LESŁAW FURMAGA MIĘDZY STRUGAMI DESZCZU 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Uwięziony lew patrzy na Łukasza i Dominikę, ma smutny pysk. Łukasz też patrzy na lwa... Ktoś przechodzi obok, kłania się, przystaje zdziwiony, że widzi Ewę z Łukaszem i dzieckiem. To znajomy z dawnych lat. Łukasz i Dominika oglądają strusia, który stoi po drugiej stronie metalowej siatki i patrzy na ludzi, jakby to on przyszedł do zoo. Przejeżdża samochód z czerwonym mięsem, robotnicy trzymają w rękach długie szpikulce, wiozą pokrajanego konia w stronę, gdzie zostały lwy. Kurz wierci się za samochodem, osiada na wyprasowanej starannie przez matkę Łukasza niebieskiej sukience Dominiki. Ewa spogląda na zebrę, myśli o projekcie, nad którym ostatnio pracuje... – Może rozrzucone, nieregularne pasy? – Czuje spojrzenie Łukasza. Czuje to spojrzenie na twarzy, czuje, jak przesuwa się ono po niej, po biodrach ciągle wąskich, biuście, nogach... Łukasz jest już nieco łysy, figurę ma ciężką, twarz inną niż dawniej, tylko oczy zostały jego. Struś pobiegł wielkimi krokami gonionego człowieka w głąb zielonej polany. Ewa myśli, że tło musi być jasne, a motyw? Odwraca się, patrzy jeszcze raz na zebrę. Dominika wkłada w jej dłoń małą rączkę... – Mamo, zrób mi zdjęcie – kręci naciągiem w aparacie fotograficznym ojca. – Mamo! Ewa patrzy na twarz Łukasza, myśli, że Łukasz poza figurą nie zmienił się wiele. Foki pluskają w stawku, mają pocieszne pyski, prychają niczym dzieci kąpane w mydlanych bańkach. Dominika śmieje się jak milion złotych dzwonków. Ewa słucha jej śmiechu. Nie zauważyła, że stoją przed klatką z pożerającymi mięso panterami – błyskają zęby, połyskują oczy, chrzęści. Łukasz przysuwa się do niej, pokazuje coś Dominice, dotyka ramieniem biustu Ewy. Ewa odsuwa się i spostrzega na twarzy Łukasza grymas... Pantery jedzą bryły czerwonego mięsa. Łukasz ma zaciśnięte usta. Idą dalej, on nie rozmawia z Dominiką, dziecko biega między nimi jak wahadło zegara, zaczepione gdzieś w jednym punkcie. – Lamy – mówi Ewa, przystaje przed obelkowanym wybiegiem. – Lamy – powtarza Łukasz, grymas spełzł mu z twarzy, ale pozostał w kącikach ust. Znowu rozmawia z Dominiką, od Ewy trzyma się z daleka, dopiero przy klatce z żółwiem przybliża się. Słońce wisi w środku nieba i przypieka dolinę, zwierzęta mają suche nosy, a Ewa nie może się oderwać od pozostawionej w pracowni karty brystolu, na której powstaje rysunek. Łukasz kupuje w kiosku lody dla Dominiki i dla niej – Ewy. Przystają obok pawia, ptak rozrzuca deszcz niebieskich oczu na zielonej palecie, pióra szumią, paw ogromnieje, króluje między ażurowymi ścianami drucianej klatki, puszy się uwięziony paw... – Może stylizowane pawie pióra? – Dziecko napatrzyło się na dostojnego pawia, pyta o coś Ewę. Po klatce biega ruda wiewiórka, weszła tu na chwilę, jest wolna i zaraz wróci na swoje wysokie drzewo, gdzie ma wiewiórczą dziuplę. Ewa widzi przed sobą wachlarz piór, myśli, że to jest pomysł... Stylizowane pawie pióra jako główny motyw rysunku. Łukasz kręci się koło niej i chciałby ją znowu dotknąć, to musi być silniejsze od niego. A ją coś ściska za gardło, czuje, że to jest chyba zwyczajnie, po ludzku okrutne. – Łukasz dotykał jej, gdy tylko chciał, miał ją, Ewę, która teraz jest wolna, jak ruda wiewiórka w klatce pawi z siatki o zbyt wielkich oczkach, by ją zatrzymać, gdy będzie chciała, wróci na swoje drzewo. Ewa patrzy na Łukasza, wspomina Fryderyka, z którym zatrzymała się jedną noc w miasteczku nad rzeką. Jechali razem, Fryderyk milczał, coś tkwiło za tym jego milczeniem. Już w Krakowie, gdy go poznała, wiedziała, że on musi być jej. Milczący chłopiec, młody prozaik z Krakowa o nerwowym spojrzeniu, rozdrażniony, że nie umie pisać, jak czuje. – Nie potrafię tego napisać! – krzyczał prawie, gdy świt przesiąkał przez płaszczyznę szyb do pokoju w podłym hoteliku jakiegoś miasteczka po drodze z Krakowa. Był jak potok na rozlanych kamieniach. – Nie umiem tego napisać! Tego, co we mnie, w tobie, obok... Nie umiem! Słuchaj – pytał – czy twoja sztuka może wyrazić kształt zupełnie pełny? A słowem można, milczeniem... czymś takim... jakby ci powiedzieć? Można wszystko... rozumiesz? Tylko nie umiem, nikt nie umie jeszcze tak, jak można, na pewno! – Fryderyk? Jej miłość? Fryderyk przyjeżdżał potem i ona uciekała od Łukasza i Do- 5 miniki... Jej nagość była wówczas światem realnym i nierealnym, tym, którego szukała pośród swojej wyobraźni. Znowu znaleźli się nad stawem z fokami. Czarne zwierzę podpłynęło blisko, baraszkuje tuż przed nimi. – Delfin, delfin! – krzyczy Dominika. – Mamo, to delfin taki czarny, prawda?! – Nie delfin, foka – mówi Ewa i zapada w zadumę. Z opowieścią o delfinach wiąże się jej dzieciństwo, Dominika trąciła tę strunę, przywołała obraz ojca nauczyciela zoologii zakochanego w historyjkach o delfinach. Opowiadał jej już wtedy, gdy była taka jak teraz Dominika, o Delfinie Jacku, który w Nowej Zelandii sto lat temu przeprowadzał statki przesmykiem wściekłej zatoki... Albo o delfinach, które otoczyły kręgiem rozbitków na oceanie, by nie dopuścić rekinów i barrakud. Pokazywał jej ojciec w książkach pomniki wystawione zwierzętom przez ludzi. Delfin Jack przez czterdzieści lat pilotował statki w burzliwej Zatoce Tasmana, aż zmogła go starość i odszedł w delfinie zaświaty. – Foki, mamusiu? A delfiny tutaj są? – dopytuje się Dominika. Ale delfinów nie ma w zoo, więc dziecko biegnie dalej. – A to co? – pyta po chwili – co to jest? – Odsuwa się od klatki, w której stoją dwa cętkowane, zaparte na przednich dłuższych łapach upiorki. Mruczą, ukazują zęby w wydłużonych paszczach, złe, jadłyby ludzi, może czują krew płynącą w żyłach małej Dominiki. – Hieny – czyta Ewa, przymyka oczy... Wybrukowana półokrągłymi kamieniami droga, zakręt, wieś, czerwony kościół z wieżą kwadratową, wokół kilka drzew, dalej trzy chałupy, w środku pobielane. Nie widziała nigdy hien, widzi je po dwudziestu kilku latach od tamtych zdarzeń po raz pierwszy. – Hieny... – raz ojciec, jeszcze w Łodzi, nie wrócił, potem przyszli... przewrócili wnętrze, rozbili fortepian, rozdarli obrazy. Skończyło się miasto. Ktoś zawiózł ją na wieś, tam zobaczyła ojca w szarej kurtce, wysokich butach. Przychodził z lasu do niej, małej, trochę większej niż teraz Dominika. Chodzili do pobielanej chałupy. Była tam dziewczyna, śmiała się na widok ojca, Ewę podnosiła wysoko, przyciskała do siebie. Ewa czuła wówczas ciepło jej dużych piersi. Ojciec mówił do dziewczyny „Jaga”, brał paczki i szedł do lasu. Tamtego ranka wpadł do chaty, gdzie mieszkała Ewa, popędził z nią w stronę świerków, tworzących za wsią szumiący mur. Gospodarz, u którego mieszkała, był z nimi, on i inni, prawie cała wieś. Uciekali. Spali w ziemnym kopcu. Wrócili do wsi, bo ktoś przyszedł i powiedział, że można już wracać. Ojciec pobiegł do pobielanej chaty na zakręcie. Szedł przez pola, dyszał, biegła przed nim, potykała się o bryły ziemi, wyprzedził ją, wpadł do chaty, zobaczyła, jak stał w kuchni. Pod ścianą leżała Jaga... krwawa, w poprzeczne pręgi, obok żelazny pogrzebacz i bryły spalonego węgla. Poczuła sól w ustach, zaczęła głośno płakać, ojciec wolno, jakby czytał daleki, wielki napis, powiedział: – H i e n y... H i e n y... – powtórzył głosem, jakiego przedtem nie słyszała. – Złapali ją – mówili ludzie we wsi – wychodziła z lasu, znaleźli coś, przyprowadzili skrwawioną do domu... – Będziesz gadać! – wrzeszczeli. Wsadzili pogrzebacz pod płytę do czerwonych węgli... Ewa jeszcze teraz czuje sól w ustach, patrzy na cętkowane zwierzęta za drucianą siatką dziwnie małe, nie te, które rwą piersi pyskami w zadartych, zarozumiałych czapach. Łukasz i Dominika odeszli daleko, ona tkwi ciągle przed klatką pełną hien, wreszcie rusza dalej. Łukasz i Dominika stoją oparci o drewnianą poręcz, patrzą na łabędzie, białe z czarnymi dziobami. Ewa opiera się o balustradę obok Dominiki. Łukasz mówił kiedyś, gdy patrzyli tak jak teraz na łabędzie, że one... Dominika przygląda się wielkim ptakom, pewnie nie wie, że łabędzie nie rozstają się nigdy... 6 W głównej tkalni nowego zakładu jest cicho. Olbrzymie skrzynie piętrzą się, przy ścianach i pośrodku, na płaszczyźnie podłogi. Ewa myśli, że kiedy ożyją uśpione w podłużnych pudłach krosna, będzie tu inaczej... Koło głównego wejścia mistrz Starczewski użera się ze zgrają obcych ludzi, że to niedopuszczalne, że on nie pozwoli na taki montaż... – Muszą być podnóżki, inaczej to nie robota! – krzyczy mistrz. Tamci coś mierzą, zapisują, jakby niewiele robili sobie z protestów. Wszystko wydaje jej się dziwne. Nie zna takich, którzy by sobie nic nie robili ze Starczewskiego. Ewa przechodzi szerokim korytarzem, przez otwarte drzwi uderza łoskot dobywający się z wnętrza tkalni, która jeszcze miesiąc temu była cicha jak ta, gdzie drzemią w skrzyniach maszyny. Idzie przez halę, łoskot przemienia się w donośny szum czółenek biegających w tę i z powrotem, zapamiętale, zajadle, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem... Stalowe błyszczące pszczoły, są szybsze od żywych. Bywa, że Ewa patrzy długo na ich mechaniczne zapamiętanie, jest zaniepokojona tą agresywnością, ale uśmiecha się, bo to tylko stworzony przez człowieka mechanizm. Mechanizm? Dla niej coś jest w tej zgodności ruchu rozbieganych czółenek. Powiedziała to Teodorowi. Teodor ją wyśmiał. – Głuptas jesteś, nie masz problemów? Miała problemy, ale w nocy śniły jej się zbyt często biegające ze swoimi nitkami w tę i z powrotem, w tę i z powrotem agresywne, błyszczące czółenka. Pracownia Ewy w nowym zakładzie jest jasna i przestronna. Na stole leży karta brystolu, na podłodze kilka podobnych kart, pomazanych, z próbami wzoru, przekreślonych, przedartych. Ewa pochyla się nad białą płaszczyzną. Rysunek ma być umiarkowanie wesoły, pogodny... zasłony do okien w zespole hoteli nad morzem. Pochylona nad biurkiem cyzeluje nieregularne pasy, przerywa pracę, przypatruje się rysunkowi, powoli drze w poprzek karton. Mijają godziny skupionej pracy... Pawie pióra na nowym rysunku są zbytnio czerwone... to nie pióra, a rozwarte pyski... pyski hien, oczy hien. Opiera czoło na dłoni, przymyka oczy, stara się patrzyć na rysunek chłodno, pragnie pozbyć się przywidzeń, zmusza myśl do tego. W nocy znowu przychodziły do niej, rozdziawiały pyski, jakby chciały poszarpać Dominikę, a ona nie mogła wyciągnąć ręki, by ją obronić, bo Dominika mieszka z matką Łukasza daleko w drugim końcu miasta... Ewa patrzy na rysunek, pawie pióra są niereguralne, jakby wyrwane, rozrzucone, zmięte, a jednak żywe, kolorowe... Nieprawda, że to pyski hien, oczy hien. Nieprawda. Ręka mająca przedrzeć karton zatrzymuje się w połowie ruchu. Za oknem ciemno, Ewa parzy herbatę, czuje dotkliwy głód. Dzień zleciał, uciekł, przychodzi wieczór. Teodor dzwonił, żeby przyszła tam, gdzie ostatnio, na pewno coś będzie miał na kolację. Patrzy do lustra, makijaż ma zaniedbany, włosy rozrzucone, nie wygląda jak młoda kobieta wybierająca się na wieczorne spotkanie aż do rana... Kilka ruchów kredką i twarz ożywia się, nie tylko rysunkiem, ale uśmiechem. Pakuje drobiazgi, przebiega korytarz. Hala, kilka godzin temu rozbrzmiewająca pracą czółenek, pogrążona jest w ciszy, mechaniczne robotnice drzemią. Ewa idzie, później biegnie długą drogą, której nie widać końca. Nowe zakłady leżą daleko od miasta, autobus o tej porze jeździ rzadko. Zasiedziała się w pracy, zapomniała o czasie. Teodor pewnie czeka, denerwuje się od dawna. Z bocznej drogi wyjeżdża taksówka, biegnie za nią, ale taksówkarz nie zauważa jej w mroku i znowu zostaje sama na ciemnej szerokiej drodze. Przed nią dwa światła, słyszy pomruk dużego silnika. To autobus, który musi dojechać do zakładu, potem będzie wracał, a ona jest między dwoma przystankami i może nie zdążyć do żadnego. Nie wie, czy wrócić, czy iść dalej, nie może sobie uprzytomnić, do którego przystanku ma bliżej. Idzie więc przed siebie coraz szybciej i szybciej, aż spostrzega żółtą tarczę z literą A na czerwonym słupku. Z daleka nadjeżdża powracający od strony zakładu autobus. Wstaje nowy dzień, Ewa mija nocnego stróża, stróż kiwa jej głową. Z jej twarzy ginie pogrubiający rysy cień znużenia, budzi się na mgnienie uroda kobiety, będącej jeszcze w pierwszej połowie swej drogi. 7 – Dzień dobry, Józefie! – Dobry... dobry, Ewa. Ewa wchodzi, za drzwiami do góry pną się schody, Józef patrzy w czeluść korytarza, aż dziewczyna znika na zakręcie kondygnacji. Dzień wstaje pogodny, więc on siedzi daleko od szyby. Gdy pada deszcz, kryje się w szparze między gablotą wystawy a murem narożnego sklepu. Siada na rozkładanym stołku i widzi przed sobą pękate krople wody, kiedy płyną w dół po szerokim szkle, za którym błyszczą niklowe orzełki. Naprzeciw neonowy napis magazynu z galanterią odbija się w powleczonym wodą asfalcie. W noce bezchmurne nad domami wschodzi księżyc, wędruje w górę i wraz ze świtem, gdy giną gwiazdy, także ginie daleko za ciężką bryłą hotelu na drugim końcu ulicznego ciągu. Szekla poprawia baranicę na grzbiecie, przekłada kij z ręki do ręki, tupie butami. Na trawniku między dwoma szosami tej samej ulicy błyszczą krople porannej rosy. Niedługo Szekla rzuci tę robotę, taki ziąb i w letnią noc nie na jego kości – połamane, bolą na zgrubieniach. O świcie, kiedy czas uparcie zatrzymuje się w miejscu, Józef wtula się w kosmaty kożuch, przymyka oczy i tkwi na rozkładanym stołku podobny do sowy uczepionej suchej gałęzi. Dzielnica śródmiejska spokojna, ten z przeciwka rzuci czasem okiem na jego stronę, bywa, że przyniesie na dnie butelki parę łyków wódki. Szekla lubi kuternogę z przeciwległego ciągu, lubi też jego wódkę, nie lubi, gdy tamten po opróżnieniu butelki zaczyna mruczeć: – Dziś do ciebie przyjść nie mogę, czeka na mnie leśna brać. – Co on wie – myśli Szekla. Tamten, jakby zgadywał myśli kolegi, bełkocze: – Od takiego, rozumiesz, od takiego małego – pokazuje ręką – całe pieskie życie wierzyłem tylko w to – wyciąga zza pazuchy ćwiartkę, przytyka do ust, ssie, łypie okiem, rzuca próżną butelkę przez jezdnię na posrebrzony rosą trawnik. Szekla myśli, że całe pieskie życie wierzył w co innego. Oblizuje zeschłe wargi, poprawia baranicę. Niewiele wiedział o świecie, chociaż miał już wąsy, gdy przyszedł do tego miasta. Na tej ulicy chłop orał ziemię. Jemu, młodemu Szekli, bardziej było do pługa niż do innej roboty, ale trafił do budującego się portu, potem do szwalni, gdzie naprawiano kolejarskie mundury. Kiedy zadymiło miasto, razem z innymi szarżował niemieckie karabiny. Zaraz pierwszego dnia dostał kulą w brzuch. Szczęście dopisało, ktoś swój znalazł, schował do łóżka, z którego wyszedł dopiero, gdy na murach miasta pierwsze listy rozstrzelanych pokryły się trzecimi. Chodził, roboty szukał, wrócił do szwalni. Mocny chłop był wówczas. Raz, gdy siedział na balocie niemieckich mundurów, majster wyciągnął z teczki dwie butelki piwa. – Napijesz się, Szekla? – zapytał. – Jak pan brygadzista da, dlaczego nie. Gdy wypili po pół butelki, majster powiedział: – Tobie, Szekla, dobrze z oczu patrzy, umiesz cicho siedzieć? – Umiem. – No to słuchaj, co ci stary majster powie. Niemiec pluje nam w gębę, a my nic. Co ty na to? – A co by pan brygadzista chciał? Majster trzymał w ręku butelkę piwa i milczał, dopiero po chwili kopnął w balot niemieckich mundurów. – Ot, to bym chciał... – mruknął. Szekla wzruszył ramionami. – Nie rozumiesz? – zapytał tamten. – Nie rozumiem. – Słuchaj, Szekla, ja ci powiem od razu, tylko że jak powiem i wypaplesz, to cię zakatrupimy, konspiracja – rozumiesz? 8 – Niech brygadzista gada, nikomu nie powtórzę. No i brygadzista powiedział, że on, Szekla, jest najsilniejszy chłop w brygadzie i na własnych barkach w skrzyni takiej jak inne ma wnieść do wagonu człowieka. Potem pociąg przywiózł sukno na niemieckie mundury i maszyny do szycia w pudłach, majster znowu zagaił: – Idź, Szekla, do trzeciego wagonu, tam są skrzynki, tylko ciężkie, musisz wziąć lekko, żeby nie podpadło i nie stękaj, kiedy będziesz niósł. Rozumiesz, Szekla? Przysiadł się kiedyś jeszcze raz do niego brygadzista i powiedział: – Miej ty tobołek w pogotowiu, jakby się kiedy co wydało, uciekać będziesz do Łodzi, tam o nas wiedzą. Adresu nie dostaniesz. Jak będziesz na miejscu, wieczorem chodzić będziesz koło budki z oranżadą na ulicy Zielonej. W ręku będziesz miał gazetę sprzed trzech dni. Rozumiesz? Zaczepią cię, zapytają, czy wiesz, gdzie numer 43, odpowiesz, że chyba za rogiem, a oni zapytają o numer 101, wtedy wytrzesz nos chustką i powiesz, że daleko, a oni, że masz brudną chustkę – wówczas masz ich słuchać. – Milczał chwilę i dodał: – Za tę robotę dostaniesz order, po wojnie nagrodę, jesteś żołnierzem, Szekla, rozumiesz? Szekla rozumiał, był żołnierzem. Przez jego rampę pod niemieckimi mundurami szła linia partyzanckiej kontrabandy. Kiedyś, gdy taszczył z wagonu na grzbiecie skrzynię, potrącił esesmana, aż Niemcowi spadła w błoto czapka. Niemiec wyrżnął go w gębę. Szekla zatoczył się, omal nie upadł ze skrzynią na ramieniu. – Verfluchter! – wrzasnął esesman. – Podnieś czapkę, polski chamie! – Broń do skrzyni wrzucona była luzem i grzechotała przy większym ruchu. Szekla powoli opuścił ciężar i postawił w błocie, podniósł czapkę, otrzepał o kolano, wytarł rękawem, ukłonił się, podał jako tako czystą Niemcowi. Esesman kopnął z pasją skrzynię, ani drgnęła. – Was ist das?! – Urządzenia do kuchni dla niemieckiego kasyna – odpowiedział Szekla, uniósł ładunek, odszedł w kierunku magazynu. Przez dwa lata roboty w szwalni niejeden raz był w takich opałach. Kiedyś niespodziewanie w nocy ktoś załomotał do drzwi izby. – Otwieraj, Szekla! – Szekla wylazł z łóżka. – Kto idzie? – Od brygadzisty – brzmiała odpowiedź. Zgrzytnął kluczem. Do izby wszedł nieznajomy, rozejrzał się, zrobił krok dalej, zamknął za sobą drzwi. – Brygadzistę zastrzelili Niemcy – powiedział. – Zmykaj, Szekla. Za angielskie sukno wsypa. Rozumiesz? Szekla wziął tobołek, wyciągnął zza belki lewe papiery, chyłkiem, trochę pieszo, trochę końmi i koleją pojechał do Łodzi. Kiedy już tam był, nie mógł dostać gazety sprzed trzech dni, kupił więc ostatnią i poszedł przed kiosk z oranżadą na ulicy odnalezionej z niemałym trudem. Zaczepił go jakiś chłopak. – Panie, nie wiesz pan, gdzie jest numer 43? – Chyba za rogiem – odpowiedział Szekla. – A gazetę to masz pan dzisiejszą? – Dzisiejszą, starszych już nie ma w kiosku – powiedział Szekla. Chłopak uśmiechnął się. – A numer 101 gdzie jest? Szekla wyciągnął z kieszeni niebieską chustkę, którą kiedyś przygotował, wyprasowana była i czysta, nigdy jej nie używał. – Brudną masz pan chustkę – zauważył nieznajomy. – Dobra, rozumiem – mruknął Szekla. – Niewiele was żyje – powiedział tamten – z magazynu i rampy połowę zabrali na gestapo i tam mordują. Chodź, dostaniesz kolację i kwaterę, jutro zrobimy ci dowód. 9 Nie popasał długo w Łodzi, skierowali go do Warszawy. No i w tej Warszawie do Szekli uśmiechnęło się życie. W barze, gdzie jadał zupę, chodziła z tacą kobieta i od samego początku patrzyła na Józefa jak dotąd żadna. Zupę dostawał najlepszą, z kawałkiem autentycznej wołowiny. – Panie Józefie, pan taki poważny, nigdy się nie uśmieje... – Szekla, kiedy nie miał roboty przychodził do baru i patrzył jak ona chodziła między stolikami, a nigdy nie przeszła obok, żeby nie pokazała białych zębów. Odprowadził ją raz do domu, w zimie to było, zaprosiła na górę, zrobiła kolację. Wybiła policyjna godzina. Kobieta nieśmiało kręciła się koło własnego łóżka. – Do domu to pan chyba nie pójdzie, bo Niemcy. Nie poszedł do domu. Miał ponad trzydziestkę, a nie wiedział, że coś takiego jest na świecie. Te, które były w szwalni po wypłacie to zupełnie co innego... W owym czasie znowu pracował przy niemieckich mundurach, kiedy raz rozpylili zbyt dużo kwasu i dziury w materiale pokazały się za szybko, wycofali Szeklę z roboty do podziemia. W tej konspiracji, kiedy ciągnął na wózku pod stosem szmat i butelek partyzancką drukarnię, mało nie śpiewał z radości, tak go coś w serce grzało. Przyjdzie do domu, będzie tam Helka... Rok tak było. Wtedy już nie tylko przenosił z miejsca na miejsce wędrowną drukarnię. Był w brygadzie kolejowej, rozwalał nasypy pod szynami. Raz przyszedł do Helki z takiej roboty zziajany, jak pędzony psami dzik. Godzina zakazana tuż, a trzeba było jeszcze odnieść szpargały napisane po niemiecku na drugi koniec miasta. Nie wiedział, co to było. Papier dostali z pociągu, ludzie przy tym zginęli. – Masz, Helka, zanieść to tam, gdzie w niedzielę, i szybko wracaj. – Helka zrobiła herbaty, osłodziła prawdziwym cukrem i poszła. Nie wróciła nigdy, słuch po niej zaginął. Węszył, szukał, długo śladu nie znalazł. Później dowiedział się, że na gestapo kijami zatłukli kobietę. Złapali, zauważyli, że coś połknęła, dalej jej wyciągać z gardła, zaczęli tłuc... Nie przyszli Niemcy do domu, zmilczała adres. Zgarbił się Szekla, oczy mu zapadły, spać nie mógł, słyszał, jak krzyczała Helka, kiedy ją tłukli... Kiedyś dawno, gdy przyjechał w poszukiwaniu roboty do budującego się miasta i po wypłacie w barze pił piwo, nawinęły się Cyganki. – Powróżyć, panoczku, powróżyć? – Powróżcie, stare ropuchy – powiedział jeden. Powróżyły wszystkim. Jemu nagadały o czerwiennym królu i pieniądzach w rządowym liście, których nigdy nie dostał. – A gwiazda to u niego jaka? – zapytał ten, który kazał wróżyć. Cyganka przerwała wyuczone gadanie. – Nie przeszkadzaj, panoczku, nie przeszkadzaj. – Gwiazda, pytam, u niego jaka?! – krzyczał podchmielony piwem tamten. – Gwiazda u niego robaczywa – powiedziała Cyganka jakby ze złością. Jeszcze dziś, gdy noc jest jasna i Józef Szekla z kijem w ręce siedzi na rozkładanym stołku, wspomina krzyk Helki, którego nigdy nie słyszał, a nie może go zapomnieć. Patrzy w granatowe niebo, szuka swojej robaczywej gwiazdy... Wtedy zmienił się. Swoi musieli go pilnować, żeby nie popsuł roboty, bo czekał na strzelaninę. Po skoku na pociąg dostał się w kocioł, wywalił magazynek, schował broń do dziupli w drzewie i między wagonami przez stos roztłuczonej cegły skoczył w kierunku miasta. Myślał, że udało się, ale niespodziewanie dostał lufą w plecy. – Nic przy sobie nie mam, nie poznają – myślał. Jeden z esesmanów wskazał na buty ubrudzone ceglastym pyłem z rampy, gdzie była potyczka. – Polnische Bandit! –hitlerowiec machnął łapą, Józefowi zakręciło się w głowie, drugi Niemiec zdzielił go kolbą w twarz, świat wybuchł czerwienią. Najgorsze działo się później w pokoju, gdzie ściany były podrapane paznokciami... Mieli kije, grabaczki grube na trzy palce, 10 gięły się i trzeszczały, kiedy spadały na kości. Gdy zlatywał z krzesła, widział wokół siebie czarne buty, odrywały się od podłogi i leciały na jego brzuch, kiedy trafiły w głowę, znikało wszystko i było lepiej. Wył, pytali po polsku i po niemiecku, gdzie reszta bandytów. Milczał, nie powiedział jednego zrozumiałego słowa. Myślał o Helce, że ona pewnie tak samo... Zwątpili w nikły ślad potłuczonej cegły na butach, puścili zmaltretowanego kalekę. Gdy nad Wisłą grzmiały działa, pluł jeszcze krwią i zrastały mu się kości. Przed powstaniem swoi wywieźli go z miasta. Leżał i myślał. Przypomniały mu się czasy, kiedy pracował w szwalni i postanowił, że gdy złe się skończy, wróci tam. Przewaliła się wojna nad Wisłą, poszła do Berlina. Zameldował się, gdzie trzeba. Brakowało ludzi, przyjęli zmaltretowanego półkalekę. Stępił się najgorszy ból i zginęła robaczywa gwiazda. – Zabili mu Helkę, połamali gnaty, wojna była... przeszła, pracował, dostawał dwa razy w miesiącu garść brunatnych papierków. Wynajął mieszkanie, zaczął kupować graty... Na drugim piętrze stuk okiennych zamków, to Ewa po nocnej nieobecności wietrzy mieszkanie. Józef spogląda do góry. Poprzedniego roku w mroźny świt, kiedy przestał tupać filcowymi butami o lód na chodniku i byłby zasnął na zimnie, ona wracała do domu podobnie jak dziś. Zabrała go, dolała do herbaty spirytusu grubo na dwa palce. Wypił. – Podobna do Helki – pomyślał, chociaż Helka była niska i włosy miała jasne, a ta wysoka, oczy czarne i czarne włosy, piersi mniejsze, a usta duże, zupełnie nie takie jak tamta... Została dla niego podobna do Helki... Nie lubił opowiadać swojej historii, a jej opowiedział. Nie wtedy, gdy przemarzłego wzięła do pokoju kątem przy rodzinie. Wtedy milczał. Nieufny był, ponury. Potem kupiła regał do odnowionego pokoju, trzeba było wnieść ten regał, poprosiła go, pomógł, pieniędzy nie wziął. Pamiętał, że ona podobna do Helki. Coś chciała jeszcze i jeszcze... pomógł, potem zachorował, leżał na swoim poddaszu... Zapytała o niego kuternogę z przeciwległego ciągu, przyszła z tym kuternogą, bo był sam... Potem pomalował jej pokój, przy tym malowaniu zgadało się, że on zna barkarza, który ma córkę i ta córka może wynająć komuś pokój we Wrocławiu, pojechała do barkarza aż w Kostrzyniu, bo we Wrocławiu szykowała jej się lepsza praca. Z wyjazdu i tej pracy nic nie wyszło, być może przez Dominikę, od której nie chciała być tak daleko, ale zaprzyjaźniła się już nie tylko z Józefem, lecz i z barkarzem, który został dla niej stryjkiem lub wujkiem, bo myliły jej się skomplikowane rodzinne terminy. Przeżywała wówczas kolejny dramat, a że lubiła w czasie tych dramatów uciekać od ludzi, skorzystała z zaproszenia starego i spędziła kawał urlopu na barce robiąc rejs w dół i górę Odry. – Dziwna dziewczyna myślał Szekla – patrzył do góry, długo gapił się w okno. Kiedy tu pilnuje wieczorem swojego ciągu, myśli, że ją zobaczy, gdy będzie wracała na noc do domu z nowej fabryki, którą budują w dolinie między zoo i działkowymi ogrodami. Teodor obraca gałką radia, piosenka urywa się w pół słowa, chropowate wyrazy jakiegoś komunikatu i znowu ta sama piosenka... „Nie ciebie, nie siebie mi żal...” Teodor patrzy uważnie na szosę, obraca kierownicą, samochód wchodzi w zakręt łagodnym łukiem. „Nie ciebie, nie siebie mi żal...” powraca w głośniku uparty refren piosenki. Ewa też patrzy na szosę. W panoramie szyby wioska ucieka do tyłu, zakręt i most nad rzeką, potem prosta linia drogi między lasami. Teodor znowu rozpoczyna poszukiwania na skali radioodbiornika. – Zapal mi papierosa – mówi do Ewy. Ona błyska płomykiem zapalniczki, Teodor jedną ręką prowadzi samochód, drugą nadal kręci gałką radia. Odnalazł strzęp dziennika, słucha uważnie, zwolnił jazdę. Mruczy coś pod nosem, jest zły. – Nie nadadzą komunikatu o zobowiązaniu, jasna cholera... – wybucha wreszcie z pasją. Ewa milczy. – Psiakrew – ciska się Teodor – zależy mi, żeby to się rozeszło, bardzo mi zależy... 11 Mijają tablicę z napisem: „Zajazd 1200 metrów, zapraszamy na śniadania, obiady, kolacje, noclegi”. Teodor rozpogadza się wreszcie. Pokój jest stylowy, wystrój zharmonizowany. Drzwi i meble z palonego drewna. Teodor wyjmuje z torby butelkę i kieliszki. – Po jednym – uśmiecha się do Ewy. W głębi nocy ona zapala papierosa, Teodor także nie śpi, gładzi jej ramiona, szyję, piersi, odkrywa ją, przygląda się nagiej. Ewa spokojnie pali papierosa. – Nie daje mi spokoju ta cisza, komuś zależy, aby nie nadać komunikatu, aby nie nabrało rozgłosu moje zobowiązanie, dziwne... dawniej trąbiłyby o tym wszystkie gazety – marudzi Teodor. – Naprawdę tak ci zależy? – A co myślisz, taktyka... Dość już szarpania z zakładem, cholernym planem, bhp, kooperacją, dostawami, zbytem... Mam na oku coś lepszego, tylko muszę wygrać ten bieg, jest konkurencja. Będziesz do mnie przyjeżdżać. – Przyjeżdżać? – Na razie, póki wszystkiego nie załatwimy, później konspiracja nie będzie potrzebna, no zostaw już to – wyjmuje jej papierosa z ręki, przygarnia do siebie. Później, kiedy zasnął, Ewa zapala następnego papierosa, patrzy w okno, za którym budzi się wiosenny, prawie letni poranek. Czerwone refleksy przebijają przez zasłonę, pełzną po boazerii wyżej i wyżej, rozbłyskując w kieliszkach z nie dopitym koniakiem. Butelka rzuca smukły cień, który urywa się na brzegu stylowego stołu w palone słoje z dwoma sękami niedaleko krawędzi. Cienie kieliszków na tej płaskiej grafice są też dziwne... Tapczanik jest wąski, Teodor zajmuje większą jego część, Ewa leży na brzegu, odrobinę w powietrzu. Łóżko naprzeciw jest wolne, bielizna świeża, nie dotknięta, Ewa patrzy na tę bieliznę, jakby miała ochotę przejść na drugie niepotrzebne łóżko w dwuosobowym pokoju. Dzisiaj jest mały jubileusz, rok temu poznała Teodora. Właściwie poznała Teodora wcześniej, kilka dni po rozpoczęciu pracy w budującym się zakładzie. Rok temu spędziła z nim pierwszą noc, nawet nie noc, kilka godzin w samochodzie na rozkładanym fotelu w leśnym dukcie, niedaleko głównej drogi, po której z dwóch stron pędziły samochody oświetlając poprzez drzewa przesuwającym się blaskiem ich splątane ciała. Potem samochód ugrzązł w dukcie i Teodor wygrzebywał go do świtu... Pomagała mu i zaprzyjaźnili się nie podczas chwil na rozkładanym samochodowym fotelu, ale zmagań z zarytym w błocie cielskiem samochodu. Teodor miał umazaną twarz, wpadł w koleinę wyrzeźbioną kołem, zamiast butów i mankietów spodni – niekształtne bryły gliniastej mazi. Jej makijaż, który starannie poprawiła, gdy mieli odjeżdżać, pokryty był piaskiem, czarną ziemią i wodą z leśnego bajora. We włosach i na piersiach za stanikiem miała pełno wilgotnej ziemi. Pchała boksujący w leśnym bajorze samochód i wyglądała odpowiednio do takiej sytuacji... Bawił ją i cieszył wyniosły, odrobinę nadęty szef, który nagle stał się dla niej bardzo bliskim człowiekiem. Potem przyszła gorąca wiosna, lato, ciepła jesień, mroźna zima... Każdego dnia patrzyła na telefon jak na magiczny przedmiot, który powinien się odezwać znajomym, nieco przyciszonym głosem. Reszta godzin takiego dnia biegła szybciej i wolniej zarazem. Liczyło się spotkanie... spotkanie... w samochodzie za miastem... mieszkaniu jakiegoś kolegi Teodora, rzadziej na całą noc w hotelu niedalekiego miasteczka. Strzegł tajemnicy, romans z plastyczką nie byłby mile widziany przez... no właśnie przez kogo? Ostatecznie mogła zmienić zakład, ale nie o to chodziło. Teodor przeprowadzał rozwód i musiał mieć nieposzlakowaną opinię. Chodziło o podział majątku, głównie domku, była żona miałaby szansę wyłączenia go ze wspólnoty małżonków, łatwiej przeprowadziłaby tę sprawę, więc on nie chciał być w niczym winny rozkładowi pożycia... Ewa znała żonę Teodora z widzenia. Teresa starsza była od niej o dobrych kilka lat. Posiadała oryginalną urodę i jeszcze coś, czego Ewa nie umiała nazwać... 12 Teresa jakby fascynowała Ewę, a Teodor przez cały rok nie powiedział o niej jednego słowa, jakby nie istniała, a istniały jedynie sprawy związane z ich rozwodem i podziałem majątku. Teraz słońce świeciło prosto w okno, cienie butelek i kieliszków przesunęły się w lewo, wydłużone i dziwne. Teodor obudził się, spojrzał na zegarek, potem uśmiechnął się i wyciągnął do niej ramiona. Stacyjka. Niewielki peron prawie pusty. Starsza pani i para młodych ludzi, chyba marynarz i jego dziewczyna, która wstała tak rano, by mu na peronie pomachać ręką przed dalekim rejsem. Grupka chłopców, pewnie studentów, nieco hałasuje, młodzi ludzie w teksasach i swetrach, dziwnych nakryciach głowy. Ewa myśli, że kiedyś nosiło się studenckie czapki, w których chłopcy skracali i wyginali daszki, co było tematem dyskusji o postawie studenta na zebraniu młodzieżowej organizacji. Teodor stoi obok Ewy, trzyma ją za rękę, studenci przyglądają się zakochanemu wapniakowi, Ewie wydaje się, że są pewni, iż ona nie jest żoną, a już nie młodziutką cizią tuż po hotelowej randce... Parka marynarska zajęta jest sobą, dziewczyna trzyma chłopca za ręce, oddycha jego oddechem, milczą. Obok leży marynarski worek. Widać dworcowy zegar, a jeszcze dalej, jakby w ramach tego samego obrazu, zwężając się w perspektywie linie stalowych szyn... Pożegnanie. Na peron wtacza się pociąg, Ewa czuje na twarzy pocałunki, uśmiecha się, odpowiada, że będzie czekać, myśleć, tęsknić... oczywiście tak... Zajmuje miejsce przy oknie w pierwszej klasie. Pociąg rusza. Ewa wygląda przez okno, na peronie pozostaje jedynie Teodor i dziewczyna marynarza, stoją niedaleko siebie, machają rękami... Przedział pusty. Ewa chwilę nie myśli o niczym, łapie się na tym, gdy wagon przelatuje przez tunel i ściemnia się w przedziale, potem przychodzi jej do głowy, że od kilku dni nie widziała o świcie nocnego stróża koło wojskowego sklepu, czyżby Józef był znowu chory? Niepokoi ją ta myśl. Musi pójść do samotnika. Prosiła wczoraj Teodora, aby podwiózł ją na przedmieście, ale jakoś nic z tego nie wyszło, denerwowałby się w samochodzie, gdyby jej przyszło pobyć odrobinę dłużej na górze. Teodor ostatnio jest nerwowy, potrzebuje dłuższego wypoczynku. Tyle lat bez urlopu, nerwowe napięcie o plan, nieszczęsne małżeństwo, kłopoty z córką... A jej własna córka? Dominika pozostała u matki porzuconego męża... Ewa czuje wypieki na twarzy... dawno nie widziała Dominiki... Kiedy ostatnio przyniosła jej chodzącego na czworakach misia z pozytywką, Dominika obejrzała zabawkę i powiedziała: – Ja nie chcę niedźwiadka, ja chcę mamę. – Byli Łukasz i babcia Natalia. Łukasz nic nie powiedział, a babcia jak babcia... – Jakże to przecież masz mamusię... zobacz, jaki piękny niedźwiadek, aj... aj... jak łazi na czterech łapach... – i wparła dziecku misia... zamiast mamy. Ewa widzi tę pooraną bruzdami twarz prostej kobiety. Kiedy tylko jest głodna, czuje smak pasztetów pieczonych przez matkę byłego męża, która teraz wychowuje jej dziecko i ona jest o to dziecko spokojna. Natalia miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż. W jej rodzinie niemodne było chodzenie do szkoły, więc i ona niewiele tej szkoły liznęła. Urodziła za to troje zdrowych dzieci i z pomocą męża, dobrego murarza, wszystkie wykształciła i wychowała, jak się to mówi, na ludzi. Dobre dwadzieścia lat temu, kiedy Ewa nie znała jeszcze Łukasza, Feliks zginął podczas wypadku na budowie. Natalia została sama i nie licząc Łukasza, Dominiki oraz w jakiś sposób chyba jej, Ewy, jest sama do dzisiaj. Pociąg przeleciał przez stacyjkę, zachybotał na zwrotnicach, teraz sunie gładko przez równinę między ścianami drzew wielkiego lasu. Teodor pojechał do Warszawy na konferencję w sprawie maszyn do nowego zakładu, nie chciał, by jechała z nim, jest ostrożny. Szkoda, ona ma wolny dzień, a jutro niedziela. Jedna wspólna noc co jakiś czas, potem długie dni konspiracji. Tak minął rok i nic nie zapowiada zmiany... przez ten podział majątku... Dlaczego? Kiedyś, gdy w jej życiu zmienił się porządek, wrzuciła do torby osobiste rzeczy i wyszła z domu. O podziale majątku nawet nie myślała, chociaż saczek miała pusty, a w PKO na obu 13 książeczkach tysiąc pięćset złotych. Odeszła, chociaż w urządzonym mieszkaniu została jej wielka część... Dominika i kilka lat wspólnego z Łukaszem dorobku... Tamta miłość? Ewa myśli, że śmierć miłości jest podobna do śmierci człowieka... powolna, bolesna, zatrzymująca się jeszcze w nadziei, że nagle jest lepiej... lub nagła, zupełnie nagła – niespodziewana... kiedy uświadamiamy sobie, że kogoś, kto był wczoraj, już nie ma... Gdzie odszedł? A są ludzie, którzy przeżywają wspólnie uniesienia młodych kochanków, później pogodne dni lata, a jeszcze później nieuchwytny sentyment dwojga staruszków na spacerze, jesienią... Są ludzie, w których mimo starości żyje miłość. W jej, Ewy, sprawy zaplątał się Fryderyk. Zaplątał się? Chyba tak. Siły w tym romansie starczyło na zburzenie podwalin małżeństwa z Łukaszem. Małżeństwa skaleczonego od początku, od zdarzenia w domu akademickim... Dziwne, ale tamto zdarzenie w Łukaszu nie żyło i nie rosło tak jak w niej. Dlaczego? Gdyby się nie dowiedziała o tym nigdy, czy tak potoczyłyby się losy jej i Łukasza? Dwóch młodych ludzi wsiadło do przedziału, przyglądają się Ewie robiąc głupie miny. Na szczęście przed nią, przy oknie siedzi starsza pani, patrzy na przesuwającą się za oknem płaszczyznę, ma na palcu dwie obrączki, Ewa dałaby głowę, że ta pani też wspomina, tylko jest na końcu swojej drogi, a ona dopiero na zakręcie. Pociąg zagwizdał przewlekle, jeden z młodych ludzi zapytał drugiego, czy chciałby poznać taką ładną bruneteczkę. Drugi powiedział, że bardzo, tylko nie wie, jak jej na imię i boi się, bo do niektórych imion ma pecha. Pierwszy zaproponował zakład, który z nich odgadnie jej imię – wygra, zapytał Ewę, czy nie chciałaby być sędzią w tej grze. Ewa uśmiecha się do cwaniaków, wyjęła z torby książkę o wzornictwie tkanin, przeprosiła, że jedzie na egzamin, jeszcze się uczy, odwróciła się z książką do okna, cwaniacy chwilę próbowali „nawijać”, po czym umilkli. A jej po raz pierwszy tamto zdarzenie z akademika wydało się jakby mniejsze... Czy ona wszystkiego nie przesadziła, nie urosło to w niej zbyt wielkie? Przypomniała sobie chwile spędzone z Łukaszem, ich wspólne noce... Łukasz nigdy nie zrobił najmniejszej aluzji... jakby tamto przepadło, nie istniało lub jakby zupełnie o tamtym zapomniał, a ona zapomnieć nie mogła. Ilekroć przygarniał ją i ona też powinna była uczynić jakiś gest... nie mogła... Odległe lata, bardzo odległe... Dlaczego wraca do niej stara, zwietrzała, pokreślona liniami czasu, zygzakami nowych namiętności sprawa?... Była studentką zaledwie drugiego roku akademii, kiedy na swoich ścieżkach zaczęła spotykać Łukasza. Kończył wówczas politechnikę, mieszkał w akademiku obok. Odkrywała go przed sobą lub za sobą w kolejce po akademicki obiad, na pomoście tramwaju. W sklepie, gdzie robiła zakupy, spostrzegała jego prawie rozpłaszczoną na szybie twarz. Trzymał się z daleka, tylko raz podszedł do niej. Było to na placu budowy, podczas studenckiego społecznego czynu. Podszedł, spurpurowiał, chciał coś powiedzieć, jedynie zabełkotał, zauważyła, że drży, odwrócił się i odszedł. Koleżanki wybuchnęły śmiechem. Od tej pory Łukasz znikł z jej ścieżek. Znikł lub też ona przestała go spostrzegać, chyba jedno i drugie, bo wtedy pojawił się Grzegorz, z którym często jakaś dziewczyna przestawała chodzić i pobekiwała w kącie pokoju, inna zaś zakwitała uśmiechami u jego boku tuż przed zniknięciem na „do rana” ze studenckiej potańcówki. Grzegorz podszedł do Ewy na przystanku przed akademią i powiedział coś zupełnie bez sensu. Potem wciągnął ją na pomost tramwaju. Ludzie zabijali się przed kinem, kolejka wiła się wężem jakieś pięćdziesiąt metrów od kasy, przy której aż się kotłowało. Z afiszy pysznił się biust Cyganki... Ludzie walczyli pod tym biustem o bilety na pięści. „Cygańska miłość”, szlagier tamtych lat wchodził na ekrany. Grzegorz dał nura do bramy i za chwilę zjawił się z biletami na miejsca w loży. – Dla ciebie nie tylko krokodyla, ale tuzin hipopotamów, dinozaura ci wygrzebię, chodź, obejrzymy tę Cygankę. Niedługo potem znalazła się w jego pokoju. Mieszkał na poddaszu, w nieco dziwnym lokalu, adoptowanym ze strychu, pełnym różnych zakamarków. Wyczarował to miejsce od kierownika domu, bo chciał mieszkać sam. Miał koniak, który już wtedy lubiła. Po kilku kieliszkach poczuła pocałunki. 