10359
Szczegóły |
Tytuł |
10359 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10359 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10359 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10359 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACK HIGGINS uchodzi za najpopularniejszego brytyjskiego twórcę literatury sensacyjno-przygodowej. Jego powieści ukazują się w prawie 30 językach świata, a ich łączny nakład przekroczył 150 milionów egzemplarzy. Naprawdę nazywa się Harry Patterson. Sławę przyniosła mu powieść "Orzeł wylądował" (1975) wydana pod pseudonimem Jack Higgins - jednym z kilku, których używał w trakcie kariery pisarskiej. Napisał ponad 60 książek. Najbardziej znane to: "Konfesjonał" (1985), "Orzeł odleciał" (1991), "Skała Wichrów" (1993), "Córka prezydenta" (1997), "Lot orłów" (1998), "Zdrajca w Białym Domu" (1999) i "Odwet" (2000). Najnowszy bestseller nosi tytuł "Niebezpieczna gra" (2001). W 2002 roku ukaże się Midnight Runner. Książki Higginsa doczekały się licznych ekranizacji. Należą do nich filmy pełnometrażowe "Modlitwa za konających" i "Orzeł wylądował" oraz kilkugodzinne seriale telewizyjne zrealizowane na podstawie "Konfesjonału", "Nocy Lisa", "Cold Harbour" i innych powieści.
Wychowany w Irlandii Północnej pisarz ukończył socjologię i psychologię społeczną na London University. Przez kilka lat pracował jako nauczyciel, następnie poświęcił się całkowicie twórczości literackiej. Obecnie mieszka na wyspie Jersey.
Powieści Jacka Higginsa w wydawnictwach Albatros/A.A.Kuryłowicz
W sprzedaży
ZDRAJCA W BIAŁYM DOMU
ODWET
NIEBEZPIECZNA GRA
GRA DLA BOHATERÓW
ODPŁAĆ DIABŁU
ORZEŁ WYLĄDOWAŁ
ORZEŁ ODLECIAŁ
W przygotowaniu
NA GODZINĘ PRZED PÓŁNOCĄ
NOCNY EKSPRES
COLD HARBOUR
KRYPTONIM "VALHALLA"
SABA
JACK HIGGINS
ODPŁAĆ DIABŁU
Z angielskiego przełożył GRZEGORZ WOŹNIAK
WARSZAWA 2001
Tytuł oryginału: PAY THE DEVIL
Copyright (c) Jack Higgins 1999
Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2001
Copyright (c) for the Polish translation by Grzegorz Woźniak 2001
Redakcja: Barbara Bogusz
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski
Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 83-88087-56-8
Bądź ostrożny, kto bowiem wzywa diabła, ten musi mu zapłacić.
Irlandzkie przysłowie
Wstęp
Padało potężnie. Ciężkie krople dżdżu spływały z szerokich skrzydeł filcowego kapelusza i wsiąkały w sukno wyświechtanego, szarego szynela. Clay Fitzgerald jechał lasem na wzgórzu, gdy zobaczył, że na moście, u stóp wzniesienia, wieszają właśnie jakiegoś człowieka.
- Wygląda na to, że mamy problem, generale - rzucił z cicha towarzysz Clay a, dołączając do niego. Wysoki, szczupły, w średnim wieku, ciemnoskóry, ale o orlich rysach wskazujących na domieszkę białej krwi, cały czas trzymał się z tyłu. Podobnie jak Clay miał szerokoskrzydły,
filcowy kapelusz i szary płaszcz mundurowy, z tą tylko różnicą, że przepasany taśmą z nabojami.
- I mnie się tak wydaje, Josh - odparł Clay. - Daj no mi tę swoją lunetę i skończże wreszcie z tym generałem. Sam wiesz, że gdy z rozkazu generała Lee obejmowałem dowództwo, z całej brygady zostało ledwie stu dwudziestu trzech ludzi, a dziś - szkoda mówić - dwudziestu trudno
byłoby się doliczyć.
- Kłopoty, generale? - zabrzmiało z tyłu. Zza drzew przykłusował młody człowiek ubrany w długi kawaleryjski
płaszcz przeciwdeszczowy. Kapral Tyree, przyboczny Claya.
- Być może. Bądź pod ręką. - Clay Fitzgerald sięgnął
do kieszeni, wyjął srebrne puzderko, otworzył i z namysłem wybrał ciemne, cienkie cygaro. Zapalił, zsiadł z konia i niespiesznie przeszedł kilka kroków na skraj gęstwiny, ogarniając okolicę czujnym spojrzeniem. Oczy miał czarne, twarz ogorzałą, kościstą, z blizną po szabli na policzku -mocne rysy człowieka, któremu mało kto miałby odwagę rzucić wyzwanie. Roztaczał aurę spokoju, ale i nadzwyczajnej pewności siebie.
Od mostu niosło się echo podkutych kopyt i niepewnych ludzkich kroków. Ośmiu konnych wlekło dwóch jeńców w pętach na szyi. Wojna trwała już tyle lat, że mundury dawno straciły barwy. Nie sposób więc było stwierdzić, kim są oprawcy, a kim ofiary.
Pośród rechotu pozostałych jeden z konnych przerzucił linę przez belkę wzmacniającą konstrukcję mostu od góry. Dał ostrogę i pierwszy z nieszczęsnych więźniów zawisł na stryczku. Deszcz wytłumił rozpaczliwy krzyk ofiary i wrzawę katów. Clay skoczył na siodło.
- Sprowadź ludzi, tylko migiem - rzucił do kaprala,
ruszając w dół, w stronę mostu.
- Znów? Znów chcesz popełnić jakieś głupstwo? - burknął Josh.
- Nie umiem inaczej. Sam wiesz, że czekać z założonymi rękami to nie dla mnie. Zaczekaj tu.
- Za pozwoleniem pana generała, chciałbym zauważyć, że kiedy twój - świeć Panie nad jego duszą - ojciec
nakazał mi ciebie pilnować, miałeś ledwie osiem lat i nieraz dostałeś ode mnie po tyłku, gdy trzeba było. A w tej wojnie jestem z tobą już od czterech lat.
- I co chcesz przez to powiedzieć? Że zawsze jest tak, jak ty chcesz?
- Oczywiście. Jedźmy już. - Josh ruszył w ślad za Clayem.
Zjechali galopem. Na ich widok wrzawa na moście umilkła. Ośmiu uzbrojonych po zęby brodatych osiłków łypało spod oka. Mundury mieli tak złachmanione, że nawet z bliska trudno było rozeznać, czy odziani są w granaty Unii, czy szarości Konfederacji.
Więzień - młody człowiek w równie wyświechtanym uniformie Konfederacji, przemoczony do nitki, dygotał ze strachu i zimna.
Stanęli. Clay z cygarem w zębach wysunął się do przodu. Josh z ręką w przepastej kieszeni szynela trzymał się z tyłu, a z drugiej strony ruszył ku nim jeden z konnych, odziany w długi kawaleryjski płaszcz. Kamienna twarz okolona czarną brodą nie wyrażała żadnych emocji. Ściągnął cugle.
- I popatrzcie, chłopcy, kogo nam los zsyła - syknął na widok dystynkcji Claya. - Generał rebelianckiej kawalerii we własnej osobie!
- Za takiego można by dostać kupę pieniędzy - odezwał się ktoś zza pleców brodacza i znów zaległo milczenie, przerywane tylko szumem dżdżu.
