10225

Szczegóły
Tytuł 10225
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10225 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10225 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10225 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Meissner MOJE ZŁEGO POCZĄTKI Część pierwsza ...nie z tej ziemi Hangar nr 7 Już od dłuższego czasu w hangarze oznaczonym numerem 7 „straszyło”. Tak przynajm- niej utrzymywał stróż nocny Łubiak, który był przecież człowiekiem wiarygodnym: nie pił i nie rzucał słów na wiatr. Mimo to nikt nie wierzył w te jego opowieści i dopiero wypadki, które wydarzyły się pewnej nocy w końcu sierpnia, przekonały sceptyków, że Łubiak mówił prawdę. Hangar nr 7 zbudowano dla balonów sterowych podczas wojny europejskiej. Stał na ubo- czu, z dala od nowych żelazobetonowych hangarów, w kącie lotniska, między lasem a cmentarzem żydowskim. Jeszcze zanim lotnisko przeszło pod zarząd Aeropolu, drewnianą halę przeznaczono na tymczasowy skład wraków. Leżały tam połamane skrzydła i kadłuby z uszkodzonymi silnikami i kikutami śmigieł, ze zwichrowanymi podwoziami i pogiętymi sterami. Większość tego złomu pochodziła z okresu, kiedy tu była wojskowa szkoła pilotów, lecz przybywało go nadal wskutek wypadków, które przecież zdarzają się na każdym lotni- sku. Zarówno dlatego, jak z powodu bliskiego sąsiedztwa z cmentarzem, hangar nazywano potocznie „trupiarnią”. Było to ponure miejsce, rzadko odwiedzane przez kogokolwiek, zaro- śnięte chwastami i krzakami, pośród których wznosiły się wysokie, poczerniałe ściany z próchniejących desek. Dziś zamiast hangaru istnieje plac tenisowy, cieszący się dużą fre- kwencją. Od wiosny do jesieni słychać tam wesołe okrzyki, śmiechy i oklaski kibiców. Owej nocy, przełomowej w dziejach hangaru, szalała burza, która nastąpiła po dniu bar- dzo upalnym i dusznym. Wieczorem leniwe chmurzyska zbiły się w ciemną masę na widno- kręgu i kotłowały się tam w ciszy, przygotowując atak. Daleki grzmot potoczył się głucho, a potem zerwał się pierwszy podmuch wiatru. Pohulał w krzakach, obudził liście drzew i dmuchnąwszy znienacka w wielką łysinę piasku na skraju lotniska, chwycił z niej za ogon tuman pyłu, wywinął go w górę, zakręcił i cisnął w gąszcz cmentarza między szeregi nagrob- kowych tablic. Buszował tam jakiś czas w ciasnych alejkach, aż wreszcie przycichł i tylko pełzał nisko przy ziemi, jakby robił przegląd terenu przyszłych awantur. Po chwili zawiał znowu, tym razem silniejszy, bardziej porywisty; Chmury pędziły teraz od zachodu, przerzu- cając się zygzakami błyskawic, grzmot dudnił raz bliżej, raz dalej, aż wtem piorun uderzył z trzaskiem i runęła ulewa. W pokoju służbowej brygady mechaników było pełno dymu z papierosów. Ludzie sie- dzieli dokoła stołu i grali w karty, nie oczekując już czyjegokolwiek przylotu w tę burzliwą pogodę. – Ależ leje – powiedział starszy majster Frącek, spoglądając na szyby, po których spły- wały strumienie wody. – A niech leje – mruknął jego pomocnik Michalski. – Niechby nawet do końca tygodnia, toby sobie człowiek trochę odpoczął. Frącek rozdawał karty. Naprzeciw niego siedział najmłodszy z brygady, Kuliński, które- mu tym razem fatalnie nie szła karta. Przegrał niemal wszystko, co miał przy sobie, ale ciągle jeszcze liczył, że może się odegrać. I oto dostał z ręki cztery króle! Nie śpieszyć się – pomyślał. – Zaczekać, niech kto inny zacznie... Za oknami wiatr wył i gwizdał, deszcz zacinał po szybach, grzmoty przewalały się po niebie. Ale teraz do tych odgłosów dołączył się jeszcze inny: trzask i zgrzyt, i znowu trzask, jakby coś z impetem uderzało w drewnianą ścianę „trupiarni” odległej tylko o paręset kro- ków. Wszyscy unieśli głowy. Michalski złożył swoje karty, wstał i podszedł do okna. – Nic nie widać – powiedział. – Co to może być? – Wrota – odrzekł Frącek. – Musiały być nie zamknięte jak się należy, a teraz jeszcze się ta buda zawali. Idź no i zobacz. Michalski nie miał na to najmniejszej ochoty. – Zaraz – powiedział niechętnie. – Może byśmy przedtem rozegrali ten bank. Usiadł i wolno „filował” karty, a potem podwoił stawkę i spojrzał na starszego majstra. Ale Frącek przecząco pokręcił głową. – Dwadzieścia i dwadzieścia – powiedział Kuliński. – Nóżki na stół, bracie – odrzekł Michalski. – Dam kwit, na pierwszego płacę. – Niech będzie. Ale jak przegrasz, to pójdziesz zrobić porządek z tymi drzwiami. – Dobrze, dobrze. Graj. Michalski przebił, Kuliński znów zapłacił kwitem, ale już nie podwyższał stawki. – Nie chcę cię za bardzo oskubać – powiedział wykładając swoje cztery króle. Ale Mi- chalski przekrzywił głowę i spojrzał na niego spode łba: – Trochę mało – oświadczył kładąc kolejno rzędem cztery asy. – Idź zobaczyć, co się tam dzieje w „trupiarni”. Przyjemnej drogi! Deszcz ustawał powoli, ale wicher wzmógł się jeszcze bardziej. Kuliński włożył na kom- binezon płaszcz nieprzemakalny i szedł teraz na przełaj, starając się omijać rozległe kałuże. Nie miał wątpliwości, że to w siódmym hangarze coś zgrzyta i strzela coraz głośniej. Musiał przejść obok cmentarza, aby się tam dostać niemal po omacku w zupełnych ciemnościach. Szedł potykając się, niepewny, czy obrał właściwy kierunek, ale wkrótce natknął się na zaro- śla i krzaki, a potem namacał siatkę otaczającą cmentarz. Miał nieprzyjemne uczucie, że ktoś skrada się za nim, w pamięci stanęły mu wszystkie opowiadania o niesamowitych zjawiskach w „trupiarni”. Mimo to szedł dalej, mocując się z wichurą, gdy wtem coś chwyciło go za połę płaszcza i zatrzymało w miejscu. Serce skoczyło mu do gardła, a jednocześnie tuż blisko, za wysoką czarniejszą od mroków nocy ścianą hangaru rozległ się przejmujący zgrzyt i suchy trzask. Kuliński szarpnął się w bok, zawadził