10287
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10287 |
Rozszerzenie: |
10287 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10287 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10287 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10287 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
HENRY KUTTNER
CYTADELA CIEMNOŚCI
High fantasy
Przeklęte niech będzie miasto Cursed Be the City
1. Bramy wojny
2. Krew w mieście
3. Skalny Zbójca
4. Dolina Ciszy
5. Przeklęte niech będzie miasto
Cytadela ciemności The Citadel of Darkness
1. Znak Zwierciadła
2. Znak Bazyliszka
3. Znak Czarnego Kwiatu
4. Znak Węża
5. Znak Ryby Ea
6. Znak Tammuza
Low fantasy
Próg Threshold
W mocy twego zaklęcia Under Your Spell
Największa miłość No Greater Love
Maskarada Masquerade
Pozdrowienia od autora Compliments of the Author
PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO
Cursed Be the City
Oto opowieść o Królu, którą powtarzają: Zanim jeszcze królewskie chorągwie powiewały
na wysokich wieżach chaldejskiego Ur, zanim skrzydlaci faraonowie rządzili tajemniczym
Egiptem, daleko na wschodzie istniały już potężne imperia. Tam, na rozległej pustyni znanej
jako Kolebka Ludzkości — tak, w samym sercu niezmierzonej Gobi — toczyły się „wielkie
wojny i wyniosłe pałace wznosiły minarety w purpurowe azjatyckie niebo. Lecz to, o Królu,
było dawno temu, w czasach poprzedzających najstarsze legendy; wspaniale Imperium Gobi
żyje dziś tylko w marzeniach minstreli i poetów…
Legenda o Sakhmet Przeklętym
1. BRAMY WOJNY
W szarym świetle fałszywego świtu prorok wspiął się na zewnętrzny mur otaczający
Sardopolis. Jego broda trzepotała na zimnym wietrze. Przed nim na rozległej równinie stały
barwne namioty oblegającej armii, ozdobione szkarłatnym symbolem skrzydlatego,
dwunożnego smoka — godłem wojowniczego króla Cyaxaresa z północy.
Żołnierze gromadzili się już przy katapultach i oblężniczych wieżach. Niewielka grupka
zebrała się pod murem, gdzie stał prorok. Urągliwe głosy miotały szyderstwa, ale siwowłosy
starzec nie zwracał na nie uwagi. Jego zapadnięte oczy pod śnieżnymi, krzaczastymi brwiami
wpatrywały się w dal, gdzie zalesione górskie zbocza rozpływały się w błękitnej mgiełce.
Cienkim, przenikliwym głosem przemówił:
— Biada, biada Sardopolis! Padnie klejnot Gobi, padnie i zginie marnie, i na zawsze
przeminie jego chwała! Zbezczeszczone będą ołtarze, a ulice spłyną czerwoną krwią. Widzę
śmierć dla króla i hańbę dla jego poddanych…
Przez jakiś czas żołnierze pod murem milczeli, ale teraz włócznie uniosły się i szydercze
wrzaski zagłuszyły słowa proroka. Brodaty olbrzym ryknął:
— Zejdź do nas, stary koźle! Zgotujemy ci gorące powitanie!
Prorok opuścił wzrok, a krzyki żołdactwa stopniowo zamarły. Starzec przemówił bardzo
cicho, ale każde słowo było czyste i ostre jak cios miecza.
— Przejedziecie w triumfie ulicami miasta, a wasz król zasiądzie na srebrnym tronie. Ale z
lasów nadejdzie wasza zguba, spadnie na was prastara klątwa i nikt nie ujdzie z życiem.. On
powróci… ON… który niegdyś tu rządził…
Prorok wzniósł ramiona i spojrzał prosto w czerwone oko wschodzącego słońca.
— Evoe! Evoe!
Potem postąpił dwa kroki do przodu i skoczył. Spadał dół z rozwianą brodą i rozpostartą
szatą, aż dosięgły go wzniesione włócznie i umarł.
Tego dnia bramy Sardopolis padły pod naporem wielkich bojowych taranów i ludzie
Cyaxaresa wdarli się do miasta niczym fala przypływu, wilki, które mordowały, grabiły i
torturowały bez miłosierdzia. Tego dnia strach padł na miasto a kurz bitewny wzbijał się
ponad dachami. Obrońców wyłapywano i bezlitośnie mordowano na ulicach. Gwałcono
kobiety, zabijano dzieci i chwała Sardopolis zginęła w odmętach hańby i przerażenia.
Ostatnie promienie słońca rozświetliły chorągiew Cyaxaresa ze szkarłatnym smokiem,
powiewającą na najwyższej wieży królewskiego pałacu.
Zapalono pochodnie zatknięte w uchwyty i wielka sala rozbłysła czerwoną poświatą,
odbijającą się w srebrnym tronie, gdzie zasiadł najeźdźca. Jego czarna broda pokryta była
kurzem i krwią, i niewolnicy zmywali z niego brud, kiedy siedział pośród swych ludzi,
ogryzając baranią kość. A jednak, pomimo tego brudu i wyszczerbionej, pogiętej zbroi, było
coś nieomylnie królewskiego w jego wyglądzie. Cyaxares był królewskim synem, ostatnim z
rodu biorącego początek w zamierzchłych wiekach Gobi, kiedy rządzili feudalni baronowie.
Lecz jego twarz była tragiczną ruiną.
Niegdyś gościła na niej duma i szlachetna siła, których siady wciąż jeszcze przebijały,
niczym przez mętną wodę, — przez maskę okrucieństwa i występku grubo powlekającą rysy
Cyaxaresa. Szare oczy, które zapalały się czerwienią tylko w ogniu walki, spoglądały chłodno
i beznamiętnie. Teraz to martwe spojrzenie spoczywało na skrępowanej postaci Chalema,
zwyciężonego króla Sardopolis.
W porównaniu z potężnym Cyaxaresem Chalem wydawał się wątły; ale pomimo ran stał
sztywno wyprostowany, a jego blada twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
Dziwaczny kontrast! Marmurowa, ozdobiona gobelinami sala tronowa powinna raczej
oglądać wesołe parady, a nie takie ponure sceny. Jedyny człowiek, który nie raził w tym
otoczeniu, stał obok tronu — smukły, ciemny młodzieniec odziany w aksamity i jedwabie,
które wyraźnie nie ucierpiały w walce. To był Necho, zaufany króla, a także — jak powiadali
niektórzy — jego osobisty demon. Nie wiadomo było, skąd się wziął, ale niewątpliwie
posiadał zły wpływ na króla.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na przystojnej twarzy młodzieńca. Necho wygładził swoje
ciemne, kędzierzawe włosy, pochylił się niżej i szepnął coś królowi. Ten kiwnął głową,
odprawił gestem służebnicę, która namaszczała mu brodę, po czym powiedział krótko:
— Twoja potęga została złamana, Chalemie. Ale okażemy ci miłosierdzie. Złóż
wiernopoddańczą przysięgę, a ocalisz życie.
W odpowiedzi Chalem splunął na marmurowe płyty podłogi.
Dziwny błysk zamigotał w oczach Cyaxaresa. Niemal niedosłyszalnie król mruknął:
— Dzielny człowiek. Zbyt dzielny, żeby umierał…
Jakby wbrew woli odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Necho. Ten milczący wzrok
przekazywał jakąś wiadomość, ponieważ Cyaxares sięgnął po długi, zakrwawiony miecz u
boku, wstał, zszedł z podwyższenia… i zamachnął się.