14 – Nie bój się, nikt tu nie przyjdzie. – Bez pośpiechu, powoli rozpinał guziki jej bluzki, potem zapinkę stanika. Ten spokój udzielił się jej, pomagała rozpiąć spódnicę na biodrze, zdjąć ją. Całował po nagich piersiach, gdy odpinała pas, zdejmowała coraz szybciej pończochy, odsłoniła biodra, płaski brzuch. Nie wykonała jednego gestu, by się bronić chociażby tak na niby jak to robią dziewczyny. Kiedy poczuła obok siebie jego ciało, uniosła biodra, ogarnęła go ramionami, oddychała głęboko, głośno, coraz żarliwiej wymawiając nie znane sobie dotychczas słowa. Miała przygodę na wakacjach, przygoda została bez echa, ale tamto było zupełnie czymś innym... niczym tamto było, przy tym, co wtedy z Grzegorzem... Coś w jej wnętrzu między biodrami, w piersiach w mózgu wibrowało boleśniej i boleśniej... Straciła świadomość, zgniatała chłopca udami, ramionami, wciskała weń swoje twardniejące piersi... krzyczała... Potem, gdy leżeli obok siebie, gładziła jego nagie ciało, jakby obudzona ze snu, jakby po upalnym dniu nurzała się w przejrzystej wodzie kojącej długo nie spełnione pragnienie. Za kilka dni przyjechała milicja i zabrała Grzegorza na rozprawę. Sypał swoje dziewczyny, że pomagały dopisywać sumy i fałszować stemple w książeczkach PKO, zdobywały dowody osobiste w kolejkach do kina i po zakupy. Kilka ofiar pociągnął za kratki, chociaż z przewodu wynikało, że z pobieranej forsy nie dostały nic. Potem znowu na drodze Ewy pojawił się Łukasz, był inny, jakby starszy, zrównoważony. Taki podobał jej się bardziej. Nie od razu się odnalazł. Po przygodzie z Grzegorzem nie widziała go długo. Przeżywała tę przygodę. Z dramatu pomógł otrząsnąć się jej Wojtek. Mogła nawet opuścić akademik, który przypominał jej tę jedną noc i wzbudzał niepotrzebne tęsknoty za brutalnie przerwaną miłością. Miłością? Chyba mimo wszystko nie, Wojtek był podobny... Szybko przestał mówić o małżeństwie, potem poprosił, żeby się na jakiś czas wyprowadziła, bo do niego przyjeżdża matka... tylko na lato. Oczywiście kocha ją nadal. Ewa wyprowadziła się, a z Wojtkiem zamieszkała... nie matka tylko Maryla... I właśnie wtedy pojawił się znowu Łukasz. Skończył studia, został na uczelni jako asystent, zdolny, z perspektywami, otrzymał służbowe mieszkanie. Znalazł do niej drogę przez koleżankę. Kiedy koleżanka zostawiła ich ze sobą, położył rękę na jej dłoni i powiedział, że chciałby z nią zostać na zawsze. Przemyślał wszystko... Dopiero później zrozumiała jego słowa... Przemyślał dokładnie i pragnie tylko jej, kocha ją od kilku lat, ona jest jego jedyną miłością. Była zaskoczona. Nie spodziewała się takiego tempa, nie był to ten Łukasz, z którego śmiały się koleżanki. Gdy spostrzegł jej wahanie, powiedział, że ma dwa skierowania na studenckie wczasy do Bułgarii. Były to chyba najpiękniejsze w jej życiu dwa tygodnie. Tak myśli dzisiaj. Wówczas czuła beztroskę, przyprawioną odrobiną tęsknoty za kimś innym... Kim? Nie wiedziała. Łukasz zainteresował ją. Po słonecznych dniach przychodziły gorące noce. Czekała na nie. Jej młode ciało przesączone promieniami słońca i solą ze słonego morza pragnęło miłości bardziej niż kiedykolwiek. Spijał ten miód Łukasz, ona była szczęśliwa tym szczęściem, jakie daje spełnianie pragnień kochanka... Później pojawił się raz jeszcze Grzegorz... wyszedł z więzienia, odnalazł Ewę. Pamiętał ją z tamtej nocy, był pewny, że ona też pamięta. Pomylił się. Nie odpowiadała na listy, nie przyszła na żadne z narzuconych spotkań. Zorganizował spisek, ktoś wciągnął ją do kawiarni, kiedy zjawił się Grzegorz, znikł, a on zaczął rozdrapywać na cząstki tamtą noc... po kilku minutach wstała. Przytrzymał ją za rękę. – Siadaj. – Puść! – Siadaj, powiem ci coś bardzo ciekawego – posadził ją prawie siłą. Chciała uniknąć awantury w kawiarni. – Ale sobie wybrałaś męża, już lepiej nie mogłaś – kpił. – Jest zdolny, nie musi kraść. Kocha mnie, czego chcesz, mów szybko! – A ty go kochasz? – Kocham. 15 – Ha! ha! ha! – zaniósł się śmiechem – słuchaj, opowiem ci pewną historyjkę. Jeden mydłek skomlał, żeby nauczyć go rozmawiać z dziewczynami. – Przyjdź – powiedziałem – dziś wieczorem, zamelinujesz się w schowku na dmuchanym materacu, bo będzie u mnie jedna lala. Przyszedł, lala też przyszła i okazała się baletnicą, dała koncert... a on patrzył. Patrzył, patrzył... W odbiciu szyby wszystko widział... Tyle zobaczył, że zemdlał... mydłek, skąd mogłem wiedzieć, że to była jego królewna. Kiedy rano baletnica poszła, ledwo go ocuciłem, chorował miesiąc czy dwa. Wiesz kto ta lala i kto mydłek? Grzegorz przekrzywił głowę, zajrzał jej w oczy, uśmiechnął się, a raczej wykrzywił gębę w wielkim zadowoleniu. Kawiarnia zamazała się, poczęła drgać jak podczas trzęsienia ziemi. Ewa poczuła zawrót. Roześmiana gęba dziwnie ogromniała... ogromniała... – Zaniemówiłaś? Przecież on cię i tak kocha... tylko kiedyś ci to wypowie... albo nawet nie, mydłek. Ewa podniosła się z miejsca, filiżanka przed nią podskoczyła na spodku, toczyła się powoli po blacie stolika, jakby pływała w rozlanej kawie, a potem leciała i leciała na dół, Ewa spostrzegła dookoła zwrócone na nich twarze. Jej ręka, jakby prowadzona przez kogoś, uniosła się, zatoczyła łuk i z trzaskiem spadła na ten wielki pysk przed nią. Huk jak wystrzał, Grzegorz zatoczył się, podskoczył, chwycił ją za bluzkę na piersiach, potrząsnął... Byłby ją rzucił na ziemię, być może uderzył, ale kilku mężczyzn podbiegło do stolika. Grzegorz puścił ją, chwyciła torebkę, biegła do wyjścia przez długą kawiarnianą salę... W domu przyszła noc i wtedy pojęła, że coś się stało. Nie mogła, nie mogła... nic. Odsuwała się, uciekała. Po kilku dniach przemogła się, ale w jej gardle rosła kula, rosła, pęczniała. Wyjechała na jakiś kurs, po dwóch tygodniach wróciła, kiedy zbliżała się noc, kula w gardle rosła nadal. Ilekroć ją dotykał Łukasz i miała zrobić jakiś gest, wydawało jej się, że on ten gest już widział... Ludzie w przedziale zmienili się, nawet starsza pani z przeciwka wysiadła, teraz była tam mama ze śpiącym dzieckiem, dwaj dowcipnisie też wysiedli, książka o wzornictwie tkanin upadła na podłogę, a ona tego nie zauważyła. Powiedziała Łukaszowi, że wie o tamtej nocy. – Źle, że wiesz... to było dawno, tak dawno, że nie pamiętam – odpowiedział, ale jego twarz poszarzała, stała się jakby popielata. Próbowała jeszcze, były to próby beznadziejne. Poznała Fryderyka i wówczas okazało się, że klęska jej małżeństwa jest nieuchronna, Fryderyk był tylko elementem tego procesu. Odeszła od Fryderyka. Od Fryderyka i od Łukasza jednocześnie. Odnalazła się w pracy. W tym okresie powstały jej najpiękniejsze wzory. Los nie oszczędził jej rozczarowań... ale czyja to wina? Grzegorza? Wojtka? Łukasza? Mężczyźni, których była zdolna kochać, okazywali się nieporozumieniem. A Łukasz? Łukasz to smutna sprawa, jego i Dominiki, jej chyba też, smutna sprawa. Więc może teraz Teodor? Jakiś daleki jest w tej chwili Teodor. Czy więc znowu nieporozumienie? Ewa wzdryga się na myśl, że Teodor to jeszcze jeden nieudany epizod jej poszukiwań. Poszukiwań? Majka to inaczej nazwała. Majka nie była ani ładna, ani miła, przez całe studia na chłopaków mogła tylko patrzeć... Za mąż wyszła wcale nieźle. Poznała tuż po studiach rozwiedzionego lekarza. Pielęgnowała go jak chore dziecko, zmieniła się, zaczęła nosić modne kiecki, uczesaną główkę. Ale okazało się, że jej mąż żyje z ładniutką pielęgniarką i że sprawa nie jest taka sobie zupełnie błaha. Ewa usiłując pocieszyć przyjaciółkę, tłumaczyła jej, że to nic strasznego, radziła, żeby nie robiła awantur, bo dziś przygoda nie jest skandalem, tragedią... ot zdarzyło się... – Zdarzyło się! Zależy komu! – krzyczała zrozpaczona Majka. – Rozumiesz?... Dla kogo nie jest skandalem, tragedią? Ja się nigdy nie puszczałam na lewo, na prawo!!! Nie miałam nikogo poza nim, ty tego nie zrozumiesz... nie jesteś w stanie zrozumieć! Myliła się Majka, ona rozumiała. Rozumiała ją, Majkę, rozumiała jej męża, który urywał się do tamtej pięknej pielęgniareczki z zadartym noskiem i kształtnym biustem... rozumiała Łukasza, rozumiała siebie... Być może dlatego niezależnie od namiętności była bardziej sa- 16 motna od Majki w akademiku, kaleczona dramatami, które mimo iż zrozumiałe, przemyślane, nieuchronne – bolały. Ewa myśli, że jednego życia mało, by przeżyć je uczciwie... szczęśliwie... Pociąg hamuje, ona spogląda na zegarek. Jest zdziwiona, podróż minęła tak szybko. Ewa miota się w pracowni. Pasy, paski, kwiaty większe, mniejsze – wszystko już było, było niejeden raz. Przegląda zagraniczne żurnale, coś tu i tam zwraca jej uwagę, ale później rozpływa się w przestrzeni. Wstaje od biurka, podchodzi do okna. Czuje beznadziejną tępotę. Patrzy na plac budowy, z dnia na dzień zmieniający się krajobraz... Wykończone budynki, surowe hale, wykopy pod fundamenty... ruch. Spychacz wierci się w olbrzymim dole, pcha ziemię przed sobą, podnosi dziób, cofa, znowu uparcie atakuje... Warkot potężnieje, a gdy maszyna podnosi lemiesze, drżą szyby w oknach budynku. Ona patrzy na budowę i mechaniczne monstrum, patrzy długo, jest zafascynowana, ale nic z tego krajobrazu nie pasuje do motywu na jedwabne bluzki. Pracownia zarzucona jest pomazanymi kartonami, Ewa odwraca twarz od okna, wydaje jej się, że patrzy na kobiety w sklepach, które biegają między półkami, oglądają tkaniny. Dokoła nich szarzyzna, nieefektowne pomysły... Gdy tylko pokaże się coś ciekawego, nie leży w sklepie, znika natychmiast. Ma kilka takich wzorów za sobą. Jak przychodziły pomysły? Miota się po pracowni, zapaliłaby papierosa, napiła się wódki, poszła z Dominiką i Łukaszem do zoo. Nic tu nie wymyśli. Zaparza sobie herbaty, chce uciec od pracy, przestać myśleć o wzorze, fabryce, kobietach, które nie chcą kupić szarawego materiału na bluzki... Wczoraj zobaczyła po przeciwnej stronie drogi coś ciekawego. Koszulę w jakiś wzór, którego z dużej odległości nie mogła rozróżnić. Z torbą i siatką pełną zakupów puściła się poprzez szosę za człowiekiem w tej koszuli. Szedł szybko. Droga była szeroka i zatłoczona. Wpatrzona w jego plecy prawie biegła. Gdy go już dogoniła, wyprzedziła ją dziewczyna, dopadła obiekt pościgu, zatrzymała się, obróciła do Ewy. – Co to za Niunia?! Goni za tobą przez pół miasta?! – Spojrzenia jej i dziewczyny spotkały się, chłopiec patrzył na obydwie kobiety zdziwiony, uśmiechnął się, nie robił wrażenia przerażonego tym wybuchem zazdrości. Ewa czym prędzej poszła dalej, zapamiętała twarz dziewczyny, uśmiech chłopca i że koszula była z materiału zadrukowanego reklamowymi medalami. Bzdura, ale tkanina efektowna. Zagraniczna szmatka, dobrze zrobione kolory, stąd efekt... Zapala następnego papierosa. Niech diabli wezmą, miała nie myśleć o pracy. Wczoraj przyjechała koleżanka z małego miasteczka, też plastyczka. Prowadzi koło zainteresowań w Domu Kultury i dekoruje sklepy. Jest ładna i wszystko co włoży, jest na niej ładne. Przyjechała wyżalić się, bo ostatnio miała romans, który jej nie wyszedł, a właściwie dwa romanse. Co gorsza, jeden z nich był chyba miłością. Narzeczony wyjechał na wycieczkę do Egiptu i nie wracał. Długo nie chciała nikogo, aż poznała poetę, który bawił w jej Domu Kultury na autorskim wieczorze. Kiedy miał odjeżdżać, zapytała, czyby jej nie podwiózł do miasteczka, chociaż nie miała tam po co jechać. W samochodzie roztoczyła uroki. Były więc i później spotkania, jedno, drugie... trzecie. Poeta nie ukrywał, że jest żonaty, a ona, że jeszcze tkwi w swoim miłosnym dramacie. Ewa słuchała tej historyjki jednym uchem, a potem poszły do teatru. W teatrze była tęgawa blondynka w bluzce drukowanej w autentyczne banknoty. Materiał był niebrzydki... może więc banknoty? Nonsens, tamte były w jednym kolorze, dlatego to jakoś wyszło, nasze są różnego koloru... A Alinie rzeczywiście się nie powiodło. Ewa schyla się, grzebie w szafce, ogląda butelki, otwiera jedną z etykietą żytniej extra, na dnie jest trochę płynu. Wącha ten płyn, krzywi się. – Ta Kryśka kiedyś wszystkich potruje, w butelce po wódce trzyma rozpuszczalnik! – Bierze mazak, rysuje na etykiecie trupią główkę i 17 dwa piszczele, cyzeluje ten rysunek bardzo starannie, gdy jest gotowy, uśmiecha się, bo trupi łepek wyszedł filuternie. Odstawia butelkę na półkę i dalej prowadzi poszukiwania w szafce. Znajduje inną butelkę, tym razem z etykietą Bizon-Vodka, płyn jest żółty, jak przystało na żubrówkę. Znowu wącha szyjkę, znowu krzywi się z niesmakiem i rysuje mazakiem trupi łepek na etykiecie, bluźni na Kryśkę, dalej prowadzi poszukiwania. Tym razem wyjmuje z rogu szafki butelkę z etykietą czystej wyborowej. Wącha płyn, twarz jej rozjaśnia się, nalewa kilka kropli na dłoń dotyka językiem. Wyraz jej twarzy świadczy, że to co znalazła, jest wreszcie dobre. Nalewa sobie do szklanki grubo na trzy palce i znowu pochyla się nad kartonem brystolu. Miała pecha ta Alina, narzeczony wrócił z zagranicy, przywiózł pełen samochód tobołów już na wspólne gospodarstwo. Wrócił w nocy, od razu do niej i zastał w łóżku nie tylko Alinę, ale także żonatego poetę z Warszawy. Diabli wzięli ślub, autentyczną miłość i przyszłe szczęście małżeńskie, które dla trzydziestoletniej dziewczyny bardziej się liczy niż romans chociażby nawet z autentycznym poetą... Ewa krzywi się, bo wódka jest mocna, popija ciepłą herbatą, sięga jeszcze raz po butelkę, ale butelka jest już pusta... Od rana uparcie leje deszcz, ona wykańcza dotknięciami piórka nowy wzór. Ktoś puka, nagle, mocno. To aktorka z filmu, która ma grać racjonalizatorkę w produkcyjniaku. – Bardzo przepraszam, ale można dostać obłędu! – krzyczy od drzwi. Ewa podnosi twarz znad rysunku. A tę co ugryzło? – Pani koleżanka nie chce nic mówić. Boi się dyrektora. Ewa myśli, że to do Krystyny podobne, załatwiła swoje i... nie ma sprawy. Aktorka siada na krześle, woda z jej płaszcza cieknie strugami na podłogę, ona wykonuje jakieś ruchy, jakby otrzepywała płaszcz, duże krople pryskają dookoła. Ewa zasłania rysunek i udaje, że się uśmiecha. – Co za narwana wariatka – klnie w duchu. – Niech pani zdejmie płaszcz, tam jest wieszak. Co się stało? – Co się stało?! Mur jest, którego nie widać, a mimo to nic dalej zobaczyć nie można, pani koleżanka odsyła mnie do dyrektora, na co mi dyrektor?! Kogo mam grać – dyrektora czy taką jak ona? – Już bez mokrego płaszcza przybliża się do stołu. – Co to jest? – patrzy na rysunek jak sroka na posrebrzaną szpilkę. – Sukienki? Bluzki? – spogląda na Ewę. – Bluzki, może sukienki, ale myślę, że głównie bluzki. – Na eksport oczywiście?! – Nie wiem – uśmiecha się Ewa – zamówienie krajowe, zależy jak wyjdzie w tkaninie. Są też zamówienia zagraniczne... – Rozumiem, jak źle to na kraj, jak dobrze – na zagranicę. – Ewa spogląda na czupurną dziewczynę, chce coś powiedzieć, ale nie wie co. Podaje herbatę, podsuwa gościowi cukier. Tamta ciągle przygląda się rysunkowi. – Zamawiam u pani półtora metra – rozpogadza się wreszcie. – To dopiero pomysł... będzie przechodził przez komisję, musi uzyskać akceptację technologów, chociaż to mam chyba za sobą, bo wzór jest prosty, bez cudów, trzy kolorki, średnio... – Trzy? – ja widzę jeden. – Trzy odcienie w krawędziach monet, w literach, każdy odcień to robota dla grafików, inny wałek drukarski, odpowiednio wycyzelowany, barwiarze będą musieli złapać te cienkie różnice... – Co ja teraz zrobię, zawiodłam się na tej Krystynie – wraca do sedna aktorka. – Dziwi jej się pani? – Dziwię, wywalczyła swoje i już jest po przeciwnej stronie... – Ona ma czworo dzieci. 18 – Moja matka miała sześcioro, zginęła w ostatnich dniach powstania... – Aktorka pociąga łyk herbaty, patrzy w okno, przestrzeń tam i deszcz. Ewa myśli o Krystynie, milczenie przedłuża się. – Krystyna wygłówkowała rozluźnioną tkaninę. No i spece od zaopatrzenia podnieśli nosy, przędzy bawełnianej szło na produkcję znacznie mniej, a wyroby były miękkie, cieńsze, bardziej przyjemne. Posypały się zamówienia. Krystyna poszła ze sprawą do racjonalizatorów. – Skąd znowu – odpowiedział kierownik komórki – pani nic nie zmieniła w maszynie, taki splot gdzie indziej dawno pewnie jest znany, to się jako wniosek nie kwalifikuje. Krystyna dalej projektowała swoje żakardowe wzory. Zakład tymczasem przestawiał inne rodzaje tkanin na jej splot. Pojechała Krystyna jesienią do Poznania na branżową giełdę, spotkała koleżanki z uczelni, które teraz pracowały w różnych stronach Polski, a przede wszystkim w Łodzi. No i te koleżanki słyszały już o karierze tkaniny z poluźnionym splotem. – Wiemy, że cię wyślizgali, głupia ty, Kryśka, głupia... dałaś się tak? Kryśka wróciła do zakładu i zaczęła od początku. Ewa pobiegła nawet ze sprawą do Teodora, ale Teodor jak Teodor. – Zgłupiała baba – powiada – niech się zajmie pracą, poradź jej, żeby się uspokoiła. A Ewie nie tyle chodziło o Krystynę, ile o Teodora, jaki on w końcu jest. Pobiegła do kierownika samodzielnej komórki racjonalizatorskiej, no i kierownik powtórzył to samo. Poszła do zakładowego klubu racjonalizacji i techniki, gdzie znowu usłyszała: – Niech ona, ta Krystyna, lepiej się uspokoi, odradzali jej, żeby składała wniosek, bo po co, nie usłuchała, złożyła, jej prawo, ten wniosek nie uzyskał pozytywnej opinii specjalistów... Tymczasem po zakładzie rozpełzła się gadka, że ich szef zgłosił usprawnienie kolektywu, którym kierował... usprawnienie było wynikiem aktywnej postawy jego załogi, a przede wszystkim kierownika oddziału B-3, kierownika komórki racjonalizatorskiej, paru wydziałowych notabli, no i w pewnym stopniu pracownic komórki wzorującej to jest Krystyny i jej – Ewy. Ci z góry dostali nagrody, Krystynie i jej też coś zaproponowano. Odmówiła przyjęcia pieniędzy, chciała być od tego daleka. Krystyna też odmówiła. Teodor wezwał Ewę i zaczął przekonywać, żeby nagrodę wzięła. – Nie licz na mnie w tej sprawie – powiedziała mu w nos. Był to pierwszy ich konflikt. – No zobaczymy, żebyś nie żałowała! – nie dawał za wygraną. – Czego, że nie chcę wziąć forsy za sprawę, z którą nie mam nic wspólnego? – Nie, ale tego, że podburzasz innych, występujesz przeciwko kolektywowi... – Komu?! Przeciwko komu?! Teodor, nie wygłupiaj się – powiedziała, wstała, wyszła, zamykając zbyt mocno drzwi na co podniesieniem rzęs zwróciła uwagę sekretarka, która coś kapowała w sprawie jej i Teodora oraz rozluźnionej tkaniny i jednolitego kolektywu zakładowych mózgów. Krystyna dowiedziała się, że jeśli sprawę wygra, szykuje jej się forsa i nie ustępowała. Tę forsę wyliczył jej, na logarytmicznym suwaku, ekonomista mąż, który w całą rzecz włączył się z pasją. No i Krystyna przekazała sprawę do komisji przy zjednoczeniu. Odbyła się rozprawa przy udziale Krystyny. Z nowego splotu korzyści były bezsporne i chociaż przykładając do sprawy literę zagmatwanego prawa wynalazczego można było tam coś podważyć, w zjednoczeniu sprawę Krystyna wygrała jednogłośnie. A że ktoś gdzieś akurat skierował do produkcji scenariusz filmu o miotaniu się między obiektywnymi trudnościami dziewczyny racjonalizatorki, sprawa nie skończyła się jeszcze... Rolę dziewczyny w tym filmie powierzono aktorce mającej ambicje, że jeżeli jej film ma być produkcyjniakiem, to niech będzie przynajmniej autentyczny. Zaczęła jeździć i węszyć, znalazła w zjednoczeniu sprawę Krystyny i trafiła do zakładu. Teraz piła z Ewą herbatę, patrzyła w okno, milczała. 19 – Krystyna i tak dokonała dużo – wróciła do rozmowy Ewa przypominając sobie miotanie się tamtej, strach, że sprawę przegra i zgodnie z aluzjami Teodora kiepsko wyjdzie na tym nowym splocie. Aktorka popija herbatę, minę ma zawiedzioną. – W zakładzie pani koleżanka nie chciała rozmawiać, rozglądała się jak zając pod miedzą podczas polowania. Patrzyła, skąd strzelają, zaproponowałam jej spotkanie po pracy. Zgodziła się, ale na to spotkanie przyleciała zadyszana. – To nieporozumienie, nic pani nie powiem – oznajmiła. – Dlaczego? – pytam. – To są sprawy wewnętrzne zakładu. Niech pani idzie do dyrektora i proszę nie przyznawać się do rozmowy ze mną. – Zaczęłam od nowa. – Proszę pani – mówię – zakład w filmie jest fikcyjny, nikt o naszym spotkaniu nie wie, jeżeli film wejdzie na ekrany to za dwa lata, do tego nic nie ma dyrektor. Chodzi o kilka szczegółów. – Nie! Przyszłam prosić, żeby pani nie przychodziła do zakładu, na jutro i pojutrze wzięłam wolne, mąż powiedział... Ewa parsknęła śmiechem, aktorka przerwała monolog. – Dlaczego się pani śmieje? – Bo doszłyśmy do sedna sprawy. – Co? – Mąż. – Co mąż? – Główna postać. Co pani myśli o takiej postaci jak mąż w podobnej sytuacji? – Co myślę? A o co chodzi? Ewa jest nieco rozbawiona. – Już widzę ich rozmowę – oparła dłonie na udach, pochyliła się w kierunku aktorki: – Czyś ty zwariowała? Po co ci to? Aktorka pojedzie do Warszawy, ty zostaniesz. Załatwiłaś? Załatwiłaś. Więcej nie dostaniesz. Po co się wygłupiasz, siedź cicho... – to pewnie było tak – śmieje się Ewa. Aktorka nie śmieje się, jest nadal czupurna. – Ten mąż podobno bardzo jej pomagał obliczać dochody z pomysłu, a potem ma pani rację: nie bądź głupia, tobie nikt nie pomógł, kiedy walczyłaś, nie było aktorki... teraz się znalazła... i to racja. Tyle że mąż to chyba kiepski filar ambicji żony, które nie liczą się w domu i już nie dadzą zamienić na zarobek... Jeszcze okazałoby się, że to są ambicje zawodowe, może większe niż jego. – Aktorka patrzy w okno, za którym ukośnymi strugami leje deszcz. – Czas na mnie. Wstaje, zagląda Ewie przez ramię na rysunek. – Efektowne to co pani zrobiła... ciekawą ma pani pracę... Ewa czuje, że polubiła tę dziewczynę, uśmiecha się do niej. – Tak pani sądzi? – Mhm... Chyba rozumiem, jak to jest... pustka, pomysł, rysunek, kłopoty, sporo czasu i spotyka się ludzi, którzy wybrali, włożyli na siebie ten wzór... Wtedy pewnie znowu refleksje, krytyczne spostrzeżenia, nowe pomysły... tak? – Mniej więcej – śmieje się Ewa. – Opowiem pani pewną historyjkę, moja przyjaciółka zaraz po studiach zaprojektowała takie duże kwiaty. Cieszyła się, bo w produkcji wyszły piękne. Później na zabawie jej chłopakowi spodobała się dziewczyna w sukience z tego materiału. Chłopak był tym wybranym mojej przyjaciółki... była w nim zakochana... Patrzyła na dziewczynę obleczoną w jej kwiatki, doznawała mieszanych uczuć. Chłopak zostawił ją i ona potem myślała o tamtej zabawie i tych kwiatkach przez kilka lat. Powiedziała mi raz, że nienawidzi wzorów w kwiaty i gdy je projektuje, ma ochotę coś zniekształcić, zepsuć... W sumie wygrała kilka konkursów... Aktorka śmieje się szczerze, podoba jej się historyjka z koleżanką, która przegrała miłość i dojrzała przez ten dramat. Być może i wobec kwiatków na kretonie lepiej nie być obojętną, mieć z nimi coś do spółki, może chłopca, który odszedł... 20 Aktorka mówi, że dobrze, iż poznała ją – Ewę, Krystynę zresztą też, bo sprawa z poluźnioną tkaniną, chłopcem, dziewczyną i sukienką w kwiaty to już coś. Szósty autobus tłukł się po dziurawym rondzie, a przybyły z morza marynarz wciąż kręcił się po porośniętym trawą trakcie, patrzył za drucianą siatkę i nie wracał do miasta, chociaż deszcz padał coraz większy. Na pustkowiu wiatr grał w polu i między poprzewracanymi budami. Środkiem opustoszałych ogrodów biegł rów z kopcami piachu po obydwu stronach i piętrzyły stosy granitowej kostki. Po stronie przystanku ogródki nie były jak dalej poznaczone śladami spychaczy. Marynarz patrzył na ten krajobraz, jakby zastanawiał się, czy dobrze trafił. Diabeł tu mówił dobranoc i żywego ducha trudno było uświadczyć, on snuł się po zlikwidowanych ogrodach, patrzył na szarzyznę już ani oranej, ani sianej ziemi i nie mogło być inaczej, tylko albo czegoś szukał, albo coś wspominał... Wówczas, tam na działkach rosły kwiaty i pomidory, nie ma ich, nie ma też słoneczników, które w taki dzień rozjaśniają szarugę. Przy ścieżce były inspekty z niezliczonymi szybkami w maleńkich oknach... Śladu po nich nie zostało. Marynarz patrzył na ogrodowy domek koło brzozy za parkanem, wielkie krople deszczu biegały zygzakami po drucianych oczkach siatki, wiatr poprzyklejał zerwane z drzew liście do ażurowej płaszczyzny parkanu. W zimie, gdy sypał śnieg, autobus grzązł w białych usypiskach. Czekali w paltach, aż elektryczne maszynki ogrzeją ogrodowy domek. Nastawiał herbatę i nalewał czegoś mocnego do kieliszków. We wnętrzu stawało się cieplej. Kiedy minęła zima, do domku trzeba było chodzić przez bajora i „stawy”, po dachu dudniły krople ciężkiego deszczu... Mówiła, że to jej ulubiony Polonez As-dur. – Słuchaj, mówiła – te krople uderzają o płaszczyznę, a potem odbijają się od niej i spadają znowu, rozbite, ciche, wraz z innymi jeszcze pełnymi, mocnymi... o tak, słyszysz... Popłynął w rejs. Teraz na budującą się drogę przyjechały wywrotki i wysypały stosy kamieni. Spychacz ostrym ryjem rozcinał ziemię, drążąc koryto, w którym poruszali się ludzie. Deszcz zacinał coraz mocniej. Gdy wówczas odpłynął, została w kawiarence, gdzie grała wieczorami na pianinie ostatnie przeboje, a czasem swojego Poloneza. Minęło... dwadzieścia lat. Ogródek uprawiał rencista i nic nie zmienił w budzie. Rencista nie zmienił nic, ale czas zmienił wiele. Patrzy Andrzej dokoła na ściany, na sufit z konturami lądów, oceanów malowanych przez lata deszczem. Tylko raz tu był, przybiegł, gdy wrócił z morza i zabrakło Magdy. Wszystko było jeszcze jak dawniej. A dzisiaj... Po co przyszedł dzisiaj... nie wiedział. Usiadł na zdemolowanym, złożonym pod ścianą żelaznym łóżku, bez pośpiechu, jak na zwolnionym filmie, jakby chciał zahamować bieg czasu, wyjął z kieszeni papierosy, potem zapałki, zapalił. Znowu wrócił z rejsu i był sam. Minęło dwadzieścia lat, a jeszcze, gdy czuje samotność, myślami wraca do budy, tęskni za Magdą. Może więc dlatego przyszedł? Może dlatego? Zaciągnął się papierosem. Wielka kropla deszczu przesączyła się przez dach, spadła na palce, ogarek papierosa syknął, skurczył się, poczerniał. Coś przypędziło marynarza, który opłynął świat w tę i tamtą stronę, coś przygnało go do rozpadającej się ogrodowej budy, w której był kiedyś najszczęśliwszy w życiu. Nie ma Magdy od lat dwudziestu, a Iwona? Andrzejowi wydaje się, że słyszy stuk jej obcasów na metalowym trapie, głośny na podeście i najwyższych stopniach, potem bardziej cichy, niżej i niżej... wreszcie tępy, głuchy stuk po betonie nabrzeża. Na podłodze ogrodowej budy błyszczy skorupa rozbitego lustra, być może tego, w którym przeglądała się Magda... Podnosi Andrzej szkiełko, wyciera rękawem, między ostrymi krawędziami widzi swoją twarz jakby rozbitą. W ostatnim rejsie stracił wszystko. Potem pił wódkę, spał z dziewczyną za pieniądze, znowu pił wódkę, dziś przyszedł do Magdy... 