o coś nogą i upadł jak długi. Wydało mu się, że usłyszał zduszony, drwiący śmiech. Zerwał się, ale omal znów nie stracił równowagi: coś plątało mu nogi... Pochylił się i namacał drut kolczasty. Zaklął głośno, wyswobodził się z uwięzi, okrążył kołki stanowiące resztki płotu i wreszcie dotarł do przedniej ściany hangaru. Zgodnie z przypuszczeniami starszego majstra, jedno skrzydło składanych wrót było otwarte. Wiatr miotał nim tam i z powrotem przy akompaniamencie zgrzytania rolek o żelazną szynę i ogłuszających trzasków drewna zderzającego się ze ścianą hali. Kuliński natychmiast odkrył przyczynę tego stanu rzeczy: zardzewiały zatrzask, który zaciął się i nie zaskoczył. Udało mu się usunąć zacięcie, ale kiedy chciał zamknąć wrota, zauważył, że otwarte są także małe drzwiczki boczne po prawej stronie w głębi hangaru. Zawahał się: in- stalacja oświetlenia od dawna była uszkodzona. Było mu jakoś nieswojo, lecz przemógł się i wszedł do ciemnego wnętrza. Potykając się o jakieś szczątki, omijając kadłuby samolotów, na które raz po raz natrafiał po omacku, dotarł do owych małych drzwi, zamknął je, przekręcił klucz i machinalnie włożył go do kieszeni płaszcza. Już był w połowie drogi powrotnej, gdy gwałtowny podmuch wiatru pchnął skrzydło wrót, zatrzasnął je, a zwolniony zamek zasko- czył i... wyjście tą drogą zostało odcięte. Kulińskiego otoczyły teraz jeszcze głębsze ciemności. Serce biło mu o żebra i pot wystą- pił na czoło. Przez chwilę stał jak skamieniały, w oczekiwaniu, że lada sekunda zacznie się dziać coś niesamowitego. Ale w ciemnej hali panował spokój. Tylko na zewnątrz wiatr hulał, siekąc falami deszczu. Muszę wyjść bocznymi drzwiami – pomyślał mechanik. – Muszę je znaleźć... Z trudem, macając przed sobą rękami, odnajdywał drogę wzdłuż prawej ściany, aż dotarł do drzwiczek, które był zamknął – przed kilku minutami?...przed godziną? – nie zdawał sobie sprawy, kiedy to było. Sięgnął po klucz, ale kieszeń była pusta. I – w dodatku – dziurawa... Szukanie zgubionego klucza zdało mu się w tych warunkach beznadziejne, więc posta- nowił raz jeszcze wrócić do głównych wrót i spróbować podważyć zatrzask od wewnątrz. Ale tym razem nie mógł jakoś trafić: wpadał na połamane podwozia i skrzydła, zranił się czymś w czoło, kilkakrotnie zaplątał się w stalowych linkach sterów i wreszcie całkiem stracił orien- tację. Usiadł więc na jednym z walających się blaszanych zbiorników po benzynie i, zrezy- gnowany, zdecydował się czekać: może tu po niego przyjdą, jeżeli jeszcze nie ułożyli się do snu? Siedział już przez dłuższą chwilę, kiedy usłyszał za sobą jakieś kroki. Obejrzał się. Jego wzrok przywykły do mroków rozróżniał sylwetki dwóch najbliższych samolotów. Dalej roz- pościerała się bezkształtna, czarna jak sadza ciemność. Lecz kroki zbliżały się, a potem, w odległości kilku metrów ktoś się zatrzymał. – Kto tam? – zawołał mechanik. Nikt mu nie odpowiedział, ale najbliższy wrak samolotu poruszył się, lotki u końców skrzydeł zaskrzypiały i zmieniły położenie, jakby ktoś przesunął drążek sterowy na burtę. Kuliński poczuł zimny dreszcz wzdłuż grzbietu. Patrzył, wstrzymując oddech... Samolot drgnął, pochylił się nieco, a potem znów lotki i stery poruszyły się tam i z po- wrotem. To było nieprawdopodobne, zdumiewające, a zarazem okropne. Ale Kulińskiemu przemknęła przez głowę myśl, że wszystko to może być dziełem Michalskiego, który się tu za nim zakradł, aby napędzić mu strachu. Nie miał czasu rozważyć tej ewentualności: usłyszał charakterystyczne cmoknięcie szprycy do benzyny; ktoś wstrzyknął mieszankę do cylindrów przed zapuszczeniem silnika! Nieprzeparta ciekawość pociągnęła go teraz do rozbitego samolotu; musiał zobaczyć z bliska. Był to stary, nie używany obecnie Potez, rozbity chyba w śmiertelnej kraksie. Zgniecione, połamane skrzydła, podwozie i przednia część kadłuba oraz na pół wyważony z legarów sil- nik ze strzaskaną jedną łopatą śmigła świadczyły o tym dobitnie. Kuliński obszedł zwichro- wane skrzydło, zbliżył się do kabiny pilota i – cofnął się przerażony. Za sterami siedział upiór z twarzą zalaną krwią, która zastygła soplami na szyi, ze zniekształconym nosem i pękniętą czaszką. Siedział i najwyraźniej zamierzał uruchomić silnik! – Kontakt – rozległ się chrapliwy szept. Z cylindrów bluznęły kępki dymu, kikut śmigła wykonał półtora obrotu i – silnik ruszył! Ruszył i pracował, choć leżał tu chyba od paru lat i choć musiał po tej kraksie mieć powyry- wane przewody paliwa i smaru! Pracował coraz głośniej, a ściany ogromnej hali rezonowały, odpowiadając echem. Niemożliwe, żeby tego hałasu nie usłyszeli w dyżurce – pomyślał Kuliński i poczuł się nieco raźniej. W tej chwili silnik przycichł. – Siadajcie – powiedział upiorny pilot. – Prędzej! Kuliński wzruszył ramionami. – Idź do cholery – warknął. – Głupie kawały! Wyłącz silnik, Michalski. Wyłącz, póki się nie zdenerwuję. – Siadajcie za mną – powtórzyła zjawa. Kuliński ujrzał jej szkliste oczy w straszliwie poranionej twarzy. Odwaga zaczęła go opuszczać. Jakaś dziwna siła ciągnęła go do gondoli wraku. Postawił nogę na stopniu, potem wspiął się wyżej i sam nie wiedząc jak, znalazł się w kabinie, a potem – już chyba z nawyku – zapiął pasy. Silnik zawarczał pełną mocą i samolot potoczył się naprzód. To śmierć – pomyślał mechanik. Zobaczył jeszcze tuż przed sobą szpary między deskami oszalowania, poczuł jakby mu- śnięcie delikatnej zasłony i pęd chłodnego powietrza. Spojrzał w dół. Lotnisko spływało pod stery, a rozbity Potez leciał w stronę lasu. Mrok rzedniał, zaczynał się świt i można było roz- różnić szczegóły terenu. Lecz wysokość rosła i po chwili wrak samolotu wszedł w chmury. Jednostajnie szary klosz przesłonił wszystko dokoła. Wtem trzęsący