiedzieć, jak z tym było gdzie indziej i w całym kraju. - Ale właśnie dlatego nie chcę lekkomyślnie wyrokować o tym, co się działo "na górze". Tamci, z tej komisji, uczepili się zresztą mojej rodziny. Nie wiem dokładnie, co teraz robi Ivo, nie pytałam go o to. Pracuje w Kc. Ale wiem, że to człowiek ogólnie poważany, uczciwy, jak kryształ. Z jakiej racji... Zygmunt przerwał jej machnięciem ręki. - Rób, jak chcesz! Pamiętaj, że cię ostrzegałem. A jeżeli były szwagier jest dla ciebie ważniejszy... Nie kończąc zdania wyszedł z pokoju, zanim Maria zdążyła cośkolwiek odpowiedzieć. - To wszystko przecież było bardzo proste, Marysiu - tłumaczyła jej po latach przypadkowo spotkana znajoma, niegdyś skromna sekretarka, obecnie magister ekonomii, naczelnik wydziału w jakiejś centrali handlu zagranicznego. Uradowana, w przeciwieństwie do Marii, tym spotkaniem, zaciągnęła ją do pobliskiej kawiarni na wspomnienia i na plotki. - Ja też wtedy byłam taka naiwna jak ty, ale potem sporo rzeczy zrozumiałam, kiedy na nie patrzyłam - dłużej i z bliska. Maciejczykowi już wtedy zachciało się kariery dyplomatycznej. Liczył na to, że mu w tym pomoże ożenek z tobą. No, nie wykluczam, że mu się naprawdę podobałaś, chociaż, wiesz co? - przyjrztała jej się uważnie - szczerze mówiąc, teraz po latach wyglądasz dużo ładniej niż wtedy. A wracając do Maciejczyka, marzyły mu się wtedy Londyny, Paryże, Bóg wie co. Jak wybuchła wtedy ta cała afera z Jugosławią, on się po prostu wystraszył. Póki miał przy sobie bohaterkę jugosłowiańskiego ruchu oporu, wszystko było dobrze. Ale co zrobić, jeśli nagle od góry do dołu wszyscy zaczynają mówić, że z tą Jugosławią jest na odwrót? Zląkł się o własną skórę i sądził, iż uratuje go jedno: jeśli ty złożysz oświadczenie, że myślisz o Jugosławii dokładnie to samo, co tamci wszyscy spece od wielkiej polityki. A tyś stanęła okoniem. Muszę ci powiedzieć, że nam to zaimponowało. - Komu: nam? - spytała wówczas. - Nikt przecież nawet palcem nie kiwnął. - Ludzie się bali. Zwłaszcza wtedy. Nie każdy jest odważny, żeby powiedzieć to, co myśli. - Nie uważasz, że to obrzydliwe? - Owszem. Ale co zrobić? Takie jest życie. Tyś pokazała, że masz charakter. A Maciejczyk wyszedł na wała, tyle że nie od razu. Wiesz, co sobie potem nieraz myślałam? Że jednak jest chyba na świecie jakaś sprawiedliwość. I że jeżeli ktoś komuś zrobi krzywdę taką jak on tobie, los mu prędzej czy później za to odpłaci. Nacierpiałaś się, to prawda. Ale masz to, co w życiu najbardziej się liczy: dobrego męża, dziecko, ciekawą pracę. A on tkwi gdzieś na bocznym torze i czeka na emeryturę. Skończyła się zagranica i całe dolce vita. Ma syna i córkę, ale z obojgiem jest na noże. NIe wiem dokładnie, ile w końcu zaliczył żon, chyba dwie, a może trzy, nie mówiąc oczywiście o tamtej pierwszej. Żadna z nim długo nie wytrzymała. Taki już ma charakter! "Nie wiesz, że cię kocham? Musiałabyś być ślepa, żeby tego nie widzieć!" "Nie istnieje dla mnie żadna kobieta. Tylko ty!" "Do diabła z wielką polityką, Marychna! Stęskniłem się za tobą, jakbym cię rok nie widział!" "Zobaczysz, jak nam będzie dobrze razem!" Były to kłamstwa. Dała się na nie nabrać - "pierwsza niaiwna", jak w przypływie gniewu nazwał ją później Zygmunt! I to była prawda. Tyle że ta jej naiwność nie dotyczyła owych wielkich, ważnych spraw, lecz jego uczucia. Uczucia, któremu zawierzyła lekkomyślnie. Nurt wspomnień nasila się gwałtownie. Osaczają one Marię ze spotęgowaną siłą. Teraz jednak nie musi się ich bać. Czuje się bezpieczna pod słońcem takim samym, jak przed trzydziestu prawie laty. Na ziemi, którą pokochała wtedy wraz z najbliższym sercu człowiekiem. Czy naprawdę zdradziłam pamięć tego człowieka, wiedząc, że go "nie ma i nie będzie już"? - Trudno, żebyś w twoim wieku przez całe życie była wdową po bohaterze: nikt od ciebie tego nie wymaga - powiedziała Paulina. - Życie jest życiem. Ale nie zdradziłam tej ziemi, wszystkiego, co na niej przeżyłam: wszystkiego, co mnie z nią związało. Warto więc chyba do końca rozliczyć się z przeszłością. Może dziś właśnie, przed jutrzejszym wyjazdem na Hvar, uda mi się przypomnieć wszystko, co najgorsze. Na razie przecież to był tylko początek... Jak mogłam wtedy tak bardzo się łudzić? A może to już była nieodłączna cecha jego charakteru: mierzyć wszystko własnymi potrzebami i własnym egoizmem? Przypomniała sobie teraz nagle i wyraźnie nazwiska wszystkich trzech członków komisji: Kotowski, Paluch i KOzubek - ten o zrośniętych brwiach, najżyczliwszy, ale przez cały czas milczący. Czy już wtedy wiedziałam, że między nami obojgiem wszystko jest skończone?... Byłam zaskoczona i przerażona tym, co na mnie spadło. Czułam żal do Zygmunta. Ogromny żal, że zażądał ode mnie rzeczy podłej i niegodnej: że stanął po stronie tych, którzy takie żądanie postawili. Nie, nie myślałam, co będzie dalej? Na razie usiłowałam bronić nie tylko siebie, ale czegoś znacznie ważniejszego niż własne "ja". Bronić przed atakiem ze strony, od której najmniej można by się go spodziewać. Trudno było mi wtedy odgadnąć, że Zygmunt już postawił na mnie krzyżyk - ze strachu o własną przyszłość, o własną karierę. - Żal mi ciebie - powiedział Zygmunt owego dnia rankiem, kiedy spotkali się oboje w kuchni, obcy sobie już i dalecy, choć Maria wciąż wtedy nie wyzbyła się resztek nadziei, że może jednak mimo wszystko będzie usiłował ją bronić. - Żal mi ciebie - powtórzył pijąc kawę. - Mogłaś tanim kosztem wygrzebać się z całej tej afery, a tymczasem samochcąc wpakowałaś się w gorszy bigos. Czy ty wiesz, co to znaczy wywlec taką sprawę na szersze forum? - Może na tym szerszym forum znajdą się jacyś rozsądniejsi ludzie? - Nie miej takich złudzeń! - prychnął krótkim, niedobrym śmiechem. - Nawet nie przypuszczasz, ilu masz niechętnych! Z tymi słowami wyszedł. Maria pozostała na środku kuchni, oniemiała ze zdumienia. W redakcji "Głosu Młodych" i w całym dawnym zarządzie głównym spotykała raczej ludzi życzliwych. Przebiegła myślą tych, z którymi miała co dzień do czynienia. Nie pamiętała żadnych kłótni czy też kontrowersji. Słyszała nieraz pochwały lub wyrazy uznania. Z okazji święta pierwszomajowego wkrótce po przyjeździe z Belgradu znalazła się wśród odznaczonych - przyznano jej Złoty Krzyż Zasługi "za udział w jugosłowiańskiej walce wyzwoleńczej". Jakiż złośliwy przypadek odwrócił i przeobraził to wszystko? Kto i dlaczego mógł być jej nieprzychylny? Nikomu przecież nic złego nie zrobiła! Nie znała jeszcze wówczas swoistych mechanizmów pobudzających animozje pomiędzy ludźmi. Z owego zebrania zapamiętała niewiele. Duszna, zadymiona sala, w której siedziało kilkadziesiąt osób. Mimo woli szukała wzrokiem znajomych twarzy - znalazła tylko parę, gdzieś daleko, bliżej wyjścia. Za stołem przezydialnym byli ci trzej, którzy z nią niedawno rozmawiali, i jeszcze dwóch innych mężczyzn oraz kobieta - pierwszy raz widziała ich na oczy. W jednym z dalszych rzędów krzeseł, na boku, w półcieniu - Zygmunt. Miał krwiste wypieki na twarzy i minę sztucznie obojętną, jak gdyby chciał narzucić obecnym przekonanie, że znalazł się tu przypadkiem. Początek zebrania był rutynowy: Maria słuchała nieuważnie pierwszych punktów porządku dziennego wiedząc dobrze - tak jak wiedzieli wszyscy zgromadzeni - że są one mało istotne w porównaniu z dalszym ciągiem. Prowadzący zebranie, ów blondyn o chłodnych jak szkło, niebieskich oczach - teraz już wiedziała, że jest pierwszym sekretarzem organizacji partyjnej - przeszedł do punktu najważniejszego: spraw personalnych, dokładniej - sprawy koleżanki Marii Dravcić. - Dravcić_Zamieńskiej - dodał przeglądając teczkę z papierami. Po latach okazuje się, że zapamiętała strzępy, fragmenty owego zebrania. Zapamiętała to, co wtedy dotknęło ją najboleśniej. Pytania, odpowiedzi. Znowu pytania - zaskakujące treścią, na pozór nie związane z tematem zebrania i z zarzutami, jakie przeciwko niej kierowano. Na przykład oschła, nieżyczliwa kobieta zza prezydialnego stołu chciała usłyszeć, jakie jest "pochodzenie socjalne koleżanki..." - nie dawała sobie rady z prawidłowym wymówieniem jugosłowiańskiego nazwiska, zakończyła więc: - Zamieńskiej. - Mój ojciec był lekarzem. Profesorem medycyny. - Gdzie? - Na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. - Żyje? - Nie. Padł ofiarą Sonderaktion Krakau. - Wyrażajcie się jaśniej. Po co te obce słowa? - Tak Niemcy określali akcję przeciw profesorom krakowskich wyższych uczelni. Przerwała, patrząc wyczekująco na prezydium. Czy ma mówić o szczegółach tej głośnej sprawy? - Na czym ta akcja polegała? - Profesorowie zostali wezwani na uniwersytet przez władze okupacyjne pod pretekstem możliwości rozpoczęcia zajęć. Nieoczekiwanie ich aresztowano i wywieziono do obozów koncentracyjnych. Do Dachau. I do Sachsenhausen. - Aha, więc to wtedy... Wasz ojciec też został wywieziony? - Tak. - Zginął w obozie? - Nie. Wrócił bardzo ciężko chory i zmarł wkrótce potem. - Czy są jakieś pytania w związku z tym? - Ja mam pytanie - odezwał się niski szatyn siedzący w pierwszym rzędzie. Pracował w dawnym zarządzie głównym, lecz Maria znała go tylko z obustronnej wymiany "dzień dobry" lub "cześć" na korytarzu. Nazywał się... Tak jakoś po ptasiemu - przypominała sobie teraz. - Skowroński? Wróblewski? Nie. Dzięciołowski! - Ja mam pytanie do koleżanki - powtórzył głośniej. - Jak to się stało, że tylu innych krakowskich profesorów wtedy aresztowanych zmarło w obozie koncentracyjnym, a ojciec koleżanki pozostał przy życiu i wrócił? Słowa te zawierały niewątpliwie obraźliwy podtekst. Maria przygryzła wargi. - Czy są jeszcze jakieś inne pytania? - Tak samo jak towarzysz Dzięciołowski chciałabym wiedzieć o przyczynie zwolnienia waszego ojca - odezwała się kobieta siedząca w prezydium. - Mój ojciec wrócił, ale nie można powiedzieć, że pozostał przy życiu - Maria usiłowała mówić jak najspokojniej. - Wypuszczono zresztą także paru innych profesorów. Ojciec zmarł w niecały miesiąc później wskutek kilku naraz chorób, które... które były następstwem obozu. A zwolnienie go było spowodowane... no, może nie spowodowane... ale przyczyniło się do jego zwolnienia to, że interweniowali w jego obronie uczeni innych krajów. - Z jakich krajów? - Nie pamiętam dokładnie. Z tych, które nie były w wojnie z Hitlerem. Na pewno ze Szwajcarii... ze Szwecji... Chyba też z Włoch. - Macie dziwnie krótką pamięć, koleżanko - zauważył z ironią Dzięciołowski. - Włochy, jako państwo Osi, były przecież po stronie Hitlera! - Niemniej wielu Włochów okazywało sympatię i współczucie Polakom - Maria nie dała zbić się z tropu. - Ojciec jeździł na zjazdy naukowe do Rzymu, Mediolanu. Znał... - I wy uważacie, że to było w porządku? Interwencja faszystowskich uczonych - to zostało silnie zaakcentowane - spod znaku Mussoliniego w sprawie waszego ojca? Czerwona mgła przesłoniła oczy Marii. Spokój! - powtarzała sobie w duchu. - Spokój! Nie dać się sprowokować! On to mówi umyślnie, żeby mnie wyprowadzić z równowagi... Na sali zabrzmiał głośny szmer. - Bardzo proszę, żeby nie obrażano tutaj pamięci mojego ojca - powiedziała Maria zwracając się do prezydium. - Jego nazwisko figuruje na tablicy ofiar Sonderaktion, wmurowanej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jestem... jestem gotowa odpowiadać na zarzuty, które mnie dotyczą. Ale nie zamierzam polemizować z kimś, kto... kto mówi o moim ojcu tak jak tutaj... Zaplątała się i umilkła. Zobaczyła, że Kozubek przechylił się do Kotowskiego, szepcząc mu coś półgłosem. Kotowski stuknął ołówkiem o blat stołu. - Proszę się nie unosić, koleżanko. Towarzyszu Dzięciołowski, trzymajcie się tematu, czyli merytorycznej strony zagadnienia! Coś jeszcze mówił, lecz Maria widziała przed sobą jak gdyby gęsty opar, z którego wyłonił się złośliwy uśmiech Dzięciołowskiego. Tę samą twarz z podobnym uśmiechem, lecz już nie złośliwym, tylko profesjonalnie uprzejmym, zobaczyła wiele lat później za ladą prywatnego sklepu z galanterią skórzaną. Weszła doń, zwabiona widokiem efektownej torebki - i nie wierzyła własnym oczom, widząc właściciela, który podniósł się zza lady ghrzecznie pytając, czym może służyć?... To omyłka! - pomyślała w pierwszej chwili. - Niemożliwe, żeby to był ten sam człowiek! Taki nadgorliwy, taki... Lecz on również ją poznał, choć na pewno w pierwszej chwili nie skojarzył sobie widzianej niegdyś twarzy z dawnym nazwiskiem. - My się chyba znamy? - powiedział tak samo uprzejmie. - Pani zdaje się kiedyś, dawno temu, pracowała w prasie młodzieżowej? Prawda? Jak ten czas leci! Ale prawie się pani nie zmieniła... Bąknęła pod nosem coś niby potwierdzającego, zapytała o cenę torebki - odechciało jej się zresztą natychmiast tego sprawunku - i opuściła sklep. "Niechętni", o których mówił Zygmunt, istotnie podczas pamiętnego zebrania dali znać o sobie. Po Dzięciołowskim zabrali głos następni dyskutanci. Zapamiętała wśród nich Grzegorza Łakotę. To ten sam, o którym potem w Warszawie mówiono: "Grzegorz Łakota - po Berii sierota". Tylko że wtedy nie wiedziała jeszcze, kim był Beria! Łakota przed zjednoczeniem organizacji młodzieżowej pracował w sekcji młodzieży szkolnej zarządu głównego. Znany był już z napastliwych ataków przeciw ludziom, którzy z jakichkolwiek względów mu się nie podobali. Maria skłonna była uważać go za aroganckiego, zarozumiałego bufona. Starła się z nim podczas jakiejś dyskusji dotyczącej uniwersytetu: Łakota, o którym wiadomo było, że uzyskał świadectwo maturalne bez jakichkolwiek egzaminów, napisał do "Głosu Młodych" artykuł złośliwie piętnujący "reakcyjność" sędziwego socjologa, profesora Ignacego Bodronia. Maria stanowczo sprzeciwiła się drukowaniu owego tekstu i przeforsowała usunięcie go z przygotowanego już do druku numeru. - Bodroń jest człowiekiem starym i schorowanym - argumentowała. - Prawda, że poglądy jego, z którymi zresztą się nie kryje, są dalekie od lewicowości. Jest to jednak uczony wielkiej klasy, znany w kraju i za granicą. Można z nim polemizować, ale taka polemika musi mieć jakiś poziom. Tymczasem artykuł Grzegorza Łakoty jest przecież niewybredną napaścią, zawierającą głównie zwyczajne wymysły. Tak nie powinno się dyskutować! Ostatecznie Robert, redaktor naczelny, przyznał jej rację, tym bardziej, że Maria jako studentka socjologii orientowała się w stosunkach panujących na tym wydziale. Łakota, który nie przywykł ustępować komukolwiek, wpadł wówczas w istny szał. Pokłócił się z Robertem, nagadał mu mnóstwo głupstw - czym tylko utwierdził naczelnego w decyzji wycofania artykułu. Maria uśmiechnęła się lekceważąco, kiedy jej powtórzono pogróżki Łakoty w stylu "ona mnie jeszcze popamięta". - Zarozumiały szczeniak - wzruszyła wówczas ramionami. - Wydaje mu się, że zjadł wszystkie rozumy i że wszyscy muszą tańczyć, jak on zagra! Przeszła nad tą sprawą do porządku dziennego, a potem o niej zapomniała. Nie zapomniał natomiast Łakota. Teraz podczas zebrania wziął odwet. Piskliwym falsetem rzucał oskarżenia: - Od dawna wiadomo, kim jest naprawdę Maria Dravcić! Studiowała na wydziale uniwersyteckim znanym jako przytulisko reakcji! Broniła reakcyjnych profesorów! Ulegała nowinkom ze zgniłego Zachodu! Czytywała francuskie gazety i wyrażała się o nich pochlebnie! Nie jest dziwne dla mnie, że ujawniła teraz swoje właściwe oblicze, broniąc stronników krwawego Tito! Zawsze taka sama! Ja byłem czujny! Ostrzegałem!... Mówił, a właściwie krzyczał z takim ferworem, że wreszcie głos mu się załamał i odmówił posłuszeństwa. Na sali zaczęto chichotać. Kotowski uciszył zebranych, napominając równocześnie Łakotę, aby zechciał się streszczać i "ukonkretniać zarzuty". Kreatura - stwierdza teraz w duchu Maria, przesypując w palcach piasek. - Jeszcze jeden supernadgorliwiec. Kręci się podobno przy telewizji i zainteresowany jest wyłącznie Zachodem, który niegdyś tak opluwał. Było jeszcze kilka podobnych wystąpień, choć mniej napastliwych - Łakota pobił swoisty rekord. Słuchała dalszych wywodów z gorzkim, bolesnym zdumieniem. Skąd w tych ludziach aż tyle jadu? Skąd tyle nienawiści? Odezwał się głos obrony, bardzo jednak nieśmiały. Któryś z pracowników dawnego zarządu głównego, młody inwalida wojenny, zatrudniony w księgowości, przypomniał: - Koleżanka Maria, cokolwiek byśmy o niej mówili, była w partyzantce, potem w obozie, i o tym powinniśmy pamiętać! Niemłoda kobieta, kierowniczka stołówki, odważyła się powiedzieć coś więcej: - Moja młodsza siostra wróciła z konclagru i wciąż jeszcze nie może przyjść do zdrowia. A pani Maria, choć przecież nie siłacz, pracowała przez cały czas, ile tylko mogła, świątek i piątek! To trzeba wziąć pod uwagę, a nie takie tam gadanie o Tito czy nie o Tito... Przecież go nawet na oczy nie widziała! Kotowski przerwał w pół zdania mówiącej. Zwrócił jej uwagę na niepoważne podejście do sprawy i odbieganie od zasadniczego tematu. Bynajmniej nie speszona oświadczyła głośno, zanim usiadła: - Ja wiem swoje! Odezwał się ktoś jeszcze w obronie Marii - znów jakaś kobieta. Głos jej był jednak tak nikły, że go prawie nie dosłyszano. Zresztą z góry wiadomo było przecież, o co chodzi - stwierdza raz jeszcze Maria. - Chciano się mnie pozbyć. Najbardziej chciał tego Zygmunt - ale z całym zachowaniem pozorów, czyli ówczesnego rytuału. Dalszy ciąg zebrania roztopił się jej w pamięci. Pozostało tylko wyraźnie jego zakończenie. Zapytano raz jeszcze, czy gotowa jest złożyć samokrytykę z powodu swojego upartego obstawania w obronie "titoistowskiej Jugosławii"? Czy gotowa jest stwierdzić na podstawie własnych doświadczeń i przemyśleń, że jugosłowiańska "kompartia" (słowo to brzmiało surowo, prawie groźnie) zeszła na manowce nacjonalizmu i sprzyja faszyzmowi? Na obydwa pytania dała stanowczą odpowiedź: Nie. Kazano jej opuścić salę. Około pół godziny czekała na korytarzu, mając w głowie ból i pustkę, zanim wezwano ją z powrotem. Sekretarz Kotowski odczytał postanowienie o usunięciu Marii Zamieńskiej_Dravcić z szeregów Związku Młodzieży Polskiej, jako "elementu niepewnego politycznie i szkodliwego społecznie" (to sformułowanie zapamiętała wyraźnie nawet po latach!), bez prawa powrotu do organizacji. Równocześnie została usunięta z redakcji tygodnika "Przyszłość" (zanim jeszcze zdążyła rozpocząć w niej pracę). Nie mogła sobie przypomnieć, jak dowlokła się na miejsce, które jeszcze nazywała domem. Ledwie zamknęła drzwi za sobą, chwyciły ją długotrwałe torsje, jak gdyby sam organizm chciał wyrzucić gorycz i żółć niedawnych godzin. Umyła potem twarz. Zdjęła sweter i bluzkę, ubranie bowiem zdawało się być przepojone odorem tytoniowego dymu, który wypełniał salę podczas zebrania. Ból głowy nie ustępował. Maria wypiła chciwie szklankę zimnej herbaty i padła na tapczan, dygocąc jak w gorączce. mIała w podręcznej apteczce środki nasenne, od dawna ich jednak nie używała. Lekarz, u którego niedawno była, przestrzegał, aby podczas ciąży bardzo uważała z przyjmowaniem jakichkolwiek medykamentów. Lecz w tej chwili było jej wszystko jedno. Wiedziała, że maleńka tabletka luminalu sprowadzi sen bez snów. A tego wtedy najbardziej pragnęła. Ostatnim świadomym gestem zamknęła drzwi od pokoju i przekręciła klucz w zamku. Teraz już wiedziała z całą pewnością, że między nią a Zygmuntem wszystko jest skończone. - Masz świetną matkę - mówi Milan, odwracając się plecami do słońca. - Uhm... - Renata wydaje potakujące mruknięcie. Jest rozleniwiona słońcem i niedawną kąpielą. Nie chce jej się nic mówić, ale wypada przynajmniej pokwitować słowa chłopca. - Co ona robi? - Pracuje w redakcji "Świata Kobiet". - Jako dziennikarka? - Tak. Pisze też książki. - A twój ojciec? - Jest profesorem na uniwerku. Biochemik. Teraz przyjechał na gościnne występy. To znaczy - poprawia się - na wykłady do Belgradu. Czekamy na niego, żeby trochę razem pojeździć. - Macie wóz? - Nie. To znaczy mamy, ale w Warszawie. Tata mówił, że coś wynajmie - dorzuca Renata z lekkim ziewnięciem. - Pierwszy raz jesteście w Jugosławii? - Ja pierwszy. Tata już tu przyjeżdżał służbowo na jakieś kongresy... A mama była tu raz, ale jeszcze przed wojną. - Przed wojną? - dziwi się uprzejmie Milan. - To chyba jako dziecko? - No nie. Właśnie zdała maturę i dostała taki wyjazd w prezencie. Rozumiesz, jako nagrodę - tłumaczy cierpliwie Renata. - Ale mówi, że mało co z tego pamięta. - No pewnie. Tyle lat... Dziewczynie nagle odechciewa się rozmowy. Może lepiej było nie wspominać Milanowi o przedwojennej podróży matki? Teraz już głupio byłoby wyjaśniać, że nie lubi ona do tych wspomnień wracać. - O czym myślisz? - Milan usiłuje zajrzeć jej w oczy. - Tak sobie. Nic nie myślę. Wszystko w głowie roztapia mi się od upału... W rzeczywistości Renata myśli o matce. Czym była ta dawna, przedwojenna Jugosławia w życiu Maryjki? Jakie śmieszne jest to zdrobnienie, którego wszyscy w rodzinie używają! Jakby wyjęte ze starej opowieści - a jednak dziwnie do matki pasuje! Była tu po maturze, rodzice zafundowali jej wspaniałe wakacje nad Adriatykiem. Cóż w tym dziwnego? A jednak... Przymyka oczy. Udaje senność, żeby MIlan nie zadawał jej dalszych pytań. Fajna jest twoja stara - mówią nieraz koleżanki. - Dobrze się ubiera, dba o siebie. Ta niebieska szmizjerka znakomicie na niej leży. - Skąd twoja matka wytrzasnęła taką kurtkę? Szykownie w niej wygląda. W tych sztruksowych spodniach rusza się, jakby miała dwadzieścia lat mniej. Mogłaby nosić dżinsy. Dobrą ma figurę! Renata, nie przyznając się sama przed sobą do tego, lubiła takie pochwały. Lecz teraz, w atmosferze wakacyjnego luzu, ponownie stwierdza, że o matce właściwie mało wie. Niby wszystko jest jasne: zwyczajnie zdała maturę przed wojną, rok studiowała medycynę, potem wybuchła wojna, dziadka Niemcy aresztowali zaraz na jej początku, potem w ich ręce wpadła matka - wywieziono ją do obozu w Ravensbr~uck, wreszcie znalazła się w Szwecji... Cały ten ciąg wydarzeń jest na pozór logiczny. Zapytała kiedyś matkę: - Gdzie spotkaliście się oboje, ty i tatuś? - Ach, to cała historia - usłyszała wówczas. - Najpierw poznałam wuja Janka, jako jego pacjentka. - Leczyłaś się u niego? - spytała Renata zdziwiona, wiedząc, że wuj jest neurologiem. Zauważyła lekkie zmieszanie matki. - Wiesz, miałam takie poobozowe przypadłości, ciężką nerwicę, Janek mnie z tego wyciągnął... I znowu wszystko się zgadza. Lecz Renata wciąż nie może oprzeć się wrażeniu, że w życiu matki jest coś, o czym w domu i w rodzinie się nie mówi. Próbowała kiedyś w Krakowie pociągnąć za język ciotkę. Lecz ta, rozsądna i rzeczowa jak zawsze, przyjrzała się uważnie siostrzenicy zza okularów, nim zagadnęła: - A o co ci właściwie chodzi, Reniu? - Dziewczyna straciła zwykły rezon i wykręciła się od odpowiedzi. Znacznie starsze cioteczne rodzeństwo chyba naprawdę nie wiedziało nic albo prawie nic. Może gdyby pogrzebać w szpargałach na strychu salwatorskiej willi, coś by w nich się znalazło. Ale na straży tych szpargałów stała jak cerber ciotka! - Wiesz, kogo widziałam wczoraj w kinie? Twoją matkę - oznajmiła dwa lub trzy lata temu Magda, kiedy razem wracały ze szkoły. - No to co? - zdziwiła się Renata. Istotnie matki wczoraj nie było w domu. Wróciła dopiero na późną kolację. - Nic. Tylko że była sama. A wiesz, to trochę śmieszne, jak babka bez faceta wybiera się do kina. - Sama? Ojciec rzeczywiście wczoraj siedział nad papierami przy biurku w swoim gabinecie. Dziwne. Zwykle chodzili wszędzie razem. - Jaki to był film? - Jugosłowiański. Chała wojenna, bardzo dużo strzelaniny. Może nawet to i niezłe, ale mnie takie filmy nudzą. - To po co na nie chodzisz? - Nie chodzę, tylko raz byłam - sprostowała Magda. - Janusz, wiesz, ten mój chłopak uwielbia takie wojenne awantury i on mnie na to wyciągnął. Ale żebyś wiedziała, jak twoja matka patrzyła na ten film! Jakby chciała wejść na ekran! Oczu nie odrywała. Mało było ludzi, więc zerknęłam na nią raz i drugi. Widać było wyraźnie, że ją to "bierze". No cóż - ludzie mają różne gusty. Renata odpowiedziała jakimś wykrętem, umyślnie kierując rozmowę na inny temat. Słowa koleżanki zostawiły jej w pamięci przykry osad i długo nie dawały spokoju. Wreszcie postanowiła zapytać matkę wprost: - Byłaś podobno na jugosłowiańskim wojennym filmie? Matka drgnęła wówczas mocno zaskoczona i podniosła oczy znad gazety. - Byłam. A bo co? Ta spokojna odpowiedź zbiła dziewczynę z tropu. - No... nic. Nie wiedziałam, że cię interesują takie... takie wojenne kolubryny! - wybrnęła wreszcie. - No i byłaś sama. Moja koleżanka cię widziała. Matka uśmiechnęła się lekko. - Co w tym dziwnego, że poszłam sama do kina? Chciałam ten film zobaczyć, bo mam o nim napisać. - No, ale zawsze chodzicie oboje razem, jak papużki_nierozłączki! - bąknęła Renata. - Właśnie wczoraj nie mogliśmy iść razem. Tata miał pilną robotę, a ten film wyświetlali ostatni dzień. "Twoja matka patrzyła, jakby chciała wejść na ekran" - Renata przypomniała sobie w tej chwili słowa koleżanki. Wolała jednak zrezygnować z dalszej rozmowy. Czuła się bowiem dość głupio. - Która godzina? - pyta teraz nie otwierając oczu. MIlan zerka na zegarek. - Dwunasta piętnaście. - No to jest jeszcze trochę czasu. - Skoczymy do wody? - Poczekaj, niech się namyślę. Wiesz, że chyba tak! Moment, pomacham mamie - ona nas stamtąd widzi. Lecz Maria w tej chwili nie patrzy w stronę morza. Jest znów daleko od Adriatyku i Tuczepi. Przywołuje miniony czas. Ponownie przeżywa własną klęskę, odtrącenie przez ludzi, z którymi dotychczas, jak jej się wydawało, szła ramię przy ramieniu. I odtrącenie przez człowieka, który twierdził, że jest jej najbliższy. Obudziła się nazajutrz późno, rozbita wewnętrznie i obolała. W mieszkaniu panował spokój - Zygmunt musiał wyjść wcześnie. Maria dźwignęła się z trudem, pokonując ból głowy. Znowu mocna herbata, znów proszek. Zapadła w półsen, w drzemkę, przerywaną chwilami gwałtownym wzdrygnięciem - odruchem trudnego do stłumienia lęku. Dopiero po południu zasnęła na dobre. Obudziły ją odgłosy krzątaniny w kuchni. Widocznie Zygmunt wrócił. Nie chciała go widzieć. Leżąc w zapadającym półmroku nasłuchiwała: może wyjdzie z mieszkania? Może zamknie się w drugim pokoju? Lecz nie. Kręcił się wciąż w kuchni, opuszczał ją i wracał znowu. Tymczasem zaczęło dokuczać jej pragnienie. Szklanka na stoliku obok tapczanu była już pusta. Nie było sensu czekać dalej. Gdy weszła do kuchni, Zygmunt zmierzył ją krótkim, uważnym spojrzeniem. Musiał dostrzec jej zmieniony wygląd i sińce pod oczami. - Dobrze, że jesteś, Marysiu - zagaił bez dłuższych wstępów. - Chciałem z tobą pomówić. - Słucham. - Sama chyba rozumiesz... Rozumiesz, że... no... tego... że po tym wszystkim nie możemy być dłużej razem. Była przygotowana na podobne słowa. A jednak tliła się w niej odrobina nadziei na resztki uczucia - a może zwykłej lojalności ze strony tego człowieka. Dobrze, że w tej chwili nie widział jej twarzy. - Słyszysz, co powiedziałem? - Słyszę. - Musisz zrozumieć, że nie potrafię żyć z kimś, kto jest wrogo nastawiony wobec... Filiżanka wyślizgnęła się jej z rąk i rozbiła na drobne kawałki. Maria schyliła się, by zebrać skorupy. Potem spojrzała prosto w oczy człowiekowi, który niedawno zapewniał ją o swoich uczuciach. - Chcę ci jedno przypomnieć: ja cię o to wspólne życie nie prosiłam. Wiesz o tym bardzo dobrze. Skierowała się do wyjścia. - Poczekaj, jeszcze słówko - zatrzymał ją Zygmunt. - W związku z tym, że... hm... no... że się rozstajemy, bardzo cię proszę, żebyś opuściła ten drugi pokój. Maria oniemiała nie wierząc własnym uszom. - Jak to? Przecież tu mieszkam! - No, mieszkasz... - Zygmunt wykonał lekceważący gest ręką. - Ale przecież nakazu na ten pokój kwaterunek ci nie dał. Tak? Widzisz sama. Jeśli między nami byłoby inaczej, mieszkałabyś tutaj jako moja żona. Ale jeśli jest tak, jak jest - nie masz po co tu zostawać. - Ja... ja przecież miałam swoje mieszkanie - wyjąkała. - Tyś mnie namówił do tej zamiany! - Owszem, nie przeczę. Ale czy wiedziałem, że z nami tak będzie? Jeżeli samochcąc wpakowałaś się w tę... aferę, musisz ponieść konsekwencje. - Jak możesz tak mówić? Nie mogę, nie chcę ulegać czyimś idiotycznym żądaniom. Ty to nazywasz aferą?! - Nie chodzi o słowa, tylko o... o postawę. - Mnie właśnie chodzi o postawę. A dla ciebie najważniejsze są pozory. - Wszystko jedno, jak byśmy to nazwali. Fakt faktem: rozstajemy się. I w związku z tym potrzebne mi będzie całe mieszkanie. To chyba jasne. - Bardzo wyygodnie sobie wszystko obmyśliłeś! Tylko gdzie ja mam się podziać, jeśli przez ciebie straciłam moje dawne mieszkanie? Zygmunt poczerwieniał. - Tylko bez takich argumentów! Jesteś dorosła, wiedziałaś, co robisz. I nie zaczynaj mi tu dramatów, bo każdy wie dobrze, jak jesteś urządzona. - Ja urządzona? Gdzie?! - Nie udawaj! Masz razem z siostrą willę w Krakowie. I radzę ci tam się przenieść, bo tu w Warszawie nigdzie pracy nie dostaniesz. Nie pamiętała własnej odpowiedzi. Być może nawet jej nie znalazła. Jaką bowiem repliką, jakim argumentem można było odparować te złe, okrutne słowa? Wyszła z kuchni, zamknęła się w swoim pokoju - i skulona na tapczanie, przyciskając palce do bolących skroni, słyszała wciąż: "Nie potrafię żyć z kimś, kto okazał się wrogiem", "nakazu na ten pokój kwaterunek ci nie dał", "wpakowałaś się w taką aferę", "nie zaczynaj mi tu dramatów". A jeśliby wiedział, że jestem w ciąży? Że noszę w sobie jego dziecko?... Na to pytanie ani wtedy, ani potem nie umiała znaleźć odpowiedzi. Wolała zresztą jej nie szukać. Raczej należałoby wątpić, czy miałby wtedy dla niej współczucie i zrozumienie, czy potraktowałby ją inaczej. Jeśli wkrótce potem okazał się nie lepszy, nawet wtedy, gdy już wiedział wszystko... Przez kilka dni następnych żyła jak gdyby w zaćmieniu, nie wiedząc, co robić dalej. Dom, który miał być dla niej ostoją, przestał być domem. Runął jak budowla z piasku. Straciła pracę. Nie wiedziała, gdzie szukać jakiegokolwiek zajęcia, nie mając właściwie żadnego fachu ani zawodu. A przede wszystkim - gdzie znaleźć dach nad głową. Czy gdziekolwiek zresztą chciano by zatrudnić kobietę ciężarną? W tym całym mrocznym zamęcie, jaki ją ogarnął, jedna była rzecz wyraźna, nie podlegająca dyskusji: dziecko i przyszłe macierzyństwo. Dla dziecka musiała stworzyć dom, musiała gdzieś zamieszkać. Siłą mnie stąd nie może wyrzucić - myślała o Zygmuncie. - Zwłaszcza jeśli pokażę świadectwo lekarskie, że jestem w ciąży. Oczywiście mowy nie ma, żebym o cokolwiek miała go prosić. Ale przecież jest prawo, są jakieś przepisy. Od razu jednak przychodziła refleksja: Na bruk mnie z dzieckiem wyrzucić chyba nie może, nawet jeśli mnie nazwano "elementem społecznym nie zasługującym na żadne szczególne względy". Ale co ja zrobię tutaj sama, bez żadnej pomocy? Gdzie znajdę pracę, która pozwoliłaby mie równocześnie doglądać dziecka? Ogarnął ją gniew, gdy przypomniała sobie z kolei słowa Zygmunta: "Masz przecież razem z siostrą willę w Krakowie". Lecz niezależnie od pogardliwej i krzywdzącej treści tych słów krakowski dom rodzinny na Salwatorze coraz bardziej wydawał się Marii jedynym możliwym schronieniem. Zośka będzie gderać i wydziwiać po swojemu, ale na pewno mi pomoże - myślała. - Zresztą napiszę najpierw do Andrzeja, poproszę, żebyśmy mogli oboje spotkać się w cztery oczy - i wszystko mu opowiem. Zna życie, niejedno przeszedł - na pewno potrafi tak pomówić z Zośką, żeby zapobiec jej prawdopodobnym utyskiwaniom: "A nie mówiłam?" Miałaś rację, siostro - potakiwała w myśli. Tylko kto mógł przewidzieć?... Im więcej o tym myślała, tym częściej dochodziła do wniosku, że tylko tam, w Krakowie, jest szansa ratunku przed tym, co ją ostatnio spotkało. Ciasno teraz jest na Salwatorze, to prawda, ale siostra Andrzeja ma przecież obiecane mieszkanie. Prędzej czy później się wyprowadzi. Z drugiej strony więcej osób w domu - to większa możliwość opieki nad dzieckiem. I nie będę wtedy tak samotna jak tutaj... Wystarczyło raz i drugi wyjść pomiędzy ludzi, żeby stwierdzić, że wokół uczyniła się pustka. Goniec przyniósł do domu kopertę z pieniędzmi i listę płac, na której miała podpisać odbiór jedynej, pierwszej i zarazem ostatniej pensji w nowym tygodniku. Zwolniona dyscyplinarnie, nie miała prawa do trzymiesięcznego wymówienia. Robert, były naczelny nie istniejącego już "Głosu Młodych", westchnął współczująco spotkawszy Marię i rozłożył bezradnie ręce, gdy zapytała go, czy nie wie o możliwościach znalezienia jakiegoś zajęcia. - Obawiam się, że będziesz z tym mieć duże kłopoty - odparł kręcąc frasobliwie głową. - Zrobili koło ciebie taki szum, że każdy personalnik będzie się bał ryzykować. Przyjaciele Jugosławii są teraz na indeksie, wśród najbardziej podeejrzanych. A jeśli jeszcze ktoś, tak jak ty, miał tam związki rodzinne i wcale się tego nie wypiera... Mówiąc między nami - odważna jesteś, Marysiu! - Po prostu nie mogłam inaczej - odparła krótko. Minęły dwa lub trzy dni. - Kiedy się wyprowadzisz? - zapytał Zygmunt poprzedniego wieczora. Mówił o tym tak, jakby chodziło o zwykłe wyjście z mieszkania. Wolał jednak nie patrzeć jej w oczy. - Jak tylko będę mogła. - To znaczy kiedy? - Musisz tak mnie wciąż męczyć?! Zamknęła się w pokoju i z drżeniem czekała, aż trzasnęły drzwi wejściowe. Czuła się gorzej niż wczoraj. Owinięta kocem leżała na tapczanie, powracając do myśli, że nie pozostaje nic innego, jak rzeczywiście jechać do Krakowa i to jak najprędzej. Co zrobić z rzeczami? Miała kilka własnych mebli, trochę sprzętów gospodarskich, pościel - to, co niedawno jeszcze nazywała żartobliwie posagiem wniesionym do wspólnego gospodarstwa. Trzeba będzie oddać to gdzieś na przechowanie. Albo sprzedać? Lecz pozbyć się własnego dobytku, nawet tak skromnego, jest łatwo. Kupić cokolwiek - znacznie trudniej. Wszystko zresztą tyle kosztuje! A ja muszę przecież myśleć o dziecku... Obudziła się rozdygotana i pełna lęku. Przez chwilę doznała nieodpartego wrażenia, że w pobliżu czai się coś lub ktoś. Nacisnęła kontakt lampki. Światło odsłoniło sprzęty i ściany. Z drugiego pokoju dolatywały męskie głosy i śmiechy. Wytężyła słuch: oprócz Zygmunta było tam jeszcze dwóch ludzi, może nawet trzech. Spojrzała na zegarek i zdziwiła się - tak wcześnie? Dopiero dziewiąta! Wydawało jej się, że zapadła już głęboka noc. W gardle i w ustach drażniąca, przykra suchość. NIe podnosząc się, sięgnęła do szklanki z wystygłą herbatą, pozostawioną obok na stoliku. I wtedy poczuła przenikliwy ból poniżej pleców. Zamarła przerażona. Łudziła się przez chwilę, że bezruch zażegna te niepokojące sygnały. Ból nie dał jednak długo czekać na