21 To był cholerny rejs. W Darwin załadowali statek wełną i partią bawełny, dwa dni po wyjściu z portu podskoczyła w ładowni temperatura. Było już tak kiedyś, niewielki znów alarm. Zbadał system gaszenia, coś było nie tak. Zaczął sprawdzać wszystko dokładnie. Pamiętał, że nie zbadał urządzenia, kiedy przyjmował system po zamontowaniu. W tym rejsie trzy kolejne próby nie dały rezultatu. Mimo odkręcenia zaworu, dwutlenek węgla do ładowni nie dochodził. Dlaczego? Przed poprzednim rejsem przyjął urządzenie, zapisał w dzienniku okrętowym, że jest sprawne, że to sprawdził. Biegał więc od głównego zaworu do ładowni, węszył, badał. Nic, tylko coś jakby dym z bawełny. Ciśnienie w butlach było prawidłowe, zawór główny, zawory do gałązek na kolektorze grały jak trzeba, a gaz przepadał po drodze. Dlaczego? Sprawdził drożność przewodu z pierwszej butli do kolektora. Kolektor był ślepy... nie miał połączenia z przewodami butli. I wtedy ścierpła mu skóra na grzbiecie. Teraz patrzy dokoła siebie na ruinę we wnętrzu ogrodowej budy, myślami wrócił do awarii. Gniazda przyspawane były do rury bez otworów! Majster, który montował urządzenia, złamał nogę na trapie, robotę skończył inny. On przyjął urządzenie, podpisał, że system jest sprawny... bez próby. No i w tym cholernym rejsie trzeba było podjąć decyzję. Nieraz podnosiła się temperatura bawełny. Czy musiało się coś wydarzyć, musiały wybuchnąć płomienie? – kalkulował... – Jeżeli zgłosi... dwa dni drogi od portu, dwa dni z powrotem. Dzień lub dwa na naprawę, wymontowanie głównego kolektora, wmontowanie drugiego lub starego po wykonaniu otworów. Takie opóźnienie, milionowa strata, a przecież podpisał, że praca została wykonana prawidłowo, próby przeprowadził on, starszy mechanik Andrzej Niedziurko. Wyleci na pysk z przedsiębiorstwa, nie może być inaczej! A dochrapał się właśnie starszego mechanika, na następny rejs miał zabrać Iwonę. Kiedy spółdzielnia instalowała urządzenie, przyszła na statek, minęła noc, wyschła butelka koniaku. Gdy miał przystąpić do przeglądu urządzenia, powiedziała, że pojadą do jej przyjaciółki na oblewanie mieszkania. Odmówił. Poszedł prowadzić próby. Spółdzielnia schodziła z burty, trzeba było przyjąć robotę. Iwona dopadła go przy kolektorze. – Nigdy na ciebie nie można liczyć, nigdy! Albo jesteś w morzu, albo nie masz czasu, bo cylinder, pompa, kolektor... Jadę sama, dość mam tego, dość! Rozumiesz?! Rozumiał, wziął dwóch ludzi, zaczął się spieszyć z przeglądem. No i wszystko było cacy, zrobione dokładnie. Kto mógł przewidzieć, że w kolektorze nie zrobiono otworów, że przyspawano gniazda gałązek do ślepej rury? Wówczas w porcie przed rejsem sprawdził zawory, sprawdził przewody, podłączenia butli, wyloty przewodów w ładowniach – czysta robota; ani śladu fuchy. A więc? W porcie zawiadomi wykonawcę, spółdzielnia poprawi błąd, by uniknąć skandalu. A... a jeżeli wybuchnie płomień? Morze Arafura, Banda, Jawajskie, Cieśnina Malakka, Morze Andamańskie... kawał Zatoki Bengalskiej, Morze Arabskie, Zatoka Adeńska... cholera jasna, Morze Czerwone, Suez, Śródziemne, Gibraltar, kawał Atlantyku, Biskaj, La Manche, Morze Północne... Bałtyk... Jeżeli buchnie płomień?! Przebiegł myślami drogę od czasów na studiach poprzez pracę na kutrze, później na rybackiej przetwórni, wreszcie na ekspresowcach... Długa i kręta była to droga. Kręta? Chyba tak, przynajmniej między myślami, pewnikami i tym co niepewne. Przyszedł na świat w bydgoskiej suterenie czynszowej kamienicy, której czarne jak smoła klepisko pamięta jeszcze dziś. Pamięta wzniesienia i zapadłości zawsze, nawet w lipcowe upały, chłodnej ziemi. Kiedy już brał się za składanie liter, do izby przychodził pan Żelek, spał z matką w dzień i on tego nie rozumiał. Bo po co spać w dzień i dlaczego z matką? Nie rozumiał, bo w niedzielę zobaczył pana Żelka z żoną i trojgiem dzieci, kiedy bardzo odświętnie ubrani wychodzili z kościoła, a matka w świątecznej sukni, nie takiej pięknej jak suknia żony pana Żelka, kryła się między ludźmi koło zakrystii... Kiedy dorósł do uczestniczenia w życiu zagubionego między oficynami podwórka, dziewczynka śliczna jak lalka z wystawy na głównej ulicy, wydęła buzię i po raz pierwszy usłyszał towarzyszące mu potem bardzo długo słowa: bękart z sutereny... – Zapytał matkę, co to znaczy. Nie odpowiedziała. Potem dowiedział się, że tak mówią złe dzieci i żeby ich unikał, ale do niego mówiły tak wszystkie dzieci, a on chciał bawić się z nimi w czarnego luda i futbolowe 22 drużyny. Matka rano wychodziła do szwalni, wracała późno, mówiła, że boli ją głowa od stuku przeklętych maszyn. Kiedy w tej suterenie na łóżku leżał we krwi żołnierz, a w korytarzu drugi, słychać było huk armat, paliły się domy, rozumiał już dużo. Gdy to się zaczynało, słyszał, jak cieszyli się starsze chłopaki: – Ale draka, wojna będzie, nie będzie szkoły... Dużo ciekawego będzie, zupełnie jak w książkach. Zapalił Andrzej nowego papierosa, uśmiecha się gorzko. Mylili się starsze chłopaki, mylili bardzo. Najpierw wybuchła strzelanina wewnątrz miasta. Posypały się kule z okien na żołnierzy, policjantów, harcerzy, wróciło do miasta polskie wojsko i strzelanina ustała. Wtedy zobaczył pierwszą krew i zabitych. Później przyszli Niemcy. Z ich domu wywlekli aptekarza i księdza z parafii. Zaprowadzili na rynek, zabili. – Dlaczego? – pytał starszych chłopaków, pytał matki... Nie było odpowiedzi, myślał więc sam... Dlaczego? – Inaczej było od początku, niż marzyło się chłopakom o wojennej drace... – Mamo, co to znaczy zakładnicy? – pytał, ale mama nie wiedziała. Własnymi oczami zobaczył, jak obcy w szarych mundurach wlekli z domów znajomych i później nie pozwalali sprzątać ich trupów. A mimo to... w piwnicy matczynej „Idustrii,, było między belami materiału radio i każdej nocy ktoś miał przy nim dyżur. Potem w dzień padały cichcem nie znane przedtem słowa: Stalingrad. Alianci. Normandia. Nie wiedział, co to znaczy. Starsze chłopaki mówili, że Ameryka ruszyła. Padały coraz częściej zaczarowane nazwy. Ludzie patrzyli za Brdę, jakby daleko na wschód. Mówili: Moskwa. Stalingrad. Gdy wybuchło powstanie w Warszawie, rozumiał, co najważniejsze. Wiedział, że Niemcy przegrają wojnę, połowa Polski jest wyzwolona, że mordercy Wojtka, Krzyśka, Teresy zginą. Myślał, że nie tak daleko za Brdą są w czołgach i samolotach ludzie stamtąd, gdzie chłopakom, którzy nie mają ojców, nie mówi się – ty bękarcie! I jeżeli przyjdą, zmienią porządek, a on stanie się równy Tadkowi z drugiego piętra, który, mimo że Niemcy zamordowali mu ojca oficera, nie chce się z nim bawić. Styczniowego ranka zobaczył, jak pospiesznie pakują się hitlerowcy. Matka nie doszła do pracy, wróciła z drogi, przez Brdę nie było przejścia, w nocy zawaliły się mosty. Widział, jak pakowała się policja. Los! Los! Los! – krzyczał gestapowiec na żołnierzy, którzy nosili kufry. No i zaraz później z dwóch stron przyjechały czołgi z białymi orłami na wieżyczkach. Ludzie wylegli na ulice jak zwierzęta z nor, kiedy milkną huki polowania, ale huki było jeszcze słychać, narastały i wzmagały się nad miastem. Kobiety poucinały prymulki w doniczkach i rzucały wątłe kwiatki na stalowe kopuły, na biały śnieg pod czołgowe gąsienice. Wylegli na śnieg żołnierze ze stalowych chrząszczy, podnosili cieniutkie kwiatki, łamali suchary, dzielili je na połowę z kobietami, z dziećmi, nabierali łyżkami buraczaną marmoladę. Pokazał się między żołnierzami kawał solonej słoniny, gdzieś dalej zaszczekał karabin maszynowy, ludzie skoczyli pod mury. Wtedy jakichś dwóch przywlekło Winifredę Henzel, która przed wojną służyła u doktora na pierwszym piętrze, a we wrześniu, jak wkroczyli Niemcy, doktora, jego żonę i dwie córki ustawiła hitlerowskiemu plutonowi pod ścianą. Kiedy zobaczyła, jak padli po salwie, zasmakowała władzy, poszła na plac, gdzie byli ci po łapance, i wybrała jeszcze dziesięciu, potem dostała sklep po Stefaniku, który wraz z rodziną pojechał pierwszym transportem do obozu w Sztutthofie. Handlowała w tym sklepie galanterią i zabawkami na choinkę do ostatniej godziny prawie. W nocy zaczęła pakować sklep, ale wolniej pakowała, niż jechały czołgi. Miotała się na tej ulicy między czołgami jak wilczyca w wilczym dole, kiedy pochylą się nad nią ludzie. – Nie zabijajcie! Nie zabijajcie! Oddam sklep, mam złoto! – krzyczała po polsku Winifreda Henzel, dopóki ci dwaj z opaskami nie zamknęli jej w piwnicy, bo powiedzieli, że wiele takich nie zdążyło uciec i sąd będzie. Przyjechało więcej czołgów i samochody pełne żołnierzy w długich nie obrębionych na dole płaszczach. Wojsko pojechało dalej, a w mieście podniósł się alarm, że idzie niemiecka zabłąkana dywizja, że wejdzie do miasta, wymorduje wszystkich. Całą noc grzmiały działa za wzgórzem i pancerna dywizja do miasta nie weszła. 23 Przyjechało nowe wojsko i w mieście obok biało-czerwonych pojawiły się chorągwie czerwone. Ruszyły też krawieckie zakłady, w których szyto mundury już teraz dla polskiego wojska. Znaleźli się przedwojenni właściciele szwalni, matka wróciła do pracy. On rozpatrywał, czy teraz będzie mógł zostać lotnikiem albo marynarzem. Wziął się do książek i uczył. Przyjechali z zakładu matki ludzie, obejrzeli piwniczną izbę z czarnym klepiskiem, pomogli załadować wyrko, szafę i stół na rosyjską ciężarówkę z śmieszną kwadratową skrzynią. Przewieźli dobytek do baraku, w którym była kuchnia i pokój osobno, a w okno patrzyło się przed siebie, prosto, bez zadzierania do góry głowy. Upewnił się, że już nie liczyło się to, że on nie ma ojca i jest bękartem, że mieszkał w suterenie, a jego matka była niczym w fabryce. Uczył się w szkole jak inni, na przerwie dostawał mleko i białą bułkę... zupełnie taką jak Tadek, syn zamordowanego oficera. Jego matka, najstarsza w szwalni pracownica, wybrana została do rady zakładowej i stała się osobą ważną. Wróciła raz do domu, przyniosła sukienny garnitur, do którego mógł nosić krawat. – Teraz nasze czasy nastały, Jędrek! – powiedziała. – Zabrali właścicielom fabrykę, wszystkie pozabierali, połączyli w jedną... Siedzi Andrzej Niedziurko, porzucony rozbitek na ramie zardzewiałego łóżka we wraku porzuconej ogrodowej budy. Jego myśli pobiegły daleko w głąb między stare pożółkłe obrazki... Raz komuś opowiadał, króciutką jeszcze wtedy, historię swojego życia. Tu ją opowiadał... Magdzie... Nad Brdą, gdy nastała nowa władza i on przychodził do szwalni, widział, że ludzie zwracali się do matki z interesami, prosili, żeby im załatwiła, pomogła. Nie chciał już czasów, kiedy słyszał, jak właściciel krzyczał, że trzyma ją z litości, żeby mogła wyżywić bękarta, a ona jest niewdzięczna i sieje zamęty z innymi, a matka prosiła, żeby jej nie wyrzucał, żeby zostawił... Nie chciał tych czasów, kiedy, aby zobaczyć dzień w domu, musiał zadzierać głowę i patrzyć do góry na żelazne pręty, przez które do jego izby chłopcy wrzucali ogryzki. Chodził do szkoły do czasu, gdy zachorowała matka. Zmożona starymi czasami niedługo cieszyła się nowymi. Była w szpitalu, potem leżała w domu, a on poszedł do roboty za gońca. Pracował, był pewny, że wszystko co nowe to najlepsze, jakie tylko może być na świecie. Kierownik powiedział raz, że organizują dla takich jak on szkołę, w której dają jeść, dają pokój do nauki i spania i jest się od razu studentem... studentem na lekarza albo inżyniera. – Na marynarza też? – zapytał. – Chyba też – powiedział kierownik. Tak zaczęła się jego, Andrzeja Niedziurko, bękarta z sutereny droga, którą dotarł aż do salonu oficerskiego na ekspresowcu... A były na tej drodze wyboje, były porohy, koleiny. Już na studium mur materiału do nauki prawie nie do przebicia. Albo sprawa Teodora i wice przewodniczącej Duwe... sprawa o... No tak, właściwie o co była ta sprawa? Zatarły się już w pamięci ostre kiedyś problemy; zdarzenia niegdyś olbrzymie skarłowaciały... Historyjkę z Teodorem i wiceprzewodniczącą Duwe przeżywał po raz drugi z Magdą tutaj dwadzieścia lat temu. Mniejsza zresztą o Teodora. Znowu kropla wody spadła na ogarek Andrzej owego papierosa. Czarna plama wykwita na bibułce. Ogarek syczy w palcach. Zmaga się ta odrobina ognia z odrobiną wody. Andrzej przygląda się temu zmaganiu, jakby gasnący ogarek miał znaczenie dla tych wspominków, dla tych refleksji... Wczoraj, gdy wrócił na statek, w kabinie czekała Iwona. Po jej postawie spostrzegł od razu, że nie przyszła z awanturą. – Ty tutaj? – Ja – promieniała w uśmiechu Iwona. – Siadaj, co cię sprowadza? – mruknął. – Chciałam ciebie zobaczyć, nie wystarczy? Była starannie uczesana, miała na sobie bluzkę z miękkiej tkaniny. Biust pięknie ułożony stanikiem, wyraźnie rysował się pod tą bluzką. Nad biodrami szeroki pas. Jasna letnia spódni- 24 ca, zgrabne pantofelki. Twarz świeża, wypoczęta, oczy błyszczące, ramiona opalone. Wstała z koi, uniosła śniade ramiona. Ominął Iwonę. Stała chwilę, mrugała oczami, po czym usiadła, jakby z namysłem, w foteliku. Teraz tu w ogrodowej budzie pośród tych najstarszych i zupełnie niedawnych wspominków Andrzej znów widzi jej zdziwioną twarz. – Tak witasz mój powrót? – Powrót?! – Wyjechałam i wracam... nie chcę cię opuścić, gdy ci się nie powiodło... – tak powiedziała, tak właśnie... Gdy ci się nie powiodło... Spojrzał na nią, zapragnął przygarnąć ją, rozpiąć bluzkę, wyswobodzić piersi z obcisłego stanika, zbliżyć się do ciała tej, która tyle razy dawała mu ukojenie. Ale milczał, krzątał się po kabinie, woda w czajniku zaczęła parować. Nasypał do szklanek kopiaste łyżeczki kawy. Sytuacja była nieznośna, zorientował się, że ona spostrzegła, jak już nieraz, że najlepiej jest jej z nim, wróciła więc... wróciła pewna, że on... Pomyliła się tym razem... Jeszcze w szwalni w Bydgoszczy, po wojnie, kiedy prasował mundury, stary mistrz mówił, że krawcowi potrzebna jest żona, która nie wścieka się, gdy przeciąg rozniesie nitki po mieszkaniu, a szewcowi taka, co lubi cudze buty w domu. A marynarzowi? Marynarzowi chyba taka kobieta jest potrzebna, która umie szanować rozłąkę... która umie kochać nawet, gdy jego przy niej nie ma. Iwona siedziała jeszcze wczoraj przed nim. Pod miękką suknią rysował się kształt kobiecego ciała. On tak bardzo chciał przekręcić klucz w zamku, podejść do niej, dotknąć szyi, ramion, piersi. Ale tu do budy nie przyszedł wspominać Iwonę tylko Magdę... Magdę, chociaż od ich rozstania minęło lat dwadzieścia, a Iwonę pożegnał wczoraj. Rejs dwadzieścia lat temu trwał długo. Magda czekała, nie wiedziała co robić ze sprawą, jaka wynikła z ogrodowych spotkań. Zdecydowała za późno, ktoś podał jej adres, poszła tam... Nie wiedział nic, listy na łowisko przychodziły z trzymiesięcznym opóźnieniem, te do niego, niezdecydowane, a później rozpaczliwe, leżały zagubione pewnie kilka lat u portowych agentów w Dakarze, Lagos,.. Las Palmas. Popłynął w następny rejs i następny, minęło dwadzieścia lat, nie przychodził do ogrodowej budy, gdzie, mimo mogiły w jej rodzinnym miasteczku, żyła jeszcze Magda... Łowiska Labradoru, Aden, przylądek Horn, Panama... po Oceanie Indyjskim i Pacyfiku, woził w pamięci zamazującą się coraz bardziej twarz dziewczyny i obraz budy za rondem. Mijał czas, mijały sprawy, kobiety... Gdy wrócił z tego rejsu, dowiedział się, że spychacz zrównuje ogrody, bo będzie nowa droga... Przyszedł więc. Zbliżył się do budy koło bramy, pchnął jej skrzypiące drzwi... Przesiedział dwie lub trzy godziny pośród szarzyzny, gdzie czas napisał swoje imię... Deszcz dudnił Poloneza Chopina z Magdzinej wyobraźni, z porywami wiatru dolatywał warkot spychacza ryjącego nową drogę. Wstał, uśmiechnął się do Magdy, wrócił na przystanek. Szaro było dookoła, pusto. W dali pod lasem gdzie, gdy tu przyjeżdżał z Magdą, leżała polana, bielały świeżym kamieniem zabudowania nowej fabryki. Pod drzewem tuż przy rondzie stała kobieta. Czarne włosy oplatały twarz mokrymi splotami. Musiała stać długo bez parasola niczym nie broniąc się przed deszczem. Nadjechał autobus, zakołował na rondzie, dwoje nieznajomych znikło w jego ociekającym wodą pudle. Andrzej patrzył na odbicie twarzy nieznajomej w autobusowej szybie, spotkał głębokie oczy gdzieś za szkłem w deszczu... Ale piękna nieznajoma wysiadła z autokaru i marynarz gapił się w szare obrazy za autobusową szybą, błąkały się w nim ciągle jeszcze historyjki z własnego życia ożywione nagle wspomnieniem jedynej miłości. – Cześć, stary koniu – wyrwał go z zadumy ciężar wielkiej łapy na ramieniu. To technolog z „Krucisa” przysiadł się na wolne miejsce. – Co u ciebie? – A u ciebie? – W porządku. 25 – U mnie też w porządku. Tak by się rozstali, tylko tunel zalała woda, autokar stanął i siedzieli w nim długo. Przypomnieli więc sobie, że kiedyś rozmawiali inaczej. Podczas chwil odpoczynku w rybackiej robocie puścił parę z gęby jeden drugiemu o tym, co miał na ziemi drogiego. Andrzej zapytał więc o Małgośkę, tamten popatrzył na niego jakoś źle, chwilę milczał, potem powiedział, że Małgośki nie ma, bo sobie poszła. – Jak to sobie poszła? – Poszła sobie... Wróciłem, czekała w domu, żeby mi powiedzieć, rozumiesz, wyprowadziła się wcześniej... uczciwie, czekała na mnie w domu, nie uciekła... odeszła... Andrzej gapił się w okno autokaru, wszędzie pełno było wody, potoki płynęły ulicami. Technolog też był zupełnie mokry. – Pada – powiedział Andrzej, bo nic odpowiedniejszego nie wymyślił. – Co u ciebie? – w porządku. – A u ciebie? – w porządku. Ani słowa nie było w tym prawdy, tak widocznie rozmawiają przyjaciele, kiedy po latach spotykają się na bardzo krótko. – Wiesz, stary, ja mam podobne kłopoty, tylko ich więcej, nie tylko ten, co ty. – Też cię zostawiła? – Mhm, ale oprócz tego szukam pracy. Autobus ruszył, oni milczeli. Technolog patrzył w deszcz. – Nie uważasz – powiedział – że ta pogoda jest jakaś taka więcej jarzębiakowa? Chodź do mnie na pozamałżeńskie zgliszcza, jest tam coś w butelce. No i Andrzej zobaczył, jak wygląda dom, z którego nie zabierając niczego odeszła chciana jeszcze kobieta. Nie zabierając niczego? W takich przypadkach ten kto odchodzi, coś zabiera z dorobku... Fotele, stolik, telewizor, o który toczą się spory do końca... Dywan w tureckie wzory... Mieszkanie pustoszeje jak po małym kataklizmie. Małgośka nic nie zabrała, przynajmniej z tych rzeczy. – Stary, ona zabrała wszystko... rozumiesz – powiedział przy trzeciej półlitrówce technolog. – Wiesz, tu bez niej nie ma nic. Poszedł wcześnie rano na swoją przetwórnię. Andrzej kończył skrobanie brody przytępawą żyletką. Między jego myślami było wspomnienie twarzy oklejonej mokrymi włosami. Kobieca sylwetka w przemoczonym płaszczu ściągniętym paskiem, duże ciemne oczy za szybą gdzieś w deszczu patrzące jakby ukradkiem. Skończył toaletę, spogląda na zegarek, spieszy się na statek, ma tam wiele do załatwienia, zanim przekaże stanowisko. Pospiesznie pije herbatę. Chowa klucz do mieszkania kumpla w szparze za futryną. Przed domem szczęśliwie łapie taksówkę. Gdzie go tu wczoraj przyniosło na antypody prawie... Zapomniał, że technolog mieszka tak daleko od portu. Taksówkarz jest rozmowny, zabawia pasażera. Andrzej słucha. Taksówkarz ma hobby... – Panie, trzydzieści lat na tej trasie. Wiem, która do którego jedzie. Różne widuje się rzeczy, jakby był odpowiedni rozum, książkę by można napisać... Słowo daję. Jeden redaktor do mnie przychodzi. – Co nowego, panie Tadku? – pyta. Wieczorem ja stawiam wóz, a on koniak i wtedy mówię, a on zapisuje. Andrzeja nudzi ta paplanina. Stara Warszawa tłucze kardanem. Klekocze zaworami, taksówkarz rozgadał się na dobre. – Lubię wozić kobiety pod burty, kiedy wracają statki. Mowa krótka. – Do portu... albo do rybackiego. Zerkam! Wiem żona, nieżona. – Taksówkarz mruży oczy oprawione w siatkę drobniutkich zmarszczek. – He! he! dziwny ludek, za nic nie zostawiłbym kobiety w młodości na tak długo. Powiedziałem to jednemu, którego wiozłem z Gdańska do Świnoujścia, bo uciekł mu pociąg, kiedy odrabiał zaległości z taką okrągło toczoną. – Ot życie – mówię mu – panie, co pan z tego wszystkiego masz, forsy trochę, nic więcej. Na ile pan zostawiasz kobietę? – A będzie na jakieś siedem miesięcy, ale jedź pan, jedź – pogania mnie, patrzy na zegarek, boi się, że ta krowa nie zeżre czterech setek kilometrów w sześć godzin i on spóźni się na 26 statek. Cisnę stówkę, miejscami mniej, zdążyć zdążę, ale dłuży się droga, bo facet mruk. Dopiero za Koszalinem zapalił i powiada. – Panie, jedno rozstanie i jedno powitanie takie jak moje warte więcej niż rok nudzącej się miłości... – Taksówkarz spojrzał na Andrzeja. – Rozumiesz pan, kiedy one odwożą ich, milczą albo mówią słowa puste jak mydlane bańki. – Nie zapomnij, pisz... uważaj na siebie... – Co można mądrego wtedy powiedzieć. Są i taksówkowe draki, a jakże, raz wiozłem do portu całą trójkę, one dwie, on jeden. Dokąd nie wysiadł, wszystko było grzecznie, ale gdy tylko znikł za portową bramą, zaraz się wzięły za ufryzowane łby. – Ty, Krycha, odczep się od Maćka... Albo przywiozłem w nocy faceta z portu, poszedł do mieszkania, kazał poczekać. Po chwili wypadł jak z procy, kazał jechać w drugi koniec miasta, stamtąd pod „Vikinga”, potem pod „Grand Hotel” i jeszcze gdzieś. Biega, szuka, sapie. – Panie, nie ma jej – powiada. – Złapię, zabiję, dziecko zostawiła u sąsiadki, poszła na całą noc... – Do rana z nim jeździłem, nie znalazł... – Taksówkarz zrobił pauzę, westchnął, spojrzał na Andrzeja. – Panie, on ją naprawdę zabił, rano przeczytałem w gazecie, pisało wyraźnie... Marynarz zabił niewierną żonę... To był ten mój, na pewno on. – Zapalił papierosa i mówił dalej: – Rozeszło się po mieście, że zginął kuter, potem odnaleźli z niego ludzi, wiozłem któregoś z kobietą... – Nie będziesz już pływał, przejdziesz do stoczni – powiada ona – potrzebują mechaników. – On uśmiechnął się, widziałem w lusterku. Milczy. – Nie będziesz pływał – powtarza ona. – Powiedziałem ci, więcej było hałasu niż strachu – mruczy facet. Ta lipy nie wstawiała na mój nos, była w porządku. Trafiają się też numerantki... Zobacz pan, tam leży gazeta, jest ogłoszenie: „Panna pociągającej powierzchowności z mieszkaniem pozna pana odpowiedniej prezencji do lat czterdziestu, najchętniej pływającego”... Ani chybi to truteń... – Co znaczy truteń? – pyta Andrzej odrobinę zaciekawiony znajomością rzeczy tamtego. Taksówkarz wzrusza ramionami. – Cwaniaczki, szukają jelenia, rozumiesz pan. Chłopak spragniony dziewczyny aż piszczy, wraca z morza trafia na takie ogłoszenie. Oczy mu się robią okrągłe. Na drugi rejs jedzie spłukany, lala wiezie go do portu, na przykład moją gablotą, w różowiutkim sweterku, ma złoty pierścionek na palcu. Odstawia wyssanego przed bramą – tiu, tiu, tiu, bu, bu – słodziutka jak cukierek. On idzie na statek, ona wraca, z taryfy ogląda się po tych, którzy zeszli z burty, idą do miasta... Zabieram, na przykład tego tam, wysokiego w dżinsach, lala nie oponuje sypie oczami iskry, różowa na buzi jak jej sweterek – tiu tiu tiu, bu, bu, bu – pan z jakiego statku, bo ja odwiozłam kuzyna na „Katowice”... Przed portem Andrzej pożegnał gawędziarza, nie wziął reszty z pięćdziesiątki, nie wypadało. Słońce zeszło z nieba i dolnym brzegiem zanurzyło się w zatoce. Holownik taszczył w róg basenu wielkiego greka, dalej „Herkules” odciągał od kei niewielki statek z japońską banderą. Obok stała grupka kobiet, machały chusteczkami. Zobaczą swoich na wiosnę, a teraz lato. – Nie lubię, gdy mnie ktoś odprowadza – powiedział chłopak obok do kolegi – taki łzawy cyrk – Przechodząca koło nich kobieta z dziewczynką uczepioną jej spódnicy, odwróciła twarz w drugą stronę, wycierała chusteczką oczy. Mężczyźni z butelkami piwa w rękach patrzyli za nią uparcie. Ten koło Andrzeja przymrużył oko i spojrzał fachowo na płyn w butelce. – Dobre piwo – powiedział – nareszcie chłodzą. Gigantofon na magazynie drobnicy skończył zapowiadać już trzeci raz ten sam komunikat dla drugiej zmiany robotników portowych. Była chwila ciszy, w którą zaraz wpadły takty muzyki i głos piosenkarki: U nas wiele i niewiele, bo w sam raz, u nas czerwień, u nas zieleń ale zawsze kolorowo jest wśród nas... Andrzej wspina się po klekoczącym trapie, przechodzi wąski korytarz wzdłuż statku. Otwiera drzwi kabiny, pusto. Magda to jednak tylko wspomnienie, ostatnią jego kobietą była Iwona. Wydaje mu się, że tu i tam jeszcze unosi się dym z jej papierosa. Dlaczego tak się stało? Dlaczego musiała odejść. Ludzie kochają się, przeżywają nieporozumienia, zdradzają, 27 wracają do siebie. Dlaczego on ma być inny? Kiedy wrócił z tego rejsu i powiedział jej o cholernej bawełnie, pożarze i konsekwencjach dla siebie krzyczała: – Dureń jesteś większy niż przypuszczałam, dureń! Zapamiętaj sobie. Powinieneś milczeć, partacze, którzy spaprali tę przeklętą maszynę, naprawiliby ją z pocałowaniem ręki, jeszcze na tym mogłeś zarobić, jakbyś był mądry... ty! A co z moim rejsem, co z naszym rejsem?! Pomyślałeś o tym? Uszyłam sobie cztery suknie... rozumiesz, coś narobił? Co ty w ogóle rozumiesz? Poza swoim idiotycznym silnikiem, kolektorami... ja mam tego dość, poszukaj sobie innej idiotki, ja chcę żyć, mieć takiego, dla którego najważniejsza jest żona, własny dom, jego własne sprawy... Odeszła. Wyjechała na wczasy zabierając swoje nowe cztery suknie i, jak się dowiedział, kogoś jeszcze zamiast niego... Stracił pracę, stracił kochankę, do której wrócił z drugiego końca świata, na którą liczył. Stracił ją nie tylko dlatego, że odeszła, lecz dlatego, że stała się tym razem już na pewno obcą osobą, pustką, powiększającą obszar jego zagubienia. Szczerzyły się przed nim knajpy i monopolowe sklepy, powiększając świat, w którym można poruszać się samotnie pomiędzy tłumem ludzi i własnymi myślami. Skorzystał z knajp i pieszczot portowych dziewczyn, jedna okazała się nawet zagubioną w zakrętach życiowej drogi intelektualistką. Tego mu było jeszcze potrzeba... Czy to jego sprawa, czym była dobrze utrzymana, poprawnie wyrażająca się po polsku, trzydziestoletnia kurwa, zanim zaczęła uprawiać swój proceder? Początkowo zły był na wyciągniętą z knajpy dziewczynę. Dość miał filozofii, a ta uparła się, że co komu przeznaczone, to go spotka, powoływała się na chrześcijańską opatrzność... Lżej jej było być widać kurwą z wyroków losu niż z własnej nieprzymuszonej inicjatywy. – Ona ma rację – pomyślał wtedy i skoczył po jeszcze jedną półlitrówkę. Spostrzegł, że jemu też lżej było być zdegradowanym oficerem w oparciu o jakąś filozofię i to najlepiej fatalistyczną. Kiedy oboje wytrzeźwieli i jego przygodna intelektualistka wróciła do domu, a właściwie do knajpy, stwierdził, że kilka wypróżnionych butelek niczego w jego sytuacji nie zmieniło. Ubrał się, wyszedł na ulicę. Łaził, oglądał wystawy, trafił pod sklep z niklowymi orzełkami, przypomniał mu się nocny stróż Józef Szekla. Dawno nie był u starego, lubił od czasu do czasu wypić na jego poddaszu szklaneczkę czystej pod marynowane śledzie, które tamten robił z prawdziwym talentem. Usiadł Andrzej na kanapce pod okrągłym bulajem, wdzięczny był Magdzie, technologowi z „Krucisa”, kurwie intelektualistce i Józefowi Szekli, wdzięczny był każdemu, kto odwrócił choć na moment jego myśli od Iwony. Czuł tę wdzięczność szczególnie teraz w pustej kabinie, gdzie pełno jeszcze było jej śladu... Wczoraj rozstrzygnęły się losy tej miłości. Miłości? Mimo wszystko kto wie. Andrzej znów nie jest pewny, czy postąpił słusznie. Gdy wczoraj siedziała przed nim, walczył z sobą wszystkimi siłami. Patrzyła na niego, czuł przez niewielką przestrzeń kabiny i przez smugi białego dymu ciepło jej kobiecego ciała, wyniosłości piersi, obłą gładkość bioder. Wyciągnął ręce, smugi dymu rozstąpiły się... Iwona powoli odpinała guziczki bluzki, potem zapinkę stanika, odpinała pas z miedzianą klamrą, obciągała po przysłoniętych zaledwie maleńkim bikini biodrach kolorową spódnicę. I było jak kiedyś... zapamiętanie i zapomnienie... nic więcej dokoła... Nic więcej tylko Iwona. Przyszło przebudzenie. Leżała obok zupełnie naga, oddychała głęboko, śmiała się oczami, kącikami ust, cała była radością i ciepłem. Gdy patrzył na to jej nie ukrywane szczęście, ogarnęło go uczucie błogiego spokoju i cichej radości, ale na dnie paliło ziarenko goryczy. I to ziarenko pęczniało, kiełkowało, rosło. Więc tak można; można od niego odchodzić i do niego wracać. Wyjeżdżać z innym, a gdy się to nie ułoży, można przyjść do niego i jest jak gdyby nigdy nic... Patrzył na nagą Iwonę i widział ją taką obok innego w górach, zanim wróciła nad morze. Ziarenko goryczy stało się cierniem i ten cierń rósł z każdą sekundą tego nowego z nią szczęścia. Czuł pogardę dla siebie, uśmiechnął się z politowaniem. Iwona ogarnęła go ramieniem, całowała pomna doznań i pieszczot, jakimi nasycił ją przed chwilą... 28 – Uśmiechasz się, kochany? Do kogo tak się uśmiechasz? Do kogo? – Z kogo zapytaj, Iwona... z durnia się śmieję, największego, jakiego znałem, z takiego zupełnie nic się śmieję... z takiego, którego można... ehh... – przygryzł usta aż do bólu. Wstał. Podał jej bieliznę. Patrzyła na niego wielkimi okrągłymi oczami, zobaczył w nich łzy i po raz pierwszy coś jakby szacunek. Czy to było po męsku? Okazał słabość, a potem brutalnie pokazał drzwi kobiecie. Płakała. Nie żałował tego, co zrobił, inaczej nie potrafił wyzwolić się od niej, bo historia końca tej miłości nie zaczęła się po tym rejsie, lecz wcześniej, znacznie wcześniej... Andrzej pali papierosa w swojej do niedawna kabinie na ekspresowcu, patrzy na zegarek, powinien zejść do maszynowni, po to przyszedł dziś tu. O Iwonie zapomni, na pewno zapomni... tylko ten stuk obcasów na metalowym trapie dudni w jego czaszce, dudni w mózgu... Została po Iwonie nie dopita kawa. Dym zabrał wentylator. Spodziewał się tego spotkania, był pewny, że skapituluje, że znowu przegra, nie chciał przegrać, teraz bolało go zwycięstwo bardziej niż mógł przypuszczać. Nie może pojąć, że to wszystko było wczoraj, wydaje mu się, że przed wiekiem chyba. Wstał z fotela. Roześmiał się, jak umiał najbardziej naturalnie, bo mimo wszystko zrzucił z siebie jakiś ciężar i coś w nim zaczęło się radować jakby na pokaz przed samym sobą. Na biurku zadzwonił telefon, proszono go do maszynowni. Pochylona nad biurkiem Ewa cyzeluje złote monety. Przerywa pracę, podchodzi do lustra. Pantofelki, ciężka długa spódnica z czarnego... lub może miedzianozielonkawego weluru, bluzka z jej złotych monet... Poprawia nie istniejącą spódnicę, staje na palcach. Przygląda się wyimaginowanemu strojowi. Coś jej się nie podoba. Pantofelki... spódnica w porządku... Bluzka? Tkanina z wyraźnymi rewersami i awersami monet, wyraźnym liternictwem wydaje jej się mało dyskretna, przez jakby przesadzoną oryginalność. Patrzy na karton, raport jest prawie gotowy, można sobie wyobrazić jego zwielokrotnioną płaszczyznę. Wraca do biurka, tonuje ostrość szczegółów drobnymi uderzeniami piórka. Widzi tkaninę przesuwającą się przez walce drukarni, monety zamazują się w ruchu, pozostawiając za sobą jakby cienie wystających krawędzi. Ewa przymyka oczy, czuje się zmęczona, przypomina jej się okres pracy w brakarni, był to jeden z etapów drogi tutaj do pulpitu artysty projektanta. Najtrudniejszy etap... tamta praca męczyła ją. Wówczas upewniła się, że jest wrażliwa na barwy... Wróciła na studia, przerwane po burzliwych przeżyciach i ślubie z Łukaszem. W brakarni, jak inne awansowane tkaczki, patrzyła na przesuwający się przed nią materiał. Siedziała w fotelu i patrzyła na biegnącą przed jej oczami z góry na dół płaszczyznę, patrzyła uważnie, by nie przepuścić skazy. Żółty perkal w zielonkawobrązowy wzór przestawał być perkalem, a stawał się zielonkaworudym monstrum, które widziała w mieszkaniu zamiast tapet, w książce między rzędami liter, w nocy na twarzach śnionych postaci. Kiedy na hali drukowano tkaninę czerwoną, była rozdrażniona, zanim jeszcze tkanina dotarła do brakarni. Potem widziała wszystko dookoła czerwone. Czerwone ściany, czerwone łąki, noc pod powiekami czerwoną... Koleżanki śmiały się, niektóre przeszły już to dawno. – Znamy to – mówiły – przyzwyczaisz się, a tego, na co się cały dzień napatrzysz, nie zostawisz za bramą po zakończeniu roboty, pójdzie z tobą do domu, na randkę... wszędzie. Ale ona przyzwyczaić się nie mogła. Teraz przerywa pracę, przygląda się dziełu, zadowolona jest z barwy monet, stare złoto ma głęboki niebanalny kolor, jakby nieco miedziany, nieco łososiowy. Miała kłopot z wzorem tej tkaniny. Zdarzają się takie pustki, długo żadnego pomysłu... Kończy powoli pracę, zabiera się do wyjścia. Za bramą wściekła pogoda. Deszcz leje grubymi strugami. Przeklęta droga z pustkowia, kiedy między zmianami odjadą do miasta zakładowe autokary. Pusto na przystanku, dziwnie 29 jakoś. Ewa wraca myślami do Krystyny, która dzisiaj odebrała swoje racjonalizatorskie pieniądze. Udało jej się z tym splotem, przez tyle lat nie wymyśliła chodliwego wzoru, a tu taki sukces. Krystyna ma dzieci, czworo dzieci... musi o nie dbać do spółki z mężem konformistą większym niż ona. Odwaga społeczna? Odwaga cywilna... Być może dla nich znaczy to przede wszystkim zdobyć w miarę uczciwie środki dla siebie i dzieci, na tyle im wystarcza siły, wystarcza moralności. A ona, Ewa? Gdzie jej odwaga społeczna? Odwaga cywilna? Moralność? Gdzie jej dziecko? Kiedy je widziała po raz ostatni, tydzień lub więcej temu... Nie miała odwagi na takie życie, aby rano biec do przedszkola, po pracy znowu do przedszkola, a potem spędzać resztę dnia bez możliwości wyjścia gdziekolwiek, do kina, na spotkanie z Teodorem. Z Teodorem? A kim on dla niej jest? No kim? Kochankiem, jak z kiepskiego filmu, szefem i kochankiem w jednej osobie. Człowiekiem, na którego nie może liczyć, bo sprawa rozwodowa w toku i mogłaby ucierpieć jego część majątku przy podziale... domek pod lasem. Napluć na część majątku, napluć na domek... Teodor? Dlaczego on uparł się, żeby nie uznać wniosku Krystyny, chodziło o premię? O pochwałę w zjednoczeniu? On mówi, że reprezentuje interesy państwa i resortu. Od interesów ludzi jest rada zakładowa, którą gdyby tylko mógł zlikwidować... chociaż... skąd znowu... – „nasze związki zawodowe mają wielkie uprawnienia, są to uprawnienia przekazane przez Partię”... A Rogowską, przewodniczącą rady w starym zakładzie, gdzie był dyrektorem, zwolnił dwa miesiące po wyborach, bo już w radzie nie była, z ochrony nie korzystała i można było rozliczyć się z nią za kilka spraw, przede wszystkim za to, że była nieustępliwa. Teodor lubił zwalniać kobiety bez wypowiedzenia, o ile coś przeskrobały. No i Rogowska przeszkadzała mu w tym, kiedy uważała, że się zagalopował. Później, gdy brakowało jej dwu lat do okresu ochronnego przed emeryturą, do rady nie weszła. Tu też działała podobno jakaś machina... Potem dostała wypowiedzenie z zakładu. No i podniósł się huczek, Rogowska przyszła z tym wypowiedzeniem, odsunęła zagradzającą jej drogę sekretarkę, nie zważając na pisk tamtej. Weszła do gabinetu. – Przepraszam, że przeszkadzam w konferencji – powiedziała – ale dostałam wypowiedzenie i chciałam się zapytać, czy pan dyrektor wie o tym, bo tu podpisany jest zastępca? Teodor poderwał się z fotela. – Towarzyszko, teraz jestem zajęty, proszę przyjść potem, w czwartek, w ramach skarg... przyjmuję w odpowiednich godzinach... Ci ze zjednoczenia zaczęli dopytywać się, co to za jedna. Ktoś poznał, że przewodnicząca byłej rady zakładowej. Podniósł się szum. Teodora jeszcze tego dnia w trybie pilnym wezwano gdzie trzeba i powiedziano mu co trzeba. Wypowiedzenie wycofał. Tłumaczenia, że stanowisko, na którym pracowała Rogowska przed jej pierwszą kadencją w radzie, zostało zmodernizowane, że takie krosna są jeszcze w innych zakładach i tam by ją przyjęto, na niewiele się zdały. Rogowska wróciła nie na stare stanowisko produkcyjne, ale do rady zakładowej. No i Teodor Rogowskiej kłaniał się z daleka. Potem przeszedł tu do nowych zakładów w budowie. Deszcz jakby ustał, tylko kłębiące się chmury nie wróżyły rychłego rozpogodzenia. Ewa patrzy na to ciemne niebo. Ludzie nieżyczliwi Teodorowi powtarzają historyjkę z wypowiedzeniem i Rogowską, aby nie uległa zapomnieniu. Taki już jest jej Teodor, jedni go lubią, inni nie. Jej Teodor? Jej?! Ewa wyciera rękawem krople deszczu z twarzy, bo przestało padać. Między byłymi ogródkami spychacz spiczastym ryjem rozszczepia mokrą ziemię, z porywami wiatru biegnie w dolinę smocze rechotanie wysilonej maszyny. Kolorowe altanki poprzewracane jak po tajfunie. Od strony wzgórza idzie nowe, rosną zakłady, poszerza się fabryka. Ogródki powoli ustępują z placu, przez ich środek będzie przebiegać droga, bo na starą wchodzi zakład. A Teodor? Teodor wczoraj na oficjalnym przyjęciu z okazji zainstalowania importowanych maszyn był z żoną, z którą jest w trakcie rozwodu... Jak on namówił na to dostojną Teresę? W górze, za jej nowym zakładem jakby się przejaśniło. Patrzy w stronę, gdzie przebił się skrawek czystego nieba, myśli, że jest zbytnio rozgoryczona, że krzywdzi 30 Teodora, zbyt surowo ocenia, być może przez kobiecą zazdrość, przez żal, że nie może go mieć dla siebie chociażby w chwilach, kiedy on ma odrobinę czasu. Ale czy to prawda? Czy ona teraz czeka na jego telefon jak dawniej? Po raz pierwszy zadała sobie bezpośrednio, prosto owo pytanie i jest nim jakby zaskoczona... Od strony poprzewracanych spychaczem ogrodowych domków, w tym deszczu wyłania się postać mężczyzny, wyłania się i zmierza do przystanku, przez deszcz, jakby przez jego środek, bez parasola, bez nakrycia głowy, zbliża się do niej na tym pustkowiu. Woda cieknie strugami po jego twarzy, szyi, spływa za kołnierz kurtki, a on jakby tego nie czuł, głowę ma podniesioną. Idzie powoli, chociaż od strony miasta nadjeżdża autobus. Od rana w nowym zakładzie wybuchła panika. Podtrzymano decyzję o wstrzymaniu montażu importowanych krosien. Teodor zaniemówił, kiedy otrzymał to pismo. Zakup krosien bez podnóżek był jego pomysłem. W takiej postaci można było ich zmieścić o dziesiątą część więcej... Wykazał, że znacznie zwiększy program produkcji, rocznie z każdej hali będzie mógł dostarczyć dodatkowo miliony metrów tkaniny. A jakże, uzasadnił, że wobec konieczności zaspokojenia rynku krajowego, wobec oczywistych zamówień eksportowych, apelów i odpowiednich uchwał i tak dalej, i tak dalej... Na przeszkody natrafił u mistrza Starczewskiego, który zaczął wykrzykiwać, że on się nie zgadza. On się nie zgadza? Starczewski? A Teodor tego nie przepuści, tym bardziej nie przepuści, że Starczewski nie ograniczał się do pyskowania, ale przeszkadzał w montażu. Uważał, że te maszyny mogą być instalowane jedynie z pełnym wyposażeniem, z podnóżkami. Nie zwracano by może uwagi na Starczewskiego i szum, który podniósł, ale ci, którzy go znali, wiedzieli, że z jego zdaniem liczą się na zewnątrz. Wiele razy powoływano go do branżowych komisji. W poprzednich kadencjach był członkiem Plenum Komitetu Wojewódzkiego Partii, a obecnie członkiem Plenum Zarządu Głównego Związku