silnik zwolnił obroty, samolot pochylił się gwałtownie i wykonawszy pół obrotu zawisł na plecach zadzierając łeb w górę. Pilot wypadł z kabiny i spadł jak worek pia- sku. Kuliński usłyszał głuche uderzenie o ziemię i jednocześnie ujrzał ciemny gąszcz lasu, który pędził teraz wprost ku niemu. Nikt z mechaników dyżurnej brygady nie przejął się całonocną nieobecnością Kulińskie- go. Przypuszczali, że zamknąwszy wrota hangaru chciał tam przeczekać ulewę, a później, przekonany, że tej nocy nie będzie nic do roboty, wymknął się do domu. – To mu nie ujdzie na sucho – powiedział starszy majster. Ale ograniczył się do krótkiej notatki w książce służbowej: „Majster Kuliński oddalił się podczas nocnego dyżuru i nie powrócił”. Przy głównej bramie paru inżynierów i kilkunastu robotników z warsztatów otaczało miejscowego leśnika, który, żywo gestykulując, opowiadał o niezwykłym odkryciu, jakiego dokonał tego ranka. W pościgu za wnykarzem szedł przez rozległe bagno śródleśne i natknął się na zwłoki człowieka w kombinezonie lotniczym. Zwłoki w stanie rozkładu... – To będzie chyba porucznik Skowroński! – zawołał Frącek, który właśnie nadszedł. – Pamięta pan ten wypadek? – spytał inżynier z biura konstrukcyjnego, który znał Skowrońskiego. – Pamiętam, naturalnie. To było równo rok temu. Porucznik poleciał na tym starym Pote- zie, który miał pójść na złom. Nad lasem maszyna przeszła na plecy i runęła na ziemię nieda- leko prochowni, ale pilota nigdy nie znaleziono. A teraz... – Wody gruntowe wezbrały po ostatnich deszczach i wczorajszej ulewie – powiedział le- śniczy. – Może dlatego ciało wypłynęło z trzęsawiska... – Możliwe – zgodził się inżynier. – Zapewne wtedy Skowroński poleciał nie zapiawszy pasów i wyrzuciło go z kabiny, kiedy maszyna znalazła się w położeniu odwróconym. – Tak orzekła komisja badań wypadków lotniczych – potwierdził starszy majster. – Ale szukaliśmy porucznika przez tyle dni i dopiero teraz... – Tam nikt go nie mógł szukać – powiedział leśniczy. – Trzeba dobrze znać ten teren, aby tamtędy przejść. Ja sam nie znalazłbym topielca, gdyby go pies nie wytropił. To jak? – zapy- tał po chwili. – Panowie dacie znać policji? Samochód ciężarowy i wozy policyjne zjechały z szosy na krętą, nie utwardzoną drogę i zatrzymały się za mostkiem przerzuconym nad błotnistym, leniwym strumykiem, który dalej rozlewał się szeroko na grząskiej, porosłej olszyną polanie. Wszyscy wysiedli i szli gęsiego za leśnikiem. Las był tu skarłowaciały, grunt nierówny, gąbczasty, podbiegający rdzawą wodą. Wkrótce drzewa się przerzedziły i ustąpiły miejsca zaroślom łozy. Tu zaczynało się bagno. – Uwaga – powiedział leśniczy. – Trzeba teraz skakać z kępy na kępę, tylko moim śla- dem. Trzciny, sitowie i wysoka po pas trawa kryły zdradliwą topiel między kępami pozostały- mi po dawno ściętych drzewach i zgniłych pniach. Wyżeł poprzedzający swego pana zbaczał w lewo i w prawo, taplał się w wodzie, zawracał i znów zapuszczał się na boki. Wtem stanął i po chwili szczeknął krótko. – Zaczekajcie – leśnik podniósł rękę. – On coś jeszcze znalazł, pójdę zobaczyć. Pies stał twardo na niewielkiej, suchszej wyniosłości gruntu. Leśniczy dotarł tam za nim, zapadając po kolana w grzęzawisku. Po chwili dał się słyszeć jego głośny okrzyk i Frącek oraz dwaj posterunkowi policji przebrnęli tam także. Na zgniecionej trawie leżał człowiek w podartym płaszczu nieprzemakalnym. Blada twarz była pokrwawiona, dłonie nosiły ślady skaleczeń i zadrapań. – Kuliński! – zawołał starszy majster. – Co mu się stało? Kuliński ocknął się z omdlenia czy też z twardego snu. Z początku nie mógł sobie uprzy- tomnić, skąd się tu wziął. Dopiero po dłuższej chwili stanęły mu w pamięci przeżycia ostat- niej nocy. Ale jego mętna relacja nikogo nie przekonała. Kapitan z wydziału śledczego wzru- szył ramionami. – Chyba sami rozumiecie, że nie można w te bajki uwierzyć. Ile wypiliście wczoraj? Kuliński spojrzał na niego spode łba. – Nie piłem w ogóle. Ten Potez, na którym lecieliśmy, powinien tu być gdzieś niedaleko, a ciało pilota... Jak je znajdziecie, to będzie najlepszy dowód... Kapitan przerwał mu zniecierpliwiony: – Ten pilot zginął przed rokiem, a samolot rozbił się rzeczywiście niedaleko stąd, ale tak- że rok temu. Więc jak? Braliście udział w tym fatalnym locie? – Ja sam tego nie rozumiem – odrzekł mechanik. – A przecież tak było, panie kapitanie... W siódmym hangarze z pewnością brak tego Poteza. Ale powinien tam być klucz od bocz- nych drzwi, od zamkniętych bocznych drzwi! Wypadł mi z kieszeni, więc nie mogłem wyjść z tego hangaru, bo główne wrota się zatrzasnęły... – Dobrze – powiedział oficer. – Zbadamy to później. Tymczasem wydobyto zwłoki pilota, załadowano do policyjnego wozu sanitarnego i cały konwój powrócił na lotnisko, gdzie nastąpiły dalsze dochodzenia. Stróż nocny Łubiak zeznał, że zdarzyło mu się niejednokrotnie słyszeć warkot silnika do- chodzący z hangaru nr 7 i że widywał tam poruszające się światła. Nie zaglądał do wnętrza hali z obawy przed niesamowitymi zjawami, które tam według niego przebywały, ale składał o tym meldunki kierownikowi administracyjnemu. Nie odnosiło to jednak żadnego skutku: wyśmiewano go albo wzruszano ramionami... Łubiak był przekonany, że majstrowi Kulińskiemu istotnie przydarzyło się wszystko to, co opowiedział i w co pan kapitan nie chciał uwierzyć. Ubiegłej nocy wprawdzie nie opusz- czał wartowni, ale zdawało mu się, że w siódmym hangarze znów dzieje się coś dziwnego... Przyszła kolej na oględziny „trupiarni”. Na rozmiękłej ścieżce koło cmentarza zaczynały się wyraźne ślady zmierzające w tamtą stronę. Kapitan porównał je z odciskami butów Kuliń- skiego. Zgadzały się najzupełniej. Prowadziły do głównych wrót, które