siebie. Odezwał się ponownie w tym samym miejscu. Potem ogarnął brzuch i z każdą chwilą narastał coraz silniej. Dźwignęła się i usiadła na tapczanie. Uderzenia bólu nawracały, jakby ktoś niewidzialną ręką zadawał ciosy broniącemu się ciału. W popłochu, w zamęcie rozproszonych myśli Maria przypomniała sobie: to przecież nie po raz pierwszy! Tak już kiedyś było! Uderzona przez gestapowca na początku przesłuchania, zatoczyła się tracąc równowagę. Upadła i poczuła cios, którym na ludzkie uderzenie odpowiadała natura. Jak gdyby ktoś szarpnął i rozdzierał wnętrzności. Wtedy leżąc na podłodze nie mogła złapać oddechu... Ostrożnie próbowała wstać. Położyła się w ubraniu - nie potrzebowała teraz po nic się schylać. POmyślała o doktorze poznanym niedawno. Jak się do niego dostać o tej porze - albo przynajmniej dać mu znać? Kolejny atak bólu był tak silny, że zmącił jej myśli. Instynktownie zapragnęła znaleźć się bliżej ludzi, aby wezwać pomocy. Chwiejnym krokiem postąpiła ku drzwiom. I wtedy poczuła wilgoć wypływającą z głębi ciała... Chwyciła kurczowo za klamkę i znalazła się w przedpokoju. Kolejny poryw bólu był tak silny, że nie zdołała powstrzymać jęku, który wydarł się przez zaciśnięte wargi. Chciała usiąść na chwilę w złudzeniu, że wtedy będzie jej lżej i czepiając się ściany, daremnie szukała oparcia. W pokoju obok zapanowała cisza. Potem uchyliły się drzwi, ukazując smugę światła. Zabrzmiał poirytowany głos Zygmunta: - Co się tu znowu dzieje!? Jakieś wrzaski po nocy urządzasz!... Musiał nacisnąć kontakt, zapłonęła bowiem lampka pod sufitem. Urwał w pół zdania widząc Marię słaniającą się, na wpół zgiętą, z poszarzałą, zmienioną twarzą. Za plecami Maciejczyka pojawiły się twarze jego kolegów. Jeden z nich wydał się Marii znajomy. I on właśnie pierwszy zorientował się w sytuacji. - Kobieta przecież ma krwotok! Nie widzicie?! Rusz się, Zygmunt! Trzeba lekarza! Na dole mają telefon... Potem wszystko wokół Marii zawirowało: twarze, ściany, sprzęty. Nie wiedziała, kto prowadził ją pod rękę schodami w dół, powtarzając: - Ostrożnie!... Skądś nagle wzięła się przy niej sąsiadka, mieszkająca piętro wyżej - siwa, niemłoda pani, z którą zamieniały na schodach krótkie "dzień dobry". Podtrzymywała ją z drugiej strony: - Jeszcze trochę cierpliwości, moje dziecko, zaraz będzie lekarz... Ale lekarza nie było. Znalazł się natomiast samochód. Skąd? Czy w Warszawie były już wtedy taksówki? Wsiadły z nią dwie osoby: mężczyzna, chyba ten sam, który pierwszy podniósł alarm i owa starsza pani. Zygmunt znikł i nie pojawił się ani wtedy, ani później. Ci dwoje zawieźli ją do szpitala. Do rana było po wszystkim. Odurzona zastrzykami przeciwbólowymi, leżała na korytarzu w oczekiwaniu na miejsce wewnątrz którejś sali. Zapadając w półsen, budziła się z niego co chwila. Przenikliwe krzyki dobiegały z pomieszczeń położonych na przeciwległym krańcu korytarza. Jakaś kobieta rodzi - pomyślała, przypominając sobie szpital zagrzebski - a ja już nie... Dziwne, lecz na razie myślała bez większych wzruszeń o dziecku, którego także "nie ma i nie będzie już". Pełne zrozumienie doznanego nieszczęścia przyszło dopiero późnym rankiem, kiedy na dobre ocknęła się z narkotycznego półsnu wywołanego lekarstwami. - Tu ma pani swoją torebkę - powiedziała pielęgniarka po zakończeniu porannych zabiegów i mierzeniu temperatury chorym. Maria nie pamiętała, czy sama odruchowo sięgnęła po torebkę, czy ktoś jej wcisnął do rąk ten przedmiot potrzebny każdej kobiecie. Jak przez mgłę przypominała sobie szczegóły wczorajszego dnia i wszystko, co poprzedziło atak bólów tak tragicznie zakończony. Wciąż jednak jeszcze myślała o tym, pogrążona w tępym oszołomieniu łagodzącym cios, jaki spadł na nią za sprawą natury i za sprawą człowieka. Dopiero około południa zaczęła odczuwać w pełni wszystko, co ją niedawno spotkało. Dziecka nie ma i nie będzie. Przeżyła drugie poronienie, tak jak pierwsze spowodowane gwałtownym szokiem. Tyle że tamto stało się wskutek brutalności wroga. Na okrucieństwo ze strony człowieka, który miał być jej najbliższy, nie była przygotowana. Poranny obchód lekarski zniosła biernie. Wczesnym popołudniem ocknęła się na widok białego fartucha przy łóżku. Poczuła dotknięcie na przegubie dłoni. Ktoś badał jej puls. - No, jak się pani teraz czuje? Otwarła oczy i spotkała wzrok szpakowatego lekarza, który przyglądał się jej uważnie. - Tak sobie. Sama nie wiem. - Bóle jeszcze wracają? - Chwilami. Ale już nie tak jak przedtem. - Gdyby zbyt dokuczały, siostra da pani proszek. Teraz najważniejszy jest sen i spokój, żeby mogła pani przyjść do siebie. - Panie doktorze, a kiedy... kiedy wyjdę? Urwała w pół słowa, żeby nie powiedzieć "do domu". - No, z tym jeszcze raczej poczekamy. Mocno się pani wykrwawiła. Co to było? Upadek, poślizgnięcie? Zaprzeczyła lekkim ruchem głowy. - Nie, panie doktorze. Raczej... - szukała przez chwilę słów. - Silne przeżycie. Przyjrzał się jej uważnie. W obawie przed dalszymi pytaniami sama zadała to, co wówczas zdawało się brzmieć bezsensownie: - Doktorze... czy... czy ja jeszcze będę mogła mieć dziecko? Wytrzymał jej natarczywe spojrzenie, zanim odrzekł łagodnie: - Jeśli pani przyjdzie do siebie, wyzdrowieje... Dlaczegóż by nie? Jest pani przecież młoda. Tylko mąż musi dbać o panią. Trzeba się oszczędzać. Wiem, że w naszych warunkach to niełatwe, ale jednak... Urwał w pół słowa zaskoczony. Maria wcisnęła twarz w poduszkę, wstrząsana nierozsądnym, spazmatycznym śmiechem, który po chwili przeszedł w łkanie. Podano jej jakieś krople, które dość szybko zaczęły działać. Opanowała się wreszcie. - Przepraszam, panie doktorze - wyszeptała jak skarcona dziewczynka. - To... to nerwy. Jestem rzeczywiście rozkołatana. Nie chciała się przyznać, że o ten gorzki śmiech przyprawiło ją słowo "mąŻ". I wzmianka o konieczności troski z jego strony. Zygmunt nie pojawił się ani razu w szpitalu podczas dziesięciu dni, jakie spędziła na leczeniu. Nie telefonował, nie dał znaku życia. Wiedziała, że między nimi obojgiem jest wszystko skończone. Jednak mimo to żywiła nieśmiałe przypuszczenie, że może przynajmniej opamięta się teraz, gdy już wiedział, jaką krzywdę jej wyrządzono. Lecz Zygmunt nie odezwał się. Któregoś dnia salowa przyniosła jej torbę, w której był słoik kompotu, parę jabłek, paczka herbatników i ciepły sweter. - Jakaś starsza pani prosiła, żeby to przekazać - rzekła. - Pewnie mamusia? Maria chciała zaprzeczyć, domyślając się, że może to być przesyłka od owej poczciwej sąsiadki - bo chyba raczej nie od którejś z dawnych znajomych? Podziękowała jednak tylko krótko, nie wdając się w rozmowę. Na dnie torby istotnie znalazła kartkę z kilkoma słowami napisanymi niezbyt wprawnym charakterem pisma: "Niech pani wraca do zdrowia, Pani Marysiu. Życzliwa Barbara..." Po dziesięciu dniach opuściła szpital. Nikt na nią nie czekał. Bardzo przydatny okazał się sweter, gdyż dzień był słoneczny, ale chłodny. Już październik - myślała idąc z wolna cichymi mokotowskimi przecznicami. Na chodnikach leżały żółknące liście. Maria z mimowolnym zdumieniem stwierdziła, że pamiętne zebranie odbyło się zaledwie przed trzema tygodniami. Kiedy leżała w szpitalu, wydawało jej się, że od owego dnia, który ostatecznie rozbił jej życie z trudem odbudowane na nowo, dzieli ją cała przepaść czasu. Znajoma brama. Oddech ulgi, bo jednak w samym swetrze, bez płaszcza, jest zimno. Schody, po których pamiętnej nocy sprowadzało ją dwoje obcych ludzi. "Nie ma dla mnie innej kobiety! Zobaczysz, jak nam razem będzie dobrze" - zadźwięczały jej w pamięci słowa Zygmunta. Co powie, gdy mnie zobaczy? Może jednak okaże cień przyzwoitości i będzie chciał się choćby usprawiedliwić?... Wyjęła z torebki klucz. Włożyła go do zamka, który stawił opór. Nie zrozumiała w pierwszej chwili, co mogło się stać? Spróbowała raz jeszcze - bez skutku. Już chciała nacisnąć guzik dzwonka, gdy nagle coś ją tknęło. Przyjrzała się uważnie drzwiom. Przecież ten zamek jest inny! Został zmieniony. Uniesiona ręka opadła. NIe dowierzając własnym oczom, Maria jeszcze raz obejrzała zamek. Spróbowała kolejnego manewru kluczem, wiedząc już, że jest on bezcelowy. Opuściły ją resztki sił. Stała bez ruchu patrząc na drzwi wiodące do wnętrza, które przywykła nazywać domem. Co teraz robić? Zapukać do sąsiadów i spytać?... Na myśl o tym poczuła trudny do pokonania wstyd. Jechać do Krakowa? Nie starczy na to pieniędzy. Ze skromnej sumy, jaką miała w torebce, wydała część na napiwki dla salowych w szpitalu. Nacisnęła mocno guzik dzwonka, który odezwał się tak głośno, że słychać go było w klatce schodowej. Raz, drugi... Zygmunt, jeśli był w mieszkaniu, musiałby to usłyszeć. Powoli, jak gdyby mając u nóg uwiązany niewidzialny ciężar, szła schodami piętro wyżej. Zadzwoniła do mieszkania owej życzliwej sąsiadki. Nie odezwał się nikt. Tego było już zbyt wiele. Usiadła w okiennej wnęce, przez chwilę płacząc bezgłośnie. Na szczęście w klatce schodowej panował spokój. Ludzie o tej porze nie wracali jeszcze z pracy. Kiedy na schodach odezwały się kroki, Maria ich nie posłyszała, ogarnięta znużeniem podobnym do półsnu. Ocknęła się dopiero na dźwięk niskiego głosu: - Co pani tu robi? Stał przed nią szpakowaty, niewysoki człowiek. Znała go z widzenia. - Zasłabła pani? Dźwignęła się z trudem. Mężczyzna patrzył na nią badawczo. - Nie... nie zasłabłam... Tylko... - urwała w pół słowa. - Pani tu przecież mieszka? - Mieszkam... Tak... Ale... - Niech no pani wejdzie do nas póki co. Otworzył drzwi, za którymi mieszkała życzliwa sąsiadka. A więc to jej mąż. Pamięć nie myliła Marii, choć tego człowieka mogła spotkać na schodach dwa, może najwyżej trzy razy. Znalazła się w pokoju, gdzie główne miejsce zajmował okrągły, duży stół i solidny kredens. Gospodarz podsunął jej krzesło i zakłopotał się widząc, że po twarzy przybyszki spływają łzy wielkie jak grochy. - No, co też pani... nie trzeba płakać, nie trzeba - pogłaskał niezgrabnie jej ramię. - Może dać pani wody? Albo herbaty ztobię - krzątał się wokół kredensu. - Żona ma krople na uspokojenie, ale żebym to wiedział, gdzie je schowała. Poprosiła o wodę i wypiła duszkiem pół szklanki. - Ja... przepraszam - szepnęła. - Niech pan nie szuka tych kropli. Ja sobie pójdę... - Jeszcze czego! Miałbym panią wypuścić taką roztrzęsioną?! Żony tylko patrzeć. Do córki rano pojechała, na Pragę, bo mały coś choruje. Ale powinna rychło wrócić. Stało się co złego? - spytał po krótkiej pauzie, gdy odstawiła szklankę. Skinęła głową. - Tak. Dla mnie coś bardzo złego. - Niech pani na razie o tym nie mówi. Poczekamy, aż moja Baśka wróci. Ma głowę nie od parady. Niech z panią pogada. Minęła jeszcze co najmniej godzina, zanim wróciła pani Barbara. Wcale się nie zdziwiła obecnością Marii. Najpierw odgrzała przygotowany wczoraj obiad i zmusiła ją do przełknięcia przynajmniej paru łyżek ciepłej zupy. Potem zaczęła się rozmowa w cztery oczy. Mąż gospodyni, tramwajarz, jak dowiedziała się Maria, wyszedł z domu, zapowiadając, że wróci od znajomych za jakieś dwie godziny. Sąsiadka pokiwała głową z westchnieniem, usłyszawszy relację młodej kobiety. - Kto by pomyślał... Pan Maciejczyk chyba gdzieś wyjechał, bo go od paru dni nie widzę. Kiedy ten zamek zmienił, nawet nie wiem, bo człowiek zajęty swoimi sprawami - i zakupy, i ugotować trzeba na czas, i do córki jeżdżę co drugi dzień. - Do mnie pani też przyszła, kiedy leżałam w szpitalu. Pani jedna tylko... Bardzo dziękuję. - Ano, przyszłam, bo wiedziałam, że nie ma komu się o panią zatroszczyć. On gdzieś pojechał. A przecież pani była w samej tylko sukienczynie, kiedyśmy panią zawieźli tam do szpitala. - Bardzo dziękuję za ten sweter. Jak tylko się dostanę do moich rzeczy... - Dobrze, dobrze. Musi pani mieć przecież coś ciepłego. Ale w głowie mi się nie mieści, jak mąż mógł kobietę w tym stanie tak zostawić? Maria poczuła na twarzy gorącą łunę rumieńca. Było jej wstyd. Wstyd za Zygmunta i za samą siebie, że mu lekkomyślnie zaufała. Powoli, z trudem opowiedziała, co było pomiędzy nimi i jak doszło do zerwania. Tamta słuchała w milczeniu, czasem tylko kiwając głową. - Teraz - zakończyła swą opowieść - nie wiem, co robić. - No pewnie. Wcale się nie dziwię. Wyjść ze szpitala po takich przejściach i nie móc wrócić do własnego kąta? Przyjdzie mój stary, to naradzimy się, jak pani pomóc. Nakazu pani na ten pokój nie miała, ale przecież tak nie może być, żeby pani nie mogła tam wejść. Zresztą ma pani przecież tam chyba jakieś swoje rzeczy? - Mam. Niewiele tego, ale zawsze. Parę gratów, jakieś garnki, trochę drobiazgów... No i ubranie. - Niby z jakiej racji ma pani to wszystko tracić? Dziś pani przenocuje u nas, a jutro trzeba iść do tego Zetempe i upomnieć się o swoje. Z pracy panią wyrzucili - trudno. Z tego pewnie nie ustąpią, jeśli zrobili polityczną sprawę, choć też trzeba by się kogo spytać, czy można tak postąpić z kobietą w ciąży. Ale co do tego, pani musi się kogoś poradzić, bo to nie na moją głowę. - Bardzo, bardzo pani dziękuję. Tylko... nie boi się pani? - Niby czego? - No, przenocować kogoś takiego jak ja. Jeżeli oni uważają mnie za... za szkodliwy, niepewny element. - Moje dziecko, ja swoje w życiu przeżyłam i trochę się znam na ludziach. Za co oni panią uważają, za jaki tam element - nie wiem. Ale chyba pani zrobili krzywdę, i to ciężką. Jakżeż to? Kobieta po tylu ciężkich przejściach, po obozie, wraca do kraju, pracuje - i tak ją potraktować?! A on pani nie bronił? Ze ślubem czy bez ślubu żyliście jak mąż z żoną. Powinien być przy pani! Mam dwie córki i jakby kto tak z nimi postąpił, powiedziałabym to samo! Nic dziwnego, że po tym wszystkim pani poroniła... Rozstawiono jej w kuchni składane łóżko. Gdy przepraszała za kłopot, gospodarz - nazywał się Jankowiak, teraz sobie to przypomniała - machnął ręką. - Co też pani!... Musi pani się odespać i trochę przyjść do siebie, żeby mieć siły upomnieć się o swoje. Ale, ale! Zna pani "Lenę"? Paulinę... Jakże jej tam z męża? Chyba was obie razem kiedyś widziałem tu na Mokotowie? - To moja przyjaciółka z obozu. Pan ją zna? - Pewnie że znam. I Kalińskiego, tego, co był przewodniczącym Zetwuemu. Pamiętam go jeszcze sprzed wojny. Porządny, dobry człowiek. A gdzie teraz "Lena" się podziała? - Pojechała z mężem za granicę. On jest na placówce dyplomatycznej. Gdyby tu była, oni na pewno by tak ze mną nie... Głos jej się załamał. Jankowiak pokiwał głową ze zrozumieniem. - Dziwnie kręci się to teraz. Chwilami człowiek nie wie, o co chodzi. Jakby mało było wojny i wszystkich ludzkich zmartwień! Pewnie, że z "Leną" musieliby się liczyć, ale co robić, jak jej tu nie ma? Coś mi się widzi, że w tym Zetempe nie ze wszystkim najlepiej zaczynają. Trudno się w tym rozeznać. Teraz nic nie wymyślimy. Jutro musi pani tam iść z samego rana porozmawiać. A swoją drogą to niedobrze, że tak z ludźmi robią... Korytarz w niedawno odremontowanym budynku zarządu głównego organizacji młodzieżowej pachniał świeżą farbą i nowością. Na drzwiach pokojów widniały tabliczki z nazwami wydziałów. Ktoś prawie biegnąc potrącił Marię. Minęli ją młodzi ludzie, obcy, rozprawiający hałaśliwie. Wydało jej się, że patrzą koso, nieżyczliwie. Na gruzach domu, który przestał istnieć, wyrosły kompleksy i lęki. Sprawdziła raz jeszcze wypisane na małej kartce imię i nazwisko człowieka, do którego miała się udać. Tadeusz Siewko - powtarzała w myśli. Jeden z zastępców przewodniczącego. Nie pamiętała obecnie, kto jej podał to nazwisko. Chyba ów życzliwy i uczynny Jankowiak. Nie pozwolił jej iść "w ciemno", jak mówił. - Trzeba wiedzieć do kogo - powtórzył raz i drugi. Stąd się wzięło owo nazwisko wypisane na małej karteczce. - Podobno to człowiek rozważny i porządny. Nie taki szaławiła w gorącej wodzie kąpany. Na szczęście nie trzeba było żadnych przepustek. Od portiera - młodego inwalidy siedzącego w oszklonej dyżurce, dowiedziała się, że towarzysz Siewko pracuje na drugim piętrze w pokoju takim a takim. Na schodach minęło ją paru ludzi. Lecz - jak stwierdziła z ulgą - nie było wśród nich żadnej znajomej twarzy. Znalazła właściwy pokój z sekretarką, siedzącą za biurkiem. - Chciałam się widzieć z towarzyszem Siewko. - Nie ma go. - A kiedy będzie? - Nie wiem. Koleżanka była umówiona? - Nie. Ale muszę się z nim widzieć. - Jest na odprawie w Kc. - Dziś będzie? Wzruszenie ramion. - Będzie albo i nie. - Zaczekam - Maria wiedziała, że musi zachować cierpliwość. - Czekajcie, jak chcecie - burknęła opryskliwie dziewczyna. - Gdzie mogłabym usiąść? - spytała Maria rozglądając się po sekretariacie. - Na korytarzu. Bez słowa wyszła i rozejrzała się za krzesłem, którego tu również nie było. Przysiadła na parapecie okna umieszczonego nisko, tuż nad podłogą. Wsparła głowę o ścianę. Pokój wiceprzewodniczącego znajdował się na końcu korytarza. Tym lepiej: ktokolwiek tu przyjdzie, nie będzie jej mijał. Ktoś wszedł bez pukania do sekretariatu - młody chłopak, zapewne goniec, z plikiem prasy i listów. W ślad za nim pojawiła się szczupła kobieta w białym pielęgniarskim fartuchu. Powiało aptecznym zapachem, przywodzącym na myśl szpital. Maria przymknęła oczy i zapadła w odrętwienie podobne do półsnu. Ktoś dotknął jej ramienia. - Marysiu!... Zobaczyła jedną z pracownic dawnego Zetwuemu, zatrudnioną w księgowości. Jakżeż ona miała na imię? Irena. Niewysoka, dość tęga, wesoła i chętnie dowcipkująca, patrzyła teraz na Marię z niepokojem. - Co tu robisz? Słabo ci? Maria zaprzeczyła ruchem głowy. - Nic, nic mi nie jest. Czekam na Siewkę. - On przecież jest u siebie! Już dobre pół godziny temu widziałam, jak szedł z dołu. Umówiłaś się z nim? - Nie. Po prostu czekałam, aż przyjdzie. - Zaraz mu powiem, że jesteś. Irena nie czekając na odpowiedź znikła za drzwiami sekretariatu. Maria wstała ociężale. Że też ta dziewczyna nie raczyła mnie wezwać! Przecież wiedziała, że tu czekam. Irena wyjrzała na korytarz. - Chodź! - skinęła na Marię. - Za parę minut cię przyjmie. Sekretarka nie podnosiła tymczasem oczu znad maszyny do pisania, uderzając w jej klawisze zawzięcie, choć raczej niewprawnie. Z pokoju wiceprzewodniczącego wyszli dwaj młodzi ludzie z mocno podniszczonymi teczkami, dyskutując zawzięcie. Mężczyzna, sądząc na oko, dobrze po trzydziestce, podał Marii rękę i wskazał jej miejsce przy okrągłym stoliku. Miał zmęczoną twarz, młode oczy i rysujące się wokół nich drobne, wyraźne zmarszczki. - Nie wiedziałem, że to wy na mnie czekacie - zagaił bez dłuższych wstępów. - W sam raz dobrze się składa, bo teraz mam trochę czasu. Słucham was. - Nie wiem... - Maria zająknęła się - nie wiem, czy Irka wam mówiła... Na pewno mnie nie znacie. - Nazwiska nie pamiętam. Byliście w Jugosławii podczas wojny? Słyszałem o tym. Podniosła wzrok, spojrzała mu prosto w oczy. - Tak, byłam w Jugosławii podczas wojny. Nazywam się Maria Dravcić. Nagle zabrakło jej słów - jak gdyby to, z czym przyszła, sparaliżował lęk, a może raczej wstyd. Tadeusz Siewko spojrzał na nią wyczekująco. - Słucham was - powtórzył. Równocześnie przyjrzał się jej uważnie. - Napijecie się czegoś? Nie czekając na odpowiedź uchylił drzwi. - Krysiu! Dwie herbaty poproszę. Gorące i mocne! Ciepły napój odświeżył wyschnięte gardło. Sekretarka, która przyniosła herbatę, wydała się Marii mniej nadąsana niż przed chwilą. Łatwiej było mówić może również dlatego, że w uważnym spojrzeniu siedzącego naprzeciw człowieka dostrzegła spokój i życzliwość. Słuchając sięgnął po papierosy, podsunął jej otwartą paczkę. Odmówiła. Zapalił sam. Nie przerywał jej na razie ani słowem. Gdy opowieść Marii dobiegła końca, milczał przez chwilę. - To znaczy, jeśli dobrze rozumiem, Maciejczyk zmienił zamki w drzwiach podczas waszego pobytu w szpitalu? - Tak. - Czy orientował się w tym, co was spotkało? - Oczywiście. Był przecież w domu, kiedy dostałam krwotoku. - Odwiózł was do szpitala? - Nie. - Ale wiedział, że spodziewacie się dziecka? - Przedtem - nie. Musiał się zorientować wtedy... wtedy, gdy poroniłam. - Dlaczego nie powiedzieliście mu o tym? - Najpierw sama nie byłam pewna. Miałam... powikłania ze zdrowiem po więzieniu i obozie. Potem, kiedy już lekarz potwierdził... i bardzo się tym ucieszyłam, zaczęła się ta historia z Jugosławią. A Zygmunt nie chciał zrozumieć, że ja... że po tym wszystkim, co mnie łączyło z Jugosławią, nie mogę tego zrobić. Zanim jeszcze było to zebranie, mówił, że powinnam... że powinnam odciąć się od przeszłości. Nie chciałam, żeby sądził, że usiłuję go związać dzieckiem. Zrozumiałam, że nie możemy być razem. Ale myślałam, że choć zostanę sama, urodzę i wychowam dziecko. Tymczasem... Głos odmówił jej posłuszeństwa. Siewko skinął głową. - Rozumiem. No cóż, sytuacja rzeczywiście bardzo trudna... Macie w Warszawie jakąś rodzinę? - Nie. Moja starsza siostra mieszka w Krakowie. Brat jest za granicą. Chciałabym, żebyście mnie dobrze zrozumieli - dorzuciła pospiesznie. - Ja nie proszę o żadne względy. Podtrzymuję to, co powiedziałam najpierw Zygmuntowi w cztery oczy, a potem na tym zebraniu. Nie mogę potępić Jugosławii, tak jak oni ode mnie żądali. Raz - dlatego, że za wiele w tym kraju przeżyłam, zbyt mocno jestem z nim związana. Po drugie - nie wiem, co tam się stało. Wyrzucono mnie z organizacji i z pracy - trudno. Ale zamknąć przede mną drzwi mieszkania... - A gdzie zatrzymaliście się po wyjściu ze szpitala? - U sąsiadów. Bardzo tam ciasno. Ale widzieli, że nie mam gdzie się podziać... - Nie zamierzacie w tej sytuacji pojechać jednak do Krakowa, jeśli macie tam rodzinę? - Z różnych względów wolałabym nie. To raczej ostateczność. Zresztą tutaj studiuję. Mam zaliczony rok socjologii. - No cóż... Maciejczyk wraca jutro i od razu ma tutaj stawić się na rozmowę. Wyrządził wam wielką krzywdę i musi was oczywiście do tego mieszkania wpuścić. Tylko że utrzymać się tam będzie trudno - mówię bez ogródek. Na bruk was nie wyrzucą, ale... życie jest życiem. I ze strony waszego... byłego mogą was spotkać różne przykrości. - Ależ ja sama nie chciałabym po tym wszystkim być z nim pod jednym dachem! Tylko gdzie mam się wynieść? - Ba! W tym właśnie cała rzecz. Do mieszkania, które zajmowaliście przedtem, też nie możecie wrócić. Jest w nim nasz pracownik z żoną. Zresztą nie będę owijał w bawełnę: stworzono wokół was bardzo złą atmosferę. Zapewne Maciejczyk ma też w tym swój udział. Trudno byłoby więc przeforsować znalezienie dla was mieszkania, bądź co bądź, służbowego, a innych nie ma. Czy możecie jeszcze zatrzymać się dzień lub dwa u tych sąsiadów? - Chyba tak. Ale nie chciałabym dłużej... - Bądźcie u mnie jutro punktualnie o dwunastej. Aha, jeszcze jedno: zwolniono was dyscyplinarnie, w trybie natychmiastowym? Potwierdziła. - Wydział personalny nie został zawiadomiony, że byliście w ciąży. Weźcie ze szpitala zaświadczenie chorobowe, że krwotok, poronienie i tak dalej. Postaram się załatwić zmianę kwalifikacji zwolnienia i w związku z tym trzymiesięczną odprawę. W waszej sytuacji trochę grosza się przyda. Nazajutrz zjawiła się punktualnie w tym samym pokoju, przynosząc zaświadczenie, bez trudu otrzymane w kancelarii szpitala. Siewko przebiegł wzrokiem kilka linijek maszynowego tekstu i wręczył urzędowy papierek sekretarce z poleceniem przekazania go od ręki do wydziału personalnego. - Zanim przyjdzie Maciejczyk, chciałem z wami porozmawiać jeszcze raz w cztery oczy. Jeśli nie chcecie jechać na stałe do Krakowa, będzie wam ciężko znaleźć tu pracę. Trzeba powiedzieć otwarcie: dla takich ludzi jak wy przyszedł trudny czas. - Ja przecież wiem... Jeżeli nie da się inaczej, pójdę pracować do któregoś szpitala jako pielęgniarka. Kończyłam w Jugosławii kurs, potem byłam sanitariuszką. - Taak... - W spojrzeniu Siewki ujrzała aprobatę. - No, miejmy nadzieję, że wam się to ułoży. Ja mam dla was taką propozycję: na Dolnym Mokotowie odremontowaliśmy niedawno budynek dla słuchaczy ośrodka szkoleniowego. Jest tam coś w rodzaju internatu. Pokoje w zasadzie dwu_ i trzyosobowe. Ale jeśli wam to będzie odpowiadało, załatwię dla was "pojedynkę". Tylko uprzedzam, że to żaden wielki komfort: prysznice i inne urządzenia na korytarzu, palniki gazowe też. Nic innego, niestety, nie mogę wam zaoferować. - Dziękuję bardzo. Oczywiście skorzystam. - Przykro mi, że nie daję wam nawet czasu na obejrzenie tego lokum. Raz jeszcze uprzedzam, że to raczej prymityw. - To nic. Wiem, w jakich warunkach ludzie mieszkają tu, w Warszawie. - Omówimy z Maciejczykiem sprawę zabrania waszych rzeczy. Dostaniecie od nas półciężarówkę. Dwoje towarzyszy z rady zakładowej pomoże wam w przeprowadzce. Im prędzej to załatwimy, tym lepiej dla was. - Raz jeszcze bardzo dziękuję - powtórzyła Maria. Odetchnęła w tej chwili nieco lżej. - I jeszcze jedno, towarzyszko Marysiu - te dwa słowa zabrzmiały w ustach rozmówcy nieoczekiwanie ciepłym akcentem. - Przykro mi, że nie mogę nic więcej dla was zrobić. - To i tak dużo. - Tyle, ile na razie mogłem. Poza tym chciałem wam życzyć doczekania lepszych dla was czasów... Drzwi uchyliły się. Zajrzała przez nie sekretarka. - Towarzysz Maciejczyk już jest. - Dobrze. Niech wejdzie. Zapamiętała spłoszoną twarz Zygmunta, jego niepewne słowa, umykające w bok spojrzenie. Żałosne były próby usprawiedliwiania: - Ja przecież nie chciałem... dzwoniłem do szpitala... mówiono, że będziesz jeszcze kilka dni - zwrócił się do Marii, która milczała, wiedząc, że to była nieprawda. - Zdarzyło się w sąsiednich domach kilka wypadków kradzieży - tłumaczył Siewce. - Wyjeżdżałem, służbowo, przecież nie we własnych sprawach. W mieszkaniu nikogo nie było. Musiałem je zabezpieczyć. Ponad żalem i wstrętem, jaki czuła do tego człowieka, górował wstyd za samą siebie. Jak mogłam żyć z kimś takim? Siewko stanowczym gestem ręki przeciął słowa Zygmunta. - Dosyć, kolego Maciejczyk. nIe będziemy się teraz nad tym rozwodzić. Macie otworzyć, i to zaraz, mieszkanie towarzyszce Dravcić i udostępnić jej wszystko, co do niej należy. - Tak, tak, oczywiście - pospieszył z odpowiedzią Zygmunt. - Tylko że... - Nie ma żadnego "tylko". Pani Maria jutro zabierze od was swoje rzeczy. Maciejczyk przyjął te słowa z wyraźną ulgą. I chwilowa ulga była również uczuciem, które owładnęło Marią. Siewko dotrzymał słowa. Wkrótce po wyjściu Zygmunta pojawiła się para ludzi: piegowaty wesoły chłopak i kobieta w białym fartuchu. To ona wchodziła poprzedniego dnia do pokoju wiceprzewodniczącego. - Towarzysze są z naszej rady zakładowej - przedstawił Siewko. - Pomogą wam w przeprowadzce. Poznajcie się. Nazwiska piegowatego chłopca Maria nie zapamiętała. Kobieta w białym fartuchu, zatrudniona w ambulatorium zarządu głównego Zmp, nazywała się Lidmiła Magrysiowa. Pomoc tych dwojga ludzi Maria doceniła w pełni podczas przenosin na ulicę Grottgera. Pokoik, jaki jej przydzielono, był bardzo mały i rzeczywiście prymitywny: "wygospodarowano" ten skrawek przestrzeni z części strychu, gdzie zimą ciągnęło chłodem od niewielkiego okna, latem zaś dokuczał nieznośny upał. Po rozmieszczeniu w pokoiku kilku sprzętów ledwie można było się obrócić. Odetchnęła jednak lżej. Wszystko bowiem wydawało się jej lepsze niż dalsze pozostawanie pod jednym dachem z Zygmuntem. W milczeniu obserwował pakowanie rzeczy i krzątaninę obojga obcych. Maria nie odzywała się doń ani słowem. Jankowiaków zdążyła pożegnać już wcześniej. Kiedy szła ku drzwiom z ostatnim zawiniątkiem w ręku, zbliżył się ku niej. - Marychna, ja tak nie chciałem... Głupio wyszło! Możemy chyba rozstać się w zgodzie? - Odejdź! - powiedziała cicho, lecz stanowczo. Cofnął się w milczeniu. Nie widziała go już ani razu po opuszczeniu domu, który nie stał się domem. Aż dopiero po latach w ogrodzie botanicznym... - Jakby pani coś było trzeba z leków, proszę zajrzeć do mnie - powiedziała Ludmiła Magrysiowa, żegnając Marię, która dziękowała jej serdecznie za pomoc. - Co drugi dzień, oprócz sobót, między czwartą a szóstą. Na razie usiłowała oswoić się z nową sytuacją. Miała swój kąt, niewygodny co prawda, i ciasny, ale własny. Stopniowo przywykła do obecności innych mieszkanek owego internatowego pomieszczenia, do "wspólnoty" kuchenek gazowych i dwóch pryszniców. Trudno - powtarzała sobie. - Inni ludzie gnieżdżą się w ruinach bez takich nawet skromnych wygód. Stąd przynajmniej nikt mnie nie usunie. Patrzy teraz na zegarek. Zdumiewające, ile można przypomnieć sobie w ciągu pół godziny! Dobrze, że są ludzie tacy jak Siewko. Ludzie konsekwentnie uczciwi, mający własne zdanie. Po latach przeczytała w komunikatach prasowych krótką informację o przejściu Tadeusza Siewki do służby dyplomatycznej. Teraz też przebywał na placówce, chyba w którymś kraju północnej Afryki. Kiedy ukaże się moja trzecia książka, poślę mu egzemplarz - postanowiła obracając w palcach szyszkę pinii, która przed chwilą ześlizgnęła się z drzewa. - Trzeba to było zrobić już wcześniej. Klitka na poddaszu owego internatu. Niedawne przejścia i napięcia dały znać o sobie. Maria odczuwała prawie stale zmęczenie i dokuczliwą senność. Nocami jednak nie mogła spać. Raz była głodna, to znów jedzenie budziło w niej wstręt. Niekiedy nawiedzały ją przypływy energii. Uświadamiała sobie, że topnieją pieniądze z owej trzymiesięcznej odprawy, otrzymanej dzięki interwencji Siewki. Trzeba rozejrzeć się za jakąś pracą, zarobkiem, zdobyciem środków utrzymania. Szła na uniwersytet. Spędzała po kilka godzin dziennie w tamtejszej bibliotece nad lekturami z zakresu socjologii. Usiłowała je czytać, nie bardzo rozumiejąc treść książek. Wracała i leżąc na tapczanie, rozpamiętywała przeszłość niedawną, a tak odległą, jak gdyby jej wydarzenia rozgrywały się w innej epoce. Tęskniła za pracą, która niedawno nadawała jej życiu sens - za dyskusjami i sporami, jakie tej pracy towarzyszyły, nawet za pośpiechem i brakiem czasu. Teraz miała nadmiar czasu przed sobą i czuła się nikomu niepotrzebna. Po dwóch przeszło latach od powrotu do kraju nie miała w Warszawie ludzi, na których mogłaby liczyć. Paulina nie dawała na razie znaku życia. Dalewicz przeniósł się do Gdańska, aby kończyć studia politechniczne na wydziale budownictwa okrętów. Doroba pracował obecnie w Kielcach. Robert, były naczelny "Głosu Młodych", obecnie sekretarz redakcji "Sztandaru", rozkładał bezradnie ręce. Próbował coś zrobić dla Marii, ale bez skutku. Radził jej - niezależnie od starań o pracę - wnieść podanie o stypendium na uniwersytecie. Okazało się jednak, że fundusz na te cele jesienią został już wyczerpany - zbyt wielu było kandydatów. Postanowiła iść do szpitala, w którym leczono ją niedawno i prosić o pracę pielęgniarki. I właśnie wtedy odnalazł ją nieoczekiwanie Andrzej, mąż Zośki, który przyjechał do Warszawy w jakichś sprawach służbowych. NIe bez trudu trafił do internatu. - Maryjka, co to wszystko znaczy? - pytał surowo, siedząc naprzeciw niej w maleńkiej klitce, gdzie trudno było dwom osobom obracać się swobodnie. - Przeniosłam się. Napisałam, że mam nowy adres. - Nie chodzi o adres. Przecież z tobą było coś niedobrego! Przyznaj się, chorowałaś? - Chorowałam. Ale to już przeszło. - Nie bardzo. Wyglądasz jak cień. Zosia kazała mi zabrać cię do Krakowa. - Andrzej, nie jestem walizką, żeby mnie można było zabierać gdziekolwiek, jeśli sama tego nie chcę. Przeniosłam się. I zmieniłam pracę. - No właśnie! Trafiłem do tej twojej młodzieżowej redakcji. Myślałem, że tam cię znajdę. Tymczasem jacyś ludzie popatrzyli na mnie jak na intruza i ledwie raczyli powiedzieć, gdzie mieszkasz. - Po prostu zmieniłam pracę - powtórzyła. Gostowski przyjrzał się uważnie szwagierce. Sińce pod oczami, zaostrzone rysy i twardo zacięte usta. - Miałaś przecież wyjść za mąż? Co z tym twoim narzeczonym? - Nie męcz mnie, Andrzej. Tamto wszystko skończone. Jeśli masz dla mnie odrobinę życzliwości, bardzo cię proszę, nie mówmy o tym! - Maryjka - rzekł miękko. - Przecież nie chcę ci dokuczać. Ale nie możesz tak się marnować! Jak mam ci pomóc? Spojrzała w okno, przez które widać było mokre od deszczu dachy sąsiednich domów. - Kiedyś ci o tym opowiem. Nie teraz. Koniecznie chcesz wiedzieć? Byłam w ciąży, poroniłam. Wystarczy? Andrzej zadał jej kilka fachowych pytań. Potem westchnął i pokręcił głową. - Biedna mała! Tym bardziej trzeba, żebyś przyjechała na święta. - Święta - powtórzyła Maria jak echo. Ogarnęła ją nagle gwałtowna tęsknota za dawnym domem rodzinnym, za niepowtarzalną atmosferą przygotowań do Wigilii, oczekiwania na pierwszą gwiazdkę. - Przyjedziesz? - nastawał. - Dobrze. Tylko musisz dać mi słowo, że tego, co ci powiedziałam, nie powtórzysz Zośce. I że ona nie będzie mi prawiła morałów. Spełnił obietnicę. Nikt Marii o nic nie wypytywał, gdy przyjechała do Krakowa. Rozmowy z Zośką dotyczyły wyłącznie spraw domowych lub rodzinnych. Siostra zresztą pochłonięta była przygotowaniami do Wigilii. Ponadto spodziewała się znowu dziecka. Maria poczuła zazdrość, a zarazem gorycz. Gromiła samą siebie w duchu za te uczucia. Nie mogła im jednak się oprzeć. Zośka ma już dwoje ładnych, udanych dzieci. Trzecie w drodze. A ja? Dom był nadal gwarny, pełen ruchu, choć obcy współlokatorzy już się wyprowadzili. Obydwie siostry Andrzeja mieszkały tu nadal, jedna z mężem. Maria czuła się nieswojo w atmosferze odmiennej niż dawna. Wigilia, choinka, opłatek - wszystko to rozrzewniało, budząc jednak zarazem zbyt wiele wspomnień. Świąteczne wizyty miejscowych krewnych były wręcz nie do zniesienia. Ciotki użalały się nad mizernym wyglądem Maryjki i chciały wiedzieć, kiedy nareszcie wróci tu na stałe, "bo przecież ta Warszawa jest nie do życia". Maria przypomniała sobie pierwsze powojenne święta Bożego Narodzenia w Szwecji. Czy nie lepiej byłoby ulec wówczas namowom ciotki Liv - i zostać? Próbowała wraz z innymi domownikami śpiewać kolędy, zmuszała się do uśmiechu. I czuła, że wszystko jest nie tak, jak by się chciało, jak być powinno. Podczas tych dwóch tygodni spędzonych wówczas w Krakowie najbliższy stał się dla niej dziewięcioletni siostrzeniec Krzyś. Milczący, małomówny chłopiec, "wojenne dziecko", jak o nim myślała Maria, przylgnął do ciotki. Prawie co dzień chodzili we dwoje na długie spacery. Malec garnął się bardziej do ojczyma niż do matki, która obarczona mnóstwem obowiązków, nieraz potrafiła ofuknąć go bez powodu. - Zobaczysz, Krzyśku, że wszystko z czasem się ułoży - mówiła Maria, kiedy szli na Wawel, nad Wisłę, do kościoła Mariackiego. - Kiedyś wreszcie w domu zrobi się luźniej. Dla wszystkich starczy miejsca tak jak dawniej. I każde z was będzie miało dla siebie własny kąt. - A ciocia też będzie wtedy razem z nami? - spytał mały