Chalem nie zrobił nic, żeby uchylić się od ciosu. Stal rozcięła czaszkę i mózg. Trup osunął
się na ziemię, a Cyaxares stał, spoglądając na niego bez wzruszenia. Wyszarpnął miecz z
ciała.
— Rzućcie to ścierwo sępom — rozkazał.
Od pobliskiej grupki więźniów dobiegło gniewne przekleństwo. Król odwrócił się szukając
wzrokiem człowieka, który ośmielił się przemówić. Skinął ręką.
Dwaj strażnicy wypchnęli do przodu wysokiego, muskularnego mężczyznę o żółtych
włosach i mocnej, choć młodej twarzy, teraz pociemniałej z wściekłości. Mężczyzna nie nosił
zbroi i jego pierś przecinały liczne rany.
— Kim jesteś? — zapytał Cyaxares ze złowróżbnym spokojem, wciąż trzymając obnażony
miecz.
— Jestem książę Raynor, syn króla Chalema.
— Szukasz śmierci?
Raynor wzruszył ramionami.
— Dzisiaj już otarłem się o śmierć. Zabij mnie, jeśli chcesz. I tak zarżnąłem z tuzin twoich
wilków. Zawsze to jakaś pociecha.
Za plecami króla rozległ się szelest jedwabi, wywołany lekkim poruszeniem Necho.
Ukryte wśród zmierzwionej brody wargi króla skrzywiły się. Jego twarz nagle stała się znowu
twarda i okrutna.
— Czyżby? A więc zanim zajdzie następne słońce, będziesz czołgał się u moich stóp. —
Skinął ręką. — Na pewno pod tym pałacem są lochy tortur. Sudrach!
Krępy, odziany w skóry mężczyzna wystąpił do przodu i zasalutował.
— Słyszałeś moje życzenie. Wykonaj je.
— Jeśli przyczołgam się do twoich stóp — cicho powiedział Raynor — to podetnę ci
ścięgna, opasły wieprzu.
Król zasapał gniewnie. Bez słowa skinął na Sudracha. Oprawca poszedł za Raynorem,
którego wyprowadzono z komnaty. Cyaxares znowu usiadł na tronie i zadumał się na chwilę,
póki niewolnik nie przyniósł mu wina w pozłacanym kielichu.
Ale trunek nie zdołał rozproszyć ponurego nastroju króla. Wreszcie Cyaxares wstał i
podszedł do komnat poprzedniego władcy, których najeźdźcy nie śmieli splądrować ze
strachu przed gniewem swojego pana. Nad jedwabnym łożem wisiał lśniący sztandar —
szkarłatny smok z rozpostartymi skrzydłami i sztywno uniesionym kolczastym ogonem.
Cyaxares w milczeniu przyglądał mu się przez jakiś czas.
Nie odwrócił się, kiedy usłyszał miękki głos Necho. Młodzieniec powiedział:
— Jeszcze raz smok zwyciężył.
— Tak — odparł tępo Cyaxares. — Jeszcze raz czarna hańba i występek zatriumfowały.
To był zły dzień, kiedy cię spotkałem, Necho.
Rozległ się cichy śmiech.
— A przecież wezwałeś mnie, o ile pamiętasz. Tam u siebie było mi całkiem dobrze, póki
mnie nie przywołałeś.
Król wzdrygnął się mimo woli.
— Wolałbym, żeby Isztar poraziła mnie piorunem tamtej nocy.
— Isztar? Teraz czcisz innego boga.
Cyaxares obrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby.
— Necho, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Wciąż jeszcze mam władzę…
— Masz całkowitą władzę — odparł niski głos. — Tak jak chciałeś.
Przez kilka uderzeń serca król nie odpowiadał. Potem wyszeptał:
— Ja pierwszy okryłem hańbą nasz królewski ród. Kiedy zostałem ukoronowany,
poprzysiągłem na groby moich przodków, że pozostanę wierny ich pamięci. Przez pewien
czas dotrzymywałem tych ślubów. Rządziłem dobrze i sprawiedliwie…
— I szukałeś mądrości.
— Tak. Nie byłem zadowolony. Pragnąłem rozsławić imię i dlatego wezwałem
czarnoksiężnika… Bleysa z Czarnego Stawu.
— Bleys — mruknął Necho. — Nawet sporo umiał. A jednak… nie żyje.
Oddech króla stał się nierówny.
— Wiem. Zamordowałem go… na twój rozkaz. A ty pokazałeś mi, co się z nim stało
później.
— Bleys nie jest teraz szczęśliwy — powiedział Necho łagodnie. — Służył temu samemu
panu co ty. I dlatego… — cichy głos nabrał mocy. — I dlatego żyj! Ponieważ na mocy
naszego układu dam ci całą władzę nad ziemią, piękne kobiety i skarby przekraczające
wyobraźnię. Ale kiedy umrzesz — będziesz mi służył!
Król stał milcząc i tylko żyły nabrzmiały na jego śniadym czole. Nagle z ochrypłym,
nieartykułowanym przekleństwem wyszarpnął miecz z pochwy. Jasna stal śmignęła w
powietrzu — i odskoczyła ze szczękiem. Przez ramię króla i przez całe ciało przebiegł
lodowaty dreszcz, a jednocześnie w królewskiej komnacie zrobiło się ciemniej. Płomienie
pochodni przygasły. Powietrze było zimne… i szeptało.
Ciemność gęstniała coraz bardziej. Wreszcie wszędzie zaległa głęboka czerń, pośród której
stała nieruchoma, jasna postać, promieniująca niesamowitym, nieziemskim światłem. Martwą
ciszę przeszywały urywane szepty. Ciało Necho rozbłysło jaśniej, oślepiająco. Stał bez ruchu,
bez słowa, aż wreszcie król skulił się wstrząsany szlochem. Miecz z brzękiem upadł na
marmurową posadzkę.
— Nie! — załkał król. — Przez litość… nie!
— On nie ma litości — odparł cichy głos, zimny i złowrogi. — Dlatego módl się do mnie,
psie, którego zowią królem! Módl się do mnie!
I Cyaxares zaczął się modlić…
2. KREW W MIEŚCIE
Książę Raynor cierpiał. Leżał rozciągnięty na kole tortur, wpatrując się w kamienne,
ociekające wilgocią sklepienie piwnicy, a oprawca Sudrach rozgrzewał żelazne sztaby w
palenisku. Obok stał wielki puchar wina. Od czasu do czasu Sudrach, nucąc pod nosem,
sięgał po puchar i hałaśliwie pociągał łyk trunku.
— Tysiąc sztuk złota, jeśli pomożesz mi uciec — powtórzył Raynor bez większej nadziei.
— Na co złoto człowiekowi obdartemu ze skóry? — odparł Sudrach. — Taki los mnie
czeka, jeśli uciekniesz. Poza tym skąd weźmiesz tysiąc sztuk złota?
— Z mojej komnaty — wyjawił Raynor. — Są bezpiecznie ukryte.
— Możesz kłamać. W każdym razie i tak powiesz mi, gdzie jest ta skrytka, kiedy wypalę
ci oczy. Wówczas zdobędę złoto — o ile ono istnieje — bez żadnego ryzyka.