można było otworzyć tylko z zewnątrz. Kiedy mechanicy uporali się z nimi, kapitan z naczelnym dyrektorem Aero- polu weszli do środka. Wszyscy inni oczekiwali na betonowej płycie, aby nie zacierać śla- dów. Po dłuższej chwili kapitan wezwał Kulińskiego. Mechanik rozejrzał się po wnętrzu, które tonęło w półmroku. Nie, nie był pewien, w którym miejscu stał ten wrak samolotu. W każdym razie nie było go teraz w hangarze. – A ten klucz? – spytał kapitan. – Poznajecie go? – Tak – odrzekł Kuliński. – To jest klucz od bocznych drzwiczek. Zgubiłem go wczoraj, i było ciemno, więc... – Dobrze. Otwórzcie te boczne drzwi. – To tam, w drugim końcu, na prawo – powiedział mechanik. – Proszę. Nie bez trudności dotarli do bocznej ściany w głębi i Kuliński przekręcił klucz w zamku, potem nacisnął klamkę i otworzywszy drzwiczki, usunął się na bok. Kapitan wyjrzał za próg. Na gliniastym, jeszcze wilgotnym gruncie nie było żadnych śladów: od dawna nikt tędy nie chodził. – To dziwne – zauważył dyrektor. – Nie ma śladów, żeby ktoś wychodził, więc jakim sposobem ten człowiek mógł opuścić hangar i znaleźć się o trzy lub cztery kilometry stąd, w głębi lasu? Kapitan nie odpowiedział. Uważnie oglądał ściany z desek obitych niegdyś papą, której strzępy zwisały tu i ówdzie, odsłaniając szpary, a potem wraz z dyrektorem i Kulińskim ob- szedł z zewnątrz dokoła halę, aby się upewnić, że istotnie nie ma tam żadnych innych śladów. – No więc – powiedział dyrektor – trzeba będzie uwierzyć, że nasz mechanik wyleciał z siódmego hangaru na wraku samolotu rozbitego przez pilota, który zginął rok temu? Bo jak pan to inaczej potrafi wyjaśnić? W tej chwili zerwał się gwałtowny wicher, w górze rozległ się bliski warkot silnika, a potem trzask i łoskot, jakby dach hangaru załamał się i runął do środka. Od strony wejścia cisnęli się ludzie, krzycząc w podnieceniu. – Potez! Po tez uderzył w ścianę! – Spadł na dach! Kuliński w kilku skokach znalazł się wewnątrz. – Panie dyrektorze! – zawołał. Dyrektor i oficer policji wbiegli za nim. Pośrodku hali na podłamanym podwoziu stał wrak Poteza ze zwichrowanymi skrzydłami, wyważonym z legarów silnikiem i utrąconym do połowy śmigłem. Pokrywała go warstwa kurzu. A przecież jeszcze przed chwilą to miejsce było puste! Kapitan spojrzał na strop i ściany: były całe, nienaruszone. Tylko gdzieniegdzie prześwi- tywały szpary między odartymi z papy deskami. Bydgoszcz 1927 Biały Reporter – Nie wierzę w żadne przesądy lotnicze i nikt we mnie nie wmówi, że w piątek albo trzy- nastego w powietrzu grozi mi większe niebezpieczeństwo niż każdego innego dnia – powie- dział Beauville. – A co się tyczy fotografowania pilota i jego maszyny przed lotem, rzeczywi- ście tego nie lubię i nie zgadzam się na takie zdjęcia, ale to już raczej dla tradycji niż dlatego, żebym je uważał za „fatalne”. – A jednak istnieje pewien związek między szeregiem katastrof a fotografowaniem załogi przed lotem – zauważył Renard. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Był weteranem wojny światowej i jednym z najstarszych członków Aeroklubu, a przy tym lubił opowiadać niezwykłe historie „z daw- nych, romantycznych czasów”. Wprawdzie nie wszystkim ich szczegółom można było dać wiarę, ale słuchano go chętnie i często nawet zapamiętali gracze odkładali karty, aby posłu- chać, co stary pilot ma do powiedzenia. Nie był właściwie stary: mógł mieć nieco ponad czterdziestkę, ale siwe włosy, szramy na twarzy, zniekształcony podbródek i dolna warga oraz pochylona postać bardzo go postarzały. Przeżył niezliczoną ilość wypadków lotniczych, ale za każdym razem, mimo połamanych kości, wracał do zdrowia i do latania. Dopiero przed rokiem musiał pożegnać się z zawodem pilota po ciężkiej kraksie, w której doznał uszkodzeń płuc. Mimo pokiereszowanej twarzy wyglądał sympatycznie, a jego wesołe niebieskie oczy miały ujmujący wyraz. Beauville na- tomiast zaledwie przed czterema łaty ukończył szkołę pilotów i kurs wyższego pilotażu, lecz mimo to już zdołał wysunąć się na czoło sportowych pilotów Francji jako nieustraszony akro- bata powietrzny. Słowa Renarda – jak zwykle – wywołały ogólne zaciekawienie, więc otoczony przez młodszych kolegów mówił dalej: – Prowadzę bardzo szczegółową statystykę wypadków lotniczych we Francji. Statystykę zawierającą dane, jakich nie znajdziecie ani w sprawozdaniach ministerstwa lotnictwa, ani w rocznikach Aeroklubu. Otóż między innymi zauważyłem, że w ciągu ostatnich trzech lat na ogólną liczbę siedemdziesięciu poważniejszych kraks, trzydzieści siedem poprzedziło sfoto- grafowanie pilota lub samolotu, który uległ tego dnia wypadkowi. Stanowi to przeszło połowę ogólnej ilości. Idźmy dalej: katastrof śmiertelnych było dwanaście. Fotografie dziewięciu pilotów, którzy zginęli, ukazały się w dziennikach tego samego dnia i w siedmiu wypadkach były wykonane w dniu katastrofy, a w dwóch – o jeden dzień wcześniej. Nie udało mi się tylko dociec, od kogo redakcje otrzymały te zdjęcia. Na moje pytania najczęściej odpowiada- no, że odbitkę nadesłał pocztą nieznany fotograf. Ale to jeszcze nie wszystko. Pamiętacie kraksę polskiego pilota, Andrzeja Langa na Le Bourget w zeszłym roku i poważny wypadek Pelletiera d’Oisy w styczniu? Obaj ci piloci ocaleli. Niektóre gazety zamieściły nazajutrz po wypadku Langa jego fotografię. Otóż widziałem go w szpitalu i pokazałem mu to zdjęcie. Nie znał tej fotografii, nie wiedział, skąd pochodziła. Po raz ostatni fotografował się przed dwoma laty. Pelletier d’Oisy tak samo stanowczo zaprzecza, aby ktokolwiek fotografował go w dniu wypadku, choć obaj przyznają, że tak właśnie byli ubrani, jak przedstawiają ich fotografie zamieszczone w prasie. Więc kto wykonał te zdjęcia? Te i wszystkie inne? Musi