Zawodowego. Więc Teodor starał się go ugłaskać, przekonać względami ekonomicznymi, jak przekonał władze branżowe. Zaprosił do gabinetu, pokazał dokumenty, jasno z nich wynikało, że wyposażenie tkalni przebiega po linii... w oparciu... zgodnie z decyzją... i tak dalej i tak dalej... Ale na Starczewskim linie i bazy nie robiły wrażenia, uparł się, że przy wyposażeniu hal w taką ilość krosien zwężeniu ulegną drogi transportowe. – Nie o to zresztą chodzi, szefie – nie ustępował. – Przez czterdzieści lat tej roboty nauczyłem się odrobinę i kiedy zobaczę maszynę, wiem, jak będzie się na niej pracowało. Te krosna dobre, ale z podnóżkami, jak je wymyślili Francuzi, inaczej utrudnione zostanie likwidowanie zrywów, rozumie pan? Po to są te podnóżki. Jak się kobieta dostanie do osnowy bez nich, będzie wisieć piersiami na maszynie i wiązać? A ile tych zrywów jest, to ja wiem, szefie. Nie dogadali się. Szybciutko potem przyjechał do zakładu inspektor pracy. Nic innego tylko napuścił go Starczewski. Tak utrzymywał Teodor, a Starczewski nie zaprzeczał. Inspektor obejrzał co trzeba, pomierzył odległości między maszynami, kazał wytyczyć prowizorycznie drogi transportowe wewnątrz hal, kazał tkaczce zlikwidować zryw na maszynie bez podnóżka, potem na maszynie z podnóżkiem. Napisał w protokole, że zaprojektowane przejścia i drogi transportowe wewnątrz hali nie są zgodne z przepisami, że nie przewidziano wolnych przestrzeni na wózki z wątkiem, wózki do przewożenia osnów, wózki do zdejmowania tkanin, nie zabezpieczono miejsca na pojemniki z cewkami. Jeszcze dodał, że obiekt jest nowy i winien uwzględnić przepisy. A tu co, przez zwiększenie ilości maszyn, prawidłową technologię zastąpiono improwizacją na zasadzie jakoś tam będzie. Taka partyzantka sprawi nie tylko uciążliwość, ale nie pozwoli na pełne wykorzystanie urządzeń. Obsługa będzie przeszkadzać transportowi, a transport obsłudze, cóż więc to za pomysł? Cóż za usprawnienie?! Bomba wybuchła z tym inspektorem, dyrektorzy odwołali się od nakazu. No i właśnie przyszła decyzja Zarządu Głównego Związku. Utrzymać nakaz w mocy. Co teraz będzie? Roboty zaawan- 31 sowane, koszty poniesione... W tej decyzji napisano, że zakład będzie eksploatowany po roku dwutysięcznym i powinien gwarantować wygodę pracy i bezpieczeństwo ewakuacji... – Nie udało się więc Teodorowi, nie ma on szczęścia – myśli Ewa pochylona nad rysunkiem nowego wzoru, jest rozkojarzona tymi myślami. Nie przychodzi jej do głowy żaden pomysł, nic stosownego, nic ciekawego. Rzuca pracę, stara się myśleć o czym innym. Starczewski zaszkodził Teodorowi, to nie ulega wątpliwości. Dzisiaj Teodor poprosił ją do siebie, nawet nie dbał o dyskrecję, żeby ktoś nie spostrzegł, że jest u niego zbyt długo... Prosił o spotkanie, a ona ze zdziwieniem zauważyła, iż bardzo byłaby rada wykręcić się jakoś. Co się stało z jej ostatnią miłością? Miłością? Nigdy tego nie była pewna, może jedynie tamtej wiosny, kiedy wydał jej się kimś, o kim myślała jeszcze go nie znając. Powiedziała, że dziś ani jutro nie może, bo ma się widzieć z Dominiką. Skłamała i zaraz stwierdziła, że to chyba prawda, że rzeczywiście bardzo już chciała zobaczyć Dominikę. Koniecznie by chciała, zadzwoni do Natalii, zapowie, że przyjdzie. Teodor narzekał, że nigdy na nią nie może liczyć, kiedy mu jest potrzebna... A Starczewski? Starczewski kłaniał jej się z daleka, uśmiechał do niej jakby nigdy nic, chociaż po zakładzie krążyły już ploteczki, że ona jest kochanką szefa. W zeszłym tygodniu była przy wydarzeniu w tkalni B-3, kiedy przyjechali inżynierowie z Moskwy instalować zakupione u nich krosna. Te, zamiast huczeć jak stare, zaledwie odrobinę szumią i tkaczki, które nad krosnami spędziły życie, obsługując je krzyczą do siebie głośno, bo myślą, że zupełnie ogłuchły, a to cicho pracują maszyny. O wydarzeniu ze Starczewskim i Rosjanami wiele się później mówiło, zorganizowano bankiet w zakładzie. Na drugi dzień musiała pogadać z nim o fakturze tkaniny jeszcze nie produkowanej, a dla której miała opracować wzór i były spore niejasności. Przy okazji naciągnęła Starczewskiego na tę historyjkę... Patrzył na maszyny, tkające jakby we śnie, materiał wypełzał z nich niczym na niemym filmie. – W podlubelskiej wsi to było – mruknął – sześć chałup, dwie studnie, kilka stogów siana nad rzeką Stróżą... Nasi w lasku znaleźli zbiegłych jeńców, wrócili do wsi, wzięli wóz z plandeką, trochę słomy, pojechali przez bukowy las na piaskowe rogi, paręnaście kilometrów przez dwie rzeki. W chacie koło stawu mieszkał chłop Franciszek Kudła, miał żonę Wiktę i córkę Małgośkę, ze swoimi doprowadzili do zdrowia jeńców, ci wydobrzeli, poszli do naszej partyzantki. Małgośka uwidziała sobie Lowkę, przychodziła do obozu i dokuczała wielkiemu jak topola dryblasowi, dokuczała jak brzęczący komar, a to jej się nie podobało, a tamto... Szła dziesięć kilometrów lasem, poranioną miała od gałęzi twarz, a jak przyszła, awanturowała się, że gdy ona przychodzi, on myśli o czym innym, że się jeszcze nie nauczył dobrze po polsku... że bluzę nosi po lesie nie taką, jaka jej się podoba. Jesienią oddział zmienił biwak, błądziła po lesie i biwak znalazła. Lowka dostał naganę, a ona do ziemianki przychodziła. Niemcy zrobili kocioł, śmierć szła do środka okręgu... Leżymy nad bagiennym brzegiem rzeki Stróża, Lowka z lewej strony, ja z prawej, w środku ckm. Czekamy na Niemców, jest chwila po odpartym ataku, przed nami pali się samochód, zwisa z niego żołnierz w szarozielonym hełmie, samochód pali się powoli, jak powoli płynie rzeka Stróża, za lasem dudni, samoloty bombardują biwak. Lowka, wielki, brązowy od słońca, patrzy w dalekie niebo, wysoko kołują ptaki. Jest cisza, nic się nie dzieje. Czekamy. Lowka wyciągnął z kieszeni blaszany rewolwer z jarmarcznego straganu, tekturowe pudełeczko kapiszonów, nabił blaszany,, bębenkowiec”, strzelił, prasło jak trepem o ziemię. Patrzę, dziw bierze, zaraz Niemcy ruszą do ataku, dookoła rwą się granaty, pali się rozkraczony samochód, palą się ludzkie trupy, czuć ich swąd, Lowka, który przeszedł Don i Dniepr, przeżył niewolę i ucieczkę, ma w ręce dziecinny pistolet z jarmarcznego straganu... Między nami podłużne cielsko ckm-u, na taśmie kołyszą się połyskujące w słońcu naboje jak szczeble drabiny do nieba. Lowka waży w ręce tandetnie sklecony z wysztancowanych kawałków blachy rewolwer, pomalowany czarną farbą, żeby był podobniejszy do prawdziwego. Śmieje się. 32 – My szli lasem na wschód, w jednej wsi między lasami malczyk powiedział, że przyniesie jeść, kazał czekać, wrócił z drugim malczykiem, przynieśli chleb i woreczek pszenicy, kazali uchodzić, bo we wsi Germańcy. Zaczem my uszli, on dał mi to – trzymał na otwartej dłoni blaszaka. – Masz, partyzant – powiedział chłopak – daję ci swoją broń. Starczewski przerwał opowiadanie, zapalił papierosa, poprawił coś przy krosnach. – Leżeliśmy wtedy obok ckm-u, w górze świergotały ptaki. – Wiesz, o czym myślę? – zapytał mnie Lowka. – O Małgośce myślę, ona mnie nie lubi, a ja za nią dałbym się ubić Germańcom. – O Małgośce myślę – powtórzył. Obok gruchnęło, buchnął dym, posypała się ziemia, płonący samochód podskoczył, żołnierz spadł na trawę, leżał na osmalonym automacie. Za wzgórzem ukazała się tyraliera Niemców. Lowka schował do kieszeni blaszany rewolwer i wziął w dłonie kolby ckm-u. Nowy biwak rozbiliśmy sto kilometrów dalej. Po miesiącu znalazła nas Małgośka, przespała noc i rano znowu zaczęła pyskować. Komendant wypędził ją i zabronił przychodzić do obozu, po tygodniu wróciła. Wartownicy przegonili ją. Wieczorem przybiegł łącznik z miasteczka, przyniósł nowinę – Małgośkę złapali Niemcy, znaleźli przy niej dopiero uszytą rosyjską bluzę. Trzy dni i trzy noce uciekaliśmy w głąb lasu z rannymi i obozowym dobytkiem. Wróciliśmy tam po miesiącu, wilki spały w ziemiankach. Zmilczała, Niemcy do obozu nie trafili. Staruch ze wsi nad rzeką Stróżą powiedział, że Małgośkę oddali w czerwonej sukience... w czerwone kwiaty... Umarła drugiego dnia w areszcie. Z frontem przyjechały czołgi. Lowka wdrapał się na pancerkę, pojechał do Berlina. Zobaczyłem go tu, jak przywieźli maszyny – powiedział Starczewski i wypił łyk kawy z termosu, w hali było cicho, krosna jakby we śnie wysypywały z siebie szerokie pasma tkaniny. Ewa wróciła do pracowni, usiadła przed kartą brystolu. Zgubiła rachubę czasu. Jak długo tkwiła tak patrząc na białą płaszczyznę? Krystyna postarała się prywatnie o japońskie żurnale, leżały obok na biurku, Krystyny nie było, w pracowni panowała cisza. Ewa nie sięgnęła po żurnale, nie myślała o wzorze, o pracy... Opowieść Starczewskiego przypomniała jej ojca w wysokich butach i szerokim pasie na partyzanckiej bluzie, wieś z kościółkiem o kwadratowej wieży... Dominika ma inne dzieciństwo, mimo wszystko inne, lepsze. Ewa myśli, że weźmie urlop, zabierze Dominikę, pojedzie do starego Grzegorza na barkę lub załatwi sobie wczasy nad jeziorem. A Teodor? Właśnie, Teodor nie lubi Dominiki. Dlaczego? Ilekroć ona mówi coś o córce, on szybko zmienia temat, przerywa jej z nutą złości w głosie. Ewa myśli, że Teodor wolałby, aby ona wyparła się Dominiki. Gdyby zupełnie zostawiła dziecko, on mógłby dla niej mieć szacunek? Mógłby ją kochać, jak kocha się kobietę, przyjaciela. Mógłby?! Ona nie takiej miłości szukała. Teodor nie lubi Dominiki... Nie lubi. Kiedyś w niedzielę zabrała ją z nimi na wycieczkę do leśniczówki. Dominika była w radosnym nastroju, szczebiotała, próbowała rozmawiać z Teodorem, zapytała o jakiś szczegół w samochodzie. Odburknął jej. Odburknął demonstrując wrogość do dziecka. Dominika spuściła głowę, zamilkła, Ewa też spuściła głowę, też umilkła. I chyba wtedy w niej coś pękło. – To zły człowiek – pomyślała. W leśniczówce Dominika wyskakała się nad jeziorem, potem spała w samochodzie na tylnym siedzeniu. Ewa odeszła od ognia, w którym Teodor piekł ryby na patykach. Stanęła obok samochodu, patrzyła na śpiącą Dominikę, Teodor podszedł, zobaczył, że ona długo patrzy na dziecko. Zajrzał Ewie w oczy i uśmiechnął się, właściwie wykrzywił twarz, zupełnie tak się wykrzywił, jak Grzegorz, kiedy opowiadał w kawiarni historyjkę... z Łukaszem w szparze na dmuchanym materacu... Odeszła od samochodu, odeszła od dziecka, usiadła przy ognisku. Szczapy strzelały, gdy kapał rybi tłuszcz, buchały iskry, siedziała, patrzyła w żar, wspominała, że gdy mieszkały razem, lubiła wejść do pokoju maleńkiej Dominiki i patrzeć na uśpioną buzię, rysunek ust, przymknięte oczy, rozchylone głębokim oddechem chrapki noska. Dominika spała na dużym łóżku, była w tym śnie dziwnie swobodna, z rozrzuconymi na boki rączkami o śmiesznie małych, zaciśniętych piąstkach. Ewa mogła patrzyć na ten obrazek długo. Był to widok kojący, spostrzegała, że patrząc na śpiącą Dominikę odpoczywa, rozpogadza 33 się, staje się spokojna... Potem tak bardzo brakowało jej tego widoku... Po przeciwnej stronie ogniska siedział człowiek jej bliski, który nie lubił Dominiki, nie lubił. To właśnie wtedy, obok tego ogniska wypaliła się w niej radość, że jutro znowu spotka Teodora... Ewa podnosi twarz znad białej płaszczyzny kartonu, na którym ma powstać następny pogodny rysunek. Sięga po żurnal, przewraca strony pisma, zwraca uwagę na jakieś koła, myśli, że coś z tego można dyskretnie zmałpować. Za szybą autobusu uciekają do tyłu ulice, coraz rzadsze domy, sklepy... Zakręt, droga pod górę, małe rondo. Ewa wysiada wraz z niewielką grupką ludzi. Czeka chwilę, aż inni rozejdą się w swoje strony, rozgląda się jakby w obawie, że jest obserwowana. Rusza wreszcie przed siebie w stronę lasu, jeszcze dalej od miasta. Idzie sporą chwilę, dopędzają ją i przelatują obok samochody. Słyszy za sobą szum silnika i chrzęst kół na asfalcie. Cichy pisk hamulców, samochód przystaje, wygląda zeń roześmiany Teodor. Otwiera drzwiczki, Ewa siada obok niego, uśmiechają się jak za najlepszych czasów, kiedy tu spotykali się w ten sposób. Dziś mają jeszcze połowę dnia i całą noc. Przemyślała wszystko, dała namówić się na tę randkę. Doszła do wniosku, że zaniedbała Teodora, a przecież jest mu potrzebna. Nie jej sprawa mieszać się w kierowanie zakładem. Wydała się sobie śmieszna z ową zachłannością... władzy. Zachłannością władzy? Przecież jej zupełnie nie o władzę chodziło, nie o władzę, do diabła, jak to nazwał Teodor. Nie o rządy w fabryce, nie o wpływy... chciała dobrze. Ale czy to jej sprawa, są przecież dyrektorzy, jest organizacja partyjna, rada zakładowa i ona Ewa pcha się jeszcze do poprawiania?! Mniejsza z tym, ważne że była u Dominiki, a teraz jedzie z Teodorem do przytulnego hoteliku na pół dnia i całą noc. Na tylnym siedzeniu w skórzanej torbie podzwania przyzwoita buteleczka, bardzo cienko pobrzękują szklanki i kieliszki. Ewie robi się ciepło, poprawia się na siedzeniu. Myśli, że potrzebne są takie noce, po nich czuje się bardziej żywa, potrzebna Teodorowi i światu, sobie, wszystkim. Była z Dominiką na długim spacerze, ten zerwany pomost wyraźnie się łączy. Niełatwa sprawa związać takie dwa wątki. Córka zaczyna powoli, jakby przez mgłę, rozumieć, ma już kilka lat, zaczyna zadawać pytania. – Mamusiu a dlaczego? Dlaczego nie jesteśmy razem... dlaczego? Dziecko to przecież nie kobieta, więc jak jej wytłumaczyć? – Kto to jest pan Teodor? A ty się z nim ożenisz, mamusiu? – Kobieta nie żeni się z mężczyzną, kobieta wychodzi za mężczyznę. – Mamo, nie chodzi o nazwę, chodzi o sprawę... nie rozumiesz? – Dominika patrzy okrągłymi oczami prosto w twarz matki. – Bo widzisz, mamusiu, u nas w szkole są dwie dziewczynki, nie mają tatusiów, bo sobie poszli, a ze mnie się śmieją, że ja mam tatusia, a nie mam mamusi, bo sobie poszła. Powiedz, jak to jest, ty sobie poszłaś? Ewa nawet teraz tu w samochodzie obok Teodora przygryza usta, zapada w zadumę, Teodor mówi coś do niej, pyta, ona nie odpowiada, jest daleko, z Dominiką. Droga ucieka do tyłu, zakręt, mały lasek, bajorko, wieś, mostek. Teodor coś mówi, wreszcie szarpie ją. – Gdzie ty, Ewa, jesteś? Co z tobą, obudź się! Ewa uśmiecha się, patrzy na Teodora. – Nic, tak sobie myślę. Samochód zbyt szybko wpada w zakręt, gumy piszczą, silnik zmienia ton, ale po chwili znowu szumi spokojnie jak rzeka w niewielkim wodospadzie. Droga ucieka do tyłu, zakręt, jakaś wioska, bruk... Podzwania butelka na tylnym siedzeniu, znacznie ciszej, innym tonem, podzwaniają szklaneczki przygotowane na toast przed pocałunkiem, który przeniesie ją do ich z Teodorem wspólnego świata... Dominika będzie stawiała coraz bardziej kłopotliwe pytania, 34 jeżeli ona nie wytłumaczy jej od razu wszystkiego tak, żeby zrozumiała, ją... Ewę. Dominika ma zrozumieć? Kiedy niezupełnie rozumie wszystko ona sama. Wczoraj zaprowadziła ją na lody. Kupiła jej dużą porcję, patrzyła, jak dziecko je. Czuła smak tych lodów jakby ustami Dominiki. Potem poszły do parku, patrzyły na wiewiórki biegające po drzewach, trzymały się za ręce. Dominika śmiała się, a Ewa kilkakrotnie dusiła kułakiem łzę w oku, głupie sentymenty. Może mężczyźni są na tyle silni, by dla nowej miłości zostawić dziecko, ale matka... Patrzyła na Dominikę, czuła odległość, skrępowanie dziecka, chociażby w sposobie trzymania ręki było coś nie uchwytnego. Patrzyła na park, jak wiele zmieniło się od czasu, gdy przychodziła tu z malutką Dominiką. Była wtedy jej zwyczajną matką. Wtedy nabierała rozpędu historyjka z Fryderykiem. Gdy przyjeżdżał, przychodził do parku, ściskał potajemnie jej rękę na ławce i dziewczyny do dzieci wzięły ją za taką jak one. Było ich kilka, w zorganizowanej paczce, podrzucały sobie dzieci do opieki, biegały na randki, do sklepów, za dużymi i małymi sprawami. Wzięły ją za swoją. – Przystojny twój facecik, przystojny! Żonaty? Kawaler? Jak masz chatę blisko, popilnujemy ci dzieciaka, ty nam popilnujesz, taki tu układ. Na Hankę możesz liczyć i na mnie, na Baśkę rudą nie, nie radzimy, zwariowała za jednym. Potrafi dzieci zostawić i iść w krzaki. Tu ją raz milicja złapała, heca wyszła. Złapała ją milicja gołą na dół. Dzieci się drą. Gliny pytają, czyje to dzieci. Ona płacze. Wzięli za frak, zaprowadzili na komisariat, dzieci też wzięli. Wydało się, żeśmy prysnęły i ją zostawiły na zbiorówce... – A ty, frajerka, musisz się cenić – mówiła jej niby skompromitowana ruda Baśka – ta od Adasia. – Musisz się cenić. Będą za tobą latać jak niejedni to drudzy, zawsze znajdziesz chętnych, żeby bawić im bachora za półtora patyka. Do mnie mój przychodzi, kiedy starzy tego okrucha są w robocie. Cała chata nasza, cała... cztery łóżka do wyboru. Raz to nawet prywata była, Hanka wzięła swojego studenta. Na dzieciaki mamy sposób, żeby spały... łyżkę maku w chusteczkę, trochę cukru i niech ssie jak smoka, possie, possie, uśnie. Albo lekko odkręcić gaz, nachylić łepek, wdechnie maluch trzy razy, pobeczy i śpi dwie godziny, a przez dwie godziny to akurat... można się wykochać a wykochać, no nie? Później nie miała spokoju. Nie miała spokoju, kiedy dowiedziała się, że Natalia choruje i Dominiką opiekuje się obca dziewczyna. Ale wówczas nie pokazywała się jeszcze u Łukasza. Wówczas była autentyczną parszywą matką, która uciekła. Niedługo to trwało, ale przecież tak było. Dzisiaj wystarczy, że zadzwoni, a Natalia przygotuje jej dziecko, ubierze w najlepszą sukienkę, włoży najładniejsze buciki i da do zabawy jak lalkę. – Mamusiu, a ty wrócisz do nas, wrócisz prawda? – Ewa wie, że nie wróci, nie wróci, niezależnie od Fryderyka, Teodora... nie wróci. Wczoraj czytała Dominice w parku bajkę, karmiły wiewiórkę mimo napisu, żeby nie karmić wiewiórek, bo gryzą, śmiały się, trzymały za ręce. Kątem oka obserwowała inne matki, były mniej czułe, mniej aktywne w tej opiece... po prostu zwyczajne matki. Wieczorem przyszedł moment, który zawsze przychodzi, gdy ona widzi się z Dominiką. Odprowadziła ją pod dom i trzeba było powiedzieć: – Do widzenia! – Od pewnego czasu Dominika pierwsza mówi: – Do widzenia, mamo! Kiedy przyjdziesz? Albo: – Mamo, kiedy się zobaczymy? – Ona mówi wtedy gorączkowo o pracy, że ma jej tyle, że wyjeżdża służbowo, że zadzwoni, że wpadnie na pewno w przyszłym tygodniu. Dominika uśmiecha się jakoś dorośle, jakby rozumiała kłopoty matki, nie tylko te związane z pracą. Ewa patrzy ponad maską samochodu na uciekającą do tyłu szarą szosę. Czuje na udzie rękę Teodora, która wraz z cieniutkim materiałem sukienki wędruje do góry. Teodor odwraca spojrzenie od szosy, patrzy na nią. – Tak dawno cię nie miałem, dlaczego jesteś ostatnio niedobra? Ewa kładzie swoją dłoń na jego ręce, przytrzymuje ją mocniej w uścisku, czuje napływające do ciała ciepło, także czuje, że dawno nie należała do Teodora. – Mam dla ciebie niespodziankę – mówi Teodor – lubisz towarzystwo, tym razem nie będziemy sami. 35 Dziwne jej się to wydaje, czyżby Teodor zrezygnował z konspiracji? – Jak to nie sami? – Zamówione są dwa pokoiki, będzie Krzysztof z dziewczyną. – Krzysztof? Ten szczeniak? – Dlaczego szczeniak? Ma dwadzieścia kilka lat, poza tym bardzo fajny chłopak. Robiła wymówki Teodorowi za tę konspirację, prosiła o towarzystwo, chciała żyć z ludźmi, a nie tylko kraść miłość z nim. Nowy przyjaciel Teodora nie podobał jej się jednak. Czuła, że ta przyjaźń wynika z koligacji tamtego, którego ojciec jest kimś w Warszawie. Ale niech tam, może lepiej, niech będzie... – Ewa uśmiecha się. Teodor mocno zaciska palce na jej udzie. – Zostaw, zrobisz znaki – Ewa mruży oczy, uśmiecha się znowu. Zatrzymują się na rynku niewielkiego miasteczka, wychodzą, Teodor trzyma ją mocno pod rękę, przed wystawami obejmuje ramieniem. Spoglądają sobie w oczy, jakby nastąpił renesans tej miłości. Kupują jakieś puszeczki, buteleczki, Teodor zatrzymuje się przed kioskiem, kupuje dla niej jeden goździk, bez przybrania. Pokój w hotelu przytulny, na stole w wazonie stoją kwiaty, na tapczanie leży złożona czyściutka pościel, pod oknem kręci się mały wentylator. Teodor obraca się do Ewy, chwyta ją w ramiona, całuje. Ewa czuje jego dłoń na biuście, biodrach, udach... Też całuje go mocno. Rozlega się pukanie, odskakują od siebie, Ewa poprawia włosy, Teodor otwiera drzwi. Jest Krzysztof. Kłania się, całuje w obie ręce Ewę, przygląda jej się, jakby oceniał, na ile ona jeszcze mogłaby się przydać jemu w sytuacji jak z Teodorem. – Zapraszam do nas na drinka, moja pani czeka... – Mizdrzy się do Ewy Krzysztof. Ich pokój jest podobny. Ładna dziewczyna w dżinsowej spódnicy i bluzce, bez stanika, kręci się po pokoju, dolewa whisky do szklanek, bzyka syfonem, żongluje bryłkami lodu. Ma długie rozpuszczone włosy, wydatny i kształtny nawet w takim stroju biust, długie uda. Ewa obserwuje ją, myśli, że ta dziewczyna warta jest innego mężczyzny niż ten szczeniak, chociaż taki przystojny. Butelka szkockiej podlewana wodą sodową wysycha szybko i towarzystwo przenosi się na dół, gdzie gra orkiestra. Ewa po pewnym czasie spostrzega, że będzie to nieudany wieczór. Teodor nadskakuje więcej Krzysztof owi i jego dziewczynie niż jej. Tamten zachowuje się, jakby to było normalne, prosi do tańca nieco wyniośle Ewę. Przyciska ją do siebie zbyt mocno. Ona czuje jego oddech na szyi, zbyt często czuje jego udo między swoimi udami. Odsuwa się kilkakrotnie, hamując te zapędy, szuka wzrokiem Haliny, dziewczyny Krzysztofa, która tańczy z Teodorem i patrzy gdzieś w przestrzeń, w każdym razie nie na nich. Kelner zmienia butelkę na stoliku, Teodor staje się sentymentalny, Krzysztof arogancki, jego blondynka w dżinsowej spódnicy ziewa i wyraźnie ma już ochotę na łóżko. Teodor kupuje w barze butelkę koniaku i przenoszą się dla odmiany do ich pokoju. Ewa jest zła, że dała skusić się na ten wyjazd. Dziewczyna Krzysztofa przynosi grzałkę i gotuje wodę na kawę. Rozlewa wrzątek po stole, syczy parząc sobie palce, wiesza się Krzysztofowi na szyi, sepleni, rozlewa koniak do kieliszków i po stole, wreszcie zaczyna naśmiewać się z Krzysztofa, że znowu noc będzie pita a nie kochana, bo z niego taki mężczyzna, że pożal się Boże. Krzysztof niewiele sobie z tego robi, dyskutuje zawzięcie, bełkocze bardziej niż mówi. Teodor też robi wrażenie zalanego. – Ale zabawa – myśli z goryczą Ewa. Patrzy na zegarek, godzina wpół do pierwszej. Dziewczyna Krzysztofa przybliża się do niego, głaszcze po twarzy, mówi: – Wiesz, kochasiu, idę spać, jak wrócisz, możesz mnie nie budzić, bo niby po co... – wydyma pogardliwie usta, znika za drzwiami. Dobrze, że przynajmniej ta poszła – myśli Ewa z ulgą, nalewa sporo koniaku do szklanki, wypija duszkiem i czuje, że jest jej bardzo smutno. Teodor opowiada namiętnie Krzysztofowi, jak to wykończył jednego cwaniaka, który zaczął zadawać głupie pytania. Krzysztof siedzi rozwalony w fotelu, pali papierosa, drapie się trzymając rękę w kieszeni. Ewa patrzy na nich, 36 na siebie w lustrze, jest jej przeraźliwie gorzko. Krzysztof w dziwny sposób przypomina jej Grzegorza. Odwraca się od nich, zdejmuje pantofle, kładzie się na tapczanie, bez słowa okręca kocem i usiłuje usnąć. Tamci nadal zawzięcie dyskutują. ...Dominika ma pochyloną główkę, głęboko wdycha gaz, odwraca się, patrzy na nią szeroko otwartymi oczami, w tych oczach jest prośba o ratunek. – Mamusiu pomóż! – Ewa szarpie pęta trzymające ją w bezruchu, chce dosięgnąć Dominiki, ale nie może. Uświadamia sobie, że jest zbyt daleko i teraz nie może pomóc dziecku... Dominika krztusi się gazem, po jej policzkach płyną łzy. – Mamusiu, czy ty ożenisz się z panem Teodorem? – Ewa jest spocona z wysiłku, szarpie niewidzialne więzy, bo nad Dominiką pochylony jest Grzegorz, krzywi gębę w uśmiechu, bierze w ramiona Dominikę i pochyla mocniej jej główkę nad kuchenką. Ewa ciska się w jakimś schowku, w jakiejś szczelinie, w dziurze... na dmuchanym materacu, patrzy na córkę, której oczy są coraz bardziej okrągłe. – Mamo! Mamo! – krzyczy Dominika i wtedy twarz Grzegorza jest nagle twarzą Teodora, który stawia dziecko na podłodze obok kuchenki. Dominika patrzy dookoła bezradnie. Stoi na jakiejś ogromnej płaszczyźnie, jakby na pustyni, wiatr rozwiewa jej długie rozpuszczone włosy zupełnie takie blond, jak dziewczyny Krzysztofa, która powiedziała, że gdy Krzysztof przyjdzie, żeby jej nie budził, bo niby po co. Grzegorz nurza twarz w tych włosach. Na buzi Dominiki pojawia się uśmiech tamtej, taki wymowny... bo niby po co... mamusiu. Dominika zwija się w ramionach Grzegorza, a ona, Ewa, patrzy na to ze swojego schowka na dmuchanym materacu, patrzy, i nic zrobić nie może, nie może nawet krzyczeć... Małe ciało w rękach Grzegorza sztywnieje. Z ramion i nóg Ewy spadają więzy, siada na posłaniu. W pokoju półmrok, duszno, dym. Światło nocnej lampy ledwo przebija przez białe smugi. Ewa chwyta się za głowę, chce krzyczeć, ale oni tego nie widzą. Krzysztof chodzi po pokoju, Teodor siedzi tyłem do niej, słucha monologu. – To wiesz, jak było? Wpadli wszyscy, starzy stracili fuchy, apokalipsa, powiadam ci, przez jedną szczeniarę! Taki półkurwiszon nic więcej, mówię ci półkurwiszon; ani uroda, ani inteligencja, zrobiła na szaro całe miasteczko... – I nie było na nią sposobu? – pyta Teodor. Ewa siedzi, patrzy na zegarek, niedługo świt, a oni ciągle dyskutują. – Nie było, zabezpieczyła się, sprawdzali, czy miała jakiegoś doradcę adwokata, speca. Gówno! Nikogo nie miała, sama wygłówkowała, powiadam ci, w ten sposób, że nie szło jej ugryźć. Zniszczyła miasteczko. Zniszczyła notabli, sekretarzy, naczelników, kierowników, bracie, stracili synekury i stary mi mówi, wystrzegaj się dziwek! – Ha! – Teodor ożywia się – mówisz? A jak było z tą Jadwigą? – Z Jadwigą, ty pytasz? To ja ciebie powinienem spytać, jak było z Jadwigą. Ale za Jadwigę ja ci jestem winny dużą wódkę, nie – cysternę wódki. – He! he! he! – rechocze Teodor – dobrze zagrałem, co?! Krzysztof przystaje przed nim, kładzie mu rękę na ramieniu, potrząsa nim. – Dobrze zagrałeś, stary, po aktorsku, profesjonalnie. Jadwiga odczepiła się ode mnie bez kosztów. To, coś ty dla mnie zrobił, to jest przysługa, męska przysługa, zawsze to będę powtarzać. – Głupstwo, stary – promienieje Teodor. – Głupstwo, ale takie głupstwo trzeba chcieć zrobić, w tym rzecz, stary. – No widzisz, ja chciałem, choć mi jej było żal, trzymała się, nie była łatwa, że niby ty, że nie, bo nie byłaby lojalna, ale jak wszedłeś i zobaczyłeś nas, no to ci próbowałem wytłumaczyć, a potem uciekłem, bo niby jak jej nie wierzysz, to przecież mnie też nie uwierzysz. Ale nie była to sprawa fair, nie była, pies jej zresztą mordę lizał. Krzysztof znowu przystaje przed Teodorem. – A powiedz ty, co znaczy sprawa fair? I co znaczy sprawa nie fair? Na przykład, w tym miasteczku co było fair, a co nie fair? – No, no właśnie! Powiedz, jak było, wreszcie powiedz, stary, jak było w tym miasteczku. 37 – Jak było? Synkowie różnych pierwszych... rozumiesz... dobrze, że wyjechałem do Warszawy, bo byłbym między nimi. – No i co? – Było takich kilka ciź, ładnych, świętych, to oni dopadli jedną w parku i ją załatwili, złapali drugą i też ją załatwili. Szum się podniósł, ale starzy cór zadziałali, żeby siedziały cicho, bo wstyd, a jak któraś za bardzo skakała, tamci mieli sposób. Jedną ludzie znaleźli w basenie pożarowym... Ten półkurwiszon żył z nauczycielem już w dziewiątej klasie, Danusia... nawinęła im się chyba specjalnie. Załatwili ją, przy okazji dali po gębie, bo była harda. Kapujesz, ona nawinęła im się drugi raz, no i znowu ją załatwili, we czterech. Za parę dni przyszła do tego najważniejszego taty, daje mu list do ręki. Ten chciał ją wyrzucić, ale ona obcesowo: – Proszę przeczytać, a potem może mnie pan aresztować za szantaż. – Tamten otwiera list, na początku z dziesięć adresów, różnych biur notarialnych, ze dwa adresy za granicą i napisane, że takie listy zostały złożone pod tymi adresami. Gdyby nagle znikła, będą wysłane do prokuratora generalnego, do Komitetu Centralnego Partii, do kilku gazet... Ten stary czyta, dalej, uważasz opisy sytuacji, opis synka i zadrapań na jego plecach, bo kiedy ją ten tego, to go zahaczyła szpilką do włosów głęboko, że mu zostało na parę miesięcy. Takie różne, najróżniejsze szczegóły, wszystkie dziewczyny wymienione... Wtedy stary zmienił ton: – Co ty, dziecko, chcesz? – szczerzy zęby do panny, a dziewczyna z uśmieszkiem: – Pół miliona, tatusiu. – No i sejmik w miasteczku, zwołali się faterki od innych synków. Zaprosili dziewczynę, trochę straszą, trochę głaszczą, mówią, żeby się nie wygłupiała, nie pół miliona, a sto tysięcy. Ona na to, że pomyśli. No i pomyślała. Ten stary dostał tasiemkę... Miała, małpa, torebkę na rozmowie, kiedy szedł ten układ, w torebce kaseciaka. Bracie, pełna dokumentacja sprawy. No i wtedy starzy wzięli pasy, synkom po dupie. Wyszło, który gwałcił, który patrzył, który przytrzymywał. Starzy zaczęli się żryć. Nie wiadomo o co temu kurwiszonowi chodziło, o forsę czy o drakę, chyba o drakę, bo posłała cały majdan do Warszawy. Przyjechali spece no i skończyło się. Mówię ci, że gdybym nie wyjechał, toby mnie to spotkało. Stary wie, że nam się wtedy udało... Ewa wdycha głęboko powietrze, jeszcze jej z rzęs nie opadł widok Dominiki w ramionach Grzegorza, a obudziła się na taki monolog. Teodor zaciąga się papierosem. – Głupia sprawa, no i co z tą dziewczyną? – Nic, machnęli ręką, nie moja i nie twoja sprawa. A co u ciebie? – U mnie? Same kłopoty, duże kłopoty, ale celuję na co innego. – Wiem, tylko nie wiadomo, czy ci się uda. Gadałem o tobie ze starym, ale on się teraz martwi mną, mówi, żebym zabrał się do nauki, bo tak niedługo będę mógł improwizować. Patrzę na swojego starego, dziwak, ci powiadam, takie jak on ma chody, stosunki! Idealista... Buduje socjalizm, wierzy w ten socjalizm, mieszka w czynszowej kamienicy. Uczciwiak, rozpacza, że główną jego przegraną to to, że ja jestem taki – śmieje się Krzysztof – że ja chcę mieć coś z tego bałaganu dla siebie... Uważasz, to jego przegrana, bo on ideowiec, gołodupiec od przedwojny jeszcze. – A ty to nie wiadomo, jaki jesteś i o co ci chodzi, Teodor? Teodor bierze butelkę ze stołu, zagląda do niej, jak w okular mikroskopu, potrząsa, bełta resztę płynu. – Widzisz, twoja sytuacja jest inna, masz starego wysoko, może cię poprzeć, ja muszę sam, własną główką, własnymi rękami. Odpowiedzialność, punktualność, decyzje. Wybieram się wyżej, ale to niełatwe, takich jest wielu, tylko oni nie mają programu, to im się nie podoba, a tamto im się nie podoba. Jak widzą, że coś pęka, krzyczą, a co pęka – ktoś zarządził. Ja mam taktykę z budy jeszcze. U nas potrzebni są ludzie na tak. Zauważyłeś? Ludzie na tak! Tacy są potrzebni! Wybudowali fabrykę, fabryka się wali, chociażby się waliła dlatego, że zawieźli cement na własne domki – ja powtarzam za gazetą: dobra fabryka. Robią hale, obliczają przy- 38 szłą produkcję, ja mówię, że da się zrobić półtora tego... – Teodor pochyla się nad stołem, przybliża twarz do twarzy Krzysztofa. – Mam pewien etap za sobą, dobry jestem. Ale powiadam ci odpowiedzialność, punktualność, trudne decyzje. Można małych dostać bez samicy. Małych bez samicy... Kooperacja, materiał, surowiec, bhp. Początkowo celowałem na naczelnego, ale tam trzeba tyrać, bardzo tyrać, teraz upatrzyłem coś innego, dlatego muszę być lepszy. Mam credo... Jeżeli żądają sto, ja zgłaszam sto dwadzieścia. Nikt nie sprawdza, czy to realne, zgłaszam większe moce, większe efekty. Nikt mnie nie pyta, jak to zrobię. W hali wyrzuciłem podnóżki od krosien, w magazynie palety, zmniejszyłem odległości od ściany, hala i magazyn rozciągnęły się, jakby były z gutaperki, zgłosiłem efekty... Krzysztof przygląda się Teodorowi, wstaje, przechodzi po pokoju w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, staje przed nim. – Mądry jesteś, rzutki z ciebie facet; tylko, między nami, taka improwizacja zacznie ci się walić i wtedy leżysz. Teodor rozsiadł się w fotelu, zapalił papierosa. – Hmmm... komu się zacznie walić, mnie? A komu ja tę fabrykę buduję, sobie? Przecież cały czas ci w łeb kładę, że wybieram się wyżej. Jestem uczciwy, cudzego nie ruszę. Nawet delegacji nie zaokrąglę. Premie?! Nagrody?! Inne profity? Patrzę na to, jak pies na jeża, musi być jasne, że mi dają, dopiero wezmę. I nie podskakuję, nigdy nie mówię: nie da rady. Powiadasz, że zacznie się walić. Ja tańszym kosztem oddam do eksploatacji fabrykę o zwiększonych mocach, lepszych jak były założone, odejdę w dużej gali, a planu, stary, w tej fabryce nie wykona już kto inny. Krzysztof milczy, gapi się na szklankę z koniakiem jak sroka w gnat. Ewa całkiem wytrzeźwiała, patrzy na białe warstwy dymu, na tych dwóch, którzy pewni są, że ona śpi. Zapomnieli o swoich kobietach, roznamiętnili się dyskusją, mają credo, mają program. Milczą teraz, patrzą przez dym każdy w inny kąt pokoju. Krzysztof spogląda na Teodora. – Jasno stawiasz, stary, jasno mówisz, masz odwagę, nie tylko tyś taki cwaniak, więcej takich, tylko nawet przed sobą kłamią, żadnemu na myśl nie przyjdzie, żeby tak rzecz nazwać, chociażby we własnych myślach. A ty jasno stawiasz, stary... Teodor wstaje z fotela. – Może trochę przesadziłem, chyba przesadziłem, niezupełnie tak jest, ale odrobinę trzeba myśleć i o sobie. No nie? – Trzeba, koniecznie trzeba, jak coś będę miał – sztama. No, idę do swojej lali, bo za co jej płacę, nie forsą, ale profity ma duże. Ona i bez tego by poszła, twoja ślicznotka śpi? – Śpi... cholera, czy aby czego nie słyszała, bo to też taka... naiwniaczka. Ewa przymyka oczy, czuje suchość w ustach, nie od wypitego koniaku, a tej usłyszanej rozmowy. – Cześć, stary – mówi Krzysztof. – Cześć, do jutra! Pośpimy, musimy się wywiązać wobec dam, no nie... – Cześć! Krzysztof poszedł. Teodor krząta się, zbiera pety, wynosi popiół, wsypuje do muszli, spuszcza wodę, rozbiera się, za chwilę położy obok Ewy. Mają przed sobą jeszcze resztę nocy, świt i całą przyszłość tej miłości. Siedzi Andrzej w kabinie ekspresowca, który ma niebawem opuścić. Statek wyrasta burtami nad wodę, wyżej i wyżej w miarę jak dźwig szerokim gestem przenosi kosmate hify australijskiej wełny z ładowni na keję. Portowcy spieszą z wyładunkiem, bo lato jakieś przeklę- 39 te, ciągle leje deszcz, woda gorsza dla wełny od ognia. Właśnie pokazało się słońce, uwijają się ludzie wśród balotów, kręcą sztaplarki między burtą a pryzmą. Siedzi Andrzej w kabinie, patrzy na portowy krajobraz za bulajem, ma złudzenie, że błąka się jeszcze koło niego dym z papierosa Iwony. Teraz wyjeżdża nieszczęsna bawełna. Sztauowanie nie jego sprawa, od tego są spece nawigatorzy, co innego gdy ropa z tanków zaleje ładunek... Każdy marynarz po pewnym czasie, chociażby nikt go nie uczył, zaczyna kapować się w złośliwościach, dla lądowego szczura sympatycznych, towarów. Głupie jabłka – kiedy ich jest dużo – potrafią cichcem, jakby zupełnie zza węgła, zabić człowieka. Taka śmierć zdarzyła się bajkokowi na chłodniowcu tuż przed odpłynięciem Andrzeja na owo Jezioro Gorzkie, gdzie na uwięzionym statku trzeba było pilnować