Raynor zamiast odpowiedzi szarpnął sznury, które go krępowały. Pęta nie ustąpiły. Raynor
natężył wszystkie siły, aż krew zatętniła mu w skroniach, ale kiedy wreszcie dał za wygraną,
ani na krok nie zbliżył się do wolności.
— Niepotrzebnie się męczysz — rzucił Sudrach przez ramię. — Lepiej oszczędzaj siły.
Będziesz ich potrzebował, żeby krzyczeć.
Wyjął żelazny pręt z ognia. Jego koniec żarzył się czerwienią. Raynor wpatrywał się w
narzędzie tortur z pełną grozy fascynacją. Nieprzyjemny rodzaj śmierci…
Ale kiedy rozżarzony pręt zbliżył się do piersi Raynora, nastąpiła przerwa. Żelazne drzwi
otwarły się z rozmachem i stanął w nich wysoki, potężnie umięśniony czarny człowiek.
Sudrach odwrócił się, odruchowo podnosząc pręt niczym broń. Potem odprężył się i spojrzał
pytająco na przybysza.
— Kim jesteś, u diabła? — warknął.
— Nubijczyk Eblik — odrzekł czarny z ukłonem. — Przynoszę wiadomość od króla.
Zgubiłem drogę w tym przeklętym pałacu i dopiero teraz cię znalazłem. Król ma jeszcze
dwóch więźniów, których oddaje w twoje ręce.
— Doskonale! — Sudrach zatarł ręce. — Gdzie oni są?
— W tym… — przybysz podszedł bliżej, grzebiąc przy pasie.
Nagle zakrwawiony sztylet błysnął w powietrzu i zagłębił się w ciało. Sudrach wrzasnął,
wyrzucił w górę zakrzywione dłonie i powoli zgiął się wpół. Napastnik odskoczył, a Sudrach
osunął się na kamienną podłogę, drgnął nieznacznie i znieruchomiał.
— Bogom niech będą dzięki! — jęknął Raynor. — Ebliku, wierny sługo, przybywasz w
samą porę!
Czarna, szkaradna twarz Eblika była zatroskana.
— Pozwól, książę…
Przeciął sznury, które krępowały więźnia.
— To nie było łatwe. Kiedy rozdzielono nas w bitwie, panie, wiedziałem, że Sardopolis
padnie. Zamieniłem odzienie z jednym z ludzi Cyaxaresa… którego zabiłem… i czekałem na
szansę ucieczki. Tylko przez szczególny traf usłyszałem, że obraziłeś króla i skazano cię na
tortury. Więc… — wzruszył ramionami.
Raynor, wreszcie wolny, zeskoczył z koła tortur i rozprostował zesztywniałe mięśnie.
— Czy ucieczka będzie łatwa?
— Zobaczymy. Wielu żołnierzy upiło się lub zasnęło. W każdym razie nie możemy tu
zostać.
Dwaj mężczyźni ostrożnie wyśliznęli się na korytarz. Nieopodal leżał martwy strażnik,
unurzany we własnej krwi. Minęli go pospiesznie i cicho przekradli się przez pałac. Wiele
razy musieli kryć się w bocznych korytarzach, żeby ich nie spostrzeżono.
— Gdybym wiedział, gdzie śpi Cyaxares, zaryzykowałbym życie, żeby poderżnąć mu
gardło — oświadczył Raynor. — Czekaj! Tędy!
Na końcu wąskiego korytarza znajdowały się drzwi, które otwarły się pod naciskiem ręki i
ukazały ogród skąpany w blasku księżyca.
— Pamiętam — odezwał się Eblik — tędy wszedłem. Tutaj… — zanurkował w krzaki i
wkrótce wynurzył się ponownie, niosąc miecz i ciężki topór wojenny; topór wepchnął za pas.
— Co teraz?
— Przez mur — odparł Raynor i ruszył przodem. Niełatwo było wspiąć się na wysoki wał
obronny, ale obok rosło rozłożyste drzewo i czepiając się jego gałęzi, dwaj mężczyźni
pokonali wreszcie przeszkodę. Kiedy Raynor lekko zeskoczył na ziemię po drugiej stronie
muru, usłyszał nagły okrzyk. Rozejrzał się i zobaczył, że biegnie ku niemu gromada ludzi,
odzianych w zbroje połyskujące w świetle księżyca. Zaklął cicho.
Eblik już uciekał. Jego długie nogi pokonywały przestrzeń w zdumiewającym tempie.
Raynor pobiegł za nim, chociaż w pierwszym odruchu chciał zostać i przyjąć walkę. Ale
wobec przewagi ludzi Cyaxaresa takie postępowanie oznaczałoby samobójstwo.
Prześladowcy wywrzaskiwali pogróżki za dwójką uciekinierów. Zabłysły wydobyte
miecze. Raynor chwycił ramię towarzysza, wciągnął go w boczną alejkę i obaj przyspieszyli
biegu, gorączkowo szukając jakiegoś schronienia. To Eblik pięć minut później spostrzegł
świątynię. Przebiegając przez zalany krwią, pokryty trupami dziedziniec, wykrzyknął
pospiesznie jakieś słowo i po chwili obaj zbiegowie wpadli do wnętrza budynku.
Z wysokiego sklepienia zwieszała się złocista kula, błyszcząca słabo w półmroku. To był
święty dom Słońca, przybytek największego boga Amona. Eblik bywał tu wcześniej i znał
drogę. Poprowadził Raynora obok podartych gobelinów i poprzewracanych kadzielnic, a
potem zatrzymał się przed złocistą zasłoną i nasłuchiwał. Nie było słychać pogoni.
— Dobrze! — powiedział nubijski wojownik. — Mówiono mi, że stąd prowadzi sekretne
przejście, chociaż nie wiem, gdzie go szukać. Może znajdziemy je wspólnymi siłami.
Odsunął zasłonę i obaj weszli do sanktuarium boga. Raynor bezwiednie wyszeptał
przekleństwo i jego brązowe palce zacisnęły się na rękojeści miecza.
Znajdowali się w niewielkiej komnacie o ścianach, suficie i podłodze błękitnych jak letnie
niebo. Było tu pusto, tylko na środku stała samotna, wielka, złota kula.
Na lśniącej kuli spoczywał człowiek.
Samotna pochodnia na ścianie rzucała migoczące światło na skręcone, zakrwawione ciało,
na siwą brodę splamioną krwią. Mężczyzna leżał rozciągnięty na kuli, przybity żelaznymi
gwoździami, które przeszywały jego dłonie i stopy i tkwiły głęboko w złocie.
Obracał siwą głowę z boku na bok, patrząc niewidzącym wzrokiem i tocząc pianę z ust.
Zajęczał.
— Wody! Na miłość Amona, kroplę wody!
Usta Raynora zacisnęły się w wąską, białą kreskę. Z pomocą Eblika wyrwał żelazne
gwoździe. Umęczony kapłan jęczał i przygryzał okaleczone wargi, ale nie wydał krzyku.
Wkrótce zmasakrowane ciało spoczęło na błękitnej podłodze. Eblik mruknąwszy coś zniknął i
po chwili wrócił, niosąc kubek, który przysunął do ust umierającego człowieka.
Kapłan pił łapczywie.
— Książę Raynor! — szepnął. — Czy król jest bezpieczny?
Raynor pokrótce opowiedział, co się wydarzyło. Siwa głowa kapłana opadła.
— Podnieście mnie… szybko!