to być jeden i ten sam człowiek. Odbitki, które otrzymywały redakcje, zawsze miały wymiary czterdzieści siedem i pół na trzydzieści pięć milimetrów. Nie znam aparatu, do którego by pasowały. No i wszystko to wydaje się dość dziwne, nieprawdaż?. – No nie przesadzajmy – powiedział Jacques Dufour, instruktor szkoły pilotów. – Cała sprawa nie jest znów tak bardzo tajemnicza. Daty zdjęć czy też oświadczenie redakcji, że fo- tografie wykonano tuż przed startem do fatalnego lotu, mogą być bluffem dziennikarskim, dla reklamy. Brak danych o „fotografie–amatorze”, który bezinteresownie nadsyła odbitki, zdaje się potwierdzać to przypuszczenie. A co do twoich obliczeń statystycznych, jak sam mówisz, na siedemdziesiąt kraks tylko w siedmiu wypadkach nadesłano redakcjom odbitki zdjęć wy- konanych w tym samym dniu. Nie jest to dowodem jakiegoś związku między fotografią i katastrofą, która po niej nastąpiła. Siedem wypadków na siedemdziesiąt: uznałbym to raczej za przypadkowy zbieg okoliczności. Wreszcie nie można się dziwić, że Lang i d’Oisy nie pamiętają dokładnie, iż ktoś fotografował ich w dniu, w którym ulegli poważnej kraksie. O ile wiem, pierwszy doznał wstrząsu mózgu, więc... – A drugi? – przerwał Renard. – Drugi... Mógł go przecież sfotografować pierwszy lepszy reporter jakiegoś czasopisma. – Teraz sam sobie przeczysz – powiedział Renard. – Ten „bezinteresowny” zawodowy reporter rozsyła odbitki unikatowego zdjęcia konkurencyjnym redakcjom? Siedmiu różnym redakcjom? – A poza tym rzeczywiście nietypowy format odbitek – zauważył Beauville. – Coś w tym jednak jest. – Słyszałem o pewnym człowieku, który mógłby być owym tajemniczym dziennikarzem czy też fotografem – powiedział kapitan Gilbert. – Nazywają go Białym Reporterem. – Właśnie! – Renard potrząsnął głową. – Właśnie, nieraz go podejrzewałem. Ale bardzo niewielu ludzi, żyjących ludzi – podkreślił – widziało Białego Reportera, a od paru lat brak o nim wszelkich wiadomości. Teraz posypały się pytania: Co to za jeden? Kto go znał? Gdzie przebywał i pracował? Renard uciszył ich gestem wzniesionej ręki, a potem znów zaczął mówić, pociągając od czasu do czasu z ustawicznie gasnącej fajeczki. – Biały Reporter... Hm, moi drodzy, nikt go właściwie nie znał osobiście, a ci, co widzieli go z bliska i rozmawiali z nim, nie żyją... Mechanik Blet z portu lotniczego Orły słyszał tylko głos Białego Reportera rozmawiającego z pilotem Failletem, który zginął w parę godzin póź- niej. I tak było ze wszystkimi, którym Biały Reporter się ukazywał. Widywali go podobno lotnicy bojowi podczas wojny i zawsze był zwiastunem śmierci dla każdego z nich. Biały Reporter przesyłał depesze i korespondencje lotnicze z pola walki kilku dziennikom i czasopismom, przy czym zdarzało się, że maszynopisy podpisane tym pseudonimem nad- chodziły danego dnia z miejscowości odległych od siebie o setki kilometrów. Według ską- pych, przypadkowych wiadomości pochodzących od kilku pilotów, którzy potem zginęli, ów reporter miał być młodym człowiekiem o bardzo bladej twarzy i niezwykle jasnych włosach. Nosił zawsze białe garnitury bez względu na porę roku i to przyczyniło się do powstania jego pseudonimu czy też przezwiska. Jak się nazywał naprawdę, nikt nie wiedział. Dufour zapew- ne powie na to, że Biały Reporter nigdy nie istniał... Tyle podobnych legend i niesamowitych opowieści krążyło wtedy na wszystkich frontach wojny... – Choćby plotka o fałszywym pogrzebie słynnego pilota niemieckiego, Richthofena – podjął Gilbert. – Po zestrzeleniu go nad naszym terenem miał rzekomo ocaleć i uciec, pod- czas gdy nasi pogrzebali z honorami zwęglone szczątki nieznanego żołnierza, znalezione w pobliżu rozbitej i spalonej maszyny. – Albo ten upiór w mundurze generalskim, który miał się ukazywać na przedpiersiach okopów przed każdym atakiem gazowym – wtrącił ktoś inny. – Albo historia o „nieśmiertelnym” kapralu z 11 pułku strzelców alpejskich – wtrącił znów Gilbert i opowiedział tę zaiste zdumiewającą historię, odwołując się do świadectwa wszechwiedzącego Renarda, który z kolei wspominał coraz to inne nieprawdopodobne przy- gody i zdarzenia, jakie za jego pamięci rozegrały się w powietrzu i na ziemi... Na trybunach zerwała się burza oklasków. Wszyscy wstali z miejsc, a część widzów sto- jących dotąd na dole, dokoła bariery przed trybunami, wysypała się na skraj lotniska, aby przyjrzeć się bliżej brawurowemu pilotowi. Przed trybunami, na wprost loży honorowej za- trzymał się samolot, który wylądował przed chwilą. Białe, lśniące lakierem skrzydła i stery nosiły barwy włoskie: zielono–biało–czerwone pasy. Po chwili brawa i okrzyki wzmogły się jeszcze. Pilot uniósł się w gondoli i przerzuciwszy nogi przez burtę zeskoczył na ziemię. Tłum rozstępował się przed nim, rzucano mu kwiaty, a z trybun jak rój motyli zerwały się chusteczki i powiewały w powietrzu. On szedł uśmiech- nięty, z ręką wzniesioną wysoko, dziękując za owacje. Był bardzo przystojny, podobał się kobietom. Był śmiały, latał brawurowo, mężczyźni go podziwiali i zazdrościli mu powodze- nia. Przeszedł obok loży honorowej, przyjmując po drodze gratulacje, i usiadł na trybunie za- wodników, gdzie natychmiast otoczyli go dziennikarze. Oklaski powoli cichły, samolot od- ciągnięto pod hangar, a ze stanowiska sędziów rozległy się trzy uderzenia w gong i na ostatni z masztów ustawionych wzdłuż trybun zaczęła się powoli wspinać flaga francuska. Znów sypnęły się oklaski. Nadeszła kolej na popis najlepszego z zawodników gospoda- rzy. Oczekiwano w napięciu zakończenia dorocznego konkursu. Dotąd najwięcej punktów zdobyli przedstawiciele Polski i Włoch. Lecz Francję reprezentował sławny już w Europie Beauville. Czy zwycięży? Robiono zakłady, dyskutowano, spierano