- A z kim mam do czynienia? - spytał Clay spokojnym głosem.
- Nazywam się Harkef. A pan?
- Generał brygady Clay Fitzgerald, więc uważaj - zadudnił Josh z tyłu.
- Milcz, Negrze. Nie ciebie pytano - warknął Harker. - A pan, generale, czego pan chce?
- Tego młodzieńca. Oddajcie mi go.
- Jego? - zarechotał Harker. - Cała przyjemność po naszej stronie. Może pan go mieć. - Wyrwał postronek,
który pętał więźnia, z rąk jednego ze swych kompanów, dał ostrogę i pociągnięty liną jeniec spadł z mostu. Lina
naprężyła się złowieszczo. - Tego pan chciał, generale?
W mgnieniu oka Clay dobył szablę i cięciem z lewej ręki przeciął linę. Prawą spod poły płaszcza wyciągnął kolta. Pierwszą kulę posłał prosto między oczy Harkera, drugą -w strzelca, co stał za nim. Josh też nie zwlekał. Z obrzyna, którego wyrwał z przepastnej kieszeni płaszcza, trafił draba po swojej lewej, a gdy huknął strzał z drugiej strony, pochylił się zręcznie w siodle i znów strzelił spod końskiego karku. W tej samej chwili rozległy się gromkie okrzyki kawalerzystów. Kapral Tyree ze swoimi ludźmi galopował ze wzgórza.
Na ich widok czworo pozostałych przy życiu oprawców zawróciło w miejscu i popędziło przed siebie. Sięgnęła ich jednak celna salwa kawalerzystów Claya.
Oddział zatrzymał się na moście.
- Generale - zameldował się sierżant o wyjątkowo skromnej posturze.
- Dobra robota, Jackson - pochwalił Clay, kierując wierzchowca na skraj mostu. Spojrzał w dół. Młody
człowiek dyszał ciężko na piasku, próbując stanąć na nogi. Ręce miał spętane. - Poślijcie kogoś, żeby mu pomógł.
- Tak jest! - Jackson ruszył, by wydać rozkazy, a do Claya podjechał Josh.
- Generale, nie rób tego więcej, ta wojna już się skończyła.
- Jesteś pewien Josh?
- Generał Lee ciągnie do Appomattox. Liczy, że znajdzie tam chwilę wytchnienia i zapasy, tylko że nasi chłopcy już
to sprawdzali, żadnych zapasów nie ma. A ilu mu ludzi zostało? Dwadzieścia tysięcy to wszystko. Grant ma sześć
dziesiąt tysięcy. Wojna jest skończona, generale.
- A Lee, gdzie teraz jest?
- W Turk's Crossing, to taka mieścina. Będzie tam nocował.
Clay spojrzał w dół pod most. Trzech ludzi z oddziału zajmowało się chłopakiem.
- W porządku. Jedziemy. Spróbujemy znaleźć generała.
Lało jeszcze potężniej, gdy przedzierali się przez pozycje
Jankesów. Turk's Crossing okazało się nie mieściną, ale zwykłą wsią. Generał Lee, choć przygotowano mu kwaterę w jednym z domów, stanął na noc w stodole. Dla sztabu -resztki, co jeszcze została - rozbito namioty.
Claya i jego ludzi zatrzymały straże. Kapral Tyree na szczęście znał hasło. Ale pierwsza chwila była groźna. Ludzie zmęczeni, sytuacja napięta. Nie tak dawno przecież, po bitwie pod Chancellorsville, generał Stonewall Jackson zginął w zamieszaniu od strzałów konfederackich pikiet.
Clay z oddziałem podjechał pod kwaterę generała Lee.
- Weźcie chłopców i znajdźcie coś do jedzenia - rozkazał sierżantowi. - Później was odszukam.
Sierżant z ludźmi odjechali do wsi. Josh zeskoczył z siodła. Jak zawsze przytrzymał wierzchowca Claya.
- A my?
Clay nie zdążył odpowiedzieć. Zjawił się adiutant ze sztabu.
- Generał Fitzgerald?
- Słucham?
- Generał Lee będzie zachwycony, widząc pana. Już myśleliśmy, że po panu.
- To ja się tu pokręcę i poczekam - wtrącił Josh. - Może będzie mnie pan potrzebował.
Lee wyglądał zaskakująco świeżo, wręcz wytwornie. Siwy, w nowiutkim mundurze siedział za stołem przy ognisku.
- Panie generale - zameldował się Clay.
- Ach, Clay! Przykro mi, że nie mogę się zrewanżować takim samym tytułem. Niestety nie zatwierdzono mojego
wniosku w sprawie twojej nominacji generalskiej, bo nie ma już brygady. Tak więc znów jesteś pułkownikiem. Słyszałem o potyczce.
- Drobiazg, nie ma o czym mówić.
Dalszą rozmowę przerwał młody kapitan z pilnym meldunkiem. Z ręką na temblaku, płaszczem narzuconym na ramiona, wychynął z ciemności.
- Najnowszy raport, panie generale - rzekł, wręczając Lee kartkę papieru. - Wojsko się kruszy. Możemy mówić
o szczęściu, jeśli zostało nam piętnaście tysięcy - zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę.
- Usiądź Brown. Ramię dokucza, co?
- Strasznie.
- Współczuję ci, ale masz szczęście. Pułkownik Clay Fitzgerald, jedyny z wyższych dowódców kawalerii, jaki
nam jeszcze został, jest chirurgiem.
- Pułkownik Fitzgerald? - Brown próbował zasalutować, ale nie dał rady. - Mam dla pana wiadomość - szepnął
ostatkiem sił i osunął się na ziemię.
- Josh! Moja torba z instrumentami. Szybko! - krzyknął Clay i pochylił się nad rannym oficerem.
Rana od cięcia szablą okazała się wyjątkowo paskudna. Brown cierpiał okropnie.
- Dziesięć szwów i whiskey, żeby oczyścić to paskudztwo - zaordynował Clay.
- Ten i ów powiedziałby, że marnujesz dobry trunek - wtrącił Lee.
- A niech mówi, ale to pomaga - odrzekł Clay niezmieszany. - I sprawdź - rzucił do Josha, który zjawił się
z torbą z instrumentami chirurgicznymi - czy nie zostało nam trochę opium.
- A więc żyjesz, Josh - odezwał się Lee. - To chyba cud.
- Obu z pułkownikiem nam się udało - odparł Josh. - Dużo wody upłynęło, panie generale, od ostatniego razu -
zagłębił się w torbie.
- Niech pan sobie daruje opium, pułkowniku - zaprotestował Brown.
- Ejże. Uśpi pana i nie będzie pan czuł bólu, jeśli tylko mamy tyle, ile trzeba.
- Proszę się nie fatygować. Nie chcę tracić przytomności. Generał może mnie potrzebować. Wystarczy whiskey. Może
pan zaczynać.
Clay spojrzał na generała.
- Dzielny chłopak. Nie odmawiaj mu. Ma prawo wybierać. No, do roboty - w głosie generała zabrzmiały stanowcze nuty.
- Jak pan każe - odparł Clay i dał znak Joshowi. Ten odkorkował butelkę i przytknął do ust Browna.
- Niech pan pije, kapitanie. Ile tylko da pan radę.
Brown łyknął raz i drugi.
- Wystarczy.