Raynor usłuchał. Kapłan przesunął rękami po złotej kuli i nagle pod dotknięciem jego
palców kula pękła na dwie połowy niczym rozcięty owoc. W środku ukazał się otwór. Strome
schody prowadziły w dół.
— Ołtarz jest otwarty? Nie widzę dobrze. Zabierzcie mnie na dół. Nie znajdą nas w tej
kryjówce.
Raynor zarzucił sobie ciało starca na plecy i bez wahania ruszył w dół po schodach z
Eblikiem depczącym mu po piętach. Ołtarz zamknął się za nimi z cichym zgrzytem —lśniąca
kula, która zatrzyma i zmyli pogoń. Znaleźli się w absolutnej ciemności. Książę poruszał się
ostrożnie, wypróbowywał każdy stopień, zanim przeniósł na niego ciężar ciała. Wreszcie
poczuł pod stopami podłogę.
Powoli pojawiło się słabe światło, niczym pierwsza zapowiedź poranku. Oświetliło pustą
kamienną piwnicę, zbudowaną z topornie ciosanych głazów, dziwnie kontrastującą ze
wspaniałym miastem na powierzchni. W jednej ścianie ziała czarna dziura. Na podłodze
spoczywała okrągła metalowa tarcza, wgłębiona pośrodku, a w zagłębieniu leżał odłamek
jakiegoś kamienia, przypominającego złotonośny marmur, wielkości połowy dłoni Raynora.
Na skorupie wyrzeźbiono symbole, których książę nie rozpoznał, poza jednym — był to
starożytny krzyż z pętlą, poświęcony bogu słońca.
Delikatnie położył kapłana na ziemi, ale mimo wszystko ranny jęknął z bólu. Okaleczone
ręce zatrzepotały w powietrzu.
— Amonie! Wielki Amonie… dajcie mi jeszcze wody!
Eblik usłuchał. Odzyskawszy częściowo siły, kapłan wyciągnął rękę i chwycił Raynora za
ramię.
— Jesteś silny. To dobrze! Siła będzie ci potrzebna w misji, którą musisz wypełnić.
— Misja?
Palce kapłana zacisnęły się mocniej.
— Tak. Amon cię tutaj sprowadził. Ty będziesz posłańcem zemsty. Nie ja. Moje chwile są
policzone. Uchodzi ze mnie siła..!
Milczał przez chwilę, po czym znowu przemówił:
— Chcę ci coś powiedzieć. Czy znasz legendę o założeniu Sardopolis? Dawno temu
pewien straszliwy bóg miał swój ołtarz w tym miejscu i służyli mu wszyscy mieszkańcy
lasu… dopóki nie przyszli ci, którzy służą Amonowi. Pokonali i uwięzili leśnego boga,
wygnali go do Doliny Ciszy i on tam nadal spoczywa, spętany silnym czarem i pieczęcią
Amona. Ale istnieje proroctwo, że pewnego dnia Amon zostanie obalony, a spętany bóg
rozerwie okowy i powróci do swoich włości, na ruiny Sardopolis. Dzień proroctwa nadszedł!
Kapłan wyciągnął rękę.
— Wszędzie ciemno. Ale pieczęć powinna tu być… nie ma jej?
— Kawałek marmuru? — zapytał Raynor.
— Tak… ten talizman. Weź go!
Głos kapłana zabrzmiał rozkazująco. Raynor wykonał polecenie.
— Mam go.
— Dobrze. Pilnuj tej rzeczy. Teraz podnieś tarczę.
Niemal z lękiem książę podważył metalową płytę. Okazała się zdumiewająco lekka. Pod
spodem nie było nic, tylko wyszczerbiony kamień, nieudolnie rzeźbiony w archaiczne figury i
symbole. Kamień… a jednak Raynor skądś wiedział, że ten głaz jest straszliwie stary, że
istnieje od zarania czasu.
— Ołtarz leśnego boga — oznajmił kapłan. — On powróci tu, kiedy zostanie uwolniony.
Musisz iść do Skalnego Zbójcy i oddać mu talizman. On będzie wiedział, co to znaczy. Amon
zostanie pomszczony…
Nagle kapłan poderwał się, wzniósł ramiona i łzy popłynęły z jego ślepych oczu.
— Ohe! Ohe! — wykrzyknął. — Runęła na wieki świątynia Amona! Runęła w proch i
pył…
Upadł, jak pada drzewo, zwalił się na kamienie z ramionami rozkrzyżowanymi jak w
modlitwie. Tak umarł ostatni kapłan Amona z Gobi.
Raynor zamarł na chwilę. Potem pochylił się nad zwiotczałym ciałem. Krótkie oględziny
przekonały go, że kapłan nie żyje. Wzruszył ramionami i wsunął za pas odłamek marmuru.
— Chyba tam jest wyjście — powiedział, pokazując dziurę w ścianie — chociaż nie
wygląda zachęcająco. No cóż, chodźmy.
Wcisnął się w wąski otwór, przeklinając pod nosem, a Eblik ruszył za nim.
3. SKALNY ZBÓJCA
Cyaxares powolnymi krokami przemierzał komnatę, gniewnie marszcząc krzaczaste brwi.
Raz czy dwa razy jego dłoń zacisnęła się konwulsyjnie na rękojeści miecza, a skrywane
cierpienie wyrwało mu z piersi głośny jęk. Ale ani razu nie spojrzał na szkarłatny symbol
smoka, wiszący nad łożem.
Podszedł do okna i spojrzał w dół, na miasto. Potem jego wzrok powędrował dalej, poza
równinę, w stronę odległych, zalesionych gór. Król westchnął ciężko.
— Przyjrzyj się dobrze, Cyaxaresie — przemówił jakiś głos. — Ponieważ stamtąd
nadejdzie twoja zguba, jeśli nie zaczniesz szybko działać.
— Czy to ty, Necho? — zapytał ze znużeniem król. — Jakie nowe bezeceństwo mam
popełnić?
— Dwaj ludzie wędrują na południe do Doliny Ciszy. Muszą zginąć, zanim tam dojdą.
— Dlaczego? Czy wezwą stamtąd pomocy?
Necho nie odpowiedział od razu. Wreszcie rzekł z wahaniem:
— Bogowie mają własne tajemnice. W Dolinie Ciszy znajduje się coś, co może rozbić w
pył całą twoją potęgę i chwałę. Wówczas nawet ja ci nie pomogę. Mogę tylko udzielić ci rady
i jeśli mnie posłuchasz… to dobrze. Ale nie mogę, nie wolno mi działać, z przyczyn, których
nie potrzebujesz znać. Wyślij zatem swoich ludzi, rozkaż im doścignąć tamtych dwóch i zabić
ich… szybko!
— Jak sobie życzysz — odparł król i odwrócił się, żeby wezwać sługę.
— Ścigają nas żołnierze — oznajmił Eblik, osłaniając oczy stwardniałą dłonią. Dosiadał
długonogiej kasztanowej klaczy, a Raynor jechał obok na wielkim siwym rumaku o
czerwonych nozdrzach i płomiennym oku. Książę odwrócił się w siodle i spojrzał za siebie.
— Na bogów! — mruknął. — Cyaxares wysłał za nami połowę armii. Całe szczęście, że
ukradliśmy te wierzchowce.