kilku tysięcy ton wełny. Fakt, że bajkok nie miał fachowego przygotowania, a intendent zawalił sprawę i nie pouczył chłopaka, że co jest w ładowni, to nie to samo co zna na lądzie... nie to samo... Wełna, bawełna, jabłka, banany, stalowe maszyny, makuchy – wszystko poczciwy martwy towar, a jednak kalifornijskie jabłka załatwiły Piotrka bajkoka, że ani zipnął. Owoce były okazałe. Takim właśnie jabłkiem musiała kusić Ewa Adama, jeżeli prawda, że kusiła go jabłkiem a nie czymś, na pokusę czego ten jedynie oblicze Pańskie oglądający samotnik był znacznie mniej odporny. Na jabłka natomiast bezspornie dał się złapać Piotrek bajkok. Wieczorem wziął koszyk i poszedł po owoce. Był dopiero na drugim rejsie. Mówili, że z zawodu zegarmistrz, ale chciał zobaczyć świat i przez jakąś protegę wylądował na chłodniowcu. W papierach miał na wyrost coś o przygotowaniu fachowym do tej nowej pracy, bo niby przesada z kwalifikacjami, co taki bajkok musi umieć? Kartofle poobierane przez maszynę wyoczkować, zmywanko załatwić? Po co zaraz wielkie instruktaże. No i bajkok nie wiedział, że głupie jabłka, chociażby takie piękne jak te kalifornijskie w ładowni, stają się agresywne i nie można do nich wchodzić. Bajkok Piotruś wszedł i od razu zrobiło mu się dziwnie. Fakt, że ładownia nie była odpowiednio zabezpieczona, Piotr skorzystał z okazji, że luk pomocniczy nie był zamknięty, wszedł po drabince na skrzynki, gdzie jedna była uszkodzona, można było z niej koszyk owocem napełnić. Ponieważ od razu się spocił i poczuł niewyraźnie, przysiadł, żeby odpocząć, zaraz też zmiarkował, że dzieje się coś złego, bo rzucił się na powrót do drabinki, musiał wejść na jej krawędź, bo kiedy go znaleźli, leżał na skrzynkach lekko potłuczony... życia już w nim nie było. Nie wiedział bajkok Piotr, że nawet najpiękniejsze owoce wydzielają dwutlenek węgla, a jak jest ich kilkaset ton w szczelnej ładowni, nie ma już miejsca na tlen do oddychania. Andrzej patrzy na bom żurawia, bom wraca nad luk po nowy unos, za chwilę wytaszczy następne bele bawełny, patrzy na kosmaty ładunek, który też ma swoje fanaberie, przestał myśleć o dymku z papierosa Iwony, przypomina mu się historyjka z mięsem wiezionym z Australii wokół Afryki. Było to w czasie, kiedy potopione wraki zakorkowały Kanał Sueski. Kilka tysięcy ton mięsa, a na statku szwankuje chłodzenie ładowni, woda pod kadłubem prawie gorąca, dookoła żar, słońce przypieka wypełniony wołowiną stalowy kadłub. Niechby to zaczęło gnić... Ani chybi lepsza już tląca bawełna. Andrzej patrzy przez okrągły bulaj, hif za hifem wypełza z luku, wędrują bele jak kosmate szczeniaki przenoszone za skórę na grzbiecie. O, teraz wyjeżdżają porudziałe na bokach. Najpierw wynurza się hak, potem łańcuchy, aż wreszcie pożółkłe od przeklętego swądu bele. Jak tam mógł zapruszyć się ogień... węszą specjaliści, węszy prokurator... nic wywęszyć nie mogą. Nie ma winnych, tylko on, Andrzej, zapłacił swoją dolę. Nie ma szczęścia do tego ładunku. Kiedyś bawełnę zalała ropa z tanków, podczas sztormu w Zatoce Biskajskiej powstał przeciek, złapała bawełna paliwo jak sucha bibuła atrament. Szło rude do góry po białym, a oni biegli od zaworu do zaworu, od tanku do tanku, żeby zahamować zniszczenie. Statek był stary, tank przekorodowany. Nie jego była wina, ale niewidzialna krecha została. A teraz po nabrzeżu biegają spece, rzeczoznawcy od bawełny, dotykają, patrzą przez szkła, wąchają. Że też on nie może odczepić się od tego cholerstwa, bo jak na tej linii odczepić się od bawełny? On ten ładunek zna jeszcze z Gorzkiego 40 Jeziora, kiedy statek stał zablokowany z pełnymi ładowniami wełny. Tysiące ton kosmatych bel sprasowanej owczej sierści i kilkaset ton bawełny. Załogi zmieniały się co pół roku na przyszpilkowanym kotwicą do dna statku. Odpękał tam wówczas swoje pół kalendarza. Jak dzień wstawał, tak mijał, słońce wyłaziło z wody i do niej właziło, maszyny zastopowane, nic się nie działo na statku. W ładowniach drzemały bele. Jak zarazy wystrzegali się ognia i przecieków wody. Więcej wody niż ognia; ze względu na wełnę, która pali się nie od ognia, lecz od wilgoci, taka jej ładunkowa fanaberia. Za bulajem dźwig przenosi z burty statku na brzeg sześcienne bele. Andrzej patrzy na ten obraz, do którego przyzwyczaił się przez tyle lat na tej linii. Dziś zszedł ze swej ostatniej tutaj wachty. Znowu znalazł się w osadzie, gdzie kiedyś zakosztował rybackiego życia. Idzie ulicą od dworca, w kierunku portu. Za rzędami niewielkich domów żółty piasek, sieci na tyczkach rozpięte do słońca, łodzie rozsypane po brzegu, widać je między rybackimi obejściami, leżą nieruchome niczym ryby olbrzymy wyrzucone na brzeg falą. W górze krzyczą mewy, zapuszczają się w głąb osady, można by je wziąć za gołębie kołujące nad miniaturowym rynkiem. Andrzej rusza dalej, port już blisko, w basenie widać jego przyszły statek. „Aloza” wznosi się burtami nad nabrzeżem. Rudy od rdzy, zmęczony długim pobytem na łowisku. kadłub tkwi na cumach i szpringach, czeka na nową załogę, która ożywi jego mechanizmy i sprowadzi do macierzystego portu ,,Aloza” przybyła tu z ładunkiem ryby do chłodni składowej, wyładunek trwa długo, załoga rozpełzła się po kraju. Starszy mechanik poszedł na emeryturę, Andrzej będzie tu szefem maszyn. Kiedyś był mechanikiem na przetwórni, ale przeszedł do floty handlowej, poszczęściło mu się. I co z tego... przez ten cholerny ładunek bawełny znowu wraca na „rybaki”. Czeka właśnie na niego brązowy od rdzy, cuchnący makrelą statek. On patrzy na rybacki port jeszcze zza bramy... – Może by wrócić? – myśli. Dziwili się w kadrach jego decyzji. – Odchodzi pan z marynarki handlowej? Do rybołówstwa?! Niech pan nie robi głupstw, okres kary szybko minie, potrzebujemy takich mechaników jak pan... – Ale on tu zaczynał z „rybaka”. Z kutra poznał morze, z niskiej burty. Morze poznał i ludzi... innych niż później na „salonowcach” w PMH. Tu poznał szypra Morszczuka i Wiktora, ludzi wyciosanych z twardego materiału, dziwnych, można by powiedzieć romantycznych. Był w rejsie, kiedy ci dwaj spotkali się po latach. Kuk kilkakrotnie donosił im półlitrówki, a gdy w nocy przyszli do sterówki, byli trzeźwi, jakby nie powąchali korka. Andrzej nie cofnął się, przeszedł bramę rybackiego portu, idzie nabrzeżem w kierunku,, Alozy”, przy kei stoją rzędem kutry, ostatnie niedobitki, takie jak te Wiktora i szypra Morszczuka. Rok temu obaj poszli na emeryturę, w mieście żyją, być może spotykają się w klubie morskim albo w mieszkaniach, wspominają stare czasy. Andrzej wspinał się po klekoczącym trapie. Przy tablicy stoi rybak na wachcie, Andrzej pokazuje mu książeczkę, przechodzi dalej. Zgłasza się u kapitana. Kapitan patrzy spode łba, milczy, pysk ma skrzywiony. Podobno miał swojego mechanika, prosił w kadrach, żeby zamustrowano tamtego, ale stało się inaczej i na tę cholerną, przerdzewiałą od stępki do noku najwyższego masztu krypę przysłano Andrzeja. – Pan pracował w PMH i zrezygnował pan? – pyta nowy „stary” i rozdziawia gębę, jakby nie wiedział, jakby nie znał sprawy. – Pracowałem i zrezygnowałem – ucina Andrzej. Rozmowa jest formalna, nijaka. – Kreatura – myśli o kapitanie Andrzej i spostrzega zaraz, że niewiele go to martwi. Niech sobie „stary” będzie, jaki chce, ważniejsze żeby maszyna była jeszcze do użytku w tym rejsie przed remontem. O czternastej ma być na burcie emeryt mechanik, żeby pokazać urządzenia. Andrzej ogląda kabinę, jest nienajgorsza, ale mogłaby 41 być przedpokojem do salonu, jaki miał na ekspresowcu. Wychodzi na korytarz, idzie klekoczącym trapem na dół, na keję, potem wzdłuż nabrzeża, innego od tego w porcie handlowym. Przy pachołach na cumach i szpringach stoją pordzewiałe trawlery, koło chłodni walają się rozgniecione ryby, w powietrzu ciężki zapach dla każdego, kto nie był rybakiem. Andrzej idzie do końca kei, na falochron. Z morza wracają kutry, patrzy na nie, jak przybliżają się, rosną, stają większe, wyraźniejsze, aż są już zupełnie blisko. Dudnią diesle na wolnych obrotach, głęboki ton odbija się od betonowych falochronów, niesie po porcie tak bardzo znajomym echem. Więc on po kilku latach powraca, skąd wyszedł... Mimo wszystko wtedy inny był tu świat. Znowu przychodzi wspomnienie szypra Morszczuka i Wiktora, ich starej sprawy... Nie chodziło im o dziewczynę, chodziło o zdradę, życie lub śmierć, sprawę wielką kiedyś, dziś już zwietrzałą. Było coś między nimi dwoma, że gdyby wiedzieli o tym w kadrach, nie przysłaliby Wiktora tam, gdzie szyprem był Morszczuk. Może to dziwne, ale historyjka szypra Morszczuka i Wiktora z tamtego żółtego kutra kojarzyła mu się zawsze z jego własną o wiele mniej romantyczną i o wiele bardziej szczenięcą historyjką ze studium przygotowawczego z Teodorem i wiceprzewodniczącą Duwe, ze zmaganiami na kursie selekcyjnym, z pozostałymi w pamięci resztkami łódzkiej sutereny, wspomnieniem baraku i studenckim startem. Tamci dwaj walczyli o nową rzeczywistość, on też walczył, siedząc po nocach wczepiony w książkę. Po pierwszym semestrze odpadła prawie połowa kolegów. On, kiedy opanował matematykę, potykał się na chemii, kiedy likwidował dwóję z chemii, wpadał na historii. Inni podkpiwali z niego: mól, kujon, na rozum bierz więcej, bracie, na rozum. Ale na myślenie trzeba było więcej czasu, łatwiej wziąć książkę i nauczyć się, wkuć jak leci, niechby nawet reguły matematyczne. Byli tam mądrale prymusi, którzy poukrywali matury, żeby tą drogą dostać się na studia. Tacy jak on musieli uczyć się w dzień i w nocy, aby nadążyć, aby wytrzymać. Nawet na pracę w organizacji nie miał czasu. Dawali mu zresztą spokój. Pilniak, niech się uczy. Do organizacji pchali się inni, jeden przez drugiego, na wyścigi. Uczył się, na wszystko inne patrzył z daleka, tylko pewne rzeczy zaczęły go dziwić, do ich grupy należał Teodor Barcz przewodniczący ZMP na roku. Nie uczył się. Kiedy zbliżało się zebranie sprawozdawczo-wyborcze, można było usłyszeć między chłopakami, że lepszym będzie Romanowski, który mówi, co myśli, a nie tylko recytuje wytyczne i uchwały. No i przewodniczący Teodor Barcz zaraz na początku zebrania zabrał głos. Krzyczał, że kolega Romanowski oszukał organizację i on ma dowody, że jego rodzice mieli przed wojną sklep. Był u nich w domu i widział portret przedwojennego prezydenta. Rozmawiał z rodzicami Romanowskiego i nie zauważył, aby odnosili się z należytym szacunkiem do nowej rzeczywistości. Romanowski siedział blady, a Barcz wykrzykiwał, że takiego należy usunąć z organizacji i uczelni, bo obcoklasowy, pewnie zwyczajny wróg... A przecież Romanowski uczył się rzetelnie, organizował grupy pracy społecznej, pomagał takim z sutereny, a słyszał kto, żeby komu pomógł Teodor Barcz? Romanowski tylko przez interwencję profesorów został na studium. Przewodniczącym ponownie obrano Teodora. No i Andrzej przerywając wkuwanie wzorów zadawał sobie pytanie, czy tak powinno być, przecież nie tylko on wiedział, że Barcz nic nie umie, nie uczy się, wymyśla akcje, sztuczne niebezpieczeństwa, żeby być bardzo potrzebnym. Dlaczego mu się to udawało, skoro wszyscy wiedzieli, że tak nie powinno być? Dlaczego? Komu będzie potrzebny taki Barcz, który przejdzie na politechnikę niedouczony? Tam też uczepi się przewodzenia w organizacji, będzie się czepiał tego przewodzenia, za cenę racji, prawdy, nawet za cenę tej organizacji... Nie wiedział wtedy, że stanie oko w oko z tym przewodniczącym. Oko w oko na płaszczyźnie organizacji, polu dla niego jeszcze egzotycznym. Pośród nowego, które wówczas przychodziło, poznał pierwszą dziewczynę. Była starsza, chciała iść na uniwersytet, być dziennikarką. Jej koleżanka z pokoju poszła do szpitala i ona mieszkała sama. Andrzej przychodził do jej pokoju, dziewczyna pomagała mu wytrwale, a że żyła widocznie nie tylko nauką jak on, raz zgasiła światło i pocałowała go w usta. Jemu nabiegła krew do głowy, spurpurowiał. Bardzo by chciał tego co 42 ona... Jak błyskawice przelatywały mu po głowie myśli... A jeżeli kto się dowie? No i pierwszy raz tak zwyczajnie? – Słuchaj, Halina... ja... ja... – jąkał się. Halina całowała go jeszcze chwilę, po czym zaczęła słać łóżko. Wtedy rozległo się pukanie do drzwi, głośne, groźne, a potem jeszcze głośniejsze i jeszcze groźniejsze. Zamarli. – Proszę otworzyć! – rozległ się głos wiceprzewodniczącej Hermenegildy Duwe, trzydziestoletniej panny, niskiej, przygrubawej, tępiącej zajadle u dziewczyn przejawy kobiecości, kolorowe spódnice, spotkania z chłopcami. – Koleżanko Fabisiak, proszę w imieniu organizacji otworzyć! Jest u was w ciemnościach kolega Niedziurko. Łomot pięściami, szum na korytarzu, głośne pytania co się stało, ostrożne drwiny z przewodniczącej, trzaskanie drzwi wzdłuż całego korytarza i znowu łomot pięściami w białą dyktę. – Cicho, sza... – szepcze Halina. – Ciii – odpowiada z palcem na ustach Andrzej. Taka była jego pierwsza noc sam na sam z dziewczyną. Zdrzemnęli się nad ranem siedząc, ona na łóżku, on na fotelu. Kiedy obudził ich słoneczny blask wpadający przez okno, szmer za drzwiami zdradzał stojącą tam wartę. Halina zasłała rozgrzebane do połowy łóżko, ogarnęli się jakoś po koszmarnej nocy, otworzyli drzwi, w które jak granat wpadła Hermenegilda Duwe. – A więc to tak?! Nie wyprzesz się! – krzyczała czerwona z emocji. – Wy, koleżanko... wasza moralność! On najchętniej zapadłby się pod ziemię. Halina wzięła się pod boki. – Czego koleżanka krzyczy, koleżanka ma trzydzieści lat i zawsze spała sama? Może nikt z koleżanką spać nie chciał? Tamta wybałuszyła oczy i stanęła jak słup soli. – Co?! Co?! Coś ty powiedziała? Do przewodniczącego... do rektora! Na błyskawicę z nią! Na błyskawicę! Halina złapała za ramiona Hermenegildę, z impetem wyrzuciła za drzwi, aż tamta odbiła się od ściany i stała jak żona Lota pośrodku korytarza, blada z szeroko otwartymi ustami. Dziewczyny pootwierały drzwi wzdłuż korytarza, śledziły scenę uśmiechając się bez komentarzy. Na długiej przerwie coś kotłowało się w pokoju organizacyjnym, na następnym wykładzie nie było Teodora, potem otworzyły się drzwi i poproszono Andrzeja. W pokoju siedzieli: wiceprzewodniczący ZMP całego studium, przewodniczący roku Teodor Barcz i wiceprzewodnicząca Hermenegilda Duwe. Wskazano mu postawione w przyzwoitej odległości krzesło. Kazano potępić publicznie Halinę. Jąkał się, kręcił, lawirował, w końcu odmówił. Odmówił kategorycznie. – Chcieliśmy was ratować, ale nie chcecie to nie, możecie wracać na wykład – zagrzmiał Teodor, wstał z miejsca na znak zakończenia rozmowy. On poczuł, że grunt usuwa mu się spod nóg, zerwał się, zbliżył do Teodora, przecież znali się półtora roku, mówili sobie na ty. – Czego ty chcesz, Teodor, odezwij się jak człowiek, jak kolega, mówię ci, że nieporozumienie, myśmy się uczyli, a jak się zaczął ten łomot w drzwi... Teodor podniósł głowę do góry. – Kolego Niedziurko, proszę nie zapominać, z kim rozmawiacie! Proszę opuścić zebranie prezydium organizacji – grzmiał na całą salkę. Andrzej wrócił na wykład, siadł w ławce, spotkał spojrzenie Haliny. Po obiedzie zarządzono masówkę drugiego roku. Zagaił Teodor. Prawie krzyczał: – W okresie, kiedy po ostatnim plenum wszyscy mobilizują się do pracy, u koleżanki Fabisiak nocował kolega Niedziurko. Rano oboje podnieśli rękę na koleżankę wiceprzewodniczącą, musimy potępić tę zgniliznę... Mówił tak godzinę. – Niech złożą samokrytykę. 43 – Niech się wytłumaczą – podniosły się głosy. Halina wstała, popatrzyła na zebranych, oblała się rumieńcem, szukała na twarzach kolegów ratunku, nie znalazła go i zgubiła pewność siebie. – Czego chcecie, czego ode mnie chcecie?! – powiedziała i usiadła, skryła twarz w dłoniach, ciałem jej wstrząsnął szloch. Teodor poderwał się z miejsca, wyciągnął przed siebie rękę, skierował ją jak broń na płaczącą dziewczynę. – Należy urwać łeb hydrze, która waży się targnąć na naszą, drogą nam wszystkim rzeczywistość! Andrzej zerknął ukradkiem na łkającą, skulił się, zacisnął usta, zmarszczył brwi... – Jak on to powiedział: ,,...targnąć na naszą, drogą nam wszystkim rzeczywistość” jego rzeczywistość?!... Jego, skurwysyna, obiboka, nieuka! Jego!!! To być nie może. Wstał, popatrzył po sali, zatrzymał wzrok na Teodorze, zmagali się chwilę spojrzeniami i tamten podniósł rękę, jakby jeszcze chciał mówić, ale już mówił Andrzej, mówił coraz głośniej, potem prawie krzyczał: – Koledzy, to nie jego rzeczywistość! To konformista, karierowicz! Byłem z sutereny, a kiedy przyszła ta rzeczywistość , stałem się synem działaczki związku, która doczekała swoich czasów... Barcz swoje nieuctwo kryje... Teodor podskoczył za prezydialnym stołem, machał rękami. – Odbieram głos! Nie na temat! – krzyczał. – Na temat nie mam nic do powiedzenia, byłem u Fabisiak, żeby się uczyć, potem kiedy... zresztą – machnął ręką. – Pójdę do partii, pójdą ze mną ludzie z zakładu matki, z zakładu, który mnie tu przysłał. Ta sprawa jest po to, żeby Barcz ,,musiał” czuwać, żeby mógł udawać potrzebnego, żeby mógł się nie uczyć! Po to była sprawa Romanowskiego... – popatrzył po sali. – Ja nie jestem mocny w nauce, ale proszę nas obu pytać z fizyki albo marksizmu, czy on odpowie na połowę tego co ja... Nie odpowie! Po co nam taki w naszej rzeczywistości... Przerwał mu ten wybuch wiceprzewodniczący zarządu wydziału. – Uspokójcie się, kolego, nie ubliżajcie, nie będziemy organizować egzaminów, od tego są profesorowie, my takim jak wy życzymy dobrych postępów w nauce i nie damy was skrzywdzić... Tak mniej więcej zaczęła się jego polityczna kariera. Za miesiąc został wybrany przewodniczącym na miejsce Teodora Barcza, którego przycisnęli profesorowie po tym zebraniu. Teodor odszedł ze studium z uwagi na „zły stan zdrowia”. On po dwóch miesiącach zrzekł się funkcji, nie mógł pogodzić jej z nauką. Tylko przez tę sprawę wiedział na pewno, że ta jego rzeczywistość sama się nie zbuduje, że potrzeba takich, którzy widzą zło, nawet tam gdzie w miejsce starego jest już nowe, dobre życie. I dlaczego ta jego historyjka z Teodorem Barczem, wiceprzewodniczącą Duwe, Haliną i jego cywilną odwagą ma mieć coś wspólnego ze sprawą szypra Morszczuka, Wiktora i czerwonych korali? Tego nie wiedział. Być może dlatego, że jedna i druga sprawa zapadła gdzieś w jego świadomości głęboko, na zawsze... Wówczas, gdy wyszli w morze, szyper zapytał Wiktora, czy się napije. – Napiję – odpowiedział Wiktor. Szyper rozlał raz i drugi, a potem trzeci. Milczeli długo i szyper chrząknął, gdy mu to milczenie dopiekło. Wiktor patrzył na niego uważnie. – Czego chcesz? – zapytał wprost. – Wypić z tobą... za spotkanie... – Głupie spotkanie. – Może i głupie – szyper patrzył ponad głową Wiktora w bulaj, na morze. – Będziemy razem – dodał po chwili. – A no będziemy – odpowiedział Wiktor i zamilkł, cisza przedłużała się. Zabłąkana na statku mucha, zielona, wielka latała dokoła i bucząc niepokojącym altem pogłębiała ciszę 44 tego milczenia. Szyper patrzył na Wiktora. Jego twarz nie straciła nic z posępności i nadal nie pasował do niej żaden uśmiech. Patrzył w bok, daleki, obcy. Gdy wkroczyli Niemcy, Wiktor był poszukiwany. Uciekł z Gdyni do Warszawy, pracował na rzece. Jego barka głębsza była niż określał atest. W wygospodarowanej w ten sposób szparze urządził magazyn; przechowywał bekony, broń i ludzi rannych od niemieckich kul. Powiadał, że szkopów można kiwać. – Głupi naród ci Niemcy... – nabijał się. Strzelać nie lubił, wolał pracować w zapleczu. Miał w podwarszawskiej wsi dziewczynę, ale wieś żyła z lasem, przyjechali hitlerowcy, zrobili porządek. Zgonili ludzi na plac, postawili szubienicę, kto był młody – powiesili. Potem podłożyli pod domy ogień i. wrócili do miasta. Wiktor zostawił wówczas swoją barkę, poszedł do lasu. Ugrupował oddział. Wieczorami siedział pod drzewem albo w ziemiance, przebierał w palcach korale. Kupił je na targu swojej dziewczynie, miała je na szyi, gdy do wsi przyjechali Niemcy. Duże, ozdobne, na krótkiej nitce... Ledwo opasywały szyję. Leżały rozsypane pod szubienicą, Wiktor pozbierał je, nanizał na nitkę, były takie jak przedtem, tylko on był inny, wolał strzelać niż mówić. Szyper Morszczuk też był w partyzantce. Po jakiejś potyczce zgubił swoich, błąkał się, aż trafił do oddziału Wiktora. Potem rozstali się w okolicznościach, których Morszczuk długo nie rozumiał. Wiktor podniósł głowę. – No i co – zapytał – dorobiłeś się szypra? – Dorobiłem... ty dawno na wodzie? – Ja? Od przedwojny, ale miałem przerwę. Szyper rozlał, wypili i znowu umilkli, tylko Wiktor spoglądał z boku, jakby na coś czekał. Morszczuk zrozumiał te spojrzenia i powiedział: – Uważasz... że niby będziemy tu razem, muszę ci powiedzieć, że ja do ciebie za tamto nic nie cierpię i możemy żyć, jakby tego sądu, uważasz, nie było, bo... – Szyper podniósł głowę, chwilę myślał w skupieniu, a potem zapytał nieco innym tonem: – Kazałeś mnie rozwalić, pamiętasz? Wiktor spojrzał na niego i oczy ich spotkały się. – Pamiętam, kazałem, ale żyjesz. – Żyję, bo uciekłem. – Głupiś, jak uciekłeś, moi prowadzili cię aż do mostu. – To po co był sąd? – Po co? Zamiast siedzieć w obozie, latałeś na wieś do dziewczyny, której brat był u nas na liście za współpracę z gestapo. Nie wiedziałem coś za jeden, pozwoliłem ci zwiać, czy będziesz żyć, decydowało, gdzie pójdziesz: do wsi czy do swojego starego oddziału. Wiktor urwał i bębnił palcami po stole, a szyper jakby jeszcze go słuchał, bo celebrował nie zapalonego papierosa, skrzywił się. – Więc to było taaak. Tylko wtedy nie wiedziałem o tym braciszku i tam miałem iść... – Dobrze, że nie poszedłeś, nawet łąki byś nie przekroczył. – Wiktor zamilkł. – Wojna była – dodał po chwili. – Wojna – przytaknął Morszczuk – i umilkli znowu, statek unoszony martwą falą podnosił się opadał w bruzdy wody, kiwał śpiąco, jak kołyska popychana ręką niewidzialnej niańki. Ciszę przerwał brzęk szkła – to stojące blisko siebie szklanki dzwoniły przy większych przechyłach. Każdy z nich patrzył gdzie indziej. – Kiedy wróciłeś na wodę? – zapytał szyper. – Parę lat temu, bo przedtem... odpoczywałem. – Wiem. – Wiem, że wiesz. 45 – Ile? – Ile? Sześć niedziel. – Niedziel? – Tak, palmowych. – Hm... dłużej niż wojna. – Dłużej. – A za co? – Wtedy nie mówili, za co. – Gadasz. Chyba był wyrok, to wiesz za co. – Powiedzieli, że to pod Warszawą była banda. Potem się wyjaśniło, że nie banda, ale dopiero po sześciu latach. Stara sprawa. – Gdzie mieszkasz? – zapytał Morszczuk. – W hotelu albo na statku. – Sam, baby nie masz? – Miałem dwie, jedną powiesili Niemcy, druga nie wytrzymała rozłąki, podczas sześciu kalendarzy. Wielka zielona mucha znalazła się znowu, latała i buczała a oni wodzili za nią oczami. Wreszcie usiadła na szocie i zrobiło się zupełnie cicho. Szyper rozlał resztę wódki, odstawił butelkę, Wiktor spojrzał na puste szkło. – Przy takich wspominkach wódka nie bierze – powiedział Morszczuk. Wiktor wypił, wstał i podszedł do bulaja, patrzył na morze. Fale straciły sztormowe pióropusze, stały się śpiące. – Zasrany los całego pokolenia – powiedział jakby do siebie Wiktor. – Dwie wojny, szubienice, bratobójcze strzały, sądowe pomyłki. Snuło się po więzieniu tuzin takich Bartków Zwycięzców, którym nie wiedzieli, co dać – medal czy kulę w łeb... Szyper podał Wiktorowi ogień do papierosa. – Wtedy mówiłeś, że musimy wygrać, że proch w nabojach prawdziwy, były kule i rykoszety. – Dostałem jednym i drugim – przerwał mu Wiktor. – Dostałeś – skrzywił się Morszczuk. – Ja bym też dostał. Sam wiesz. Też wydawałeś wyroki. Stali przy bulaju i patrzyli na morze, a jego zamazany krajobraz nie pasował do leśnych wspomnień. Wiktor wskazał na fale i powiedział: – Dobry wiatr idzie, jutro będziemy na łowisku. Twarz wykrzywił mu zabawny grymas. Taki był pewnie jego uśmiech. Kilka lat później kiedy został szyprem, łowił dobrze, ale ludzie niechętnie z nim pracowali, podobnie było na przetwórni, ciągle żuł sobie zwietrzałą sprawę. Oparty o falochron Andrzej patrzył na morze. W oczekiwaniu na mechanika raz jeszcze przegląda swoje pożółkłe obrazki. Przez całe życie dążył naprzód, nie oglądał się za siebie. Można by sądzić, że zapomniał o ważnych zdarzeniach i dobrych przyjacielach. Los potrząsnął nim na morzu w ostatnim rejsie, potrząsnął też na ziemi po powrocie z morza. Rozleciało się życie na dziś, pozostały niemal zapomniane sprawy... Andrzej spogląda na zegarek, dochodzi czternasta. Idzie z powrotem wzdłuż kei, obok kutrów na przetwórnię, nauczony gorzkim doświadczeniem ma zamiar dobrze obejrzeć mechanizmy obejmowanego statku. Znowu pada deszcz, cieknie z dachów, tworzy bajora. Andrzej ucieka pod jakiś portal przed ulewą. Dokoła ludzie poruszają się jak na przyspieszonym filmie. Dziewczyna w teksasowym komplecie zasłania torebką rozpuszczone włosy. Młody człowiek z rudą brodą i baczkami, pod damskim, śmiesznie kolorowym parasolem idzie szybko do przystanku taksówek, gdzie zamiast rzędu samochodów stoi rząd mokrych postaci, matka osłania parasolką trzylet- 46 niego malucha, który drepcze w ociekającym wodą skafanderku. Andrzej staje w kolejce po taksówkę. Teraz już wie, że pośród wielu samotności najbardziej głęboka jest samotność marynarza w macierzystym porcie, gdy powraca z długiego rejsu do kogoś niepotrzebnie. Zły jest na sentymenty, na myśli o Iwonie... Patrzy na krople deszczu rozbijające się o asfalt. W kałużach i bajorach rozchodzą się ruchem falowym kręgi od uderzeń deszczu, są nieregularne, większe, mniejsze, nakładają się, popychają, wzajemnie łamią. Lubi obserwować te kręgi. Teraz poszarzało nad miastem, chmura zda się zaczepiła o dachy, stanęła w miejscu. Polały się z niej potoki. Kolejka do taksówek rozpierzchła się, pozostało zaledwie kilka osób, między nimi Andrzej. Chyba już tydzień temu zabrał receptę od Szekli, załatwił lekarstwa w aptece no, i jakoś zleciało. Stary czeka, a diabli nadali deszcz... Leżał kiedyś z Szeklą w szpitalnej salce łóżko obok łóżka. Po wtorkowych wypisach byli tylko we dwóch przez całą noc. Przez poprzednie dwa tygodnie dogadali się, że jeden i drugi zaczynali zawodowe życie w szwalni. Koledzy jak koledzy przynieśli Andrzejowi do szpitala butelkę wódki i on z tym Szeklą niezależnie od szpitalnego regulaminu wypił owej nocy te pół litra. Później słuchał niewesołej historyjki, jak to Szekla oberwał od Niemców. Zatłukli mu kijami kobietę, poszedł do partyzantki, złapali, trafił na przesłuchanie w gestapo, połamali Niemcy Szekli gnaty. A po wojnie? Po wojnie zaczął pracować, dostawał dwa razy w miesiącu garść brunatnych papierków, miał mieszkanie, zaczął kupować graty... Raz, gdy przyszedł do roboty, powiedzieli mu, że ma iść do kierownictwa. – A wy, Szekla, podczas wojny gdzieście byli? – Tu byłem, nad morzem, w Łodzi, w Warszawie. – A coście robili w Warszawie? – Jak to co? – odpowiada Szekla, podwija nogawkę i pokazuje zmaltretowany piszczel. – Biłem Niemców, a oni mnie. – A gdzieście bili tych Niemców, w jakiej organizacji? – Jak to w jakiej, w partyzanckiej, konspiracyjnej. – Jak nie pamiętacie, Szekla, w jakiej, to idźcie do domu i przypomnijcie sobie. Poszedł Szekla. Po drodze widział jedynie płyty w chodniku. Później przyjechali do niego dwaj ludzie, zabrali do samochodu. Młody człowiek pytał o różne rzeczy, o których Szekla nigdy nie słyszał. – Nie wiem nic – odpowiedział. – Nie wiesz, ty taki owaki! – No i wtedy Szekla nie wytrzymał, złapał młodego, podniósł do góry i rzucił za biurko w kąt pokoju. Potem znowu zobaczył odrywające się od ziemi buty i przybyło mu zgrubień na sękatych gnatach. Kiedy na niego patrzył Andrzej w szpitalu, twarz starego człowieka oświetlał jedynie ogarek papierosa. Patrzył na tę twarz i słuchał. Stary mówił beznamiętnie, jakby z nudów. – Przez okienko z żelaznym koszem nic nie było widać tylko niebo usiane drobnymi światełkami jak cmentarz w Zaduszki. Patrzył Szekla na te światełka, szukał między nimi swojej robaczywej gwiazdy, o której powiedziała mu kiedyś wróżbitka Cyganka. Któregoś dnia zamiast miski dali mu jego ubranie. Zaprowadzili do biura, powiedzieli, że jest wolny. Potem dali pieniądze. Szekla wziął. Łaził po urzędach, podpisywał papierki, starszy pan w cywilu powiedział, że to było nieporozumienie. Nieporozumienie? Kiedyś brygadzista siedział na balocie niemieckich mundurów, kopał w nie nogą, była wojna. Szekla strzelał do tych, którzy przyszli z daleka, zabijali ludzi, zabili brygadzistę. Co zresztą gadać, chyba świat zły albo robaczywa gwiazda... Kolega stróż z przeciwległego ciągu przychodzi, dynda ćwiartkową butelką z resztą gorzałki na dnie. – He! he! – rechocze – życie już za nami, Szekla, ale cośmy wypili, tego nikt nam nie zabierze, nikt nie zabierze, rozumiesz, Szekla? – Pociąga łyk, wyciera czerwony nos rękawem baranicy. – He! he! he! – rechocze zadowolony, odwraca się i mruczy; – „Dzisiaj czeka na mnie leśna brać...” 47 Co on wie – myśli Szekla i wyciąga rękę po butelczynę. – Co ty wiesz? – pyta kumpla z przeciwległego ciągu. – A ty co wiesz? – odpowiada tamten. Zimno, więc obaj tupią filcowymi butami, krople wody odrywają się od zadeszczonej szyby, za którą błyszczą miniaturki niklowanych orzełków. Po tamtej nocy takie obrazki stają Andrzejowi przed oczami zawsze, kiedy wspomina nocnego stróża. Teraz stoi w kolejce po taksówkę, jedzie z lekarstwami na podagrę do starego szpitalnego kumpla. Ewa kończy krótką wizytę u Krystyny, wychodzi z bramy na ulicę, patrzy w niebo, otwiera parasolkę, kryje się przed ulewą, która lunęła po niewielkiej przerwie. Na przystanku kolejka, ludzie pod parasolami czekają. Ona biegnie w kierunku bramy, podtrzymuje wysoko siatkę, podzwaniają w niej garnuszki. Zła jest na siebie, że tak głęboko wdepnęła w tę opiekę nad Szeklą. Deszcz skapitulował na chwilę. Ewa biegnie z kryjówki do kolejki na przystanku, ale deszcz ożywił się znowu, lunął strugami na ziemię. Kolejka rozpierzchła, zostało zaledwie kilka osób. Andrzej wierci się w tej kolejce, rozgląda, spostrzega kobietę w deszczowym płaszczu. Pamięta tę kobietę, myślał o niej... Ciemne jej oczy patrzą na wodę w bajorach, gdzie ruchem falowym tworzy się kręg za kręgiem. Zapatrzona jest w ten ruch kół na wodzie. Przemoczone długie włosy pasmami oklejają twarz nieznajomej. Nieznajomej? On już widział ten obrazek, taki portret kobiety w deszczu. Myśli intensywnie, gdzie to mogło być? Ludzi w kolejce przybywa, bo deszcz ustał. Ci którzy uciekli, wyłażą z bram, stają przed nim, za nim, ktoś stanął między nim i tą kobietą. Skąd ją zna? Gdzie widział, przecież widział na pewno... Taksówki jak na złość podjeżdżają teraz szybko, chlapią na ludzi w kolejce wodą z bajor i piszcząc gumami odjeżdżają dalej. Wreszcie Andrzej jest pierwszy, za nim pan w mundurze leśnika i ona, zupełnie nie wiadomo, znajoma czy nieznajoma. Chciałby ją zapytać, w jakim jedzie kierunku, zły jest na siebie za ten pomysł i nieumiejętność jego zrealizowania, a do tego między nimi cholerny leśnik. W końcu nie mówi nic, wsiada do rozklekotanej warszawy, odjeżdża. Później powoli idzie po schodach, niesie lekarstwa dla Józefa, nie może zapomnieć o kobiecie z przystanku, dręczy go jej obraz, skąd ją zna, przecież taką mokrą już widział i później o niej myślał. Przypomina mu się technolog z,,Krucisa”, nocne pijaństwo w opuszczonym domu, opuszczonym, mimo że żona Małgośka odchodząc nie zabrała ani dywanów, ani telewizora, o który w takich przypadkach dyskusje są uparte do końca. Ale co ma z tym wspólnego nieznajoma z pasmami przemoczonych włosów na twarzy? No właśnie... Andrzej puka do drzwi, otwiera mu Szekla. Nie ogolony, w pomiętej piżamie, chory. Andrzej dziś nie czuje przyjacielsko opiekuńczych instynktów, oddaje lekarstwa, rozliczają pieniądze. Spostrzega, że w pokoju samotnika panuje porządek. Na stole serwisik, na piecyku imbryczek. – Nie żenisz ty się aby, Józef – pyta Andrzej pół żartem, pół serio. – Ja nie, a ty się wreszcie ożeniłeś? – Ja? Iwonę przepędziłem. – Żartujesz. – Może żartuję, ona nie żartowała, wylali mnie z pracy, ona pojechała z innym do Zakopanego. Tobie przyniosłem połówkę, o widzisz? – Jak to wylali cię z pracy, co ty mówisz? – rozdziawił gębę Józef. – Dużo gadania, przykra sprawa, nie całkiem mnie wylali, ale wystarczy, odchodzę. Kto ci znosi takie frykasy, widać tu rękę wielkiej damy. – Ewa... córka... 48 – Jaka Ewa? – Mieszka nad sklepem, który pilnuję. Nie zginę, dokąd będą tacy jak ona, jak ty. Andrzej przyjrzał się uważnie Józefowi. – Dzisiaj ludzie nie mają czasu na przyjaźń – mruknął. – A co ty w ogóle jesz, kto ci gotuje? – Mówiłem ci, córka – odpowiada stary Szekla. – Jaka córka? Przecież nie masz córki. – Nie mam? Mam, bracie! Mam! Nikt nie ma takiej córki jak ona, chociaż obca. Jakbym miał córkę, chciałbym, żeby była taka, wtedy bym myślał, że życie udało się Szekli. Andrzej kręci się po pokoju, patrzy na zegarek, pyta Józefa, czy nie trzeba sprowadzić lekarza albo załatwić skierowania do szpitala. – Do szpitala, nie. Ale jakbyś miał czas... – patrzy spode łba, jakby nieśmiało na Andrzeja. – Co chcesz, Józef, gadaj. – Mam interes. Daleko, w Kostrzyniu, listownie nie da rady, pojedziesz? – Kiedy? – Mała sprawa, ale jechać trzeba zaraz. – Nie wyrobię, Józef, muszę być na statku, jest nawalanka z klasą, być może zatrzymają krypę, nie puszczą w morze, muszę być na przeglądzie. Szekla milczy, ma zmartwioną minę. – Jak załatwię sprawy, pojadę, a co tam jest w Kostrzyniu? – dopytuje się Andrzej. – Jak pojedziesz, to ci powiem, nic wielkiego. – Tajemnica? – uśmiecha się niedoszły posłaniec niezbyt poważnie traktując zmartwienie starego stróża. – Może i tajemnica, choć już stara, zwietrzała... niewiele warta tajemnica. – Jak chcesz, Józef, za kilka dni wpadnę do ciebie i wtedy pojadę. Zgoda? – Zgoda – odpowiada bez przekonania Józef. Rozmawiają jeszcze chwilę o tym, że ciągle leje. Andrzej zbiera się do domu. Józef z mokrą gazetą usiadł w fotelu, usiłował czytać, gdy znowu rozległ się dzwonek. Otworzył drzwi, twarz rozjaśniła mu się, zobaczył Ewę z Dominiką. Ewa jak zwykle zaczęła stukać garnuszkami, Dominika usiadła w kącie, przyglądała się staremu człowiekowi. Józef udawał, że uważnie słucha Ewy, która zapewniała go, że już dobrze wygląda i pewnie niedługo będzie całkiem zdrowy. – Pojechałabyś do Kostrzynia, Ewa? – strzelił w nią niespodziewanym pytaniem. – Do wujka Grzegorza? – Do wujka Grzegorza. – A kiedy? – Nic ważnego, ale jechać trzeba by zaraz. Od pewnego czasu pojechałaby wszędzie, byle wyrwać się z kręgu, jaki ją otoczył. Pojechałaby, ale gdzie? Z kochankiem do hotelu? Kłuje się aż do bólu tą myślą. Z kochankiem do hotelu nie pojedzie, przynajmniej z tym ostatnim, a innego nie ma... Nie ma i nie chce, nie chce mieć! Kilka dni u starego Grzegorza na barce podziałałyby na nią w sposób kojący. Przydałaby jej się taka, kuracja, przydałaby się niezmiernie. – Pojedziesz? – dopytuje się Józef. – Pojadę – odpowiedziała Ewa, nie pytając po co, nie zastanawiając się jak urwie się z pracy. – No to słuchaj, Ewa – Józef pochyla się nad nią – to stara sprawa, zabierzesz list, przywieziesz od Grzegorza paczkę. No i Ewa wzięła trzy wolne dni, pojechała do Kostrzynia. Barkarz był już na emeryturze, ucieszył się, gdy ją zobaczył, jakby mu ubyło ze dwadzieścia lat. – Witaj, córcia! Że cię widzę. 