- Nawlecz igłę - polecił Clay Joshowi, odbierając mu butelkę. Obnażył ramię kapitana. - Niech pan się trzyma. -
Chlusnął z butelki prosto na ranę. Kapitan jęknął boleśnie.
Josh podał igłę z jedwabiem.
- Stań za nim i trzymaj z całych sił - rozkazał Clay, a sam wylał sobie trochę trunku na ręce i zabrał się do
szycia. Brown krzyknął z bólu, ale na szczęście dla siebie zemdlał już przy pierwszym szwie.
Godzinę później, po posiłku złożonym z czegoś w rodzaju gulaszu, Clay z generałem Lee zasiedli do rozmowy przy szklaneczce whiskey.
- No cóż - rzekł generał - oto ostatnia noc na drodze donikąd.
- Właśnie - przytaknął Clay. - Ale, panie generale - zmienił temat - wszyscy wiedzą, że gdy zaczynała się
wojna, prezydent Lincoln proponował panu dowództwo wojsk Unii. Nie ma kwestii, że w tej wojnie żaden generał
nie mógł się z panem równać. Zastanawiam się - Clay dolał trunku - jak potoczyłyby się losy, gdyby przyjął pan propozycję Lincolna.
- Szkoda czasu na puste gadanie, Clay. Pochodzę z Wirginii i nie mogłem opuścić swoich w potrzebie.
A ty? Znałem i twojego ojca, i stryja. Porządni Irlandczycy. Słali cię do szkół w Londynie i Paryżu. Wykształciłeś się na chirurga, a jednak wróciłeś i stanąłeś po mojej stronie.
- Fakt - zaśmiał się Clay. - Tylko niech pan nie zapomina, że urodziłem się w Georgii i też nie miałem wyboru.
- Jesteś bardzo podobny do ojca. Przykro, że zginął. Kiedy to było? Ze trzy miesiące temu, prawda?
- No cóż, stało się. Wie pan, co robił. Cały czas łamał blokadę. Wysyłał szkunery na Bahamy i sam też pływał.
Jak to mówią? Woził wilk razy kilka... i stało się to, co musiało się stać. Trafił na jankeską fregatę. Poszedł na dno
z całą załogą.
- I matka wcześnie cię odumarła - zasępił się Lee. - Wspaniała kobieta. Doskonale ją pamiętam. A ojciec, o ile
sobie przypominam, lubił się pojedynkować.
- Mało powiedziane.
- A co u stryja?
- Po śmierci dziadka, jako starszy z synów, odziedziczył majątek w zachodniej Irlandii. Prócz tego miał tu sporą
plantację, nawiasem mówiąc, niedaleko stąd. Wracając do Irlandii, ustanowił na niej zarządcę.
- A co z tobą, co będziesz robił?
- Bóg jeden wie, panie generale. A co będzie z nami wszystkimi?
- To akurat proste. Nawiązałem już kontakt z generałem Grantem. Spotykam się z nim jutro w Appomattox, żeby
omówić warunki kapitulacji. Wiesz - zamyślił się - walczyliśmy razem w wojnie meksykańskiej*[Wojna amerykańsko-meksykańska, 1846-1847, wybuchła, gdy wojska Stanów Zjednoczonych wkroczyły do Teksasu zamieszkanego ówcześnie przez ludność meksykańską - przyp. tłum.] i przykro, że to się tak kończy. Grant to dobry żołnierz i człowiek honoru. Uprzedziłem go już, że będę żądał, aby wszyscy z moich ludzi, którzy dosiadają własnych koni, mieli prawo je zatrzymać.
- I co? Zgodził się?
- Zgodził.
Kapitan Brown, który leżał w kącie pod czujnym okiem Josha, z jękiem zaczął dochodzić do siebie. Josh pomógł mu usiąść na posłaniu.
- Jak się pan czuje? - Clay podszedł do pacjenta.
- Okropnie.
- Niech pan usiądzie z nami przy ogniu.
- Kawa dobrze panu zrobi. Zaraz przyniosę - zadeklarował się Josh.
Brown przeszedł kilka kroków i opadł na krzesło.
- Czy aby dobrze się czujesz, chłopcze? - zatroskał się Lee.
- W porządku, tylko boli jak diabli. A pan, pułkowniku - zwrócił się do Claya - niech pan zechce przyjąć moje podziękowania.
- Nie ma o czym mówić.
- Wie pan, rozglądałem się za panem, miałem nadzieję, że gdzieś tu pana spotkam. Czy to pański stryj miał dom
niedaleko stąd, w Fairoaks?
- Owszem, ale wyjechał do Irlandii, zostawiając zarządcę do doglądania plantacji.
- Domu już nie ma. Jankeska kawaleria puściła go z dymem. Przejeżdżałem tamtędy parę dni temu i jeden
z robotników folwarcznych miał list do pana. Poszukuje
pana adwokat z Savannah. Nazywa się Regan. Zostawił wiadomość, że przez tydzień będzie w tawernie Butlera.
- Znam to miejsce.
- A w liście była jeszcze wiadomość, że jeśli nie zdąży pan w ciągu tygodnia, to zaprasza pana do Savannah. Zna
pan tego człowieka?
- Owszem. Zajmował się sprawami ojca.
- Przykro mi, że nie mam tego listu, ale wie pan, natknęliśmy się na jankeską kawalerię, doszło do potyczki i list gdzieś się zapodział.
- Nie szkodzi. Co najważniejsze już usłyszałem.
Wrócił Josh z dzbankiem dymiącej kawy. Nalał kubek i podał Brownowi.
- A więc, generale, co teraz? - spytał Clay przełożonego.
- No cóż, Appomattox i koniec sprawy. Przynajmniej dla mnie. Nie widzę jednak powodu, abyś ty ze swoimi
ludźmi miał dzielić mój los. Masz swoje sprawy, rodzinne, którymi powinieneś się zająć, a ludzie niech znikną pod
osłoną nocy. Okolica lesista, więc idąc dwójkami lub trójkami, z łatwością przenikną przez jankeskie linie.
- Czy to rozkaz?
- Powiedzmy, że rada. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należy. Żegnaj, przyjacielu.
- Panie generale! - odrzekł Clay ze ściśniętym gardłem i zasalutował. Jeszcze tylko uścisk dłoni i Clay ruszył
w ciemność, a Josh za nim.
Ludzie biwakowali przy ognisku pod drzewem. Parę płacht rozpiętych na patykach osłaniało obozowisko przed deszczem.
- Co pan każe, generale? - poderwał się sierżant Jackson.
- Pułkowniku - poprawił go Clay. - Powrót do starego stopnia, chłopcy. Rozmawiałem właśnie z generałem Lee.
Udaje się jutro do Appomattox złożyć kapitulację na ręce Granta. - Ludzie słuchali w milczeniu. Nikt nie odezwał się słowem. - To koniec, chłopcy. Koniec!
- A co z nami, pułkowniku? - przerwał milczenie kapral Tyree. - Ja umiem tylko wojować. Miałem czternaście lat,
jak się zaciągnąłem.
- Wiem, mój chłopcze, wiem. Generał Lee dał mi do zrozumienia, że najlepiej będzie, jeśli w małych grupach
przedrzecie się przez front i wrócicie do domów. Josh, sakiewka?
Josh wyłowił skórzany woreczek z dna torby lekarskiej. Podał Clayowi, a ten, nie zaglądając, oddał Jacksonowi.
