Wolfe Gene - Załoga
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Załoga |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Załoga PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Załoga PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Załoga - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gene Wolfe
Załoga
Reis badał stan kadłuba bez nadziei i bez rozpaczy, gdyż
już dawno zużył zapasy zarówno jednego, jak i drugiego.
Nieźle dostali. W sekcji trzeciej część płyt poszycia na
lewej burcie poodłaziła z grafitowych spieków niczym czarna
skórka banana, sekcje czwarta i piąta były podziurawione w
wielu miejscach. Reis zaznaczył pierwszy otwór na płaskim
ekranie, po czym obrócił rysunek przedstawiający statek i
zrobił pisakiem obwódkę wokół sekcji trzeciej.
MELDUJ O USZKODZENIACH - zażądał Centkomp.
Ponownie dotknął pisakiem ekranu i jeszcze raz zakreślił
niezbyt foremną elipsę.
MELDUJ O USZKODZENIACH - napis znowu błysnął, po czym
zniknął. Reis filozoficznie wzruszył ramionami i zaznaczył
następną dziurę.
Trzecia okazała się znacznie większa. Przysunął się
bliżej kadłuba, aby się jej dokładnie przyjrzęć.
Po powrocie do śluzy zdjął hełm i zrzucił skafander, a
kiedy Jan otworzyła wewnętrzne drzwi, Reis zdążył już
podnieść go z podłogi i przewiesić sobie przez ramię.
- Marnie, co? - zapytała.
Potrząsnął głową.
- Nawet nie tak tragicznie. Co z Hapem?
Dziewczyna odwróciła wzrok.
- A jak Dawson radzi sobie z automedem?
- Nie mam pojęcia. Nic nam jeszcze nie powiedział.
Ruszył za nią głównym korytarzem. Kiedy weszli do
sterowni, Paula pochylała się nad Hapem, a Dawson nad Paulą,
dotykając ręką jej ramienia. Oboje spojrzeli na nowo
przybyłych, Dawson zaś zapytał:
- Ktoś został w tamtej części statku?
Reis pokręcił głową.
- Tak myślałem, ale nigdy nic nie wiadomo.
- Żeby przeżyć, musieliby być w skafandrach - powiedział
Reis. - Nikt nie zdążył ich założyć.
- My też powinniśmy mieć je na sobie.
Reis w milczeniu przyglądał się Hapowi, którego spocona
twarz miała zielonożółtą barwę przywodzącą na myśl
skojarzenia z niezupełnie dojrzałym, wyjętym spod kranu
bananem. Bananowy dzień, pomyślał.
- Naturalnie, nie bez przerwy - dodał Dawson. - Ale przez
większość czasu.
- Proszę bardzo - odparł Reis. - Nie krępuj się.
- Myślałem o wszystkich.
Hap oddychał tak płytko, że nie sposób było dostrzec
poruszeń jego klatki piersiowej.
- Więc nie wydasz rozkazu?
- Nie - poinformował Reis Dawsona. - Nie wydam rozkazu. I
sam też nie założę skafandra, dopóki nie uznam tego za
absolutnie konieczne. Naturalnie, ty możesz robić, na co
masz ochotę.
Paula otarła twarz Hapa wilgotną chusteczką. Reis
uświadomił sobie, że to, co wziął za pot, mogło być wodą z
chusteczki i że Hap może już wcale nie oddycha. Spróbował
niewprawnymi palcami zbadać puls rannego.
- Teraz ty jesteś najstarszy rangą - powiedziała do niego
Paula.
Potrząsnął głową.
- Dopóki Hap żyje, on jest dowódcą. Co z automedem,
Dawson?
- Chodzi ci o szczegółowy raport? No więc, tlenu jest...
- Gdyby chodziło mi o szczegóły, zwróciłbym się do
Centkompu. Proszę o ogólny zarys sytuacji.
Dawson wzruszył ramionami.
- Leków jest pod dostatkiem, a co do funkcji
terapeutycznych... Wygląda na to, że działają, ale nie mam
stuprocentowej pewności. Centkomp nie mógł mi nic
powiedzieć, bo stracił znaczną część rdzenia.
- Może uruchomić program testujący? - zaproponowała Jan.
- Już to zrobiłem. Jak powiedziałem, wygląda na to, że
wszystko w porządku, ale mogę się mylić. - Dawson ponownie
spojrzał na Reisa. - Więc jak, kładziemy go do automeda?
Jakkolwiek by na to patrzeć, jesteś jednak najstarszym rangą
oficerem zdolnym do służby.
- I byłoby dobrze, gdybyś o tym nie zapominał - odparł
Reis. - Tak, kładziemy go do automeda. To dla niego jedyna
szansa na przeżycie.
Jan wpatrywała się w niego z trudnym do określenia
wyrazem twarzy.
- Skoro jednak i tak wszyscy umrzemy...
- Nie umrzemy - przerwał jej stanowczym tonem. - Z
pewnością uda nam się naprawić przynajmniej dwa silniki, a
może nawet trzy, jeśli wykorzystamy części z tych
najbardziej uszkodzonych. W wyniku trafienia straciliśmy
sporo na szybkości, ale myślę, że najdalej w ciągu tygodnia
uruchomimy to, co nie zostało zniszczone, a jak tylko Ekomp
przekona się, że żyjemy, z pewnością wyrazi zgodę na
wysłanie ekipy ratunkowej. - Reis miał nadzieję, że mówi ze
znacznie większym przekonaniem od tego, jakie czuł. - Jest
więc oczywiste, że powinniśmy czym prędzej ruszyć jej na
spotkanie, z powrotem w kierunku Słońca. A teraz wsadźmy
wreszcie Hapa do automeda, zanim umrze.
Jakiś czas potem Dawson wykorzystał chwilę, kiedy znalazł
się z Reisem na osobności.
- Miałeś rację - powiedział. - Jeżeli chcemy na nowo
uruchomić statek, będziemy potrzebowali każdej pary rąk.
Chcesz, żebym zajął się łącznością?
Reis pokręcił głową. Najpierw silniki, łączność potem, a
może nawet wcale. Kiedy statek ożyje, będzie mnóstwo czasu
na wysyłanie depesz, tymczasem zaś żadna, nawet najbardziej
rozpaczliwa, nie mogła przyczynić się do poprawy ich
sytuacji.
Leżąc w kokonie, Reis wsłuchiwał się w cichy szmer
powietrza przeciskającego się przez kratkę wentylatora. Na
razie udało im się osiągnąć tyle, że statek znowu zaczął
oddychać. Czy to, co dostrzegł w oczach Jan, to był podziw?
Odepchnął od siebie tę myśl i zbeształ się za zbytnie
folgowanie wyobraźni, ale jednak...
Balansował na krawędzi snu.
Statek oddychał. Co prawda, działał tylko jeden silnik, w
dodatku zaledwie połową mocy, ale nawet to było już coś,
gdyż mogli znowu posługiwać się narzędziami wymagającymi
energii, choćby spawarką.