Dwaj uciekinierzy skierowali konie na szczyt niskiego wzgórza ukrytego w lesie. Za nimi,
u stóp wzniesienia, leżała wielka równina i zniszczone miasto Sardopolis; przed nimi
wznosiły się postrzępione szczyty, porośnięte dębami, sosnami i jodłami.
Nubijczyk oblizał wyschnięte wargi i powiedział chrapliwie:
— Czuję w gardle ognie wszystkich piekieł. Wynośmy się z tej dziczy, gdzie nie ma nic do
picia oprócz wody.
— Zbójca napoi cię winem… albo krwią — odparł Raynor. — Tak czy owak musimy
odnaleźć tego Zbójcę i poprosić go o pomoc. Kiedyś pewien najemnik wskazał mi drogę.
Uderzył obcasami w boki konia i wierzchowiec ruszył kłusem. Po chwili grzbiet wzgórza
zakrył zbiegów przed ludźmi Cyaxaresa. Dwaj jeźdźcy zagłębiali się coraz dalej w leśną
głuszę, gdzie żyły wilki, wielkie niedźwiedzie oraz — jak szeptali niektórzy — potworne,
wężowate bazyliszki.
Mijali ośnieżone szczyty, które wbijały białe iglice w błękit nieba, jechali brzegami
głębokich wąwozów, z których dochodził niski, grzmiący huk wodospadów. A za nimi
uparcie podążała pogoń, oddział ponurych, groźnych żołnierzy, ścigający ich wolno, lecz
nieprzerwanie.
Ale Raynor znał niejeden fortel. Trzykrotnie poprowadził swego rumaka pod prąd
strumienia, a mądre zwierzę ostrożnie wybierało drogę; to znów spuścił lawinę, która
zablokowała szlak. Tak więc kiedy dwaj jeźdźcy dotarli do wielkiej, porośniętej trawą
kotliny, ludzie Cyaxaresa zostali daleko z tyłu.
Ze wszystkich stron wznosiły się góry. Pośrodku leżała szeroka dolina, gdzie rosły krzewy
i zielone zagajniki. Daleko w przodzie piętrzył się wysoki wał obronny, który w jednym
miejsca rozdzielał się, tworząc wąski kanion.
Po prawej stronie nad wąwozem wystrzelała w górę wielka, szara skała, ogromna niczym
góra. Nagą kamienną płaszczyznę przecinał kręty szlak wykuty w kamieniu, który prowadził
do zamku stojącego na szczycie. Nawet z tej odległości można było ocenić rozmiary potężnej
budowli — kamiennej twierdzy, dziwacznie przystrojonej jaskrawymi, trzepoczącymi
chorągwiami i proporcami. Raynor pokazał zamek.
— On tam mieszka. Skalny Zbójca.
— A tam jest niebezpieczeństwo — odparł Eblik, chwytając za wojenny topór. — Patrz!
Z pobliskiej kępy drzew wypadł oddział jeźdźców. W popołudniowym słońcu zabłysły
wzniesione włócznie, hełmy i tarcze. Jeźdźcy z krzykiem natarli na dwójkę przybyszów.
Raynor ujął rękojeść miecza i zawahał się.
— Schowaj broń — rozkazał Eblikowi. — Przybywamy jako przyjaciele.
— Ale czy oni o tym wiedzą? — odparł z powątpiewaniem Nubijezyk.
Mimo wszystko schował miecz do pochwy i czekał, aż jeźdźcy zbliżą się na kilka kroków.
Jeden wysunął się do przodu, wysoki mężczyzna na karym ogierze.
— Czyżby życie wam zbrzydło, że szukacie twierdzy Zbójcy? — zapytał. — A może
chcecie wstąpić do niego na służbę?
— Przynosimy wiadomość — wyjaśnił Raynor. — Wiadomość od kapłana Amona.
— My tutaj nie znamy żadnych bogów — warknął tamten.
— Ale znacie wojenne rzemiosło, sądząc po waszych wyszczerbionych zbrojach — odparł
Raynor. — Sardopolis upadło! Cyaxares zajął miasto i zamordował króla, mojego ojca,
Chalema z Sardopolis.
Ku jego zdumieniu gromada ryknęła gromkim śmiechem. Dowódca powiedział:
— Co to ma wspólnego z nami? Nie mamy innego króla oprócz Zbójcy. Ale
zaprowadzimy was przed jego oblicze, jeśli taka jest wasza wola. Wstyd byłoby walczyć w
dwunastu przeciwko dwóm, a wasze łachmany i tak są niewiele warte.
Eblik nastroszył się jak kogut.
— Na bogów, niewiele wiecie o uprzejmości! Za jednego miedziaka gotów jestem
rozłożyć cię na miejscu!
Dowódca z namysłem podrapał się po karku i wyszczerzył zęby.
— Możesz spróbować później, jeśli tego chcesz, mój obdarty samochwało. Ale teraz
chodźcie, ponieważ Zbójca jest w zamku, a dziś wieczór wyrusza na wyprawę.
Raynor kiwnął głową i spiął konia ostrogami. Nubijczyk jechał u jego boku. Otoczeni
przez ludzi Zbójcy przemierzyli dolinę i dotarli do podnóża skały. Potem wspięli się stromą,
niebezpieczną ścieżką na urwiste zbocze, przejechali zwodzony most i na dziedzińcu zsiedli z
koni.
Raynora zaprowadzono przed oblicze Skalnego Zbójcy.
Był to potężny mężczyzna o lśniących, czerwonych policzkach i szpakowatej brodzie, w
koronie zawadiacko przekrzywionej na splątanych, kędzierzawych włosach. Siedział w
wysokiej kamiennej sali przed buzującym ogniem. U jego stóp stała otwarta żelazna szkatuła,
z której wyjmował klejnoty, ozdoby i złote łańcuchy godne królewskiego skarbca, oglądał je
dokładnie i gęsim piórem zapisywał coś na pergaminie leżącym na kolanach.
Podniósł wzrok i wesołym spojrzeniem zmierzył zarumienioną twarz Raynora pod strzechą
żółtych włosów.
— No, Samar, co tam znowu?
— Dwaj obcy. Mają wiadomość dla ciebie… przynajmniej tak powiedzieli.
Nagle twarz Zbójcy spoważniała. Pochylił się do przodu, strącając klejnoty z kolan.
— Wiadomość? Jest tylko jedna wiadomość, której mogę się spodziewać… mów, ty! Kto
cię przysłał?
Raynor śmiało postąpił do przodu. Wyjął zza pasa odłamek marmuru i podał Zbójcy.
— Kapłan Amona kazał, żebym ci to oddał — oznajmił. — Sardopolis padło.
Na jedno uderzenie serca zapanowała cisza. Potem Zbójca wziął skorupę i obejrzał ją
dokładnie.
— Tak — mruknął. — Więc moje rządy się kończą. Przez długie lata moi przodkowie
panowali na tej skale, czekając na wezwanie, które nie nadchodziło. A teraz nadeszło.
Podniósł wzrok.
— Odejdźcie wszyscy, oprócz tych dwóch. A ty, Samar, zaczekaj, powinieneś o tym
wiedzieć.
Pozostali wyszli. Zbójca krzyknął za nimi:
— Zawołajcie Delphię!
Odwrócił się i zapatrzył w płomienie.