podnosząc na nią duże, zielonkawe oczy. Oczy Stefana, jego nieżyjącego ojca. I po nim również Krzysztof odziedziczył drobny, charakterystyczny szczegół: przygryzanie dolnej wargi, kiedy był czymś zajęty lub zaabsorbowany. Maria nie darzyła sympatią pierwszego męża Zośki, dopóki żył. Wstrząsnęła nią jednak wiadomość o śmierci Stefana, zakatowanego w więzieniu. Teraz odczuła dziwne wzruszenie na widok drobnego odruchu, którym człowiek od dawna nie istniejący dawał znać o sobie w swoim dziecku. A co po mnie zostanie? - pomyślała z goryczą. - Nie wiem, Krzysiu - westchnęła. - Naprawdę nie wiem. - Ja bym chciał ciocię o coś spytać. Szedł obok, zgarniając śnieg z mijanego muru i ugniatał w garści białawą, twardą kulę. - No, mów. Słucham. - Czy to prawda, że ciocia była w partyzantce? Nie u nas, tylko daleko, gdzieś w Jugosławii. - Tak, byłam. - To dlaczego o tym nie można mówić? I mama powiedziała, i tatuś, żeby o tym nie rozmawiać z kolegami. - Widzisz, Krzysiu... - odpo- wiedzała nie od razu. - To są bardzo trudne sprawy dorosłych ludzi. Ciężko je wytłumaczyć. Może kiedyś będzie inaczej. - Nawet nie wiesz, jak bardzo cię podziwiałem - powiedział w wiele lat później dorosły Krzysztof, kończący wówczas architekturę. Cały romantyzm: partyzantka, las, walki z Niemcami... - Znacznie więcej było wtedy trudności i niebezpieczeństw niż romantyzmu. - Oczywiście. Ale wiesz sama: kiedy się ma dziesięć lat albo dwanaście, samo słowo "partyzantka" przemawia do wyobraźni. A jeśli jeszcze to wszystko otacza jakaś tajemnica... Rodzice o tym rozmawiali tylko między sobą. No, trochę się domyślałem. Dzieci zresztą wtedy dorastały wcześniej niż teraz. Dopiero później... Wiesz, co powiedzieli moi starzy, kiedy to przestał być temat tabu? Że masz charakter i że nie dałaś się zgnoić, kiedy u nas się zaczęła ta nagonka na Jugosławię. Musiało ci być wtedy z tym bardzo ciężko? - Bardzo - odpowiedziała wówczas siostrzeńcowi. - Nawet nie wyobrażasz sobie, jak ciężko! Po tamtych świętach wróciła do Warszawy przekonana, że w rodzinnym gnieździe żyć nie sposób. Studia uniwersyteckie w Warszawie były dogodną wymówką, a zarazem tarczą obronną: zasłaniała się nią przed zbyt natrętnymi pytaniami krewnych i znajomych, dotyczącymi jej ewentualnego powrotu do Krakowa. Tymczuasem po nowym roku sprawdziły się pogłoski, krążące ostatnio na uczelni: socjologia uniwersytecka została zlikwidowana. Ktoś uznał tę dziedzinę nauki za niepotrzebną i zbyt przesiąkniętą wpływami Zachodu. Maria po raz kolejny znalazła się w próżni. Wieczorami w klitce na poddaszu zastanawiała się, co robić dalej? Pieniądze, które jeszcze miała, topniały z każdym dniem. Andrzej przed odjazdem pociągu wcisnął jej do torebki sporą kwotę, choć broniła się przed jej przyjęciem. - Weź! Nie wygłupiaj się! Musisz mieć forsę, nim znajdziesz jakieś zajęcie. Choć przemilczała wiele z tego, co ją niedawno spotkało, domyślał się niejednego. - Pamiętaj - podkreślił raz jeszcze - że tu masz dom. Że zawsze możesz wrócić. Znowu zaczęła szukać pracy. Okazało się to niełatwe. Odwiedziła Jankowiaków. Stary tramwajarz po niedawnej ciężkiej chorobie pierwszy raz w życiu trafił do sanatorium. Pani Barbara, życzliwa i serdeczna, mimo najlepszych chęci nic Marii nie potrafiła poradzić. O żadnym biurowym zajęciu nie mogło być mowy, mimo że wszędzie poszukiwano ludzi do pracy. Wystarczył jeden szczegół życiorysu - lata spędzone w Jugosławii - wystarczało stwierdzenie, że została zwolniona z redakcji zetempowskiego tygodnika, by natychmiast padła odpowiedź odmowna. Maria próbowała znaleźć zatrudnienie jako pielęgniarka. Prawie każdy szpital miał niedobory personelu. Ze swoim stażem zagrzebskim i partyzanckim miała na pewno więcej wiadomości i doświadczenia niż niejedna z kandydatek, których zresztą ustawicznie poszukiwano. I znowu, gdziekolwiek się zgłosiła, napotykała odpowiedź: "Nie". Wyraziła chęć podjęcia pracy jako salowa. Kierowniczka personalna zza biurka przyjrzała jej się uważnie. - Naprawdę byłaby pani skłonna iść na salową? - Tak. Jeśli nie mogę być pielęgniarką... Prawie dwa lata pracowałam w szpitalach. - Niech pani przyjdzie za trzy dni. Po trzech dniach dowiedziała się, że obywatelka personalna wyjechała na urlop. Jej następczyni o niczym nie wiedziała i nie była skora do podejmowania jakichkolwiek decyzji. Znużenie i bezsilność. Te dwa uczucia owładnęły nią bez reszty podczas owej zimy. Przepowiednia Zygmunta zdawała się sprawdzać co do joty: trudno było otrzymać nawet zwykłą, fizyczną pracę, nie wymagającą szczególnych kwalifikacji. Na dwa lub trzy tygodnie musiała zresztą przerwać wędrówkę po mieście, kiedy zmogła ją przewlekła grypa. W dawnym zarządzie głównym był lekarz, pielęgniarka, ambulatorium. Przypomniała sobie Ludmiłę Magrysiową, jej pomoc w przeprowadzce i życzliwą zachętę: "Niech pani przyjdzie po receptę, jeśli pani będzie czegokolwiek potrzebowała..." Lecz iść do budynku organizacji młodzieżowej - znaczyło tyle, co liczyć się z możliwością spotkania Zygmunta. NIe. To było ponad jej siły. Któregoś dnia, gdy czuła się bardzo źle, spróbowała z internatowego telefonu zadzwonić do Tadeusza Siewki. Usłyszała, że wyjechał na dłuższy czas do Wrocławia. - Kiedy wróci? - A kto mówi? - spytała sekretarka. Maria bez słowa odłożyła słuchawkę. Kilka dni przeleżała z silną gorączką, odżywiając się głównie pieczywem, które kupowała jej kierowniczka internatu i gorącą herbatą. Ona również wystarała się dla chorej o receptę na aspirynę i witaminę C. Kiedy wydobrzała z choroby na tyle, że znów postanowiła rozejrzeć się za pracą, w dziennikach pojawiły się wiadomości o rozpoczętych procesach politycznych. Nie były to pierwsze procesy. Poprzednio jednak stawali przed sądem najczęściej członkowie Ak lub organizacji politycznych, prowadzących nielegalną działalność skierowaną przeciwko Polsce Ludowej. Teraz podobny los spotykał również niejednego z ludzi mających za sobą lewicową przeszłość. Zarzucano im spiski, wrogą działalność, zdradę kraju. Napotkawszy w komunikatach prasowych dwa lub trzy znajome nazwiska, Maria pierwszy raz pomyślała: A jeżeli ze mnie będą chcieli zrobić "wroga ludu"? Bzdura! - wzruszyła ramionami. Żadnego przestępstwa nie popełniłam. A tamci, o których tak często mowa w prasie? Przecież trudno uwierzyć, żeby byli zdrajcami i spiskowcami. Niepokój tkwił jak zadra pod skórą. Któregoś dnia wróciła z miasta po sprzedaniu w antykwariacie paru książek. Kierowniczka internatu wyjrzała ze swego mieszkania na parterze. - Pytali dziś o pnią - oznajmiła półgłosem. - Kto taki? - Maria przez chwilę doznawała absurdalnego złudzenia, że zjawił się ktoś z dawnych przyjaciół, że może przyjechała Paulina. Kierowniczka rozwiała jej złudzenia. - Chyba to bezpieka. Pytali, czy pani tu mieszka i gdzie pani teraz jest. Co do mieszkania powiedziałam, że tak, że jest pani zameldowana, a gdzie pani pracuje - że nie wiem. Pani Marysiu, czy pani w coś się nie wdała? Maria wzruszyła ramionami. - Nie mieszam się w nic, bo mam wszystkiego dosyć. Znalazłszy się w swoim pokoju, z trudem pokonała odruch lęku, który podsuwał jej chęć ucieczki. Trzeźwy rozsądek podpowiadał natychmiast: Dokąd? Do Krakowa? Znajdą mnie tam na pewno. Chyba żeby z Krakowa od razu jechać dalej. Zakopane, Bukowina, Rabka... Zośka miała tam wszędzie dawnych znajomych. Ale co to pomoże? Siostra oczekuje dziecka. Zresztą jeślibym nawet wyjechała, to może być gorzej: jakbym miała nieczyste sumienie i chciała się gdzieś ukryć. Trudno. Co ma być, to będzie. Kilka dni minęło spokojnie. Gorsze były noce - podczas nich bowiem Maria nie mogła zmrużyć oka. Bezsenność dokuczała jej zresztą od pobytu w szpitalu. Mimo woli wyobrażała sobie, że przyjdą po nią w nocy. Ostry dzwonek odezwie się w drzwiach wejściowych. Cały internat zostanie poderwany na nogi... Dopiero gdy późny świt nasączał szarością szyby okna, przychodził ciężki, krótkotrwały, niespokojny sen. Nikt jednak się nie zjawiał. Maria nabrała z wolna przekonania, że tamci, którzy o nią niedawno pytali, zadowolili się odpowiedziami kierowniczki. Może sprawdzili w Zmp, że to Siewko załatwił mi ten pokój i że mieszkam tu legalnie - myślała. Wracała z obietnicą, że od następnego tygodnia będzie mogła podjąć pracę jako salowa. Słoneczny, odwilżowy dzień na początku lutego. Piękna pogoda przywodziła na myśL tatrzańskie przedwiośnie. Już całkiem blisko internatu zagrodził jej drogę nieznajomy mężczyzna. - Pani Maria Dravcić? - zagadnął przyciszonym głosem. Odruchowo potwierdziła. I natychmiast z prawej strony pojawił się drugi mężczyzna, również w ciemnym płaszczu. Mignął jej przed oczyma jakimś znaczkiem. - Pani pójdzie z nami. - Dlaczego? Dokąd? - Tylko spokojnie. Złoży pani wyjaśnienie. - Mogłabym coś wziąć ze sobą? Jestem przecież... - Nie - przerwał jej ów pierwszy. Ujął Marię mocno pod rękę. - Na lewo! Za najbliższym rogiem czekał samochód. Czy wtedy bałam się? - pyta Maria, patrząc na samą siebie z odległości prawie trzydziestu lat. - Chyba tak. Zresztą to naturalne. Z owym strachem mieszało się zdumienie i gorycz. Po wszystkim, co przeżyłam, zostałam aresztowana w wolnej ludowej Polsce. We własnym kraju. I za co? Czas zmącił i zatarł wiele ówczesnych wspomnień. Gdzie właściwie mnie wtedy zawieziono? Na Mokotów - rozpoznała potem po zwolnieniu znajome ulice. Nie było to jednak więzienie na Rakowieckiej. Powracały strzępy obrazów: mury, szlaban, otwarta brama, podwórze. Rewizja osobista dokonana przez niemłodą, oschłą kobietę w mudnurowej bluzie. Bezokienny pokój z mżącą światłem przez całą dobę lampą pod sufitem. Próbowała żądać jakichś wyjaśnień. Równie dobrze mogłaby mówić do ściany. W tym pokoju, gdzie stała prycza, stół i krzesło, trzymano ją dwie doby. Co jeszcze? Jakieś jedzenie, którego prawie nie tknęła, wyprowadzanie do ubikacji przez tę samą milczącą kobietę. Trzeciego dnia dano jej pióro, atrament i kawałek papieru z poleceniem napisania dokładnego życiorysu. Zapisaną kartkę zabrała ta sama strażniczka. Pierwszą noc nie zmrużyła oka. Podczas nocy następnej senne majaczenia przeniosły ją w głąb minionego czasu. Cela w Belgradzie. Koszmarne odejście Olgi, zabieranej na egzekucję. Obudziła się z krzykiem - i potem już nie zasnęła. Trzeciej nocy zabrano ją na przesłuchanie. - Jakie mieliście kontakty z ambasadą titowskiej Jugosławii? - Nie widziała twarzy człowieka siedzącego po drugiej stronie biurka. Ostre światło lampy skierowanej prosto w twarz raziło oczy. - Nie miałam żadnych kontaktów. - Ostrzegam: im szybciej powiecie prawdę, tym lepiej dla was. Jakie mieliście kontakty?! Śledczy chciał znać wszystkie szczegóły tego, co Zygmunt niedawno nazwał jugosłowiańskim rozdziałem jej życiorysu. Przeskakiwał nadto w czasie, pytał znienacka o inne szczegóły. Co robiła w Szwecji przed powrotem do kraju? Jak trafiła do redakcji młodzieżowej? Lepiej mówić prawdę! - Jak załatwiliście sobie wyjazd do Jugosławii wiosną czterdziestego ósmego roku? Przez kogo? - Nic nie załatwiałam. Zaproponowano mi uczestnictwo w delegacji młodzieżowej, która tam jechała na zaproszenie Omladiny. Kontakty z ambasadą Jugosławii? Kiedy tam bywaliście? Ile razy? Wytężała pamięć. Pokaz filmów jugosłowiańskich o wojnie. Wystawa fotograficzna dotycząca osiągnięć Jugosławii w walce i odbudowie. Powiedziała o tym i zamilkła wyczerpana. Śledczy niecierpliwił się. - Pytam o inne kontakty! Kogo widywaliście poza obrębem ambasady? - Nikogo. Nic więcej nie wiem. - Więc twierdzicie, że nie trafili do was titowscy agenci? Zaprzeczyła. - Dlaczego was szukali pracownicy titowskiej ambasady? - Kiedy? - Ja tu jestem od zadawania pytań. Przypomnijcie sobie, dlaczego was szukali, jeśli chcecie stąd wyjść! Na chwilę zacisnęła wargi, nim odparła ważąc każde słowo: - Byłam w ambasadzie jugosłowiańskiej na spotkaniu po powrocie delegacji. Później ani razu. Miałam bardzo wiele pracy w "Głosie Młodych". - A potem? - Dostałam dwa tygodnie urlopu. Pojechałam do Piaseczna. Byłam w domu wypoczynkowym związków zawodowych. Nikt z Warszawy do mnie nie przyjeżdżał. - Zawahała się na moment. - Żaden cudzoziemiec - dodała przypomniawszy sobie Zygmunta. - Dlaczego nigdzie nie pracujecie? - śledczy zmienił temat. - Szukam pracy. Nigdzie nie chcą mnie przyjąć. - Nieprawda. Dla każdego obywatela Polski Ludowej pracy jest pod dostatkiem. Trzeba tylko chcieć! Milczała. Trwało to kilkanaście dni. Przesłuchania. Życiorys, który kazano jej pisać wielokrotnie. Żadnej odpowiedzi na pytanie: dlaczego jestem zatrzymana? W przypływie desperacji postanowiła od jutra nic nie jeść. Może głodówką coś zmieni? I właśnie tego dnia została zwolniona. KIerowniczka internatu powitała Marię z radością: - Chwała Bogu, że panią puścili! - Zniżywszy głos, zagadnęła: - A czego właściwie chcieli? - Nie wiem. Wciąż chodzi o to, że podczas wojny byłam w Jugosławii. - Że też nie mają większych zmartwień! Nic nie wskazywało na możliwość powtórzenia niedawnej sytuacji. Lecz instynkt lub niedobre przeczucie spowodowało, że Maria zgarnęła do skórzanego woreczka pamiątki: martwy zegarek Sławka, naszyjnik, bransoletę, korale, które Sławek ofiarował jej przed wyjazedem z Hvaru. I order otrzymany po wojnie. Na wszelki wypadek wcisnęła woreczek pomiędzy książki stłoczone na regale wysoko, tuż pod sufitem. Posada salowej w czerniakowskim szpitalu okazała się aktualna. Maria odetchnęła lżej: nikt nie będzie mógł powiedzieć, że błąka się bez zatrudnienia. Praca była ciężka, wymagała wiele cierpliwości i fizycznego wysiłku. Zarobek miał być bardzo skromny. Lecz Maria czuła się potrzebna chorym i to dodawało jej otuchy. Pozyskała życzliwość wielu pacjentów. Parokrotnie pytano ją: - Dlaczego pani nie jest pielęgniarką? Przecież widać, że pani potrafi... Przerywała mówiącym w pół zdania. Nie chciała zbytecznych domysłów - po co mają o niej wiedzieć za wiele? - ani też wzbudzania środowiskowych zawiści. - Mizernie pani wygląda - zauważył któregoś dnia jeden z internistów, spotykany co dzień na oddziale. - Proszę przyjść do mnie po pracy. Zbadam panią dokładnie. Osłuchał ją, opukał i pokręcił głową. - Czuję się normalnie - zapewniła Maria. - Skrajne wyczerpanie - odparł lekarz. - Powinna pani przyjść najpierw do siebie, a dopiero potem brać się za robotę. Przestraszona zapewniła, że czuje się dobrze. Ponadto chce i musi pracować. Lekarz przyjrzał się jej bystro. Widać było, że pragnie o coś zagadnąć. Nie postawił jednak żadnego pytania - i Maria była mu za to wdzięczna. Przepisał jej witaminy i środki wzmacniające. Wtedy właśnie, mając dostęp do leków, dzięki jednej z życzliwych pielęgniarek zgromadziła w domu całą apteczkę z zasobem środków uspokajających i nasennych. Były wśród nich dwie fiolki phanodormu, których na razie nie ruszała. Nadeszła wiosna. Resztki śniegu topniały. W kwiaciarniach sprzedawano żonkile i tulipany. Zapamiętała ów dzień, wtedy bowiem właśnie uległa pokusie kupienia - wbrew nakazom oszczędności - jednego żonkila. Szła do domu, ciesząc się tym kwiatem, jakby to był upominek. Przypominał jej ogródek przy domu rodzinnym na Salwatorze i ulubione wiosenne kwiaty matki. Ledwie zdążyła nalać wody do wazonika, zabrzmiało ostre pukanie. Zdziwiła się: kto to może być? W korytarzu stało dwóch mężczyzn. Za nimi - kierowniczka internatu. Rewizja - machnęli jej przed oczyma jakimś papierkiem. To był następny koszmar: ciasna klitka, o którą dbała jak mogła, ze shludnego wnętrza przeistoczyła się w bałagan i rumowisko. Ci dwaj wyrzucali zawartość szuflad i ściennej szafy. Przeglądali książki i gazety, papiery i listy. Część ich odkładali na bok. Próbowała protestować, widząc, że zabierają korespondencję z jugosłowiańskimi krewnymi. Spojrzeili na nią tak, że umilkła. Zgarnęli wszystko, co dotyczyło Jugosławii. Wszystko - prócz pamiątek ukrytych za książkami na górnej, najwyższej półce. Widocznie zadowolił ich obfity łup. - Pani pójdzie z nami. Zawieziono ją tym razem gdzie indziej. Siedziała znowu w jakimś bezokiennym pomieszczeniu, tępo wpatczona w szarawą, brudną ścianę i zastanawiała się, co teraz? Czy jest sens dalszego życia w takich warunkach? Następnego dnia przesłuchanie. Padły znowu pierwsze, rutynowe pytania: imię, nazwisko, data urodzenia. - Chcę wiedzieć, dlaczego mnie zatrzymano? O co jestem oskarżona? - Wy tu nie macie nic do chcenia. Odpowiadać na pytania! Minęło co najmniej pół godziny indagacji. Do pokoju wszedł nieoczekiwanie jakiś oficer, na którego widok śledczy wstał i wyprężył się służbiście. Oficer ów - chyba wówczas podpułkownik - spojrzał na Marię i wyraźnie się zdumiał. - Marysia?... Wy tutaj?! Przypomniała sobie: Zwm, zebranie, podczas którego mówiła o Jugosławii. Narada w związku z przygotowaniem piątej rocznicy istnienia organizacji młodzieżowej. Jeszcze jakieś spotkanie u Dalewicza. Ten człowiek był wtedy kapitanem, a może już majorem? Miał za sobą piękną kartę okupacyjnej przeszłości: konspiracja, partyzantka, powstanie, na które "zdążył", jak sam powiedział. Śledczy coś mówił półgłosem. Nie chwytała sensu jego słów. Kazano jej przejść do innego pokoju. Siedziała tam co najmniej godzinę, aż wreszcie otwarły się drzwi. Znów zobaczyła "Edmunda" - ów pułkownik taki właśnie miał konspiracyjny pseudonim. - Już dobrze, Marysiu - pogłaskał ją po ramieniu jak dziecko, które trzeba uspokoić. - Nie denerwujcie się - dodał widząc, że drży. - Wkrótce wyjdziecie. Za chwilę będzie przepustka. - A potem znowu mnie wezmą! Przecież już drugi raz... bez niczego... - Nie wezmą. Uspokójcie się. "Lena" - pamiętacie "Lenę"? - napisała list do Bieruta w waszej sprawie, jak tylko się dowiedziała. Interweniował. Już nikt was nie zatrzyma! Położył palec na wargach, słysząc kroki w sąsiednim pomieszczeniu. - Listy! - przypomniała sobie Maria. - Jakie listy? - Od rodziny. Prywatne. Nic w nich nie ma. - Zaraz zobaczę, co się da zrobić. Zwrócono jej listy od Desanki i braci Sławka. Książek i broszur przywiezionych z Jugosławii nie odzyskała. Dopiero w kilka lat później, kiedy już mieszkała na Żoliborzu, po dwukrotnej zmianie adresu zaskoczyła ją otrzymana przesypłka z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pakiet zawierał materiały skonfiskowane podczas owej rewizji. - Porządkowanie remanentów - skomentował to wówczas Marcin. - Bardzo się martwiłam, pani Marysiu - powitała ją kierowniczka internatu. - Krócej trwało, prawda? - uśmiechnęła się blado Maria. - Zobaczymy. Do trzech razy sztuka. - Niechże pani da spokój z takimi żartami! - tamta postukała przesądnie we framugę drzwi. - Ależ się na panią zawzięli! - Żebym choć wiedziała dlaczego! Żyję jak pani widzi, na boku, w nic się nie mieszam. A jednak widocznie bardzo komuś przeszkadzam. - Nie trzeba teraz o tym za wiele myśleć. Tu jest klucz. Niech się pani położy, odpocznie, prześpi. Nie mogła sobie na to pozwolić. W pokoju panował nieład i bałagan po rewizji. Wzięła się od razu za sprzątanie. Żonkil, z którym niedawno wracała do domu wspominając matkę, zamienił się w suchy, żałosny badyl. Wyrzuciła go do wiadra ze śmieciami, z trudem hamując łzy. Nazajutrz w szpitalu kazano jej iść do biura personalnego. Spodziewała się pytań o przyczynę trzydniowej nieobecności w pracy. Oczekiwała ją przykra niespodzianka: zwolnienie. - Dlaczego? Przecież nikt chyba nie może mi nic zarzucić? Kierownik działu personalnego nie patrzył jej w oczy. - W pracy nikt nie ma do pani zastrzeżeń. - Więc?... Zostałam zatrzymana, ale przecież mnie wypuszczono bez żadnych oskarżeń. - I nie domyśla się pani? - Zrozumiała. "Nigdzie w Warszawie nie znajdziesz pracy" - zadźwięczały jej w pamięci słowa Zygmunta. W milczeniu skierowała się ku drzwiom. Personalny patrzył na nią z wyraźnym współczuciem. Usłyszała jak gdyby z daleka słowa usprawiedliwienia czy też pocieszenia: - Może za jakiś czas... Jeżeli się tylko da... Mamy adres, wezwiemy panią. Coś wtedy w niej się załamało. Niewidzalne siły, którym próbowała stawić opór, okazywały swą przewagę. Szła ze szpitala w fali słonecznego blasku, który oślepiał wzrok jak lampa na biurku podczas przesłuchań. Minęła skwer pełen gwaru rozbawionych dzieci. Drzewa jeszcze bezlistne lada dzień pokryją się pierwszą delikatną zielenią. Wiosna za progiem. Ubiegłej zimy... Boże, czy to możliwe, żeby przez rok zaledwie trafić na takie dno i nie móc z niego się wydostać? Ach, nie myśleć o tym! Nie myśleć! Tylko co dalej? Tego dnia i w dniach następnych prześladowały ją słowa, powracające jak fraza nie napisanego wiersza: To, co najgorsze, już się stało@ i nic się więcej stać nie może...@ Przepadło lub zawiodło wszystko, co dla człowieka jest nadzieją i oparciem: miłość i przyjaźń, dom i praca. Zamykały się wszystkie drzwi, do których usiłowała stukać. PIsała do Krakowa uspokajające kartki ("U mnie wszystko w porządku") z pełną świadomością nieprawdy. Wtedy właśnie sprzedała u jubilera w jednym z parterowych sklepów wśród ruin filigranowy naszyjnik z Jugosławii. Pieniędzy mogło jej wystarczyć na pewien czas. A co potem? Bezsenność stawała się zmorą. Nie pomagało czytanie aż do późna książek wypożyczanych z biblioteki dzielnicowej. Coraz częściej zresztą Maria przyłapywała się na tym, że czyta nie rozumiejąc treści. Kiedy gasiła lampę, przychodziły najgorsze godziny. Rozpamiętywanie przeszłości, ustawicznie powracające pytanie: dlaczego? Żal za wszystkim, co minęło - i za tym, co pozostało nie spełnione. Zaczęła sięgać coraz częściej po środki najpierw uspokajające, potem nasenne. Skutkowały na razie, sprowadzając jednak sen ciężki, męczący. Budziła się oszołomiona, często z bólem głowy. Jadła byle co, rzadko zresztą odczuwała głód. Co drugi, co trzeci dzień wstępowała na tani posiłek w jednym z barów mlecznych. Nadszedł kwiecień. Dni stawały się coraz dłuższe i coraz cieplejsze. Nie próbowała szukać pracy. Po co? Wiedziała, że i tak przecież nigdzie jej nie przyjmą. Nawet do zajęć, których inni nie kwapią się podejmować. Chodziła na długie spacery - o ile spacerami można nazwać owe błąkania po skwerach i parkach z ustawicznie powracającym pytaniem: Po co ja właściwie żyję? Coraz częściej nachodziła ją myśl: są przecież w szufladzie stolika dwie fiolki phanodormu, silnego środka nasennego, dotychczas nie odpieczętowane. Niedawno poprosiła kierowniczkę internatu o receptę na luminal. Sama bowiem nie miała dostępu do żadnego ambulatorium jako niepracująca. Zapas tych leków, zgromadzony z okresu pracy w szpitalu, był spory, lecz stale się zmniejszał. - Nie sypiam, pani Elu. Wciąż nie sypiam - tłumaczyła nie patrząc tamtej w oczy. Siadywała często na ławce w parku z książką, którą otwierała, wodząc po jej stronicach nie widzącym wzrokiem. W pewnej chwili zdziwiła się, widząc na kartach książki duże, wilgotne plamy. Przecież niebo jest pogodne, deszcz nie pada! Po prostu nie czuła łez, które ciekły jej po twarzy. Świat zdawał się być oddzielony szklaną ścianą. Wszystko wokół stawało się nierealne, obce, obojętne. Nikomu nie jestem potrzebna - myślała. Widocznie tak być musiało, że wszystko, co najważniejsze, już przeżyłam i teraz nic mi nie pozostaje. Ludzie bliscy? Zośka i Andrzej mają swoje sprawy. W każdej chwili może mnie spotkać kolejna krzywda. Gdybym mogła przypuścić... Ale po cóż raz jeszcze powtarzać "gdyby". Dwie szklane fiolki... Ich zawartość zbuduje pomost, którym można będzie bezboleśnie przejść w wielką, mroczną ciszę. Nastanie spokój - bez bólu i bez cierpienia. Zażywając kolejną dawkę innych leków, budziła się rano z myślą o kolejnym dniu. I myślała o nocy, podczas której ogarnie ją na zawsze wielki sen bez snów. Tego dnia miała ze sobą "Martina Edena". Zawsze lubiła tę książkę i nawet teraz pamiętała jej treść. Skąd London wiedział, że tak właśnie może być z człowiekiem, który zaznał doświadczeń innych niż Martin, chyba znacznie gorszych? Coś w nim się załamało, gdy osiągnął cel długo niedościgłych marzeń. We mnie coś się załamało, gdy zrozumiałam, że nie mam po co żyć. Niebo dawno spłonęło, ziemia usuwa mi się spod nóg. Na nikogo nie można liczyć. "A gdy to pojął, pojmować przestał". Skok z pokładu płynącego statku prosto w głąb oceanu. Czy potrafiłabym na to się zdobyć? Bojownicy podziemia po akcji na Kutscherę skoczyli z mostu do Wisły, aby już nigdy nie wypłynąć - zabiły ich niemieckie kule. Tamten uczynił to dobrowolnie. Oni nie mieli przed sobą drogi ratunku. Ja nie myślałam o tym ani w belgradzkim więzieniu, ani w Ravensbr~uck. Olga przeszła swoją drogę do ostatka - nawet po urodzeniu dziecka, nawet po jego ocaleniu nie szukała sposobu, aby wymknąć się katom, dobrowolnie odchodząc w śmierć. Nie mogła czy nie chciała? Trudno powiedzieć. Ale tamtych wojennych wydarzeń, sytuacji, decyzji nie da się porównać z tym, co jest teraz. Właśnie dlatego, że w kraju, w ojczyźnie, do której wróciłam, zostałam wyrzucona za margines. "A gdy to pojął, pojmować przestał". Znowu wilgotne plamy na stronicy książki. Wysychają szybko w wiosennym słońcu. Dwie fiolki phanodormu... Nie bez trudu zdała sobie sprawę, że ktoś do niej mówi. Zdarzało się, że obca osoba siadała na tej samej ławce, próbując nawiązać pogawędkę. Raz był to gadatliwy staruszek. Kiedy indziej młoda matka z małym dzieckiem. Maria odpowiadała monosylabami lub odchodziła. Tym razem była to kobieta, której głos wydał się Marii znajomy. Coś powtarzała kilkakrotnie. Najprościej byłoby powiedzieć: Przepraszam panią, nie mam czasu - i odejść. Ale ten głos... Skąd ja go znam? Kiedy z tą osobą rozmawiałam? Mimo woli zaczęła słuchać i pojmować poszczególne zdania. - Tak nie można, pani Mario. Czy pani mnie rozumie? Musi pani wziąć się za siebie. Trzeba się ratować, póki nie jest za późno! Kim jest ta kobieta? Przerwała na chwilę, szukając czegoś w torebce. Zapach apteki, szpitala, leków. To ona... ona pomogła mi w przeprowadzce! Mówiła, że jeśli czegoś będę potrzebowała... O czym teraz mówi? - Aż się zlękłam, kiedy Gabriela mi o tym powiedziała. Nie je pani, nie śpi - tabletki i tabletki. Przecież wpędzi się pani samochcąc w ciężką chorobę! Czy to nie wszystko jedno? - chciała odpowiedzieć. Ale na razie jednak milczała. - Wiem, że pani bardzo dużo przeżyła. Dawniej i teraz. Ale nie wolno się poddeawać. Jest pani młoda. Jeszcze wszystko przed panią! - Nikt... nikt mnie nie potrzebuje... - odezwała się po raz pierwszy. Znowu te łzy, które płyną po twarzy bez płaczu. - Niech pani tak nie mówi! Musi się pani z tego dźwignąć. - Po co? Nikt mnie... - Pani Mario, proszę posłuchać. Łykaniem tabletek wpędzi się pani w... no, w nałóg! (To prawda - pomyślała wówczas. - Wciąż sięgam po jakiś lek. Przez dłuższy czas wydawało mi się, że znajdę taki, który mi pomoże). - Na razie pani ma pewnie nerwicę albo coś w tym rodzaju. Musi pani koniecznie iść do lekarza! Do neurologa. - Do neurologa? - przestraszyła się mimo woli. - Tak. Na razie do neurologa. Niech pani się nie boi, to nic strasznego. Dobry lekarz potrafi pani pomóc. Inaczej może się pani wpędzić w chorobę, z której dużo trudniej będzie wyjść. Chce pani trafić do szpitala, na psychiatrię? - Nie! - prawie krzyknęła, po raz pierwszy otrząsając się z bierności. Nie myślała przedtem, że taki może być finał stanu, w którym się znalazła. Szpital psychiatryczny?! Drzwi bez klamek, w oknach kraty. Oddział psychiatryczny szpitala w Zagrzebiu, gdzie przywożono więźniów katowanych przez gestapo; gdzie zmarła Mira... - Cicho, cicho, niechże się pani uspokoi! Musiałam pani powiedzieć to, co może być najgorsze. Ale przecież w pani przypadku najpierw potrzebny jest lekarz. Dobry, mądry lekarz. Znam takiego. - Lekarz? On mnie nie przyjmie. Nic mi nie jest. - Przyjmie panią. To wspaniały człowiek. Pracowałam z nim w powstańczym szpitalu. Żonę ma też lekarkę. Zna życie i wie, co robić w takich przypadkach. Teraz, po wojnie, po obozach i tylu ciężkich przejściach wielu ludzi nie jest całkiem normalnych. Niejednego można wyciągnąć z choroby, jeśli się do tego wziąć umiejętnie i w porę. - Nie pójdę do szpitala - Maria z trudem zbierała rozpierzchłe myśli. - A na wizytę prywatną... na taką wizytę nie mam... no, po prostu nie mam pieniędzy. To kosztuje. - On panią na pewno przyjmie bez pieniędzy. Zapłaci mu pani później, jak pani będzie miała forsę. Na razie trzeba się ratować! Ja pani załatwię wizytę. Miły Boże! - myśli Maria po latach, patrząc w niebieskofiołkowy zmierzch zapadający nad morzem. - Pomyśleć, że dwie obce kobiety zadecydowały o moim losie. Pani Gabriela, do której mówiono "pani Elu" albo "towarzyszko Elu", miała bystry wzrok. Widziała, że dzieje się ze mną coś złego - że nie śpię, nie jem i obojętnieję na wszystko. Parokrotnie, gdy o to ją prosiłam, załatwiała mi poprzez Ludmiłę Magrysiową recepty. Wiedziała jednak, że wpadam w to, co obecnie nazywane jest lekomanią. W porę zaalarmowała tamtą. Pamiętne wczesne kwietniowe popołudnie. Ludmiła przyprowadziła Marię na ulicę Lwowską i wetknęła jej do ręki karteczkę z dokładnym adresem. - Doktor Lisowiecki. Ma tu pani wszystko zapisane. Oficyna w podwórzu. Pierwsza klatka na lewo, drugie piętro. Stała jeszcze przez chwilę za bramą, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy się nie rozmyślę - wspomina Maria z uczuciem bliskim rozczuleniu. - A ja przecież nie mogłam wiedzieć, co mnie czeka w tym domu! To musiało być przeznaczenie. Kamienica na Lwowskiej wraz z oficyną nosiła ślady niedawnego remontu. Wyszła stosunkowo nie najgorzej z dni powstania - i teraz wyglądała prawie przedwojennie. Szerokie schody, solidne drzwi. Na półpiętrze okno, w którym dawniej był kolorowy witraż - resztki jego uzupełniono zwykłym szkłem. Maria raz jeszcze przeczytała nazwisko: "Dr med. Jan Lisowiecki, neurolog". Nigdy w życiu nie była u neurologa! Zadzwoniła. Po chwili szczęknął zamek. W uchylonych drzwiach stanęła niemłoda kobieta. Kok skręconych włosów na czubku głowy przypominał Annę Kaleb w Zagrzebiu. Gospodarski fartuch w drobną kratkę. Aż śmieszne, że po latach można zapamiętać takie szczególiki! - Dzień dobry - musiała pokonać suchość w gardle, żeby wypowiedzieć te słowa. - Ja do pana doktora. - Pani była umówiona? Tędy, na prawo. Malutka poczekalnia. Dobrze, że nikogo w niej nie ma. Jakieś kolorowe czasopisma na stoliku. Zanim zdążyła sięgnąć po jedno z nich, drzwi się uchyliły. - Bardzo proszę. Usiadła z jednej strony biurka. Naprzeciw miała doktora Lisowieckiego. Wysoki, szczupły, w białym kitlu. Pociągła twarz, z której nic nie można wyczytać. Bystre, przenikliwe oczy za okularami. - Pani Maria Dravcić? - sprawdził w notesie. - Nie wiem, czy prawidłowo wymawiam nazwisko. Słowiańskie, ale nie polskie. - Mam też polskie. - Znowu ta nieznośna suchość w gardle! - Z domu nazywam się Zamieńska. Po drugiej stronie biurka za okularami błysnął ciepły ognik. - Jest może pani krewną profesora Adama Zamieńskiego? - Jestem jego córką. Pan znał mojego ojca? - Trochę. To znaczy byłem przez pewien czas jego słuchaczem. Potem raz odbywałem przy nim praktykę. Dawne dzieje. O ile wiem, zginął razem z innymi?... - Tak. To znaczy z obozu wrócił żywy. Ale tak ciężko chory, że wkrótce potem... Głos jej się załamał. Przygryzła wargi wspominając koszmarne zebranie oraz insynuacje pod adresem ojca. Napotkała wzrokiem wyczekujące spojrzenie doktora Lisowieckiego. Przemogła się. - Nie wiem, od czego zacząć, panie doktorze. Pierwszy raz odbywam taką wizytę. - Zwyczajnie, od najprostszych spraw. To znaczy od tego, co pani najbardziej dolega. - Co mi najbardziej dolega?... Chciała powiedzieć o dwóch aresztowaniach i o tym, co je poprzedziło, lecz nie zdołała. Nagle targnął nią atak płaczu, nieopanowany, gwałtowny. To nie były owe łzy, kapiące na stronice książek, tylko szloch, który nią wstrząsnął, jak wiatr wstrząsa drzewem podczas burzy. Usiłowała się opanować. Na próżno. Wsparła głowę o krawędź biurka, nie chcąc, by obcy człowiek widział jej twarz - i wypłakiwała z siebie wszystko to, co było udręką ostatniego roku. I wszystko to, co przedtem zniszczyło jej życie. Wszystko, co sprawiło, że nie widziała przed sobą innego wyjścia - tylko w te dwie fiolki, pełne białych tabletek o gorzkawym smaku, otwierających drogę w strefę wielkiej, nieprzerwanej ciszy. Doktor Lisowiecki wyszedł na chwilę z pokoju. Tym lepiej. Co sobie o mnie pomyśli? Obojętne. Po co tu przyszłam? Jak mam opowiedzieć o wszystkim, co najgorsze, pierwszy raz widzianemu człowiekowi?! Minął kwadrans, może nawet pół godziny, nim zdołała się nieco uspokoić. Oddychając ciężko jak po nadmiernym wysiłku, zobaczyła znów przed sobą sylwetkę w białym fartuchu. Lekarz postawił na biurku szklankę z wodą i odmierzył na łyżeczce jakieś krople. - Bardzo proszę, niech to pani wypije - odezwał się łagodnie. Posłusznie przełknęła krople. Wciąż jeszcze nie mogła mówić. Wreszcie wykrztusiła przerywanym głosem: - Bardzo przepraszam, panie dokrorze. Ja... - Za co mnie pani przeprasza? - Zachowuję się jak histeryczka. - Nic podobnego. Zachowuje się pani jak zmęczony, nad miarę wyczerpany człowiek. Spłoszyło ją pukanie. Przez uchylone drzwi wsunęła się czyjaś ręka ze szklanką mocnej herbaty. Lekarz odebrał ją i podsunął Marii. - To też dobrze pani zrobi. - Ale pacjenci... - zająknęła się spoglądając ku drzwiom. - Dziś nie przyjmę nikogo poza panią. Teraz widzę u pani podobieństwo do ojca. Oczy, spojrzenie... Te słowa powoli skutkowały. Nie był to całkiem obcy, obojętny lekarz, jeśli znał ojca. Stopniowo zaczynała odpowiadać na pytania. Nie śpi, nie je; każda rzecz wypada jej z rąk. Apatia, brak chęci do czegokolwiek. Po co mam żyć, jeśli wszystko mnie zawiodło? Pytania z drugiej strony biurka były bardzo rzeczowe. Mogłyby zdawać się nawet oschłe, gdyby nie życzliwy ton brzmiący w głosie lekarza. - Czy sięga pani po papierosy, po alkohol? - Nie. - Kawa, herbata? - Jak czasem. Wszystko zresztą, co jem i piję, nie ma dla mnie teraz smaku. - Proszę się rozebrać. Zbadam panią. Serce okazało się w nie najgorszym stanie. Ciśnienie bardzo niskie. Zaglądał jej w dno oka, ostukiwał kolana metalowym młoteczkiem. Usłyszawszy o dwóch poronieniach i towarzyszących im okolicznościach, pokręcił głową. - Koniecznie trzeba odwiedzić ginekologa. Tu musi zabrać głos ktoś bardziej kompetentny niż ja. Przypomniała sobie nazwisko lekarza z Hożej. - To bardzo dobry specjalista. Radzę i teraz być z nim w kontakcie. Czy pani zażywa jakieś środki uspokajające albo nasenne? - Tak. - Pod kontrolą lekarza? Zmieszała się. - Właściwie nie. Kiedy leżałam po tym krwotoku, dawano mi adalinę, bo nie mogłam spać. To nie skutkowało, więc