Poślizgnął się w kałuży oleju i gwałtownie otrząsnął ze
snu. Wspomnienie sprzed wielu lat, kiedy uzupełniali zapasy
przy Oceanie-Zachód; upadł wtedy i rozbił sobie głowę.
Wydawało mu się, że już dawno zdążył o tym zapomnieć...
Statek oddychał. Jest jak nasza matka, pomyślał Reis.
Jest naszą matką: żyjemy w nim, w jego brzuchu, a kiedy on
umrze, my umrzemy razem z nim. Już właściwie umarł, lecz
stopniowo przywracamy mu życie.
Ktoś zastukał w pokrywę kokonu. Reis wyłączył
zabezpieczenie i usiadł na posłaniu.
- Bardzo przepraszam, ale... - wyszeptała Paula.
- O co chodzi? Czy Jan...
- Nic jej nie jest. Zmieniłam ją godzinę temu. Teraz
wypada moja wachta.
- Aha. Nie wiedziałem, że zasnąłem.
Nawet w jego uszach zabrzmiało to potwornie głupio.
- Miałam cię obudzić, gdyby...
Skinął głową.
- Co się stało?
- Hap nie żyje, kapitanie.
O tym, co dzieje się w duszy Pauli świadczyło, że jej
głos był zupełnie pozbawiony emocji. Reis spojrzał jej w
oczy, ale nie dostrzegł w nich ani śladu łez i doszedł do
wniosku, że to chyba niedobry znak.
- Bardzo mi przykro - powiedział. - Może Centkomp...
Paula bez słowa wskazała najbliższy ekran, na którym
widniał jaskrawozielony napis: PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
Reis wstał i podszedł do terminala.
- Jak długo to trwa?
- Pięć, może dziesięć minut. Miałam nadzieję...
- Że nie będziesz musiała mnie budzić?
- Właśnie.
STAN? - napisał na ekranie.
ODDECH 0.00. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
Statek oddychał, natomiast Hap nie. To dlatego Paula
powiedziała "kapitanie", pomyślał Reis. Z pewnością wszystko
sprawdziła, zanim zdecydowała się zastukać w pokrywę kokonu.
CZYNNOŚĆ MÓZGU?
ALFA 0.00. BETA 0.00. DELTA 0.00 - odpowiedział Centkomp.
PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
PRZERWAĆ - napisał Reis.
Po wyraźnej zwłoce z ekranu znikła informacja o falach
mózgowych, pozostał natomiast napis PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
- Centkomp nie chce zrezygnować - powiedziała Paula. -
Wciąż jeszcze wierzy. Zabawne, prawda?
Reis potrząsnął głową.
- Wcale nie. To znaczy, że nie możemy na nim polegać tak
bardzo, jak się do tego przyzwyczailiśmy. Paula... Nigdy nie
porafiłem wyrażać swoich uczuć. Hap był moim najlepszym
przyjacielem.
- On to samo mówił o tobie, kapitanie.
- A więc nam obojgu jest bardzo przykro i oboje o tym
wiemy - brnął dalej Reis.
- Kapitanie, czy mogę coś wyznać?
- Coś osobistego? Jasne.
- Byliśmy małżeństwem. Na pewno wiesz, że w niektórych
kościołach jeszcze udzielają ślubów. Poszliśmy do jednego z
nich i powiedzieliśmy, że co prawda nie należymy do
wyznawców, ale chcemy, żeby odprawiono ceremonię i możemy za
to zapłacić. Spodziewałam się, że nam odmówią, ale zgodzili
się, a Hap... Hap wtedy płakał.
- Widocznie wiele dla niego znaczyłaś.
- To wszystko, kapitanie. Po prostu chciałam, żeby ktoś
jeszcze o tym wiedział. Dziękuję, że zechciałeś mnie
wysłuchać.
Reis podszedł do swojej szafki i wyjął z niej skafander.
W sztucznym świetle wielowarstwowy materiał lśnił
srebrzyście, a Reis przypomniał sobie, że kiedyś zazdrościł
ludziom, którzy mogli nosić takie stroje.
- Nie będziesz już spał?
- Nie. I tak musiałbym zmienić cię za godzinę, więc wyjdę
na zewnątrz, żeby się jeszcze raz rozejrzeć. Kiedy wrócę,
będziesz mogła się położyć.
Paula przygryzła dolną wargę. Dzięki mnie ma o czym
myśleć, przemknęło Reisowi przez głowę. Nie zadręcza się
Hapem. To dobrze.
- Kapitanie... Dowódca nie pełni wacht.
- Na pewno je pełni, kiedy na pokładzie jest tylko czworo
ludzi, w dodatku padających na nos ze zmęczenia. Pani
Phillips, proszę nadzorować działanie śluzy.
- Tak jest, kapitanie. - Kiedy wewnętrzne drzwi zamknęły
się z cichym sapnięciem, z ust Pauli wyrwało się
westchnienie: - Boże, oddałabym wszystko, żeby tylko mieć go
z powrotem!
Neptun wisiał teraz w górze; wynikało z tego, że statek
obraca się wokół własnej osi, co prawda tak powoli, że nie
sposób było tego dostrzec. Przy jednym działającym silniku
nie mieli co marzyć o powstrzymaniu tego ruchu i w gruncie
rzeczy nie istniała taka potrzeba. Przyciąganie było tak
słabe, że w ogóle nie zwrócił na nie uwagi.
Odszukał Jowisza, a potem Słońce, nie tak jasne jak
Jowisz albo Neptun, ale i tak jaśniejsze od innych gwiazd.
Słońce! Ile tysięcy... Nie, ile milionów ludzi klękało,
śpiewało hymny i składało mu ofiary... Nosiło różne imiona:
Ra, Apollo, Helios, Heimdall i setki innych, właśnie ono,
żółta gwiazda średniej wielkości położona w odległej części
jednego z ramion galaktyki, ten stary piec gazowy, ten
kosmiczny grzejnik na próżno usiłujący ogrzać bezkresny
kosmos.
Jeżeli jesteś bogiem, to dlaczego nie chcesz nam pomóc? -
pomyślał Reis.
Zaraz potem uświadomił sobie, że Słońce jednak im pomaga,
przyciągając ich tak mocno, jak tylko mogło, ku krążącym
wokół niego planetom wewnętrznym. Potrząsnął głową i
ponownie skoncentrował uwagę na statku.
W okolicy sekcji szóstej zapłonęła, zgasła, a zaraz potem
znowu pojawiła się niewielka fioletowa iskierka, co
oznaczało, że Centkomp zdołał uruchomić przynajmniej jeden z
ruchomych zespołów remontowych. Teoretycznie Centkomp był w
stanie naprawić się sam, ale Reis za bardzo w to nie
wierzył; ludzi, którzy rzekomo dysponowali takimi samymi
umiejętnościami, zbyt często spotykał srogi zawód.