49 Stawiał przed nią wieczorem półmiski na stole, zrobił posłanie w swoim wielkim pokoju, sam poszedł na drewniany stryszek, który jej się tak podobał, ale nie chciała robić mu przykrości i korzystała z gościny w wielkim pokoju. List przeczytał, nic nie powiedział, tylko to, że jej tak szybko nie puści, a jutro o świcie zabierze łódką na Odrę. – Łapałaś ryby na spining? – Ryby na spining?! Broń Boże! – A zobaczysz, zobaczysz, córcia. – Przyglądał jej się z blaskiem oczu, jaki uroda młodej kobiety budzi w wyblakłych źrenicach starego człowieka, który ma ciągle żywe własne wspomnienia... – Tylko włóż, córcia, coś pod te kowbojskie portki, bo zmarzniesz na wodzie. Na drugi dzień o świcie byli na rzece. Rozlewała się szeroko zakolem, błyszczała metalicznie w sinym jeszcze dniu bez słońca, które dopiero później zaczęło wypełzać daleko za polskim brzegiem. Stary siedział na desce, tyłem do dziobu, wiosłował. Dulki piszczały, woda chlupała pod piórami wioseł, łódź pchała się na środek rzeki, gdzie złapał ją nurt, obrócił, zaczął nieść ze sobą. Stary wiosłował jednym wiosłem, drugie ledwo maczał w wodzie, pociągał nim w przeciwną niż tamtym stronę tak, że łódź oparła się prądowi i poszła w bok, w szerokie, płaskie rozlewisko. Gdy Ewa po jednym ze swoich dramatów płynęła z nim na barce w górę Odry, dowiedziała się wiele o rzece, a i rybach łapanych na spining pogadał Grzegorz sporo. Tylko on pił tradycyjną „tatę z mamą”, która dla niej była oczywistą trucizną, w tym jednym nie zgadzali się zupełnie. Teraz wyrzucił z dziobu małą kotwiczkę, popuścił jej kilka metrów linki, włożył wiosła do łodzi, wyciągnął siatkę na ryby, wędkę, błyszcze. Dla siebie stare, dla niej nowe, lepsze komplety. Zaczęli rzucać. Ewie szło to opornie. Patrzyła na starego człowieka przed sobą, płaską wodę dokoła, pełznący po niej szpic błyszcza. Radośnie jej było, rozterki i dramaty zmalały. W tafli drzemiącej tu Odry zobaczyła odbicie dziewczyny z wędką. Rumiana na chłodzie, wesoła twarz. – Ładna jestem – pomyślała i chętnie pocałowałaby starego człowieka naprzeciw. Grzegorz wyjął z teczki półlitrówkę, ku jej radości nie skażonej czerwonym sokiem, obwiązał główkę juzingiem, wrzucił do wody. – Niech się chłodzi – powiedział. Dookoła kłębiła się woda Odry z wodą Warty, bo stali niedaleko miejsca, gdzie obie rzeki łączyły się i płynęły jako jedna – Odra. Miasto za brzegiem znaczyło się jeszcze tu i tam obrośniętym trawą kikutem. – Kiedyś nic tu nie było tylko gruz – powiedział Grzegorz. – W czterdziestym piątym roku ulice przechodziły sześć razy z rąk do rąk, front wracał jak wahadło zegara. Daleko za zakrętem, rzeki pokazały się barki, taszczył je przed sobą przysadzisty pchacz, były pełne, ledwo wystawały z wody. Pociąg zbliżał się na ich trawers. Grzegorz popatrzył na zestaw i powiedział: – Ignac wiezie do Szczecina węgiel, psia jego jucha, widzisz, córcia, jakiego to się diabła doczekał. – Obracał powoli kołowrotek spiningu, gapił się za barkami. – Dwadzieścia pięć lat tędy pływałem. Tyle co życie po wojnie. Dobra rzeka, jak gościniec, nie trzeba kluczyć od brzegu do brzegu barkami jak po matce Wiśle, prosto się płynie, jak ten tam – wskazał brodą za barkami. – Woda jednakowo głęboka, a i nurt leniwy, dni żeglownych wiele. Dobra rzeka. A ten ciągnie za rufą dziurawego bąka, wody ma w nim z dziesięć kubłów, bąk się topi, a on nic, ot ciągnie. Ech, uszu Ignacowi nakręcić. Syn starego Skorzepki, jeszcze z Wisły go pamiętam, jak w króciutkich majtkach biegał po barce. Od matczynego cycka na rzece się chował, widzicie go kapitan na pchaczu... A dla Grzegorza skończyła się rzeka – mamrotał i zmieniał przy haczyku błyszcze, bo na te wielkie ryba nie szła. – Skończyła się rzeka, wnuki poszły w świat – westchnął – Jadwisia ślub niedługo będzie brała, skończyła szkołę i teraz 50 sama dzieci we Wrocławiu uczy. Pani nauczycielka, psia jej jucha, przyjechała na wakacje, zrobiła sok z malin... sobie na całą zimę. Nareszcie złapał rybę, skakała, szarpała wędkę. Ściągał ją kołowrotkiem. – Wypierdek – mruknął zdejmując z haczyka małego okonka. – Jadwisia urodziła się na rzece. Ciągnąłem barki pod prąd ze Szczecina i zabrałem po drodze córkę do Wrocławia. W dziewiątym miesiącu była, no i na wodzie ją złapało. Na barce byłem ja i dwóch innych chłopów, a ta się zwija na koi... To było za Słubicami, więc dalejże z maszyn flaki wypruwać, żeby zdążyć do Krosna. Przyjechała karetka, ale mała już się darła, oczami; przewracała, było widać, że będzie z niej rzeczna panna. Wypływała swoje za dziecka, teraz ładna szelma– cmoknął stary – tylko patrzyć jak jej się coś urodzi. A wnuk był na uniwersytecie we Wrocławiu, wyrzucili go, bo miał pysk do gadania za duży. To było chyba w tysiącdziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku. Przyjechali potem chłopaki, dałem im słodkiej wódki i wygadali prawdę. Wnuk też lubił pogadać i jeszcze przed tym wszystkim powiada: – Dziadek, a za dziadkowych czasów, jak dziadek był prezesem między barkarzami w Warszawie i jak dziadek organizował strajki na Wiśle, to mówiło się między swoimi tylko prawdę? – A to niby czemu miało się mówić nieprawdę? – pytam smarkacza. – Na to on, że jest u nich, znaczy się studentów, mężem zaufania, a na ich grupie szykują się na dziewczynę, bo ukryła, że jest córką organisty... A ona nie organisty córka tylko podobno samego proboszcza... ukryła to, uczy się dobrze, na zebrania przychodzi, gada mądrze, to chyba nie można jej wyrzucić – mówi wnuk – chociaż córka organisty albo nawet księdza... Myślą tak i inni, ale boją się mówić. – A oni, ci inni, też są mężami zaufania? – pytam wnuka. – Nie, oni nie są, ja jestem – odpowiada chłopak. – A widzisz, psia twoja jucha – mówię – jakżeś mąż zaufania to bądź mąż, a nie szelma. Nie wiem, co dziewczyna winna, ale kiedy sąd, każdy na sądzie ma mówić tylko to, co wie, inaczej to nie sąd. Potem we Wrocławiu wnuk okonkiem stanął. – Każdy z młodych, kto chce nową Polskę budować – powiada – ma do tego prawo, po to była rewolucja! – Nakrzyczał więc, jego wyrzucili. Potem poszedł do wojska i już w wojsku został. Skończył szkołę oficerską i jest w marynarce wojennej, czasy się zmieniły. Stary rzucił błyszcz, metalowa rybka leciała połyskując w bladym słońcu, kołowrotek furczał. Kopułę czerwonego słońca było widać całą, oderwała się od ziemi, wędrowała w górę nieba, chłód topniał razem z cienką mgiełką na wodzie. Ryba nie szła. – Nafta nie woda płynie – powiedział Grzegorz. – Ryba wytruta, żelazną kolebę łatwiej złapać niż szczupaka, a jak się chwyci starą sztukę, to śmierdzi siarką, złe czasy na stworzenie w rzece. Więcej fabryk niż drzew na brzegu. Kiedy się z Gliwic ruszy, nad kanałem kominy, sadza w górze, dołem płynie czarna woda, potem Opole, Brzeg, Oława, Wrocław, Malczyce – wszędzie kominy i bród po bokach rzeki, nie dla ryby krajobraz. – Wujek na Odrze od wyzwolenia? – Ma się wiedzieć, że od początku. Przedtem tu było inaczej, zatopione wraki, pozrywane mosty... taki był obraz rzeki – patrzył za nowym zestawem lśniących w słońcu barek i przyssanym do nich pchaczem. – Nie od razu się ruszyło – powiedział. – Dziesięć lat rzeka odłogiem stała, aż wydobyto wraki, odbudowano stocznie, porty, tabor. Zamiast holowników i zwykłych barek zaczęła się budowa barek motorowych, a ostatnio pokazały się pchacze, o takie jak ten, tam! Skorzepkowy syn na nim kapitanuje. Ewy błyszcz ryby omijały, Grzegorz znowu coś złapał, a ona ciągle nic. Stary włożył niewielką rybę do siatki i mówił: – Teraz rzeka w przebudowie. Żegluga całodobowa, tego jeszcze nie było na Odrze. Barki dzień i noc płyną po Odrze, a stary Grzegorz siedzi w domu. – Spojrzał na Ewę i powiedział: – No wyciągnij buteleczkę, córcia, i daj po łyczku, bo ryba nie idzie, psia jej jucha. Nie widzisz? Otworzył butelkę, nalał Ewie i sobie, wypili i skrzywili się solidarnie. Ale heca – myślała z dziwną radością Ewa – ciekawe czyby Kryśka albo Jadwiga znalazła w całym swoim życiu czas na jeden taki świt niby bez sensu. 51 Grzegorz przerwał wspomnienia, przyglądał się Ewie, chciał coś powiedzieć na inny temat, tak jak ona w myślach, pochwalić tę chwilę, ale wrócił do wspomnień. – Dobra rzeka, płynie się jak po gościńcu. Przez ćwierć wieku tylko raz miałem awarię, między Malczycami i Nową Solą, bo tam trzeba co nieco jeszcze kluczyć, mała to była sprawa, bez kosztów prawie. Teraz żegluga przez całą dobę to nie taka prosta sprawa, nie wychodzi to łatwo, nie wychodzi. Jak kto nie wie, co to rzeka, nie zrozumie, ile potrzeba jeszcze zrobić, aby tędy mogły pływać statki bez przerwy. Nocą na wodzie ciemno, mgła czasami, łatwo w groch komu wjechać. Matka Wisła będzie zazdrościła tej rzece świateł na brzegach i odblaskowych znaków – powiedział kręcąc korbką spiningu. – Radiotelefony na holownikach, kto słyszał o takich rzeczach, gdy się Jadwisia na rzece rodziła? Niedługo polecą tędy białe statki wodoloty – mówił zapominając o wyrzuconym daleko błyszczu, który utonął w mętnej odrzańskiej wodzie i pewnie razem z haczykiem stał się przynętą nie dla ryby, a rdzawego kawałka metalu z dna tej rzeki. Ewa patrzyła na Grzegorza uważnie. Wydawało jej się, że przywiązanie do holownika, znajomość rzeki, brzegów i nurtu zostały u niego wypisane siecią drobniutkich zmarszczek wokół wesołych, przymrużonych oczu. Grzegorz umilkł, siedział trzymając wędkę. Śledził zbliżający się spiczasty ślad błyszcza na wodzie, zastanawiał się, co złapał – rybę czy nie rybę. Patrzył na wodę i kręcił kołowrotkiem spiningu, wyciągnął plastykowy śmieć, uporał się z nim i mruknął: – Rano niebo było gładkie, a teraz wiatr przygnał chmury, znów będzie deszcz. Józefowi paczkę z piwnicy wygrzebałem, ale posiedź, córcia, z dzień, dwa, odpocznij, pożaru nie ma, pośpiech psu na buty. – Co stryj... Józefowi się spieszy, mnie też do pracy pilno. – Mówisz, że mu się spieszy, toż te szpargałki dwadzieścia lat u mnie leżą, zapomniałem o nich, myślałem, że Józef też zapomniał. – Stary zamyślił się. – Kozak był z Józefa, córcia – podjął po chwili – kozak. Tak naprawdę to on się po wojnie zmarnował. Ewa owinęła się szczelnie płaszczem, bo mgła była coraz bardziej przenikliwa, ziąb aż szczypał w twarz i w ręce. – Co to w końcu za paczka, niech stryj powie? – Paczka? Trochę papieru, znaków, cyfr, parę nazwisk na tym papierze i to jeszcze poprzekręcanych, że całkiem nie wiadomo czyje. – Ee... obaj miny macie tajemnicze, powie stryj co to za zabawa? – Zabawa, córcia? Teraz to może zabawa, ale wtedy za taką zabawę nikt z rodziny z życiem nie wychodził. Józef pracował w okupację w szwalni, potem na rampie. Ja go poznałem w Warszawie, barkę tam miałem z takim jednym znad morza. „Koralik” go nazywali. Miał sznurek korali z drewna, polakierowanych na czerwono, przebierał te korale w palcach jak baba różaniec. Jak się to zaczęło, miał we wsi dziewczynę, ale Niemcy... – wykonał ruch kciukiem wokół szyi... – A w tej barce była szpara pod pokładem, różne rzeczy tam się chowało, a raz przez cały tydzień dziesięciu ludzi... jak śledzie w beczce jeden obok drugiego, bo ich szukali z psami. Józef też mieszkał u mnie na tej barce, potem go złapali, myśleliśmy, że kaput z Józefem, a on odnalazł się po wojnie... Tyle że mu się nie powiodło, miał jakąś przykrość. Odnalazł mnie tu, już nie na Wiśle tylko na tej rzece, kiedy się zagospodarowałem, a on musiał zaczynać od początku. Jakieś nieporozumienie było i dostał się... wiesz, córcia, gdzie? Aż żal o tym mówić. Znalazł mnie, przywiózł te szpargałki. W okupację do ich szwalni przysłali wagon obcej wełny, takiej na mundury. No to oni razem z Józefem i majstrem, co go hitlerowcy zatłukli, dalej główkować, co będzie z tego materiału. Nietrudno było zmiarkować, bo szkopy puścili materiał na produkcję. Spośród szwaczek wybrali zaufane, przepierzyli szwalnię, obstawili żandarmami, kazali szyć angielskie mundury, wojskowe, rozumiesz, córcia?! He! he! duża sprawa – myślą w tej szwalni. Skrzyknęło się paru cichcem, żeby zawiadomić kogo trzeba. Sama miarkujesz, co była warta taka wiadomość przekazana gdzie 52 trzeba. Ludzie tam byli różni, jak u nas na barkach w owe czasy. Swoi, ale i szpicel mógł się trafić. Niemcy myśleli, że przepierzenie i obstawa żandarmów pomoże. Nie pomogło ani jedno, ani drugie. Stary odłożył spining, łapał na wędkę, Ewa patrzyła. na spławik drgający na płaszczyźnie wody polakierowanej cienką warstwą oleju, pozłoconej rudym blaskiem. rozwodnionych smarów w tym zakolu. Przyleciał mały wiatr, pogiął płaszczyznę, ruda powłoka błysnęła kolorami tęczy... Ewa patrzyła uważnie na te barwy, kolory, blaski. Spławik drgnął raz i drugi, zagłębił się. Grzegorz przytrzymał wędkę, szarpnął ją, wyciągnął. Na haczyku miotała się rachityczna rybka. – No to oni w tej szwalni – mówił dalej Grzegorz – zaczęli szukać, uważasz, córcia, kontaktu, żeby przekazać do Londynu wiadomość o szkopach, co organizują angielskie wojsko... Znaleźli strąconych lotników, tyle że nie było wiadomo, czy ci lotnicy zdążą dojechać do Anglii wcześniej od szkopów w angielskich mundurach. Szukali więc dalej. Trafili na organizację w Warszawie i wiadomość poszła przez tajną radiostację. Ale i trafili na faceta, który ich zakapował. No i wtedy hitlerowcy wymordowali pół szwalni. Józef uciekł do Łodzi, potem do Warszawy na moją barkę. W końcu złapali go szkopy. Po wojnie tu do mnie przyjechał, przywiózł te szpargałki. Najpierw chciał spalić, ale rozmyślił się. – Takiej prawdy – powiada – niszczyć nie można. Jak wróciłem do szwalni, odszukałem naszą skrytkę, nikt jej nie wydał. W tej skrytce był opis, ile Niemcy mundurów uszyli i jakie te mundury były, gdzie były poznaczone. Uważasz, córcia... Nasi coś tam zeszyli inną nitką i tak naznaczyli to fałszowane wojsko. Kiedy się taki fałszywy Anglik. znalazł na Wyspie, prawdziwi Anglicy mogli go wymacać po tej nitce. Były też nazwiska tych, co tę robotę robili. Ale Józef miał swoje doświadczenia i przestraszył się, że mogą tamtych spotkać takie rzeczy jak jego. Schował szpargały u mnie. Teraz przeczytał w gazecie, że związek włókniarzy wydaje książkę o ludziach jak ci od mundurów. Bać przestał się dawno, no i ciebie tu przysłał. On pisze, żeby szybko, bo może nie zdążyć... Z nim naprawdę kiepsko, córcia? Ewa zadumała się, oto dalsza część historyjki człowieka, któremu nikt nie kazał. – A dlaczego... dlaczego on, stryju, nie znalazł sobie dobrej pracy... chociażby po tej pomyłce, chyba daliby mu coś za to wszystko. – Nie chciał, córcia. Dawali mu pracę, on prosty, ale niegłupi. Chcieli mu dać robotę w związkach zawodowych albo w przemyśle, chcieli, żeby się uczył, ale on nie chciał, powiedział że już nie wierzy. – Stary popatrzył do góry: – Rano niebo było gładkie, a teraz wiatr przygnał chmury, znów będzie deszcz, trzeba do brzegu, bo nas zmoczy. – Poskładał wędki. Ewa usiłowała poskładać swoje, połów był skończony, Grzegorz usiadł tyłem do dziobu, zaparł się wiosłami. Płynęli w poprzek rzeki. Wzdłuż pod prąd pełzły do Wrocławia dwa nowe zestawy. Ewa siedzi w pracowni, biały karton przed nią, na nim ani jednej kreski, ani jednego znaku. Już kilka dni leży na stole ten czysty karton, ona stara się skupić, przywołać jakieś obrazy. Po godzinie takiej pracy ogarnia ją sen, potem rozpacz. Coś załamało się w niej, jest rozbita, otępiała, nie potrafi wyobrazić sobie żadnego wzoru. W takich sytuacjach ratuje się zagranicznymi żurnalami, znajduje coś, trochę przerabia. Tym razem nawet łatwizna idzie opornie. Wczoraj przysłuchiwała się wypowiedziom zaproszonych fachowców. Chodziło o hałas w tkalniach. Przysłuchiwała się dyskusji pamiętając przypadek Haliny, która chciała mieć dziecko i nie mogła. Leczyła się Halina, aż wreszcie urodziła za wcześnie. Być może zbyt późno przeniesiono ją z tkalni. Nie chciała przejść gdzie indziej, w tkalni pracowało jej się najlepiej, znała robotę, lubiła. Przyczyną nieszczęścia były wibracje. Nie wiadomo, czy Halina będzie mogła mieć teraz dzieci. Uderzyło w nią to, stała się wrażliwa, zła... coś się mówi u nich o rozwodzie. Ewa patrzy na karton, widzi wpisane w siebie powiększające się i rozchodzące ruchem falowym kręgi. Karton leży przed nią jak płaszczyzna stawu, w którym kąpała 53 się, gdy była dzieckiem, na wsi, gdzie żyła dziewczyna Jaga. Kiedy padał deszcz, a ona Ewa była w wodzie, nie wychodziła ze stawu. Patrzyła jak płaska powierzchnia pod pierwszymi kroplami deszczu pokrywała się małymi, potem większymi i większymi kręgami. Koła narastały na wodzie, te mniejsze rodziły większe, później, gdy deszcz się rozpadał, nie było już kół tylko ogólny chaos rozbieganych fal... i ona wieczorem, gdy kładła się spać, widziała znowu koła pokrywające wodę. Pytała ojca, skąd się biorą, a ojciec powiedział, że na świecie jest dużo tajemnic, nie tylko dla dzieci. Czółenka w krosnach biegają w tę i z powrotem, w tę i z powrotem... zajadle, zapamiętale, jakby niezależne od woli człowieka, który je stworzył. Każde uderzenie wytwarza mały krąg, krąg rośnie, staje się większy i większy, opasuje krosno, potem krosno z tkaczką... Dużo jest czółenek w hali, coraz więcej kół. Jest ich tyle, ile na powierzchni stawu, kiedy zaczyna padać deszcz. Ich brzegi uderzają w oczy, uszy, czoło. Kobieta chwyta się za głowę. Uciec, uciec gdzieś.daleko, gdzie nie ma hałasu... Na konferencji była mowa, że w tkalniach nie przewidziano osłon dźwiękowych na krosna, zrezygnowano z sufitów dźwiękochłonnych i wibratorów. A takie rozwiązania są możliwe tylko w nowym zakładzie. Teodor tak często powołuje się na uchwały, a o tych, które dotyczą ograniczenia hałasu zapomniał? Ewie napływa krew do twarzy, przypomina sobie rozmowę w hotelowym pokoju. Teodora rozpartego w fotelu... –Duperele skreślam, zgłaszam większe moce, a planu w tym zakładzie nie wykona już kto inny... – Powinna coś zrobić, powinna działać... A co ona może? Gdzie pójdzie? Co powie? Siedziała skulona w kącie na zebraniu, słuchała opinii biegłych. Przedstawiciel centralnego laboratorium i inspektor pracy byli jednego zdania, w nowym zakładzie techniczna ochrona pracy prezentuje niski poziom, prawie dzisiaj nie spotykany. Inne były założenia... inne. Ludzie mówili, że gdyby nie zawał naczelnego, nie byłoby tych kłopotów, on nie dopuściłby do takich zmian, takich skreśleń. Te cholerne kręgi atakują nie tylko słuch, potrącają system nerwowy, powodują głuchotę, miażdżycę, powikłania ciążowe, przenikają wszędzie niewidzialnymi odłamkami. Mało jest urządzeń, które powodują taki jazgot jak te zajadle biegające w tę i z powrotem czółenka. Z pewnością zbierają się chmury nad Teodorową głową. Ale czy on w tym hotelu nie przesadził? Nie tylko w jego zakładach jest hałas, są wypadki. Może więc tylko się zgrywał? Ale żeby w nowych zakładach klimatyzowanych, wyposażonych w komputery, jazgot był większy niż w starych fabrykach z przestarzałymi maszynami? Ewa patrzy na swój biały karton, myśli, że technika stwarza nowe, wciąż nowe zagrożenia... czy to wina Teodora? Siedzi pochylona, usiłuje coś wymyślić. Motyw z kołami do tego projektu nie nadaje się zupełnie. Zamówienie jest konkretne, wytycznych aż zbyt wiele. Zasłony do okien w przedsiębiorstwach gospodarki rybnej. Ryby, kotwice, sieci, stylizowane statki – pomysłów do diabła. Tylko jak je spiąć, nadać artystyczną formę? Odleciały twórcze dni, pustka. Zamiast lotności myśli, ołowiane refleksje na tematy osobiste, wspomnienia ostatnich dni, ostatnich spotkań z Teodorem. Do tego jakieś dziwne zachowanie się Dominiki, nawet Natalii. Od powrotu z nieszczęsnej wycieczki Ewa nie może pozbierać się, jest rozbita, przypomina jej się Kmicic oszukany przez Radziwiłła, rozmowa z Bogusławem i czerwone płótno, które trzeba szarpać na sztuki, każdy dla siebie, aby więcej. A ona? Ona chwilami jest pewna, że zgłupiała. Co ją znowu bierze? Młodzieńcze zapały? Patriotyczne uniesienia? Teraz? Śmieszna dziecinada... Nie rozmawiała jeszcze z Teodorem, wydaje jej się, że coś tu nie tak, że to nieporozumienie; niemożliwe, aby był takim, jak chciał się przedstawić temu szczeniakowi z Warszawy. Ale cóż to za okropna historyjka z dziewczynami w jakimś miasteczku albo prowokacja owej Jadwigi, która potem odczepiła się bez kosztów? Cóż to za sprawy, w których maczał ręce Teodor? Otwierają się drzwi, do pracowni wpada Krystyna. – Wypadek! Wypadek na hali! Ewa podnosi twarz znad rysunku. – Co się stało? 54 – Wózek potrącił kobiety! Ten zwariowany Zygmunt wiózł wały osnowowe, wiesz, jaki to ciężar, nie zmieścił się w wąskim przejściu, przygniótł kobiety do krosna. Zabrali je do ambulatorium, majster chciał wezwać pogotowie, ale szef nie pozwolił. – Który szef? – podskakuje na krześle Ewa. – Barcz! Zadysponował, żeby zabrać kobiety do ambulatorium, tam je opatrzyć, dalej on będzie decydował, co robić. Ewa przygryza usta, czyżby Teodor znowu pchał się w kabałę? Pochyla się nad brystolem. Nieszczęsny Teodor potrzebny mu jeszcze ten wypadek. Ewa myśli, że trzeba do niego pójść, rozmówić się, powiedzieć, że słyszała wszystko w hotelu, potrząsnąć nim, może się obudzi... Krystyna krząta się po pracowni, segreguje wzory, próbki, przygotowuje eksponaty na Krajowe Targi w Poznaniu. Od czasu gdy wygrała sprawę o pomysł i zainkasowała część sporej sumki, jest ożywiona, starannie ubrana, energiczna... Nie lubi tylko, gdy Ewa wspomina aktorkę z filmu. Nie lubi i już... Ewa stara się oddalić myśl o wypadku, koncentruje uwagę na projekcie dla Rybexu i przychodzą jej na myśl delfiny z opowieści ojca, które zjawiały się w jej dziecinnych snach. Może więc baraszkujące nad falami delfiny? Może taki wzór? Chce się otrząsnąć z wiadomości, którą przyniosła Krystyna, ale myślami uparcie wraca do wypadku w tkalni. Coś ją pędzi do Teodora, aby go ostrzec, żeby nie pakował się w kabałę, żeby nie robił nowych sztuczek. Myśli jednocześnie o rysunku, o sprawie przyjaciela, o poszkodowanych kobietach – jak to często u niej. – O hienach, delfinach o czymś jeszcze i jeszcze... Zauważyła, że w ciężkich chwilach, gdy ma podjąć decyzję, przychodzą do niej właśnie delfiny z ojcowych opowieści. Delfin Jack, delfin Oppo i ten, który uratował dziewczynę z wiru pod Florydą, i te, które ratowały marynarzy z rozbitego statku, te które przeprowadzały żaglowce przez cieśniny... Wspomnienia autentycznych delfinich historii i historyjek budziły w niej niewytłumaczony optymizm, bo dlaczego delfin ratuje człowieka? Sprawa delfina z rybackiej wioski nad Morzem Tasmana nie była bajką... przypłynął z wielkiego oceanu na szelf, nikt go nie tresował, a kiedy woził na grzbiecie dzieci, nigdy nie nurkował. Sprawił, że wioska została wczasowym kurortem. Z całej Australii ściągali ciekawi turyści i mogli zobaczyć dziw na własne oczy – delfina, który grał w piłkę, nie dopuszczał rekinów do plaży, wrósł w krajobraz miasteczka. Ewa na brystolu rysuje mazakiem zgiętego w pałąk, przeskakującego falę delfina. Jednego, drugiego, trzeciego. Delfiny w ruchu, delfiny w skoku... Chyba coś właśnie takiego, całe stado delfinów. Minął tydzień, może miesiąc. Ewa straciła rachubę ostatnich dni, tygodni. Dominika gra w piłkę z dziewczynkami, coś krzyczy do Ewy. Ewa siedzi na ławce pogrążona w rozmyślaniach. Przewaliła się nad nią jeszcze jedna burza. Widziała kiedyś powódź, potem woda opadła, minęło zagrożenie, ale rytm życia w miasteczku był rozbity. Ewa myśli, że gdy człowiek przeżyje coś takiego jak ona, przychodzi później chwila niczym po powodzi w owym miasteczku, chwila, w której widać spustoszenia – przewrócone zagrody, zniszczone drogi, zerwane mosty. Musiało dojść do takich rozstrzygnięć. Musiało? Wyrywają ją z rozmyślań krzyki. Dzieci złapały kreta, dziewczynka wzięła go w ręce, kret zadrapał ją ostrymi pazurami, krew leje się dziecku z palca. Ewa biegnie w tamtą stronę, dzieci krzyczą... Od strony innych ławek biegną inne mamy. Kret rzucony na ziemię pospiesznie zakopuje się pod jej powierzchnię. Mamy oglądają rękę dziewczynki, krew broczy mocno. Dziewczynka płacze, dzieci są blade. Dominika mówi, że kret ugryzł Jolę, ale łapą, łapą ją ugryzł nie pyszczkiem. – Po co bierzecie dzikie zwierzęta do rąk! – strofują mamy dzieci. Dzieci mówią, że on miał piękne czarne futerko, takie czarne jak foka – mówi Dominika, która kiedyś oglądała fokę z matką i Łukaszem w zoo. Mama zabiera skaleczoną dziewczynkę, dzieci wracają do piasku, a Ewa siada na ławce i wraca do swoich spraw. Teodor postanowił zbagatelizować wypadek kobiet w hali B-3, chociaż następstwa, zwłaszcza dla jednej, były groźne. Te kobiety nie były w pracy. Przyszły po wypłatę i po ode- 55 braniu pieniędzy poszły na halę do koleżanek z innej zmiany. Któraś dziewczyna z fabryki wychodziła za mąż, one miały konszachty towarzyskie. Organizowały prezent ślubny, same bez inicjatywy rady zakładowej. Teodor zdecydował, że to nie wypadek przy pracy i nie podjął żadnych kroków. Udzielono kobietom pomocy w ambulatorium, poszkodowaną przewieziono do szpitala, odnotowano zwolnienie lekarskie w kartotekach i sprawa dla zakładu miała się ku końcowi. Alarm podniósł Starczewski. Doszło do nowej awantury między nim a Teodorem. Pobiegła do Teodora, nie przyjął jej. Wróciła do pracowni pełna złych zamiarów. Ubiegł ją, tuż przed zakończeniem pracy zjawił się u niej w pracowni. Przyszedł ni to prywatnie, ni to służbowo, zaczął od gróźb, że jeżeli ona nie przestanie rozrabiać, będzie musiał wyciągnąć konsekwencje. Potem zmienił ton, był coraz cichszy i cichszy, aż przeszedł na sentymenty. Pochylił się nad nią, chciał ją objąć, odsunęła go. – Ewa, ty nie rozumiesz?! – krzyczał prawie. – To jest zakład w budowie, powstają eksperymenty, niepotrzebne są rozróby, jeżeli zajmą się wypadkiem zbiorowym, to wiesz, co będzie? Zwalą się inspektorzy pracy, prokurator, zaczną mierzyć drogi, korytarze, przejścia. Ja chciałem najlepiej, postaram się, daję ci słowo, że te baby więcej zyskają na takim załatwieniu sprawy niż na formalnym. Wypadek nie jest zresztą jasny. Po co przyłaziły na nie swoją zmianę. Przyszły prywatnie, a ja mam odpowiadać za ich wypadek przy pracy?! Ewa wstaje, idzie w kierunku Teodora, który cofa się, widząc w jej oczach coś niedobrego. Ewa podchodzi do niego blisko. Mówi szybko, głos jej jest nieprzyjemny, chropowaty. – Słuchaj, Teodor, nikt cię tak nie poznał jak ja, twoich zamiarów... Wiem, do czego dążysz! Teodor odsuwa się w głąb pokoju. – Groźby? – syczy. – Groźby! Chociażby groźby! – mówi Ewa. Teodor siada w fotelu, zapala papierosa, patrzy na nią zaciąga się dymem, usiłuje być spokojny. – Wiesz co, Ewa, źle tu jest, to zwolnij się z tego zakładu... Ewa staje na środku pokoju, patrzy na przyjaciela uważnie. – Zostanę nie tylko w pracowni, ale na posterunku, jaki sobie wyznaczyłam. – Pni – Teodor próbuje się śmiać – społeczniczka, siłaczka od siedmiu boleści. Cacy, cacy, ale przeszkadzać w pracy mi nie będziesz. Ewa spogląda na zegarek, jest po czwartej, godziny służbowe skończyły się, pracownia pusta, są tu tylko we dwoje. Ewa sięga po płaszcz, bez słowa kieruje się do drzwi. Teodor staje na jej drodze. – Zostań... – Puść! – Zostań! – Puść mnie! Teodor chwyta ją za ręce. – Uspokój się, uniosłem się, usiądź, porozmawiajmy jak ludzie, wiesz, co dla mnie znaczysz. Ona patrzy w ziemię, Teodor dyszy, odwraca się zaczyna chodzić po pracowni. – Słuchaj, od pewnego czasu mi się nie wiedzie. Nie wiedzie mi się, rozumiesz?! Postanowiłem wyjechać, już wszystko załatwiłem, mam przyjaciół, mam przygotowaną pracę. Dobrą pracę... za granicą, na handlowej placówce, rozumiesz? Pojedziemy razem, daję ci słowo honoru... razem! Skończy się konspiracja, rozumiesz?! Ale daj spokój, nie rozrabiaj. Przecież ja mogę się tu z wszystkimi dogadać oprócz Starczewskiego i ciebie. Ewa podnosi głowę, patrzy na Teodora. – Ze wszystkimi?! Możesz? Bo się ciebie boją, chodzą legendy o twoich powiązaniach, o tym, co możesz, a ja się nie boję, rozumiesz, Teodor. 56 – Nie? Bo wiesz, że ja cię kocham, że tobie wolno wszystko, dlatego się nie boisz. Ewa przygląda się kochankowi, obserwuje go, jego ruchy, rozbiegane oczy. Kiedyś bardzo chciała tego człowieka rozumieć, chciała mu pomagać w trudnościach, żyć jego problemami. Patrzy teraz na niego, waży w sobie resztę uczuć. Teodor chwilę milczy, po czym jakby upewnił się, że trafił dobrze, że przekonał Ewę, ciągnie swój monolog: – Słuchaj, zastanów się nad przyszłością, jesteśmy na koniu, przed nami perspektywa, placówka, rozumiesz? Gdzie się tak dorobisz jak na placówce?! Wezmę ciebie, będziesz pracować ze mną. Ale musisz się zmienić, nie możesz przeszkadzać, robić awantur o byle drobiazg, który ci się nie podoba, bo niczego nie rozumiesz. Podchodzi do niej, chwyta ją za ręce. – Ewa! Przyszłość przed nami, zrozum, zmądrzej, dziewczyno, nie masz dwudziestu lat i ja też nie jestem chłopcem. Pora pomyśleć o sobie. Ewa oswobadza ręce z uścisku, wstaje, podchodzi do okna. patrzy na fabryczny plac, który jest ciągle placem budowy. Kilka spychaczy ryje ziemię pod pawilon socjalny. Koło tkalni B- 3 robotnicy wyładowują skrzynie z maszynami. Dalej brygada układa kable i przewody pod ziemią. Na prawo od bramy widać zaawansowane mury drugiej wykańczalni. Jeszcze dalej między drzewami, jakby w zagajniku, dekarze pokrywają niewielki budynek zakładowego żłobka. Ewa myśli, że ten wspaniały nowy zakład jest chory. Od środka toczy go rak czyjejś prywatnej kariery. Myśli tak, ale nie jest zupełnie pewna, bo może się myli? Za oknem znów zaczyna padać deszcz, cholerny deszcz. Całe lato leje, Ewa odwraca się od okna, spogląda na kochanka, gryzie usta, chwilę myśli i zaczyna mówić z namysłem, bez specjalnych emocji: – Odejdziesz na placówkę. Ale jeszcze tu jesteś i wiele od ciebie zależy, a tobie tu nie zależy na niczym, na niczym. Dopilnujesz, by zakład był oddany szybciej, dopilnujesz, żeby był tańszy, a planu w tym zakładzie nie wyrobi już kto inny, prawda?! Teodor wykonuje nieokreślony ruch ręką, wyjmuje papierosa z ust. – Słyszałaś? Słyszałaś w hotelu? – Słyszałam! Ale to nieważne, ważne, co ty robisz, a ja widzę. Zapada milczenie. Ewa patrzy za okno. – Pijany byłem, bzdury opowiadałem temu chłopakowi – mówi Teodor – jemu można zaimponować złem, zależy mi na jego wpływach, rozumiesz? Ewa podchodzi do Teodora. – Słuchaj, jutro lub pojutrze zakładowa komisja rozpatrzy sprawę wypadku tych kobiet. Kobiety muszą otrzymać, co im się należy. Teodor podnosi się z fotela. – Wiesz co, Ewa, myślę, że przeholowałaś, zakładem rządzić nie będziesz! Ani mną, ani zakładem! Zapamiętaj sobie. Sięga po płaszcz, kieruje się ku wyjściu. Ewa odprowadza go spojrzeniem. Teodor odwraca się już od drzwi, patrzy na nią, zmienia ton, mówi miękko: – Pomyśl nad tym, co ci proponowałem, nie psuj przyszłości sobie i mnie. – Nie! Na mnie nie licz – mówi twardo Ewa. – Ja jestem już po przeciwnej stronie! Teodor robi krok w głąb pokoju. – Więc nadal straszysz, moralistko! A kim ty jesteś? Masz prawo moralizowania? Zastanowiłaś się, wiesz, kim jesteś? Nie wiesz?! Dziwką jesteś! Dziwką, która opuściła dziecko, opuściła męża, bo utył. Uciekła od córki, bo jej przeszkadzała... powiedzmy w swobodnym życiu! A jaka wrażliwa, romantyczne są dla niej czółenka w krosnach, siłaczka od siedmiu boleści. Teodor mówi coś jeszcze i jeszcze, ale do niej echem powracają tylko słowa – opuściła dziecko... opuściła dziecko, opuściła dziecko... Chwyta krawędź stołu, patrzy rozbieganym wzrokiem po kątach pracowni. Wzrok jej pada na przegięte w skoku delfiny, narysowane kiedyś na białym kartonie... A dlaczego delfin ra- 57 tuje człowieka? Delfin Jimi, delfin Oppo? Nie fantazja, autentyczne zdarzenia, prawda! Ewa wybucha śmiechem, śmieje się prawie histerycznie. Teodor przerwał monolog, patrzy na nią. – Moralistko – dociera do niej ż daleka głos Teodora – łatwo krytykować, łatwo z kogoś robić drania. Powiem ci, każdy jest draniem w jakimś zakresie, ty też. Myślałaś, że jesteś święta, prawda? Ewa czuje, że czaszkę rozsadza jej jakaś siła od wewnątrz, serce w piersi tłucze bardzo wolno i bardzo mocno. Deszcz za oknem przestał padać, delfiny na rysunku stały się ostrzejsze, wyraźne, niewiele mają już wspólnego z tymi jakby autentycznymi, które widziała przed chwilą. Czuje, że uspokaja się, zmobilizował ją ten cios w serce. Bierze do ręki mazak, widzi, że mazak nie drży. Podnosi głowę, patrzy na Teodora. – Do widzenia, Teodor, do widzenia! – mówi i stara skupić się nad rysunkiem. ...Ktoś ją szarpie za rękę, za ramię. – Mamo, mamo, mamo! – krzyczy Dominika. – Ach tak, to ty?! – Mamo, co ci jest, mówię do ciebie, krzyczę i nic nie słyszysz. Ewa przygarnia Dominikę, całuje ją, przyciska. Dominika wyswobadza się z tych objęć. – Mamo, co tobie? Płaczesz? Dlaczego? – Nie, nie płaczę, skąd znowu! Dominika przygląda się matce. – Przecież płaczesz, dlaczego mówisz, że nie płaczesz, kiedy płaczesz? Mamusiu... – Masz rację – uśmiecha się Ewa. Uśmiecha się serdecznie, szczęśliwa. Rączki dziecka głaszczą ją po twarzy, rozmazują łzy toczące się po policzkach. – Mamo, ja jeszcze nie widziałam, jak ty płaczesz, dopiero pierwszy raz... Chciałam złotówkę na wodę sodową, idziemy z dziewczynkami napić się tam do satura... – Saturatora – mówi do przesady wyraźnie Ewa, wyjmuje z portmonetki kilka drobnych monet, daje dziecku. Dominika odbiega do dzieci, które obok czekają. Po tamtej rozmowie z Teodorem przeżyła ciężką noc. Zrobiła bilans życia, podjęła decyzję na dni najbliższe. Rano głowę miała pełną ołowiu, oczy piasku, ale serce lżejsze. Wiedziała, co należy zrobić, chociaż podjęcie decyzji nie przyszło łatwo. Chwilami łapała się na tym, że niezupełnie rozumie sama swoje postępowanie. Dlaczego właśnie ona zawzięła się, aby było tak, jak być powinno, przynajmniej w jej mniemaniu. Przecież ona jest ostatnią osobą, która powinna oskarżyć Teodora. Gdy pracowała jeszcze w Łodzi, wstrząsnęła nią sprawa jej kierownika. Gajewski i jego Helena przez całą okupację pracowali w konspiracji, on długie lata spędził w lesie. Helena była łączniczką, znała miejsce biwaku i złapali ją Niemcy. Nie znaleziono przy niej nic, ale była podejrzana, miejsce w którym ją zwinęli, mogło być dowodem w tych czasach. Kiedy puchła jej twarz pod uderzeniami gestapowskich łap i przybywało pręg na plecach, milczała... Tylko ona wie, co wtedy przeżyła, jak wiele zdolna była wytrzymać. Kiedy wybuchła sprawa Gajewskich, przyjaciele z tamtych lat dziwili się spustoszeniom, jakie w ludziach może dokonać czas. Helena wtedy trafiła do obozu, Gajewski przeżył powstanie