luminal. Teraz... to znaczy potem, kiedy pracowałam w szpitalu... - Pani pracowała w szpitalu? - Tak. Jako salowa. Zdziwił się wyraźnie, lecz nie komentował jej słów. - Ale już nie pracuję. Zostałam zwolniona. Więc wtedy parę razy prosiłam o coś na sen. No i... - I dostawała pani. Jakie to były środki? Pokiwał głową, kiedy je wymieniła. Potem widząc, że uspokaja się i rozluźnia wewnętrznie, powiedział z wolna, ważąc każde słowo: - Przed chwilą powiedziała mi pani, że właściwie wszystko, co panią najbardziej gnębi, ma swój początek w latach wojny. Chciałbym wiedzieć o taym coś więcej. Oczywiście po to, żeby pani skutecznie pomóc. Wtedy zaczęła mówić. - Co znalazłeś we mnie, kiedy przyszłam pierwszy raz? - zagadnęła po latach tego samego rozmówcę. - Dokładnie to, co ci wtedy mówiłem: ciężka depresja, nerwica i tak dalej. Od razu wiedziałem, że trzeba będzie sporo czasu i wysiłku, żeby cię z tego wyciągnąć. Takie rzeczy nie mijają szybko. - Proszę słuchać mnie uważnie. Jeszcze dziś wyrzuci pani wszystkie środki nasenne, jakie pani ma w domu. Wszystkie! Łącznie z tym rezerwowym phanodormem. Zgoda? - Tak. Ale... Sięgnął do białej szafki stojącej w rogu gabinetu. - Tu ma pani szwajcarski lek - wymienił nazwę. - Daje w podobnych warunkach bardzo dobre rezultaty, choć czasem trzeba na nie trochę poczekać. Nie powoduje działań ubocznych. Zaraz pani przepiszę sposób użycia. Proszę ściśle się trzymać tych dawek. - Tylko że... - urwała, z przerażeniem myśląc o cenie szwajcarskich tabletek. Jako niepracująca, pozbawiona była możliwości korzystania z recept. Z rumieńcem na twarzy spytała: - Ile kosztuje to lekarstwo? I... ile jestem winna za wizytę? - Nic pani nie jest winna. Od córki mojego dawnego profesora nie wezmę pieniędzy. A gdyby pani nawet nią nie była... od kogoś, kto przeszedł partyzantkę i obóz, też nie przyjąłbym ani grosza. - Panie doktorze! Dziękuję. Ale w takim razie nie będę mogła przyjść drugi raz. - Owszem, będzie pani mogła. I przyjdzie pani. Zaraz ustalimy kiedy. Rzeczywiście najwyższy czas, żeby się pani wzięła za własne zdrowie. Na szczęście, jak dotąd, serce to wszystko wytrzymało. Nie trzeba go jednak obciążać nad miarę. Zbyt napięta struna może pęknąć. Sięgnął po kalendarz, wyznaczył jej termin następnej wizyty. - Musi pani przyjść - powiedział z naciskiem. Odprowadzając ją do drzwi, podkreślił raz jeszcze: - Proszę pamiętać o tym, co mi pani obiecała! Spełniła tę obietnicę. Wyrzuciła cały zapas leków nasennych. Nietknięty phanodorm po krótkim wahaniu odniosła kierowniczce internatu. - Może to schować, pani Elu? - poprosiła unikając jej spojrzenia. - Żeby panią nie kusiło? - odgadła tamta. - Pewnie, że schowam! Zasnęła tej nocy szybko i spała mocno. Nie zdarzyło jej się to od kilku miesięcy. Druga wizyta na Lwowskiej. - Lekarstwa robią swoje. Ale trzeba koniecznie pamiętać o jednym: musi pani znaleźć sama w sobie siłę, żeby przeciwstawić się temu, co panią spotkało. - To są tylko słowa, panie doktorze - odparła z goryczą. - Nie, nie tylko. Los potraktował panią okrutnie, wcale temu nie przeczę. Ale najgorszy jest pesymizm, bierna rezygnacja, apatia. Trzeba umieć się dźwigać. Nawet choćby to się wydawało na pozór niewykonalne. Koperta z nadrukiem szpitala, odebrana w kierownictwie internatu, zawierała wezwanie, aby stawić się ponownie do pracy. Zgłosiła się nazajutrz. kierownik personalny poinformował lakonicznie: - Niech pani zaraz idzie na oddział. Brak ludzi do roboty. Czy była w tym ręka doktora Lisowieckiego? Zastanawiała się nad tym przez chwilę. Potem już nie miała na to czasu. Pytać go nie chciała. Trzecia wizyta. - Pracowała pani jako dziennikarka w "Głosie Młodych"? - Tak. Ale to trwało krótko. - Lubiła pani tę pracę? - Owszem. Wtedy tak. - Nie spróbowałaby pani odnotować swoich późniejszych przeżyć? Oczywiście nie do druku, tylko dla samej siebie. - To nie takie proste, panie doktorze - odparła po krótkiej pauzie. - Próbowałam pisać jeszcze w Szwecji. Potem zresztą wykorzystałam te notatki dla "Głosu". Ale teraz? O tym, co przeżyłam niedawno? Rozliczać się z przeszłością łatwiej w myśli i w słowach, niż w pisaniu. A zresztą - jeśli znów się powtórzy to, co już przeżywałam dwa razy? Przytaknął ze zrozumieniem. - Miejmy nadzieję, że to się nie powtórzy. Ale taki wzgląd jest istotny, bo stwarza psychiczną barierę. Na pewno jednak wyrzucenie na papier tego, co człowiek nosi w sobie, daje ulgę. A jak pani wytrzymuje tę szpitalną pracę, bądź co bądź, przecież nielekką? - Jakoś wytrzymuję. Lepiej mi znacznie z tą pracą niż bez niej. Nie mam za wiele czasu na myślenie i to mi dobrze robi. Chorzy mnie chyba dosyć lubią. I wydaje mi się, że jestem im potrzebna. - Jak teraz ze snem? - Lepiej. Zdarzają się czasami gorsze noce, ale nie ma porównania z tym, co było przedtem. Czwarta wizyta. - Dziś pani znacznie gorzej wygląda. Stało się coś? - Nie, panie doktorze. Tylko są takie dni, zwłaszcza rocznice, kiedy... kiedy cała przeszłość daje znać o sobie. - Rozumiem. Po badaniu: - Pani Mario, dobrze wiem, że cudze cierpienie bynajmniej nie jest pociechą, jeśli przeżywa się własne. Ale myślę, że czasem jednak warto pamiętać, że inni ludzie też przeżywają ból. - Wiem. Tylko że... - Tylko że to nie przynosi ulgi. Rozumiem. Niech pani jednak spojrzy wokół siebie. Czy wiele jest u nas rodzin, których nie okaleczyła wojna?... Urwał patrząc w okno zamyśLonym wzrokiem. Bez słowa czekała, aż powie coś więcej. Po raz pierwszy wyszedł z roli lekarza, chcąc mówić o sobie. - Mój ojciec został rozstrzelany w jednej z egzekucji ulicznych. Matka, podobnie jak u pani, była potem nie do życia. Ojciec mojej żony przeżył Buchenwald, ale zmarł z wyczerpania na obczyźnie, wkrótce po wyzwoleniu. Dowiedzieliśmy się o tym, czekając na jego powrót. Mówię tylko o ludziach najbliższych - a to wcale jeszcze nie koniec. Było nas troje. Siostra, historyk z wykształcenia, wiosną trzydziestego dziewiątego roku dostała stypendium francuskie - wyjechała do Paryża i tam została. Od tego czasu nie widzieliśmy się z nią ani razu. Brat, najmłodszy z nas trojga, zdolny, nawet utalentowany chemik, ożenił się bardzo młodo w początkach wojny. Tkwił w konspiracji po uszy. Ja zresztą tak samo, tylko być może trochę rozsądniej - o ile w ogóle w wojennych warunkach można było mówić o rozsądku. Byliśmy bardzo zżyci ze sobą i z rodzicami. Po śmierci ojca brat, który go ogromnie kochał, rwał się do wszystkich akcji. Nieraz był o włos od śmierci, ale przeżył. Tymczasem jego żona i mała córeczka zginęły na Starówce pod gruzami. On walczył na Mokotowie, ja w Śródmieściu... Przez chwilę trwało milczenie. - Nasze dzieci ocalały i uniknęły najgorszego piekła - podjął Lisowiecki. - Były na wsi pod Warszawą z matką żony. Bratowa miała również tam przyjechać, ale małej przyplątała się banalna choroba - odra z jakimiś powikłaniami. Chciała, żeby dziecko wydobrzało i dlatego odkładała wyjazd... Ledwie mój brat wrócił z Niemiec z obozu jenieckiego i zaczęliśmy starania o ekshumację, został aresztowany, podobnie jak pani. No, z tą może tylko różnicą, że bardziej było jednak wiadomo za co. Przenocował u niego kolega z AK, który nie ujawnił się i należał do jakiejś nielegalnej organizacji. Marcin nie chciał się w nic wplątywać. Był bardzo przybity utratą żony i dziecka. Zamierzał poświęcić się wyłącznie swojej ukochanej chemii. Nie był wtedy jeszcze pewien, gdzie znajdzie warunki do studiów. Ale nie potrafił tamtemu odmówić noclegu. Potem trzymali go prawie rok. Dobrze zresztą, że na tym tylko się skończyło - mogło być gorzej. Ale na pewno pani wyobraża sobie, jak musiałem poruszyć niebo i ziemię, żeby go wyciągnąć. Do ostatka zresztą nie byłem pewien, czy coś wskóram. Wizyta piąta. - Pani Mario, jeszcze chwileczkę. Moja żona ma pewną sprawę do pani. Zdziwiona i zaskoczona stanęła oko w oko z drobną kobietą o niebanalnym typie urody. Duże szare oczy, strzecha ciemnych włosów wyglądających jak "sól z pieprzem" - na ciemnym tle pasemka przedwczesnej siwizny, przy której twarz o regularnych rysach wydawała się bardziej młoda. - Pani jest siostrą Zośki Zamieńskiej? Byłyśmy przed wojną razem w Grenoble, na kursie francuskiego. Co się z nią teraz dzieje? - Mieszka w Krakowie, w domu po naszych rodzicach. - Wydawało mi się, że w Poznaniu? Pisywałyśmy do siebie, tylko że potem wojna wszystko przerwała. - Mieszkała w Poznaniu, ale krótko. Niemcy wysiedlili ich oboje na początku wojny. - Mąż jej jest inżynierem? - Był... Pracował u Cegielskiego. Zginął na Montelupich. - Biedna Zośka! Jak to zniosła? - No, nielekko. Mnie wtedy nie było w Krakowie. - Niechże pani wejdzie na chwilę do mnie, do tak zwanego mojego pokoju, choć to raczej pokój dzieci - zapraszała Lisowiecka. - Jeśli można, chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o pani siostrze. Usiadły na dwóch niskich fotelach. Maria pokrótce opowiedziała wojenne dzieje Zośki. O sobie natomiast mówiła bardzo zwięźle: Jugosławia, Ravensbr~uck, Szwecja. - Świat jest jednak mały - orzekła lekarka. - Często się panie widują? - Od czasu do czasu bywam w Krakowie. - Zośka zawsze jest tak energiczna i dzielna? - Raczej tak - Maria uśmiechnęła się mimo woli. - Tą swoją energią ocaliła nasz dom rodzinny. - Boże, jak nam było dobrze w tym Grenoble! Robiłyśmy fantastyczne wycieczki. Teraz wydaje się, że to było w innej epoce. Proszę pozdrowić ją, kiedy pani będzie pisać do Krakowa. Od Wandy Płochockiej. Tak nazywałam się z domu. - Dziękuję. A może pani sama do niej napisze? - Bardzo chętnie, jak tylko złapię chwilę czasu. - Zośka na pewno się ucieszy... Jak długo jeszcze mam korzystać z tych wizyt? - zastanawiała się Maria, wracając z kolejnej - której to już? - konsultacji u doktora Lisowieckiego. Za każdym razem sięgał po kalendarz i uzgadniał z nią następny termin. Krępowała ją najbardziej stanowcza odmowa przyjmowania pieniędzy. Szwajcarskie leki kupowała sama, co nie było trudne dzięki szpitalnej aptece. Każda wizyta stawała się swoistym zabiegiem terapeutycznym - i Maria ku własnemu zdumieniu polubiła te zabiegi. Rozmowy z życzliwym i przyjaznym lekarzem stały się namiastką życia towarzyskiego, którego od dawna była pozbawiona. - A więc spotykamy się dwudziestego września - zaznaczył datę w kalendarzu. - Gdyby coś pani stanęło na przeszkodzie, proszę napisać parę słów. Albo niech pani zadzwoni do szpitala. Lekarstw chyba wystarczy? Zresztą mam nadzieję, że teraz rzadziej będzie pani po nie sięgać. Proszę starać się jeść dużo jarzyn i owoców. Szkoda, że nie może pani odpocząć - przyjrzał się jej uważnie. - Wciąż jest pani bardzo blada. - Trudno, panie doktorze. Za krótko pracuję, żeby myśleć o urlopie. - Proszę się w każdym razie oszczędzać! Zdołała pojechać na trzy dni do Krakowa, aby zobaczyć drugą córeczkę Zośki. Siostra i szwagier widząc, że Maryjka lepiej wygląda, nie namawiali jej do powrotu. - Pisała do mnie Wandzia Płochocka, zapomniałam, jak teraz się nazywa - powiedziała Zośka od razu pierwszego dnia. - Gdzieżeście się spotkały? To pytanie zaskoczyło Marię. Co mogła napisać w swoim liście Wanda Lisowiecka? Lepiej było jednak nie mówić Zośce o wizytach u neurologa! - Na jakichś imieninach - wybrnęła wreszcie z kłopotu. Zośka nie zadawała dalszych pytań. Potem tylko w rozmowie z mężem powiedziała: - Maryjka robi się dziwnie skryta. Widać, jak zastanawia się nad każdym słowem, zanim coś powie. Dawniej taka nie była! Wrzesień. Rok temu w tym właśnie miesiącu zaczynał się najgorszy powojenny koszmar. Kolejna wizyta na ulicy Lwowskiej. - Nie jest źle, pani Mario, mimo braku urlopu. Teraz gorzej? Znowu niedobre dni. Może sobie pani pozwolić na podwójną dawkę leków, żeby przez ten czas łatwiej przebrnąć. Ale tylko na trzy, cztery noce, nie więcej. Próbowała pani coś pisać? A jak w pracy? W przedpokoju Maria spotkała Wandę Lisowiecką. - Pani Mario, chciałam zaprosić panią do nas w niedzielę na obiad. - Na obiad? - powtórzyła zaskoczona. - Ale z jakiej okazji? - Bez okazji. Po prostu całkiem zwykły obiad. Jesteśmy stale tacy zapędzeni! Każde z nas jada osobno o innej porze. Pilnujemy więc, żeby w niedzielę zebrać się całą gromadką. - Ależ ja... - próbowała się wymówić, przestraszona perspektywą liczniejszego zgromadzenia. - Niechże pani nie robi ceregieli! To żaden większy spęd - tylko my z dziećmi i moją mamą, no i brat męża, który zawsze jada u nas w niedzielę, bo na co dzień musi poniewierać się po stołówkach. Mama bardzo chce panią poznać! - Widząc zdziwienie Marii, wyjaśniła: - Mama w latach międzywojennych dwa razy jeździła do krajów skandynawskich. Miała tam znajomych. Zrobiła z nimi wycieczkę na fiordy. Jest wielką entuzjastką Szwecji. Marzy o rozmowie z kimś, kto w tym kraju był niedawno. Czekamy o drugiej! Dzień był wtedy ciepły, pogodny - prawdziwe "babie lato". Maria szła pieszo z Dolnego Mokotowa aż na Lwowską i ten spacer sprawiał jej przyjemność. Po drodze u jednej z ulicznych kwiaciarek kupiła trzy żółtawe róże. Zadzwoniła punktualnie do znajomych drzwi. Otworzyła jej doktor Lisowiecka. - Witam i przepraszam za małe spóźnienie z naszej strony. Wydzwoniono męża do kliniki w jakiejś nagłej sprawie. Ale niedługo wróci, dzwonił przed chwilą. Mama kończy gotowanie, ja jestem za pomoc kuchenną, bo nasza gosposia ma dziś tak zwane wychodne. Za chwilę wszystko będzie gotowe. Wprowadziła ją do obszernego pokoju. Stare meble widocznie cudem ocalały z wojennej pożogi. Na dużym, owalnym stole pośrodku przygotowano już nakrycia. W rogu młody człowiek na widok obu kobiet przerwał manipulowanie przy radioodbiorniku, wydającym na przemian świsty i trzaski. - Mój szwagier, Marcin. Średni Lisowiecki - prezentowała żartobliwie Wanda. - Najstarszy i najmłodszy będą za chwilę. Pani Maria Dravcić, siostra mojej przyjaciółki jeszcze z Grenoble. Marcin, zabaw gościa, nim siądziemy do stołu. Wtedy zobaczyli się pierwszy raz. Marcin Lisowiecki był bardzo podobny do starszego brata, bardziej jednak rosły i barczysty. Przypominał go również smagłym odcieniem cery. Wyglądał jednak poważnie, nawet posępnie, jak człowiek nieskory do uśmiechu. Pochmurna uroda - pomyślała Maria. Pod uważnym spojrzeniem tych ciemnych oczu zrobiło się jej nieswojo. - Jakoś inaczej sobie panią wyobrażałem - przemówił średni Lisowiecki. Głos miał przyjemny, miękki, nie idący w parze z ową pochmurną urodą. - A jak pan mnie sobie wyobrażał? - spytała Maria, mimo woli zaskoczona. - Wanda mówiła, że przyjdzie siostra jej przyjaciółki, która ponoć jest wulkanem energii, zaradności życiowej i jeszcze paru innych skądinąd cennych zalet. Wyobrażałem sobie więc kogoś dużego i rzeczywiście energicznego. Trochę, przepraszam panią, taką herod_babę. Uśmiechnęła się. - Moja siostra jest rzeczywiście energiczna, choć na herod_babę nie wygląda. Ale nie brakuje jej tak zwanej - jak to się mówi? - siły przebicia. - Przepraszam - powtórzył Marcin Lisowiecki. Chciał jeszcze coś rzec. Lecz w tejże chwili weszła doktor Wanda, prowadząc szczupłą, siwowłosą panią. - Janek już jest, dzieci też. Mamo, przedstawiam ci panią Marię Dravcić, która jak ty bardzo dobrze wspomina Szwecję. Proszę do stołu! Obiad był smaczny, domowy. Taki właśnie, jakiego Maria - poza krakowskim Salwatorem - od niepamiętnych czasów nie jadła. Dzieci, ośmioletni Jurek i o rok młodsza Ala, umknęły niebawem do swojego pokoju z kawałkami domowego tortu na talerzykach. Przy kawie i mocnej, aromatycznej herbacie toczył się dalszy ciąg rozmowy, w której dominował temat szwedzki. Pani Płochocka, matka Wandy, rzeczywiście zachowała sentyment dla tego kraju. Reszta obecnych również słuchała z zaciekawieniem relacji Marii. Chwilami tylko w doktorze Lisowieckim odzywał się lekarz: przyglądał się badawczo młodej kobiecie, jakby chcąc sprawdzić, czy zbyt mocno potrącona struna wspomnień nie wywoła bolesnego echa. Ale te wspomnienia nie sprawiały Marii przykrości. Fakt, że z mieszkańcami Szwecji zetknęła się po najbardziej dramatycznym okresie własnego życia, że pomogli jej odzyskać zdrowie, spokój, równowagę - nadawał tym wspomnieniom szczególną wymowę. Opowiadała o ciotce Liv, o Gunhild i Olafie, o ich dzieciach - o domu, w którym przychodziła do siebie po obozowej makabrze. - A jak pani do nich trafiła? - Gunhild, tak jak sporo innych młodych Szwedek, pracowała ochotniczo w szpitalu, gdzie przywieziono więźniarki z Ravensbr~uck. Interesowały ją kraje słowiańskie, niby bliskie, a jednak dla przeciętnego Szweda wtedy prawie egzotyczne. Według dokumentów byłam Jugosłowianką, ale mogłam już wtedy przyznać się do właściwej narodowości. Powiedziałam jej, że jestem Polką. Wszystko razem bardzo ją zaciekawiło - i tak to się zaczęło. - A nie myślała pani... przepraszam za to niedyskretne pytanie, nie myślała pani, żeby tam zostać? - zagadnęła matka Wandy. - No, trochę... zwłaszcza kiedy dowiedziałam się, że mój mąż nie żyje. - To był Jugosłowianin? - Tak. Poległ w bitwie nad Sutjeską. Rodzina jego ukrywała to przede mną, póki byłam w więzieniu i potem w obozie... Doktor Wanda zręcznie skierowała rozmowę na inny tor. Szwedzkie obyczaje i tradycje domowe stanowiły temat bezpieczny. - Czy przed Bożym Narodzeniem wciąż tak jak dawniej zapalają świece w oknach? - Świece w oknach? - zdziwił się Marcin. - Trochę dziwne! - Ale bardzo piękne - zapewniła Maria. - Kiedy się idzie ulicą, okna mrugają światełkami, jak gdyby zapraszały do domów. To ma wielki urok. Przestraszyła się stwierdziwszy, że jest już po ósmej. - Boże mój! Ależ się zasiedziałam! - Nie szkodzi. Przecież dzisiaj niedziela. - Państwo wstajecie wcześnie. Ja też. Już najwyższy czas! - Jeszcze chwilę, pani Mario! Przed wyjściem filiżanka gorącej herbaty dobrze pani zrobi - zakrzątnęła się Wanda. - Na dworze jest chłód. - Ja panią odprowadzę - wstał ze swego miejsca Marcin, który dotychczas brał najmniej udziału w rozmowie. Przez cały czas jednak słuchał bardzo uważnie wszystkiego, co mówiła Maria. - Dokąd idziemy? - spytał, kiedy wyszli z bramy. - Na Grottgera. Można by kawałek podjechać tramwajem. - Można, ale po co? W tramwaju o tej porze tłok. Nie chce się pani przejść? - Bardzo chętnie. Tylko potem... Gdzie pan mieszka? - Tu niedaleko, na Śniadeckich. - Będzie pan musiał kawałek wracać. - Nie szkodzi. Odprowadzę panią aż pod sam dom. Nie zimno? - przyjrzał się jej w blasku ulicznej latarni, którą właśnie mijali. - W południe był prawie upał, a teraz ziąb. Pani w takim lekkim płaszczyku! - Ten płaszcz mam jeszcze ze Szwecji. Jest bardzo ciepły, choć na to nie wygląda. Potknęła się na jakimś wyboju i z trudem utrzymała równowagę. Marcin wziął ją pod rękę. - Tak będzie i pewniej, i cieplej - rzekł. Przez chwilę szli w milczeniu, zanim dorzucił: - Wieczorami nie jest teraz przyjemnie chodzić po mieście. Wciąż jeszcze wszędzie pełno gruzów i ruin. - Kiedy skończą MDM, na pewno Śródmieście zmieni się na lepsze. Przynajmniej w tej części wokół Marszałkowskiej. - Pani jest warszawianką? - Nie, krakowianką. - Ach, tak. Zapomniałem, że przecież siostra pani mieszka w Krakowie. - Ale nie podzielam uprzedzeń krakusów do warszawiaków! - Naprawdę? - Naprawdę. Wcześnie zresztą opuściłam dom, nie zdążyłam nasiąknąć tymi niechęciami. - Gdzie pani teraz pracuje? - W szpitalu na DOlnym Mokotowie. - Jako pielęgniarka? - Nie, jestem salową. - Salową? - zdziwił się podobnie jak przedtem jego starszy brat. - Naprawdę? Przecież, o ile pamiętam, studiowała pani medycynę? - Tak. Ale co z tego? Nie mogłam skończyć studiów. Mam za sobą kurs pielęgniarski, byłam sanitariuszką. Potem się okazało, że nie ma dla mnie pracy w tym zawodzie. Wie pan, rada jestem, że mogłam zostać chociaż salową. Nic innego mi zresztą nie pozostawało. A żyć trzeba. Choć czasem się nie chce. - Żyć trzeba - powtórzył jak echo. I w tej chwili Maria uprzytomniła sobie, że tak niedawno, pół roku temu, odechciewało się jej żyć. - Widzę, że pani jest chyba salową na tej samej zasadzie, na której ja zostałem pomocnikiem laboranta. - Pewnie tak... Tylko że pan się dalej uczy? - Usiłuję to robić. W rezultacie nie mam prawie godziny wolnego czasu, ale to mi raczej dobrze robi. Mniej człowiek wtedy rozważa i mniej wspomina. - To tak jak ja. - Nie myślała pani o Studiach? - Myślałam. I nawet zaliczyłam socjologię, ale tylko niecałe półtora semestru. - Musiała pani przerwać... z powodu siły wyższej? - Socjologię na uniwerku zlikwidowano. - Tak? Nawet nie wiedziałem. Dlaczego? - Nie mam pojęcia. Ktoś u góry uznał, że to gałąź wiedzy i niepotrzebna, i podejrzana. - Iluż głupców jest u nas - mruknął Marcin. - Ale tu wertepy! - dodał rozglądając się wokół. Odcinek ulicy, którą szli, był wyboisty i źle oświetlony. - Przykro mi, że potem będzie pan wracał. - Proszę się o mnie nie bać. Dam sobie radę. Tylko jak pani tu się porusza wieczorami? Przecież w szpitalu jest chyba praca na zmiany? - Tak. Od jutra mam ranną. Do szpitala nie jest daleko. Idę pieszo kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut. Przywykłam. Wieczorem jest trochę nieprzyjemnie, ale cóż robić? Czasem ktoś jeszcze wraca, wtedy jest raźniej. Wie pan, że w zeszłym tygodniu, kiedy szłam wieczorem z popołudniowej zmiany koło dziesiątej, zjawił się jakiś facet, który z punktu oświadczył, że pójdzie ze mną. Rozglądałam się za ludźmi, żeby go przepędzili, aż okazało się, że to były pacjent, który wyszedł niedawno ze szpitala i mieszka w pobliżu. - To ładnie z jego strony. Ale niech pani lepiej będzie ostrożna! - Po głosie mówiącego Maria odgadła, że chyba uśmiecha się wśród mroku. Minął tydzień. - Żebyś wiedziała, jak ja o tobie przez ten tydzień myślałem! - powie Marcin już niebawem. - Usiłowałem cię wykreślić z pamięci i nie mogłem! Wciąż byłaś obok mnie jak wtedy, tego wieczora. I wciąż przypominałem sobie, że coraz wcześniej robi się ciemno, a ty wracasz do tego swojego, jak go nazwałaś, internatu przeważnie sama przez ten mrok. I że nie zawsze można liczyć na faceta, który okazał się być niedawnym pacjentem... Ktoś zagrodził jej drogę nieoczekiwanie, ledwie zeszła ze schodów szpitalnego budynku. - Przepraszam - rzuciła szorstko, chcąc wyminąć natręta, który nie ustępował. - Pani Mario! - To pan?! - bardziej przestraszyła się, niż zdziwiła. - Skąd pan tutaj? Coś się stało? - Nic. Nie przyszedłem jako pacjent, daję słowo. Byłem... no, byłem u znajomych w pobliżu - tłumaczył się niezbyt zręcznie. - I pomyślałem sobie, że pewnie pani teraz właśnie kończy pracę. W dwa dni pojawił się znowu w tym samym miejscu. Tym razem nie usiłował nawet wyjaśnić swojej obecności pretekstem odwiedzin u znajomych. Szli rozmawiając aż do bramy internatu, a potem jeszcze do najbliższego rogu i z powrotem. - Mamy jeszcze co najmniej dwa tuziny tematów. Prawda? - Owszem. Żeby nie taka późna pora... - Maria zawahała się. - W tym internacie jest pani na pewno pod kuratelą? - odgadł Marcin. - No, w jakimś sensie tak. Musiałam się podporządkować tutejszemu regulaminowi. Tyle że od czasu gdy pracuję w szpitalu, mam klucz od drzwi wejściowych, bo nieraz wracam późno. - Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się zobaczyli w dzień. Jest tutaj niedaleko taka mała knajpka. Nazywa się bardzo ładnie - "Krokus". Pozwoli pani zaprosić się tam na obiad? - No... owszem... dziękuję... Ale kiedy? - Któregokolwiek dnia, możliwie po rannej zmianie pani. Najchętniej umówiłbym się z panią na niedzielę. Ale w tym dniu, jak sama pani wie, muszę być u Janków. Babunia, mama Wandy, źle znosi nieobecność kogokolwiek z nas. Więc w najbliższy poniedziałek o trzeciej. Dobrze? Broniła się przed samą sobą. Nie pójdę! - myślała. - Jeśli potem coś znowu się zacznie, będę cierpieć, tak jak już cierpiałam. Albo jeszcze bardziej. Ledwie trochę ochłonęłam. Nie chcę już!... Poszła jednak do restauracyjki "Krokus"... Marcin znów spacerował przed szpitalem. Odprowadziwszy ją jak poprzednio pod dom, zaproponował: - Pani Mario, tym razem spotkajmy się w niedzielę. Pani też ma ten dzień wolny? Już rozeznawał się nieźle w rozkładzie jej pracy i dyżurów. - Owszem, mam wolne - odparła. - Ale przecież pan... - Jadę do Poznania w połowie tygodnia - uśmiechnął się. - Naprawdę jadę, bo jak pani wie, mam tam do załatwienia co pewien czas różne sprawy w związku z moją pracą. Ale przed niedzielą nie zdążę wrócić - mrugnął porozumiewawczo okiem. - Rozumie pani? A więc w niedzielę o wpół do trzeciej. Tam, gdzie zwykle, w "Krokusie"... Tym razem również przyszedł nieco wcześniej i czekał na nią. A Maria ponownie zmagała się z sobą: iść czy nie iść? Kaprys, przelotne zainteresowanie młodego mężczyzny, który wiele przeżył? Po co mam wychodzić mu naprzeciw? - buntowała się. - Żeby znów się potem męczyć?! A jednak poszła. Tak rozjaśnił się na jej widok, że mimo woli poczuła wstyd. Czekałby nadaremnie - pomyślała. - I właściwie dlaczego? Jest to po prostu sympatyczna znajomość. Czemu mam sobie i jemu odmawiać przyjemnego popołudnia? Zdziwiła się, kiedy zamówił po lampce wina. - Co to, panie Marcinie? Święto czy jakaś okazja? - Być może. Przede wszystkim pogoda - wskazał okno. Dzień był istotnie chłodny i deszczowy. - Ale mnie nie wolno pić alkoholu. - Dlaczego? Aha, środki nasenne? Teraz też ich pani używa? - No... rzadziej niż przedtem, ale jednak czasem je biorę. Tylko że jakoś odwykłam od mocniejszych napojów. Nawet nie pamiętam, kiedy piłam wino. - Rozumiem. Ale z takiej nikłej ilości dobrego wina nawet mój brat dałby pani swoje rozgrzeszenie. Dziś pani nic nie weźmie na sen i będzie pani spała! - Zahipnotyzuje mnie pan? - Powiedzmy, że tak. Roześmiali się oboje. Podeszła kelnerka, która przyjęła zamówienie. - Jakież to święto, panie Marcinie? - W przyszłym tygodniu wypadają moje imieniny, ale to dzień powszedni. - Ach, tak! Rzeczywiście: "Święty Marcin na białym koniu..." - Zna pani to dawne przysłowie? - Oczywiście. Mieliśmy w domu gosposię, która przestrzegała wszystkich tradycji: siano pod obrusem w Wigilię, chodzenie na groby w Wielki Piątek, tatarak w Zielone Świątki i tak dalej. Zawsze twierdziła, że w noc wigilijną zwierzęta naprawdę mówią ludzkim głosem, a nie słyszymy ich dlatego, że na to nie zasłużyliśmy. Właśnie ona, nie mama, namówiła siostrę i mnie do urządzania andrzejek. Znała mnóstwo przysłów. I co roku powtarzała, że święty Marcin jedzie na białym koniu, że przywozi pierwszy śnieg... Urwała spojrzawszy w okno. Deszcz, szaruga. Nic nie przypomina bliskości zimy. Marcin obracał w dłoni szklaneczkę z winem. - Jak do pani mówiono w domu, pani Mario? - spytał znienacka. - Jakoś nie mogę sobie wyobrazić pani jako Marysi... - Pewnie by pan nie zgadł! - uśmiechnęła się. - Maryjka. Prawda, że zabawne zdrobnienie? Odziedziczyłam je po babci. Kiedyś mnie złościło. Potem je nawet polubiłam. - Mnie to się podoba. Owszem, trochę staroświeckie, nie da się zaprzeczyć. Ale ładne. Takie niedzisiejsze. Czasem człowiek chętnie szuka rzeczy niedzisiejszych. Czy mogę też tak do pani mówić? - Oczywiście. - A czy można po prostu Maryjka? Oczywiście na zasadzie wzajemności? - Można. Sięgnął po jej rękę spoczywającą na blacie stolika. Podniósł ją do ust. - Mam na imię Marcin. Najchętniej bez zdrobnień. Cierpię w milczeniu, kiedy babunia Płochocka mówi do mnie - ona jedyna! - Marcinku. Powiedz sama, czy wyglądam na Marcinka? - Na pewno nie. - Babunia zna mnie od dziecka, więc trudno byłoby protestować. Pojawiła się kelnerka, niosąc filiżanki z barszczem. Pachniał tak smakowicie, że oboje poczuli głód. Najważniejsze, że można z nim rozmawiać - myślała Maria tego wieczora i w dniach następnych. Pewnie to wszystko, co przeszedł w życiu, sprawiło, że wiele rzeczy rozumie. Z doktorem również, ale to jednak co innego. Doktor jest bardziej zrównoważony, spokojny, taki właśnie jak lekarz być powinien. Marcin pozostaje prawie zawsze pochmurny. Mało kiedy się uśmiecha. Wtedy wygląda tak, jakby coś w nim zapaliło się od wewnątrz. Ale to rzadko się zdarza. Nic dziwnego, po wszystkim, co przeszedł! Ciekawe, jaka była jego żona? Kiedy widzieliśmy się drugi lub trzeci raz, powiedział, że nigdy jej nie zapomni. Ale przecież możemy być parą dobrych znajomych! - Co robisz podczas świąt? - Muszę jechać do Krakowa. Siostra pisała, że koniecznie chce mnie widzieć na Wigilii. A ty? - Nie lubię świąt - odparł Marcin prawie szorstko. - Ja też ich teraz nie lubię - westchnęła. - Dawniej to było co innego... No, ale są te święta. I coś z nimi trzeba zrobić. - Będę oczywiście u Janków. Potem wyskoczę do Poznania. Muszę w tym tygodniu między świętami załatwić pewną sprawę tam na uczelni. Chciałbym też odwiedzić jednego z moich byłych dowódców, który mieszka u rodziny w Łodzi, a sam, jako inwalida, nie bardzo może się ruszać. I tak mi zejdą te dwa dni. Im prędzej, tym lepiej. Tymczasem na niecałe dwa tygodnie przed świętami Maria wychodząc ze szpitala poślizgnęła się i upadła. Nagły mróz ściął błoto na chodnikach, utworzył warstwę gołoledzi, nie wszędzie posypaną piaskiem. Silny ból w okolicy lewej kostki sprawił, że dźwignąwszy się na nogi, ledwie mogła stąpać. Przechodnie pospieszyli jej z pomocą. Wsparta na ramieniu młodego chłopca, z trudem weszła do szpitalnego westibulu. Dyżurny portier, który widział ją przed chwilą, zdumiał się. - Co jest, pani Marysiu? Ślizgawica? - Tak - skrzywiła się pokonując ból. - Żeby to tylko nie było złamanie! - Zaraz dam znać, gdzie trzeba. Wezmą panią na rentgen i sprawdzą. Po prześwietleniu okazało się, że było to silne skręcenie nogi, która spuchła i bolała. Szpitalny lekarz ortopeda przez chwilę wahał się między wyborem cieniutkiej warstwy gipsu a bandażem elastycznym, który unieruchomiłby nogę. Zdecydował się na to drugie, zalecając równocześnie świeżo upieczonej pacjentce leżenie. - Proszę nie forsować nogi, oszczędzać ją, kłaść kompresy. Kiedy zejdzie opuchlizna, niech pani stara się chodzić nawet po domu w sznurowanych bucikach. Zaraz wypiszę zwolnienie. Daleko pani mieszka? Za godzinę będzie jechać na miasto sanitarka. Podrzuci panią. Radzę stąd zabrać trochę pabialginy, bo może panią pierwszego dnia silnie boleć. Niebawem przy pomocy pani Gabrieli, uczynnej jak zawsze, Maria znalazła się w swoim pokoju. Wyciągnięta na tapczanie, rozmyślała o złośliwym przypadku, który przez jeden nieopatrzny krok pokrzyżował jej plany. Dwanaście dni do świąt! Zamierzała wyjechać w przeddzień Wigilii, wcześniej bowiem nie mogła. Miała już miejscówkę - cóż pomoże jednak miejscówka w przedświątecznym tłoku, wśród przepychanki, gdy trzeba się dobrze namęczyć, aby utorować sobie drogę przez peron i wsiąść do wagonu. Marcin obiecał, że ją odprowadzi do pociągu. Ale jak teraz myśleć o podróży w ciasnocie, o poruszaniu się po śliskich schodach? Przypomniała sobie, że na dzień następny umówiła się z nim w "Krokusie". Jak go zawiadomić, że nie przyjdzie? MIała również odbyć przed świętami wizytę u doktora Lisowieckiego, który chciał ją zbadać przed dłuższą przerwą. Wyjeżdżali bowiem oboje wraz z dziećmi na parę tygodni w góry. Nic nie poradzę - stwierdziła. Przypadki chodzą po ludziach! Trzeba było zadzwonić ze szpitala. Ach, prawda. W internacie na dole zainstalowano od niedawna aparat, o który kierowniczka energicznie zabiegała. Pukanie do drzwi. - Nic pani nie potrzeba, pani Marysiu? Jak tam noga? - Jakoś daję sobie radę. Boli, jeszcze spuchnięta, ale co robić? Pani Elu droga, nie mogłaby pani dać znać lekarzowi, do którego chodzę, że nie będę mogła przyjść? - MIała pani zamówioną wizytę? - Tak, w najbliższy piątek. Przeprosi pani w moim imieniu, że nie dam rady i powie pani, co mi się przydarzyło. Dobrze? Zaraz pani zapiszę jego nazwisko i numer. Nazajutrz noga, wciąż jeszcze spuchnięta, bolała nieznośnie i trudno było obejść się bez pabialginy. Maria ze zdziwieniem stwierdziła, że ma lekką gorączkę. Przedrzemała cały dzień na tapczanie i dopiero następnego ranka poczuła się raźniej. Dwie mieszkanki internatu załatwiały jej w pobliskim sklepie drobne sprawunki żywnościowe. Poruszajóąc się nie bez trudu, ugotowała sobie jaki taki skromny obiad, który miał jej starczyć na co najmniej dwa dni. Grudniowe zmierzchy zapadają wcześnie. W małym pokoju na poddaszu trzeba było mieć zapaloną lampę przez cały dzień. Uchyliwszy okna, z przyjemnością wciągnęła w płuca podmuch świeżego powietrza. Nie zwróciła uwagi na głosy i kroki w korytarzu. Podniosła oczy znad książki dopiero, kiedy ktoś zapukał do drzwi. - Tutaj, proszę pana - usłyszała kierowniczkę. - Pani Marysiu, ma pani gościa! Marcin wniósł ze sobą świeżość zimowego dnia. Pośrodku małego pokoju wydał się Marii wyższy niż zwykle. W jednej ręce miał wyładowaną brezentową torbę, w drugiej - podłużne, papierowe, trochę zgniecione zawiniątko, w którym można było się domyślić bukiecika kwiatów. - Bardzo się cieszę, że jesteś - powiedziała szczerze. - Zrzuć kurtkę, bo tu jest raczej ciepło. I postaw ten bagaż. - Najpierw pozwól, że jako chorej wręczę ci to kwiecie. I powiedz, co ty właściwie wyrabiasz? - Po prostu upadłam. - Złamanie? Założyli ci gips? - Nie, na szczęście nie złamanie. Skręcenie, dość paskudne. Obyło się bez gipsu, ale muszę przez parę dni jak najmniej się ruszać. Potem czeka mnie jeszcze prześwietlenie. - Pokaż tę nogę. Na obozach harcerskich i podczas okupacji widziałem różne przypadki. Wciąż jeszcze spuchnięta? Kiedy to się stało? - Trzy dni temu. Obrzęk trochę mniejszy, ale jeszcze jest. Usiądź, Marcin, dlaczego stoisz? I postaw tę torbę. - Zaraz ją opróżnię. Wyjmował i rozkładał na stoliku pieczywo, domowe ciasto, jakieś słoiki. - Marcin! Co to znowu?! - Po prostu wałówka. Od Wandy i babuni. Bardzo się nad tobą użalały po tym telefonie. Aha, żebym nie zapomniał! Podał jej kopertę. - Od kogo? - Od Wandy. "Droga Pani Mario - pisała doktor Lisowiecka - ma Pani pecha przed samymi świętami! Czy to złamanie, czy zwichnięcie? Proszę dać znać, jak się Pani czuje. Posyłamy z Mamą trochę jedzenia, bo na pewno Pani trudno się ruszać. I jeśli Pani nie może pojechać do Zosi, bardzo prosimy do nas na Wigilię. Będziemy tylko my i jedna z moich ciotek, starsza, bardzo miła, całkiem samotna. Chyba żeby lekarz pozwolił Pani jechać, ale wątpię! Do Wigilii jeszcze parę dni - w najgorszym razie są taksówki. Zapraszamy i czekamy." Podniosła wzrok znad kartki i napotkała bystre spojrzenie ciemnych oczu Marcina. Stał wciąż oparty o półki z książkami. - Przyjdziesz? - zagadnął. - Wanda pisała przy mnie, więc wiem, co jest w liście. - Jeśli tylko będę mogła. - Postaram ci się pomóc. Nie ma sprawy. - Marcin, prosiłam cię, weź sobie krzesło! - Trudno się