Podobno w otwartym kosmosie człowiek czuje się zupełnie
sam, lecz on nigdy nie miał takich doznań. Wręcz przeciwnie;
czasem, kiedy nie był tak bardzo zmęczony jak teraz,
wydawało mu się, że nabiera sił i tryska energią, jakiej
nigdy nie mógł z siebie wykrzesać w zatrutej atmosferze
Ziemi. Jednak teraz, kiedy Hap nie żył, Reis zdawał sobie
sprawę ze swojej samotności. Skierował się ku ruchomej
jednostce naprawczej, żałując, że nie jest w stanie
opłakiwać Hapa tak jak opłakiwał ojca, chociaż prawie go nie
znał, a zapamiętał go tylko jako dużego, słodko pachnącego
dorosłego, który zjawiał się z rzadka w domu, przywożąc
mnóstwo prezentów.
Paula też nie mogła płakać.
Jednostka remontowa przypominała niewielkiego pająka.
Sześcioma odnóżami przywarła do burty sekcji trzeciej,
dwiema pozostałymi zaś łatała jedną z mniejszych dziur.
Widocznie Centkomp postanowił najpierw uporać się z drobnymi
otworami; Reis zastanawiał się przez chwilę, czy to ma sens.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że tak. Jeżeli Centkomp
istotnie znajdował się w trakcie samonaprawy, to za jakiś
czas powinien uruchomić kolejne jednostki remontowe oraz
dostarczyć więcej energii. W miarę jak Reis zbliżał się do
maszyny, dostrzegał coraz więcej szczegółów, aż wreszcie
zdał sobie sprawę z jej prawdziwych rozmiarów: metalowy,
składający się z kilku segmentów tułów miał ponad
czterdzieści metrów długości. Trzy klaśnięcia językiem
wywołały na powierzchni wizjera przezroczyste cyfry -
godziny, minuty i sekundy - które szybko ściemniały, gdy
tylko dotarły do nich ultrafioletowe promienie rozsiewane
przez spawarkę. Jeszcze dwadzieścia cztery minuty do końca
wachty Pauli.
Przez kilkadziesiąt sekund przyglądał się postępowi prac.
W tej temperaturze spoina powinna powstawać szybko i bez
problemów, niemniej jednak jednostka naprawcza pracowała
metodycznie i bez pośpiechu. W próżni nie istniało
niebezpieczeństwo pożaru, a sądząc po położeniu zaworów,
Centkomp odciął dopływ helu do bezużytecznych chwilowo
silników manewrowych.
Reis ponownie sprawdził czas. Zostało mu dwadzieścia
minut i jedenaście sekund, a więc aż nadto, by zajrzeć do
wnętrza sekcji trzeciej. Okrążywszy kadłub zagłębił się w
ogromny, ziejący otwór, po czym bez trudu wylądował w
doskonale znanej mu kabinie, teraz zupełnie pozbawionej
powietrza. Hermetyczne drzwi, które oddzielały sekcję
trzecią od drugiej, nadal były zamknięte. Skontrolował je
zaraz po trafieniu, a potem jeszcze raz, kiedy razem z
Dawsonem, Jan i Paulą pracował przy najmniej uszkodzonym
silniku, ale na wszelki wypadek naparł z całej siły na
stalowe płyty; ostrożności nigdy za wiele.
Dryfujące zwłoki Nell Upson przyglądały mu się obojętnie,
aż wreszcie nie wytrzymał i popchnął je w głąb sekcji, by
dołączyły do pozostałych. Za jakiś czas kosmos wysuszy ciało
Nelly, mumifikując je, a twarde promieniowanie sprawi, że
jej różowa skóra stanie się niemal czarna. Na razie jednak
nic takiego nie nastąpiło. Z braku powietrza krew dziewczyny
nie mogła nawet skrzepnąć; odlatując w ciemność Nell
pozostawiła za soba cienką, czerwoną strużkę.
Dwanaście minut. Mnóstwo czasu, ale pora już wracać.
Kiedy Reis wyłonił się z wnętrza sekcji trzeciej, jednostka
naprawcza przystępowała właśnie do łatania kolejnej dziury.
Pół godziny po rozpoczęciu wachty Reisa na ekranie wciąż
widniała informacja: PROCES OŻYWIANIA W TOKU. Przeczytał ją
chyba po raz setny, czując, jak z wolna ogarnia go irytacja.
A może Centkomp po prostu melduje w ten sposób o
uruchomieniu funkcji samonaprawczych? Reis wziął do ręki
pióro i napisał na ekranie:
OŻYWIANY OBIEKT?
KAPITAN HILMAN W. HAPPLE. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
A więc jednak.
PRZERWAĆ.
PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
OCZYŚĆ EKRAN.
PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
Reis zaklął pod nosem.
KTO WYDAŁ ROZKAZ?
KAPITAN HILMAN W. HAPPLE.
Interesujące. Kompletnie bez sensu, ale interesujące.
Centkomp nic nie wiedział o tym, że Hap umarł.
KAPITAN HAPPLE NIE ŻYJE. DOWODZENIE PRZEJĄŁ PORUCZNIK
REIS.
Ekran ściemniał. Po chwili oczekiwania Reis postanowił
zażądać raportu o stanie wszystkich instrumentów pokładowych
statku.
PRZEGLĄD GENERALNY - napisał.
Litery stopniowo ciemniały, aż wreszcie znikły.
POWTARZAM: PRZEGLĄD GENERALNY.
I tym razem Centkomp nie zareagował. Reis podrapał się po
nosie, a następnie spojrzał z namysłem na opaskę
zapewniającą bezpośrednią łączność mózgową z Centkompem. Co
prawda, sam zabronił jej używać - zwykłe terminale były aż
nadto wystarczające, przynajmniej dopóki nie przeprowadzano
jakichś szczególnie skomplikowanych operacji - ale od
trafienia minęło już szesnaście godzin, a Centkomp nadal nie
odzyskał nawet części swojej dawnej sprawności.
Mnożenie było spółkowaniem, dzielenie rozmnażaniem,
dodawanie jedzeniem, a odejmowanie wydalaniem. Główny
procesor Centkompu jarzył się niczym gigantyczny koralowy
pałac o niezliczonych wieżyczkach, świecących lub
pogrążonych we śnie, z których każda wyobrażała jedną z
zaprogramowanych procedur. Maleńka, błękitna jednostka
naprawcza w dalszym ciagu pracowała niestrudzenie, cichutko
nucąc fugę Bacha. W powietrzu czuć było wyraźny zapach
tlących się liści, wiatr niósł drobne kropelki wystrzelające
z fontanny funkcji wykładniczych, która w niewiadomym celu
bez przerwy obliczała naturalne logarytmy, łakomie chwytając
wonne, algorytmiczne powietrze. U stóp Reisa ścieliły się
niezliczone matryce interakcyjne - lilie, jaskry oraz
bladoróżowe i krwistoczerwone róże o płatkach pokrytych
kolumnami obliczeń, stanowiących jedyny realny punkt
zaczepienia dla jego umysłu.
Hap siedział okrakiem na pniu drzewa wyrastającego z
koralowej ściany. Uśmiech, który pojawił się na jego ciemnej
twarzy, wydawał się sztuczny i jakby trochę roztargniony.