— Więc ja, Kialeh, muszę wypełnić dawne ślubowanie moich przodków. A najeźdźcy są
blisko. No cóż…
Przerwano mu. Weszła dziewczyna z dumnie uniesioną ciemną głową, w wyszczerbionym
pancerzu okrywającym smukłe ciało. Podeszła do Zbójcy i rzuciła mu na kolana błyszczący
klejnot.
— Czy to jest moja nagroda? — parsknęła. — Bogowie, przecież zdobyłam zamek Ossana
niemal w pojedynkę, a dostałam mniej od Samara!
— Jesteś moją córką — spokojnie powiedział Zbójca. — Czy dlatego masz otrzymywać
większe przywileje w naszym wolnym bractwie? Zamilcz i słuchaj.
Raynor z przyjemnością obserwował twarz dziewczyny. Biło z niej piękno, mroczne,
dzikie, nieskażone piękno i siła, widoczna w mocnym zarysie szczęki oraz w płomiennym
spojrzeniu czarnych oczu. Czarne jak heban kędziory rozpuszczonych włosów spadały na
zakute w stal ramiona.
— No? — burknęła dziewczyna. — Już się napatrzyłeś?
— Daj mu spokój — mruknął Zbójca. — Słuchajcie mnie wszyscy. Opowiem wam pewną
historię.
Jego głęboki głos nabrał mocy.
— Dawno temu, przed wiekami, był tu barbarzyński kraj. Ludzie czcili leśnego boga
zwanego… — jego dłoń szybko uczyniła dziwaczny znak — …zwanego Pan. Potem z
północy przybyli dwaj królowie, bracia, którzy sprowadzili tu boga słońca, Amona. Wówczas
wybuchła wojna i stal spłynęła krwią. Ale Amon zwyciężył.
Leśny bóg został uwięziony w Dolinie Ciszy, która leży za moim zamkiem. Dwaj królowie
zawarli umowę. Jeden miał rządzić w Sardopolis, zaś drugi, młodszy, otrzymał we władanie
wielki zamek u wrót Doliny Ciszy i musiał strzec spętanego boga. Dopóki nie nadejdzie
wiadomość…
Zbójca zważył w dłoni lśniący kamień.
— Ponieważ istniało proroctwo, że pewnego dnia władza Amona będzie złamana.
Przepowiednia mówi, że wówczas leśny bóg zostanie uwolniony i zemści się na tych, którzy
zniszczyli Sardopolis. Przez długie wieki moi przodkowie strzegli tej skały, a ja, Kialeh,
jestem ostatni z rodu. Ach — westchnął. — Wielkie dni przeminęły. Nigdy już Zbójca nie
wyruszy, żeby grabić, plądrować i drwić sobie z bogów. Nigdy… co to jest?
Uzbrojony człowiek wpadł do sali. Jego oczy płonęły, twarz miał ściągniętą jak pysk
wilka.
— Kialehu! W dolinie jest wojsko!
— Na szejtana! — zaklął Raynor. — Ludzie Cyaxaresa! Ścigali nas…
Dziewczyna, Delphia, odwróciła się gwałtownie.
— Zebrać ludzi! Obejmę dowództwo…
Nagle Zbójca wydał grzmiący ryk.
— Nie! Na wszystkich bogów, z których szydziłem… nie! Czy chcesz mi odebrać moją
ostatnią walkę, dziewczyno? Zbierz twoich ludzi, Samar… ale ja będę dowodził!
Samar skoczył wypełnić rozkazy. Delphia uścisnęła ramię ojca.
— Więc będę walczyć razem z tobą.
— Mam dla ciebie inne zadanie. Zaprowadź tych dwóch przez Dolinę Ciszy do miejsca,
które znasz. Trzymaj — rzucił księciu marmurową skorupę. — Weź to. Będziesz wiedział,
jak tego użyć, kiedy nadejdzie czas.
Potem zniknął za zasłoną z czarnego brokatu.
Raynor z ciekawością przyglądał się dziewczynie. Jej twarz zbladła pod opalenizną, z oczu
wyzierał strach. Bez drżenia gotowa była przyjąć krwawą walkę, ale wędrówka przez Dolinę
Ciszy oznaczała dla niej coś o wiele gorszego. A jednak powiedziała:
— Chodźmy. Mamy mało czasu.
Wyprowadziła Raynora i Eblika z sali. Przeszli przez zamek, surowy w swej wspaniałości,
po czym dziewczyna zatrzymała się przed gładką kamienną ścianą. Nacisnęła ukrytą
sprężynę. Część ściany odsunęła się, odsłaniając mroczne przejście, prowadzące w dół.
Delphia przystanęła na progu i odwróciła się do dwóch mężczyzn.
— Zbierzcie całą odwagę — szepnęła drżącymi ustami.
Ponieważ teraz schodzimy do piekła…
4. DOLINA CISZY
A jednak początkowo wydawało się, że w dolinie nie ma nic strasznego. Wynurzyli się z
jaskini ukrytej w gęstym lesie. Rozglądając się, Raynor ujrzał strome górskie zbocza, które
czyniły to miejsce prawdziwym więzieniem. Słońce już zaszło, ale księżyc w pełni wisiał nad
wschodnią granią. W jego blasku rysowała się czarna sylwetka zamku Zbójcy.
Weszli do lasu.
Mech pod stopami głuszył ich kroki. Wędrowali w półmroku, który przecinały smugi
księżycowej poświaty przefiltrowanej przez liście. Raynor uświadomił sobie dziwną ciszę
zalegającą wszędzie wokół nich.
Nie było słychać żadnego dźwięku. Milczały ptaki i zwierzęta, nawet wiatr nie szeleścił
wśród nieruchomych liści. Ale zdawało się księciu, że las rozbrzmiewa jakimś niesamowitym
szeptem. Ten nieuchwytny odgłos, tuż poniżej progu słyszalności, drażnił napięte nerwy.
— Nie podoba mi się to — oświadczył Eblik głuchym, zdławionym głosem. Jego brzydka
twarz zastygła w maskę strachu.
— Pan jest tutaj uwięziony — szepnęła Delphia. — Ale jego moc nie osłabła…
Bez słowa szli przez milczący las. Raynor nagle zdał sobie sprawę, że tajemniczy szept,
przenikający leśne mroki, powoli i niepostrzeżenie zaczął przybierać na sile — a może to
słuch lepiej się przystosował. Stłumiony pomruk, odległy i słaby, w którym zdawało się
rozbrzmiewać wiele głosów…
Oddech wiatru… szelest liści… perlisty śmiech mroczonych strumieni…
Brzmiał teraz głośniej i Raynor przyłapał się na tym, że myśli o niezliczonych odgłosach
pierwotnej, dzikiej puszczy. Śpiew ptaków i ryk zwierząt…
A ponad tym wszystkim potężny, nieuchwytny rytm, przeraźliwa melodia bez słów,
odległe piszczałki, na dźwięk których książę poczuł ciarki pełzające po skórze.
— To jest fala życia — cicho powiedziała Delphia. — Bicie serca pierwszego boga. Puls
ziemi.
Po raz pierwszy Raynor wyczuł bliskość pierwotnych tajemnic świata. Często zapuszczał
się samotnie w las, ale nigdy jeszcze to dzikie pustkowie nie przeniknęło do jego duszy. Czuł
ogromną i straszliwą moc uśpioną w ziemi pod jego stopami, potęgę związaną nierozerwalnie
z człowiekiem od czasów, kiedy pierwsze żywe stworzenie wynurzyło się z kipiących mórz,
które niegdyś pokrywały młodą planetę. Przed milionami lat człowiek wyszedł z ziemi i
piętno pochodzenia wypaliło się głęboko w jego świadomości.