pomieścić w tym twoim apartamencie - rozejrzał się po maleńkim pokoiku. - Nie śmiej się z mojego apartamentu! Dobrze, że go mam. - Skąd się tu wzięłaś? Kiedy mi powiedziałaś, że mieszkasz w internacie, myślałem, że tak mówisz dla kawału. A tymczasem... Przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. - Usiądź - poprosiła znowu. - Chcesz herbaty? - Nie, dziękuję. Może później. Wolisz o tym nie mówić? - Twój brat... - zawahała się - on nic ci o mnie nie powiedział? - Janek? Skądże! Z natury jest bardzo dyskretny. A tajemnica lekarska, to dla niego jest przykazanie boskie. Wiem tylko, że słuchał przed wojną wykładów twojego ojca i tyle. Ale jeśli to jakaś sprawa dla ciebie przykra, przepraszam, że spytałem. - Nie masz za co przepraszać. Tylko że tego nie da się powiedzieć w dwóch słowach. - Mam czas. Jeśli tylko nie wyrzuci mnie stąd ta internatowa szefowa z dołu. Ale była dla mnie bardzo uprzejma, więc nie sądzę... Usadowił się na jedynym krześle i znów skierował ku niej przenikliwe spojrzenie, którym zdawał się czytać w jej myślach. - Jak tu właściwie trafiłaś? - spytał półgłosem. - Wiesz, kogo mi przypominasz? Śmieszne: dziewczynkę z jakiejś bajki Andersena. Kiedy bałem mały, nie lubiłem tych bajek czy baśni, bo były bardzo zwyczajne i takie beznadziejne. A teraz mi się wydaje, że miały jednak sens. Wróciłaś ze Szwecji. Pracowałaś w redakcji, w tym Zetwuemie - to wiem, bo mi o tym mówiłaś. Naprawdę nie mogli ci dać jakiegoś innego kąta? Zdecydowała się. Powiem mu to, czego o mnie jeszcze nie wie. Jeśli się zrazi, zniechęci, być może odejdzie. A jeśli to nastąpi teraz i znów zostanę sama - może ból nie będzie tak silny? - Widzisz, Marcin, to było tak... Wróciłam do kraju. Do Warszawy, gdzie nie miałam nikogo oprócz przyjaciółki z obozu. Zamieszkałam najpierw u niej. Na Olszewskiej, niedaleko Puławskiej... Niepostrzeżenie upływał czas. Minęła dziewiąta, gdy dobiegła końca ta opowieść. Było w niej wszystko: radość pierwszych dni w kraju, nowi ludzie, towarzysze i przyjaciele, ciekawa praca, życie w gromadzie, uznanie, szacunek. I człowiek, który stanął na jej drodze. I Jugosławia po wojnie, gdzie, jak sądziła, dokonany został rozrachunek, a zarazem pożegnanie z przeszłością. I łatwowierna chęć odbudowy własnego życia. I jesień roku tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego. I chęć zachowania wierności samej sobie, a zarazem temu, co w życiu uważała za bardzo ważne, być może najważniejsze. I usunięcie jej poza nawias życia, które prowadziła, traktując je jako swoje. I odmowa jakiejkolwiek pracy, brak środków do życia. Noce bezsenne, drążone rozpaczliwymi myślami. Dwa zatrzymania. I dwie fiolki phanodormu, przechowywane w szufladzie stolika, tuż pod ręką. Marcin słuchał prawie bez słowa. Teraz poruszył się gwałtownie, aż zatrzeszczało kruche krzesło. - Gdzie to masz? - Co? - nie zrozumiała. - Te tabletki, o których mówisz. - Wyrzuciłam je, tak jak mi kazał twój brat. On mnie z tego wyciągnął. - Cześć mu za to i chwała. Ale powiedz mi prawdę: nie chowasz gdzieś tych nasennych paskudztw? - Nie, Marcin. Naprawdę nie - spojrzała mu prosto w oczy. - Wzięłam się za siebie. Nie chciałam... nie chciałam dać się zdeptać... MIlczał przez chwilę. - Połóż się teraz Maryjka - rzekł łagodnie. - Odpocznij. Dobrze, że mi to powiedziałaś. Odezwę się przed Wigilią. "Dobrze, że mi to powiedziałaś" - powtórzyła w myśli z goryczą jego słowa. Mężczyźni nie lubią takich spowiedzi o przeszłości kobiet. Na pewno wszystko to się skończy, nim się zaczęło. - Starczy ci na dwa, trzy dni tego jedzenia? - Marcin zmarszczył gęste, mocno zarysowane brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. - Oczywiście. Zresztą pani Gabriela, ta szefowa internatowa, jak ją nazwałeś, pomoże mi w razie potrzeby. I te dziewczyny, które tu mieszkają, też. - To dobrze. Bo ja już muszę iść. Schylił się nad tapczanem. Pocałował ją w czoło, a potem w usta. Stało się to po raz pierwszy. Musiał zauważyć, że drgnęła mimo woli. - Dobranoc, Maryjka - uśmiechnął się do niej. - Śpij dobrze. I pamiętaj, żebyś nic nie łykała. Najwyżej pabialginę! Nawet nie powiedział, kiedy przyjdzie - myślała gasząc lampkę. - Może niepotrzebnie mówiłam mu o sobie? Ale i tak prędzej czy później musiałabym to zrobić. Trudno, żeby wyobrażał mnie sobie inaczej, niż w rzeczywistości. Zawsze zresztą może się znaleźć ktoś, kto powie o drugim człowieku złośliwość lub nieprawdę. MOże mu się nie podobać moja przeszłość. Żołnierz krajowej konspiracji, oficer Ak, odznaczenia bojowe... A ja - element podejrzany, jak mnie nazwano podczas owego zebrania, w jego oczach mogę być podwójnie "niepewna": lewicowa przeszłość, najpierw w jugosłowiańskiej partyzantce, potem w Zetwuemie. NO cóż - lepiej, że to wie ode mnie, niż gdyby miał się o tym dowiedzieć poprzez jakieś plotki. Być może nie będzie chciał mnie widywać. Żal... - Szedłem wtedy na Śniadeckich umyślnie pieszo, żeby się trochę uspokoić po tym, co usłyszałem od ciebie - opowiadał później Marcin. - Byłem wstrząśnięty, choć widziałem w życiu niejedno. Znaleźli się ludzie, którzy potrafili tak cię skrzywdzić - po tym, co przeszłaś podczas wojny? I człowiek, który po wszystkim, co z nim cię połączyło, zostawił cię na bruku?! Gdybym go mógł dostać w ręce! I wciąż myślałem o tym, że byłaś sama, tak straszliwie osamotniona, bezbronna. Jeszcze nie byłem pewien, co usłyszę, kiedy ci powiem to, z czym już się nosiłem od paru tygodni. Ale myślałem o tobie wciąż, dniem i nocą. Budziłem się i zasypiałem, mając ciebie przed oczami... Ocknęła się nazajutrz - o dziwo - wypoczęta jak rekonwalescentka po ciężkiej chorobie. Przez kilka następnych dni jadła niewiele, spała jednak coraz lepiej. Ból w skręconej nodze powoli ustępował. Zjawił się kierowca szpitalnej sanitarki, przysłany na polecenie lekarza. Ortopeda stwierdził lekkie uszkodzenie torebki stawowej, które jednak z czasem powinno się zregenerować. Wypisał jej dalszy ciąg zwolnienia. - W każdym razie sylwester odpada, pani Marysiu - stwierdził spojrzawszy na kliszę - chodzić do tego czasu będzie pani mogła, tyle że trzeba uważać i raczej unikać schodów albo jakiejś wspinaczki. Ale o żadnych tańcach nie ma mowy! Trochę przykro, prawda? W pani wieku! - Trudno, panie doktorze - wpadła w jego żartobliwy ton. - Rzeczywiście muszę ten sylwester spisać jna straty. - A gdzie pani spędza święta? - Miałam jechać do rodziny w Krakowie. - No, o tym też mowy nie ma! Wie pani przecież, co się wyrabia na dworcach. - Wiem. I dlatego zrezygnowałam. Zaprosili mnie znajomi tu, na miejscu. - No to wesołych świąt! I szczęśliwego Nowego Roku, bo nie tak prędko się zobaczymy. - Dziękuję. I wzajemnie, panie doktorze. Wesołych świąt... - myślała trzymając się poręczy. - Jakie będą te święta? I Nowy Rok? Pani Gabriela wręczyła jej zabazgraną karteczkę. - Ten pani znajomy wpadł tutaj jak po ogień. Bardzo się spieszył. "Będę przed czwartą pojutrze, żeby Cię zabrać na Lwowską - M." Pojutrze przypadała Wigilia. Należało pomyśleć o jakichś, choćby symbolicznych, upominkach dla rodziny Lisowieckich. Przede wszystkim dla dzieci. Oszczędziła trochę pieniędzy, ale jak je zużytkować, jeśli z chodzeniem trudno? Niezawodna kierowniczka i jedna z dziewcząt zamieszkałych w internacie przyszły Marii z pomocą. - Napisze pani na kartce to, co trzeba i załatwimy - oświadczyła pani Gabriela. - Pewnie, że trudno z pustą ręką iść na Wigilię! Około godziny czwartej w dzień wigilijny zrobiło się szaro. Zaczął prószyć drobny śnieg. Marcina nie było widać. Zjawił się przed wpół do piątej, zaróżowiony od chłodu, z małą choineczką w ręku. - Gotowa? To świetnie. Ubierz się ciepło, bo jest mróz. Lekki, ale zawsze. To dla ciebie - postawił choineczkę na stole. - Opłatkiem przełamiemy się u Janków. Ale teraz... Urwał w pół zdania i przyjrzał się Marii tak, jak nieraz na nią patrzył - uważnie, prawie przenikliwie. - Pozwól, że życzenia złożę ci już teraz. Żeby ci się wszystko obróciło na lepsze. I żeby... Pocałował ją tak jak kilka dni przedtem. Musiał schylić się, był bowiem znacznie od niej wyższy. I w tejże chwili obydwoje drgnęli na przeraźliwy dźwięk samochodowego klaksonu, dobiegający z ulicy. - Pojazd już czeka na dziewczynkę z baśni Andersena - roześmiał się Marcin. - Chodź! - Co ty pleciesz? Jaki pojazd? - Zobaczysz! Umówiłem się ze znajomym taksówkarzem - wyjaśnił prowadząc ją pod rękę po schodach. - To mój dawny podkomendny. Zawiezie nas aż na samą Lwowską. Oczekujący taksówkarz przybrał służbistą postawę. - Panie kapitanie, melduję się... - Spocznij, panie Franciszku - zaśmiał się Marcin. - Jesteśmy od dawna w cywilu. Pozwól, Maryjko, pan Franciszek Antosik. Pani Maria, nasz wigilijny gość. Jedźmy, bo tam na nas czekają. Podczas drogi obaj rozmawiali o jakichś wspólnych znajomych i o przedświątecznych odwiedzinach. Maria zorientowała się, że Marcin odebył kilka wizyt w domach rodzin dawnych towarzyszy broni. Szybko znaleźli się na Lwowskiej. Pan Franciszek energicznie odpychał banknot, który Marcin wciskał mu w kieszeń. - Co też pan kapitan! Nic nie wezmę od pana! - Weźmie pan i kupi coś dzieciakom - powiedział Marcin. - Jest ich czworo - wyjaśnił Marii. Kierowca uległ wreszcie. Pocałował ją z rozmachem w rękę, uścisnął dłoń Marcina. - Zawsze, jak trzeba, pan kapitan może na mnie liczyć. Tylko żebym trochę wcześniej wiedział. Proszę pięknie pozdrowić doktora i małżonkę. Wesołych świąt! Znajome schody i drzwi. Po ich otwarciu - zapach igliwia, choinki, świeżo zapastowanej podłogi i niedawno upieczonego ciasta. Jedyny w swoim rodzaju zapach świąteczny. A potem była Wigilia. Inna niż rok temu na Salwatorze w Krakowie. Choć spędzana wśród ludzi przed rokiem jeszcze nieznajomych - była rodzinna i świąteczna. Wszystko działo się jak trzeba. Kolorowa choinka, świece i zimne ognie. Opłatek i siano pod obrusem. Zupa grzybowa i kluski z makiem, śledź i smażony karp. Życzenia i serdeczne uściski. A potem kolędy, w których śpiewie przewodziły obydwie starsze panie - matka i ciotka Wandy. Czy oni tu wiedzą, że widujemy się oboje - Marcin i ja? - zastanawiała się Maria. - Chyba tak. Ale nikt na ten temat nie robił żadnych aluzji. Nieufna i zamknięta wobec ludzi, odtajała w tej życzliwej atmosferze. Pomiędzy kolędami rozmawiano o jutrzejszym wyjeździe Lisowieckich wraz z dziećmi do Bukowiny. Wanda opowiadała Marii o zaprzyjaźnionej rodzinie góralskiej, u której mieli bazę jeszcze od lat przedwojennych. - Lepiej tam niż w Zkopanem, gdzie o tej porze jest straszny tłok, a na Krupówkach spotyka się pół Warszawy! Czas mijał niepostrzeżenie. Maria wiedziała, że Wigilia u Lisowieckich odbywa się raczej wcześnie ze względu na ich wyjazd, który miał nastąpić w pierwszy dzień świąt wieczorem. Gdy zegar wybił wpół do dziewiątej, zaczęła się więc żegnać. - Bardzo, bardzo dziękuję - powtarzała. - Nie myślałam, że będę mioeć tak miły wieczór! Marcin wstał również i wyszli razem. - Boję się, że ci będzie ciężko iść. - Nie, Marcin, naprawdę nie. Przycisnął mocniej jej rękę. - Wiesz, co ci chciałem zaproponować? Pewnie cię to zaskoczy. Może byśmy poszli na pasterkę? Była istotnie zdziwiona. Spodobała jej się jednak ta propozycja. - Wiesz, że chętnie! Nie pamiętam, kiedy byłam na pasterce. Chyba w latach szkolnych. Albo w dzieciństwie. - Ja też. Tylko czy cię to zanadto nie zmęczy? Zresztą nie musimy stać do końca, bo to trwa długo. Żeby odetchnąć trochę tym nastrojem... Kościół na placu Zbawiciela gorzał światłami i pełen był ludzi. Chóralnie śpiewane kolędy przywoływały obrazy minionych lat. Maria przymykała oczy, wspominając święta w domu rodzinnym - w domu, który przetrwał i wyszedł cało z lat okrutnej wojny, lecz nigdy już nie będzie taki jak dawniej. Myślała o matce i ojcu. O rodzeństwie, zwłaszcza o bracie, którego nie widziała już dziesięć lat. O siostrze, która tak dzielnie borykała się z życiem. Święta w Zagrzebiu - smutne, bo zbyt blisko był wtedy jeszcze Kraków i tragiczny dla jej rodziny pierwszy rok wojny. Święta w partyzantce - kolędy inne niż w POlsce, ale też chwytające za serce. Ravensbr~uck - obozowe święta. Zwykły lagrowy dzień, który mógł być ostatnim w życiu, tak jak każdy inny dzień. Rozpacz, tęsknota, poczucie bezsilności. Wspominanie Sławaka. Wspominanie Olgi, która już wtedy nie żyła. Opiekuńcza serdeczność "Leny". Co z nią teraz się dzieje? I Szwecja. Kolorowe świece płonące w oknach domów. Myśli o kraju. Pytanie: czy wrócić? Marcin dotknął jej ramienia. - Idziemy, Maryjka - rzekł półgłosem. - Nie powinnaś stać tak długo. Śnieg i szron. Srebrna szadź na drzewach. Światła bijące z okien. Piąte święta po wojnie. Zniszczone, zdruzgotane miasto ożyło. Okna internatu były ciemne. Prawie wszystkie jego mieszkanki wyjechały na święta do rodzin. Tylko na parterze u pani Gabrieli płonęła kolorowymi światłami choinka. Marcin podniósł do ust obie ręce Marii. - Dasz sobie radę z wejściem na schody? Tak? No to dobranoc. Odwrócił się raz jeszcze i uniósł dłoń gestem pożegnania. - Dobranoc! - powtórzył z daleka. I znów poszedł tak jak wtedy, nie mówiąc, kiedy wróci - pomyślała. - Mógłby powiedzieć choć jedno słowo! Dlaczego nie chciał? Pierwszy dzień świąt spędziła samotnie. Drugiego dnia wieczorem zajrzała do niej pani Gabriela z kawałkiem świątecznego ma.owca i bardzo smacznego piernika. Godzinna pogawędka odprężyła nieco Marię, która jednak przychwytywała samą siebie na mimowolnym, ustawicznym nasłuchiwaniu, czy nie odezwą się na schodach znajome już kroki, poprzedzające pukanie do drzwi. Lecz Marcin nie dał znaku życia również w dniach następnych. Świąteczny nastrój rozwiał się szybko. Pogrzałam sobie trochę ręce przy cudzym ognisku i teraz mi jeszcze chłodniej - myślała ze smutkiem Maria, otulając się w ciepły, kraciasty pled, przywieziony ze Szwecji. - Po co mu o sobie mówiłam? Przeszedł nad tym do porządku dziennego. Albo... wyciągnął wnioski. Należy do kręgu ludzi, którzy mimo całej życzliwości naprawdę nigdy chyba mnie nie zaakceptują. Jestem coraz bardziej niczyja. Ani przedtem w Jugosławii, ani później w Szwecji, ani teraz w Warszawie czy w Krakowie nie czuję się u siebie. Może za wiele oczekiwałam? Przecież właściwie doktorowi zawdzięczam to, że mogę prawie normalnie pracować. Okazali mi dużo życzliwości. Czy to nie powinno mi wystarczyć? Ale on... Zwątpiła ostatecznie w jego powrót, gdy nadszedł ostatni dzień grudnia. Równocześnie jednak zaczęła odczuwać niepokój. Może z Marcinem stało się coś niedobrego?! Zadzwonić pod jakimś pretekstem do Lisowieckich? Przecież są od kilku dni w Bukowinie! W domu została tylko matka Wandy i gosposia. Ale nie. Za nic nie zadzwoni! Niektóre mieszkanki internatu wróciły i na parterze szykowały składkowego sylwestra. Raz i drugi któraś z dziewczyn zajrzała na poddasze, aby pożyczyć od Marii garnek i zapytać, czy nie ma tu zapasowych krzeseł. - A pani się nigdzie nie wybiera, pani Marysiu? Prosimy do nas! - Dziękuję bardzo. Lekarz kazał mi raczej przesiedzieć tego sylwestra, niż przetańczyć. Westchnęła, gdy wyszły. Są miłe, życzliwe - ale takie młode! Z innego pokolenia. W dobiegającym końca roku przekroczyła trzydziestkę. Dopiero czy już trzydziestkę?... Podwójnie czuję te lata - pomyślała sięgając po książkę. - Nawet radia nie mam, żeby posłuchać. A zresztą po co? Trochę poczytam i pójdę wcześniej spać. Zagraniczny lek, nie używany od kilkunastu dni, znowu się przyda. Budynek pełen był wesołego hałasu przygotowań sylwestrowych. Co chwila dobiegały z korytarza nawoływania. Trzaskały drzwi. Pukanie, które odezwało się już około godziny dziewiątej, było tak ciche, że początkowo Maria go nie usłyszała. Powtórzyło się nieco głośniej. Zanim zdążyła powiedzieć: Proszę! - zobaczyła w uchylonych drzwiach najpierw kolorowy balonik, a potem Marcina z uśmiechem trochę nieśmiałym, jak gdyby usiłował ją rozbroić. Poczuła ulgę, lecz zarazem żal do niego. - Jesteś?! - powiedziała raczej sucho. - Jestem nareszcie. Wyobraź sobie, że ten piekielny pociąg z Łodzi miał półtoragodzinne opóźnienie. Nie ma wielkiego mrozu ani zasp śnieżnych, a on wlókł się jak żółw! Pędziłem prosto z dworca. Nawet nie zajrzałem do siebie. I nie kupiłem ci żadnego kwiatka, tylko to! Jakiś facet zachwalał baloniki - że takie jak przedwojenne... Wzięła z jego ręki balon i zaczepiła o półkę z książkami. - Maryjka, co tobie? Gorzej się czujesz? A może jesteś zła, że przyszedłem? - Nie, nie. Tylko... - Tylko co? - Nie wiedziałam, co się z tobą dzieje. Myślałam, że może... stało się coś niedobrego! Zobaczyła ciepły błysk w jego oczach. - Bałaś się o mnie? - powiedział miękko. - Nie, nic złego się nie stało. Mówiłem ci, że mam wyskoczyć do Poznania i do Łodzi. A przed świętami wpadłem do rodzin moich dawnych kolegów, tych, co zginęli. Wiesz - matki, żony, kobiety samotne, chore. Dzieciaki. Nie ma się kto o nie zatroszczyć, więc kilku z nas im pomaga. Myślałem, że ci o tym mówiłem. - Przecież nie musisz mi się tłumaczyć! - powiedziała cicho. Pokręcił głową. - Maryjka - ujął obydwie jej ręce. - Jednak chcę ci się wytłumaczyć. W pierwsze święto wieczorem wsadzałem Janków do pociągu. Niby tłok trochę mniejszy, ale rozumiesz - dzieci, bagaż i tak dalej. Cały ten dzień miałem wolny. I cały dzień - wierz lub nie wierz - myślałem o tobie. Bez przerwy. Puścił jej ręce i oparł się o półkę z książkami. Maria siedząc na brzegu tapczanu znowu tak jak przed kilku dniami doznała wrażenia, że Marcin wypełnia sobą cały pokój. - Odszedłem stąd sprzed drzwi, bo nie cierpię pożegnań na ulicy. A nie wstąpiłem do ciebie, bo... bo nie wyszedłbym do rana. Po co miałem cię narażać na plotki czy inne przykrości w tym kołchozie? Zrobił jeden krok, wyminął stojące na drodze krzesło. Usiadł przy niej i objął ją ramieniem. - Myślałaś, że cię zostawię samą na koniec starego roku? Tak źle o mnie myślałaś? Maryjka! - Odszedłeś właściwie bez słowa. Myślałam, że... że wolisz mnie nie widzieć. - Co za bzdury! Niby dlaczego? - Po tym... po tym, co ci o sobie powiedziałam. - Ani mi w głowie coś takiego nie postało! Już wiesz, dlaczego wtedy... A teraz przyszedłem. I nie mam zamiaru odejść. Kocham cię - mówił z ustami przy jej ustach. - Teraz już mogę ci to powiedzieć. I muszę ci to powiedzieć w tym starym roku, zanim się skończy! - Marcin, ja się wciąż boję - szepnęła. - Czego? Mnie? Taki jestem straszny? - Nie, nie. Tylko widzisz... Ja się tyle namęczyłam. Bałam się, że znowu... - Nie będziesz przeze mnie cierpiała - rzekł z cicha, z naciskiem. - Nigdy! Zrobię wszystko, żebyś była ze mną szczęśliwa. Nie broniła się przed gwałtownymi pocałunkami. Lecz kiedy siegnął ręką do piersi, jednym ruchem wyswobodziła się z jego ramion. - Nie, Marcin. Nie! Patrzył na nią zdziwiony i zaskoczony. - Nie chcesz mnie, Maryjka? Naprawdę nie chcesz? - Chcę, Marcin. Naprawdę chcę! - spojrzała mu prosto w oczy. Tylko nie tutaj! Za blisko są inni ludzie. Za dużo złych wspomnień. Zrozumiał. - Pójdziemy do mnie? Skinęła głową. - Tylko u mnie, wiesz, chłodno, nieprzytulnie... - To nic. - W takim razie zbieraj się. Szkooda czasu! Otulił ją płaszczem. Rozejrzał się za jej czapką, szalikiem, ciepłymi rękawiczkami. Zeszli na dół, minęli otwarte na oścież drzwi do świetlicy. - Na zabawę, pani Marysiu? - zawołała jedna z dziewczyn. - Nie. Po prostu powitać Nowy Rok. - Nie miałem czasu dać znać mojemu podkomendnemu - martwił się Marcin. - Piechotą to jednak kawał drogi. Chyba... chyba że cię poniosę, jak się zmęczysz. - Co ty opowiadasz! Podejdziemy pod górę do autobusu. - Czekaj, coś jedzie. Halo! Przed pobliską kamienicą zatrzymała się taksówka, z której wysiadła trójka pasażerów. - Podwiedzie nas pan na Śniadeckich? - Czemu nie? Siadaj pan. Może do Politechniki? - Tym razem nie. Pod dziesiąty. Politechnika jaśniała światłami. Rozpoczynał się w niej bal noworoczny - jeden z bardziej renomowanych bali warszawskich. Przed wejściem stała długa kolejka ludzi. Z wnętrza dobiegały odgłosy muzyki. Na pobliskich ulicach panował ruch prawie jak w dzień. - Ostrożnie - mówił Marcin, gdy wchodzili do bramy. - Tu bruk nierówny. Czekaj, Maryjka, ja cię przeprowadzę. Uwżaj, dwa pierwsze schody są wyszczerbione. - Które to piętro? - Drugie. Mżące światło kiepskiej lampy u sufitu w wysokiej sieni. Zgrzyt klucza w zamku. - Zaczekaj teraz, proszę. - Co się stało? - Nic. Zaczekaj! Wszedł do środka, zapalił światło. Stała u drzwi, trochę zdziwiona. - Już jestem! Chwycił ją znienacka na ręce i wniósł do pokoju. - Marcin! Zwariowałeś? Co robisz?! - Po prostu wnoszę do domu moją żonę - szepnął jej w samo ucho. Zrzucił płaszcz niecierpliwym ruchem. Przez chwilę patrzył na Marię bez uśmiechu. Potem twarz jego złagodniała. - Tak na ciebie czekałem! - powiedział półgłosem. Szybkim ruchem zgasił górne światło. Paliła się teraz tylko boczna lampa przy drewnianym blacie. Maria nie broniła się już teraz, gdy rozpinał jej bluzkę i zsuwał z bioder spódnicę. Potem wziął ją w ramiona tak jak przed chwilę i położył na tapczanie. Zdążyła jeszcze pomyśleć: jaki on silny! Usłyszała szelest zrzucanego ubrania. A potem wszystko wokół przestało istnieć. Pozostali tylko oni oboje. Ich wzajemna bliskość, wzajemne zespolenie i niecierpliwa radość. Potem był już tylko wspólny bieg ku najwyższej radości, pospieszny lot aż na sam szczyt - gdzie nikt poza nimi dwojgiem dotrzeć nie może... Leżeli blisko siebie, szczęśliwi niedawnym spełnieniem, a zarazem świadomi, że w każdej chwili mogą powtórzyć to, co stało się przed chwilą. - Maryjka! Oparła głowę na jego ramieniu. - Nie chłodno ci? - Skądże! Przy tobie?! - Naprawdę kochasz? - Naprawdę kocham. - Jeszcze mi tego nigdy nie powiedziałaś. - Jeszcze mnie o to nie spytałeś - uśmiechnęła się. - Ty mała czarownicop! Powiedz teraz, że bardzo i na zawsze. - Bardzo. Na zawsze. - Od kiedy? - Nie wiem. Bałam się w to uwierzyć? A ty? - Zawsze myślałem, że miłość od pierwszego spojrzenia to takie tam wydumania poetów. A tymczasem... chyba od kiedy cię zobaczyłem tam, na Lwowskiej, już nie odchodziłaś ode mnie! - Położył głowę na jej piersi. - Bije serce... - Dla ciebie, Marcin. Tylko dla ciebie. - I jesteś moja? Naprawdę? - Jeszcze nie wierzysz?! - Muszę się przekonać! Tym razem był szybki, porywczy, niecierpliwy. - Tak bardzo cię pragnę! - wyszeptał, gdy przyszedł znów moment uposkojenia. - Ale potrafię być inny. Zobaczysz... Potrafił. Oprzytomniawszy po kolejnym uniesieniu, Maria już wiedziała, że znalazła to, o czym marzy każda kobieta myśląc o swoim mężczyźnie: namiętność i czułość. - Słyszysz? - uniósł głowę z poduszki. Z ulicy dobiegł odgłos wybuchających petard. Za ścianą brzmiał chóralny, nieskładny śpiew i wrzawa. Z drugiej strony, przez ścianę słychać było donośny, metaliczny dźwięk zegara. - Północ. Wstaniemy, żeby spełnić toast? - A po co? - Masz rację. Zresztą nawet nie byłoby czym. Taki ze mnie kiepski gospodarz Ani kwiatów, ani wina. - Czy to ważne? - Nieważne - objął ją znowu. - Nowy rok będzie na pewno lepszy dla nas niż stary. Życzmy sobie wszystkiego najlepszego. - Stary rok... Dobrze, że się skończył. - Miałaś w nim tyle przykrości! Nie mówmy teraz o tym. - Ale spotkaliśmy się właśnie w starym roku. Najpierw był dla mnie bezlitosny. A potem... Przylgnęła do niego. - Spotkaliśmy się jak rozbitki. Ale mamy wspólną tratwę i nie damy się nikomu z niej zepchnąć. Słyszysz, jak tam sąsiedzi balują? Roześmiał się z cicha. Za ścianą bowiem zaczęły rozbrzmiewać ochocze przytupywania i donośna muzyka. - Niech im będzie na zdrowie! Nam tak dobrze razem, prawda? - Och, Marcin! Nie może być lepiej. Koniec tomu.nv Dzień siódmy (c.d.) ** ** ** - Tak się upierałaś, żebyśmy poszły wcześniej spać, a teraz siedzisz! - dziwi się Renata z lekką nutką złośliwości w głosie. - Jakoś mi się nie chce jeszcze iść do łóżka. Taki piękny wieczór! - I przed chwilą się uśmiechałaś, jakby ci się przypomniało coś bardzo miłego! W półmroku panującym na balkonie może bystre oczy dziewczyny nie dsotrzegą rumieńca na twarzy matki? - Owszem. Podczas urlopu można różne rzeczy powspominać. Na co dzień brak czasu. - Na przykład co? - Przypomniałam sobie, jak poznaliśmy się oboje z ojcem. - Ee... - Renata nie kryje rozczarowania. - Mówiłaś, że to było po prostu u wujków na wizycie? No to co w tym romantycznego? - A co ty uważasz za romantyczne? - w głosie Marii brzmi rozbawienie. - Bo ja wiem? - zamyśla się Renata. - No, na przykład toniesz, a on się rzuca w wodę i ratuje ci życie. Albo, jak opowiadają czasem różni starzy, ona go wyniosła rannego spod bomb. Albo odwrotnie, on ją wyciągnął z ruin, w powstaniu. Uśmiech gaśnie na twarzy Marii. Trudno jej nie pomyśleć o Halinie Lisowieckiej, której ani Marcin, ani nikt inny nie zdołał wyciągnąć spod gruzów. - Podczas powstania byłam przecież w obozie - mówi z wolna. - A co do ratowania życia... z tym różnie bywa. (Moja mała - myśli - żebyś ty wiedziała, on mnie uratował! - On - twój ojciec. I to nie tylko dzięki wspólnym nocom, które tak przeżywałam, że do dziś je pamiętam, ale dzięki wspólnym dniom. Był dopiero rok pięćdziesiąty, do Października jeszcze daleko. W kraju działy się rzeczy piękne i rzeczy ciężkie, a nawet straszne. A jednak mnie właśnie los wtedy cofnął znad krawędzi. I zyskałam to, co człowiekowi tak bardzo jest potrzebne: poczucie bezpieczeństwa.). - Czy wy nigdy nie chcieliście się rozejść? - Też pomysł! Nie, nigdy. Tak cię to dziwi? - Teraz jakoś już nie. Przedtem - trochę. Połowa moich koleżanek ma takie... no... podwójne rodziny. Z początku wydawało mi się to nawet niezłe, bo czasami ze starych można wtedy coś więcej wydusić. Ale teraz, jak już lepiej znam życie - no, nie śmiej się, mamo, przecież mówię to całkiem poważnie - jednak wolę taki normalny dom i normalnego ojca. Oboje jesteście trochę niedzisiejsi. I tacy niemodni. Ale sympatyczni. - Dziękuję za komplement. - A czasem się kłóciliście? - Owszem. Ale nieszkodliwie. Najczęściej o ciebie. Tata psuł cię i rozpieszczał. A ja mu nieraz tłumaczyłam, że dziecko nie może mieć wszystkiego, co zechce - gwiazdki z nieba, kafelka z pieca. - Dlaczego kafelka?! - Tak się dawniej mówiło w domu u moich rodziców, kiedy dzieci domagały się czegoś, a rodzice nie mogli im tego dać. Renata chwilę siedzi bez słowa i zdaje się słuchać pojedynczego głosu samotnej cykady, dzwoniącej w zaroślach tuż pod domem. - Mamo - pyta półgłosem - dlaczego ja jestem jedna? Nie miałam nigdy siostry ani brata? Nie chcieliście mieć więcej dzieci? Maria drgnęła. Napotyka badawczy wzrok córki - jakże podobny w tej chwili do spojrzenia Marcina! - Kiedyś ci o tym powiem. Nie teraz. I nie jutro. Potem. Nie to, że nie chcieliśmy. Tak się złożyło... Ale naprawdę chodźmy już spać. Najgorsze wspomnienia są już za nią. Można wrócić myślą do ranka po tamtej pierwszej wspólnej nocy. To mi się chyba śniło - myślała ocknąwszy się nazajutrz, nim zobaczyła ciemną głowę Marcina tuż obok na poduszce. Obejmował ją ramieniem przez sen, jakby w obawie, żeby mu się nie wymknęła. - To zbyt piękne, żeby było prawdziwe! A jednak to była prawda. Człowiek, o którego istnieniu pół roku przedtem nie wiedziała, stał się jedyny, najbliższy, wybrany na resztę życia. Pierwsza miłość, znaczona rozłąkami, przyćmiona wojną i całym niesionym przez nią koszmarem, błękitniała we wspomnieniach - i była coraz bardziej odległa. Pamięć miesięcy spędzonych z Zygmuntem budziła w Marii niechęć i wstręt. Nie kochał mnie nigdy - stwierdziła raz jeszcze. - Byłam mu potrzebna do łóżka i do planowanej kariery. Wspominała teraz własne długie opory i wahania, zanim nadszedł ów wieczór, kiedy znużona i zrezygnowana wyraziła zgodę, aby pozostał. Zlekceważyła własny instynkt samozachowawczy, przestrogi Zośki, wątpliwości Pauliny. Gorzko za tozapłaciła. Teraz, kiedy zaczęło się w niej budzić nowe uczucie, próbowała je odtrącić. Stwierdziwszy, że Marcin je podziela, zamknęła oczy na wszystko. I po raz pierwszy od bardzo dawna była szczęśliwa. Byli szczęśliwi oboje w tym skromnym pokoju bez jednego ładnego sprzętu, ze stertą podręczników i książek, z jakimiś chemikaliami Marcina na półce. Tu zaczęło się ich wspólne życie. Cały ten styczeń był dla nich, jak to nazwał Marcin, okresem miłosnego zaczadzenia. Maria miała jeszcze zwolnienie lekarskie. Każdą wolną chwilę spędzali razem w pokoju na ulicy Śniadeckich. Marcin rano wyruszał do pracy narzekając na przymusową prozę życia. Maria miała już drugie klucze. Przyniosła z internatu niektóre swoje drobiazgi, chodziła po sprawunki do hali na Koszykach, urządzała wspólne gospodarstwo. Pokój tracił powoli swój nieprzytulny wygląd. Miał on zresztą swoje dobre strony. Przede wszystkim był obszerny. Marcin, który mimo swoich naukowych pasji, był zręcznym majster_klepką, wygospodarował w nim miejsce na maleńką łazienkę i zainstalował we wnęce blisko wejścia dwupalnikową kuchenkę gazową. - Mogłem korzystać z tych urządzeń we wspólnym mieszkaniu, ale wolałem się odizolować - tłumaczył Marii. - Odrzuca mnie od tych kołchozów. Miałem tego dosyć w obozie jenieckim, a potem w mamrze. Nie cierpię takiego stadnego życia! I wtykania cudzego nosa w moje garnki. - Sam się tu urządziłeś? - Trochę sam, trochę pomogli mi koledzy. Stara gwardia z wojny i z powstania trzyma się razem. Jeden drugiemu zawsze się przydaje. Maria starannie wysprzątała mieszkanie. W oknie zawiesiła firanki. Na parapecie stanęły dwie doniczki z zielonymi pnącymi roślinami. Stół nakryła cepeliowskim obrusem. - Mamy już dom! - powiedział Marcin umieściwszy jej fotografię na desce kreślarskiej służącej mu jako biurko. - Mamy już dom. Marny, bo marny, ciasny, ale własny. Jest gdzie wracać. Wciąż o tym myślę! Co dzień Marcin czekał na nią lub - co najbardziej lubił - Maria czekała na niego. Powitanie było zawsze takie, jakby się nie widzieli od dawna. - Mam dom! - powtarzał biorąc ją u progu w objęcia. - Mam żonę. Powiedz: naprawdę dobrze ci tu ze mną? - Przecież mówię ci to co dzień! - A ja wciąż nie mogę w to uwierzyć... Maryjka, nie taki dom chcę ci dać. Ale z tobą, przy tobie, dla ciebie dam sobie ze wszystkim radę. I teraz zaczynam wierzyć, że będzie nam kiedyś lepiej! Wiesz, czego chcę najbardziej? Żebyś zawsze tak czekała na mnie jak teraz. Powiedz, że jesteś moja na zawsze! - Przecież dobrze wiesz, Marcin. Nie byłeś dla mnie pierwszy. Ale chcę, żebyś był jedyny. - Ja też tego chcę. Chodź do mnie, usiądź bliżej. Przytul się mocno, tak jak potrafisz. Jeszcze widno. Ale nie będziemy czekać do wieczora. Prawda? - Jeśli tylko chcesz... - A ty nie? - Bardzo chcę. Marcin, jak to się dzieje, że wciąż siebie nie mamy dosyć? Snuli plany na bliższą i dalszą przyszłość. Wracali do lat przeszłych, w których żyli nie wiedząc o sobie. W tych rozmowach nie mogło zabraknąć wątków trudnych i bolesnych, porażek i omyłek, krzywd wyrządzonych im obojgu przez los i przez ludzi. - Myślałem sobie: nikt mi nie zastąpi Haliny. Razem z nią odeszło wszystko. Co mi zostało? Nie ma dziecka. Nie mam domu, tylko ten "kołchoz", od którego dość prędko się odizolowałem. A więc żadnych sentymentów, najwyżej jakieś nieobowiązujące sprawy bez przeszłości. Ożenek? Może kiedyś, później. Ale tylko z rozsądku, po to, żeby mieć spokój z "tymi rzeczami". Jeśli żadna kobieta nie zastąpi Hali, po co mam się angażować? Łóżkowe sprawy można załatwiać bez rzewnych opowieści o uczuciach. I teraz jesienią, pojawiłaś się ty - przygarnął ją do siebie. - Aż trudno uwierzyć, że tak niedawno! Teraz mogę ci się przynać, że nieraz późnym wieczorem łaziłem w pobliżu tego twojego internatu jak zakochany uczniak. Gapiłem się w okna. Chciałem wypatrzyć, gdzie miszkasz. - Moje okno nie wychodzi na ulicę. - Teraz już wiem. Przypatrzyłem się, kiedy byłem u ciebie na górze pierwszy raz. Sam się sobie dziwiłem. I nieraz mnie brała złość na to zadurzenie! Stary chłop ze mnie, trzydziestka dawno stuknęła i zachciewa mi się po nocach wzdychać pod oknami ledwie poznanej dziewczyny! Może jeszcze zacznę serenady wygrywać albo wiersze pisać? Kpiłem sam z siebie i nic nie pomagało. Wiesz, o czym nawet myślałem? Żeby poszukać sobie jakiejś... nazwijmy to z upiększeniem - męskiej przygody i zerwać wreszcie ten czar, który na mnie rzuciłaś! Możesz mi to mieć za złe. Ale tak było. Chcę, żebyś wiedziała. Przycisnęła policzek do jego ramienia. - I wierz mi, że nie mogłem... To, co we mnie obudziłaś, było zbyt silne. Owszem, pragnienie, pożądanie, jak tam to nazwać - to wszystko było i jest nadal, jak sama widzisz... Ale coraz częściej myślałem o tobie z niepokojem, z czułością, jednym słowem tak, jak nie myślałem o żadnej innej kobiecie - prócz tej jednej, która była i liczyła się w moim życiu przed tobą. Zastanawiałem się, co robisz wieczorami? Jak długo musisz iść do pracy? Jak ci jest w tym szpitalu? Wściekałem się: żadnej innej pracy nie mogłaś znaleźć? Po wszystkim, co przeszłaś? Tylko tę ciężką, niewdzięczną robotę?! Zacząłem się o ciebie bać - o te twoje wędrówki do szpitala i z powrotem... I wtedy zrozumiałem, że to nie tylko pociąg fizyczny. Po prostu miłość. Resztę już wiesz. A jeszcze kiedy mi to wszystko opowiedziałaś o sobie... Urwał gładząc jej włosy. - Myślałam, że to cię do mnie zrazi. - Nie opowiadaj głupstw! - A czy oni się czegoś domyślają? - Kto? Jankowie? Na pewno tak. Nie są przecież ślepi. Powiemy im to zresztą, jak tylko przyjdą. Dobrze? - Oczywiście. - Należy im się to. - Może będą niezadowoleni? - Dlaczego?! Przecież widziałaś, że cię lubią! Nic nie odpowiedziała. Nawiedzały ją chwilami obawy: owszem, Lisowieccy na pewno ją polubili. Ale co innego pacjentka czy znajoma, a co innego bratowa. Może doktor wolałby jednak, aby Marcin wybrał inną kobietę za żonę - nie taką jak ona, schorowaną, nie najmłodszą, pełną kompleksów?... Marcin wyśmiał jej skrupuły. - Zobaczysz, że się ucieszą. Babunia, jak znam życie, popłacze się z rozczulenia i uroczyście nas pobłogosławi. Ma w sobie nieprzebrane zapasy uczuć. Mojej rodzinki nie potrzebujesz się bać. Janek przed wyjazdem trochę się niepokoił. Ale był na tyle rozsądny, że nie zaczął o tym mówić. - Niepokoił się? O kogo? - No, o ciebie przecież, nie o mnie! Najpewniej bał się, żebym pod jego nieobecność, jak to się mówi w literaturze, nie wyrządził ci krzywdy. Czy bardzo się czujesz pokrzywdzona, moja najmilsza? Bo znam sposób, żebyś o tym zapomniała... Lisowieccy wrócili w najbliższą sobotę wczesnym rankiem. Marcin przywiózł ich z dworca do domu i wrócił na Śniadeckich. Maria, która była u niego od wczoraj, spieszyła się do szpitala. - Umówiłem się z Jankiem na