Reis zasalutował, wykrzyknął "Dobry wieczór, kapitanie!" i
przeskoczył przez szemrzący wesoło strumyczek, przelewający
się poza krawędź fontanny.
Hap podniósł rękę do czoła.
- Cześć, Bill.
- Cholernie się cieszę, że cię widzę - powiedział Reis. -
Myśleliśmy, że nie żyjesz.
- Co to, to nie - odparł Hap, wpatrując się w przesycony
koralowym blaskiem półmrok. - Nie wolno umierać podczas
pełnienia służby, wiesz o tym? Trzeba dokończyć, co się
zaczęło. - Poklepał pień. - Chcesz tu wejść, Bill?
- Dzięki, tutaj mi zupełnie dobrze. Posłuchaj, Hap...
- Dalej, wal prosto z mostu - zachęcił go dowódca, wciąż
ze wzrokiem utkwionym w czymś, czego Reis nie był w stanie
dostrzec.
- Sprawdziłem twoje fale mózgowe. Nie było ich. Umarłeś.
- Mów, nie krępuj się.
- Dlatego właśnie zdziwiłem się na twój widok i szczerze
mówiąc wcale nie jestem pewien, czy to na pewno ty, czy
tylko jakaś podróbka, wymysł Centkompu...
- To ja, Hap. Następne pytanie.
- Jeśli tak, to dlaczego Centkomp nie przerwie ożywiania?
- Ponieważ zaraz po opuszczeniu Ziemi zakazałem mu to
robić. - Można było odnieść wrażenie, że Hap mówi do siebie.
- Zakaz dotyczy wszystkich, nie tylko mnie. Każdy z nas jest
niezbędny, nikogo nie da się zastąpić. Proces ożywiania ma
trwać aż do chwili, kiedy, zdaniem Centkompu, zniknie
ostatnia, choćby najmniejsza szansa na sukces. Tego rozkazu
nikomu nie uda się zmienić, nawet gdyby wybuchł bunt. Wiesz,
co to jest bunt na pokładzie, Bill? Słyszałeś o czymś takim?
Reis skinął głową.
- Bunt jest wtedy, kiedy jakiś szczeniak próbuje odebrać
mi dowództwo i chce wypchnąć mnie przez śluzę. To jest
właśnie bunt. Niejaki porucznik William R. Reis miał
nadzieję, że mu się uda, ale trochę się przeliczył.
- Hap...
Hap zniknął. Przez pewien czas Reis wpatrywał się w puste
teraz drzewo, na którym siedział jego rozmówca, ale po
chwili ono także zniknęło, usunięte z pamięci operacyjnej.
Działo się coś niedobrego; przez wspaniały ogród zaczęły
przemykać złowróżbne cienie, a chaotyczny, mroczny twór, z
którego wyszedł Reis, począł przybliżać się do koralowego
pałacu. Bolała go głowa, w boku czuł przejmujące zimno,
natomiast palce wydawały mu się nienaturalnie ciepłe.
Usiłował zdjąć opaskę, walcząc z całych sił o to, by
podnieść prawdziwe ręce, nie te wymyślone przez Centkomp;
jakaś rozpędzona procedura potrąciła go tak mocno, że
zachwiał się i wszedł jedną nogą do wesołego strumyczka,
który natychmiast zaczął przeżerać mu skórę...
W miejscu koralowego muru pojawiła się osmolona ściana
kabiny, nad sobą zaś dostrzegł zaniepokojoną twarz Dawsona.
- Reis! Co się stało?
Usta miał pełne krwi. Musiał ją wypluć, żeby odpowiedzieć.
- Jestem ranny, Sid.
- Jezu, tyle to i ja widzę!
Dawson uwolnił go z kokonu, ale Reis nie spadł na
podłogę, tylko uniósł się w powietrze i zawisł nad
posłaniem. Dawson załomotał pięścią w pokrywę kokonu Jan.
Reis poruszył prawą ręką, po czym spojrzał na palce;
ciepło pochodziło z jego własnej krwi, której mnóstwo
unosiło się w kabinie. Tworzyła zmieniające bez przerwy
kształt bąble i była jasnoczerwona. Krew tętnicza.
- Sid, ja krwawię. Zdaje się, że przebił mi płuco. Chyba
powinieneś to opatrzyć.
W kabinie zaczęło się ściemniać. Reis przypomniał sobie
Gwiazdkę, którą obchodzili, kiedy miał trzy lata. Nawet nie
przypuszczał, że zachował takie wspomnienia, pełne
kolorowego papieru i tysięcy innych, cudownych rzeczy. Teraz
zapewne spoglądał przez jedną z kartonowych tub, na które
nawijano papier, gdyż wszystko wydawało się małe, jakby
nierzeczywiste, i bardzo jasne. Każdy przedmiot we
wszechświecie był gwiazdkowym prezentem - wiedział o tym,
ale zdążył już dawno zapomnieć. Ciekawe, kto je wszystkie
przyniósł, i po co?
ZNAJDUJESZ SIĘ W AUTOMEDZIE. WŁAŚNIE OBUDZIŁEŚ SIĘ ZE
SNU. NIE MA POWODU DO OBAW.
Reis rozejrzał się w poszukiwaniu pióra, ale go nie
znalazł. A więc żadnych dyskusji z Centkompem.
JESTEŚ ZANIEPOKOJONY? BOISZ SIĘ? POWIEDZ MI, CZEGO SIĘ
LĘKASZ. ZAPEWNIAM CIĘ, ŻE WSZYSTKIE INFORMACJE, JAKICH CI
UDZIELĘ, BĘDĄ WYCZERPUJĄCE I PRAWDZIWE. NAWET NAJGORSZA
RZECZYWISTOŚĆ JEST ZNACZNIE LEPSZA OD OBAW, JAKIE W NAS
BUDZI.
- Oszczędź mi tej filozofii - mruknął Reis, choć zdawał
sobie sprawę, że Centkomp go nie usłyszy.
NAWET NIE ZNAJDUJESZ SIĘ W STANIE KRYTYCZNYM. CO PRAWDA
DOZNAŁEŚ POWAŻNEGO URAZU KLATKI PIERSIOWEJ MIĘDZY PIĄTYM I
SZÓSTYM ŻEBREM PO PRAWEJ STRONIE, ALE TERAZ JUŻ WSZYSTKO
JEST PRAWIE W PORZĄDKU.
Reis właśnie przesuwał badawczo palcami po tym miejscu.
CZEKAM NA ODPOWIEDŹ.
- Odpowiedziałbym ci, gdybym mógł - mruknął.
PRZY PRAWEJ RĘCE ZNAJDZIESZ PIÓRO ŚWIETLNE. CZEKAM NA
ODPOWIEDŹ.
- Tu nie ma żadnego cholernego pióra!