- Jest tu sto angielskich złotych suwerenów. Rozdajcie po równo. To wszystko, co mogę zrobić. I nie przeciągajmy. To bolesna chwila dla nas wszystkich.
- Pułkowniku... - szepnął sierżant wyraźnie poruszony.
Clay ruszył w ciemność, ale odwrócił się jeszcze.
- Służyć z wami, chłopcy, to był wielki honor dla mnie - rzekł. - A teraz zabierajcie się już stąd - dokończył
i znikł w strumieniach deszczu.
Lało jak w biblijnym potopie, jakby świat się kończył i w rzeczy samej wszystko dobiegało kresu. Lee z resztką wojska wlókł się do Appomattox, a Clay z Joshem dojeżdżali do tawerny Butlera. Późnym popołudniem wychynęli z lasu na urwisko nad rzeką, za którą wznosił się zgarbiony wiekiem, parterowy, kryty gontem budynek z kamienia. Kamienny też był komin, z którego, wysoko pod niebo, unosił się słup dymu, zapraszając zdrożonych na chwilę odpoczynku.
- Wygląda spokojnie i chyba nic nam tu nie grozi, pułkowniku - rzekł Josh z cicha.
- Ale na wszelki wypadek miej broń pod ręką - odrzekł Clay, ruszając w dół.
Płycizną przekłusowali przez rzekę i po chwili byli już na miejscu. Przed bramą, w strugach deszczu, stały dwa osiodłane wierzchowce.
- Jak tak można traktować zwierzęta? - obruszył się Josh.
- Racja, ale trudno, nie nasze - odrzekł Clay. Zsiadł z siodła i podał Joshowi cugle. - Zaprowadź konie do
stajni. Poczekam na ciebie w środku. Ciepła strawa i coś do picia dobrze nam zrobi. Sprawdzę, czy Regan jeszcze jest.
Na sporym kominku ogień tańczył na polanach, pod ścianą wznosił się wyłożony blachą bufet, a za nim na półkach pysznił się rząd butelek. Młoda kobieta za ladą czyściła szkła. Nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Włosy upięte w kok, uboga suknia z wyświechtanej bawełny, oczy ledwie widoczne, jakby napuchłe od płaczu.
Przy stoliku pod oknem dwóch mężczyzn odzianych w znoszone granaty piechoty Unii pochłaniało łapczywie jadło z wypełnionych po brzegi cynowych misek. Ich oblicza dawno nie widziały brzytwy. Na widok Claya odłożyli łyżki, łypiąc spod oka na szary uniform i kawaleryjskiego kolta typu Dragoon w czarnej kaburze przy pasie. Clay nie zatrzymał na nich wzroku. Z brzękiem ostróg podszedł do baru.
- Zastałem właściciela, pana Holta?
- Przykro mi, panie, zginął trzy dni temu. Jechał konno, ktoś strzelił, zwalił się z siodła jak kłoda. Jestem Sybil, jego siostrzenica.
- A masz tu, dziecko, kogoś do pomocy?
- Mieliśmy dwóch czarnych chłopaków, zajmowali się stajnią, ale obaj uciekli.
Od stolika pod oknem dobiegł złośliwy rechot. Jeden z drabów coś powiedział, a drugi skwitował to gardłowym śmiechem.
- Hej, suko, daj no tu jeszcze jedną butelkę. Tylko już.
Clay obrócił się, zmierzył obu zimnym wzrokiem.
- Liczcie się ze słowami i zechcijcie poczekać. Teraz moja kolej.
Jeden z opryszków, w czerwonej chustce na szyi, miał już zamiar poderwać się z miejsca, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że Clay trzyma dłoń nad rękojeścią kolta. Usiadł, ale w jego oczach zabłysły złowrogie iskry.
- Szukam przyjaciela, nazywa się Regan - Clay wrócił do rozmowy z dziewczyną.
- Jest tutaj. Zajmuje pokój na zapleczu.
- Proszę go łaskawie zawiadomić, że przybył pułkownik Clay Fitzgerald.
- Oczywiście.
Wyszła. Clay sięgnął na półkę, wziął butelkę whiskey i dwa szkła, gdy zjawił się Josh. Z przemoczonego kapelusza spływały krople dżdżu.
- Konie zadbane - zameldował. - I żal mi się zrobiło
tych dwóch uwiązanych na deszczu, więc też zaprowadziłem je do stajni.
Dwójka przy oknie zastrzygła uszami, a właściciel czerwonej chusty łypnął ze złością spod oka.
- Negr niech czeka na deszczu. Tam jego miejsce. I zakonotuj sobie, łotrze, że nie życzę sobie, abyś dotykał
się mojego konia.
Clay dobył kolta i położył na ladzie. Napełnił dwie szklaneczki whiskey.
- Chodź tutaj, Josh. Młoda dama udała się po pana Regana. Holt nie żyje. Ktoś go zastrzelił.
Josh wyjął obrzyna z kieszeni płaszcza. Podszedł do bufetu, wziął szklankę, posmakował.
- Ciekawe, pułkowniku, kto to mógł zrobić?
W tej chwili do sali wróciła Sybil, a za nią przydreptał Regan - drobny mężczyzna w średnim wieku, w drucianych okularach na nosie.
- Jakże się cieszę, że pana widzę. Cud boski, że pan żyje - mówił, ściskając serdecznie dłoń Claya. - I ciebie
też miło widzieć, Josh.
- Jak rozumiem, ma pan dla mnie wiadomości. Zostawił pan list w Fairoaks.
- A owszem, owszem. Usiądźmy proszę - wskazał miejsce przy kominku. Usiedli naprzeciwko siebie. Josh
stanął pod ścianą, bacząc na dwójkę drabów pod oknem.
Sybil zajęła swoje miejsce za bufetem i znów zaczęła przecierać szkło.
- A więc miałem pewne sprawy w okolicy i w rzeczy samej liczyłem, że znajdę cię u boku generała Lee. Najpierw
jednak musiałem sprawdzić, jak się sprawy mają w Fairoaks.
- Nie najlepiej, z tego co słyszę.
- Niestety. Dom poszedł z dymem. Spalili go Jankesi i nie masz tam co szukać, mój drogi.
- Na nic też nie liczyłem.
- Ale to nie wszystko, Clay, nie wszystko. Złych wiadomości nie brakuje. Twój stryj zmarł miesiąc temu.
Niestety żadne pieniądze po nim nie zostały, tylko Fairoaks
wypalony do cna i Claremont w Irlandii - wasza stara siedziba rodowa, do której się przeniósł po śmierci twojego
dziadka. I znów, niestety, Claremont podzielił w pewnym sensie los Fairoaks. Połowa spłonęła.
- Jakże to?
- No cóż, w Irlandii też jest niespokojnie. Trwają zamieszki. Powstańcy, co zowią się fenianami, chwycili za broń. Chcą obalić władzę Anglików.
- Ale co to ma wspólnego z moim stryjem? Był Amerykaninem.
- W rzeczy samej, w rzeczy samej, ale miał wielki majątek w Irlandii. Arystokracja, mój chłopcze, opowiedziała się po stronie władzy.
- Tam do diabła, o czym my tu mówimy? Dwie spalone do cna posiadłości. Krótko mówiąc nie mam nic.
- Niezupełnie, niezupełnie. Mam, uważasz, pewne dokumenty związane z majątkiem stryja. Trzeba, żebyś je
podpisał, a poza tym, musisz stawić się w Savannah.