piątą. Oni teraz się rozpakują, trochę prześpią, opowiedzą babuni plotki z Bukowiny. A my do nich przyjdziemy po południu z pierwszą narzeczeńsko_małżeńską wizytą! Oboje mimo wszystko, byli tą wizytą przejęci, choć żadne z nich nie pokazywało tego po sobie. Usiedli w gabinecie doktora. Ten pokój był bowiem najcichszy w całym mieszkaniu. Ze spokojnej, zamkniętej twarzy Jana Lisowieckiego nie można było nic wyczytać. Maria przypomniała sobie pierwsze wejście do tego pokoju, pytania lekarza, własny niepohamowany płacz i gorzki smak kropel uspokajających. Ze zdumieniem uświadomiła sobie, że to wszystko działo się przed niespełna rokiem. - No, Marcin? Co się stało? Masz taką uroczystą minę! Doktor najwyraźniej chciał ułatwić młodszemu bratu zagajenie. Maria po wesołym błysku w jego oczach zrozumiała: już zgadł. Już wie! - Widzisz, Janku... Maryjka i ja chcemy się pobrać. Tobie pierwszemu o tym mówimy. - Można wam pogratulować? - Błyski w oczach doktora stały się jeszcze wyraźniejsze. - Chwileczkę. Chcę ci jeszcze powiedzieć, że... no... żebyś czegoś nie myślał... no, jednym słowem, my się naprawdę bardzo kochamy. Umilkł, jak gdyby zażenowany własnymi słowami. - W to nie wątpię - doktor był wyraźnie rozbawiony przemówieniem młodszego brata. - Dość na was spojrzeć! Wstał i serdecznie uścisnął ich oboje. Ten gest usunął resztki obaw Marii. Lisowiecki sięgnął do szuflady z książkami i wydobył zza rzędu dzieł medycznych butelkę martella. - Wandeczko! - uchylił drzwi prowadzące do reszty mieszkania. - Pozwól tutaj! Ważna nowina - oznajmił, gdy weszła. - Widzisz tych dwoje? Ja tracę pacjentkę, a oboje zyskujemy bratową! - Jak się cieszę! - Wanda ucałowała najpierw Marię, potem szwagra. - Spodziewałam się, że lada dzień to powiecie. Spojrzała krytycznym okiem na stolik. - Wiesz, Janku, koniak, koniakiem, ale trzeba wyciągnąć nalewkę babuni, taką na szczególnie specjalne okazje. - A gdzie babunia? - upomniał się Marcin. - Piętro wyżej. U kum na plotkach. Ale niedługo przyjdzie i na pewno się wzruszy. - Nalewka będzie w sam raz dobra pod błogosławieństwo babuni. A tymczasem nalej, Janku, tego martella! Tylko czy pozwolisz pacjentce na kropelkę alkoholu? Ona się tak ciebie boi, że musiałem bardzo ją namawiać do grzechu... o, przepraszam! - do wypicia lampki wina na moje imieniny. - I słusznie, bo nie wolno mieszać środków nasennych z alkoholem. Ale teraz już ci chyba żadnych środków nie trzeba? Przy tych słowach doktor spojrzał z ukosa na Marię, która zaczerwieniła się po uszy, nim powiedziała: - Już nie. - Będziemy mieszkać u mnie, na Śniadeckich - oznajmił Marcin. Doktor pokręcił głową - To jednak prymityw i prowizorka. Trzeba będzie coś wymyślić. Ale od razu się nie da. - Na razie i tak dobrze, że mamy chociaż ten pokój. Rzeczy Maryjki przywieziemy razem z moimi kumplami. Ważniejsza sprawa, żeby znaleźć dla niej pracę. Bliżej, nie na tych antypodach. - To da się zrobić - rzekła Wanda. - W szpitalu na Lindleya wciąż brakuje pielęgniarek. - Ale czy mnie przyjmą? - spytała z powątpiewaniem Maria. - Z tym moim życiorysem? - Już ty się o to nie martw! Są tam rozsądni ludzie. Postaram się, żeby ci załatwiono przeniesienie z tamtego szpitala z zachowaniem ciłgłości pracy. - A widzisz? - powtarzała Marcin późnym wieczorem, kiedy zostali sami. - Widzisz? I tyś się tak bała! - Gdzie się pani podziewała, Marysiu? - powitała ją nazajutrz szefowa internatowa. - Wybrała się pani jednak do Krakowa? - Nie, nigdzie nie jeździłam. Pani Elu droga, wychodzę za mąż! - A to dobra nowina! - kierowniczka klasnęła w dłonie. - Czy może za tego młodego człowieka, który tu do pani przychodził?! - Tak. - Tak. Bardzo przystojny. Ma pani dobry gust! Ale że się taki bez żony tyle czasu uchował! A może rozwodnik? - Miał żonę. Zginęła w powstaniu na Starówce razem z dzieckiem. Pani Gabriela westchnęła współczująco. - I pani straciła męża na wojnie, i on przeżył takie nieszczęście... No, ale oboje jesteście młodzi. Wszystko jeszcze przed wami. Kiedy ślub? - Właśnie teraz to ustalamy. Chciałam koniecznie powiedzieć o tym pani Magrysiowej. To wszystko właściwie dzięki niej... - Ludmiła od dawna tu nie zagląda. Mieli wyjechać do Jeleniej albo Zielonej Góry, bo ani rusz nie mogli dojść do ładu z mieszkaniem. Gdyby się przypadkiem pojawiła, powiem jej, oczywiście. Ślub miał się odbyć w pierwszą sobotę po Wielkanocy. Kiedy ustalili ów termin, Marcin nieoczekiwanie powiedział: - Wiesz, mam do ciebie wielką prośbę, Maryjka. Weźmy też ślub kościelny oprócz cywilnego. Dobrze? - No, możemy. Ale dlaczego? - zdziwiła się. - Zależy ci na tym? Nie jesteś chyba przecież tak bardzo religijny? - Nie. Może trochę w coś wierzący, na pewno nie praktykujący, jak chyba zdążyłaś zauważyć. Widzisz, urząd - to tylko urząd. Poszedłem tam, żeby złożyć nasze papiery i wszystko mnie razi. Rozumiem, że potrzebny jest taki... kontrakt. Ale żadnej oprawy, żadnej uroczystej atmosfery! Biurokratyczne miejsce do załatiwania formalności. - Dla nas to i tak przecież tylko formalność - zauważyła z uśmiechem trochę przekornym. - Oczywiście. Ale nawet jeśli mamy tam pójść tylko po urzędowy papierek z pieczątką, chciałbym, żeby to było jakoś niecodziennie. Tam jest jak w zwykłym biurze. A w kościele uroczyściej. - Myślałam, że może ze względu na babunię? - Nie. Babunia jest przyszywana, a poza tym z różnymi rzeczami zdążyła się pogodzić. Chciałbym wiedzieć, że... no - wiesz, jak nie llubię wielkich słów! - że przysięgamy sobie na zawsze. W urzędzie to chyba za mało. I bez tego ludzie potrafią sobie być wierni przez lata, jeśli chcą, ale jednak... - Dobrze, Marcin - przerwała mu. - Tylko jak to chcesz załatwić? Już niewiele czasu. I... wiesz, nie chciałabym iść do spowiedzi. Podobno tego wymagają. - Kochanie, zostaw wszystko mnie. Przez całe lata byłem na bakier z księżami, zwłaszcza z prefektem szkolnym. Sto razy wylatywałem za drzwi z religii na różne pytania, których księżulo nie lubił. Ale w kościele garnizonowym na Długiej wikarym jest mój starszy kolega z gimnazjum. W powstaniu był kapelanem... Miałeś rację, Marcin - myślała teraz po latach. - Wtedy urzędy stanu cywilnego były zwyczajnymi biurowymi pokojami. Cywilnego obrządku dopełniał bezbarwny, często ponury urzędnik. Przypomniała sobie śluby młodego pokolenia rodziny w zabytkowych pałacach Krakowa i Warszawy. Teraz jest oprawa, uroczysty nastrój, podkreślający ważność tej chwili. Wtedy było inaczej. Dziwne, przecież to naprawdę była tylko formalność. Od owej pamiętnej sylwestrowej nocy byli razem. A jednak wtedy właśnie nastąpiło jakieś porządkowanie życia przed jego wielką odmianą. Dzięki Wandzie od pierwszego marca Maria trafiła do szpitala na ulicy Lindleya. Odpadła więc konieczność uciążliwych wędrówek pomiędzy dwoma odległymi punktami miasta. Zanim przewieziono jej rzeczy na ulicę Śniadeckich, Marcin odwiedził - z kwiatami! - szefową internatową, dziękując jej za życzliwość dla narzeczonej. Pani Gabriela solennie obiecała przyjść na ślub. W któąś niedzielę pojechali do Krakowa. Marcin chciał przedstawić się rodzinie Marii. Gostowscy zaakceptowali go natychmiast i bardzo im się spodobał. - Widać, że porządny chłopak, dobrze mu z oczu patrzy i naprawdę kocha - orzekła Zofia. - Kiedy sobie przypomnę tamtego typa, który ją tak omotał... - To nie przypominaj - rozsądnie doradził jej mąż. - Było, przeszło. Miejmy nadzieję, że teraz nie dozna zawodu. - Kiedy będziecie się urządzać, wybierz sobie z domu to, co ci odpowiada z gratów - powiedziała Zofia siostrze. - Należy ci się to zresztą po rodzicach. - Na razie nie mamy miejsca. Pokój nawet dość spory, ale w tej chwili już w nim raczej ciasno. - Na pewno wreszcie dorobicie się przyzwoitego mieszkania. Nie namawiam cię na duże graty, bo tak czy inaczej te warszawskie emy są niewielkie. Ale z drobnych mebli na pewno coś ci się przyda. Wiem, że lubisz starocie. Na razie weź sobie któryś obraz! Maria po namyśle wybrała zabawną akwarelę Zygmunta Waliszewskiego, artysty, którego jej ojciec znał i próbował ratować w nieuleczalnej chorobie. Obrazek przedstawiał muzykantów stojących z instrumentami na uliczce wschodniego miasta. Przypomniała sobie zwierzenia Marcina o nocnych wędrówkach w pobliżu internatu, o wypatrywaniu jej okien - "miałem może jeszcze serenady wygrywać?!" Marcin uśmiał się szczerze usłyszawszy, dlaczego wzięła właśnie ten obrazek. Akwarela Waliszewskiego towarzyszy im stale aż do dziś. Porządkowanie wałsnego życia przed wielką zmianą... Maria postanowiła zawiadomić o niej Desankę Dravcić. Marcin był temu przeciwny, obawiając się kontroli korespondencji. - Znów mogą się ciebie uczepić o kontakty z Jugosławią i będziesz miała przykrości! Lecz doktor Lisowiecki stanął po stronie bratowej. Wyjeżdżał wtedy pierwszy raz po wojnie na jakiś zjazd medyczny w Paryżu. Stamtąd wysłał krótki list do Zagrzebia. Treść jego Maria pamiętała prawie dosłownie po latach: "... nie wiem, czy przypominasz sobie naszą rozmowę wiosną 1948 roku. Od tego czasu wiele się zmieniło. Przeżyłam dużo dni ciężkich, bardzo bolesnych - widocznie tak już musiało być. Mówiłaś mi, że powinnam odbudować własne życie. Długo myślałam, że nic już z tego nie będzie. Że wszystko, co było dla mnie przeznaczone, przeżyłam ze Sławkiem. Teraz mam już swój dom, bardzo skromny, ale to nieważne. Jest mi w nim dobrze. Chciałabym jednak, żebyście wszyscy wiedzieli, że Sławka nigdy nie zapomnę. I nie zapomnę tego, co mnie związało z Waszym krajem. Pozostałam wobec niego zawsze taka sama." Odpowiedź przyszła znacznie później, też okrężną drogą. Stosunki z Jugosławią były wtedy jeszcze wciąż złe - widocznie tamci się z tym liczyli. Desanka pisała krótko, prawie oschle, nie nawiązując do treści listu Marii: "Z przeszłością różnie bywa. Czasem lepiej ją pamiętać, a kiedy indziej lepiej o niej zapomnieć". Te słowa dotknęły nieco Marię. Przecież tyle zrobiła, żeby tę przeszłość zachować i obronić! Po namyśle doszła do wniosku, że te słowa podyktowane zostały względami ostrożności. List ów schowany został do teczki z dawnną korespondencją, do której nie wracała. W tych dniach na jej prośbę pojechali tam, gdzie od czasu do czasu Marcin dotychczas jeździł sam. U Czwartej Bramy na powązkowskim cmentarzu kupili wianki z igliwia, kwiaty i znicze. Marcin zaprowadził ją do grobu rodziny Lisowieckich. Po raz pierwszy zobaczyła granitową płytę, pod którą spoczywali rodzice jegi i Jana oraz dziadkowie ich obu. Na jednej z płyt widniał napis: "Halina Lisowiecka", ponżej "Krysia Lisowiecka" - daty urodzenia matki i dziecka oraz ta sama tragiczna data dziewiętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Przyjeżdżali potem na Powązki co najmniej dwa razy w roku, nie tylko w dzień Wszystkich Świętych, lecz także w początkach sierpnia, kiedy obydwa tutejsze cmentarze pełne są świateł, zieleni i stłumionego gwaru ludzi. Nieraz myślała o tamtej bez uczucia zazdrości. Jeśli ją kochał, trzeba, żeby o niej pamiętał - myślała o pierwszej żonie Marcina. - Tak jak ja pamiętać będę o Sławku, choć nie ma go już i nie będzie. - Ci, co odeszli, powinni żyć w nas, jeśli nas kochali - powiedział Marcin kiedyś. I to była prawda. Ślub miał być najcichszy. Tak chcieli oboje. Rolę świadków spełniali Jan i Wanda. Oni również urządzili przyjęcie dla najbliższej rodziny. Z Krakowa przyjechali Gostowscy z jedenastoletnim, nad wiek wyrośniętym Krzysztofem. Inni krewni, podobnie jak rodzina Andrzeja, przysłali depesze gratulacyjne. Babunia Płochocka, najstarsza z obecnych, przejęta i wzruszona, błogosławiła młodą parę. Zośka matkowała siostrze. Słowem wszystko było tak, jak być powinno. Ku zdziwieniu Marii, zarówno w urzędzie stanu cywilnego, jak potem w kościele garnizonowym zebrała się spora gromadka osób. Było dużo wczesnych wiosennych kwiatów, gorących uścisków, serdecznych życzeń. Do urzędu przyszła pani Gabriela i dziewczęta z internatu, przynosząc składkowy prezent dla pani Marysi - serwis do kawy. Zjawiła się pani Barbara Jankowiakowa, stary tramwajarz, jej mąż, już wtedy nie żył. Przyszło kilka osób z mokotowskiego szpitala. W kościele garnizonowym na Długiej czekała stara gwardia, czyli grupa kolegów Marcina z konspiracji i z powstania. Pan Franciszek Antosik postawił na cały dzień do dyspozycji pana kapitana i pani kapitanowej swoją taksówkę. Zawiózł młodą parę na tradycyjną przejażdżkę poślubną w Aleje Ujazdowskie i potem znów na Lwowską. Nie chciał słyszeć o żadnej zapłacie. Towarzyszyła im obojgu tego dnia i później życzliwość ludzka. Życzliwość, od której Maria odwykła i której się nie spodziewała. Powstańczy koledzy Marcina których widziała po raz pierwszy, traktowali ją jak towarzyszkę walki. - Opowiadałeś im coś o mnie? - spytała później. - Tylko tyle, że byłaś w jugosłowiańskiej partyzantce, a potem w więzieniu i w Ravensbr"uck. To wystarczyło. Widzą, że masz podobną przeszłość jak my. I wtedy zaczęło się wspólne życie, które nadal trwa. W tym roku obchodzili srebrne wesele. Jak w każdym wspólnym życiu dwojga, a potem trojga ludzi zdarzały się chwile dobre i złe. Lecz nie osłabło uczucie, które połączyło ich owej pamiętnej jesieni. Pracowali oboje. Zarobki były skromne, warunki mieszkaniowe również. Na razie musieli żyć oszczędnie i liczyć się z każdym wydatkiem. A jednak te lata pozostawiły w pamięci Marii tyle dobrych wspomnień, że do dziś z uśmiechem pełnym sentymentu spogląda na starą, nadal istniejącą kamienicę przy ulicy Śniadeckich, gdzie przeżyli razem dwa wspólne lata. Było im nieraz ciężko, lecz pozostali oboje do dziś zarówno parą kochanków, jak dwojgiem najbliższych przyjaciół. - Bądź dla niego nadal dobra, Maryjko, tak jak dotąd - powiedział bratowej doktor Lisowiecki na krótko przed ślubem. - Jest naprawdę tego wart. Jesteście warci siebie oboje. I bądź cierpliwa, jeśli czasem okaże się uparty. On ciebie bardzo kocha. Z ulicą Lwowską, jak mówili, łączyła ich niezmienna rodzinna przyjaźń. Kiedy Marcin robił swój spóźniony doktorat, przy pomocy zabiegów i znajomości Jana otrzymali pokój z kuchnią na bliskim Żoliborzu. Oddaliło ich to od sąsiedztwa rodziny, ale dawało większą wygodę. Komunikacja w Warszawie była wetdy już zresztą znacznie lepsza. Niebawem Maria na namową otoczenia podjęła przerwane kiedyś studia. Wygnana przed kilku laty socjologia wróciła do łask, czyli na uniwersytet. Dawnej słuchaczce zaliczono półtora semestru sprzed owej przymusowej przerwy. Interesował ją ten przedmiot, ponadto odgrywała dużą rolę ambicja. Wszyscy w najbliższej rodzinie mieli dyplomy, Marcin sposobił się do dalszej kariery naukowej, wróżono mu w tej dziedzinie przyszłość. Miałaby więc tylko ona zostać nawet bez magisterium?! - Zrób to, póki jeszcze możesz zorganizować sobie czas - radził Jan, którego zawsze słuchała jak rodzonego starszego brata. Potwierdzała z westchnieniem wiedząc dobrze, co miał na myśli. Wciąż bowiem w ich udanym i szczęśliwym małżeństwie brakowało dziecka. Dziecka, którego oczekiwali oboje. Pod koniec drugiego roku ich wspólnego życia pojawiła się nadzieja. Marcin przyjął tę wiadomość wybuchem radości. W dwa miesiące później, wstrząśnięty i przerażony, wzywał pogotowie, alarmował rodzinę. Silny krwotok i długie szpitalne leczenie przywodziło Marii na myśl ponure wspomnienia przeszłości. Cóż z tego, że teraz otaczała ją serdeczność bliskich i troskliwa opieka lekarzy? Nie mogła mieć dziecka, choć tak tego chciała. Nie mogła dać dziecka najbliższemu w świecie człowiekowi, który równie silnie pragnął być ojcem, jak ona pragnęła zostać wreszcie matką. Profesor Jan Lisowiecki odbył rozmowę z lekarzami, którzy niedawno ratowali jego bratową. Rozkładali ręce: następstwa dawnych wojennych urazów dają znać o sobie. Nie pierwszy i nie ostatni raz spotykane są takie przypadki wśród kobiet, które przeszły więzienia i obóz. Przygnębienie Marii przerodziło się w długotrwałą depresję. - Przestań płakać, Maryjka - powtarzał Marcin. - Jesteśmy zawsze razem. To najważniejsze. Jeśli nie będzie można inaczej, adoptujemy dziecko. Sporo ludzi teraz tak robi. Największym oparciem stała się wtedy dla Marii bratowa. - Trzeba się wziąć za ciebie - oświadczyła. - I nie wolno tracić nadziei! Jedna z moich koleżanek, pisała pracę o macierzyństwie kobiet, które przeszły przez więzienia i obozy. Skontaktuję cię z nią. Owszem, były i są przypadki całkowitej bezpłodności. Ale były też przypadki urodzeń żywych, normalnych dzieci nawet przez "króliki", poddawane hitlerowskim doświadczeniom. Nie rozpaczaj, Maryjka! Dam ci znać, kiedy masz się zgłosić do kliniki. Konsultacje, zabiegi, leczenie. Ileż to trwało?... Co najmniej półtora roku. I znów nadzieja, w którą oboje tym razem nie śmieli wierzyć. Opiekę nad przyszłą młodą matką najpierw objęła Wanda, której przykazań Maria słuchała tak, jak niegdyś rad jej męża, kiedy była jeszcze jego pacjentką - potem jej przyjaciółka, lekarka ginekolog, pracująca w szpitalu na ulicy Inflanckiej na oddziale patologii ciąży. - Nie martw się, Maryjka! - powtarzała na każdym badaniu. - Wszystko będzie dobrze, tylko musisz uważać na siebie! Pierwsze trzy miesiące ustawiczne prawie leżenie w domu. Od czwartego miesiąca - leżenie w szpitalu. Dla młodej kobiety, przywykłej do czynnego życia, było to udręką. - Wiem, że to przykre - powiedziała Wanda Lisoweicka - ale pamiętaj, Maryjka, że nie ma zbyt wysokiej ceny za dziecko, jeśli chce się je mieć! Pamiętała o tym. Była posłuszna lekarzom. Uśmiechała się do Marcina podczas wizyt, kiedy mówił to samo, co wszyscy. Gładząc jej rękę zapewniał, że sam daje sobie doskonale radę ze wszystkim, z obiadami, z gospodarstwem domowym. Sięgała na przemian po lekkie czytadła i po dzieła socjologiczne przynoszone z domu. I zapominała o wszystkim czując ruchy dziecka. Wiedziała, że czeka ją cesarskie cięcie. - Zaśniesz i obudzisz się, kiedy już będzie po wszystkim - zapewniała Joanna, przyjaciółka Wandy. A jednak Marię ogarnęło przerażenie, kiedy zaczęły się bóle na tydzień przed terminem, jaki przewidzieli lekarze. Było wczesnne popołudnie. Za oknami widziała bezchmurne niebo kwietnia, kiedy wieziono ją do sali operacyjnej. Z porodówki dobiegał ostry, przenikliwy krzyk... Białe fartuchy, białe maski na twarzach. Ostry blask bezcieniowej lampy. To wszystko już kiedyś było! Chłodny dotyk słuchawki na brzuchu. Uchwyciła dwa słowa: - Tętno słabnie... Wyciągnęła ręce do lekarzy. Wydawało jej się, że krzyczy, choć to był zaledwie schrypnięty półgłos: - Dziecko! Ratujcie dziecko! - Spokojnie. Proszę się nie ruszać! - Mówi jedna maska męskim głosem. Ktoś ociera jej pot z czoła. Druga maska odzywa się stanowczo, prawie szorstko: - Maryjka, bez histerii! Oddychaj głęboko! Posłusznie oddycha jak najgłębiej. Miażdżący ból przestaje rozsadzać plecy. Narkoza działa: zawrót głowy, uczucie opadania coraz szybciej, coraz głębiej... Budzi ją czyjś głos, powtarzający monotonnie, uparcie: - Jak się pani nazywa? Słyszy mnie pani? Jak się pani nazywa? - Chłodny dotyk na czole. I znów te same słowa: - Jak się pani nazywa? Obrzydliwe mdłości, pokonywane z wysiłkiem. Nie ma już bólu, tylko uczucie bezgranicznego wyczerpania. Jest pewna, że należy odpowiedzieć: Maria... Maria Velikanović. Strasznie długie nazwisko! Kiedyś miała krótsze. Ale teraz trzeba tak mówić - i to od razu, zanim Niemiec znów ją uderzy. Wyszeptuje wreszcie z trudem to nazwisko, ale nikt jej nie bije. Tylko czyjś głos z powątpiewaniem stwierdza: - Jeszcze się nie obudziła. - Zaraz zobaczymy. Znowu tamten głos: - Pani Mario, jak się pani nazywa?... - A zaraz potem inny: - Maryjka, słyszysz mnie? Czas jak gdyby dokonał ogromnego skoku naprzód. To nie Belgrad. Nie szpital więzienny, tylko klinika warszawska. Maria z przymkniętymi jeszcze oczami, lecz całkiem przytomnie wypowiada imię lekarki: - Joasiu... - Maryjka, masz córkę! Wszystko dobrze. Trzy kilo dwadzieścia. Słyszysz mnie? - Mam córkę? - Te słowa przynoszą najpierw jeszcze nie radość, lecz nieopisaną ulgę. - Żyje? - Oczywiście. I już krzyczy! Trzeba powiedzieć coś jeszcze ważnego. Jedno słowo, jedno imię: - Marcin?... - Siedzi kamieniem od wczoraj w szpitalu! Nie dał się wyrzucić do domu. Uparty jak dziki osioł. - Już wie? - Pewnie, że wie. Czekał, żebyś się obudziła. Może teraz go namówię, żeby poszedł się trochę przespać. Ale masz zakochanego męża. Pozazdrościć! Jakie imię dacie małej? Bo trzeba zapisać... - Renata. A na drugie Olga. Będziesz pamiętać? - Oczywiście. Renata Olga Lisowiecka. Obmyśliła sobie te imiona podczas długich szpitalnych, bezsennych nocy. - Dlaczego właściwie nazwaliście ją Renata? - spytała któregoś dnia Zofia Gostowska, wprawnymi ruchami przewijając niemowlę. Wzięła urlop i przyjachała do Warszawy, aby doglądać siostry, która bardzo powoli wracała do zdrowia. - Nie podoba ci się? - Dlaczego? Owszem, ładnie. Tylko jakoś teraz nie spotykane. Olga - to wiem. Na pamiątkę po tamtej. Ale Renata? - Nie chciałam iść za owczym pędem. Wszędzie naokoło Ewy, Moniki, Katarzyny. A zresztą lubiłam łacinę. Przetłumacz sobie! - Re_nata? Zofia zrozumiała. Uśmiechając się, prawie macierzyńskim gestem pogładziła krótko przycięte włosy siostry. - "Odrodzona"? Ech, ty wieczna romantyczko! Żeby tylko nie zauroczyć! Twój Marcin to naprawdę świetny facet. Bardzo zmizerniał przez ten czas, kiedy cię trzymali w szpitalu. Ale teraz odżył, jakby też był odrodzony. I aż przyjemnie patrzeć, że tak się cieszy dzieckiem! Cieszył się nim niezmiernie wtedy i później. Kąpał i przewijał córeczkę z większą wprawą niż Maria, która długo przychodziła do siebie po porodzie. Karmiła jednak małą sama przez pierwsze miesiące i to sprawiało jej wielką radość. Stopniowo również odżyła. Wyładniała, jak mówili wszyscy dokoła. Odzyskała spokój i równowagę, jakiej brakowało jej przez te wszystkie lata daremnego czekania na dziecko. I to dziecko, którego tak pragnęli, z takim trudem wydane na świat, odmieniło im życie na lepsze. W pierwszym roku po urodzeniu Renaty zdobyli spółdzielcze wygodne mieszkanie również na Żoliborzu. Z pomocą niezawodnej Wandy, chrzestnej matki ich córeczki, znaleźli wielki skarb - dobrą gosposię. Między wózkiem a łóżeczkiem małej Maria kończyła pracę magisterską, którą miała wkrótce potem obronić. Marcin dawno zrobił doktorat i szedł ku habilitacji. Kiedy Renata miała półtora roku, jej matce zaproponowano pracę tłumaczki przy grupie Szwedów, budujących specjalistyczny szpital dla dzieci w Otwocku. Kierownictwo budowy zapewniło dojazdy. Otwock był niedaleko. Praca ograniczała się do kilku godzin dziennie i była stosunkowo dobrze płatna. Maria początkowo wątpiła, czy da sobie radę z mocno już zapomnianym językiem - okazało się jednak, że nie wywietrzał jej z pamięci. Jeden ze Szwedów znał Olafa Erdstr"oma. Wznowiona została korespondencja z przyjaciółmi, którym Maria tak wiele zawdzięczała w pierwszym roku po wojnie - korespondencja przerwana w okresie, kiedy rodzimi nadgorliwcy każdy kontakt z zagranicą uważali za podejrzany. Okazało się, że ciotka Liv żyje jeszcze, choć jest już bardzo sędziwa i doskonale pamięta małą Marię z Polski. Renata chowała się zdrowo. Najmłodsza w rodzinie, była ulubienicą wszystkich krewnych. - Udała się wam córka! - mówili przyjaciele. Córka... Jedyna i ukochana. Teraz pyta: - Dlaczego jestem tylko jedna? No cóż - była i pozostała jedynaczką. Z tym musieli się pogodzić. Ryzyko byłoby zbyt wielkie - twierdzili lekarze specjaliści. Ich zdanie podzieliła również niezawodna przyjaciółka - Wanda. Maria bardzo pragnęła jeszcze jednego dziecka. Chciała zaryzykować. Marcin był roząsdniejszy. - Nie wymagajmy zbyt wiele od losu, Maryjka - powiedział. - Nie jesteśmy już tylko parą zakochanych w sobie ludzi. Jesteśmy rodziną. I tak dobrze, że po tym wszystkim, co przeszłaś, doczekaliśmy się dziecka. Pamiętny październik roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego nie odbił się początkowo w ich domu żywym echem. Oczekiwanie na dziecko było dla nich obojga ważniejsze niż wszystkie wydarzenia przetaczające się przez kraj. Dopiero później, już po urodzeniu Renaty, zaczęli je głębiej dostrzegać. Jeszcze zanim nastąpił wielki przełom, ludzie niesłusznie skazani wychodzili z więzień i byli rehabilitowani. Oddawano sprawiedliwość żołnierzom i oficerom Ak, uznając ich wojenne stopnie i odznaczenia. Stosunki z Jugosławią szybko się normalizowały. Niebawem do tego kraju zaczęli wyjeżdżać pierwsi turyści. Kiedyś Marcin zagadnął żonę: - Nie miałabyś ochoty? - Nie - odparła krótko. - I nie chcesz tam napisać? Dowiedzieć się? - Nie, Marcin. To już dla mnie zamknięty rozdział życia. - Jeżeli zamknięty, to dlaczego obawiasz się zetknięcia z samym krajem, niekoniecznie z ludźmi? Gdzie tkwi przyczyna tych... tych oporów? Zastanowiła się przez chwilę. - Oczywiście w tym, co zaszło nie tam, tylko u nas, wtedy, w czterdziestym ósmym roku. Pomyśl sam: walka z Niemcami podczas okupacji była dla ciebie, tak jak dla innych Polaków, sprawą najważniejszą. - Oczywiście. - Tak samo było tam. A jednak ilu ludzi tu, w kraju, po wojnie zacięło się, zamknęło w sobie, kiedy nasi rodzimi głupcy przeinaczali albo po prostu znieważali sens walki. - Teraz jednak wiele się zmieniło. Trzeba przynać... - Owszem. Ale sam mówiłeś, że są ludzie, którzy mają wszystkiego dość i żadne tak zwane wyrównywanie krzywd nie jest przez nich akceptowane. Pracują, ale nie chcą działań w Zbowidzie ani w jakikolwiek sposób nawiązywać do przeszłości. Mają dosyć - bo ta przeszłość zanadto została zbrukana. Pozostała zbyt wielka gorycz... Widocznie jednak pamiętano ją w Jugosławi, jeśli dwa lub trzy razy otrzymała zaproszenie z ambasady. Każde z nich było zresztą mocno spóźnione. Kierowano je bowiem pod stary adres przy ulicy Grottgera, skąd białe koperty ze sztywnymi kartonikami wędrowały na Śniadeckich, potem zaś na Żoliborz. Nie skorzystała z nich, zajęta wówczas przede wszystkim dzieckiem. Otrzymała zaproszenie na dwudziestolecie Zetwuemu, z którym połączona była rocznica powstania "Głosu Młodych", pisma wywodzącego się jeszcze z czasów konspiracji. Ktoś, kto wysłał zaproszenie, musiał znać jej obecne nazwisko, zadresowane bowiem było na Marię Dravcić_lisowiecką, zamieszkałą przy ulicy Śniadeckich 10. Przeczytała kilkakrotnie jego tekst, zastanawiając się: iść, nie iść? Nagle ożył miniony czas: narady, wyjazdy w teren, redagowanie tygodnika, wiersze i reportaże umieszczane na jego łamach. Gorący czas referendum, brygady żniwne. "Służba Polsce", kursy przygotowawcze na wyższe uczelnie... Gdyby można było spotkać takich ludzi, jak Paulina, jak Wiktor Dalewicz, jak Stanisław Doroba czy Tadeusz Siewko! Lecz Pauliny już nie ma. A inni? Nie wiadomo, gdzie są, kto z nich żyje? Jeśli na spotkaniu pojawią się tacy jak Paluch i Kotowski, jak Łakota... jak Zygmunt? Zrezygnowała. W liście do komitetu organizacyjnego uroczystości rocznicowych wymówiła się zdrowiem i pracą. To wszystko zresztą działo się tak dawno! Jak gdyby w innej rzeczywistości, która przeminęła na zawsze. Renata już dawno śpi. Słychać jej miarowy oddech. Maria wciąż jeszcze ma oczy szeroko otwarte. Wspomnienia wezbrane burzliwą falą opadają z wolna. Ile przeżyłam na nowo w ciągu kilku dni, od owego drugiego ranka spędzonego na plaży, kiedy zaczęła powracać przeszłość. Długo się broniłam, bo tej przeszłości po prostu się bałam. Prawdą jest stare powiedzenie: Czas kaleczy, czas leczy. Tu, w Jugosławii, w kraju, który, miał stać się dla mnie drugą ojczyzną, lecz nigdy nią się nie stał, dokonałam powtórnie rozrachunku z przeszłością. Wszystko, co przeżyłam, w tej przeszłości ma swoje miejsce, jak mają swoje miejsce w domu, który zbudowaliśmy oboje, dawne pamiątki zachowane w najgłębszej szufladzie biurka. Już nie trzeba walczyć z przeszłością. Jestem silniejsza niż ona. Pierwsza miłość młodziutkiej dziewczyny zamieniła się we wspomnienie. Można o nim będzie opowiedzieć córce, która ma tylko o rok mniej niż ja wtedy. Tamte bolesne sprawy są już zamkniętym rozdziałem historii i mojego życiorysu. Polakom, którzy walczyli w tym kraju, przywrócono dobre imię i dawne bojowe ordery. Marcin miał rację. Nie trzeba było obawiać się tej podróży. Może powinnam jechać do Belgradu, odnaleźć Dravciciów, odwiedzić mogiłę Vesny? Dawno minęła północ. Jutro... już właściwie dziś jedziemy z Renatą na Hvar. Na wyspę, której zarysy niebawem zaczną majaczyć na morzu w blasku świtu. Tam, gdzie między dwojgiem ludzi stało się to, co stać się musiało - po to, by właśnie tak, a nie inaczej potoczyło się moje życie... Dzień ósmy O godzinie szóstej rano dzwoni mały budzik, przezornie zabrany z domu. I prawie równocześnie słychać niegłośne pukanie do drzwi. Maria ocknęła się już przed kwadransem. Mimo bardzo krótkiego snu czuje się wypoczęta. Budzi córkę przeciągającą się na tapczanie. - Wstawaj, bo ci Hvar ucieknie! Prysznic. Sprawdzenie drobiazgów, już wczoraj wrzuconych do torby. Zapasowe filmy. Krem do opalania. Przewodnik po Jugosławii. Foldery dotyczące Hvaru. Dla uczestników dziesiejszej wycieczki podano wcześniej śniadanie na tarasie. - Jedziemy na wyspę! - podśpiewuje Renata smarując bułkę dżemem. - Na wyspę tajemniczą! Na wyspę zaczarowaną! - Dalczego tajemniczą?! - Bo to jest wyspa! A każda wyspa musi być niezwykła. Choćby właśnie dlatego, że ze wszystkich stron widać morze! Że też u nas na Bałtyku nie ma wysp! - No, jakieś tam są. Uznam, Wolin - możesz sprawdzić na mapie. - Eee, tam! Takie wyspy na tym wspaniałym morzu, to całkiem co innego. Mogli tu być piraci, korsarze, ukryte skarby, porwane narzeczone... - Kończ jedzenie, bo już czas. Niezbyt liczna (na szczęście - stwierdza w duchu Maria) grupka turystów zmierza ku przystani, gdzie kołysze się niewielki biały stateczek. Niebawem brzeg zaczyna się oddalać. Pasmo błękitnej wody pomiędzy lądem a burtą staje się coraz szersze. Renata obiegła dwa pokłady, dolny i górny, zanim usadowiła się na leżaku obok matki. - Jak długo płynie ta łajba? - Nie wiem dokładnie - odpowiada Maria (choć raczej wie). - Sprawdź w przewodniku. - Szelest kartek. - O rany! Aż trzy i pół godziny!? A wydaje się, że to bliziutko! - Nie, jednak spory kawał drogi. Wyspa jest duża, więc ją widać z daleka. A ten stateczek dość wolno płynie (chyba niewiele prędzej niż przed wojną - odpowiada w myślach). Pewnie dlatego wcześnie nas wyprawiają na tę wycieczkę, że droga trwa długo. - Tyś tam była... wtedy? Przed wojną? Kruciutki odruch wahania. - Byłam - potwierdza Maria. - Ale właściwie nic nie pamiętam. Renata wyciąga się jak długa na leżaku. - Ach, jak przyjemnie! - wzdycha sięgając od niechcenia po przewodnik. - Nakryj głowę, jeśli chcesz siedzieć na słońcu. Weź ciemne okulary. - Macierzy moja, nie nudź! - mruczy Renata, ale raczej dla zasady niż chęci sprzeciwu. Maria przesuwa swój leżak bardziej w cień. Tym razem znów powiedziałam nieprawdę. Hvar pamiętam i nie zapomnę go nigdy. Gdybym mogła ci się zwierzyć - może potrafiłabym wytłumaczyć, dlaczego na zawsze zapamiętałam tę wyspę. Trudno zapomnieć miejsce, w którym z dziewczyny stałam się kobietą. Trudno wykreślić z myśli i z serca pierwszą miłość i pierwsze jej spełnienie. Nawet jeśli tę miłość przerwała śmierć i ból wielkiej straty, z którą niełatwo było się pogodzić, jej wspomnienie trwa. Jest jak odbicie gwiazdy, która już nie istnieje, lecz wciąż promieniuje dawnym blaskiem. Oddalił się brzeg Tuczepi. Przymknąć oczy - i jest się znowu tamtą dwudziestoletnią dziewczyną, płynącą na spotkanie z Hvarem. Uśmiechałam się pobłażliwie, słysząc zachwyty Reny nad wyspą, która powinna być tajemnicza i niezwykła? Przecież kiedy byłam w jej wieku, cała druga wakacyjna podróż do Jugosławii wydawała mi się jednym wielkim czarodziejstwem. I wiedziałam, że Sławek mnie kocha. Już myślała, że podróż spełznie na niczym. Ojciec był za tym, żeby jechała. Matka postawiła jednak stanowcze veto. Argumentom jej trudno było zresztą odmówić słuszności. Od wielu miesięcy świat nurtował wzrastający niepokój. O wojnie mówiono coraz częściej podczas ubiegłej jesieni i obecnej wiosny. Te nastroje i pogłoski raz ucichały, to znowu przybierały na sile. Ludzie jeszcze nie chcieli wierzyć w nadchodzącą groźbę. Ale ta groźba istaniała i trudno ją było odżegnać. Antek, brat Maryjki, powołany został na ćwiczenia wojskowe. Wszędzie mówiono o wojnie, zwłaszcza po majowym przemówieniu Becka, ministra spraw zagranicznych. Maryjka, zajęta egzaminami - wiedziała, że bez zaliczenia pierwszego roku ani mowy nie będzie o wyjeździe! - raczej rzadko przerzucała gazety. Trudno jednak było nie widzieć w nich świadomości mówiących o niebezpieczeństwie. Zachowała jeszcze sprzed matury zwyczaj wpisywania ulubionych wierszy do specjalnego brulionu, który prztrwał na strychu krakowskiego domu. Tej wiosny wycięła i wkleiła do brulionu dwa utwory poetyckie, które miała niebawem zapamiętać aż do dziś: Broniewskiego "Bagnet na broń" i wiersz Iłłakowiczówny o pocałunkach, które pachną prochem... - Nigdzie nie pojedziesz, Maryjka - powtarzała z irytacją matka. - Bądź raz wreszcie rozsądna! Wojna wisi na włosku, a ty chcesz kręcić się po świecie? W takich niepewnych czasach trzeba trzymać się blisko domu! - Obiecaliście przecież... - najmłodsza córka z trudem połykała łzy. - Obiecaliśmy, ale parę miesięcy temu, kiedy wszystko wyglądało mniej groźnie niż teraz. Jeśli coś się zacznie... - A jak się niezacznie? Tam na mnie Vesna tak czeka i... W samą porę zjawił się ojciec, jak zawsze spokojny i zrównoważony. Wysłuchał ich obu po kolei i rozstrzygnął sprawę. - Niechże dziewczyna jedzie, Haneczko. Do Jugosławii nie jest tak daleko, żeby nie mogła wrócić w razie czego. Teraz się znowu zrobiło trochę spokojniej. W końcu to tylko cztery tygodnie. Maryjka z piskiem radości rzuciła się ojcu na szyję. - No, dosyć już, dosyć, ty panno z mokrą głową! Jedź i to jak najprędzej, żebyś szybko wróciła. Widzisz przecież, jak mama się niepokoi! Powinnaś ją zrozumieć. Wybiegła z pokoju jak na skrzydłach, prawie tańcząc z uciechy. Zdążyła jednak usłyszeć słowa ojca skierowane do matki: - Niech jedzie, Haniu, póki jeszcze można. W razie czego będzie miała co wspominać... Nie przejęła się tym zbytnio. Tatuś przesadza, mama jeszcze bardziej - pomyślała zdejmując walizki z pawlacza. Ochoczo zabrała się do pakowania rzeczy. Nie wierzyła w tej chwili ani w wojnę, ani w jakiekolwiek zło, które mogłoby spotkać ją lub kogokolwiek z jej bliskich. Wspaniałe było to lato. Wspaniała była włóczęga na rowerach, z plecakami, w czwórkę: Vesna i jej