Odskoczył zatrzask, zamruczały elektryczne silniki,
kokon, w którym leżał Reis, wysunął się majestatycznie z
niszy, a pokrywa uniosła się bezszelestnie. Tym razem ujrzał
nad sobą twarz Jan.
- Możesz usiąść, Reis?
- Jasne.
Natychmiast to udowodnił.
- Wejdź ze mną do swojego kokonu sypialnego - powiedziała
półgłosem, bardzo szybko. - O nic nie pytaj. Proszę.
Kokon był zamknięty, ale nie zablokowany od wewnątrz.
Otworzył go i położył się z Jan; ona plecami do ściany
kabiny, on obok. Zamknął pokrywę. Przywarli do siebie, tak
że wyraźnie czuł ucisk jej piersi i bioder.
- Przepraszam - szepnęła. - Nie przypuszczałam, że będzie
tak ciasno.
- Nie szkodzi.
- Zresztą, nawet gdybym wiedziała, i tak musiałabym to
zrobić. To chyba jedyne miejsce, w którym można porozmawiać
w cztery oczy.
- Nawet mi się podoba, więc możesz przestać się
przejmować - powiedział Reis. - O czym chcesz rozmawiać?
- O Hapie.
Skinął głową, mimo że w ciemności nie mogła tego zobaczyć.
- Tak myślałem.
- To on cię zranił.
- Wiem. Wbił mi pióro z automeda.
- Właśnie. - Jan zawahała się. Czuł na twarzy jej słodko
pachnący oddech. - Lepiej, żebyś ty powiedział mi wszystko,
co wiesz. To może być bardzo ważne.
- Wątpię, ale proszę bardzo. Hap uważa mnie za
buntownika, bo objąłem dowodzenie, kiedy został ranny.
Rozmawiałem z nim w wewnętrznej przestrzeni Centkompu. Leżał
przede mną w automedzie, a kiedy się tam obudziłem, pióro
znikło. Nie dość, że jest długie i ostro zakończone, to w
dodatku robią je z jakiegoś bardzo twardego metalu, chyba
tytanu, więc znakomicie nadaje się na broń.
Teraz Jan chyba skinęła głową, gdyż poczuł na policzku
muśnięcie jej włosów.
- Znalazł cię Sid. Obudził się i pomyślał, że powinien
cię zmienić.
- Jasne.
- Zawołał mnie, a potem we dwójkę włożyliśmy cię do
automeda - to znaczy zaraz po tym, jak przekonaliśmy się, że
nikogo w nim nie ma... W sekcji trzeciej jest jeszcze jeden,
pamiętasz?
- Oczywiście.
Przypuszczał, że zaraz dowie się, dlaczego o tym
wspomniała, ale Jan niespodziewanie zmieniła temat.
- Hap na nowo objął dowodzenie. - Przełknęła głośno
ślinę. - Początkowo wydawało się, że wszystko jest w
porządku. Bądź co bądź, przecież to on jest kapitanem.
Nikomu z nas przez myśl nie przeszło, żeby mu się
przeciwstawić... To znaczy, wtedy.
- Ja postąpiłbym tak samo. Też podporządkowałbym się jego
rozkazom, gdybym zobaczył, że żyje i może je wydawać.
- Stał się bardzo podejrzliwy... - powiedziała Jan
dziwnie bezbarwnym tonem.
- Rozumiem.
- I zamierza kontynuować misję.
Na chwilę odebrało mu mowę. Zdołał tylko potrząsnąć głową.
- To szaleństwo, prawda? Z takimi uszkodzeniami...
- To nie szaleństwo - wykrztusił wreszcie. - To po prostu
niemożliwe!
Kobieta zaczerpnęła głęboko powietrza; nie tylko czuł to,
ale także słyszał w ciemności.
- Jest jeszcze jedno, Reis: Hap nie żyje.
- Może i dobrze się stało, skoro miał zamiar dalej
ciągnąć tę misję - odparł, chociaż słowa z trudem
przeciskały mu się przez gardło. - Chyba go nie zabiliście?
- Nie. Ty nic nie rozumiesz. Chodzi o to, że... Boże, jak
mam ci to powiedzieć?
- Mimo wszystko powinnaś spróbować.
Stwierdził, że lewa ręka bez udziału jego świadomości
pełznie ku jej lewej piersi. Z najwyższym trudem udało mu
się ją zatrzymać.
- Hap wciąż dowodzi statkiem. Mówi nam co robić, a my
wykonujemy jego rozkazy, bo nie mamy wyboru, ale wiemy, że
prawdziwy kapitan, nasz dowódca, nie żyje. Prawdziwy Hap
umarł w automedzie, a wówczas Centkomp zastąpił jego duszę,
czy jak tam chcesz to sobie nazwać, czymś zupełnie innym.
Zrozumiesz, o czym mówię, jak tylko z nim trochę pobędziesz.
- W takim razie powinienem chyba wyjść, żeby go zobaczyć
- zauważył trzeźwo Reis. - Jednak najpierw...
Jan wrzasnęła przeraźliwie. W ograniczonej przestrzeni
kokoku wysoki, świdrujący krzyk był nie do wytrzymania. Reis
pospiesznie zatkał jej usta dłonią.
- Już dobrze, dobrze! Skoro sobie tego nie życzysz...
Obiecujesz, że więcej tego nie zrobisz?
Jan skinęła głową, a Reis cofnął rękę.
- Przepraszam - powiedziała. - To nie dlatego, że mi się
nie podobasz albo że nigdy nie miałam na to ochoty. Po
prostu od kilku dni żyję w okropnym napięciu. Ty przez cały
czas leżałeś w automedzie, więc nawet sobie nie wyobrażasz,
przez co przeszliśmy.
- Rozumiem - odparł Reis.
- Hap wkrótce zacznie nas szukać, jeśli już nie zaczął.
A jeżeli nie nas, to na pewno mnie. Myśli, że wciąż jesteś w
automedzie, chyba że Centkomp zameldował mu, że cię
wypuściłam. Reis, musisz mi uwierzyć! On ma zamiar postawić
cię przed sądem wojennym i zlikwidować! Sam nam to
powiedział, kiedy Sid i ja zawiadomiliśmy go, że położyliśmy
cię do automeda.
- Mówisz serio?
- Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo się zmienił.
Chociaż właściwie to bez znaczenia, bo i tak wszyscy
umrzemy: Sid, Paula i ja... A Hap już nie żyje.
Jej płaczliwy głos niebezpiecznie balansował na krawędzi
histerii.
- Nie bój się, nie umrzemy. Czy Hap kazał wam zająć się
naprawą statku? Skoro ma zamiar kontynuować misję...
- Tak. Działają już trzy silniki, a kadłub jest w pełni
szczelny. Nie wiemy jednak... to znaczy, Sid i ja, czy
możemy liczyć na Paulę. Gdyby stanęła po stronie Hapa,
byłoby dopiero dwoje na dwoje, ale...
Umilkła.
- Ale co?
- Ale gdybyś ty do nas dołączył, uzyskalibyśmy przewagę,
uratowalibyśmy statek i nie musielibyśmy umierać. Po
powrocie wystarczyłoby powiedzieć prawdę: że Hap zginął
bezpośrednio po trafieniu.