się. Sportowcy, a zwłaszcza lotnicy państw, których reprezentacje brały udział w zawodach, stawili się gre- mialnie na ten finał. Zainteresowanie było ogólne: kto zostanie mistrzem akrobacji na ten rok? Beauville stał przy swojej maszynie otoczony przez kolegów i przygotowywał się do lotu. Gromadziło się tam coraz więcej osób, tak że dokoła utworzył się szeroki pierścień cieka- wych. Z różnych stron padały życzliwe powitania, na które pilot odpowiadał uśmiechem i skinieniem dłoni. Wtem ktoś ponad głowami pierwszych szeregów rzucił mu wiązankę or- chidei. Beauville podniósł ją szybko, obejrzał się i przesłał ręką pocałunek oddalającym się dwu miłym dziewczynom, a potem oddzielił jeden delikatny kwiat i wpiął go w klapę skórza- nej kurtki. – Porte–bonheur od Ninon? – spytał Gilbert. – Aha. Może mi przyniesie szczęście. – Na pewno. – Podobno chcesz pokazać coś zupełnie nowego – powiedział Renard. – Tak, to dosyć oryginalne, sami zobaczycie. Zostawiam tę figurę na zakończenie. W każdym razie nikt czegoś takiego dziś tu nie wykręcił. Obecni reporterzy i sprawozdawcy sportowi skwapliwie notowali. – Która godzina? – spytał Beauville, spoglądając na swój zegarek. – Kto ma dokładny czas? Jeden z dziennikarzy wyciągnął z zewnętrznej kieszeni duży, staromodny zegarek, otwo- rzył kopertę i kierując tarczę w stronę pilota, powiedział: – Za trzy minuty piąta. Zdaje się, że pan startuje o piątej? – Tak, dziękuję – powiedział Beauville trochę zaskoczony tą natarczywą uprzejmością. Ten człowiek wydał mu się znajomy. Był wysoki, chudy, o bladej twarzy i bardzo ja- snych, prawie białych włosach. Należał chyba do grona dziennikarzy, jak o tym świadczył notes i ołówek, które trzymał w ręku. Ubrany był w nieskazitelnie biały garnitur i białe półbu- ciki. Patrzyli przez chwilę na siebie: Beauville nieco zdziwiony, niepewny, czy ma do czynie- nia ze znajomym, reporter z wymuszonym uśmiechem, trzymając zegarek na wprost jego twarzy. – Dziękuję panu – powtórzył pilot. W tej chwili wydało mu się, że na ułamek sekundy pośrodku tarczy zegarka ukazał się ciemny otwór i znikł. To było jak mrugnięcie powieką. Albo migawką kamery fotograficznej – pomyślał. Spojrzał znów na reportera, chciał coś powiedzieć, o coś zapytać, ale tamten już się od- wrócił i spiesznie odchodził ku trybunom, a potem znikł wśród podążających w tę samą stro- nę widzów. Żaden z przyjaciół Beauville’a nie zauważył tego drobnego zajścia: pożegnali go oczywiście bez żadnych życzeń, które mogą przynieść pecha, Renard uścisnął jego dłoń, Gil- bert klepnął go po ramieniu, Dufour mrugnął do niego wyszczerzając zęby w szerokim uśmiechu... A jego nagle ogarnęło uczucie osamotnienia i zniechęcenia: po prostu nie chciało mu się lecieć. Poprawiał klamrę paska przy kurtce, zacieśniał rzemyk kominiarki, przecierał szkła okularów, a potem, ociągając się, wsiadł do kabiny. Niejako z obowiązku przepowiedział sobie w myślach kolejność figur dowolnej wiązanki akrobacji , którą zamierzał wykonać i którą po wielekroć przerobił w powietrzu w ciągu paru ostatnich tygodni. Ale nie myślał już o zwycięstwie: czuł się zmęczony, otępiały, jak po nie przespanej pijackiej nocy. Chciał od- być ten popis, żeby wreszcie z tym skończyć, jak z uciążliwą pracą, którą trzeba wykonać, choć jej się nie lubi. Co u licha? – pomyślał, usiłując otrząsnąć się z tego nastroju. Latanie, a szczególnie akrobacja sprawiały mu zawsze wielką przyjemność. To był jego żywioł, sztuka, której oddawał się z największym zamiłowaniem. Miał talent i wielką ambi- cję. Latał znakomicie i umiał pracować nad wykończeniem każdego zwrotu, płynnego przej- ścia od jednej figury do drugiej, nad stylem, który potem budził podziw zwykłych widzów i zawodowych pilotów. A teraz?... Weźże się w garść, chłopie – pomyślał. – Nie ma żadnego powodu tak się rozklejać. Nacisnął starter. Silnik westchnął, śmigło wykonało pół obrotu, szarpnęło, z rur wyde- chowych bluznął dym spalin i rozległ się niski, basowy warkot. Skrzydła drgały lekko, a pęd powietrza wymiatał spod sterów źdźbła trawy i unosił je w tył, aż pod hangar. Główny komi- sarz sportowy dał znak chorągiewką. Na trybunach zapanowała cisza. Zburzył ją tęgi ryk sil- nika; pięćset koni mechanicznych ruszyło cwałem, porywając lekki jednomiejscowy samolot. Jego ogon uniósł się do poziomu, a w parę sekund później maszyna wyszła w powietrze. Pilot trzymał ją nisko, tuż nad ziemią, aby mieć nadmiar prędkości. Silnik grzmiał wście- kle, płatowiec usiłował wyrwać się w górę. Jękliwy przyśpiew stalowych linek urastał coraz wyżej i zmieniał się w przejmujący świst. Nagle samolot trysnął w niebo jak wystrzelona rakieta, rzucił się w tył i opisawszy ciasny łuk leciał na plecach, podwoziem do góry wzdłuż trybun tak nisko, że widać było dokładnie pilota siedzącego w gondoli, a po chwili wykręcił pół beczki, żeby wrócić do normalnego położenia. – Immelman – powiedział cicho Gilbert. – Immelman na pięćdziesięciu metrach... – Tylko ten Polak, Darowski, zrobił to samo tak nisko – powiedział Dufour. Tymczasem Beauville odzyskał widocznie swój zwykły nastrój. Rzucał samolot w ostry ślizg na skrzydło, że zdawało się runie na ziemię i roztrzaska się na drzazgi, i w ostatniej chwili brawurowym wirażem, niemal pionowo wylatywał w górę. To znów, zmniejszywszy obroty silnika, ściągał ster wysokości, tracąc prędkość, aż maszyna zawisała przez sekundę nieruchomo, aby śliznąć się w tył, na ogon, wyrównać, opaść płasko, holendrując to w lewo, to w prawo, póki nie poderwał jej gazem nisko nad ziemią, by znów wypłynąć ostrym wira- żem nad środek lotniska. Teraz wzniósł się wyżej i z pięciuset metrów rozpoczął prawy kor- kociąg . Pęd zwiększył się, ścięgna między skrzydłami piały coraz