- A to dlaczego?
- Dlatego że musisz stanąć przed obliczem sędziego Archiego Deana, który ma potwierdzić twoją tożsamość na wniosek Banku Anglii.
Zaległo milczenie.
- Nadal nic nie rozumiem - odezwał się Clay po chwili.
- Spróbuję ci to wyjaśnić. Ale po pierwsze, zapomnij o amerykańskich pieniądzach. Waluta Konfederacji to tylko
papier, a dolar też stoi nie najlepiej. Mówmy więc o starych, solidnych funtach brytyjskich, a tych zebrało się... około
miliona.... - Clay oniemiał, patrzył w milczeniu na Regana, a ten jak gdyby nigdy nic dokończył figlarnie: - ...od czego
oczywiście trzeba odliczyć moje honorarium.
Zdumiony i zaskoczony Clay spojrzał na Josha, a spod okna dobiegło pełne złości żądanie:
- Przynieś no wreszcie butelkę, suko - wrzeszczał właściciel czerwonej chusty.
Dziewczyna posłusznie sięgnęła na półkę, wzięła butelkę i z lękiem podeszła do stolika pod oknem. Obawiała się
słusznie, bo jeden z drabów chwycił ją wpół, posadził sobie na kolanach i zaczął sięgać pod spódnicę. Dziewczyna
zaszlochała.
- Boże, co za potwór - syknął Josh.
Clay zerwał się na równe nogi, skoczył pod okno i przytknął lufę dragoona do czoła opryszka, który napastował Sybil.
- Puść ją, bo łeb rozwalę.
Drab niespiesznie acz posłusznie uwolnił dziewczynę.
- Bez obrazy, pułkowniku - mitygował właściciel czerwonej chusty.
- Za późno - odparł Clay chłodno. - Zabierz im broń - zwrócił się do Josha, a ten skwapliwie wykonał polecenie.
- A teraz - ciągnął Clay równie chłodno jak przed chwilą -
udamy się do stajni, weźmiecie swoje konie i jazda stąd.
Odpowiedziało mu złowrogie spojrzenie, ale po chwili obaj ruszyli do drzwi. Clay został na ganku, Josh, z bronią gotową do strzału, podążył w ślad za intruzami do stajni. Cała trójka zniknęła we wnętrzu, a zaraz potem dwaj nieproszeni goście siedzieli już w siodłach.
- Niech pana piekło pochłonie, pułkowniku - zawołał jeszcze właściciel czerwonej chusty i razem z kompanem odjechał w strugach deszczu.
Josh wrócił na ganek.
Gdy tylko poczuli się bezpiecznie za zasłoną mroku, zatrzymali konie. Czerwona Chusta sięgnął do torby przy siodle, dobywając kolta.
- A ty też masz coś w zapasie? - rzucił do kompana.
- Jakbyś zgadł.
- No to damy im popalić. - Zawrócili i puścili się galopem do tawerny, strzelając raz za razem.
Josh z przyklęku wypalił z dwóch luf, trafiając właściciela czerwonej chusty. Kula z dragoona Claya zdmuchnęła drugiego opryszka z siodła.
Sybil z Reganem wybiegli zlęknieni na ganek.
- W porządku, moje dziecko - uspokoił Clay przerażoną dziewczynę. - Ukryjemy ciała przed odjazdem.
- Nic ci nie jest, Clay? - spytał Regan z troską.
- Nic, tyle tylko, że mam dość. Siałem śmierć przez cztery lata i chyba czas to zmienić.
- O czym ty mówisz, pułkowniku? - zdumiał się Josh, przeładowując strzelbę na wszelki wypadek.
Clay wsunął dragoona do kabury, wyjął cygaro z puzderka i zapalił.
- Josh, chciałbyś zobaczyć Irlandię? - spytał, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu.
IRLANDIA 1865
1
Koła wpadły w głęboką koleinę, powóz zachwiał się niebezpiecznie i stanął. Sterta bagażu, upchana byle jak na ławce, zwaliła się na mężczyznę, który drzemał wciśnięty w kąt przy drzwiach powozu. Wyrwany ze snu Clay Fitzgerald zaklął szpetnie.
Wyruszyli z Galway i już od czterech godzin tłukli się na tym zapomnianym przez Boga i ludzi trakcie, który tylko z nazwy był drogą.
Clay wyjrzał przez okno. Lało jak z cebra. Droga biegła wąską doliną, środkiem której płynął rwący strumień. Na drugim brzegu było widać we mgle rzadkie kępy drzew.
Nacisnął głębiej kapelusz, otworzył drzwi i wysiadł na błotnisty trakt. Wyjął cienkie, czarne cygaro oraz srebrne puzderko z zapałkami. Zapalił i wypuścił kłąb dymu tak, jakby była to w tej chwili najważniejsza czynność na świecie.
- Niech mnie pan poprawi, pułkowniku, jeśli jestem w błędzie, ale opowiadał pan zawsze, że Europa należy do cywilizowanego świata... - przerwał milczenie Joshua, kaszlnąwszy dyskretnie. Miał na sobie solidny płaszcz zapięty pod brodą oraz filcowy kapelusz z szerokim rondem, z którego krople dżdżu spływały po brodzie i kapały na derkę, osłaniającą mu kolana przed deszczem.
- To Irlandia - odparł Clay z krzywym uśmiechem - a mój ojciec zawsze powiadał, że dobry Pan Bóg urządził
tu wszystko trochę inaczej.
- A ja myślę, panie pułkowniku - Murzyn wytarł rękawem natrętne krople deszczu z czoła - że Pan zwyczajnie
zapomniał o tym kraju, i to strasznie dawno. Zaczynam się zastanawiać, co my właściwie tu robimy.
- Ja też, Josh, ja też - rzekł Clay, stojąc w strugach deszczu, który właśnie przybrał na sile. - Zmokłeś jak
szczur. Właź do środka, teraz ja będę powoził.
- Nie trzeba, jestem tak przemoczony, że jest mi wszystko jedno.
- Nie ma gadania. Złaź na dół. To rozkaz - powtórzył Clay tonem nieznoszącym sprzeciwu. Joshua westchnął,
odrzucił derkę i zaczął schodzić z kozła, gdy wśród drzew na drugim brzegu strumienia mignęły postaci dwóch
jeźdźców. Kłusem wjechali w wodę, a w chwilę później byli już przy powozie.
Starszy z nich, najwyraźniej przywódca, pociągnął za wodze i wierzchowiec stanął dęba. Grudki tłustego błota oblepiły Claya i nie uniknąłby końskich kopyt, gdyby nie przycisnął się do karety. Pod sfatygowanym kapeluszem napastnika widać było kosmyk jasnych jak pszenica włosów, a nad czerwoną chustą, którą osłaniał twarz, połyskiwała para błękitnych, czujnych oczu. Odziany był w zgrzebną, samodziałową kurtę, zapiętą pod szyję. W lewej dłoni ściskał dubeltówkę.
Po czterech latach niezbyt budujących doświadczeń wojennych Clay Fitzgerald nauczył się godzić z przeciwnościami losu. Wyjął więc sakiewkę i z całym spokojem oświadczył:
- Sądzę, że tego właśnie pan sobie życzy?
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo oto drugi z napastników, który stał z przeciwnej strony, zawołał głośno:
- Rzuć no okiem, Dennis. Nie do wiary, czarnoskóry! Widziałeś kiedyś kogoś takiego?