Zatrwożony, lecz dziwnie szczęśliwy, jak bywają szczęśliwi ludzie we śnie, książę
ponaglił swoich towarzyszy i przyspieszył kroku.
Las ustąpił miejsca rozległej polanie, gdzie potrzaskane białe głazy wznosiły się ku niebu.
Spękane kolumny i perystyle lśniły w świetle księżyca. Niegdyś stała tu świątynia. Teraz
ruiny porosły mchem i płożącymi roślinami.
— Tutaj — odezwała się dziewczyna stłumionym szeptem. — Tutaj…
Zatrzymali się pośrodku kręgu zwalonych kolumn. Delphia pokazała blok marmuru, w
którym osadzono metalową tarczę. We wgłębieniu metalu leżał pęknięty odłamek marmuru.
— Talizman — powiedziała Delphia. — Przyłóż do niego tamten.
Milczenie… i bezgłośna fala ukrytego życia wzbierająca wszędzie wokół nich. Raynor
wyjął zza pasa amulet i postąpił do przodu, pokonując strach. Pochylił się nad tarczą,
przyłożył marmurową skorupę do marmuru…
Dwa odłamki przywarły do siebie jak przyciągane magnesem. Złączyły się w jedno.
Zygzakowata linia pęknięcia zbladła i znikła.
Raynor trzymał w dłoni talizman — cały, nie zniszczony!
Teraz odległy pomruk nagle spotężniał w krzyk — radosny, głośny, triumfalny! Metalowa
tarcza rozpadła się w kawałki. Pod nią książę dostrzegł niewielki, rzeźbiony kamień, taki sam
jak kamień pod świątynią Amona.
Ponad narastający ryk wzniósł się przenikliwy dźwięk piszczałek.
Delphia chwyciła Raynora za ramię i odciągnęła go do tyłu. Twarz miała bladą jak kreda.
— Piszczałki! — wykrzyknęła. — Wracajmy… szybko! Zobaczyć Pana to umrzeć!
Ryk rozbrzmiewał coraz głośniej. Pośród wrzawy słychać było głębokie, basowe śmiechy,
grzmiące okrzyki wesela. Chichot mrocznych strumieni zmienił się w huk wodospadów.
Las zafalował w porywistych podmuchach wiatru.
— Wracajmy! — zawołała nagląco dziewczyna. — Wracajmy! Obudziliśmy Pana!
Raynor odruchowo wsadził talizman za pas, odwrócił się i pobiegł za Delphia i Eblikiem w
mrok lasu. Ponad jego głową gałęzie kołysały się na wietrze. Dzikie dźwięki piszczałek
rozlegały się coraz głośniej.
Fala życia narastała… wznosiła się w szaleńczym hymnie triumfu!
Wiatr szumiał:
— Wolny… wolny!
A niewidzialne rzeki śpiewały:
— Wielki Pan jest wolny!
Z oddali dobiegł stukot kopyt. Rozległo się głośne beczenie.
Dziewczyna potknęła się, niemal upadła. Raynor chwycił ją za ramię i podtrzymał,
walcząc z bezrozumnym strachem, który w nim narastał. Ponura twarz Nubijczyka lśniła od
potu.
— Pan, Pan jest wolny!
— Evoe!
Przed nimi rozwarł się czarny otwór jaskini. Na progu Raynor obejrzał się szybko i
zobaczył, że cały wielki las chwieje się i faluje. Dysząc ciężko odwrócił się i pospieszył za
Delphia i Eblikiem.
— Na szejtana! — wyszeptał. — Co za demona wypuściłem na wolność?
Potem był bieg, ucieczka krętym korytarzem po nie kończących się kamiennych stopniach
schodów, przez ścianę, która ustąpiła pod palcami Delphii — i znaleźli się w zamku, który
huczał od krzyków. Raynor przystanął, wyrwał miecz z pochwy i spojrzał na odległą
kotłowaninę cieni.
— Ludzie Cyaxaresa — rzekł. — Wdarli się do zamku.
W obliczu przeciwników z krwi i kości książę nagle odzyskał panowanie nad sobą.
Delphia biegła już korytarzem z dobytą bronią. Raynor i Nubijczyk pospieszyli za nią.
Wpadli do wielkiej sali. Pierścień uzbrojonych ludzi otaczał małą grupkę, która broniła
ostatniego przyczółka przy kominku. Raynor dostrzegł górujące nad innymi splątane kędziory
i zjeżoną brodę Zbójcy Kialeha, a za nim jego zastępcę Samara. Trupy zaścielały podłogę.
— Ha! — ryknął Zbójca ujrzawszy przybyszów. — Przybywacie w samą porę! W samą
porę… żeby umrzeć z nami!
5. PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO
Ponury śmiech rozciągnął wargi Raynora. Książę zanurkował w wir walki, przebił
mieczem czyjeś gardło, wyszarpnął ostrze, aż zaśpiewała stal. Eblik i Delphia dotrzymywali
mu kroku. Miecz dziewczyny i topór Nubijczyka szerzyły straszliwe spustoszenie wśród
żołnierzy Cyaxaresa, którzy zostali zaskoczeni atakiem od tyłu.
Salę wypełnił wrzeszczący, przewalający się kłąb ludzi. Z tego zamętu wyłonił się jeden
żołnierz, potężnie zbudowany drab, i krzyknął do innych:
— Otoczyć ich! Ich jest tylko troje!
Potem wszystko zatarło się w ogniu walki, wśród świstu broni, potężnych ciosów, które
rozłupywały czaszki i rozpryskiwały wokół szarą materię mózgu. Delphia walczyła ramię w
ramię z Raynorem, nieulękła w obliczu niebezpieczeństwa, a jej klinga migała w powietrzu
jak żądło osy. Miecz księcia osłaniał ich oboje, kreśląc wokół nich migotliwy labirynt
błyskawicznych ciosów.
Zbójca zawirował w miejscu, jego miecz skruszył hełm i wgryzł się głęboko w kość. Na
mgnienie ostrze utkwiło w czaszce. Jakiś inny żołnierz próbował przebić gardło Zbójcy.
Samar odbił cios własną bronią, ale ta chwila nieuwagi kosztowała go życie. Celnie ciśnięta
włócznia przebiła zbroję i kaftan i zagłębiła się w żywe ciało.
Samar bezgłośnie osunął się na ziemię.
Zbójca wpadł w szał. Rycząc przeskoczył nad trupem swego zastępcy i rzucił się do ataku.
Przez chwilę powstrzymywał przeciwników — a potem ktoś rzucił w niego tarczą. Kialeh
instynktownie podniósł miecz, żeby sparować uderzenie.
Wilki rzuciły się na ofiarę.
Zbójca krzyknął i upadł. Krew trysnęła na zmierzwioną brodę i splamiła czerwienią
stalowosiwy zarost. Kiedy Raynor ponownie się obejrzał, Zbójca leżał martwy na palenisku, a
jego głowa spoczywała wśród lśniących klejnotów, które wysypały się z przewróconej
szkatuły.
Raynor, Eblik i Delphia, troje ostatnich obrońców, stali teraz razem. Żołnierze otoczyli ich,
pałając żądzą mordu, ale zawahali się na widok zimnej stali. Żaden nie chciał być pierwszym,
który umrze.