w Warszawie, a po wojnie przez półtora roku szukał swojej dziewczyny, szukał i znalazł. Dwadzieścia lat później Helena zgłosiła się do kierownictwa fabryki z listą drobnych świństewek męża. Gajewski rozliczył delegację, na której nie był, wyniósł z zakładu trochę owczej sierści, posłużył się świadectwem lekarskim i wyjechał na ryby... Ale czy o to chodziło? Gajewski zaangażował się w romans z prządką o dwadzieścia lat młodszą, której imponował samochód i domek letniskowy za miastem. Po jakimś czasie okazało się, że nie tylko o imponowanie chodziło. Dziewczyna przykleiła się na serio do kierownika. Zerwała dla niego narzeczeństwo, a gdy wybuchł huczek, oświadczyła, że Gajewskiego kocha. Wówczas Helena z owym spisem sprawek męża znalazła się w zakładzie. Zasępili się przyjaciele Gajewskich. Jakże to? Można 58 było ryzykować życie, cierpieć, szukać się między trupami, odnaleźć między żywymi, a potem spopielić wszystko... Gajewski był cenionym kierownikiem, ofiarnym kiedyś w odbudowie zakładu, ofiarnym później, tyle że lubił coś skombinować, coś zakosić niewielkiego, wiedział o tym dyrektor, przymykał oko na duperele... Kiedy jednak sprawa stała się oficjalna, Gajewskiego zdjęto ze stanowiska, wkrótce po tym tych dwoje zasiadło w sądzie na rozwodowej sprawie. I gdy na siebie patrzyli, oskarżali się wzajemnie, na pewno przychodziły im na myśl, cisnęły się wspomnienia tamtych czasów, chwil, wartości. Czy więc Teodora musi oskarżać ona? A cóż ostatecznie jej do tego? Są władze – społeczne, polityczne, czy jej udział jest tu potrzebny? Ale ona wie, że dzieje się coś złego. Wie, ale czy to jej rzecz? A co właściwie jest jej sprawą? Kwiatki na kretonie... motywy na perkalu... Dominika, Łukasz... Teodor? Właśnie Teodor... Pobiegło jej życie krzywymi torami, inaczej pobiegło niż życie matki, która pewnie miała tylko jej ojca i nikogo więcej. Matka odeszła z tego świata w pierwszym roku mrocznej okupacji. Z jej wspomnieniem łączy się dla Ewy wspomnienie wczesnego dzieciństwa, ulicznych pochodów, czerwonych sztandarów, strzelaniny na łódzkich ulicach, chociaż jeszcze nie było wojny. Pamięta dyskusje rodziców, spory, których wówczas nie rozumiała. Raz ojciec podniósł rękę na matkę i to pamięta dobrze. Ojciec krzyczał, żeby matka nie kumała się z czerwonymi, bo to nie jej sprawa... Faktycznie wielki strajk u Haeblera nie był sprawą matki. Matka była nauczycielką, u Haeblera nie pracowała, tyle że uczyła nie tylko dzieci, ale i dorosłych, a ona Ewa dziwiła się wtedy, że dorośli też się jeszcze uczą. Matka z tymi dorosłymi organizowała przedstawienia, działała w Towarzystwie Uniwersytetów Robotniczych i Wszechnicy Polskiej... tak to się wtedy chyba nazywało... Ojciec patrzył krzywo na ,,wybryki”, które nie były matki ani jego sprawą. Nie lubił dziadka i dziadek – ojciec matki rzadko przychodził do ich łódzkiego mieszkania. Ojciec krzyczał, że dziadek jest czerwony jak bydlęca krew... że nie chce go widzieć w swoim domu... A potem w czasie okupacji, kiedy matka już nie żyła, zanim wpadli do ich domu hitlerowcy w zadartych, zarozumiałych czapkach, zniszczyli fortepian i obrazy, ojciec z dziadkiem w największym pokoju pili całą noc samogon i ona przez drzwi słyszała, jak mówili, że wróg jest wspólny i widziała tej nocy, jak dziadek z ojcem całowali się po policzkach i ściskali sobie ręce. Matka położyła się do łóżka na pół roku przed wojną. Miała duże ciemne oczy. Leżała i godzinami patrzyła nieruchomo w sufit. Raz zawołała ją, przygarnęła i z tych dużych czarnych oczu na dół stoczyły się łzy, spadły na poduszkę, utworzyły szare plamy, a ona wtedy rozpłakała się, bo poczuła, że z mamą chyba dzieje się coś niedobrego. Mama miała jakiś guz, który nie chciał się rozejść i ona słyszała, jak doktor, który przyszedł wieczorem z okrągłą teczką, powiedział do ojca, że ten guz jest złośliwy... Przyszli Niemcy, matka ciągle leżała, gryzła suchary w tym łóżku, popijała herbatą z kostek osłodzoną sacharyną. Raz wieczór powiedziała, że zjadłaby karpia w galarecie. Ojciec wtedy wyjął z szuflady złoty pierścionek, zaraz rano zamówił konie u znajomego furmana i pojechał gdzieś bardzo daleko. Wrócił, przywiózł dużą rybę. Rano ugotował tę rybę, pomagała mu pani Teresa z przeciwka, matka skubnęła swojego karpia w galarecie, ledwo dotknęła go widelcem. Potem leżała jeszcze dwa dni, patrzyła w sufit i umarła... A ojciec? Klęczał ojciec koło łóżka, na którym leżała matka ze swoimi otwartymi dużymi czarnymi oczami, klęczał długo, nic nie mówił i nie płakał. Minęło kilka dni i do domu wprowadziła się ciotka Mirosława po to, by opiekować się nią – Ewą, ojciec znikł z miasta, zobaczyła go dopiero na wsi, po tym wydarzeniu jak przyszli Niemcy do ich domu i rozbili fortepian. Zabrali Niemcy ciotkę Mirosławę, a ją znajomy furman zawiózł tam, gdzie żyła dziewczyna Jaga. Kiedy przewalił się front nad łódzkimi murami, Ewa rozumiała już znaczenie słów powtarzanych uparcie dokoła... Warszawa powstała, Warszawa walczy, Warszawa zwycięża, Warszawa płonie. Ich łódzkie mieszkanie, zlikwidowane przez Niemców jeszcze na początku wojny, przestało istnieć. Ojciec i ona byli wojennymi rozbitkami. Ojciec miał przyjaciela w Warszawie, pojechali tam zaraz, gdy Warszawa była wolna. Pamięta ten obraz do dziś. Miasto wymarłe, poczerniałe zgliszczami. Z Pragi 59 przeprawili się mostem pontonowym. Patrzyła szeroko rozwartymi oczami na tragiczną panoramę, tu i tam czuć było jeszcze swąd, tliło się, dym gryzł w oczy, leżały nie sprzątane trupy... – Nie ma Warszawy... – powiedział ojciec – przynajmniej jej murów nie ma... Ale w ruinach błąkali się warszawiacy. Między kikutami kominów, wśród gruzów, po śniegu poruszał się dziwny orszak, ludzie i pies kundel, ludzie mieli zapadłe oczy, pies podciągnięty brzuch, przetrzymali dopust Boży. W gruzach kręcili się pogorzelcy... Pochyleni nad ruinami grzebali w rumowiskach. – Czego oni szukają, tatusiu? – pytała. – Miasta szukają... Nie pytała więcej, choć niezupełnie rozumiała, jak można szukać miasta kijem w rumowisku. Ojciec powiedział jeszcze, że znajdą miasto, widać z ich twarzy, że znajdą, bo to nie Warszawę zniszczyli Niemcy, a tylko warszawskie mury... Nie odnaleźli domu ojcowego przyjaciela. Warszawa, jak wypalone oko żywego człowieka, została za nimi. Pojechali na zachód, ojciec zgłosił się do wojska i dotarł do Berlina... Ona tułała się po osadach i ludziach, wyrosła i trafiła na akademię. Zaczęła własne życie. Ojciec osiadł po wojnie w odzyskanym miasteczku nad wielkimi jeziorami, gdzie został dyrektorem gimnazjum i cieszył się dobrym zdrowiem. Pracował do wieku emerytalnego, a potem jeszcze przez lat dziesięć, do dnia kiedy dostał medal, pamiątkowy zegarek i emeryckie papiery. Równo tydzień po tym przyjechała do tego miasteczka, bo był ojca pogrzeb... Szkoła, hieny, matka, która chciała karpia w galarecie... dziewczyna Jaga, czerwoni, las... Tyle spraw na świecie było sprawami tego człowieka z siwą głową, rękami o długich palcach, wąskimi kreskami ust, niezapomnianym nigdy spojrzeniu... który kochał swoje delfiny... A co jest jej sprawą? Człowiek w średnim wieku wyciągnął arkusz papieru, pstryknął długopisem, czeka, co ona powie. Ona mówi krótko, że w jej zakładzie był zbiorowy wypadek, a zakład nie podjął kroków celem rozpatrzenia zdarzenia jako wypadku przy pracy... Tyle mam do powiedzenia – kończy – oto mój dowód osobisty. – Oczywiście prosi pani o dyskrecję? – zwraca się do niej człowiek za biurkiem. – Nie proszę o dyskrecję, to, co powiedziałam, należy traktować jako oficjalną informację. – Rzadki przypadek – uśmiecha się inspektor patrząc na Ewę jakby z sympatią. – Nie obawia się pani... powiedzmy drobnych kłopotów. Ewa uśmiecha się. – Czy się obawiam! Raczej po prostu liczę się z drobnymi kłopotami. Następnego dnia wrócił niespodziewanie ze szpitala naczelny dyrektor przedsiębiorstwa w budowie. Ewa doszła do wniosku, że trzeba uprzedzić go o wizycie w Inspekcji Pracy. Dyrektor po długim pobycie w szpitalu i na rehabilitacji był miernie zorientowany w sytuacji. Relacja Ewy nie wydała mu się jednak rewelacją. Popatrzył na nią uważnie, nie było to spojrzenie pełne sympatii. – Przepraszam – zapytał jakby z przekąsem – czy między panią a Teodorem zaszły jakieś większe nieporozumienia? Ewa czuje, że staje się purpurowa, twarz piecze ją, serce znowu zaczyna łomotać. – Tak, ale czy człowiek, który działa, bo uważa, że tak trzeba, musi być podejrzany, że działa pod wpływem spraw osobistych? Dyrektor nadal przyglądał jej się uważnie. – Widzi pani, bo my coś wiemy o waszym stosunku. – Może ma pan rację. Dookoła pytają, co mi do tego, jest przecież dyrektor, jest organizacja partyjna, rada zakładowa, pytają, czego ja szukam w tej sprawie... Dyrektor ma skupioną twarz. – Proszę pani, a któż to jest organizacja partyjna? Któż to jest rada zakładowa? Jak nie my... Sumienie żadnej organizacji nie zastąpi sumienia człowieka. Nic bardziej fałszywego jak pogląd, że skoro jest organizacja i jest dyrektor to po co osobiste działanie, na przykład 60 pani czy Starczewskiego. Być może osiągnięciem organizacji jest to, że pani do tego inspektora poszła... i muszę pani powiedzieć, że sprawą Teodora zajęły się instytucje, które pani wymieniła. – Dyrektor uśmiecha się teraz zupełnie przyjaźnie. – Jeżeliby miała pani wyrzuty lub może, nie wiem, satysfakcję, to zdarzenia, które nastąpią, nie będą spowodowane przez panią. Jeszcze tego samego dnia zostali przesłuchani świadkowie wypadku. Krystyna przyleciała do niej, z pretensjami. – Po co ty narozrabiałaś, teraz mnie wołają, a ja tylko przechodziłam... nic nie widziałam... nic nie powiem... Rzeczywiście nic nie powiedziała. Powiedzieli inni, a przede wszystkim Starczewski. Zaczęło się mierzenie dróg między urządzeniami i maszynami, kontrola sposobu układania materiałów w magazynach, szerokości dróg ewakuacyjnych. Wyłaziły nieprawidłowości pęczkami. Po zakładzie ruszyła plotka, że jest nagonka... Ewie wydawało się, że wszyscy patrzą na nią jak na kogoś, kto sprowadził burzę na własny dom. A co o niej pomyśli Teodor? Kiedy szła do Inspekcji Pracy, nie liczyła się z tym, było to jej obojętne, a teraz widzi, że jest inaczej. Widzi, że zależy jej, aby on wiedział, żeby był przekonany, dlaczego tak postąpiła. Siedzi Ewa w pracowni, maluje delfiny, przeżywa historyjkę tamtego romansu, nawiedzają ją porównania, zjawił się Grzegorz, Fryderyk, Łukasz. Delfiny są dziwnie obojętne, papierowe. – Śmieszna jestem ze swoimi czółenkami, delfinami, być może zabieganiem nie o swoje sprawy – myśli z goryczą Ewa. Otworzyły się drzwi i do pracowni weszła Krystyna, zdjęła płaszcz zajrzała jej przez ramię na rysunek. – Wiesz, co mówią w zakładzie? – zagadała. – Może zrobić ci herbaty? Ewa spogląda na Krystynę uważnie. – Masz złą wiadomość, żeś taka dobra? – Bo ja wiem czy złą, mówią, że byłaś u prokuratora i w komitecie, odgryzłaś się za Aśkę... – Gdzie byłam?! Odgryzłam się? Za jaką Aśkę? – Nie udawaj, że nie wiesz, Ewa... A bo to zresztą moja sprawa? Ewa pochyla się nad rysunkiem, przygląda się delfinom, wykańcza pociągnięciami mazaka tego największego w środku, marszczy czoło, myśli, milczy. Krystyna też milczy, cisza jest długa, Krystyna parzy herbatę i zaczyna mówić: – Pół zakładu gada, że Teodor wyjeżdża z Aśką, tą ładną z centrali telefonicznej, do hoteli, że ona zajęła twoje miejsce... no to go wgrzebałaś... Ewa najchętniej udusiłaby Krystynę, Teodora, ową Aśkę i każdego na świecie. Delfiny na rysunku stają się jakieś bardziej bliskie. Ewa usiłuje się uśmiechnąć. Pod powiekami pali ją złość. Zaciska pięści, wali rękami w rysunek, herbata podskakuje w szklance, wychlapuje się na brystol. – Co za zasrana! zasrana! zasrana sprawa! – Uspokój się, Ewa, co cię napadło, zwariowałaś?! – mityguje ją Krystyna. – Zwariowałam? Dookoła zwały gnoju, gnoju, gnoju! A ja w samym jego środku... – Nie wiedziałaś o Aśce?! – udaje zdziwioną Krystyna... Poszła do domu taka zdziwiona, pełna serdecznych uśmiechów. Ewa nie pamięta, jak długo siedziała w pracowni. Kiedy była już w płaszczu, przyjrzała się rysunkowi, delifny wydały jej się płaskie, nieefektowne, cały pomysł był idiotyczny. Przekreśliła mazakiem raport, nawet delfiny ją zawiodły. Wyszła z pracowni, idzie chodnikiem między świeżymi bryłami budynków. Jest co najmniej godzinę po zmianie. Biurowce puste. Przed gmachem dyrekcji stoi samochód Teodora. Ewa zatrzymuje się, kieruje w tamtą stronę. Idzie po schodach, staje przed drzwiami sekretariatu, wchodzi do środka i natychmiast żałuje, że tu przyszła. Na fotelu dla interesantów siedzi Teresa. Ewa robi krok do tyłu, tamta spostrzega ją. 61 – Proszę, mąż powinien niedługo przyjść, poczekamy – mówi Teresa uśmiechając się zupełnie przyjaźnie. – Pani Ewa o ile się nie mylę, prawda? – Tak, Ewa. – Nie znałyśmy się dotychczas osobiście. – Mhm – mruczy Ewa i myśli, że coś uwzięło się na nią. – Teodor bardzo pracowicie ukrywał stosunek z panią, ale czego ludzie nie doniosą. To nie ma większego znaczenia, tylko on przecenił możliwości tajemnicy, dostawałam anonimy z adresami noclegów, oczywiście nie sprawdzałam niczego... – Proszę pani – przerywa Ewa – między mną a Teodorem nie istnieją już żadne uczucia. – To niedobrze – zasępia się Teresa – myślałam, że mój rozwód rozwiąże pani trudności życiowe. Ewa zaciska pięści, mobilizuje się, chce być spokojna, zaoszczędzić sobie nowych przykrości, uśmiecha się do Teresy. – Sprawa rozwodu Teodora jest mi obojętna. Jeżeli zaszkodziłam pani małżeństwu, mogę tylko wyrazić żal, tym większy, że ta szkoda nie przydała się nikomu... najmniej mnie... – Rozczarowała się pani tą miłością? – żona Teodora przygląda jej się ciągle jak czemuś bardzo małemu. Jest niemal wytwornie uczesana, na pięknej jeszcze twarzy staranny makijaż. Figura jej, cała postać robi wrażenie na pewno interesującej kobiety. – Rzeczywiście przykre – ciągnie dalej Teresa, a Ewa czuje, że to spotkanie jest jeszcze jedną porcją goryczy. – Nie chciałam pani dotknąć – kończy Teresa. Ewa usiłuje zademonstrować pogodny uśmiech, precyzyjnie buduje ten uśmiech na swojej twarzy. – To już tak mało ważne, więc państwo się jednak rozwodzą? – Rozwodzimy się od kilku lat, ale Teodor żąda zbyt wiele. Wyrażenie zgody na rozwód uzależnia od spraw majątkowych. – To Teodor ma wyrazić zgodę? – pyta zdziwiona Ewa. – Oczywiście, wniosek złożyłam ja... – mówi beznamiętnie Teresa. Patrzy w okno. – Znowu zbiera się na deszcz, ależ w tym roku mamy lato – dodaje po chwili. Ewa czuje się oszukana, zagubiona... Teresa ciągle patrzy w okno. Po jej twarzy błąka się jakiś grymas, uśmiecha się nieznacznie. Przez plac idzie Teodor z blondynką w dżinsach i opiętej bluzce, zmierzają w kierunku biurowca. Dziewczyna coś mu tłumaczy, gestykuluje, on patrzy na nią, idą szybko w kierunku wejścia gmachu. Telefonistka Aśka – myśli Ewa, ta, o której rzeczywiście nie wiedziała. – Nowa miłość? – pyta Teresa. – Nie wiem, proszę pani... – Och przepraszam... jeżeli znowu panią uraziłam. – Teresa siada z powrotem w swoim fotelu. Milczenie znów trwa długo. Otwierają się drzwi. Najpierw wchodzi dziewczyna, za nią Teodor. Wchodzi i staje jak wryty. Ewa patrzy na wszystkich dookoła i wydaje jej się, że jest na autentycznej operetce. – Ty tu, tu? – Teodor zwraca się do Teresy wyraźnie zbity z tropu. – Ty też tu? – patrzy na Ewę. – Razem obydwie? – Nie, obydwie osobno – uśmiecha się Teresa. Blondynka, chyba ta Aśka, robi krok do tyłu w kierunku drzwi. Teodor kiwa jej głową i dziewczyna znika. – Czego chcesz? Pracę skończyłem o pierwszej – zwraca się do Ewy. – Nieładnie zachowujesz się w stosunku do... znajomej – mówi wyniośle Teresa. – Znajomej? Ty wiesz, co ona zrobiła... – Wiem, więcej niż myślisz. 62 Ewa widzi, jak przez plac w kierunku bramy biegnie Aśka z rozpuszczonymi włosami. Czuje, że musi wyjść i jest jej głupio. Wściekła jest na siebie, że tu przyszła. Będzie wyglądać tak jak tamta, która ucieka w kierunku bramy, wystraszona, że wydało się, co miało być tajemnicą. Ewa stara się nie wybuchnąć, wstaje, kiwa głową Teresie, wychodzi z sekretariatu świadoma, aż do bólu, swej sytuacji. Idzie powoli schodami w dół. Klęski posypały się na nią z rogu obfitości. Po południu decyduje się jechać po przeklęte żurnale. Podróż autobusem trwała bardzo długo. Gdy odnalazła domek, było już prawie szaro. Przekręca klucz w zamku, wchodzi do środka. Wnętrze nosi ślady niedawnej libacji, ledwo opłukane szklanki i talerzyki leżą w misce, popiół rozsypany po podłodze i na stoliku przy tapczanie. Otwiera szafkę, na szczęście zaraz spostrzega swoje pisma przywiązane kolorowym sznurkiem. Zabiera je pospiesznie, wychodzi z domku, przekręca klucz w zamku, zastanawia się chwilę, co z nim zrobić i kładzie go na belce w umówione z Teodorem miejsce. Rusza w kierunku przystanku. Niedaleko uszła, gdy na drodze zobaczyła samochód. Chciała ukryć się za drzewem, ale on spostrzegł ją i zatrzymał wóz, był sam. Wysiadł, podszedł blisko. – Ty tutaj? – Tak zabrałam pisma. – O czym rozmawiałaś z Teresą w sekretariacie? – O pogodzie rozmawiałam, Teresa mówiła, że znowu pada deszcz. – Ewa, nie wygłupiaj się! Przestań się wygłupiać. – Słowo honoru, że tak mówiła. – Siadaj – mówi Teodor wskazując jej miejsce koło siebie. – Po co? – Porozmawiamy. – Niepotrzebne są nam już rozmowy. – Siadaj! – Nie! – To poczekaj, zabiorę z domku teczkę i wrócimy razem do miasta. Ewa idzie w kierunku przystanku, po chwili znowu słyszy szum silnika i samochód zatrzymuje się przy niej. Siada obok Teodora na fotelu. Jadą aż do drogi przez las w milczeniu. Przed wyjazdem na szosę Teodor zatrzymuje samochód, patrzy uważnie w lewo i prawo, rusza powoli. Ewa myśli, że on zawsze szanował przepisy drogowe, nie lubił niepotrzebnej brawury. Teodor prowadzi wóz prostą szosą z średnią szybkością. Odwraca się do niej. – Ty doniosłaś o wypadku; prawda? – Zgłosiłam wypadek. – Sprzedałaś mnie, nabrali cię na tę Aśkę, co? Ewa milczy, zrezygnowała już z wyjaśnień... Z chęcią chwyciłaby się za skronie, nie chce jednak przy nim robić dramatycznych gestów. Patrzy na szosę, która ucieka do tyłu jak kiedyś szary ciąg perkalu w, brakarni. Jadą przez niewielką wioskę, milczą. Z zagrody wypadają dwa duże psy tuż przed maską samochodu. Teodor gwałtownie hamuje, psy uciekają w bok. Wioska kończy się, potem jest prosta droga i zakręt. Duża góra, Teodor zmienia bieg, silnik zwiększa obroty. – Głupio kończy się nasz romans, sama przyznasz... – Głupio. – Z Aśką to była, czy nawet jeszcze jest, powierzchowna przygoda, nigdy nie będzie to co z tobą, myśląc o wyjeździe myślałem o tobie... od początku, ale nie wyszło. Teodor ostro hamuje przed zakrętem, patrzy na Ewę. – Dzisiaj dowiedziałem się czegoś... odchodzę stąd... Ale ci powiem, Ewa, że to moje credo ma uzasadnienie. Podczas okupacji mój ojciec całe cztery lata przesiedział w lesie, a jego brat, mój stryj, prowadził masarnię. Widywałem starego od czasu do czasu. A stryjowi wiodło 63 się... wybudował dom, wymurował, nawet żonę zmienił, bo mu stara umarła, wziął młodą. Capnęli za bimber – wykupił się. Matka poszła do niego po mięso dla takich jak ojciec w lesie. Nie załatwił, bał się, wskazał chłopa w wiosce, były z tym chłopem trudności. Niewiele wyszło z tej pomocy. W zimie matka dowiedziała się, że ojciec jest ranny, leży w ziemiance. Przeleżał do wiosny, potem jeszcze w lecie leżał. Chociaż to ukrywali, wiedziałem, że ojciec był oficerem. Główkowałem, dlaczego to tak? Dlaczego jeden śpi w domu, drugi leży w lesie i nikt mu nie może pomóc, dlaczego to tak? Kto kazał staremu? Mógł żyć jak stryj. Nie mogłem zrozumieć. Matka powiedziała, że po wojnie ojciec dostanie nagrodę, krzyż, zostanie bohaterem. Przyszła wolność, na murach zobaczyłem plakat z obleśnym krasnalem, krasnal miał czerwony nos, śmieszne okulary na oczach, trzymał niemiecki automat, jaki widziałem u ojca. Na tym plakacie pisało: „AK zapluty karzeł reakcji”. Poleciałem do matki, pytam, czy tatuś też jest zaplutym karłem, bo miał dostać nagrodę, ale matka beczała... nie chciała ze mną gadać... Jeździła na spotkania z ojcem, chodziła do stryja, bo stryj miał opaskę na ręku i stał się szychą w miasteczku, został kierownikiem rzeźni, był we władzach w mieście. Ojciec wrócił do domu, rozmawiali z matką o amnestii... rehabilitacji. Chodził w łaski do stryja. Stryj był wyniosły ojciec czegoś dowodził, wykrzykiwał, że walczył... Potem ucichł, znalazł pracę na budowie, tylko kasłał coraz bardziej... Miałem już ze trzynaście lat, pytam raz, jak było z Niemcami, wojną, partyzantką no i tym karłem. Stary spuścił głowę i powiada – szczęśliwy kraj, któremu niepotrzebni zasrani bohaterowie... Niedługo potem umarł. Zostaliśmy z matką. Cień zmarłego ojca bohatera był jednak z nami ciągle, matka znalazła dobrą robotę, ale dali jej ankietę i napisała, że ojciec podczas okupacji walczył i gdzie walczył, no i z roboty wyszło gówno. Ja, zdając na studia, zataiłem w ankietach walczącego ojca i cały czas byłem podszyty strachem... Na lewo, na prawo zacząłem chwalić, podobało mi się wszystko... oprócz tych, którym się coś nie podobało. Stryj pomógł mi kilka razy. Kiedy byłem już na uczelni, pytam go o to, o co raz ojca pytałem, jak było z okupacją, partyzantką, zaplutym karłem... A stryj, że najlepiej będzie, jeżeli będę się uczył, jak się uczę, mówił, jak mówię i nie pchał nosa, gdzie nie trzeba. – Wiesz co, Ewa – ciągnie Teodor, zwalniając bieg samochodu na nowym zakręcie – ten stryj ustawił mnie na resztę życia. Poklepał po ramieniu, nalał do kieliszka wódki, poczęstował amerykanem z UNRY i powiedział: – Zapamiętaj chłopie, teraz nie czas na filozofię, czas na odbudowę. Zwyciężyliśmy, a po drodze były pomyłki, dramaty, przeszło, minęło. Jak chcesz kimś być, musisz wiedzieć, że potrzebni są ludzie pozytywni, bądź pozytywny, ja ci to mówię. Patrz na kolegów wyżej i rób jak oni... daleko zajdziesz. Buntowałem się, gdy widziałem, że coś nie tak, ale zaciskałem zęby, liczyłem do dziesięciu i mi przechodziło. Miałem oczy otwarte na rzeczy wielkie, dokoła budowało się, budowało się naprawdę, tak jak się buduje do dzisiaj. Uwierzyłem, że tak trzeba. – Teodor umilkł, jechał wyjątkowo szybko po prostej, jak strzelił, drodze. Ewa zapadła w zadumę, myślała o swoim ojcu, który też był w partyzantce, potem doszedł do Berlina, o Józefie Szekli, mistrzu Starczewskim, oni przeżyli zły okres bardziej niż Teodor, bo na własnej skórze, a jednak... a jednak i ojciec, i Szekla, i Starczewski chcieli czegoś, choć przyszło im płacić bez ekwiwalentu... – Zamyśliła się Ewa, oddaliła. Ojciec Teodora i Teodor... daleko w tym zgiełku odleciało jabłko od jabłoni... daleko. Zadumała się Ewa wtedy w samochodzie, duma jeszcze teraz w parku na ogrodowej ławce... Niedaleko wsi, w której żyła dziewczyna Jaga było miasteczko. W tym miasteczku w słoneczny lipcowy dzień pośród jarmarcznych straganów widziała leżącego na wybrukowanym rynku człowieka w mundurze i porzucony pistolet. Pamięta, jak w radosny gwar wdarł się wystrzał i jarmarczny zgiełk ucichł, potem wybuchł znowu, ale już inny niż przed wystrzałem. Potrącona przez ludzi, kiedy patrzyła na cieknącą między kamieniami strugę krwi, płakała, a ktoś obok pytał: – Gdzie matka tego dziecka? – Ktoś krzyczał: – Zabrać to dziecko! Matki już nie miała, odnalazł ją zaraz ojciec, któremu zgubiła się na chwilę na powojennym jarmarku. W miarę jak rosła, dowiadywała się więcej o wydarzeniu w miasteczku. Obraz człowieka leżącego we krwi na brukowanym rynku 64 obok straganu z jarmarcznymi zabawkami nabierał w jej świadomości innych wymiarów. – Ktoś przedtem pracował we dworze obok miasteczka. Kiedy zbliżał się front, zaczął głośno mówić o parcelacji. Przyszli do jego domu w nocy uzbrojeni ludzie. Posadzili żonę i dwoje dzieci na łóżku, a jemu dali sznur i kazali powiesić się na lampie. Żona krzyczała, więc wybili jej zęby. Jemu też wybili kolbą zęby, powiedzieli, że jeżeli policzą do stu i on się nie powiesi, zabiją żonę i dzieci, a jego i tak powieszą. Zaczęli liczyć, wziął sznur i przywiązał do haka. Wtedy wybuchł pożar. Ktoś chciał ich ratować, podpalili stóg żniwnej słomy obok chałupy. Uzbrojeni wyjrzeli na ogień, chłop skoczył i zaraz usłyszał krzyk dzieci i serię z automatu. Stóg stanął jak świeca w ogniu. Ci dwaj byli znajomymi, tylko wtedy nie wiadomo było, kto kim chociaż znajomy. Chłop wylizał się z ran, od kul, które go trafiły. Żona i dzieci, zastrzelone, spaliły się z chatką i dobytkiem. Chłop został milicjantem w miasteczku. Na jarmarku w lipcowe popołudnie dziewczyna ze straganu pełnego zabawek rajcowała z dwoma obcymi... nie obcymi, bo chłop poznał ich, choć byli obróceni do niego tyłem. Nie podnieśli rąk do góry. Śmieli się... – Spokojnie, panie władzo, schowaj tę rurę, wojna skończona, my po amnestii... tu jest papier... osadnicy my na ziemiach odzyskanych... spokojni ludzie na jarmarku, stare zapomniane, ruszać nas nie wolno. – Zjawił się komendant z innym milicjantem. Sprawdzili papiery tamtych, były w porządku, objęła ich powojenna amnestia. Chłopmilicjant siedział na kamieniu obok straganu, potem poszedł do szynku wypił dwie setki, wrócił pod stragan, gdzie spotkał tamtych, wyjął rewolwer, zajrzał w czarny okrągły otworek. Buchnął ostatni w tym miasteczku strzał, milicjant padł na brukowany rynek obok straganu... Jej ojciec, Teodora ojciec... Szekla... milicjant z miasteczka... Małgośka... dziewczyna Jaga... zasrani bohaterowie! Błędy? Być może. Wówczas w samochodzie patrzyła z boku na kochanka... człowieka, który nie popełnił błędu, był całkowicie pozytywny... Poznała go, pokochała, kiedy po kolana w błocie wypychał z leśnego duktu samochód, by dostać się na lepszą drogę. W przemoczonym garniturze, zniszczonej koszuli miotał się mężczyzna z przeciwnością i zwyciężał, a ona mu pomagała. Myślała, że taka jest jego natura. Człowiek pozytywny... a cóż to takiego? I przypomina jej się Krystyna, która chwali najgorsze jej rysunki, czy to jest szczera przyjaciółka? Ewa chcąc znać wartość swojej pracy nie pyta o zdanie Krystyny, zależy jej na prawdzie, po co miałaby utwierdzać się w błędzie. Jadą aleją w szpalerze rzęsiście oświetlonych wystaw. Ewa myśli, że jest jakaś siła, skoro miasto, kraj rozwinęły się wspaniale mimo takich zupełnie pozytywnych ludzi... Siedzi w parku na ławce, kłębią się w niej wspomnienia ostatnich dni. Dominika ma wielką frajdę, bo mama puściła ją samopas i ona zażywa wolności, co widać po wybrudzonej sukience i wypapranych po łokcie rękach. A Łukasz? Łukasz to sprawa oddzielna. Powiedzieć można – druga sprawa. Czy ostatnie wydarzenie związane z Łukaszem ma dla niej większe znaczenie? Chyba nie. Przeżyła tę wiadomość niby odczucie bardzo dalekiego wstrząsu. Łukasz się żeni... z młodą zaledwie dwudziestoparoletnią asystentką. Więc przemija wszystko? Nawet najbardziej uparta miłość bez wzajemności przemija? Dominika powiedziała, że lubi panią Basię, bo pani Basia jest kumpela... Tatuś kupił pani Basi złoty łańcuszek, pokazywał go babci Natalii. Więc Łukasz będzie miał Dominikę, młodą żonę, babcię Natalię, a ona będzie żyć sama kątem u obcych ludzi w pokoju nad sklepem wojskowym. Może jeszcze kilka przygód, romansów i nic więcej... Poprosi Łukasza, żeby oddał jej Dominikę, może zgodzi się, bo pani Basia będzie chciała mieć swoje dzieci... Ewa wyjmuje z torebki lusterko, przygląda się sobie. Twarz ciągle młoda, kobiety zaledwie trzydziestoletniej, a przecież lat ma już więcej. Rozczarowanie, jakie przyniósł jej romans z Teodorem, zabrało wiarę w miłość, którą tak bardzo chciała przeżyć i której mimo wszystko nie przeżyła. Wstaje z ławki, idzie do dziecka. Dominika wraz z dziewczynkami maluje kolorową kredą zamki na płytach chodnika w parku. – Mamo, patrz, pałac! Mój będzie największy! 65 Rzeczywiście jej pałac jest wielki, bardzo kolorowy, ma strzeliste wieże, dużą bramę. Ewa mówi, że pora wracać, więc dziecko zostawia pałac, wraca do swojego domu bez matki. Andrzej znajduje w skrzynce urzędowe pismo. Zawiadomienie o terminie odebrania kluczy. Kiedyś bardzo starał się o to mieszkanie. Spogląda na pismo, na wnętrze poddasza, przyzwyczaił się tutaj. Jakby zbiegiem okoliczności jego nowy statek nie pójdzie szybko w rejs, wysłużone pudło rzęziło maszyną, trzeszczało w spojeniach. Otarcie o mieliznę w poprzednim rejsie, choć nieznaczne, nie przysłużyło się kadłubowi. Będzie czas na załatwienie spraw mieszkaniowych. Chciałby się cieszyć... chciałby. Z rękami w kieszeniach spaceruje po pokoju pod skośnym dachem, przystaje przed lustrem, patrzy na odbicie swojej twarzy, myślami wraca do Iwony, która pewnie czeka na jego znak... Skąd u niego zawziętość na kobietę, którą kocha i która do niego gotowa wrócić. Kocha? No właśnie... Andrzej chodzi z rękami w kieszeniach po niewielkim pokoju. Kocha?! Nie lubi tego słowa. Można by powiedzieć... starszy pan z siwiejącymi skroniami... Czterdzieści latek stuknęło... Nie powiedział serio żadnej tego jednego słowa. Oszczędzał dla jakiejś, której w końcu nie spotkał. Nie spotkał, choć pewnie gdzieś była, może jeszcze jest, szuka jak on. Tyle że on już przestał szukać, jest w stanie zadowolić się wyciągniętą z knajpy kurwą – intelektualistką taką jak ostatnio. A Iwona? Iwona przestała istnieć bardziej niż Magda. Nie ma Magdy, nie ma już pewnie ogrodowego domku, nie ma pewnie nawet działkowych ogrodów, jest rów wyryty spychaczem, gdzie będzie nowa droga... On, Andrzej Niedziurko z klepiska w piwnicznej izbie nad Brdą wspinał się wyżej i wyżej po szczeblach społecznej drabiny, uczył się pilnie, pilnie pracował, myślał o miłości, która jeszcze przed nim. Dużo kobiet, mało wspomnień, chyba jedynie Magda i jej Polonez Chopina wystukiwany deszczowymi kroplami o dach ogrodowej budy... To w nim zostało najbardziej, chociaż jeszcze długie lata po opuszczeniu tamtej izby marzyła mu się dla kontrastu miłość najlepiej z jasnych pokoi. Nic nie miał, nawet matki na wzór swojej przyszłej miłości. Nie chciał się zatrzeć w jego pamięci obraz pana Żelka, który w sztuczkowym garniturze stawiał na stole w piwnicznej izbie butelkę wódki, a jemu dawał torbę cukierków pod warunkiem, że te cukierki będzie jadł powoli na dworze. Matka wycierała kieliszki, pan Źelek wyjmował z teczki kiełbasę, a on brał swoje cukierki i wychodził na ten dwór, gdzie nieraz padał deszcz. To wspomnienie matki później jakby ustąpiło innemu, lepszemu, kiedy matka była ważną osobą w szwalni i nawet kierownik zwracał się do niej z pytaniem, czy towarzyszka się zgadza... Ale jak wygląda kobieta, jakiej pragnął on, nie wiedział. A Iga?! Iga? Którą chciał kochać w specjalnie wynajętym, specjalnie ogrzanym pokoju z wazonem kwiatów na stole, a jej wystarczył popchnięty do tyłu fotel w fordzie-zodiaku żęchu? Nie. Iga na pewno nie! Może więc bezimienna blondynka z rozpuszczonymi włosami, która nie przyjęła mauretańskiego pierścionka kupionego dla nieznanej narzeczonej równo dwadzieści dwa lata temu, bo za kochanie wzięła forsę i rachunek był załatwiony? Też nie. O ile on Andrzej Niedziurko byłby biedniejszy, o ile mniej wart, gdyby nie Magda, ogrodowy domek, który w niczym nie przypominał jasnego salonu. I nieprawda, że żywy karaluch wart więcej niż martwy faraon... Nieprawda. Martwa dziewczyna nie zawsze umiera tak szybko, zostaje, żyje, choć jej nie ma... Żyje, jak w nim Magda. A Iwona? Siedzi Andrzej w fotelu, patrzy w szary kąt starego mieszkania, patrzy w okno, za którym, rzadki tego lata gość, pokazało się słońce. Szarość pojaśniała, lustro błysnęło, pokazując ubytki szkła i poszarzałą żółtość barwy. Iwona? Zapytajcie czterdziestoletniego mężczyzny, który nigdy nie miał żony, co w jego życiu znaczyły kobiety... Albo nic, albo, no właśnie... albo... Budował Andrzej swoje wykształcenie mozolnie, mozolnie stąpał wyżej i wyżej, czy tylko dla siebie? Iwona chyba była ostatnim nieporozumieniem na tej drodze. On już, jeżeliby jeszcze coś, nie będzie taki wymagający... Iwona niech jednak zostanie za tym morzem, którego przepłynąć niepodobna. Dziwił się swojej zawziętości, zostawiła dla niego narzeczonego na jeden miesiąc przed ślubem. Dla 66 niego? Jej narzeczony, młodszy od Andrzeja prawie o dziesięć lat, nie otrzymał świadectwa zdrowia z powodu gruźlicy. Musiał zejść ze statku. Nawigator bez prawa pływania to ci przyszłość. Zdolny chłopak, nie więcej niż trzy lata brakowało mu do dębowych kapitańskich liści... Iwona poznała Andrzeja na korytarzu szpitala, gdy do tego narzeczonego przychodziła, a Andrzej leżał tam z Józefem Szeklą. Wyszedł z tego szpitala szybko, narzeczony pojechał do sanatorium... I tak się zaczęło... Po połowie roku okazało się, że z gruźlicą narzeczonego była przesada. Wrócił z sanatorium, dostał świadectwo zdrowia. Iwona zostawiła wówczas Andrzeja, wróciła do narzeczonego. Tylko kiedy tamten popłynął w rejs, odwiedzała go w jego pokoju ze skośnym dachem. Lubił te odwiedziny, bo było prawie tak jak przedtem. Prawie. Narzeczony zszedł na wolne dni i urlop. Podczas tego urlopu ożenił się z pielęgniarką, którą poznał w sanatorium, a Iwona zupełnie wróciła do Andrzeja. Zupełnie? Gdyby nie syn ogrodnika, który miał nowego forda capri i pół wilii na ojcowskiej posesji, może by naprawdę wróciła zupełnie. Przestała wówczas pracować, a pieniędzy miała sporo. Kiedy Andrzej wrócił z półrocznego rejsu, powiedziała, że zaangażowano ją; do fabularnego filmu. Jeździła do Warszawy i Łodzi, woził ją syn badylarza fordem capri. Kupiła sobie futro z lisim kołnierzem, z jej urodą na tle tego forda capri wyglądała na prawdziwą gwiazdę fabularnego filmu, chociaż minął rok i pół drugiego, a nikt jej na żadnym filmie nie zobaczył. – Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz – mówiła do Andrzeja po każdym jego powrocie z rejsu. – Co ty przywozisz? Ciuchy?! Minęły czasy, kiedy w kraju nie było ciuchów, teraz możesz koszule kupować u nas i wozić za granicę, jak robią inni... Całe garnitury kupują i wywożą... Zarabiają na tym dolary, za te dolary kupują złoto albo... najlepiej proszek, miałabym metę na proszek, pomyśl o tym. Ale on nie chciał myśleć o żadnym złocie, a tym bardziej o proszku, za który nie brali się nawet bardziej przedsiębiorczy koledzy. Uśmiechnął się do swego odbicia w pożółkłym lustrze, przypomniał mu się, ponoć autentyczny, dowcip z przemytnikiem Hipo, który nie lubił szajsu i zajmował się tylko grubszym przemytem. Było to w czasach, gdy jeszcze za ortalionowy płaszczyk kupiony w Kanale Kilońskim lub byle bluzkę brało się równo półtora patyka, a żeby dostać jako tako skrojony płaszczyk polski potrzeba było narzeczonej za ladą sklepu, który takie płaszczyki sprzedawał po ścisłej znajomości. Andrzej pamięta nawet grubą aferę w przedsiębiorstwie armatorskim związaną z kupnem takiego płaszczyka. Był w zakładzie wówczas niejaki Henio, pracował w zaopatrzeniu. Przyszedł ten Henio do pracy jesienią w pięknie stebnowanym płaszczu z grubej popeliny. Henio przystojny był, w nowym okryciu prezentował się wręcz świetnie. Postawa, wyniosłe spojrzenie... Płaszcz wyglądał co najmniej na amerykański. – Panie Heniu, gdzie pan kupił taki mantel?! – pytali wszyscy bez wyjątku. Henryk zbywał co mniejszych milczeniem, aż dopadł go księgowy. Henryk zrobił wówczas tajemniczą minę, spuścił głowę, niemal szepcząc zapytał: – To pan nie wie, panie kierowniku? – Co mam wiedzieć? – Dziwne... – dozował cios elegant. – Co dziwne, gadaj pan, do cholery! – Cii... jestem zobowiązany do dyskrecji. – Do dyskrecji, dlaczego? – Bo widzi pan, panie kierowniku, ten płaszcz kupiłem na przydział za czterysta pięćdziesiąt złotych. – Za ile??!! To za darmo? Taki płaszcz w komisie kosztuje dwa patyki! – Bez talonu dwa patyki, panie kierowniku, bez przydziału za osiągnięcia zawodowe. – Za co? 67 – No, za wyróżnienie, za tego... rozumie pan... Henryk był mistrzem do robienia min i zrobił taką, że księgowy był pewny, iż owszem dowie się wszystkiego, ale na osobności, świadkowie tej rozmowy byli zaś pewni, że Henio robi z księgowego balona. Nieco później w radzie zakładowej wybuchła awantura na cztery fajerki. Księgowy dodał przewodniczącego w sekretariacie. Przybiegły także kierowniczka magazynu opakowań i sekretarka dyrektora. – Towarzyszu przewodniczący!! – krzyczała sekretarka – ja właśnie otrzymałam odznaczenie, jakim prawem pominięto mnie przy rozdziale talonów. – Jak to?! Towarzyszka nie otrzymała talonu?! – zdziwił się przewodniczący. – Nie otrzymałam, nie otrzymałam! W ogóle nie wiedziałam o tych przydziałach, ja nie chcę tego nazwać po imieniu, ale to jest... to jest... – miotała się sekretarka dyrektora po sekretariacie przewodniczącego rady zakładowej. – Towarzyszu Kurant – syczał księgowy – ja, ja... ja nie przepuszczę, mnie też pominięto, nie zawiadomiono nawet, nie chodzi o mnie, ale o wydział... kobiety... dzieci... Przewodniczący patrzył na nich chwilę osłupiały, potem wrzasnął: – Czy wyście powariowali?! Jakie dzieci? Jaki wydział?! Sam widziałem, jak towarzysz odbierał śledzie, a towarzyszka cebulę... Księgowy, sekretarka dyrektora i kierowniczka magazynu opakowań zatrzymali się w połowie gestu, jak na ekranie, gdy nagle zatrzymać film. Powoli też ruszyli do dalszej akcji podobnie jak na filmie, który puści się gdzieś od środka. Księgowy ruszył do przodu, obydwie towarzyszki za nim. – O płaszcze, nie o śledzie i cebulę chodzi! O płaszcze... – syczeli wszyscy troje. – Jakie płaszcze?! – ? – ?! Spojrzeniom towarzyszyło milczenie. W sekretariacie przewodniczącego sprawa skończyła się na podniesionych głosach, które nagle umilkły. Później, w zaopatrzeniu padły grubsze wyrazy. Sekretarka dyrektora była osobą krewką, księgowy zaś człowiekiem cierpliwym, ale – jak się okazało – wobec cyfr jedynie. Przeżył Henryk tę awanturę mimo epitetów, jakie padały. Płaszczyk kupił faktycznie dzięki osiągnięciom, ale nie zawodowym. Czarował jeszcze nieraz w zakładzie sweterkiem krajowym o pięknym splocie lub kurteczką zupełnie made in Italy... Tajemnica tych cudów była nieco przytęgawa i starsza od Henia. Za ladą sklepu fabrycznego prezentowała się dostojnie, buzię miała faktycznie ładną, głównie ze względu na duże ciemne oczy i zawsze misternie upiętą fryzurkę. W owym okresie, gdy rodzimy przemysł włókienniczy miał skulone skrzydełka, w sąsiednim przedsiębiorstwie armatorskim działał przemytnik Hipo, który jakby przewidując, że skończy się era niedostatku płaszczyków spod lady, przeszedł już wtedy na etap wyższy... złoto i proszek... Dla niepoznaki brał zawsze do kraju kilka niemieckich płaszczy ortalionowych, kilka włoskich bluzek, pół tuzina duńskich rajstop, paczuszkę nie wpisanych do deklaracji pończoch, wpadał na tym, płacił karę, a później przemyt główny wynosił bez uszczerbku. No i raz celnicy grzebiąc w jego kabinie natknęli się przypadkiem na solniczkę, w której nie było soli tylko podejrzany proszek. Hipo po raz pierwszy zbladł, ugięły się pod nim nogi, stracił zwykły rezon. – Panie, panie ja... ja... – Co to jest? – zapytał urzędnik. – Panie... ko... ko... kokaina, ale... ja, ja to przypadkiem... – Kokaina? Nie zawracaj pan głowy duperelami, bluzki gdzie pan ma? Hipo pokazał, gdzie ma bluzki i „wpadł” znowu. Kokaina poszła do meliny. Gdyby Hipo na tym proszku nie wpadł w Marsylii, byłby milionerem... A era przemycanych do kraju płaszczyków i męskich koszul rzeczywiście skończyła się i to nie za sprawą celników... 