- A owszem, owszem - zaśmiał się ten, którego nazwano Dennisem. - Pełno takich jak on w Galway, gdy
zawinie jakiś hiszpański okręt. Skromna sumka, panie - dodał, ważąc w ręce sakiewkę Claya - a sprawiacie
wrażenie zasobniej szego dżentelmena.
- Tylko głupiec wozi ze sobą majątek, zwłaszcza w dzisiejszych czasach - obruszył się Clay.
Dennis wsunął sakiewkę za pazuchę.
- Oo! - mruknął, wskazując na dewizkę przy kamizelce Claya - złoty łańcuch. - A więc znajdzie się też jakiś zegareczek?
- Pamiątka rodzinna. Po ojcu. Niewiele za to można dostać.
Napastnik sięgnął jednak po zdobycz i jednym ruchem wyrwał dewizkę z zegarkiem wraz z kawałkiem kamizelki. Obejrzał chciwie.
- Złoty - mruknął z zadowoleniem. - Zawsze chciałem taki mieć. Próbowaliście mnie zwieść, poczciwy panie.
Zobaczymy więc, co kryjesz w kuferkach. Weź no zajrzyj do bagażu! - rozkazał kompanowi.
Ten zeskoczył z siodła, brutalnie odepchnął Claya i wsunął się do powozu. W chwilę później wyłonił się, dźwigając torbę z czarnej skóry.
- Nie ma tam nic cennego - rzekł Clay. - Instrumenty chirurgiczne i trochę leków.
- Prawdę mówi - potwierdził chłopak, grzebiąc w środku i na potwierdzenie otworzył torbę jeszcze szerzej, aby
kompan mógł sprawdzić na własne oczy.
- A więc jesteście lekarzem, panie? - upewnił się Dennis.
- Owszem, jestem też lekarzem - potwierdził Clay.
- Szanuję ludzi pańskiej profesji i w innych okolicznościach byłbym was puścił wolno, ale czasy nastały ciężkie, więc sami rozumiecie. Na pociechę przyjmijcie zapewnienie, że wasze pieniądze pójdą na szlachetny cel. Zobacz no, czy nie znajdziesz jeszcze czegoś - rzucił w stronę chłopca.
Clay westchnął na myśl o stu złotych suwerenach, które ukrył w cholewach butów, na dnie kufra. Przesunął się pół kroku do przodu, gotów wyrwać pistolet z rąk napastnika, gdy tylko nadarzy się sposobność.
W tym jednak momencie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłos strzału. Pocisk wbił się w ziemię tuż przy powozie. Wystraszony koń zastrzygł uszami. Dennis zaklął i ściągnął wodze, spoglądając przez ramię.
Kilku jeźdźców pędziło zboczem wzgórza w ich kierunku.
- Wskakuj na konia, Marteen - krzyknął do chłopaka, ciągle trzymając Claya na muszce.
Młodzieniec dosiadł klaczy i piętami ponaglił ją do galopu. Dennis bez słowa ruszył za nim. Wjechali w strumień, rozpryskując wokół fontanny wody i po chwili wtopili się w mgłę pośród drzew na drugim brzegu.
- Gdzieśmy to przyjechali, pułkowniku? - Joshua zsiadł z kozła i oparty o powóz przecierał chustką spocone czoło.
- No cóż, widać, że adwokat w Galway mówił prawdę, choć wydawało mi się, że przesadza - rzekł Clay.
wzruszając ramionami. - Boisz się? Ty, stary żołnierz? - zapytał z uśmiechem.
- Po Pittsburghu nic mi już niestraszne. Pamięta pan, jak trafiliśmy w ciemności na jankeski pułk artylerii i tylko
fortel sprawił, że wyszliśmy cało? A teraz to modliłem się tylko, żeby nie palnął pan jakiegoś głupstwa.
- Szczerze powiem, że niewiele brakowało... - rzekł Clay.
- ...i był pan gotów nadstawić tę swoją niemądrą głowę, dobrze mówię? Tylko ten krzyk nas uratował?
Clay nie odpowiedział, bo właśnie jeźdźcy, którzy galopowali ze wzgórza, zrównali się z powozem. Trzech z nich pomknęło dalej, na drugi brzeg strumienia, śladem napastników, czwarty zatrzymał się i zsiadł z konia.
Miał niewiele ponad trzydzieści lat, był krępy, wyglądał na osiłka. Nosił samodziałową kurtę do konnej jazdy i zabłocone buty. Blada twarz i wąskie usta zdradzały okrutnika. Od pierwszej chwili Clay poczuł do niego niechęć.
Przybysz zerknął ciekawie na Joshuę i nieznacznie skłonił się Clay owi.
- Pułkownik Fitzgerald? - spytał, unosząc szpicrutę do kapelusza, jakby salutował. Clay kiwnął głową na
potwierdzenie. - Widzę, że zjawiliśmy się w ostatniej chwili - ciągnął nieznajomy. - Nazywam się Burke.
Sir George Hamilton dowiedział się, że przybył pan wczoraj do Galway, i polecił mi wyjechać na spotkanie.
Czy otrzymał pan jego list?
- A i owszem. List czekał na mnie u adwokata mojego stryja. Szkoda tylko - dodał Clay z ironicznym
uśmiechem - że nie zjawili się panowie parę minut wcześniej, nie straciłbym wtedy ani piętnastu suwerenów, ani złotego zegarka. A może pan wie, kim byli ci łajdacy?
- Mnóstwo tu takich - odparł Burke, wzruszając ramionami. - Nawet gdybyśmy ich złapali i postawili przed
obliczem sędziego, to powiedzieliby tylko, że działali z pobudek patriotycznych, że gromadzą fundusze na rzecz
organizacji i niech będzie przeklęta królowa.
- Rozumiem. Myśli pan, że byli to ludzie z Bractwa Fenian, o którym tyle słyszałem w Galway?
- Fenianie, Młodzi Irlandczycy, Liga Rolna - wzruszył ramionami Burke. - Są tu dziesiątki takich tajnych organizacji, które poprzysięgły oswobodzić - to ich słowa - Irlandię. Ale nie czas teraz na rozmowę. Sir George ma nadzieję, że zechce pan przyjąć zaproszenie i spędzi
dzisiejszą noc w jego dworze. Proszę zająć miejsce w po wozie, ja pojadę przodem.
- To bardzo uprzejmie ze strony sir George'a i proszę mu podziękować w moim imieniu, ale chciałbym jeszcze
dziś dotrzeć do Claremont. To już niedaleko, prawda?
- Sześć i pół kilometra stąd jest Drumore, a Claremont półtora dalej - Burke zawahał się i marszcząc brew, dodał: -
Ale nie znajdzie pan tam wygód, pułkowniku. Właściwie dom nie nadaje się do zamieszkania.
- Nie pojmuję. Mój stryj mieszkał tam przecież do ostatnich swoich dni, a zmarł ledwie dziewięć miesięcy temu. Dwór nie mógł zniszczeć w tak krótkim czasie.
- Zapomina pan o pożarze.
- Nie, nie zapominam. Wiem od adwokatów, że wyrządził on spore szkody.
- Spore? Prawie cały dom poszedł z dymem. Dach zachował się tylko na zachodnim skrzydle i tam pański stryj spędził ostatnie pół roku życia.