- Szkoda, że teraz nie mówisz mi prawdy - zauważył Reis.
- Jeśli mamy zająć się tym wspólnie, powinnaś być ze mną
szczera.
- Jestem, Reis, przysięgam! Doskonale wiem, że to nie
pora na kłamstwa!
- W porządku. Wobec tego powiedz mi, kto leży w
automedzie w sekcji trzeciej. Sid? Ktoś na pewno tam jest,
bo w przeciwnym razie nie wspomniałabyś o tym.
Czekał, ale Jan milczała.
- Może śpi tam Hap? - strzelił na chybił trafił. - Albo
poddaje się jakimś dodatkowym zabiegom? Jeśli chcesz, żebym
wyciągnął wtyczkę z kontaktu, to dlaczego sama tego nie
zrobisz?
- Nie wydaje mi się, żeby on w ogóle sypiał ani...
- Ani co?
- Jest z nim Nell, to znaczy sierżant Upson. To ona była
w tamtym automedzie, a odkąd wyszła, nie odstępuje Hapa ani
na krok. Nie chciałam ci o tym mówić, ale skoro... Teraz w
sekcji trzeciej leży coś innego. Nie wiem, kto albo raczej
co to jest, ale kiedy stamtąd wyjdzie, będziemy bez szans.
- Nell nie żyje.
Doskonale pamiętał jej martwe ciało, wpatrujące się w
niego szeroko otwartymi oczami.
- Zgadza się.
- Rozumiem.
Reis zwolnił zabezpieczenie i otworzył pokrywę kokonu.
- Jesteś z nami czy przeciwko nam? Musisz mi powiedzieć!
- Mylisz się - odparł. - Niczego nie muszę ci mówić.
Gdzie jest Hap?
- Chyba w sekcji piątej. Stara się uruchomić następny
silnik.
Reis odepchnął się od ściany, popłynął w kierunku śluzy
oddzielającej sekcje, chwycił się klamer i otworzył drzwi.
Na pierwszy rzut oka w sekcji trzeciej było wszystko w
porządku, tyle że dziwnie pusto. Zatrzymał się przed jednym
z terminali Centkompu, po czym napisał:
UDOSTĘPNIĆ AUTOMED DO KONTROLI WIZUALNEJ.
IDENT. - błysnęło na ekranie.
POR. WILLIAM. R. REIS.
ODMAWIAM DOSTĘPU. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
- Ja też próbowałam - odezwała się Jan za jego plecami. -
Bez rezultatu.
Reis wzruszył ramionami, podpłynął do szafki ze sprzętem
pierwszej pomocy, otworzył ją i zaczął kolejno wyrzucać
aparat do sztucznego oddychania, apteczkę, worek na zwłoki
oraz składane nosze. Wydobywszy skrzynkę z narzędziami,
wyjął z niej krótki łom i największy śrubokręt, po czym
ruszył w kierunku automeda.
MANIPULOWANIE PRZY APARATURZE MEDYCZNEJ JEST SUROWO
ZABRONIONE. PROCES OŻYWIANIA W TOKU.
Wbił ostrze śrubokręta w ledwo widoczną szczelinę między
ścianą a płytą czołową kokonu, następnie zaś tak silnie
uderzył łomem w rękojeść, że aż wzbił się w powietrze.
Wypuścił na chwilę łom, pozwalając mu zawisnąć pod sufitem,
po czym szarpnął śrubokręt w dół; szczelina poszerzyła się
na tyle, że mógł wepchnąć w nią końcówkę łomu.
MANIPULOWANIE PRZY APARATURZE MEDY... PRZESTAŃ, BILL.
- Jan, powiedz mu, żeby natychmiast otworzył ten
przeklęty automed, bo jak nie, to sam to zrobię!
Jan sięgnęła po pióro, ale zanim zdążyła dotknąć nim
ekranu, pojawił się kolejny napis:
BILL, NIE MOGĘ.
- Cholera! - szepnęła Jan.
Reis uświadomił sobie, że nie pamięta, by do tej pory Jan
choć raz zaklęła w jego obecności.
- Wydawało mi się, że nie możesz nas słyszeć -
powiedział. - Więc to kłamstwo?
- NIE, BILL, TO NIE KŁAMSTWO. NAPRAWDĘ WAS NIE SŁYSZĘ,
ALE KONTROLUJĘ SYTUACJĘ WE WSZYSTKICH POMIESZCZENIACH
STATKU. NA TYM POLEGA MOJA PRACA. CZASEM UDAJE MI SIĘ CZYTAĆ
Z RUCHU WASZYCH UST. SZCZEGÓLNIE TWOICH, BILL. BARDZO
WYRAŹNIE PORUSZASZ USTAMI.
Naparł na łom. Rozległ się jęk giętego metalu.
- Centkomp na pewno zaalarmował Hapa - ostrzegła go Jan. -
On i Nell wkrótce tu będą.
NIE ZROBIŁEM TEGO, PORUCZNIKU VAN JURE.
Reis odwrócił się twarzą do ekranu.
- Naprawdę?
PRZECIEŻ WIESZ, ŻE NIE JESTEM ZDOLNY DO KŁAMSTWA. KAPITAN
HAPPLE JEST POCHŁONIĘTY NAPRAWĄ BARDZO SKOMPLIKOWANEGO
URZĄDZENIA. POSTANOWIŁEM SAM ZAJĄĆ SIĘ SYTUACJĄ, ŻEBY NIE
ODRYWAĆ GO OD PRACY.
- Obserwuj pokrętło, Jan. Powiedz mi, jak tylko zacznie
się obracać.
- W porządku - odparła.
Dopiero teraz zauważył, że kobieta ściska w ręku duży
klucz, który także wyjęła ze skrzynki z narzędziami.
BILL, NIE CHCIAŁEM CI TEGO MÓWIĆ, ALE TERAZ WIDZĘ, ŻE
BĘDĘ MUSIAŁ.
Reis przesunął łom trochę w lewo, zaparł się stopami o
podłogę i pociągnął.
- O co chodzi?
CO POWIEDZIAŁEŚ?
- Zapytałem, o co chodzi. Do licha, przestań chrzanić i
grać na zwłokę! I tak nic ci to nie da.
NAPRAWDĘ BYŁOBY LEPIEJ, GDYBYŚ TEGO NIE OTWIERAŁ.
Reis nie odpowiedział. Z kokonu automeda wydobywało się
przez szczelinę bladobłękitne światło. Przypuszczalnie
zawierało mnóstwo ultrafioletu, więc na wszelki wypadek
odwrócił wzrok.
BILL, PRZESTAŃ. CHODZI MI WYŁĄCZNIE O TWOJE DOBRO.
Reis znowu naparł na łom, tym razem z powodzeniem.