68 Uśmiecha się Andrzej w żółtym lustrze, dobrze czasem mieć takie duperele, żeby je wspominać, gdy dożera samotność... A Iwona? Iwona miała swoje ścieżki. Po maturze rozpoczęła studia na wydziale ekonomicznym, pasował jej ten kierunek, bo główkę miała nie od parady. W studiach przeszkodziła jej uroda. Od pierwszego semestru lepili się do niej asystenci i nie tylko asystenci, no i ona zbyt szybko wyciągnęła z tego wniosek, że nie musi się uczyć. Realizowała chyba ten wniosek za sumiennie, bo mimo wysoko postawionych wielbicieli do drugiego semestru nie dotarła. Potem rozpoczęła pracę jako pomoc w sekretariacie jakiegoś dyrektora w centrali handlu zagranicznego, awansowała szybko na sekretarkę kierownika, z którym wyjechała służbowo za granicę... Nie lubiła wspominać tej podróży. Z centrali zwolniła się szybko. Pracowała w jakimś wydawnictwie, aż pojechała do Turcji z koleżanką po kożuszki. Po powrocie z tej podróży wróciła do handlu zagranicznego, tylko nie w centrali, lecz osobiście. Stała się „turystką” dużego formatu. Zarabiała wówczas podobno naprawdę dużo forsy... Jugosławia, Turcja, Bułgaria... złoto, lisy, futrzane kołnierze... Przesoliła jednak i wpadła. Kosztowało ją to sporo, chciała odrobić straty i znowu wpadła. Pożegnała się z paszportem. A on nie miał smykałki do takich interesów. Nie rozumiała tego. – Kiedy ty zmądrzejesz? – pytała. W końcu dała za wygraną. Po tym rejsie mieli wziąć ślub i miał ją zabrać w daleki rejs. U armatora sprawa była już załatwiona. Uszyła sobie cztery suknie i przygotowała kilka walizek z różnymi rzeczami. Bał się trochę tej miodowej podróży. Uroki takiej dziewczyny jak ona przezwyciężają jednak nie tylko strach, ale i rozsądek... Cieszył się, że będzie ją miał przy sobie na statku... Stało się inaczej przez cholerny kolektor... Uśmiecha się Andrzej w pożółkłym lustrze. Urządzi nowe mieszkanie i popłynie w następny rejs, z którego nie będzie miał do kogo wracać... – Bo się rozpłaczesz nad losem – mityguje się w myślach, odchodzi od lustra, zapala papierosa. Goli się starannie, pitrasi coś w rodzaju obiadu, wychodzi z domu mimo wszystko podniecony nowym mieszkaniem. Gdy dociera do biura w osiedlu, dostaje jakieś papiery. Z otrzymaniem kluczy sprawa nie taka prosta, aby je dostać, trzeba być zameldowanym, aby być zameldowanym, trzeba być wymeldowanym... Wymeldowania w jego dzielnicy załatwia się we wtorki i czwartki, zameldowania w nowej dzielnicy w poniedziałki i środy, klucze od mieszkań wydawane są we wtorki i piątki. Przekalkulował w skupieniu kilka najprostszych połączeń między otwartymi i zamkniętymi okienkami, był piątek i sprawa nie była łatwa. – Dobrze pomyślane – wydziwia jakiś brodacz przed tablicą ogłoszeń – widocznie chodzi o to, aby ktoś nie umarł z radości od nagłego szczęścia. Kiedy formalności były załatwione, Andrzej kupił w sportowym sklepie składane łóżko i wędkarski płócienny stołeczek, poszedł do nowego mieszkania od razu z meblami. Otworzył drzwi, rozejrzał się po przedpokoju, przebiegł po pokojach, zajrzał do kuchni i łazienki. Rozłożył wędkarski stołeczek na środku największego pokoju, usiadł, wyciągnął nogi, rozejrzał się dookoła, przypomniała mu się postać matki na czarnym klepisku piwnicznej izby. Matka, kiedy była już działaczką rady zakładowej w szwalni, mówiła: – Andrzej, ucz się, nowe czasy przyszły dla takich jak ty, mieszkać będziesz nie w norze, a w domu ze szkła. Niejeden raz wspominał matkę w salonie mieszkalnym na ekspresowcu, pragnął, żeby go widziała. Było dużo przesady z tymi szklanymi domami posianymi przez Żeromskiego w ludzkich umysłach, kiedy inne czasy nastaną. Ruch był przed nowym budynkiem. Podjeżdżały i odjeżdżały ciężarówki, samochody osobowe, kręcili się ludzie. Ułożone z szarych pustaków budynki wyglądały na tle zielonego lasu jak wyciosane z kamienia. Rysowały się regularnymi liniami prostokątów, błyskały szkłem w oknach, bieliły świeżością futryn. Z dołu dolatywał gwar ludzkich głosów, powarkiwanie ciężarówek wypełnionych segmentami w kartonach, kanapami i fotelami z mikrogumy... Andrzej stał w oknie, patrzył na ludzi taszczących dobytek, do góry po schodach, jak mrówki 69 źdźbła słomy i jodłowe igły na szczyt mrówczych miast. Patrzył na tych rozbieganych ludzi, na swoje składane łóżko, wędkarski taborecik... Udzielił mu się zapał tamtych, nie może być inaczej, on też urządzi mieszkanie, chociażby tylko dla siebie. Zakasał rękawy, zaczął od zmywania wapna, które dużą warstwą leżało wszędzie. Przy tej robocie zastali go spece od wstrzeliwania w beton stalowych gwoździ. Uwinęli się z szyną do firan w największym pokoju obiecując skończyć robotę w dniu jutrzejszym. Nazajutrz Andrzej biegał za meblami i resztą wyposażenia. Kupił firany i nie mógł zdecydować się na odpowiednie zasłony. Kwadraty, prostokąty, pasy podłużne, poprzeczne, większe i mniejsze kwiaty... Wszystko wydawało mu się nieodpowiednie. A tam w rogu na półce bardzo kolorowe, stylizowane pawie pióra... Mruży oczy, przygląda się kompozycji, odchodzi nieco dalej, nie ma wątpliwości, zasłony są interesujące... Ewa dobija się do drzwi Józefa Szekli, nikt jej nie otwiera. Wreszcie z mieszkania naprzeciw wygląda starsza pani w piżamie, przypatruje się Ewie, mówi, że sąsiada nie ma, bo zabrało go pogotowie, wzywał pomocy, zasłabł. – Och co myśmy miały, proszę pani... Ewa przekłada z ręki do ręki siatkę z garnuszkami. Starsza pani przygląda jej się ciągle. – A pani córka, prawda? – Nie, nie córka. – Nie córka, a kto? Przecież pani często przychodzi z jedzeniem? A ten pan, co też przychodzi, to syn pana Józefa? – nie daje za wygraną Józefowa sąsiadka. – Nie, pan Józef nie ma syna. – Nie?! – wydziwia starsza pani – nie córka, nie syn, kto by zrozumiał... Ewa idzie przez biały korytarz, znajduje dyżurkę siostry oddziałowej, przedstawia się, pyta o Józefa. – A pani kto dla niego – siostra zagląda do zeszytu – Ewa Dąbrowska... podał to nazwisko... pani i pana... Andrzeja Niedziurko, czy tak? – Tak – Ewa kiwa niepewnie głową. – Pani sama czy z tym panem. – Sama. – A ten pan? – Nie wiem, ja go nie znam. Siostra podchodzi do Ewy bliżej – potrzebna jest rodzina lub ktoś z opieki... Podejrzenie o zawał, do tego komplikacje, trzeba się liczyć z najgorszym... może być potrzebna pani i ten pan. Proszę kontaktować się ze szpitalem. Ewa wróciła do domu, zostawiła siatkę z garnuszkami, złapała taksówkę, poszukała numeru na wąskiej ulicy, znalazła dom. Wspina się po schodach, kołacze do drzwi i spostrzega kartkę przypiętą szpilką do futryny. Na kartce informacja: Jestem na nowym mieszkaniu i namazany niewyraźnie adres. Odszyfrowuje ten adres. Potem znów łapie taksówkę, grzęźnie po kostki w błocie na nowym osiedlu, wspina się na szóste piętro, bo winda jeszcze nieczynna. Puka do drzwi raz i drugi, nikt jej nie otwiera, chociaż z wnętrza dochodzą stukania. Uchyla te drzwi, zagląda do środka. Jacyś ludzie montują szyny do zasłon nad oknami, mówią, że tego pana nie ma i nie wiadomo, czy dzisiaj będzie, bo kazał klucze zostawić u administratora. Zziajana ma ochotę usiąść na wędkarskim stołeczku, bo niczego innego tu nie widzi, ale spostrzega, że zabłociła wypolerowaną podłogę, wraca do przedpokoju, wyrywa z kalendarzyka kartkę, pisze na niej mazakiem kilka telegraficznych słów, że Józef w szpitalu, wypisuje adres gdzie, podaje swój adres, imię i nazwisko. Znowu brodzi w błocie przed osiedlem odpędzając od siebie myśli, że ma dość tej całej sprawy... Znajduje się ponownie przed szpitalem, tym razem rozmawia z lekarzem, który nie ukrywa najgorszych możliwości. Jeżeli stanie się to najgorsze, kto jej pomoże? Jeszcze raz odczuwa swoją samotność i myśli, że w 70 tej chwili nie może być sama, nie może. Wsiada do autobusu, jedzie do starego mieszkania nieznajomego mężczyzny. Niestety, na drzwiach wisi ciągle przypięta szpilką kartka. Bezradna idzie w poprzek parku. Przed nią w niewielkiej odległości od siebie idą dwaj chłopcy. Większy dopędza mniejszego i ona widzi, jak podstawia mu nogę. Chłopak przewraca się, uradowany napastnik bierze się za boki. Malec gramoli się na mokrej ziemi, podnosi, ukazuje wykrzywioną płaczem twarz. O wiele starszy pogromca rechocze, wykonuje ruch, jakby znów chciał chłopca wepchnąć w błoto. Ewa widzi, że to nie żarty, lecz przemoc, która między dziećmi nie szuka pozorów... Zza krzaków wypada dwóch innych chłopców, rzucają się na stojącego nad kałużą dryblasa. Są młodsi, mniejsi, zaskoczony dryblas obrywa jednak po zębach i nosie, ale zaraz rozkłada jednego solidnym ciosem na ziemię i zabiera się do drugiego. Drugi skacze koło niego jak kogucik, po chwili jednak i jemu z rozkwaszonego nosa cieknie sporą strugą krew. Ewa stoi w miejscu, nie wie co robić. Na szczęście jakiś mężczyzna obładowany paczkami podbiega do chłopców. Ci dwaj podnoszą się z ziemi, uciekają, dyla daje także dryblas. Na placu pozostaje chłopak z rozkwaszonym nosem. Wyciera nos rękawem, ciska na lewo, prawo niespokojne spojrzenia. Mężczyzna bierze go za ucho, zagląda w oczy. – A cóż to za wojna, dwóch na jednego? Ewa podchodzi bliżej jako świadek zajścia, czuje, że powinna coś tu wyjaśnić. – Oni to zrobili w obronie tego małego – mówi do nieznajomego mężczyzny. Nieznajomy spogląda na Ewę, a jej się wydaje, że gdzieś widziała tego człowieka, tak widziała na pewno. On też przygląda jej się uważnie, mruczy coś w rodzaju „dzień dobry”, jest zakłopotany, wreszcie uśmiecha się. – Ja znam to wojsko, często przechodzę tędy, widzę ten duch bojowy. Chłopak pociąga nosem, spluwa krwią do kałuży. – Jemu już to się skończyło. – Komu się skończyło? – pyta Ewa. – Walkowi, temu dużemu. On nas bije po jednemu, odkąd pamiętamy, ale mu się skończyło... takie chodzenie między deszczem... myśmy się zmówili, temu dosunął na osobności, temu dosunął, nas lał, a sam był suchy... skończyło mu się... – Chłopak ogląda się niepewnie na boki, też ma ochotę prysnąć. Nieznajomy poprawia pakunki pod pachami, duża paczka wysuwa mu się spod ramienia, spada na ziemię, pęka na niej papier i Ewa widzi sztukę kretonu na zasłony w stylizowane pawie pióra. Pochyla się nad tą paczką, usiłuje pomóc nieznajomemu. On też się pochyla, ich twarze są blisko siebie. Ewa podnosi kreton z ziemi, otrzepuje z błota, robi jej się dziwnie ciepło... – Pobrudził pan materiał. – Stoi przed nieznajomym w parku. Trzyma w ręku kreton, wraca na moment do zoo, Dominiki, Łukasza, pawia uwięzionego w klatce, wiewiórki, której klatka nie zatrzyma... Uśmiecha się, oddaje kupon zabrudzonego materiału, chciałaby, aby ten nieznajomy w jakiś sposób ją zatrzymał, a on bierze kreton, uśmiecha się niezdecydowanie, głupio, dziękuje za pomoc, ona mówi, że nie ma za co i odchodzi wolno, potem szybciej i spostrzega, że pomyliła strony. Nie idzie przez park w kierunku miasta, lecz w stronę, z której przyszła... Słyszy, że nieznajomy idzie za nią i jest coraz bliżej. Ona nie wiadomo dlaczego, chociaż tego nie chce, skręca w boczną alejkę, idzie tą alejką, jakby uciekała, ogląda się, nieznajomego nie ma na tej ścieżce, widocznie poszedł inną... Spogląda na zegarek, spieszy jej się do pracowni, dopędza tramwaj, potem autobus... Krystyna wita ją wymówkami, że gdzie ona łazi, miała przygotować kolekcję tkanin na Krajowe Targi. Ewa nie wdaje się w dyskusję, jutro będzie musiała jechać do Poznania, a tu nieszczęsna historia Józefa. Wróciła do domu i czekała na znajomego Józefa, czekała do nocy, na próżno. 71 Andrzej znowu spędził noc u technologa z „Pelamidy”. Zostawił paczki w starym mieszkaniu. Kupił dwie butelki i pojechał do kumpla. Zamówił meble, do odebrania były za kilka dni. Potrzebował ludzi do wniesienia na szóste piętro, bo winda jeszcze nie chodziła. Podstawową nadzieję pokładał w technologu z „Pelamidy”, gdyż statek był w porcie. Nie zawiódł się, umowa stanęła. Tyle, że rano wyjechał od technologa z kacem gigantem. Nie byli wyjątkiem, zrobili to, co najczęściej robią samotni mężczyźni, gdy chcą zlekceważyć tę samotność. Pili wódkę całą noc. Gdy Andrzej znalazł kartkę na swoich drzwiach od Ewy, pojechał do szpitala, a potem do niej. Nie zastał jednak dziewczyny, dowiedział się, że wyjechała na targi do Poznania, zostawił więc u gospodyni list. Jadąc kolejką nagle uczuł jakby suchość w gardle. Przed nim na ławce po przeciwnej stronie siedziała kobieta. Lat mogła mieć około czterdziestu. Przyglądał jej się łapczywie. Patrzył na każdy szczegół ładnej jeszcze twarzy, patrzył na ręce, potem znowu na twarz, oczy kobiety, wykrój ust. Ona patrzyła w okno. Najmniejszym drgnieniem powiek nie zdradziła, że... Ów siedmiomiesięczny rejs pełzł ospale. Ludzie milczeli przy robocie, ocierali się w wąskich korytarzach, potrącali nie klnąc, jedynie bodząc spojrzeniami kolczastymi jak jeże... Mróz, mgła, chrobot lodu o stępkę i płaszczyzny burt... Prawie stu mężczyzn odzianych w moleskiny, kufajki i filcowe buty, w stalowym pudle koło Saint John's uciekało myślami z trawlera do domów i kobiet, których ciepło zastępowały tu przyklejone do szotów wylakierowane płaskie lale. W jego kabinie nie było takiej rewii. Miejsce nad koją zdobiły dwa czarnobiałe portrety tej samej dziewczyny. Była to „jego Anna”. Pierwszy oficer i chłodnik znali się na fotografice, odkryli więc, że owe obrazki były tylko reprodukcjami. On na statku radził sobie dobrze, pracował z zapałem, w wolnych chwilach czytał książki, grał w szachy... Dopiero w owym rejsie powiesił owe zdjęcia i zaczął do nich gadać... Po pięciu miesiącach lodu koło Saint John's, na statku wybuchła sensacja. Kapitan dostał polecenie przejścia na szelf Afryki Zachodniej po ładunek sardyneli... Dziwny to był rejs, odrapana w lodach, zmaltretowana krą „Raja” otrzymała następne polecenie. Statek miał wejść na Morze Śródziemne a potem do Barcelony, gdzie stał po kolizji trawler tego samego armatora. Należało zabrać rybę z jego ładowni i przewieźć do kraju. Wyrwana z lodu „Raja” w słonecznej Barcelonie stała kilka dni. W gąszczu portowych uliczek, kiedy wieczorem wyszli z urokliwej bodegi i szumiało im w głowach tamtejsze dobre wino, pomarszczony Marokańczyk o wyglądzie zaklinacza wężów z Marakeszu lub targu w Casablance błysnął im przed oczami niewielkim sygnetem. Elektryk, który przez kilka lat terminował u jubilera, zainteresował się cackiem... Obejrzał klejnot. – Panowie, to jest złoto i jeszcze jakie, a robota... patrzcie na herb z diamencikami... On uczepił się pierścionka. Handlarz wymienił sumę niemal zawrotną. Zaczął się targ. Elektryk uważał, że on kupił tę błyskotkę za pół darmo. Był to niewielki stary sygnecik, najprawdopodobniej mauretański. – Komu samotnik Andrzej kupił takie coś? Chyba nie modelce z reprodukcji... „Papierowej Annie” hi! hi!... – dowcipkowali ludzie na statku. Poznał ją na ślubnym przyjęciu u mistrza z „Rai” zaraz po tym rejsie. Miała rozpuszczone włosy, a powaga rysów, mimo młodości, nadawała jej urodę Madonny. Taka dziewczyna w mrozie szelfu kanadyjskiego, kiedy wydawało się, że świat zamienił się w ocean i bryłę lodu, taka właśnie dziewczyna rosła w jego pragnieniach, stawała się obiektem chorobliwego pożądania... Kiedyś, w półrocznej przerwie między rejsami, kupił na giełdzie forda-zodiaka. Był to zaawansowany rzęch. Od roku stał w szopie już prawie martwy. On wtedy zmienił się w mechanika szaleńca, dokonywał cudów, aby uruchomić tę kupę żelastwa, bo zaprosił ową dziewczynę na samochodową wycieczkę... Przyszła na spotkanie, usiadła w fotelu samochodu. Patrzył na jej profil, usta, oczy. Zadumana była. Myślał, że właśnie jej... jej... należy się stary pierścionek... Salka kawiarni, gdzie się zatrzymali, była wewnątrz drewniana, urokliwa, tylko w rogu siedziało trzech pijanych osiłków bluźniąc z samego dna, co niszczyło nastrój tej 72 kawiarenki. Pojechali dalej. Przystanął na poboczu pod ciemną ścianą lasu. W cholernych lodach, w czasie wielu lat okrętowej samotności, stracił pewność siebie w takich chwilach. Rozumiała to, pocałowała go pierwsza. Wynajął pokój w nieczynnym przed sezonem pensjonacie. Pensjonat był stary, pokój z wielkim kaflowym piecem, starymi meblami. Dopilnował napalenia w tym piecu, aby było ciepło, pobiegł do miasta, kupił to i owo, przygotował uroczystość... Wydawało mu się, że lody koło Saint John's stopniały... Pojechał, aby umówić się na jutro... Jakby też się ucieszyła. Za rogatkami miasta całowała go podobnie jak dnia poprzedniego. Kiedy dotknął jej bioder, uniosła je. Nie wiadomo kiedy skala samochodowego radia oświetliła płaski brzuch i długie pełne uda dziewczyny. Chwilę później było to, co w lodach koło Saint John's wydawało mu się już nigdy nie spełnionym pragnieniem. Zapadła noc. – Iga, przykro mi, że to się stało tak... – Co się stało? – No... jak to co? – Bredzisz, źle ci było? – Dobrze, tylko ja chciałem inaczej... pierwszy raz z tobą zupełnie inaczej... Spojrzała na zegarek. – Mnie się już spieszy – powiedziała – ubieramy się, co? – Ja jeszcze tam w lodach... potem w Barcelonie... – jąkał się, pocałował ją w rękę. Parsknęła śmiechem. – Nie rozumiem, co wy z tego robicie za wielkie „halo”... prawie tragedię – rzuciła ze śmiechem. – Zrób trochę głośniej radio, lubię ten fortepian. – Ty, ty tak... jakby to nic, wielu tak z tobą, – jąkał się. – Nie liczyłam – parsknęła – sam wiesz, jak to teraz, często zupełnie szybko... Stary ford-zodiac ruszył z miejsca, wpadł kołem w leśny wybój, zaboksował, zarzuciło z impetem jego ciężki tył, ugiął się w resorach i nie rozleciał. W czasie powrotu milczeli, patrzył na szosę, ona słuchała fortepianowego koncertu. Kiedy zatrzymali się w mieście, sięgnęła na półkę pod panoramę samochodowej szyby, zabrała papierosy, zapalniczkę. – Wiesz co, jutro nie pojedziemy do tego pensjonatu... –powiedziała powoli zbierając się do wyjścia. – Jak to, Iga, dlaczego? – Po co, przecież już było dzisiaj. – Co ty mówisz, Iga? – Nie pojedziemy, stale gdzieś coś takiego jest... już mi się nie chce... zadzwoń kiedyś, cześć! – uśmiechnęła się, usta jej przybrały wyraz Madonny. Stary ford-zodiak stał przy krawężniku, może godzinę, może dwie, kiedy ruszył, pełno w nim było papierosowego dymu. W domu gospodyni, u której mieszkał, podała mu depeszę z przedsiębiorstwa. Wyjście „Rai” w morze przewidziane było jutro. Późnym wieczorem jeszcze tego dnia pił wódkę w najdroższej knajpie, jaką pyszniło się miasto. Dwa stoliki dalej siedziały blondyny z rozpuszczonymi włosami. Nie wybierając poprosił jedną do tańca. Tego dnia nie było w porcie zagranicznym statków, dziewczyny były wolne. Siedziały przy stolikach, snuły się na parkiecie, patrzyły na drzwi. Tańczył ze swoją w milczeniu. Kiedy orkiestra miała umilknąć, zapytał: – Pójdziesz do mnie? – Gdzie? Na statek? – Nie, do pensjonatu... Przyjrzała mu się uważnie. – Dobrze, pójdę... ale... – Ale co? – Mnie potrzebne są dolary... 73 – Kupisz sobie dolary, dam ci polskie złote, garść, dwie garście... trzy garście, zgoda? – Zgoda. Zaskoczona była przyjęciem. Nie piła dużo. Sięgnął do kieszeni, położył na stoliku dwa banknoty po pięćset złotych, spojrzał na nią, dołożył jeszcze jeden. Wstała, zaczęła się rozbierać. – Zostaniesz na całą noc? – zapytał. – Taak... bardzo fajnie to urządziłeś. Nad ranem bardziej stwierdziła, niż zapytała: – Tęsknisz na morzu, co? – Gówno, ani mi się śni – warknął. Przylgnęła do niego blisko, pocałowała inaczej niż dotychczas. – Głupi, nie zgrywaj się... to się czuje, od razu się czuje... Wstał, wyjął z kieszeni mauretański pierścionek, włożył jej na palec... Rano dziewczyny nie było w pokoju, na stole leżała kartka z kalendarzyka z wygryzmolonym szminką zdaniem: – Ty głupi, nie wiesz, co masz, ten pierścionek jest prawdziwy, daj go narzeczonej! Wziął sygnet ze stołu, wrzucił do kieszeni. Spojrzał na zegarek, późno było, zabrał manatki, poszedł na statek i popłynął z odzianymi w moleskiny, kufajki i filcowe buty mężczyznami na Labrador w lody koło Saint John's... Patrzył na kobietę przed sobą, na jej wykrój ust, oczy, ręce. Na palcach miała dwa pierścionki bez obrączki. Nie miał żadnej wątpliwości, to była Iga. Iga po dwudziestu latach. Długo o niej myślał w następnym i następnym rejsie. Pierścionek z Barcelony leży do dziś w szufladzie razem z guzikami, kostkami do żyrandoli, starymi wiecznymi piórami. Przemijały lata, przemijały kobiety. Teraz siedzi przed nim Iga i nie poznaje go zupełnie... Nie liczyłam... wiesz, jak to teraz... Jak potoczyły się losy tej kobiety? Pokochała kogoś? Ma dzieci? Są sami, naprzeciw siebie, chciałby ją zapytać, zaprosić na kawę, usłyszeć o losach bliskiej kiedyś dziewczyny. Więc ma jej się przedstawić, powiedzieć swoje imię i nazwisko, przypomnieć forda-zodiaca rzęcha? Nic jej to nie wyjaśni. Ona pewnie nie pamięta... Gdyby naprzeciw siedziała dziewczyna z lokalu, przypomniałby pierścionek z Barcelony... Uśmiechnęłaby się pewnie. Czterdziestoletnia Iga patrzy w okno, potem przed siebie, trochę na niego, trochę na ścianę tuż za nim. Twarz ma bardziej pełną niż wtedy, figurę przytęgawą, może usta i włosy zostały tamte. Andrzej wstał, poszedł ku drzwiom wagonu. Nie najadł się pieszczot na chłodnym klepisku rodzinnej izby. Matka miała inne kłopoty, inne sprawy. Rosła w jego marzeniach dziewczyna. Kiedy był mężczyzną, kupił tej dziewczynie pierścionek w Barcelonie. Nic z tego nie wyszło... Wyszedł Andrzej z przedziału kolejki elektrycznej na peron, znajoma nieznajoma została w przedziale, pojechała dalej. Dookoła padał deszcz... Pociąg rusza, toczy się wzdłuż rzęsiście oświetlonego peronu, rząd lamp urywa się nagle, wagon wsiąka w czerń za stacją. Zmęczona Ewa zdecydowała się na bilet pierwszej klasy. Dopłaci kilkadziesiąt złotych z własnej kieszeni, trudno. W przedziale pusto, wtulona w róg kanapy stara się nie myśleć o niczym. Pociąg leci pospiesznie w głąb nocy. Koła walą w spojenia szyn, ona lubi ten stuk, jest w nim jakiś rytm pędu człowieka w wielkim mechanizmie. Ilekroć przyjeżdża na giełdę przed jej otwarciem, jest nieodmiennie pod wrażeniem przemian, jakie z godziny na godzinę następują w wielkiej hali. W pasmach kolorowych tkanin, w miękkich liniach kobiecych sukien i płaszczy, w smugach rzęsistego światła, kolorowych blaskach lamp surowość olbrzymiej przestrzeni z kratownicami pod dachem kurczy się, zaokrągla, nabiera miękkości. Podesty, stalugi, okaleczone deski, metalowe pręty, kable... wszystko traci nieskoordynowaną brzydotę, obleka w atłasy, tiule, tafty, nabiera jednolitego sensu. Ona lubi, kiedy obskurna hala zamienia się w salon. Tu czy tam przesadzą dekoratorzy, dodadzą 74 zbyt wiele koronek, zbyt dużo złota i wtedy w hali ona czuje zgrzyt, spostrzega, coś nie z salonu, lecz z jarmarku. Gdy przyjechała tu tym razem jak zwykle, wszystko było jeszcze w rozsypce. Stos drewnianych podestów przed halą, sterta rurek na konstrukcje w przejściu, robotnicy potykają się o te rurki, słychać przekleństwa, poszukiwania. – Nie ma damskich rąk! – Jak to nie ma, kto tu zwariował? – Nie ma, są dziecinne. Dużymi grupami na środku hali, po bokach w zaimprowizowanych boksach stoją spętane lalki. Hala przedstawia jeszcze krajobraz jakby z innej planety. Chaos porozrzucanych do upięcia tkanin na podestach, luźno rzucone brokaty, tiule, atłasy, niebieskie, błękitne, seledynowe, tu i tam purpurowe. Tak rzucone z daleka, od bramy wyglądają niczym olbrzymie szlachetne kamienie. Nad nimi nie dokończone ażurowe konstrukcje boksów i parawanów. W środku grupki nagich spętanych taśmą kobiecych postaci. Postacie są smukłe, każda chce wyrazić jakiś gest, nie mają dłoni, mają zupełnie łyse głowy... Stoją w grupkach po dziesięć, dwanaście, dwadzieścia, związane w poprzek i na krzyż taśmą. Stoją takie zastygłe, jakby na coś czekały. – Daj pan, do cholery, te damskie ręce, muszę je przymierzyć, potem mogą nie pasować. – Pojechali po damskie ręce, ubierajcie na razie dzieci. W rogu pod reflektorem stoi grupka nagich spętanych sznurkiem dzieci. Sznurek poprzewijany jest wokół ich szyi, bioder, ramion. Ewa zna ten krajobraz, a za każdym razem przygląda mu się z zainteresowaniem. Kto tu jest po raz pierwszy i zobaczy z daleka te nagie spętane postacie, musi przystanąć w miejscu. – Czemu te lalki są tak powiązane?! Jezus, jak to okropnie wygląda! – krzyczy do kogoś dziennikarka z aparatem na ramieniu, która na wystawę przyszła o kilkanaście godzin za wcześnie. – Czemu spętane? Bo je kradną, kradną! – odpowiada pan Władek zakładając dodatkowe sznurki na swoją grupę kobiecych postaci – dokąd się lalki nie ubierze, nie postawi w swoim miejscu, trzeba pilnować, bo ucieknie, Jak pani potem pozna, w kostiumie, peruce, każda inna – śmieje się pan Władek do dziennikarki z aparatem na ramieniu. Rzeczywiście lalki zmieniają się, jak zmienia się hala. Obleczone w najmodniejsze suknie, płaszcze, garnitury są jeszcze bez wyrazu, później kręcą się między nimi charakteryzatorzy. Plastykowe buzie ożywają pod warstwą różu. Tuż przed otwarciem salonu łyse główki pięknieją jak zaczarowane ufryzowanymi peruczkami. Rozbłyskują lampy, krajobraz z innej planety staje się krajobrazem wymarzonym dla ziemskiej dziewczyny. Tylko dziewczyn tu nie ma. Najpierw podesty ocenia pół tuzina komisji, komisarze mają gusty, bywa, że w ostatniej chwili trzeba zmienić to czy tamto w ekspozycji. I otwiera się podwoje, przez salon rusza fala handlowców... Nawet kobiety w tej grupie gubią emocje. Na suknie, płaszczyki, kurteczki patrzą chłodno, bez blasku w oczach, wydziwiając, krytykując, a jej przypomina się targ w miasteczku niedaleko wsi, gdzie żyła dziewczyna Jaga. Widziała na tym targu, jak sprzedawano i kupowano konie... Handlowcy przebiegają halę, zamówienia zrobili, zanim przyjechali tutaj... Wielki salon pustoszeje, zapełniają się zaimprowizowane biurowe boksy. – Panie Władku, gdzie kieliszki... syfon? – Pobrzękuje szkło, syczy woda na kawę, atmosfera staje się ciepła. Na podestach stoją wytapirowane postacie, zastygły w zachwalającym geście, wymalowanym uśmiechu... Ona też zrobiła swoje, zbiera się do wyjścia. W rogu hali wyeksponowano tkaniny. Z boku tuż przy wejściu leży materiał na bluzki... Rozsypane na miękkiej fakturze monety ze starego złota... Pociąg leci w ciemność. W przedziale pusto, za oknami welurowa czerń, biegnie po tej czerni plama światła z okna wagonu, podskakuje na nierównościach kolejowego nasypu, skacze po słupkach, przeskakuje niewielki mostek, koła szumią po stalowych szynach, nie stukają w spojeniach, tor tu nowy, gładki, widocznie bez łączeń. Ewa przymyka oczy, myśli o Łukaszu i jego młodej żonie, nie spodziewała się tego. Nie chciał podobno ślubu, mówił, że 75 nie może przyjąć od młodziutkiej dziewczyny takiego gestu, ale młoda dziewczyna zakochała się w Łukaszu... Właśnie teraz to się stało, kiedy ją w poszukiwaniu prawdziwej miłości spotkało jeszcze raz niepowodzenie. Ślub był cichy, posłała mu kartkę, zadzwonił do niej i ona podczas tej rozmowy miała wrażenie, jakby jeszcze czekał na jakiś od niej znak. Ewa ma przymknięte oczy, wtulona w róg miękkiego fotela pędzi przed siebie w niejasność przepastną jak przyszłe dni, miesiące, lata. – I co dalej? – Zadaje sobie pytanie, stara się nie odpowiadać, nie myśleć. Ale o czymkolwiek myśli, łapie się na tym, że gdzieś głęboko, w którejś warstwie tych myśli, jest człowiek spotykany dziwnym zrządzeniem losu. Pociąg pędzi bez przystanku, syczą koła na równiutkich szynach. Ewa zgasiła światło, jest zupełnie sama, tak myśli przez chwilę, chociaż... chłopcy obejmują dziewczyny w sukienkach w kwiaty z jej łąki... jej wyobraźni. Kobiety dostają malowany jedwab od mężów, kochanków, ojców... uśmiechają się, jakie to ładne! Ewa przymyka oczy, niech pociąg pędzi w ciemność, na nią czekają nowe nie odkryte kwiaty... być może coś jeszcze i jeszcze. A naprawdę... gdzie jest to szczęście człowieka? W domu zastaje kartkę od marynarza, Józefowego przyjaciela, do którego biegała trzy razy. Był u niej. W kartce podany jest numer telefonu sąsiada na starym mieszkaniu, do którego ona może zadzwonić o każdej porze. Czyta uważnie tę kartkę, rozpogadza się, Józefowi jest lepiej, przetrwał najgorsze... Za oknami świt, ona zastanawia się, co robić, po czym wychodzi do przedpokoju, wykręca numer. Chwilę czeka, w słuchawce odzywa się męski głos. Ewa przeprasza za telefon, za nieodpowiednią porę. Mężczyzna po tamtej stronie linii mówi, że Andrzej prosił, gdyby jej odpowiadało, niech przyjdzie o dwunastej do szpitala, spotkają się w dyżurce u siostry... Kiedy Ewa wychodzi na to spotkanie, musi poczekać w bramie. Znowu pada deszcz. Leje, że nie sposób wyjść z ukrycia, więc ona kręci się, czeka, spogląda na zegarek. Patrzy w głąb ulewy, potem niżej na krzewy obok domu, na płytę chodnika, kałużę, w której rozkwitają magiczne kręgi... Ma wrażenie, że odpoczywa, nie myśli o niczym, a jednak... Łabędzie nie opuszczają siebie nigdy... Wiewiórka weszła do klatki o zbyt dużych oczkach, by ją zatrzymać, gdy będzie chciała, wróci na swoje najlepsze drzewo... Hieny... spętane lalki... Gdzieś wokół ziemi krąży kopuła z dwoma martwymi psami wewnątrz. Dziewczynka z tornistrem przechodzi ulicę, hamują samochody. Po oceanie dryfuje opuszczony statek, kret pospiesznie zakopuje się w ziemię, ludzie wrócili z księżyca... a dlaczego delfin ratuje człowieka? Ona być może wychodzi naprzeciw przygodzie, nowej miłości, która gdy przeminie, gdzie zniknie? Czy zupełnie przepadnie? Krople deszczu rozbijają się o płyty chodnika. Obok z czarnej ziemi wypełzł różowy robak – glista. Pełznie po twardym, szuka czegoś wyłącznie dla siebie, nie ma innych celów. Skręca się pod uderzeniami deszczu, nie wie, że boli, musi być mało wrażliwy. Ewa wychodzi z bramy. Robak dotknął brzegu kałuży, skurczył się, cofnął. Można by go zgnieść obcasem. Ona zasłania się parasolką, między strugami deszczu przejdzie, także do idealnej – urojonej miłości. Deszcz uderza o napięte płótno, dudni. Ewa pod ociekającym wodą parasolem, płaszczem, pod bluzką, czuje swoją nagość. Nagość jak istnienie. Pragnie aż do bólu nie być z tą nagością sama. Na zielonym liściu przysiadł motyl. Barwne jego skrzydła łamią się pod strugami... Nie umiał ustawić się między deszczem, gdy wyschnie, czy poleci? Ewa nie może się skupić... Dominika, Łukasz... delfiny... spętane lalki... Pod malowanym perkalem nagość... nagość wszystkich ludzi...