- Wyznam panu, panie Burke, że w ciągu ostatnich czterech lat często bywało tak, że marzyłem tylko o kawałku
dachu nad głową i rzadko udawało mi się coś takiego zdobyć. Jeśli mój stryj uznał, że da się tam mieszkać, to
tym bardziej ja znajdę schronienie.
- Jak pan chce, pułkowniku - rzekł Burke. Wskoczył na siodło i ujął za cugle. - I niech pan uważa w Drumore. Nie
przepadają tam za obcymi.
- A jeśli obcy nazywa się Fitzgerald? - zaśmiał się Clay.
- Czasy są ciężkie - odparł Burke z powagą. - Wkrótce sam się pan o tym przekona. - Pociągnął za wodze, dał ostrogę i znikł za zakrętem. Clay powiódł za nim wzrokiem, marszcząc brew.
- I co o tym myślisz? - spytał po chwili, spoglądając na Joshuę.
- W czasie wojny sypialiśmy w różnych okropnych dziurach, więc jakoś to będzie. A ten człowiek, pułkowniku, nie wzbudził mojej sympatii.
- Ani mojej. Rzeczywiście, Burke ma w sobie coś odpychającego, choć nie umiem tego nazwać - Clay
przerwał, sięgając po płaszcz do powozu. W oddali błysnął piorun i zagrzmiało potężnie. - Nie ma co liczyć na
poprawę pogody - mruknął. - A zresztą nudzi mnie już ta okolica, właź do środka i jedziemy.
Joshua ociągał się przez chwilę, jakby chciał zgłosić sprzeciw, wreszcie westchnął i wsiadł do powozu. Clay zatrzasnął drzwi, wspiął się na kozioł, strzelił z bata i pojazd potoczył się po rozmiękłej drodze.
Deszcz lał bezustannie. Ciężkie krople siekły twarz woźnicy, ale Clay nie zwracał na to żadnej uwagi. Mocno trzymał lejce i zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Burke'a. Rozmyślał też - jak już wiele razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy - po co właściwie przyjechał do Irlandii.
Z Georgią nic go nie wiązało, a po czterech latach wojny miał tylko jedno pragnienie - aby zapanował pokój. Los jednak zakpił zeń okrutnie. Gdzie jak gdzie, ale w Irlandii nie było pokoju, co potwierdzały i opowieści, którymi uraczono go w Galway zaraz po przyjeździe, i doświadczenie, jakie właśnie stało się jego udziałem. Wszystko wskazywało na to, że znalazł się w samym sercu niepokojów, w kraju, gdzie panowała przemoc.
Był dzieckiem, gdy z ust ojca usłyszał, że dziejowej sprawiedliwości musi stać się zadość i Irlandia powinna odzyskać suwerenność. Ojciec mówił o ciężkiej doli irlandzkich chłopów wyzyskiwanych bez litości przez angielskich panów. Chłonął wówczas te opowieści. Później jednak, gdy zaczął studiować medycynę w Londynie i Paryżu, gdy zaciągnął się do wojska i walczył na wojnie, niewiele już z tego pamiętał. Wspomnienie Irlandii kołatało się gdzieś w odległych zakątkach pamięci, ale jakby nieważne, a losy kraju, który ojciec nazywał swoim, nie dotykały go osobiście.
Uznawał racje swoich rodaków, ale uważał też - rozmyślając o dwóch napastnikach - że rozbój na otwartej drodze nie przysporzy im ani sławy, ani zwolenników. I chyba wtedy zdał sobie sprawę z czegoś, czego zrazu nie dostrzegł, a mianowicie, że choć napastnicy byli nędznie ubrani, to dosiadali wspaniałych wierzchowców. Zastanawiał się, kim byli i jakie to koleje losów pchnęły ich na drogę rozboju.
Kto wie, może rzeczywiście należeli do Bractwa Fenian, o którym tak wiele słyszał. Ale nie jego to sprawa.
Otrząsnął krople deszczu z kapelusza i raz jeszcze postanowił, że bez względu na okoliczności on, Clay Fitzgerald, zachowa neutralność. Jeśli zaś sprawy przybiorą zły obrót, zawsze może wynieść się z Claremont po miesiącu
lub dwóch. Może ustąpić sir George'owi Hamiltonowi i sprzedać mu ziemię, o co ten tak bardzo zabiegał.
W liście, który otrzymał w Galway, sir George oferował dość atrakcyjną cenę.
Zmierzchało, gdy dotarli do Drumore. Smagane deszczem wiejskie chaty robiły raczej smutne wrażenie. Były małe, nędzne, kryte słomą i nawet dym z kominów chylił się ku ziemi, jak one. Nie liczył, ale było ich może dwadzieścia, a co najwyżej trzydzieści po obu stronach błotnistego traktu.
W połowie drogi przez wieś dostrzegli karczmę. Właściwie najpierw usłyszeli gwar i gromkie śmiechy, a dopiero później zobaczyli oberżę. Clay zatrzymał konie i zeskoczył z kozła.
Karczma wyglądała porządniej niż wiejskie chaty. Z jednej strony okalał ją spory dziedziniec, z drugiej było widać stajnię, a w niej kilka wierzchowców, należących zapewne do podróżnych, którzy stanęli w gospodzie, i to chyba niedawno, ponieważ pot buchał ze spoconych końskich boków. Szyld nad wejściem głosił wypłowiałymi na słońcu literami: "Bar Cohana".
- Czemu się pan zatrzymuje, pułkowniku? - Joshua wyjrzał ciekawie z okna powozu.
Clay otrząsnął krople deszczu z kapelusza.
- Pamiętasz, co Burke powiedział o domu w Claremont? Przy takiej pogodzie przyda nam się butelczyna brandy, by
przetrwać noc. Masz trochę grosza pod ręką?
Murzyn pogrzebał za mankietem płaszcza i wyjął skórzaną sakiewkę. Clay zajrzał do środka, wybrał suwerena.
- Powinno wystarczyć na cały ten przybytek razem z gospodarzem - mruknął, oddając sakiewkę towarzyszowi. - Zaraz wracam.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. W karczmie powietrze było gęste od dymu. Płomienie dwóch lamp oliwnych, zawieszonych pod powałą, ledwie rozświetlały mrok. Na kominie iskrzyły smolne polana, a przy barze ośmiu, a może dziewięciu ciekawych słuchaczy otaczało młodzieńca, który perorował z przejęciem. Nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Jego ładną twarz o niemal kobiecych rysach okalały bujne, jasne jak pszenica włosy.
Nikt z zasłuchanego tłumu nie zauważył Claya. On zaś zatrzymał się tuż przy drzwiach i nadstawił uszu.
- I co było dalej, Dennis? - spytał ktoś.
Chłopak oparł się o bar. Twarz mu płonęła, w ręce trzymał na pół opróżnioną szklankę whisky.
- To na szlachetny cel, mój drogi panie - powiedziałem - i nie stawiajcie oporu, to nic się wam nie stanie. Ten
zbladł jak gryka w lecie i dygotał tak, że sakiewka wypadła mu z rąk.
- Pokaż im zegarek, Dennis. Niech zobaczą na własne oczy - zawołał stojący obok chłopak, dziecko prawie, bo
mógł mieć najwyżej szesnaście lat.
- Cierpliwości, Marteen, za chwilę - odrzekł Dennis.