wyższym tonem, zwoje stawały się coraz ciaśniejsze, aż wtem samolot wyskoczył w bok, przerzucił się pionowym łukiem pętli i znowu runął w dół w korkociągu kręconym teraz w lewo. Gdy do ziemi pozo- stało niewiele ponad sto metrów, ludzie wstali z miejsc, rozległy się nerwowe okrzyki kobiet, mogło się zdawać, że maszyna wychodząc z ostatniego zwoju musnęła trawę lotniska! Renard puścił ramię Gilberta, które ściskał kurczowo, i odetchnął z ulgą. – Zabije się ten chłopak – powiedział przez zęby. – Weźmie pierwszą nagrodę – odrzekł Gilbert. A Beauville dalej dokazywał cudów zręczności. W parę sekund był znów na sześciuset metrach i zmniejszywszy obroty ważył się na granicy utraty równowagi. Maszyna zwaliła się w lewo i zaczęła wirować dookoła osi pionowej, tracąc stopniowo wysokość w płaskim kor- kociągu. Lecz ten ruch wirowy stawał się coraz szybszy, przy czym skrzydła i ogon zataczały koła, a kabina pilota obracała się niemal w miejscu... – Niesłychane! – wykrzyknął Dufour. – Jak on to robi, u diabła? – zdumiewał się Gilbert. – Gdybym tego nie oglądał na własne oczy, nie uwierzyłbym, że czegoś takiego można dokonać. – Pierwszą nagrodę ma już w kieszeni – orzekł Renard. Oklaski i okrzyki wzbierały jak burza. Stukano obcasami w deski trybun, ktoś strzelał na wiwat z pistoletu, dopóki policjanci nie odebrali mu broni, kobiety piszczały i śmiały się hi- sterycznie, dzieci płakały, lecz nikt ich nie uspokajał, bo oczy wszystkich wpatrzone były w samolot, który wirował coraz niżej. Na wysokości dwustu metrów pilot zwiększył obroty silnika, aby wyprowadzić bezwład- ną maszynę do normalnego lotu. Ale samolot nie zareagował, ciąg śmigła nie zdołał przezwy- ciężyć inercji ruchu obrotowego. Silnik zawarczał głośniej, zaryczał na pełnym gazie i nagle maszyna pochyliła się gwałtownie na lewą burtę, a lewe górne skrzydło zgięło się wpół, zry- wając ścięgna i stójki, które pękały jak zapałki. Zaraz potem samolot zaczął spadać jak ptak trafiony celnym strzałem. Złamane skrzydło szamotało się w pędzie, rozległ się szum i świst, a potem znów rozpaczliwy ryk silnika i głuchy jęk ziemi, w którą z trzaskiem zarył się kadłub pod stosem pogruchotanych szczątków. Dreszcz zgrozy przeszedł po trybunach. Przez moment panowała śmiertelna cisza, a potem podniósł się zmieszany gwar, ogromna fala ludzka uniosła się z miejsc i niepowstrzymanie spłynęła na lotnisko. Lotnicy z Aeroklubu siedzieli w kącie sali obok bufetu, omawiając katastrofę Beauville’a. – Silnik zarył się w ziemię do ostatniego cylindra – mówił Gilbert, który pierwszy znalazł się przy rozbitej maszynie. – Gondola zgnieciona w harmonijkę, a skrzydła i reszta... sami rozumiecie. A on pośród tego wszystkiego zmiażdżony jak ptak rozjechany kołami samocho- du... – Jego mechanik usiłował popełnić samobójstwo – powiedział ktoś inny. – Przeszkodzili mu koledzy. – Chyba nie było w tym jakiejkolwiek jego winy. Po prostu maszyna nie wytrzymała te- go, do czego zmuszał ją pilot... Nikt przed Beauville’em nie robił podobnych figur. Renard siedział milcząc, wpatrzony gdzieś przed siebie. Nie brał udziału w rozmowie i zdawało się, że nie dostrzega nikogo z obecnych. – Jak pan przypuszcza, z jakiego powodu złamało się skrzydło? – spytał go ktoś ze zna- jomych. Nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Dopiero po dłuższej chwili ocknął się z odrętwienia. – Kto zdobył pierwszą nagrodę? – zapytał. – Jury nie przyznało jej nikomu – odrzekł Gilbert. – Drugą otrzymał Darowski, trzecią Viliani. Renard skinął głową i znów pogrążył się w zadumie, więc przestali na niego zważać. Wspominali Beauville’a i pili wyłącznie pod te wspomnienia, póki nie przyszedł Dufour. Sapał głośno, jakby tu przybiegł z daleka, i poprawiał rozwichrzoną czuprynę. – Niesłychane! – powtarzał. – Niesłychane! Otoczyli go ze wszystkich stron, pytając, co się znów stało. – Macie, czytajcie – powiedział, wręczając któremuś dodatek nadzwyczajny „Aviation”; Gilbert czytał głośno. Pierwsza strona zawierała wiadomości o przyznaniu drugiej i trzeciej nagrody Polsce i Włochom oraz sprawozdanie z przebiegu zawodów i eliminacji. – Dalej, dalej – sapał Dufour. – To wszystko wiecie... Gilbert odwrócił stronę. Były tam fotografie samolotów biorących udział w zawodach, szczątków rozbitego płatowca Beauville’a, trybun, komisarzy sportowych i kompletu sę- dziów. Pośrodku, w żałobnej czarnej ramce, umieszczono fotografię Beauville’a. Wszyscy zaglądali przez ramię Gilbertowi, aby się jej przyjrzeć. Na tle samolotu uśmiechała się twarz pilota. Miał na głowie skórzaną kominiarkę z okularami odsuniętymi na czoło, a na sobie czarną skórzaną kurtkę, jak zwykle. Ale w klapie kurtki można było bez trudu dostrzec kwiat; biały, nakrapiany kwiat orchidei... Pod fotografią był napis: „Ostatnie zdjęcie pilota Beauville’a, które otrzymaliśmy od nieznanego fotografa, tuż przed zamknięciem niniejszego dodatku nadzwyczajnego”. Renard spojrzał po twarzach obecnych. – Biały Reporter – powiedział cicho. – To jego dzieło... Bydgoszcz 1927 Sznur pereł – Opowiem wam tę niezwykłą historię, nie żądając wcale, żebyście mi uwierzyli – po- wiedział Zaleski. – Ja sam ledwie mogę w to wszystko uwierzyć... Spojrzeliśmy po sobie porozumiewawczo: w większość historii, które opowiadał, trudno było uwierzyć na sto procent, choć muszę przyznać, że właściwie nie był blagierem; opowia- dał rzadko, ale dość interesująco, dodając tylko coś niecoś z własnej fantazji do tego, co było rzeczywistością. Można było tego słuchać bez większej szkody dla zdrowia, zwłaszcza przy butelce zacnego koniaku. – Jak wiecie – mówił dalej – wiosną zeszłego roku postanowiłem „zrobić majątek”. Tra- fiała się doskonała okazja, tak mi się przynajmniej wtedy zdawało: demobil