Rozległ się donośny trzask, szuflada wysunęła się raptownie,
a leżąca w kokonie, prawie pozbawiona twarzy, postać
poderwała się jak pchnięta sprężyną i zacisnęła na jego szyi
trupie, kościste palce. Sekcja trzecia wypełniła się
słodkawym odorem śmierci i rozkładu. Reis rozpaczliwie
zamachnął się łomem; zakrzywiony koniec narzędzia rozpłatał
policzek przerażającej istoty. Z rany popłynęła cuchnąca,
prawie czarna krew, błysnęły dwa rzędy pożółkłych zębów.
Nagle odniósł wrażenie, jakby zaczęło się szybko
ściemniać. Łom wysunął mu się z rąk.
Jan rąbnęła kluczem w kark trupa z taką siłą, że
odrzuciło ją na drugą stronę pomieszczenia. Uścisk
kościstych palców odrobinę zelżał; Reis zdołał chwycić za
martwe ręce i odepchnąć je od siebie.
Zaraz potem Jan zjawiła się ponownie, zadając kolejne
ciosy kluczem. Łom zniknął, ale w zasięgu Reisa znalazła się
częściowo opróżniona, stalowa skrzynka na narzędzia.
Niewiele myśląc chwycił ją i z całej siły pchnął w kierunku
trupa. Co prawda, on sam poszybował ku przeciwległej
ścianie, ale skrzynka trafiła w pierś koszmarnej istoty,
jednocześnie zahaczając o płytę czołową szuflady. Rozległ
się krótki, bolesny skowyt, po czym kokon zatrzasnął się z
hukiem.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi śluzy prowadzącej
na zewnątrz statku. Jan krzyknęła przeraźliwie, powietrze
runęło w próżnię, błysnęło oślepiające światło. Coś musnęło
policzek Reisa. Prawie nic nie widział, ale odruchowo
wyciągnął rękę; po dotyku poznał, że to maska tlenowa.
Przycisnął ją do twarzy, zacisnął powieki i głęboko
zaciągnął się upajającym jak wino tlenem. Znowu błysnęło
gorące światło.
Działał kierując się nie tyle myślą, co utrwalonymi przez
wielokrotne ćwiczenie odruchami, a w dodatku miał sporo
szczęścia. Zerwał plombę i zakręcił kołem, uruchamiając
hydrauliczne wspomaganie. Pchnięte potworną siłą drzwi śluzy
zatrzasnęły się z hukiem, który dało się słyszeć nawet w
rozrzedzonej atmosferze. Natychmiast otworzyły się
działające niezależnie od Centkompu zawory awaryjne; do
pomieszczenia zaczęło z sykiem napływać powietrze, a Reis
otworzył oczy.
Jan wiła się koło śluzy. Miała poparzone ramię i
policzek, mundur tlił się na jej ciele. Obok niej unosił się
oderwany fragment zakończonego spawarką manipulatora
ruchomej jednostki remontowej. Reis ugasił zaczątki pożaru
gaśnicą z dwutlenkiem węgla, a następnie posmarował oparzone
miejsca niebieskim kremem bakteriobójczym.
- Moje oczy... - jęknęła dziewczyna.
- Spojrzałaś prosto w płomień spawarki. - Starał się, by
jego głos brzmiał pewnie i uspokajająco. - Otwórz je na
chwilę i powiedz mi, czy coś widzisz.
- Trochę.
- To dobrze. Zamknij je i już ich nie otwieraj. Po pewnym
czasie odzyskasz częściowo wzrok, a jak tylko wrócimy,
zrobią ci przeszczep...
On sam widział jeszcze na tyle słabo, że nie zauważył
obracającego się pokrętła. Drzwi śluzy łączącej sekcję
trzecią z czwartą otworzyły się gwałtownie i do
pomieszczenia wpłynął Hap. Na jego zapadniętych policzkach i
pozbawionych blasku oczach bez trudu można było dostrzec
piętno śmierci. Wykonywał gwałtowne ruchy jak marionetka
prowadzona przez niezbyt wprawnego lalkarza, ale uśmiechnął
się do Reisa i dotknął czoła stalowym prętem, który ściskał
w prawej ręce.
- Cześć, Bill.
Za Hapem podążała Nell Upson. Miała wyszczerzone zęby,
których nie były w stanie zasłonić skurczone, uniesione
wargi, a kiedy uniosła pistolet, Reis nabrał pewności, że
nie jest zupełnie martwa. Sid Dawson oraz Paula wsunęli się
przez otwór wejściowy dopiero wtedy, kiedy Nell dała im znak
ręką. Oboje sprawiali wrażenie wyczerpanych i przerażonych,
a także całkowicie pozbawionych zapału do walki.
- Powinieneś oddać honory swemu dowódcy, Bill. Ja
zasalutowałem, a ty nie odpowiedziałeś. Gdybym chciał
trzymać się ściśle przepisów, kazałbym żandarmom wsadzić cię
do paki.
Reis zasalutował.
- Tak już lepiej. W tym czasie, kiedy byłeś wyłączony z
obiegu, zdarzyło się mnóstwo rzeczy. Działają trzy silniki,
czwarty ruszy w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu
godzin, a ponieważ jesteśmy już właściwie na granicy pola
oddziaływania planet wewnętrznych, powinno nam to w
zupełności wystarczyć, żeby ruszyć w dalszą drogę. To
jeszcze nie wszystko: teraz na głowę jednego członka załogi
przypada więcej powietrza i żywności niż wtedy, kiedy
opuszczaliśmy Ziemię.
- A więc możemy kontynuować misję.
- I tak właśnie uczynimy, Bill. Wiesz może, co się
przytrafiło naszemu statkowi?
Reis wzruszył ramionami.
- Chyba tak, ale chętnie dowiem się od ciebie.
- Otóż zostaliśmy opętani, Bill! Nie, wcale nie chodzi o
Centkomp, a tym bardziej o mnie. To coś innego: demon albo
żywioł, jak kiedyś mówiono, który wstąpił we mnie, w
Centkomp, a nawet w ciebie. Nieważne, jak zechcesz go
nazwać; to właśnie on stworzył przed stuleciami "Latającego
Holendra", a teraz uczynił z nas pierwszy kosmiczny statek-
widmo. Ale ty mi chyba nie wierzysz, co, Bill?
- Nie - odparł lakonicznie Reis.
- Kiedy to prawda! Ziemia wysłała za nami statek. Jest
już nawet całkiem blisko... Założę się, że o tym nie
wiedziałeś. Ciekawe, kiedy znikniemy im z oczu?
Reis splunął przed siebie. Niewielka, szarobrązowa kulka
flegmy popłynęła w kierunku Hapa, który jednak nie dał po
sobie poznać, że cokolwiek zauważył.
- Pieprzenie. - Nell wycelowała w niego pistolet. Światło
zalśniło przez chwilę w rubinowej soczewce na końcu lufy,
upodabniając ją do złowrogiego oka. - Powiedzieć ci, co
naprawdę się stało?
- Jasne. Nie krępuj się.