Opróżnił szklankę i wymownym gestem ją odstawił. Natychmiast została napełniona. Dennis zaś sięgnął niedbale
do kieszeni i wyjął zegarek Claya. Uniósł go w górę na dewizce, by błysnął w świetle kaganka i by wszyscy mogli
zobaczyć zdobycz.
- Patrzcie, patrzcie - rozległ się szmer podziwu. - Rzeczywiście, piękna sztuka - pośpieszył ktoś z pochlebstwem.
Clay zrobił kilka kroków do przodu. Pierwszy dostrzegł go Marteen. Błękitne źrenice wyrażały absolutne zaskoczenie, zaraz potem wszystkie oczy zwróciły się na Claya. Ten utorował sobie drogę i stanął oko w oko z Dennisem.
- Sądzę, że to mój zegarek - powiedział z całym spokojem.
Zaległa cisza. Przez parę chwil Dennis stał jak wryty i spoglądał zdziwiony na Claya.
- Co, u diabła, chcecie przez to powiedzieć, panie? - wykrztusił wreszcie.
Clay rozejrzał się po obecnych. Nie znalazł w ich wzroku wsparcia, raczej nienawiść. Wtedy to dostrzegł jeszcze kogoś - mężczyznę, który oparł się niedbale o ścianę przy końcu baru. Był wysoki, mocno zbudowany i choć miał na sobie ciężką, samodziałową kurtę, widać było potężne bary siłacza.
Miał jasne włosy, jak Dennis, ale na tym kończyło się podobieństwo. Bo inaczej niż młodzieniec, twarz miał mądrą, stanowczą, a rysy surowe, bez owej kobiecej miękkości. Uniósł szklankę i pociągnął łyk trunku. Spojrzał na Claya z nieznacznym uśmiechem, tak jakby się znali.
Clay odwrócił się do Dennisa i rzekł cierpliwym tonem:
- Nie dbam o pieniądze, ale zegarka nie oddam. Należał do ojca i muszę go odzyskać.
Nikt się nie ruszył, nikt nie powiedział słowa. Dennis jęknął, jak osaczony zwierz. Zdał sobie sprawę, że nadszedł decydujący moment i albo umocni swoją reputację mocnego człowieka, albo wszyscy będą mieli go za nic. Wsunął zegarek do kieszeni, chwycił dubeltówkę, którą położył na barze, i przycisnął lufę do piersi Claya.
- Masz pięć sekund, żeby się stąd zmyć, mój przyjacielu. Pięć! - powtórzył. - I ani sekundy dłużej.
Clay obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi. Nim wyszedł, usłyszał jeszcze chełpliwą uwagę Dennisa:
- No i widzicie. Znów się sfajdał, tak jak na drodze. -
Tłum przy barze zarechotał.
Zawahał się na ułamek sekundy, ale nie zmienił decyzji. Otworzył drzwi i wyszedł. Bez słowa odsunął Joshuę, wyjął z powozu brezentową torbę. Nie był ani zły, ani nawet zirytowany, a jednak czuł znajomy ucisk w dołku i drżenie rąk.
- Co się znowu dzieje, pułkowniku? - zaniepokoił się Murzyn.
Clay nie odpowiedział. Niecierpliwie grzebał w torbie, aż znalazł to, czego szukał - sześciostrzałowy kolt typu Dragoon, broń, którą zawsze miał przy sobie, od czasu gdy z generałem Morganem uciekł z więzienia stanowego w Illinois, w 1863 roku.
Sposób, w jaki ujął rewolwer, świadczył, że umie się nim posługiwać. Zdecydowanym krokiem ruszył do karczmy. I znów nikt nie zwrócił na niego uwagi. Śmiano się i żartowano, słuchając opowieści o wyczynach Dennisa.
Tuż obok młodzieńca stała na barze kamionkowa butelka whiskey. Z odległości trzech i pół, może czterech, ale nie więcej metrów, stanowiła łatwy cel. Clay wymierzył i nacisnął spust. Butelka eksplodowała jak bomba, whiskey trysnęła fontanną na obecnych, którzy wystraszeni pierzchnęli pod ściany.
Dennis zbladł, jakby rażony zarazą, wybałuszył oczy i oblizał nagle wyschnięte wargi. Zerknął na prawo i lewo, ale zrozumiał, że nikt nie pośpieszy mu na pomoc. Spośród wszystkich jedynie ów wysoki mężczyzna, który stał oparty o ścianę, nie wyglądał na przerażonego. Przestał się tylko uśmiechać i rękę wsunął za połę kurtki.
Clay zaś patrzył na swego przeciwnika obojętnie, a zarazem groźnie. Podszedł powoli i podsunął lufę kolta pod brodę Dennisa.
- Zegarek! - rzekł spokojnym, acz stanowczym głosem.
Dennis dygotał z przerażenia, jakby za chwilę miał rozsypać się na kawałki. Wyjął nerwowo i zegarek, i sakiewkę, po czym drżącą ręką położył wszystko na barze.
- Klnę się na Najwyższego, panie - wymamrotał. - Nie chciałem wam wyrządzić żadnej krzywdy. To był żart, tylko żart.
Jeszcze przez chwilę Clay wpatrywał się zimnym wzrokiem w oczy Dennisa.
- Diabeł go opętał, ot co - szepnął ktoś.
Krople potu pojawiły się na czole młodzieńca. Spoglądał przerażonym wzrokiem. A Clay? Ten wsunął rewolwer za pas i uznał, że sprawa jest zakończona. Półżywy Dennis osunął się na zydel i ukrył twarz w dłoniach.
Oberżysta, wielki chłop o nalanym obliczu, który niespokojnie obserwował wydarzenia ze swojego miejsca za barem, wytarł ręce w brudnawy fartuch.
- Czym mogę służyć, panie? - pośpieszył do Claya.
- Dostarczacie trunki do miejscowych dworów?
- A jakże, panie. Nawet samemu sir George'owi Hamiltonowi.
Wyjął spod baru brudnawy kawałek papieru, poślinił ołówek i zwrócił się do gościa:
- Czym więc mogę służyć?
Clay schował sakiewkę i zegarek, po czym podyktował zamówienie.
- A teraz dajcie mi jeszcze butelkę brandy - dodał.
Oberżysta wręczył mu trunek, Clay wziął i ruszył ku wyjściu.
- A jak się nazywacie, panie, i gdzie mam dostarczyć zamówienie? - zawołał gospodarz.
I wtedy Clay się uśmiechnął.
- Byłbym zapomniał - rzekł głośno i wyraźnie, aby wszyscy usłyszeli. - Nazywam się Clay Fitzgerald, pułkownik Clay Fitzgerald z Claremont - i nie zwracając uwagi na szmer zdziwienia, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Joshua stał przy powozie. Na widok wracającego pułkownika na jego twarzy odmalowała się ulga.
- Widziałem wszystko przez okno - powiedział. - Poza pańskim ojcem, pułkowniku, nie znam nikogo, kto zachowałby tyle zimnej krwi.
Clay podał mu brandy i kazał wsiadać do powozu.
- Odzyskałem zegarek i tylko to się liczy. A teraz chciałbym coś zjeść i pogrzać się przy ogniu. Przynajmniej
na tyle możemy liczyć w Claremont, nawet jeśli nic tam nie ma.
Miał już wsiąść na kozioł, gdy w drzwiach oberży zamajaczyła jakaś postać. Clay sięgnął ręką za pas i obrócił się