W tej chwili oczekiwania, kiedy zapadła względna cisza, książę usłyszał znajomy dźwięk.
Odległy, niski, stłumiony ryk dotarł do jego uszu. I przenikliwe tony piszczałek…
Hałas narastał. Żołnierze również go usłyszeli. Popatrzyli na siebie pytająco. W tych
dźwiękach było coś, co mroziło krew w żyłach.
Radosna wrzawa wypełniła cały zamek. Przez salę przeleciał chłodny powiew,
niewidzialnymi palcami muskając spoconą skórę. Potem wiatr uderzył silniej.
Pośród świstu wichury głosy szeptały:
— Evoe! Evoe!
Rozbrzmiewały coraz głośniej, dzikie, triumfalne i nieokiełznane.
— Pan, Pan jest wolny!
— Bogowie! — zaklął żołnierz. — Cóż to za diabelskie sprawki? — odwrócił się,
wznosząc miecz.
Poryw wiatru zerwał brokatowe kotary. Głosy wykrzykiwały ogłuszająco:
— Pan jest wolny!
Głośniej zagrały piszczałki. Rozległ się stukot małych kopytek. Zamek zakołysał się i
zadrżał.
Jakiś niejasny, niewytłumaczalny impuls kazał Raynorowi sięgnąć do pasa i chwycić w
palce talizman boga słońca. Fala dobroczynnego ciepła przepłynęła z talizmanu w jego ciało
— i ryk ucichł.
Raynor przyciągnął do siebie Delphię i Eblika.
— Bliżej! Stańcie bliżej!
Komnata pociemniała. Nie — to tylko gęsty tuman mgły opadł wokół trójki wojowników,
odgradzając ich od reszty świata. Raynor podniósł wysoko pieczęć Amona.
Zasłona mgieł zawirowała. Za nią Raynor niewyraźnie widział żołnierzy, którzy
gorączkowo biegali w kółko, niczym szczury zamknięte w pułapce. Mocno objął ramieniem
opancerzoną talię Delphii.
Nagle sala stała się lodowato zimna. Zamek zadrżał jak pod ciosami Tytanów. Podłoga
zakołysała się pod stopami.
Mgła pociemniała. Poprzez skłębione opary Raynor dostrzegł dziwaczne postacie, które
tańczyły i podskakiwały… usłyszał stukot niewidzialnych kopytek. Rogate, porośnięte futrem
stworzenia krzyczały radośnie i pląsały przy dźwiękach piszczałek Pana…
Faun, satyr i driada przemknęły w szalonej sarabandzie wśród rzedniejących oparów.
Rozległ się wrzask człowieka, na wpół zagłuszony przez tony piszczałek.
— Evoe! — grzmiał demoniczny ryk. — Evoe! Bądź pozdrowiony, o Panie!
Z niewytłumaczalną pewnością Raynor wiedział, że powinni teraz opuścić zamek — i to
szybko. Wielka kamienna budowla dygotała już niczym drzewo pod naporem huraganu.
Książę rzucił hasło do odwrotu i z wahaniem zrobił pierwszy krok, wysoko unosząc talizman.
Ściana mgieł przesunęła się razem z nim. Za zasłoną oparów pląsały potworne kształty.
Ale żołnierze Cyaxaresa nie krzyczeli już więcej.
Trójka towarzyszy przebiegła przez zamek rozsypujący się w gruzy, przez dziedziniec i
zwodzony most, po czym zeszli ze stromej skały. Zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy dotarli
bezpiecznie do rozległej doliny.
— Zamek! — krzyknął Eblik pokazując za siebie. — Patrzcie! Zamek się wali!
To była prawda. Kamienna budowla runęła z hukiem, w kłębach kurzu. Na skalnym
szczycie pozostały tylko ruiny… Delphia załkała cicho.
— To koniec Zbójców po wsze czasy — szepnęła. — Ja… mieszkałam w tym zamku
przez ponad dwadzieścia lat. A teraz wszystko znikło jak garść pyłu na wietrze.
Zasłona mgieł rozpłynęła się. Raynor z powrotem wsunął talizman za pas. Eblik wpatrzony
w skałę przełknął Ślinę z wysiłkiem.
— I co teraz? — zapytał.
— Wracamy tam, skąd przyszliśmy — odparł książę. — Musimy wydostać się z tej dziczy,
a ja nie znam innej drogi.
Dziewczyna przytaknęła.
— Tak. Za tymi górami rozciąga się pustynia, a jedyna droga prowadzi do Sardopolis. Ale
nie mamy koni.
— Więc pójdziemy piechotą — stwierdził Eblik, ale Raynor chwycił go za ramię.
— Tam! — pokazał. — Konie! Na pewno spłoszyły się i uciekły z zamku! I… na szejtana!
Tam jest mój siwy rumak! Dobrze!
Tak więc wkrótce troje jeźdźców wyruszyło do Sardopolis, a powietrze wokół nich
zdawało się pulsować jakimś odległym, niesamowitym rytmem.
* * *
O świcie stanęli na szczycie wzgórza i ujrzeli w dole równinę. Wszyscy troje wstrzymali
wierzchowce i wytrzeszczyli oczy. Przed nimi leżało miasto — ale jakże zmienione!
To były ruiny.
Zagłada nadeszła nad Sardopolis w nocy. Potężne wieże i blanki runęły, w murach
obronnych ziały szerokie wyrwy. Z królewskiego pałacu nie pozostało nic poza jedną wieżą, z
której jak na ironię zwisał sztandar ze smokiem. Przed ich oczami ta wieża również zachwiała
się i runęła, a szkarłatne godło smoka legło w pyle Sardopolis.
Na zrujnowanych wieżach i perystylach pląsały niewyraźne postacie w dziwacznych,
niezgrabnych podskokach. Raynor pospiesznie odwrócił wzrok. Nie mógł jednak zatkać uszu
na odległe dźwięki piszczałek, pogańskie i radosne, ale brzmiące dziwnie żałobną nutą.
— Pan powrócił do swojej pierwszej świątyni — cicho powiedziała Delphia. — Lepiej nie
zatrzymujmy się tutaj.
— Na wszystkie piekła, zgadzam się z tobą — mruknął Nubijczyk, wbijając ostrogi w boki
swego wierzchowca. — Dokąd teraz, Raynorze?
— Na zachód, do Morza Cieni. Są tam miasta na wybrzeżu i galery, które odpływają z
portów. Chyba że… — zwrócił pytające spojrzenie na Delphię. Dziewczyna zaśmiała się z
goryczą.
— Nie mogę tutaj zostać. Ta kraina powróciła do stanu dzikości. Pan znowu rządzi. Jadę z
tobą.
Troje wędrowców ruszyło na zachód. Ominęli z daleka niewielki zagajnik, gdzie leżał
umierający człowiek. To był Cyaxares, zmasakrowany tak straszliwie, że tylko siła woli
utrzymywała go przy życiu. Jego twarz zamieniła się w krwawą maskę. Bogate niegdyś szaty
były podarte i brudne. Ujrzał trzech jeźdźców i natężył głos w słabym okrzyku, który
zagłuszył wiatr.
Obok króla stał smukły młodzieniec, oparty leniwie o pień drzewa. To był Necho.
— Krzycz głośniej, Cyaxaresie — powiedział. — Na koniu mógłbyś dotrzeć do Morza