- Centkomp starał się za wszelką cenę ożywić ciebie i
Nell, ponieważ tak go zaprogramowałeś. Na ratunek było już
za późno, ale jakoś zdołał dopiąć swego, tyle że oboje
doznaliście znacznych uszkodzeń mózgu - tak mi się
przynajmniej wydaje, sądząc po tym, jak się poruszacie.
Wątpię, czy długo będziesz cieszył się tym dodatkowym
życiem. Jeśli przepuścisz prąd przez mięśnie trupa, zacznie
się ruszać, ale wkrótce przestanie.
Hap ponownie uśmiechnął się ponuro.
- Mów dalej, Bill.
- Za każdym razem, kiedy patrzysz na swoje odbicie,
widzisz kim, a raczej czym się stałeś, i nie możesz się z
tym pogodzić. Dlatego wymyśliłeś tę idiotyczną historyjkę o
statku-widmie. Na takim statku martwy kapitan i martwa
załoga są jak najbardziej na miejscu, a w dodatku statek-
widmo nigdy nie zatonie.
Reis umilkł na chwilę. Zgodnie z jego oczekiwaniami,
energiczne splunięcie pozwoliło mu oddalić się nieco od
Hapa i Nell. Co prawda, bardzo powoli, ale jednak w dalszym
ciągu zbliżał się do miejsca, gdzie powinien dostać się w
strumień powietrza dostarczanego przez główny szyb
wentylacyjny; dzięki temu zacznie dryfować w lewo, ku śluzie
prowadzącej do sekcji drugiej, a jeśli żadne z tamtych
dwojga nie zmieni pozycji, wówczas już wkrótce Hap znajdzie
się między nim a pistoletem Nell.
- Nadal chcesz postawić mnie przed sądem wojennym? -
zapytał. W tej samej chwili poczuł na policzku podmuch
świeżego powietrza.
- Skądże znowu - odparł Hap. - Naturalnie, jeśli...
Stopa Nell zbliżała się nieuchronnie ku krawędzi drzwi
śluzy. Jeszcze chwila, a martwa kobieta odepchnie się od
nich i przesunie w inne miejsce.
Teraz albo nigdy.
Reis z całej siły ścisnął tubę z kremem bakteriobójczym.
Szeroki strumień niebieskiej, galaretowatej substancji
wystrzelił w kierunku Hapa i Nell, wijąc się w powietrzu
niczym żywa istota - jakiś nieproporcjonalnie długi wąż albo
plątanina błękitnych robaków.
Nell nacisnęła spust.
Krem sczerniał, po czym rozprysnął się na boki jak smar
podgrzany do zbyt wysokiej temperatury. Buchnęły kłęby
czarnego dymu, zaświergotały dzwonki alarmowe. Reis
dostrzegł kątem oka, jak Dawson rzuca się w kierunku
urządzeń służących do ręcznego sterowania śluzą.
W chwili, kiedy poczuł za sobą ścianę, odepchnął się od
niej mocno i poszybował ku Hapowi, który zamachnął się
stalowym prętem, trafiając go w ramię. Reis usłyszał trzask
łamanej kości, po czym, obracając się wokół własnej osi,
przemknął przez szybko zamykający się otwór wejściowy,
przeleciał przez śluzę i zatrzymał się w sekcji trzeciej.
Otaczała go cisza, wypełniona jedynie szmerem powietrza
sączącego się przez otwory wentylacyjne. Dzwonki alarmowe
umilkły, a śluza zamknęła się samoczynnie, kiedy czujniki
Centkompu wykryły dym z płonącego kremu.
Miał złamane ramię, ale ból był do zniesienia i zdawał się
docierać do jego mózgu z wielkiej odległości. Reis otworzył
szafkę ze sprzętem pierwszej pomocy i założył temblak.
Doszedł do wniosku, że lepiej nie korzystać z usług
automeda, dopóki ktoś nie przeprogramuje Centkompu.
Pokrętło drgnęło, po czym zaczęło się powoli obracać.
Reis rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu
posłużyć za broń, choć zdawał sobie sprawę, że jeśli za
drzwiami są Hap albo Nell, to jego sytuacja i tak jest
beznadziejna. W tej szafce również znajdowała się skrzynka z
narzędziami, ale ze złamanym ramieniem nie mógł poruszać się
tak szybko, jak to było konieczne. Wciąż jeszcze starał się
wywlec oporne nosze, kiedy drzwi śluzy otworzyły się i do
sekcji trzeciej wpłynął Dawson.
- Udało wam się - stwierdził Reis z uśmiechem.
Dawson w milczeniu skinął głową. Za nim pojawiła się Jan
z zamkniętymi oczami, popychana delikatnie przez Paulę.
- Dobrze, że udało ci się czegoś złapać. Martwiłem się o
ciebie. O ciebie też, Paula.
- To Sid mnie ocalił - odparła Jan. - Złapał mnie, kiedy
przelatywałam obok niego. Gdyby nie on, byłabym już na
zewnątrz. Hap i Nell nie mieli żadnych szans. Tak jak
powiedziałeś, zawiodła ich koordynacja. Na to właśnie
liczyłeś, prawda? Domyśliłeś się, że Nell nie zdoła celnie
strzelić?
- Zgadza się. Liczyłem też na to, że Hap nie trafi we
mnie tym prętem, ale, jak widać, przeliczyłem się.
- Teraz to i tak nie ma znaczenia - powiedziała Jan. Spod
jej powiek zaczęły płynąć łzy.
- Jasne. Hap i Nell naprawdę nie żyją. Wiesz, Sid, nie
miałem o tobie najlepszego zdania i może czasem nawet
dawałem ci to zrozumienia, ale prawda wygląda w ten sposób,
że uratowałeś Jan i statek. Do diabła, uratowałeś nas
wszystkich. Każdy z nas zawdzięcza ci życie.
Dawson potrząsnął głową i odwrócił wzrok.
- Pokaż mu, Paula.
Wyjęła z kieszeni munduru coś błyszczącego, wielkości
małego notesu, po czym bez słowa wyciągnęła to przed siebie.
Reis przez długą chwilę wpatrywał się w lśniącą
powierzchnię, a następnie odwrócił się, zdjęty przerażeniem
i rozpaczą.
Było to lusterko.
GENE WOLFE
Pisarz amerykański, rocznik 1931. W poprzednim numerze
przypomnieliśmy tego autora, po dość długim okresie absencji
na naszych łamach, nietypowym raczej opowiadaniem "Nereida i
człowiek z Nebraski". Ale "Kolejnego mertwego człowieka" z
premedytacją zatrzymałam do numeru jubileuszowego. Wydaje mi
się, że znajdziecie Państwo w nim to, co najcenniejsze w
fantastyce. Odlot w przyszłość, ale i inność doświadczenia
występuje tu na kilku poziomach. Twórczość Gene'a Wolfe'a na
tle całej prozy SF, gdzie wtórność nie jest uznawana za błąd
kardynalny, wydaje się niezwykle odświeżająca. Jest to proza
autora dojrzałego, o barwnej wyobraźni i niezwykłym
spojrzeniu na świat.