wojskowego lot- nictwa morskiego sprzedawał dwie wycofane z użycia amfibie , z których jedna była jeszcze w całkiem dobrym stanie. Jako były pilot wojskowy miałem prawo pierwszeństwa i kupiłem obie, przeznaczając tę drugą na części zamienne. Naturalnie miałem trochę za mało pieniędzy, ale otrzymałem pożyczkę od Ligi Obrony Powietrznej i obie trzymiejscowe CV–5 (na cho- dzie!) stały się moją własnością. Potem postarałem się o koncesję na wykonywanie "spacero- wych lotów” z pasażerami, zbudowałem drewnianą szopę na plaży, zaangażowałem znajome- go mechanika i zacząłem „robić majątek”. Obliczyłem, że przy trzydziestu dziesięciominuto- wych lotach dziennie i sześćdziesięciu dniach pogodnych w sezonie zarobię na czysto co najmniej cztery razy tyle, ile włożyłem w to przedsięwzięcie. Myślałem, że frekwencja będzie ogromna: cóż może być przyjemniejszego niż lot nad morzem? Przed moim hangarem po- winny były gromadzić się tłumy amatorów takiej niezwykłej rozrywki. Kazałem wymalować efektowny szyld, który zawiesiliśmy na szopie, i zamówiłem w drukarni kolorowe afisze gło- szące, że za umiarkowaną opłatą każdy bez różnicy płci, wieku i przekonań może wznieść się ze mną w błękity, aby w ciągu dziesięciu minut obejrzeć z góry Puck, Hel, Oksywie, Orłowo, Sopot i Gdańsk. Gwarantowałem bezpieczeństwo i bezpłatne pastylki przeciwko morskiej chorobie, obiecywałem niezapomniane wrażenia i „rendez–vous eleganckiego towarzystwa”, a wszystko to za śmiesznie niską cenę, która – w porównaniu z kosztami innych, o ileż pospo- litszych przyjemności – była naprawdę rewelacyjna! W przeddzień otwarcia dla publiczności „luksusowej” kabiny mojej „Mewy” (tak nazwałem starą skrzynię), urządziłem lot propagan- dowy z miejscową prasą. Prasę reprezentował piegowaty reporter, którego niemal siłą dopro- wadziłem do hangaru i wsadziłem do kabiny. Niestety zemdlał przy starcie i nie potrafił opi- sać w swojej gazecie cudów podróży, którą ze mną odbył, bo odzyskał przytomność dopiero po wodowaniu. Wobec tego sam chwyciłem za pióro i machnąłem trzysta wierszy barwnego opisu. Kiedy przyszedłem z tym do redakcji, powiedziano mi, że piegowaty jest poważnie chory i że mój artykuł jest cokolwiek za długi. W rezultacie nazajutrz ukazała się tylko pię- ciowierszowa wzmianka na trzeciej stronie „poczytnego organu”. Machnąłem na to ręką: tak atrakcyjnemu i solidnemu przedsiębiorstwu reklama w prasie właściwie nie była potrzebna! Od rana sterczałem w hangarze, pomimo że padał deszcz i przybycie amatorów emocji powietrznych zdawało się wątpliwe. Oczywiście nikt się nie pokazał... Deszcz padał także drugiego dnia i jeszcze przez cały tydzień, ale wreszcie zabłysło słoń- ce. Wyciągnęliśmy z mechanikiem „Mewę” z hangaru i znów czekaliśmy na klientów. Koło dziesiątej zaczęli się schodzić, a w pół godziny otoczył nas tłum, ale jakoś nikt nie miał od- wagi polecieć pierwszy. Wtedy oświadczyłem, że pierwszy lot jest bezpłatny. To poskutko- wało. Odtąd codziennie robiłem po trzydzieści do czterdziestu lotów. Interes szedł doskonale przez tydzień. Od rana pasażerowie czekali na mnie pod hangarem. Wprawdzie większość przychodziła z nadzieją, że uda się wylosować ów pierwszy, bezpłatny lot, ale płacących też było dosyć. Po tygodniu ilość lotów spadła do dwudziestu, a potem do dziesięciu. Wreszcie przycho- dzili tylko amatorzy darmochy... Przekonałem się, że Gdynia jest prowincjonalną dziurą. Ogółem znalazło się w niej niespełna czterysta osób, które chciały latać. Co prawda niejaką konkurencję robiły mi żaglówki i łodzie motorowe, a także pływający dansing, który jakiś sprytny przedsiębiorca urządził na trzech starych pontonach... Obliczyłem kapitały. Okazało się, że mam akurat tyle, ile pożyczyłem od Ligi, więc ode- słałem tę sumę i poszedłem rozklejać afisze. W ciągu kilku następnych dni latało ze mną po kilku pasażerów. Przestałem się łudzić: wiedziałem, że nie zwrócą mi się poczynione wkłady. Ogarnął mnie ponury nastrój, zwłaszcza że znów popadywał deszcz. Odprawiłem mechanika i przeniosłem się do podrzędnego hotelu. Któregoś dnia polecieli ze mną dwaj Amerykanie. Dali mi dwadzieścia dolarów i nie chcieli przyjąć reszty. Dawniej kategorycznie odmawiałem przyjmowania napiwków. Ale teraz... Wziąłem. Musiałem przecież płacić za hotel i za benzynę. Musiałem także coś jeść. No, sami rozumiecie... Amerykanie latali jeszcze nazajutrz i dnia następnego. Zarobiłem sześćdziesiąt dolarów! Ale potem wyjechali i moja „Mewa” znów stała bezczynnie. Wtedy po raz pierwszy zobaczy- łem Angielkę z szalem. – Co to za jedna? – Ba, żebym to ja wiedział. Nikt, dosłownie nikt jej tu nie znał. Ale wtedy niewiele mnie obchodziła i nie miałem pojęcia... No, ale po kolei. Więc pewnego popołudnia zobaczyłem ją z daleka, jak szła od strony Cassina w czarnym kostiumie kąpielowym, z bardzo kolorowym szalem na ramionach, osłaniając się japońską jedwabną parasolką. Była wysoka, ruda i zamyślona. Nie parasolka, naturalnie, tylko Angiel- ka. Zresztą o tym, że była Angielką miałem się przekonać dopiero po chwili. Na razie zauwa- żyłem, że jest ładna. Samotne niewiasty nie bywały dotąd moimi pasażerkami, więc nie ruszałem się z miejsca, paląc spokojnie fajkę. Ale ona zatrzymała się przy maszynie i zapytała – po angielsku – czy jestem pilotem. Powiedziałem, że tak, i z kolei zapytałem – zgodnie z brytyjskim obyczajem – co mogę dla niej uczynić. „Och, chciałabym polecieć...” Wobec tego zgasiłem fajkę, pomogłem niezwykłej klientce wejść do kabiny, zająłem swoje miejsce i nacisnąłem rozrusznik. Silnik zapalił od razu, nagrzałem go i ruszyłem wolno od brzegu, aby nieco dalej skierować się pod wiatr. Potem dałem pełny gaz i po chwili byli- śmy w powietrzu. Przede mną żółcił się w s