chłopak Petar (nazywałam go Czarny Piotruś, smagły, ogorzały od opalenizny, czarnowłosy), ona i Sławek. Przymyka teraz oczy i widzi Split na nowo - taki, jakim ujrzała go przed trzydziestu kilku laty. Czy zdjęcia w folderach, które oglądała przed chwilą, pobudziły dawne wspomnienia? Na pewno tak. Lecz ponadto niestrudzona pamięć przywołuje fragmenty obrazów ułamkowych, niepełnych, a zarazem zdumiewająco barwnych i żywych. Najstarsza część miasta, Stari Grad, zamknięta w obrębie pałacu Dioklecjana, niby drogocenny kamień ujęty w oprawę pierścienia. Domy jak gdyby wrośnięte w mury prastarego gmachu, mury z kamieni, które dawni mistrzowie spajali, używając mieszaniny białka i mleka. Tak objaśniał Vzarny Piotruś, późniejszy mąż Vesny. Jako student akademii sztuk pięknych znał się na rzeczy. Kręte wąskie uliczki. Stare kamienice. W szparach i szczelinach murów wyrastają kępy traw. Z któregoś okna zwisa jak wielki bukiet krzak fuksji, suto osypany różowym kwiatem. Split: masywne baszty, stare, maleńkie kościółki. Łuki arkad pośród murów. Majestatyczne bramy: Złota, Srebrna, Spiżowa, Żelazna. U stóp dzwonnicy sfinks egipski. Smukła wieża o kształcie, który Maria przypomni sobie po latach, gdy oboje z Marcinem po raz pierwszy zobaczą Włochy. Zgrzyt klucza otwierającego wrota katedry. Co w niej było? Sarkofag. Stalle poczerniałe od starości, mozaiki, freski. Zapamiętała plac, wyłożony flizami z białego kamienia - i unoszące się nad nim gołębie. Średniowieczne mury warowne z wycięciami w szczytowej części, oglądane z daleka, przypominały koronkę. Z bliska widać było, że to miejsce obronne. Stąd, jak objaśniał Petar, miotano ogień przed wiekami, gdy wróg zagrażał miastu - ówczesnej twierdzy. I słońce! Wszechobecne słońce. Potoki blasku zdają się przepełniać miasto, wyzłacają mury, nadają lekkości starym, łukowatym arkadom. I kwiaty. Kwiaty na placu, który olśniewa bielą, a zarazem zdaje się kipieć kolorami. Ułamkowe obrazy, strzępy wspomnień, teraz już nie bolą. Renata ziewa szeroko raz, potem drugi. Przeciąga się na leżaku jak kotka. - Mamo, tak gorąco, że nie chce mi się czytać. Powiedz coś o tym Hvarze. Chyba go całkiem nie zapomniałaś? - To nie takie proste, moja droga. Tyle lat! Pewnie sobie to i owo przypomnę, kiedy tam już będziemy na miejscu. (Znowu zastosowałam wybieg, córeczko! Pamiętam doskonale, jak w czwrókę płynęliśmy na Hvar. Też wczesnym rankiem, tak jak dziś, tyle że nie z Tuczepi - to kąpielisko jeszcze wtedy nie istaniało - tylko właśnie ze Splitu. Oczy mnie bolały od bogactwa obrazów w tym mieście. Widok morza był odpoczynkiem. Sławek droczył się ze mną pytając, czy dobrze zniosę morską podróż. Czułam się świetnie. Woda była jak lustro, stateczek sunął żwawo bez żadnego chybotania. Czekał nas odpoczynek na Hvarze. - Tam jest domek, który zbudował mój ojciec - powiedział Stojan Dravcić. - To zwykła, skromna chata. Ale jak się nie ma wielkich wymagań, a wy przecież jesteście młodzi, można tam znakomicie odpocząć). - Mamo, co to jest Madera? - Renata wróciła do studiowania folderu. - Jakieś wino? - Wino swoją drogą. Ale Madera to wyspa, tylko nie jugosłowiańska, która słynie z największej ilości dni słonecznych w roku. Podobno w sezonie tamtejsze władze wypłacają turystom coś w rodzaju odszkodowania, jeśli zdarzy się dzień deszczowy. Gdzieś słyszałam albo czytałam, że tak samo jest na Hvarze. - Świetny pomysł! - Renata odkłada folder. - Można by go u nas zastosować. Tylko że jakby kto chciał płacić za każdy dzień deszczowy w Sopocie albo Międzyzdrojach, toby prędko splajtował... Havr jest już blisko. Rośnie prawie w oczach, zajmuje coraz więcej przestrzeni. Teraz dopiero widać, jak długa i rozległa jest ta wyspa. Zatoka wchodzi głęboko w ląd. Nad nią piętrzy się spadziste wzgórze porośnięte zielenią. Winnice - przypomina sobie Maria. - Jest tu jakieś bardzo dobre miejscowe, hvarskie wino, chyba czerwone? - Tu więcej wszystkiego rośnie niż w Tuczepi - stwierdziła Renata. - Popatrz, mamo, jakie piękne palmy! Czy to jest jedno miasto czy więcej? - Kilka. No i wioski. - A jak to tutaj się nazywa? - Hvar. Tak jak wyspa. (Przed laty zadała to samo pytanie. I Sławek wtedy tak jej odpowiedział, jak ona przed chwilą odpowiedziała Renacie). Widać stare mury obejmujące miasto i dawną twierdzę, która nad nimi góruje. Biały kamień i żywa, intensywna zieleń - dwa kolory Havru. Przystań, do której zmierza stateczek, wygląda jak taras nad morzem - ten płaski taras oślepia bielą kamieni, rozpażonych w słonecznym blasku. Palmy rozpościerają szerokie korony. Różowo i biało kwitną oleandry. Nieco dalej widać rząd smukłych, ciemnozielonych cyprysów. Maria z mimowolnym wzruszeniem rozpoznaje mimozę o drobnych, podłużnych listkach. Mimoza przypomina jej - nawet kiedy nie kwitnie - wojenne przedwiośnie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, spędzone już w Zagrzebiu. - Ależ tu coś wspaniale pachnie! Piękniej niż perfumy! - Lawenda. Hvar nieraz nazywają lawendową wyspą. (Ten sam aromat zauroczył mnie przed laty. Od tego czasu słowo lawenda zawsze kojarzy mi się z Havrem. A przecież rosną także tutaj inne śródziemnomorskie zioła o nie mniej urzekającej woni. Wśród nich rozmaryn. Ten właśnie ze starej piosenki, której w kraju teraz już nikt nie śpiewa. I z pierwszego ślubnego bukietu). Przewodniczka oczekująca na przystani sprawnie zagarnia pod opiekuńcze skrzydła garstkę turystów z domu wypoczynkowego "Jadran" w Tuczepi. Jest wśród nich kilku cudzoziemców. Uzgadnia więc, że będzie udzielać objaśnień w języku serbochorwackim z tłumaczeniem na angielski. W objaśnieniach tych jest mowa o historii wyspy, o jej najdawniejszych mieszkańcach - Pelazgach oraz Ilirach, o kolonizacji greckiej, walkach z Rzymianami, wreszcie o Słowianach, którzy zaczęli osiedlać się na Havrze od VII wieku. Renata słucha nawet dość uważnie. maria usiłuje czynić to samo, lecz nieposłusznie myśli błądzą gdzie indziej. Wszystko, co widziała przed laty, odżywa z całą wyrazistością. Rynek, barwny jak dawniej, przyciąga wzrok wszelkimi kolorami kwiatów i owoców. Nazywa się inaczej - Titov trg. Renesansowa katedra pod wezwaniem jakiegoś świętego? Aha, Stjepana. Stary Arsenał - nadal działa w nim teatr. Ojciec Sławka móił z dumą, że jest to najstarszy teatr na Bałkanach. Znowu nawidza ją osobliwe uczucie wewnętrznego rozdowjenia. Jest dojrzałą kobietą, która wiele w życiu widziała. A zarazem dawna dwudziestolenia Maryjka rozgląda się, wodzi zachwyconym spojrzeniem po uroczych starych budynkach z koronkowymi fasadami, z misternie rzeźbionymi oknami. W starym franciszkańskim klasztorze były i są nadal, jak wynika z objaśnień przewodniczki, obrazy pędzla dawnych mistrzów włoskich oraz nie mniej cenne bizantyjskie ikony. Wśród ciszy i słońca przesiewającego blask pomiędzy liśćmi sunie powolnym krokiem niemłody mnich o ascetycznej, niedzisiejszej twarzy. Zieleń ogrodu z czterech stron otoczonego krużgankami. Widok jego przywodzi na myśl hiszpańskie słowo: patio lub staropolskie: wirydarz. Amfory gliniane, jedna smukła, druga pękata, oblepione szczelnie muszelkami. Wrażenia przemieszane ze wspomnieniami nakładają się wzajem na siebie. Hvar pozostał bez żadnych zmian, choć przecież Jugosławią mocno i gwałtownie wstrząsnęła wojna. Przewodniczka mówi, że podczas wojny wyspa okupowana była najpierw przez faszystów włoskich, potem przez Niemców. Wrzesień tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku przyniósł wyzwolenie. Mieszkańcy wyspy uczestniczyli w partyzanckich operacjach morskich. Nic o tym nie wiem dokładnie - myśli Maria. - Szkoda, że nie pytałam o szczegóły tych operacji, przyjachawszy do Jugosławii po wojnie. - Przez Havr - ciągnie dalej przewodniczka - ewaakuowano część ludności z Dalmacji, zagrożonej represjami niemieckimi. - Dokąd? - pyta jakiś niemłody, szpakowaty Anglik. - Do północnej Afryki. Posiłek będzie później w hotelu "Amfora". Teraz wycieczkowicze mają czas wolny. Maria oddycha z mimowolną ulgą. Idą bez pośpiechu jedną z uliczek, wąskich, raz biegnących ku górze, to znów spadających nieoczekiwanie w dół paroma schodkami. Malownicze zaułki, przesmyki między starymi kamieniczkami. Doniczki na schodach. Pełzające po murach korzenie pnączy. Zapach smażonej oliwy, pogwarki kobiet, hałas bawiących się dzieci. Mały placyk, zielona pergola. Z białego muru zwisają kiście różowych i fioletowych glicynii. Stoliki osłonięte kolorowymi parasolami. - Co tu dają? - ożywia się Renata. - Popatrz, to jakieś suszone ziele! Tak jak dawniej sprzedawane są małe wiązki suszonej, aromatycznej lawendy. I malutkie buteleczki z olejkiem lawendowym ora rozmarynowym. Maria kupuje olejki oraz pęczek suchego ziela. Kropla płynu roztarta na palu. Sucha łodyżka, skruszona na pył, Ileż zapach! Przenikliwy, narastający metalicznym dźwiękiem śpiew cykad. Wystarczyłoby iść tą spadzistą uliczką prosto, do skrzyżowania, a potem w górę, aby trafić do zwyczajnej chaty, ukrytej w gąszczu zieleni z nieprawdopodobnie pięknym widokiem na morze. Ciotka Rada, krewna Dravciciów, mieszkająca w tej chatce, wydała się polskiej przybyszce trochę jak wiedźma z bajki pomarszczona, wiekowa, przygarbiona, twarz miała przeoraną zmarszczakmi, podobną do kory wielkiego drzewa. Pili wspaniałą źródlaną wodę i znakomite zsiadłe mleko. Potem umyli się i zasnęli kamiennym snem. W izbie przeznaczonej dla dziewcząt przygotowane były trzy posłania. - Kto tu jeszcze mieszka? - spytała Maria Vesnę po przebudzeniu. - Desanka, nasza bratowa. Czasem jeździ do Splitu, bo ma tam rodzinę. Desanka, od ubiegłej zimy żona najstarszego z braci Dravciciów, była milcząca, poważna - tak jak Ivo. Mimo pięknej pogody po kilka godzin dziennie siedziała nad skryptami i podręcznikami. - Kuje bo ma zdawać jesienią ostatnie egzaminy - objaśniała Vesna. Desanka studiowała prawo tak jak jej mąż. Oni czworo kąpali się, opalali, robili wycieczki po wyspie. Wieczorami pili wino i tańczyli w miejscowych knajpach. Nieraz siadywali na małym podwóreczku z widokiem na morze. Patrzyli na powolne dogasanie blasków zachodu, na zmierzch powlekający granatem. Na niebo wysypywały się gwiazdy upalnego sierpnia. Czasem któraś z nich przecinała mrok nikłą świetlistą smugą. - Prędko pomyślcie, czego najbardziej chcecie! - przypominała Vesna. Maryjka siedziała z ręką w dłoni Sławka, wiedząc, że w takich momentach oboje myślą o tym samym. Sławet, starszy o cztery lata, impulsywny i śmiały, najpierw w liście napisał jej to, co powiedział teraz, gdy się spotkali. Siedzieli długo, patrząc na morze. Dopóki było widno, Petar coś dłubał zwykłym kozikiem w klocku drewnianym. Dostała potem od niego na pamiątkę dziwaczny posążek - była to baśniowa postać gnoma lub karła, o ledwie naznaczonych, lecz wyrazistych rysach. Po latach przeglądając jakieś ilustrowane pismo francuskie, znalazła w nim fotoreportaż z pracowni Petera Drago, jednego z najbardziej znanych współczesnych rzeźbiarzy jugosłowiańskich. Na jednym ze zdjęć rozpoznała Czarnego Piotrusia. Spojrzenie na twarz z fotografii natychmiast ożywiło przeszłość. I Maria zobaczyła wtedy znowu chatę na Hvarze, szafirowy półokrąg zatoki, sznur wysp zwanych Piekielnymi. Vesna, studentka filologii, rozkochana, tak jak jej ojciec, w polskiej literaturze, prosiła któregoś wieczora: - Maryjka, powiedz jakiś nowy polski wiersz! W samą porę przypomniała sobie krótki utwór Leśmiana. zapamiętała go prawie bezwiednie, mimo że wiosną musiała intensywnie kuć, przygotowując się do egzaminów. Wymawiała każdą strofę wolno, aby Vesna i Sławek mogli zrozumieć. Młodsza twa siostra, zrywają wrzos,@ śledziła szept nasz daleki,@ i mówiąc z nami - zniża głos,@ a milcząc - spuszcza powieki.@ I po ogrodzie mknie wzdłuż i wszerz@ zaprzepaszczona w swym śpiewie,@ i tak nam słodko, że ona też@ wie o tym, o czym nikt nie wie...@ Przez chwilę trwało milczenie, przerywane tylko graniem świerszcza. - To bardzo piękne - powiedziała w zamyśleniu Vesna, patrząc na morze. Kiedy zaś obaj młodzi ludzie zaczęli między sobą rozmawiać na jakiś inny temat, szepnęła do ucha przyjaciółce: - Tak się cieszę, Marijka! Sławek mi powiedział... Nareszcie będę miała siostrę, nie samych tylko braci! - Tylko nie wiem, co rodzice powiedzą... - westchnęła Maryjka. - Nasi rodzice ucieszą się. A twoi? No pewnie, że bez ciebie będzie im trochę smutno. Alee przecież jest w Krakowie twój brat, a w Poznaniu siostra. Nie będą sami. A zresztą czy to tak daleko z Zagrzebia do Krakowa?! Maryjka mimo wszystko nie była pewna, co powiedzą rodzice, gdy im powtórzy wyznanie usłyszane na Hvarze od Sławka. Na pewno zaczną się perswazje, że cudzoziemiec... No i na pewno padnie argument o konieczności ukończenia studiów przed ślubem. A do tego jeszcze daleko! Na Hvarze było jednak tak pięknie i czuła się tak szczęśliwa, że te wszystkie sprawy odkładała na potem. Dlaczego Vesna i Petar wracali wcześniej do Zagrzebia? Chyba on miał przygotowania do jakiejś wystawy. Idą na przystań, odprowadzani przez pozostałą trójkę: Sławka, "Marijkę" i Desankę. Stateczek odpływa. I nikt z nich nie wie, że nasttępne spotkanie będzie już w cieniu wojny. Na razie jeszcze jest sierpień. Późne lato. Pora spadających gwiazd, uciszonego morza, przekwitania letnich kwiatów. Pora owoców, które dojrzewają. Nie ma deszczów. Dwa razy tylko przeleciała nocna burza, po której świat wydaje się jeszcze piękniejszy. Nocą dzwoni wciąż ten sam świerszcz, który upodobał sobie sionkę w chacie. Oboje spędzają całe dnie razem. I choć żadne z nich tego nie mówi na głos, coraz trudniej rozstawać mi się przed nocą. Desanka musiała na parę dni pojechać do Splitu, do chorej matki, która wymagała opieki. Ciotka Rada przesuwała się po domu jak postać z innego świata - i nie ingerowała w sprawy młodych. Upalny sierpień na Hvarze miał swój urok - nie do odparcia, nie do pokonania. Siedzieli długo przed domem. Rozmawiali. Lecz coraz częściej ledwie zaczęte zdanie zawisało w próżni. Aż wreszcie po długim milczeniu usłyszała jedno jedyne słowo: - Marijka... Gdy wstała, poszedł za nią. Pamiętała dotknięcia jego rąk - najpierw nieśmiałe, ostrożne, potem coraz bardziej niecierpliwe. Pocałunki. Miłosne zaklęcia. Coraz szybszy rytm krwi. Pamiętała własne przerażenie i radość. Pamiętała to wszystko, co dopełniło się pomiędzy nimi dwojgiem tej nocy. - Nie mogę bez ciebie żyć, Marijka - mówił Sławek, kiedy przeprawili się na Wyspy Piekielne i na Palmiżanie, najpiękniejszej z nich, słuchali narastającego stopniowo śpiewu cykad. Palmiżana pachaniała dzikim rozmarynem, którego rosły tu całe gąszcze. - Nie mogę żyć bez ciebie! Jesienią pojadę do Krakowa, poproszę twoich rodziców, żeby się zgodzili... Oczywiście w imieniu moich . - A twoi będą chcieli? - Oczywiście. Vesna po ślubie zamieszka w Belgradzie. Ivo i Desanka na razie są w Lublanie, a potem chyba też przeniosą się do Belgradu. Mama już teraz na to wszystko narzeka. Będzie miała mnie i nas oboje. A studia możesz przecież skończyć u nas, na medycynie w Zagrzebiu. Oczekiwali na przystani powrotu Desanki. Ledwie zeszła na ląd, zwróciła się do Maryjki: - Mam dla ciebie depeszę z Polski. Przeadresowana z Zagrzebia. Maria zbladła pod letnią opalenizną. Depesza z Polski - oczywiście z Krakowa?! Trzymała zaklejone pasemko papieru, nie mając odwagi, aby je rozerwać. Coś niedobrego? Z mamą? Z ojcem? - Otwórz, kochanie - rozsądnie przekonywał Sławek. - Może to nic złego? "Wracaj natychmiast jesteśmy bardzo niespokojni całujemy pozdrawiamy twoich przyjaciół ojciec." Nie było to nic złego, lecz niepokój ogarnął ją ze spotęgowaną siłą. Zwłaszcza gdy usłyszała od Desanki wiadomości z gazet i radia. Wojna znów się przybliżyła. Na polsko_niemieckiej granicy ustawiczne prowokacje. W Gdańsku znowu napięcie. Niemcy stawiają żądania... Oboje sposobili się do odjazdu. Najbliższy statek do Splitu odchodził wieczorem. Nocą mogła złapać pociąg do Zagrzebia. Stąd czekała ją długa, męcząca droga na Kraków przez Węgry i Słowację, na której już Niemcy rządzili się jak u siebie. Pakowała plecaki i małą walizeczkę. Tymczasem Sławek gdzieś znikł. Zjawił się po godzinie, niosąc małe pudełeczko. - Marijka, to dla ciebie. Zobacz! Rozpakowała zawiniątko. Korale! Białe, o lekkim różowym odcieniu. Korale, które tak jej się spodobały w jednym ze sklepów pod arkadami. - Sławek! - próbowała mu robić wyrzuty. - Po co ty tak... Zamknął jej usta pocałunkiem. - Cicho bądź! To mój prezent zaręczynowy dla ciebie. Myślałem, że te zaręczyny urządzimy inaczej... Ale na razie masz chociaż to, żebyś nie była taka smutna. Żebyś mnie pamiętała! - I tak przecież będę cię pamiętała. A że jestem smutna... Widzisz, moja mama lubi czasem panikować. Ale ojciec nie. Jeśli depeszuje, to chyba naprawdę... Zdjęła z palca dziewczęcy pierścionek z akwamaryną, otrzymany w prezencie od matki po maturze. - Jeżeli to nasze zaręczyny, weź ode mnie ten pierścionek. Bardzo cię proszę! Wzbraniał się przez dłuższą chwilę, zanim uległ. - To będzie twój talizman - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Żeby ci się wszystko dobrze układało. Żebyś też... żebyś mnie nie zapomniał! - Marijka! Nie mów tak Pamiętaj! Będę o tobie wciąż myślał. Będę czekał na wiadomości. Zadepeszuj, jak zajechałaś, co u ciebie w domu. I pamiętaj, że jestem przy tobie! Zawsze... Długa, uciążliwa droga. Zmieniają się twarze pasażerów. Ale wciąż słychać rozmowy prowadzone o wojnie w różnych językach. Teraz już coraz silniej narastało trwożne pragnienie: do domu! Hvar wydawał się oddalony, nierzeczywisty, jakby leżał na innej planecie. W krótkich, męczących, przerywanych snach wracała świadomość, że nastąpiło coś bardzo ważnego, jakiś przełom w życiu. Raz i drugi pojawił się odruch lęku. A jeśli... jeśli te noce na Havrze przyniosą następstwo? Nie będę teraz o tym myśleć - postanowiła opierając głowę o ścianę wagonu. - Nie będę! W razie czego porozmawiam z Zośką. Ale przecież Sławek przyjedzie po mnie - oprzytomniała, ocknąwszy się nagle. Pociąg przyspieszył biegu, stukotanie kół stało się szybsze, bardziej rytmiczne. - Weźmiemy ślub i wszystko będzie w porządku! Tylko muszę wytłumaczyć mamie, jeśli zauważy, że nie mam pierścionka. Powiem, że jesteśmy zaręczeni! Pani Annie Zamieńskiej ani w głowie było zastanawianie się nad brakiem pierścionka na ręku córki. Ściskała ją długo ze łzami w oczach. - Moje dziecko drogie! Nareszcie! Dobrze, że jesteś przynajmniej ty! - Byliście w Krynicy? - Tak, ale bardzo krótko. Wszyscy stamtąd wyjeżdżali. Każdy woli być w domu, żeby przeczekać to, co najgorsze. - A co z Zośką? Z Antkiem? - Stefan telefonował wczoraj. Nie mógł mówić wszystkiego otwarcie, rozumiesz dlaczego, ale widać, że tam się robi niebezpiecznie. Granica tuż, a NNiemcy są soraz zuchwalsi. Grożą Polakom. Na Śląsku podobno jest jeszcze gorzej. Kto tylko może z tych, co tam się osiedlili, wyjeżdża. Antek już na dobre w wojsku. Mój Boże!... Podniosła do oczu chusteczkę. - Nie płacz, mamuś - pocieszała ją Maria. - Już parę razy był przecież taki wojenny alarm i potem wszystko jakoś rozchodziło się po kościach. - Teraz na to nie wygląda. Ach, Maryjka! Zobaczysz sama, co się dzieje. Najpierw się prześpij, bo wyglądasz mizernie. Niby opalona, ale widać po tobie tę drogę. My z Andzią pójdziemy do sklepów. Trzeba zrobić trochę więcej zapasów żywności. Pomożesz nam, jak trochę odpoczniesz. Z ojcem rozmowa była krótka. Wypytał Maryjkę wprawdzie o wakacje, o to co słychać u Dravciców, o Sławka, o Wiosenkę, jak nazywał Vesnę, którą bardzo lubił. Ale twarz miał zatroskaną, odpowiedzi słuchał z roztargnieniem - i widać było, że myślami błądzi gdzie indziej. - No a tak poza tym? - przyjrzał się córce badawczo. Ukryła twarz na jego ramieniu. - Tatusiu... bo my... ja... Sławek i ja... - Rozumiem - pokiwał głową i westchnął. - Ale teraz trzeba odczekać, kochanie! Bez wojny się jednak chyba nie obejdzie. I nie wiadomo, co dalej... Następne dni pozostały w pamięci Marii jako szereg chaotycznych obrazów przypominających film, który rwał się co chwila podczas wyświetlania. Kopanie rowów przeciwlotniczych na ulicach i na placach miasta. Szyby zaklejane na krzyż paskami papieru. Nistrudzona Andzia wraz z matką biega po mieście. Obydwie przynoszą do domu, gromadzą w piwnicy i w spiżarni mąkę, cukier, kaszę, sól. Telefony od ciotek i znajomych: - Czy macie już maski przeciwgazowe? Ojciec bez przerwy siedzi w klinice. Pociągi ewakuacyjne wiozą mieszkańców z zagrożonych okolic pogranicza. Matka płacze: był telefon z Poznania. Stefan powołany do wojska. Zośka została sama w obcym otoczeniu z malutkim dzieckiem. Wspomnienie jugosłowiańskich wakacji stało się nierealne i odległe, jak gdyby dotyczyło wydarzeń w innym wymiarze czasu. Gazety co dzień przynosiły alarmujące wieści o prowokacjach, niepokojach, zajściach na granicy. Nad tym wszystkim trwało niebo bezchmurne, jaśniejące w dzień pogodą, w nocy wysrebrzone gwiazdami. Niebo, z którego już za kilka dni miały spaść na polską ziemię pierwsze bomby. Nad ranem obudziły ją jakieś złowrogie odgłosy. Znów ćwiczenia? Przekręciła gałkę radia wzmacniając odbiór. - Uwaga, uwaga, nadchodzi! - nawoływał jakiś głos tonem ponaglenia lub rozkazu. Padły niezrozumiałe słowa, litery, cyfry. I komunikat, że tego właśnie dnia, pierwszego września o świcie wojksa hitlerowskie wtargnęły w granice Polski... Znów chaotyczne, nie skoordynowane obrazy. Fale uchodźców przelewają się ulicami Krakowa. Samoloty na niebie - swoje czy obce? Sprzeczne wieści o ataku polskich bombowców na Berlin, o przystąpieniu Anglii i Francji do wojny, o entuzjazmie, jaki ta wiadomość rozbudziła w Warszawie. Młody oficer w zakurzonym polowym mundurze zatrzymuje motocykl przed bramą. Nie poznała w pierwszej chwili brata. Po chwili woła na całe gardło: - Mamo! Tatuśku! Antek! Antek przyjechał! Zdążyła zawiadomić mieszkającą w pobliżu Ludkę, narzeczoną brata, tego dnia bardziej niż kiedykolwiek podobną do zbielałej róży. Porucznik Antoni Zamieński z oddziałem saperów wysadzał mosty, aby utrudnić parcie wroga w głąb ziem polskich. Nie na wiele się to przydało. Po kilku dniach Niemcy już byli w Krakowie. Hitlerowska flaga powiewała na Wawelu. Maria przeżywała te dni otępiała, niezdolna do myślenia. - Co teraz będzie? - pytała ojca, do którego garnęła się wówczas bardziej niż kiedykolwiek, jak gdyby w podświadomym przeczuciu, że wkrótce go straci, choć na razie taka myśl nie postała w jej głowie. - Nie wiem, córeczko - odpowiadał. - Jedno jest pewne: że to potrwa długo. Zaczynała kursować poczta. Przychodziły pierwsze listy ze stemplami niemieckimi. Ludzie przekazywali ponadto ustne lub pisemne wiadomości od tych, którzy zdołali wydostać się poza obręb kraju. Z Poznania dotarła krótka kartka pisana przez Zośkę: "Jesteśmy zdrowi, cali, zobaczymy, jak będzie". Ktoś dał znać, że widziano porucznika Zamieńskiego na Węgrzech. Był w cywilu. Na pewno tam nie zostanie - myślała Maryjka, patrząc na mapę w szkolnym atlasie. - Przecież na Zachodzie tworzy się polskie wojsko. I na pewno z Węgier trafi najpierw do Jugosławii! Przewidywania jej sprawdziły się. Najpierw przybyła depesza nadana po chorwacku: "Bardzo niespokojni oczekujemy wiadomości Drawciciowie". Kartka od Vesny ze słowami: "Widziałam twojego brata, wybiera się do naszych przyjaciół", która przyniosła wielką ulgę rodzicom i Maryjce, wyprzedziła zaledwie o dwa dni początek nieszczęść. - Jednak uczelnie chyba będą czynne, jeśli nas wzywają - powiedział ojciec w przedzień pamiętnego dnia, kiedy po raz ostatni jedli razem obiad. - Tak myślisz? - spytała z powątpiewaniem matka. - No chyba! Po cóż by chcieli nas widzieć. Podobno do nas ma przemawiać jakiś wyższy oficer. Wezwania otrzymali właściwie wszyscy moi koledzy z uniwersytetu i profesorowie akademii górniczej. - Wszyscy idą? Ja bym Niemcom nie wierzyła! - Nie wiem, czy wszyscy. W każdym razie bardzo wielu. Jeśli istnieje jakakolwiek szansa uruchomienia na nowo uczelni, choćby program miał być okrojony, trzeba z tego korzystać. Nie można zostawić młodzieży bez nauki. Ostatecznie przecież tak było podczas pierwszej wojny. Profesor Adam Zamieński poszedł nazajutrz do gmachu uniwersyteckiego. Tam, gdzie udało się wtedy ponad stu osiemdziesięciu innych wykładowców dwóch krakowskich wyższych uczelni. I tak jak inni nie wrócił do domu. Wszystkich wywieziono za druty obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen. Ziemia po raz pierwszy usunęła się wtedy Maryjce spod nóg. Wstrząśnięta, przerażona razem z matką usiłowała najpierw dowiedzieć się o losy ojca, potem ratować go, wreszcie coś dla niego zrobić, gdy już było wiadomo, że trafił do obozu. Czas mocno już zatarł w pamięci szczegóły owej pierwszej i od razu tragicznej wojennej jesieni roku tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Maria zapomniała wtedy o wszystkim, co nie było sprawą ojca. Tuż przed ponurym Bożym Narodzeniem tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku w Krakowie znalazła się Zośka z mężem i małym Krzysztofem. Poznań ogarnęła już wtedy pierwsza fala wysiedleń ludności polskiej. Siostra i szwagier Maryjki stracili wszystko, co mieli. Pozwolono im zabrać tylko kilkanaście kilogramów osobistego bagażu. - Trudno - powiedziała wtedy Zośka. Twarda, szorstka, nie przypominała studentki, którą jeszcze niedawno była, roześmianej, pogodnej, flirtującej na balach i wieczorkach z kolegami. - Mogło gorzej się skończyć. Wyrzucono nas przecież prosto na mróz! Przez mrok i rozpacz tej jesieni przebiło się kilka listów i depesz z Zagrzebia. Później dopiero miała się dowiedzieć, że ojciec Sławka usiłował przyjść z pomocą jej ojcu, że alarmował znajomych profesorów włoskich. Oburzenie opinii światowej, wśród której szerokim echem rozniosła się wieść o barbarzyńskiej Sonderaktion Krakau, jak nazwano podstępne uwięzienie profesorów krakowskich, wywarło nacisk na Niemców. W lutym następnego roku część profesorów, głównie ludzie najstarsi, zostali zwolnieni. Pewnego zimowego, mroźnego dnia do drzwi domu zastukał wycieńczony jak szkielet profesor Adam Zamieński. Żona jego już wtedy ciężko chorowała na serce. Przydała się w domu córka_lekarka, która robiła, co mogła dla ojca i matki, usiłując zdobyć się na uśmiech i odrobinę nadziei. Lecz Maryjka widziała, jak po wyjściu z pokoju ojca Zośka zamyka się u siebie i długo wypłakuje rozpacz. Wiedziała, że dla chorego nie ma ratunku. Zapalenie płuc, z którym wrócił, oznaczało wyrok śmierci. Tyle że nastąpił on z opóźmiemie.. Maria na zawsze miała zapamiętać ostatnie chwile ojca. Życie człowieka, który niedawno jeszcze był zdrów, czynny i pełen energii, gasło jak dopalająca się lampa. Uśmiechał się, wodził spojrzeniem za żoną i córkami. Powtarzał: - Dobrze... że teraz jestem z wami... wśród swoich. Anna Zamieńska przeżyła męża o niewiele więcej niż miesiąc. Któregoś dnia dźwignęła się z wysiłkiem rano i upadła, aby więcej nie powstać. Maryjka, która sypiała w tym samym pokoju, rzuciła się matce na ratunek. Zośka była w domu i natychmiast pospieszyła z pomocą. Na próżno. - Serce - powiedziała do siostry płacząc cicho. - Serce nie wytrzymało. Dwa pogrzeby w ciągu dwóch miesięcy. To mogło załamać każdego. Maria snuła się po domu ogłuszona, rozbita wewnętrznie. I wciąż nie wiedziała, co ma z sobą zrobić. Dom istniał - a zarazem istnieć przestał, Wraz z rodzicami odeszła niepowtarzalna atmosfera, którą stwarzali swoją obecnością. O dalszej nauce nie było mowy. Podziemny uniwerystet miał powstać dopiero później. Tymczasem z Zagrzebia przychodziły kartki od Vesny oraz listy od Sławka i jego rodziców. "Głęboko wstrząśnięci jesteśmy całym sercem z tobą Marijka z wami wszystkimi w tych ciężkich chwilach" - depeszował Stojan Drawcić. Wkrótce potem przyszedł list. "Jeśli stało się już to, co najgorsze, przyjedź do nas, Marijka - pisał przyszły teść. - Matkę ma się jedną, ojca także. Zrobimy jednak wszystko, aby Ci zastąpić rodziców. Potrzebne papiery wysyłamy równocześnie. Jeśli coś jeszcze niezbędne, daj znać telefonicznie. Czekamy na Ciebie nie tylko jak na synową, lecz jak na własną córkę." To już nie były tylko miłosne zaklęcia w korespondencji ze Sławkiem. Trześwa Zośka, która poprzednio projekt małżeństwa Maryjki z cudzoziemcem traktowała pobłażliwie, jak kolejno "romantyczną fantazję naszej małej" teraz nie wnosiła sprzeciwu wobec jej zamiarów. Świat cały drgnął w posadach. Wiele dotychczasowych pojęć i nawyków całkowicie się zmieniło. - Młdzi Dravciciowie, których Zośka znała od czasu ich pobytów w Polsce, są naprawdę sympatyczni. Ojciec Sławka pisze serdecznie, a zarazem rzeczowo. W tym samym liście wspominał o możliwości podjęcia przez Maryjkę studiów medycznych w Zagrzebiu. Niech więc siostra jedzie, jeśli chce. Może tam właśnie czeka ją lepszy los niż w okupowanym kraju? Może tym sposobem wyrwie się z ponurego kręgu niewoli, która chyba jednak trwać będzie długo? zachód nie kwapi się z pomocą Polsce. Maryjka sama nie wiedziała wtedy, czy naprawdę chce jechać. Pragnęła oczywiście być razem ze Sławkiem. Dom rodzinny stał się pusty, smutny, chwilami prawie odpychający. Myślała w nim wciąż o matce, o ojcu, nie mogąc pogodzić się z tym, że już ich nie ma. W Krakowie czekała ją najwyżej konieczność jakiejś nieciekawej pracy i męcząca tęsknota za Sławkiem. Ale zarazem trochę się bała. W normalnych czasach mieszkając w Zagrzebiu mogła by co pewien czas trudności przyjeżdżać do Polski, odwiedzać rodziców, utrzymywać kontakty z dawnymi przyjaciółmi. Teraz wiedziała, że odjeżdżając zatrzaskuje za sobą niewidzialne drzwi na długo. Może na zawsze. Wahała się. Ostatecznie jej decyzję przyspieszyły słowa ówczesnego męża Zośki. Stefan któregoś dnia powiedział na swój zwykły, trochę oschły sposób: - Maryjka, nikt cię z domu nie wypędza. Ale musisz coś postanowić. Jeśli masz jechać, nie radzę ci z tym zanadto zwlekać. Papiery już dostałaś. Znam kogoś, kto załatwia takie rzeczy z przyspieszeniem, oczywiście nie za darmo. Na razie jeszcze jest to możliwe. A co będzie, jeśli Niemcy od tej strony zamkną granicę? Wtedy w ogóle nie będziesz się mogła wydostać!? Przestraszyła się. Koniec z namysłami! Stefan ma rację - na co czekać?! Miała już dokumenty przysłane z zagrzebia: oficjalne stwierdzenie, że jest narzeczoną obywatela jugosłowiańskiego, doktora Sławomira Dravcicia i że po zamożpójściu uzyska obywatelsktwo jugosłowiańskie. Stefan sam poszedł do owego urzędnika, który za opłatą przyspieszał formalności wymagane przez Niemców. Wystawiono odpowiednią przepustkę. Po upływie dzisięciu dni Maria wsiadła do przedziału pociągu odjeżdżającego w kierunku Wiednia. Stąd miała połączenie do Zagrzebia. - Trzymaj się, Mryjka! - powtarzała Zośka, nie dając poznać po sobie, że mocno przeżywa moment rozstania. - Pozdrów tam wszystkich. I głowa do góry! Męcząca, długa podróż trwała przeszło dwie doby. Na peronie zagrzebskiego dworca czekali Sławek i Vesna oraz ich rodzice. Przywiozła ze sobą metrykę oraz indeks uniwersytecki z zaliczeniem dotychczasowych studiów. W dwa tygodnie później odbył się jej ślub ze Sławkiem. Niebo było bezchmurne, pogoda trwa. A jednak musi być jakiś lekki skok ciśnienia, bo trudniej oddychać - stwierdza w duchu Maria. - W nocy będzie chyba burza - mówi przewodniczka, odprowadzając wycieczkowiczów na przystań. To na pewno dlatego tak dziwnie się czuję - myśli Maria. - Janek przecież od dawna nazwał mnie biometeopatką. Bardzo silnie odczuwam wszystkie wahania temperatury i ciśnienia. Gdyby było więcej czasu, zajrzałabym do tamtej chaty, gdzie mieszkaliśmy w tamtym sierpniu. Na razie jednak lepiej, że tam nie poszłam. To, co było, już nie wróci. Hvar oddala się z każdą chwilą. Wycieczka była przyjemna, lecz mimo wszystko trochę męcząca. Dobrze jest wyciągnąć się na leżaku, oddychać morskim powietrzem i raz jeszcze spojrzeć na wyspę, krusząc w palcach aromatyczne źdźbło suszonej lawendy. - Nad czym tak rozmyślasz, mamo? Aż ci się czoło marszczy! - pyta znienacka Renata. Ach, to jej dociekliwe spojrzenie! Przypomina nim Marcina. Patrzył tak na Marię w pierwszych tygodniach ich znajomości, jak gdyby ją sondował. - Myślę o Splicie - odpowiada Maria, tym razem całkiem szczerze. - Po latach trudno sobie przypomnieć, jak on wygląda. Jedno wiem na pewno - że jest bardzo piękny. - Miasto w pałacu czy pałac w mieście? - Jedno i drugie. Zostało mi wrażenie jakiejś bardzo wielkiej budowli i wspaniałych ruin. Nie wiem, jak to będę widzieć teraz. Aż śmieszne, że zapamiętałam zupełny drobiazg: fuksję w doniczce zwisającą z okna jak ogromny, różowy bukiet... - Chyba teraz mocniej kołysze - Renata wstała z leżaka, lecz nie bardzo może utrzymać się na nogach. - Już niedaleko. Widać Tuczepi i naszą plażę. Nad brzegiem powietrze jest ciężkie i duszne. Słychać pomruk grzmotów. Na tarasie, tuż u wejścia, wycieczkowiczów dogania deszcz. Duże, ciepłe krople sypią się jak groch. - Ale morze się odmieniło! Ciekawe, czy jutro będzie kąpiel. - Chyba tak. Te burze przechodzą szybko. - A ty nie boisz się burzy? - Nie. Bałam się, kiedy byłam mała. Popatrz! Przecież to wspaniały widok. - Ja tam wolę ładną pogodę - mruczy Renata. Lecz ją również urzeka niebo, które zdaje się raz po raz drżeć, wstrząsane deszczem, rozdzierane nagłym światłem. Potężne zygzaki błyskawic pojawiają się nad morzem raptownie jak wybuchy rakiet. Ze wszystkich stron słychać grzmoty. Chwilami gwałtowne błyski jasności otwierają się na całym nieboskłonie. - No, ładne to nawet - przyznaje Renata. - Ale żeby do jutra ta burza zechciała się łaskawie uspokoić, toby dobrze było. Burza uspokoiła się znacznie wcześniej. Silny wiatr przegonił chmury. Potem wróciła cisza z rzadka tylko przerywana pomrukiem ostatnich, coraz bardziej oddalających się grzmotów. Maria z ulgą kładzie się spać. Ostatnia myśl, która towarzyszy jej przed zaśnięciem: krąg dawnych wspomnień zamknął się na Hvarze. Odbyła wędrówkę w przeszłość, szukając minionego czasu. Powróciła z tej wędrówki. Nie trzeba już bać się tego, co było. Maria oddycha lżej i zasypia. Dzień dziewiąty - Mam wobec pani trochę wyrzutów sumienia - powiada Milan przekręcając kluczyk w stacyjce. - Dlaczego?! - No bo narzuciłem paniom takie tempo!... Dopiero co był Hvar, zaraz potem, czyli wczoraj, Dubrownik, dziś Split. To jednak przecież chyba męczące! Trzeba było spauzować chociaż dzień. - Hvar trochę nas zmęczył. Ta podróż morska trwała dość długo. Ale jak tam pięknie! - A w Dubrowniku była przecież kąpiel! - wtrąca rzeczowo Renata. (" w Dubrowniku nie było już tylu danwych wspomnień - dopowiada sobie w myśli Maria.) - Czy obecny Dubrownik podobny jest do tego, który pani widziała przed laty? - To było tak dawno, że podobnie jak ze Splitu zostały mi w pamięci tylko jakieś okruchy, fragmenty... - Przepraszam, że pani przerywam - Milan nieznacznie zmniejsza szybkość wozu. - Za chwilę mijamy Makarską. Jest tam muzeum muszli. Jedyne w świecie albo jedno z niewielu. Warto je zwiedzić przy okazji. Renata zadaje jakieś pytanie dotyczące tych muszli. Chłopak jej odpowiada. Maria wraca myślą do wspomnień - tym razem bardzo niedawnych. Krąg minionych lat już się zamknął. Pozostaje to, co było wczoraj. Wspaniała droga, malownicze krajobrazy, urzekające widoki. Mały samochodzik sprawnie pokonywał serpentyny i zakosy drogi wiodącej przez góry. Morze było widoczne prawie bez przerwy. W Dubrowniku dopadł ich upał. Ale miasto było tak piękne, że zapominało się o zmęczeniu. Oglądali stare budowle, pałace i kościoły. Potem nastąpił drugi spacer po murach obronnych, niegdyś opasających całe miasto. Wędrówka po uliczkach, równie uroczych jak na Hvarze, podobnie spadzistych, osłaniających co chwila strome schodki, przesmyk, zaułek lub mały placyk ukryty pomiędzy domami. I tak samo wszędzie zieleń - południowa, bujna, ukwiecona, zwisająca z okien i balkonów. Pelargonie, petunie, gęste, prawie puszyste asparagusy. Drzewo figowe w jednym miejscu. Gdzie indziej pnącze winorośli wyrastające ze szpary pomiędzy płytami chodnika tuż przy murze; czepia się ściany, lgnie do niej zygzakami suchych, a jednak żywych korzeni i gałęzi. Mozolnie posuwa się coraz wyżej - tam, gdzie więcej światła, więcej słońca... W powrotnej drodze zwrócił uwagę Marii pomnik na zboczu. Orginalny kształtem przypominał skrzydło samolotu. - Wzniesiono go, żeby upamiętnić bitwę nad Neretvą - objaśnił Milan. Neretva to rzeka? - spytała Renata. - Tak, tu niedaleko jest jej ujście. Nie wiem, czy panie słyszały o tej bitwie? - Czytałam o niej - odpowiada krótko Maria. (Miły chłopcze gdybyś wiedział, jak słuchałam relacji o bitwie nad Neretvą, a potem nad Sutjeska - tam właśnie, gdzie poległ Sławek! Oczywiście dowiedziałam się o tym po wojnie, wiosną czterdziestego ósmego roku. Pięć lat wcześniej, kiedy toczyły się ciężkie zmagania ludowych sił partyzanckich z czetnikami, z faszystami włoskimi, z Niemcami, byłam w więzieniu belgradzkim. Wtedy nie wiedziałam nic. Dopiero znacznie później... Po latach pragnęłam obejrzeć film o bitwie nad Sutjeską. I właśnie na tym filmie zobaczyła mnie koleżanka Renaty. W maju tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego Niemcy chcieli otoczyć i zniszczyć znaczną część sił wyzwoleńczych. Z największym wysiłkiem, kosztem mnóstwa ofiar jednostki jugosłowiańskie przerwały zaciskające się kleszcze wroga i wyszły z okrążenia. Rozbestwieni hitlerowcy wymordowali wówczas kilkuset partyzantów rannych i chorych wraz z lekarzami, którzy byli przy nich do ostatka. Tam właśnie poległ Sławek.) - Droga do Dubrownika jest chyba piękniejsza, prawda? - pyta Milan. - Może i tak. Więcej serpentyn. Częściej jedzie się raz w górę, raz w dół. Ale i tu jest bardzo ładnie. - Za pół godziny będziemy w Splicie. Umówiłem się z moim ciotecznym bratem w małej kawiarence, oczywiście blisko jednego z najpiękniejszych miejsc - w pałacu Dioklecjana. Jeśli przyjdzie jego ojciec, tak jak obiecał, będziemy mieć znakomitego przewodnika. On wie wszystko o Splicie. Mieszka tu od paru lat. Samochód wjeżdża na przedmieścia. Milan przerwał rozmowę, pochłonięty prowadzeniem wozu. Ruch na drodze jest duży. Autokary turystyczne i zwykłe autobusy, samochody, półciężarówki. Bokiem przemykają skutery i motocykle. Trzeba uważać. - Już widać część starego muru, półokrągłe arkady, pod którymi kręcą się ludzie. - To rzeczywiście ogromne - mówi na głos Renata. Tędy szliśmy wtedy, przed laty - przypomina sobie Maria. - O, mamy szczęście! Właśnie zwalnia się miejsce na parkingu. Stąd będzie całkiem blisko. Ta kafejka nazywa się "Mimoza". Starannie zakmknął drzwi samochodu i ruszył parę kroków naprzód, przysłaniając ręką oczy. - Uff, ależ upał! - mówi Renata, ocierając pot z czoła. Muty nagrzane słońcem już od wczesnych godzin rannych zdają się dyszeć gorącem. - Oni już czekają. Halo, wujku! Jesteśmy! Pomachał ręką. Dwaj mężczyźni siedzą przy stoliku w załamaniu murów, nieco dalej od środkowego tarasu, gdzie jest sporo ludzi. Obaj równocześnie wstali, idąc naprzeciw przybyłej trójce. Młodszy jest zapewne rówieśnikiem Milana. A starszy... W jego sylwetce coś wydało się Marii znajome. Ten człowiek z ruchów przypomina Ivo Dravcicia. Zauważyła, że jest wysoki, że nosi ciemny zarost i gęstą brodę. Idzie bez pośpiechu. W miarę jak się zbliża, coraz silniej narasta wrażenie czegoś nieuchwytnie znajomego. Stanęła w miejscu jak wryta i patrzy jak urzeczona. On patrzy na nią tak samo. Nie! To przecież niemożliwe! To złudzenie - pomyślała w popłochu. - jakieś przypadkowe podobieństwo! - Pani pozwoli - Milan chce dokonać prezentacji. - Mój wujek. Doktor Sławomir Dravcić. Uniosła zaciśnięte ręce do ust, aby stłumić krzyk rwący się na wargi. Cofnęła się o krok, jak gdyby szło ku niej widmo: - To nieprawda! To nie może być prawda! Twarz inna, poznaczona bliznami, które w pierwszej chwili trudno dostrzec pod zarostem i brodą. Ale oczy! Te same oczy, co przed laty, pełne zdumienia i niedowierzania, wpatrują się w nią z hipnotyczną, przykuwającą siłą. Spojrzenie człowieka, który zginął! Człowieka, którego nie ma i nie będzie już! A jednak jest... Głos ten sam. Stłumiony, zachrypnięty z wrażenia, ale ten sam. Lata minione nie zdołały go zmienić. Tak jak nie zdołały odmienić oczu i spojrzenia, choć przeobraziły do niepoznaki twarz. - Marijka! To ty! Marijka! Trójka młodych zastygła w bezruchu. Nie pojmują dramatu, jaki rozgrywa się pomiędzy dwojgiem ludzi - kobietą, która znieruchomiała jak posąg i mężczyzną, który nie odrywa od niej spojrzenia. Renata, zdumiona i przerażona widokiem zmienionej twarzy matki, przesuwa się do niej odruchowo. Widząc, że Maria zachwiała się, chce ją podtrzymać. Lecz tamten mężczyzna jest szybszy. To on bierze pod rękę słaniającą się kobietę i prowadzi ją do stolika, przy którym przed chwilą siedział wraz z synem. Stolik umieszczony jest w załamaniu muru. Kolorowy parasol tworzy nad nim krąg cienia. Maria jest ogłuszona, półprzytomna. - To niemożliwe! - powtarza szeptem. - To przecież niemożliwe? Nie zwraca uwagi na córkę, która idzie w ślad za nią. Brodaty mężczyzna wydaje tymczasem półgłośne polecenia obu chłopcom, którzy natychmiast znikają. Renata zrozumiała, że chodzi o aptekę, o lekarstwa. Tymczasem Maria opiera się o stolik i zakrywa twarz. Dygoce, jak gdyby nagle znalazła się w samym środku zimy. Renata nie wie, co ma robić. Czuje się odsunięta poza nawias czegoś, co niewidzialnym ogniwem sprzęgło tych dwoje ludzi. - Mamo! Maria po raz pierwszy w życiu nie słyszy głosu własnego dziecka. Przyciska palce do skroni. Potem podnosi wzrok i nieprzytomnymi oczami patrzy na stojącego przed nią człowieka. A on powtarza na razie to jedno słowo, które zachowało dawne brzmienie jak przed laty: - Marijka! A potem: - To ja, Marijka. Spokojnie, kochana. Nie bój się! To ja... Maria pochyla się jak gdyby rażona silnym ciosem. Znowu zasłania twarz rękami i wybucha stłumionym, gwałtownym płaczem. Dzień dziesiąty Budziła się powoli doznając uczucia, że powraca skądś z daleka - może z otchłani długotrwałego snu? Jaka to pora dnia? Balkon jest pełen słońca. W pokoju panuje półmrok, opuszczone są bowiem zasłony okienne. Tapczan Renaty pusty i zasłany. Maria sięgnęła po zegarek leżący na stoliku. Sprawdziła godzinę. Dziesiąta. Tak późno? Nie jadłyśmy dzisiaj śniadania? Dlaczego? Gdzie Rena? Co stało się niedawno? zaczęła przypominać sobie nie bez wysiłku wydarzenia, które mogły rozegrać się raczej we śnie niż w rzeczywistości. Miałyśmy jechać do Splitu, zwiedzić pałac Dioklecjana. I przecież jechałyśmy tam! Wiózł nas Milan. Zobaczyła nagle przed sobą kamienny mur pałacu, kępę trawy zwisającą z wąskiej szczeliny, kolorowy tłum turystów... Byłyśmy tam! Dwaj ludzie idący od kawiarnianego stolika... Co się potem stało? Młody chłopak, dziewiętnasto_, może dwudziestoletni, zapewne w wieku Milana, bardzo szybko przyniósł walizeczkę z przyborami lekarskimi. Teraz dopiero uprzytomniła sobie, że ten chłopak podobny był do Sławka, jak młodszy rodzony brat. Mężczyzna z brodą poprowadził ją do stolika, osłonił przed natrętnym wzrokiem ciekawych, a wreszcie powiedział obu chłopcom: - Pani Marii zrobiło się słabo. Wracamy do Tuczepi. Pamiętała smak jakichś kropli popijanych wodą. Potem łykała tabletki, chyba valium. Ukłucie zastrzyku... Nie, to było później, już po przyjeździe do "Jadranu". Brodaty mężczyzna, lekarz, który przecież był naprawdę Sławkiem, siedział obok niej w samochodzie. Na przednim miejscu Renata - wstrząśnięta, przerażona, milcząca. Tamten chłopiec, syn Sławka, został w Splicie. Milan prowadził. Żadne z nich trojga nie mówiło nic przez całą drogę. Potem bardzo szybko znalazła się w swoim pokoju. Recepcjonistka musiała znać Sławka. Nie dziwiła się wcale, że przyjechał z Polakami. Maria przypomniała sobie, że zmierzył jej ciśnienie, zrobił jakiś zastrzyk. To musiało być wczoraj, jeśli teraz jest godzina dziesiąta. Czuła się prawie normalnie. Tylko ten lekki ból głowy i suchość w ustach... Sięgnęła po szklankę z wodą stojącą na stoliku. Ktoś, kto siedział na balkonie, musiał zauważyć lub usłyszeć, że się obudziła. Zaszeleściła odkładana gazeta. Na progu pokoju stanął Sławek. Przymknęła oczy, znów porażona prawdą, która objawiła się wczoraj tak nagle, wstrząsająca i trudna do pojęcia. Czuła dotyk jego ręki na czole, na przegubie dłoni. Wprawnym ruchem badał jej puls. - Obudziłaś się, Marijka? Rozpoznawła znajome rysy, przecięte oszpecającą blizną. Tę bliznę krył zarost i broda. Polskie słowa przebrzmiewały silniej obcym, cudzoziemskim akcentem. Nic dziwnego. Tyle lat... Mój Boże, tyle lat! Spojrzał na nią tak jak dawniej. Przymknęła oczy. To było ponad jej siły - patrzeć na niego z bliska. - Lepiej się czujesz? - Tak. - Nic cię nie boli? - Głowa. Trochę. Nieważne. - Za chwilę dam ci lekarstwo. Powiodła wokół spojrzeniem. - Gdzie Renata? - Twoja córka? - domyślił się. - Jest na plaży z Milanem. Obiecał, że się nią zajmie. - Czy ona... wie? - O nas? Nie. To znaczy, powiedziałem jej, że byłem długoletnim przyjacielem waszej rodziny. Że otrzymaliście wiadomość o mojej śmierci, która okazała się nieprawdziwa. Tyś o tym nie wiedziała i stąd silny szok. Umilkł na moment. - Powiedziałem jej prwadę. Oprócz tego, co najważniejsze. - Powiedz mi... - głos jej drgnął. - Powiedz mi jak to się stało... Dlaczego?! - Spokojnie, Marijka. Wszystko ci powiem, tylko musisz trochę przyjść do siebie. Niejedna taka historia zdarzyła się podczas wojny. Być może dla ciebie byłoby lepiej, gdybyśmy się teraz nie spotkali. Ale cóż robić. Ja nie wiedziałem. Milan zadzwonił, mówił po prostu o dwóch Polkach... Przymknęła znowu oczy. Nie, nie lepiej - pomyślała. - On żyje i to przecież jest najważniejsze! - Przypedek... - podjął Dravcić. - Kto mógł przewidzieć? Nie przyjeżdżali tu od lat. - Nie mogłam. Za dużo wspomnień. - Wiem. - I wiedziałeś, że żyję? - Wiedziałem. - Dlaczego... nigdy się nie odezwałeś? - Nie chciałem, żebyś jeszcze bardziej cierpiała... Siedzieli oboje na balkonie, z którego zdążyło zejść słońce. Przynisiono do pokoju obiad. Maria prawie nic nie tknęła. Potem zjawili się oboje młodzi. Renata zmierzyła doktora Dravcicia nieufnym spojrzeniem, lecz widząc, że matka lepiej się czuje, była spokojniejsza. Milan obiecał zawieźć ją do muzeum muszli w Makarskiej. Wszystko było jak przedtem: dzwoniący śpiew cykad w zaroślach, żywiczny zapach pinii. Głosy ludzkie stłumione odległością dobiegały z plaży. Wszystko było tak jak dawniej - prócz tej niezrozumiałej, zaskakującej prawdy: obok, na odległość wyciągniętej ręki siedział człowiek, którego nie było. Na horyzoncie szarym, podłużnym pasmem majaczyła wyspa Hvar. Późne lato. Sierpień przed wielką burzą, która wstrząsnęła światem i mnóstwem ludzkich losów. Spadające gwiazdy. Aromat ziół rozgrzanych za dnia południowym słońcem. Spojrzenia obojga skrzyżowały się na moment. Odgadli, że myślą o tym samym. - Dostałaś wiadomość od mojego brata, że poległem w bitwie nad Sutjeską? - Sławek pierwszy przerwał milczenie. Skinęła głową. - Muszę z konieczności mówić w skrótach, bo inaczej trzeba by pewnie napisać całą książkę. Byłem wtedy bardzo ciężko ranny. Ślady zostały - dotknął blizn na twarzy - choć potem robino mi operację plastyczną. Uniknąłem śmierci prawie cudem. Człogaem się resztkami sił, zanim padłem nieprzytomny, doszczętnie wyczerpany w jakimś zagajniku. Tam znaleźli mnie chłopi z najbliższej wioski. Wiedzieli o mnie tylko jedno: partyzant, swój. Nie miałem przy sobie oczywiście żadnego dokumentu, żadengo znaku tożsamości. - Ivo dał mi po wojnie na pamiątkę twój zegarek. Mam go do dziś. Nie chodzi, ale przetrwał... - Tak. Moja podręczna torba została tam, gdzie zmasakrowano rannych, chorych i lekarzy. Mnie ranili w drodze do miejsca, gdzie był punkt sanitarny. Kiedy po wojnie ekshumowano zabitych, żeby ich razem pochować, znaleziono resztki moich rzeczy. Milczał przez chwilę. - Przeżyłem. Ale na długo straciłem pamięć. - Ach! - Tak, Marijka. Straciłem pamięć wskutek odniesionych ran i kontuzji. Kiedy się trochę - jak to jest po polsku? - wylizałem, nie mogłem odnaleźć siebie i ustalić, kim właściwie jestem? Jakbym się zbudził w jakimś innym świecie. Wiedziałem, że prawdopodobnie byłem przedtem lekarzem - zachowałem umiejętność przychodzenia z pomocą chorym. Ale imię, nazwisko, szczegóły osobiste - wszystko przepadło. I nie wiedziałem, czy kiedykolwiek to odzyskam. - Kiedy jako tako przyszedłem do siebie, wioska została spacyfikowana. Wszystkich mężczyzn wywieziono. Najpierw to był obóz koncentracyjny w Jugosławii. Potem Buchenwald. To, że przeżyłem, graniczy z cudem. Przypadkowe imię, nazwisko. Został mi tylko język ojczysty. I jedno wiedziałem: że jestem Jugosłowianinem. Majaczyły mi się jakieś strzępy wspomnień: dom, rodzice, rodzeństwo, żona. Ale w tych zwierzęcych warunkach, kiedy trzeba było walczyć o przetrwanie, nie można było zastanawiać się nad sobą. Zresztą nie wierzyłem, że przeżyję. Naokoło co dzień ginęli ludzie. Myślałem, że nie mam do kogo ani do czego wrócić. - Wiedziałeś, co mnie spotkało? - Tak. Zdążyłem się dowiedzieć, że cię zabrali do więzienia w Belgradzie. Tę wiadomość otrzymałem na krótko przed tym, co stało się nad Neretvą i nad Sutjeską. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Tak chciałem ocalić ciebie i... nasze dziecko. A tymczasem... Poszukał papierosów. Zauważyła, że drżą mu ręce, gdy manipulował zapalniczką. - Na czym stanąłem? Aha, obóz. Wiesz równie dobrze jak ja, co to było. Uratowali mi życie rodacy. Nikt mnie nie znał. Zresztą ja sam nie wiedziałem, kim jestem. Ale swoi domyślali się, że musiałem mieć za sobą jakieś bardzo ciężkie przejścia. Umiałem obchodzić się z chorymi, więc dość prędko stwierdzili, że pewnie w tym moim dawnym życiu, którego nie pamiętam, musiałem być lekarzem albo felczerem. Trafiłem do tego, co nazywano obozowym szpitalem. Nadal nie wierzyłem, że przetrwam. Nawet się o to nie starałem. - Wyzwoliły nas wojska alianckie. Znalazłem się w Niemczech, schorowany, oszpecony. Wciąż nie wiedziałem, co mam dalej ze sobą zrobić. Znajomi, byli więźniowie, rodacy namawiali mnie do wspólnego powrotu. Twoerdzili,- że kiedy znajdę się na ojczystej ziemi, może pamięć wróci - i przypomnę sobie wszystko o sobie. Albo przynajmniej część tego, co pozwoli ustalić, jak się nazywam, skąd pochodzę, gdzie mam rodzinę. Słuchała w napięciu nie odrywając oczu od jego twarzy. - Wiesz, co było pierwszym, naprowadzającym śladem? - Podjął Dravcić. - Spotkania z Polakami. Przewijało się ich wielu przez Niemcy. Pracowałem w alianckim szpitalu jako pielęgniarz, jeszcze nie jako lekarz, choć już wiedziałem, że nim kiedyś byłem. Teraz okazało się, że mogę rozmawiać z Polakami, że znam ich język. Widocznie był zakodowany tak głęboko we mnie, że wstrząs, który spowodował amnezję, nie potrafił zniweczyć znajomości polskiego. Potem uświadomiłem sobie, że miałem żonę Polkę. Wiedziałem, że stało się z nią coś niedobrego. Ale to były wciąż jeszcze drobne, poszarpane cząstki z przeszłości, z których ani rusz nie mogłem posklejać samego siebie. Zaciągnął się mocno dymem raz i drugi. - Pamiętasz moich krewnych? Tych, u których mieszkałaś, zanim cię aresztowano? - Pamiętam. Ciotka Helena. Wuj... zapomniałam jego imienia. Żyją? - Teraz już nie. Wtedy żyli. Mieli syna, który wyjechał jeszcze przed wojną do Stanów. Potem zgłosił się ochotniczo do wojska, był w jakiejś misji alianckiej. Szukał kontaktów z Jugosłowianami. Moi rodacy, których też w Niemczech wtedy nie brakowało, opowiedzieli mu o dziwnym człowieku, byłym więźniu Buchenwaldu, rannym, z okaleczoną twarzą, który nie wie, kim właściwie jest. Oskar zainteresował się moim przypadkiem. Nie mogłem go pamiętać, bo kiedy wyjechał, byłem małym chłopcem. Ale bardziej na instynkt niż na rozum czułem, że on może mi pomóc. Siedzieliśmy kiedyś razem przy kieliszku wina. Opowiadał o sobie. Chwilami wydawało mi się, że skądś go znam, że gdzieś go musiałem widzieć. Ale potem dochodziłem do wniosku, że to złudzenie. - A on ciebie nie pamiętał? - Skąd? Widział mnie dwa lub trzy razy, kiedy miałem chyba dziesięć lat. Ale to właśnie on, Oskar Sheer, powiedział mi, że jego rodzic e przeżyli, choć mogło być inaczej. Że matka została aresztowana z młodą kobietą, krewniaczką, żoną partyzanckiego lekarza. Tę żonę, młodą kobietę w ciąży, ów lekarz oddał jego rodzicom z prośbą o opiekę nad nią i nad dzieckiem, które miało się urodzić. I wtedy doznałem wstrząsu, szoku, nieważne, jak to nazwać... To chyba ja byłem tym partyzanckim lekarzem! Ale już przedtem wydawało mi się, że mam żonę Polkę! Cały rozdygotany spytałem Oskara, czy ta młoda kobieta - to Polka. Obiecał sprawdzić. Dał znać rodzicom. Przyszła odpowiedź potwierdzająca. Tak zaczął się mój powrót do samego siebie... Sięgnął po butelkę z wodą mineralną. Napełnił szklankę, pił dużymi haustami. - To wszystko trwało dość długo. Punktem zwrotnym było to właśnie potwierdzenie: żona Polka, mieszkała u Sziriłowów, rodziców Oskara Sheera... - Ty jesteś Sławomir Dravcić! - powiedział mi kiedyś Oskar w obecności amerykańskiego lekarza psychiatry, specjalisty od zaburzeń i powikłań psychicznych spowodowanych wojną. Nie, nie od razu po tym wszystkim przyszedłem z sobą do ładu. Było tak, jakbym powracał z jakiegoś innego wcielenia... - Oskar przygotował grunt pod mój powrót. Zawiadomił rodzinę. Duszan, mój średni brat - pamiętasz? - był wtedy jeszcze oficerem w wojsku, w czynnej służbie. Przyjechał do Niemiec. Rozpoznaliśmy się natychmiast. - Kiedy to było? - Latem roku czterdziestego ósmego. Trzy lub cztery miesiące wcześniej byłaś w Jugosławii. zabrakło jej tchu. Oparła się o poręcz leżaka. - Możesz sobie wyobrazić, jaka to była radość. Tylko Desanka... Desanka przeżyła szok. Powtarzała, że jeśli do mnie nie wrócisz, to przez nią, bo ona cię namawiała, żebyś odbudowała sobie życie z kimś innym. - To przecież nie jej wina! - Oczywiście nie jej wina. Figurowałem do dawna na liście nie zaginionych, lecz poległych. Któż mógł wiedzieć?... Zaczęliśmy się naradzać, jak ci dać znać. Ivo miał przyjaciela, radcę naszej ambasady w Warszawie. Prosił go, żeby się dyskretnie dowiedział, co z tobą - czy jesteś z kimś związana. A jeśli tak, to jak zareagujesz na wiadomość, że żyję... Urwał. Był w tej chwili bardzo blady. Patrzyła na niego nie znajdując słów. - Desanka otrzymała od ciebie list, z którego wynikało, że masz wyjść za kogoś za mąż. Ale to był zamiar, nie wiadomość o czymś, co już się dokonało. Zresztą - tak myślałem i w tym podtrzymywał mnie Ivo - są przecież rozwody. Jeśli się dowiesz, że ocalałem... Byłem pewien... Choć... wyglądałem inaczej... - dotknął blizn na twarzy. - Ale miałem nadzieję, Marijka! Wtedy już pamiętałem wszystko, wszystko! Nas oboje i twój dom w Krakowie! I twój przyjazd podczas wojny. I Hvar... Wskazał ruchem ręki wyspę. Patrzyła długo w tym samym kierunku. - Wierzyłem, że się odnajdziemy. Ale to był czterdziesty ósmy rok... Milaczał znowu przez chwilę. - Zaczęło się to, co najgorsze. Przyjaciel mego brata, ten radca z Warszawy, dał znać, że masz wielkie przykrości właśnie z powodu Jugosławii. Czy to prawda, że cię uwięziono? - Tak. Dwa razy byłam zatrzymana. Wyrzucono mnie z redakcji, gdzie pracowałam, z organizacji młodzieżowej. Nie mogłam znaleźć zajęcia. Nie miałam z czego żyć. - I to spotkało też innych Polaków, którzy brali udział w naszej walce? Potwierdziła. - Chciano, żebyśmy tę walkę potępili i przekreślili. Kto był uczciwy, nie mógł się na to zdobyć. Dravcić westchnął głęboko. - Wszystko się zgadza, Marijka. Tak było! Ale wyobraź sobie moją rozpacz. Wrócić do samego siebie po tym wszystkim, móc odzyskać kogoś najbliższego, kogoś ukochanego nad wszystko - i nagle mieć przed sobą taki chiński mur! Błagałem brata, żeby mi pomógł. Chciałem zwrócić się do najwyższych władz polskich, upomnieć się o ciebie. O moją żonę! Na ekranie pamięci pojawia się wyraźny obraz: śLedczy po drugiej stronie biurka. "Kontakty z ambasadą jugosłowiańską?! Oni bardzo się wami interesują! Im prędzej powiecie prawdę, tym lepiej dla was!" Powtórzyła to Sławkowi. - Więc dlatego oni tak mnie indagowali! Dopiero teraz rozumiem. - Na pewno dlatego. Bo ja cię szukałem. Gotów byłem popełnić jakieś szaleństwo. Chwilami stawałem się, jak mi potem mówili moi bliscy, wręcz niepoczytalny. Ivo wymógł na mnie pod słowem honoru, że nie będę pisał do Krakowa do twojej siostry. Chciałem ją zawiadomić, prosić o pomoc. - Tym sposobem nic nie zdziałasz - mówił. - W Polsce sytuacja jest bardzo trudna i skomplikowana. Jeśli Marijkę uwięziono za to, że była związana z Jugosławią, nic nie wskórasz. Odwrotnie, możesz tylko pogorszyć sprawę. Jej siostrze też narobisz przez to przykrości. Nie wolno ci tego robić. Nie ma rady - musisz czekać! A jak mogłem czekać z założonymi rękami, wiedząc o tym wszystkim?! Przyjaciel mego brata musiał zresztą niebawem opuścić Polskę. Wysunięto wobec niego jakieś zarzuty, absurdalne, niedorzeczne - że był szpiegiem i agentem obcym mocarstw. I tak dobrze, że uniknął więzienia. Ten kontakt się urwał i długo nie wiedziałem o tobie nic. Zresztą wtedy nikt prawie z Jugosłowian nie jeździł do Polski. Na parę lat wszystkie nici zostały przerwane. Musiałem się leczyć, bo to, co przeszedłem, dawało znać o sobie. Potem, kiedy wreszcie te napięcia trochę zelżały, okazało się, że znikłaś. Nie było żadnego śladu. Nie wiedziałem gdzie się obracasz. Listy wysyłane pod adres, prawdopodobnie stary, pozostawały bez odpowiedzi. - Nie dochodziły do mnie. Podobnie jak listy mojej przyjaciółki z Paryża. Byłam widocznie pod bardzo ścisłą obserwacją. - Domyślaliśmy się tego. Ale że człowiek w wielkim mieście potrafi tak przepaść jak kamień w wodę?! Ivo przypuszczał, że wyjechałaś poza Warszawę. Wreszcie Duszan spotkał w Anglii na zjeździe inżynierów górników twojego brata... - Antka? - Tak. Znali się przecież sprzed wojny. On jest wciąż na Zachodzie? - Tak. Przyjeżdża do Polski, ale dopiero... dopiero od pięćdziesiątego ósmego roku. - A to był rok pięćdziesiąty. Antek potwierdził, że miałaś jakieś bardzo poważne przykrości, ale szczegółów nie znał, bo wasza siostra pisała mu o tym bardzo oględnie. Tymczasem nieoczekiwanie Desanka dostała list od ciebie. Nie wierzyłem własnym oczom! Ale ten list nie był wysłany z Polski? - Nie. Z Paryża. Ktoś... ktoś z mojej rodziny przewiózł go za granicę. Jeszcze wtedy trudno było pisać wprost. - To też nam wiele mówiło. W tym liście pisałaś, że dużo przeszłaś, ale teraz jakoś los obrócił ci się na lepsze. I że niedługo weźmiesz ślub z człowiekiem, który cię kocha. Skinęła głową nie patrząc na niego. - To... ojciec twojej córki? - Tak. - I... jesteś z nim przez te wszystkie lata? Potwierdziła. - Kochasz go? Tym razem spojrzała prosto w oczy Sławka. - Tak. Przez dłuższą chwilę trwała cisza. Tylko w pobliskich zaroślach przekomarzały się ptaki. - Po tym liście... - Dravcić z trudem pokonał nagłe zachrypnięcie głosu - po tym liście wiedziałem, że nie mam co dłużej czekać. Mijały lata. Byłem wciąż sam. Ożeniłem się... w pięćdziesiątym czwartym roku. Moja żona też była w ruchu oporu... Przynajmniej mamy podobne przeżycia. Spojrzawszy na Marię zobaczył, że nie może powstrzymać łez. - Nie płacz, Marijka! Proszę cię, nie płacz Nikt przecież nie jest winien temu, co się stało. Winna jest wojna. Tylko wojna. I ludzka podłość. Mogło być inaczej. Trudno. A żyć trzeba. To samo powiedziała kiedyś Marcinowi. I tak samo całkiem niedawno przypomniała jej Zośka: - Temu co się stało, winna wojna. I ludzka złość, ludzka głupota po wojnie. Doktor Dravcić wstał. - Połóż się teraz, Marijka. Odpocznij trochę. Wiesz już wszystko. Będzie ci lżej. I pamiętaj: nikt z nas nie jest winien! Spojrzał na zegarek. - Chyba tu jeszcze dziś przenocuję, zanim wrócę do Splitu. Ale teraz muszę iść. Zatrzymał na chwilę jej rękę w swojej dłoni. - Nigdy cię nie zapomnę, Marijka - rzekł półgłosem. - Nigdy. Przez chwilę była sama na balkonie. Zapatrzona w narciarza wodnego, który sunął po zatoce w ślad za buczącą motorówką, nie zauważyła wejścia Renaty. Córka usiadła na sąsiednim leżaku i przez dłuższą chwilę milczała, zanim z ust jej padły słowa: - Lepiej ci już teraz? - Lepiej. - On już poszedł? - Kto? - No, ten doktor. Ojciec Mirka. - Poszedł. Maria patrzy na córkę, jak gdyby nie widziała jej od dawna. Renata zmizerniała od wczoraj. Ma ciemne sińce pod oczami. - Mamo, teraz powiesz mi wszystko? - Powiem. - Kiedy? - Jutro. Dobrze? Dzisiaj muszę trochę odpocząć. Niepostrzeżenie nadchodzi wieczór. Zachód różowi blaskiem szare skały, pełne szczelin i wyżłobień. Niebo tuż nad horyzontem staje się szarofiołkowe, morze przybiera intensywny odcień szafiru. Cykady odzywają się z rzadka i pojedynczo, jak gdyby były znużone lub senne. Kiedy była ta gwałtowna burza, podczas której ognie błyskawic zdawały się rozsadzać niebo?... Zaledwie trzy dni temu. Ten mój niepokój, ten lęk, to nie była tylko zapowiedź burzy! Na niebie lśni ledwie widoczna poświata. Potem nad szczerbatym wierzchołkiem skał pojawia się księżyc. Niebawem wypłynie na niebo stając się pełnią. Dzień jedenasty Siedzą obydwie na plaży w cieniu pinii, na swoim zwykłym miejscu. - Mamo, ten doktor... wuj Milana... On się w tobie zakochał, prawda? - Tak. Był moim mężem. - On był twoim mężem?! Gdyby w tej chwili Marsjanin wylądował pośrodku plaży, Renata nie byłaby mniej zdumiona niż po usłyszeniu tych słów. - Jak to mężem? - Zwyczajnie. Pierwszym mężem. Zanim poznałam twojego ojca. - A kiedyś ty za niego wyszła?! - Podczas wojny. Późną wiosną czterdziestego roku. Ale znaliśmy się już przedtem. - I co później się stało? Rozwiedliście się? - Nie. Sądziłam że zginął. Wszyscy tak myśleli. Cała jego rodzina. Była potwierdzona, urzędowa wiadomość, że został zabity razem z rannymi podczas ewakuacji partyzanckiego szpitala. Okazało się , że jednak przeżył. Tamta wiadomość była nieprawdziwa. Przeszedł obóz, był ciężko ranny, stracił pamięć. - I tyś o tym nie wiedziała?! - Nie. Dopiero teraz. Przedwczoraj... Oszołomiona Renata z trudem zbiera myśli, nim zada kolejne pytanie: - Ale to znaczy, że tyś tu była podczas wojny w Jugosławii! - Tak. Tu mnie aresztowano, przewieziono do więzienia w Belgradzie. Stamtąd do Ravensbr"uck. - A... z Olgą to prawda? - Oczywiście że prawda. Poznałyśmy się właśnie w więzieniu belgradzkim. Mnie stamtąd wzięto prosto do obozu, ją do więzienia w Wiedniu, gdzie urodziła dziecko. Potem wykonano wyrok. - I za co cię aresztowano? W miarę dalszego ciągu opowieści oczy Renaty okrągleją ze zdumienia. - Byłaś sanitariuszką w partyzantce? A oni o tym wiedzą? - Kto? - No, tata, ciotki, wujowie. - Oczywiście wiedzą. - Nic nigdy nie mówili! Jak to było? Niemcy wzięli cię do obozu z partyzantki? - Nie. Sławek... mój ówczesny mąż... Właśnie ten, którego teraz spotkałam... postarał się, żeby mnie wysłano w spokojniejsze miejsce. Przeszłam wtedy tyfus. I... byłam w ciąży. - Byłaś w ciąży? - powtarza Renata jak echo. - I co się stało z... no, z tym dzieckiem? - Podczas pierwszego przesłuchania gestapowcy zaczęli mnie bić. Poroniłam. - To wszystko śni ci się po nocy? Dlatego nieraz krzyczysz przez sen? - Tak. - Ale powiedz mi, dlaczego... dlaczego ja o tym nic nie wiedziałam?! - Kiedy miałam ci o tym opowiadać? Najpierw byłaś za mała, żeby z tobą o tym mówić. Teraz już wiesz, dlaczego jesteś tylko jedna. Bardzo chciałam, żebyś miała brata albo siostrę. Ale po tym wszystkim, co przeszłam podczas wojny i potem... - Już po wojnie? - Tak. Najbardziej boli krzywda zadawana przez ludzi, których uważamy za swoich. Bardziej niż krzywda, którą wyrządza wróg. - Nie bardzo rozumiem, co mogło spotkać cię gorszego po wojnie? Po tym wszystkim? - Posłuchaj... Maria patrzy w morze. Płynący od niego ciepły podmuch wiatru zdaje się przesuwać po twarzy łagodnym dotknięciem. - Wiesz cośkolwiek o tak zwanym odchyleniu prawicowo_nacjonalistycznym? Może gdzieś czytałaś? Renata marszczy brwi. - Czy to coś z Gomułką? - pyta niepwnie. - Tak. Ale te sprawy zahaczały także o Jugosławię. I o ludzi którzy byli z nią związani. Nie jest łatwy dalszy ciąg opowieści. Ale trzeba to wreszcie wyrzucić z siebie. Renata słucha w milczeniu, z napiętą uwagą i długo nie przerywa matce ani słowem. - Pytałaś przed chwilą, dlaczego o tym nie wiesz. Bo to bardzo ciężkie, trudne sprawy dorosłych ludzi. Jak mogłam ci powiedzieć, że po wojnie spotkałam człowieka, który wbrew pozorom okazał się zły, wyrachowany. Skrzywdził mnie tak bardzo, że jeszcze dziś niełatwo mi o tym mówić. - Mamo... - dziewczyna zawahała się - czy to przypadkiem nie był ten facet z ogrodu zoologicznego? Maria jest tak zdumiona przenikliwością córki, że nawet nie usiłuje zaprzeczyć. - Skąd wiesz? - Ma się te oczy! Tyś wtedy zrobiła się taka spięta, że od razu byłam pewna: to ktoś, kogo nie lubisz. Potem chciałaś mnie zagadać. Kiedy razem stałyśmy przy jakichś egzotycznych chwastach, ja się obejrzałam. Żebyś wiedziała, jak on na nas patrzył! Wyglądał antypatycznie. W oczach miał jakby żal i złość, bo ja wiem co jeszcze? A kiedy spostrzegł, że mu się przyglądam, szybko odszedł. - Bardzo mnie skrzywdził - powtarza Maria cicho. - Poza tym on... i inni tacy jak on chcieli, żebym się wyrzekła jugosłowiańskich wspomnień. I wszystko, co mnie z tym krajem łączyło. - A tyś nie chciała? - Nie chciałam. I nie mogłam. Każdy z nas, jeśli jest uczciwy, nie może wykreślić z życia tego, co w nim było najważniejsze. - A czemu o tym nie chciałaś mówić, jeśli miałaś dobre wspomnienia z Jugosławii? - Bo potem te dobre wspomnienia przytłoczone zostały tym, co było złe. - A teraz? - Nie wiem. Teraz może będzie inaczej. (Jeszcze nie o wszystkim mogę ci powiedzieć. Wolę nie wspominać o tym osaczeniu, w którym żyłam przez długie miesiące. O ówczesnym uczuciu zagrożenia. O przesłuchaniach. O dwóch fiolkach phanodormu, po które już wtedy prawie wyciągałam rękę. O tym dowiesz się później.) - A czy tato zna tego... doktora? Twojego pierwszego męża? - Nie. - Ale wie o nim? -Oczywiście. Mówiłaś parę dni temu, że poznaliśmy się nieromantycznie. Można człowieka ratować różnymi sposobami. Marcin... twój ojciec... też mnie uratował... Kiedyś ci o tym opowiem. Niepostrzeżenie minęło przedpołudnie. Czas na obiad. Czy Sławek zjawi się teraz? Rano go nie było. - Gospa Lisoweska! - woła niemłoda recepcjonistka. - List do pani! Siadają obydwie na tarasie. Maria wyczuwa zgrubienie w kopercie. Coś w niej jest prócz kartki papieru. Renata obrzuca matkę bystrym spojrzeniem. - Przeczytaj sobie ten list, a ja skoczę pod prysznic. Maria rozłożyła kartkę na stoliku. Wydobywa z bibułki maleńki przedmiot. Pierścionek! Jej dawny dziewczęcy pierścionek z akwamaryną, który kiedyś dała Sławkowi na Hvarze! Szybko przebiegła wzrokiem list pisany jego ręką. "Marijka, najmilsza! Wybacz, że odjeżdżam tak nagle bez pożegnania. Jestem wdzięczny losowi, że Cię zobaczyłem taką jak przed laty. I Tobie jestem wdzięczny za to, że pozostałaś wierna temu, co okazało się ważniejsze niż uczucie dwojga ludzi. Pozostałaś moja, nasza - tak jak w tych najcięższych, wojennych latach. I tego ani ja, ani nikt z nas nie zapomni. Przeliczyłem się z samym sobą. Chciałbym Cię zobaczyć choć raz jeszcze. Jeśli w czymkolwiek będę mógł Ci pomóc - daj znać. Ale widzieć Cię teraz, to ponad moje siły. Dlatego wybacz mi, że wyjeżdżam nie powiedziawszy Ci nawet do widzenia. Milan jedzie ze mną. Prosił, żeby pożegnać Twoją córkę. Napisze do niej z Belgradu. Daj córce Twój dawny pierścionek. Pamiętasz? Powiedziałaś mi, że to talizman. Może to on - choć był schowany u jednego z moich przyjaciół - sprawił, że ocalałem? - Żegnaj, Marijka. Nigdy Cię nie zapomnę." Trzymała w palcach dziewczęcy pierścionek z akwamaryną błękitną jak niebo i jak morze. Kiedyś odważyła się nurkować na samo dno i znalazła różowo przeświecającą muszlę. Ale ta muszla wyślizgnęła jej się z rąk i przepadła bez śladu. Teraz właśnie stało się coś podobnego. Odzyskanie dawnej, prawie zapomnianej pamiątki zdawało się zamykać przeszłość - i było rzeczywistym z nią pożegnaniem. Jak gdyby coś ostatecznie i nieodwołalnie zapadło w głąb minionego czasu. ciąż jeszcze wpatrywała się w kartkę Sławka, obracając w palcach pierścionek. Nagle od recepcji zabrzmiał ostry dźwięk telefonu. Dyżurna podniosła słuchawkę. - Halo?! Beograd? Da! Gospa Lisoweska! - zawołała w głąb westibulu. Maria oprzytomniała momentalnie i podbiegła do telefonu. - To ty, Maryjka? - zabrzmiał znajomy, niski głos tak wyraźnie, jakby Marcin znajdował się w sąsiednim pokoju. - Już wczoraj się dobijałem, ale jakoś bez skutku. Byłem niespokojny. Powiedz, czy wszystko w porządku? - Tak, wszystko w porządku. A wczoraj? Po prostu trochę głowa mnie bolała i zasnęłam wcześniej. - I naprawdę dobrze się czujesz? - Naprawdę. - Jutro ostatni wykład. W piątek lecę do was. Bilet już mam. - Pojutrze będziemy razem?! O, jak to dobrze, Marcin! - Czekasz na mnie? - Tak, Marcin, tak! - zapewniła żarliwie. - Żebyś wiedział, jak bardzo czekam! Przyjeżdżaj! 1982_#1985 Koniec