HENRY KUTTNER CYTADELA CIEMNOŚCI High fantasy Przeklęte niech będzie miasto Cursed Be the City 1. Bramy wojny 2. Krew w mieście 3. Skalny Zbójca 4. Dolina Ciszy 5. Przeklęte niech będzie miasto Cytadela ciemności The Citadel of Darkness 1. Znak Zwierciadła 2. Znak Bazyliszka 3. Znak Czarnego Kwiatu 4. Znak Węża 5. Znak Ryby Ea 6. Znak Tammuza Low fantasy Próg Threshold W mocy twego zaklęcia Under Your Spell Największa miłość No Greater Love Maskarada Masquerade Pozdrowienia od autora Compliments of the Author PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO Cursed Be the City Oto opowieść o Królu, którą powtarzają: Zanim jeszcze królewskie chorągwie powiewały na wysokich wieżach chaldejskiego Ur, zanim skrzydlaci faraonowie rządzili tajemniczym Egiptem, daleko na wschodzie istniały już potężne imperia. Tam, na rozległej pustyni znanej jako Kolebka Ludzkości — tak, w samym sercu niezmierzonej Gobi — toczyły się „wielkie wojny i wyniosłe pałace wznosiły minarety w purpurowe azjatyckie niebo. Lecz to, o Królu, było dawno temu, w czasach poprzedzających najstarsze legendy; wspaniale Imperium Gobi żyje dziś tylko w marzeniach minstreli i poetów… Legenda o Sakhmet Przeklętym 1. BRAMY WOJNY W szarym świetle fałszywego świtu prorok wspiął się na zewnętrzny mur otaczający Sardopolis. Jego broda trzepotała na zimnym wietrze. Przed nim na rozległej równinie stały barwne namioty oblegającej armii, ozdobione szkarłatnym symbolem skrzydlatego, dwunożnego smoka — godłem wojowniczego króla Cyaxaresa z północy. Żołnierze gromadzili się już przy katapultach i oblężniczych wieżach. Niewielka grupka zebrała się pod murem, gdzie stał prorok. Urągliwe głosy miotały szyderstwa, ale siwowłosy starzec nie zwracał na nie uwagi. Jego zapadnięte oczy pod śnieżnymi, krzaczastymi brwiami wpatrywały się w dal, gdzie zalesione górskie zbocza rozpływały się w błękitnej mgiełce. Cienkim, przenikliwym głosem przemówił: — Biada, biada Sardopolis! Padnie klejnot Gobi, padnie i zginie marnie, i na zawsze przeminie jego chwała! Zbezczeszczone będą ołtarze, a ulice spłyną czerwoną krwią. Widzę śmierć dla króla i hańbę dla jego poddanych… Przez jakiś czas żołnierze pod murem milczeli, ale teraz włócznie uniosły się i szydercze wrzaski zagłuszyły słowa proroka. Brodaty olbrzym ryknął: — Zejdź do nas, stary koźle! Zgotujemy ci gorące powitanie! Prorok opuścił wzrok, a krzyki żołdactwa stopniowo zamarły. Starzec przemówił bardzo cicho, ale każde słowo było czyste i ostre jak cios miecza. — Przejedziecie w triumfie ulicami miasta, a wasz król zasiądzie na srebrnym tronie. Ale z lasów nadejdzie wasza zguba, spadnie na was prastara klątwa i nikt nie ujdzie z życiem.. On powróci… ON… który niegdyś tu rządził… Prorok wzniósł ramiona i spojrzał prosto w czerwone oko wschodzącego słońca. — Evoe! Evoe! Potem postąpił dwa kroki do przodu i skoczył. Spadał dół z rozwianą brodą i rozpostartą szatą, aż dosięgły go wzniesione włócznie i umarł. Tego dnia bramy Sardopolis padły pod naporem wielkich bojowych taranów i ludzie Cyaxaresa wdarli się do miasta niczym fala przypływu, wilki, które mordowały, grabiły i torturowały bez miłosierdzia. Tego dnia strach padł na miasto a kurz bitewny wzbijał się ponad dachami. Obrońców wyłapywano i bezlitośnie mordowano na ulicach. Gwałcono kobiety, zabijano dzieci i chwała Sardopolis zginęła w odmętach hańby i przerażenia. Ostatnie promienie słońca rozświetliły chorągiew Cyaxaresa ze szkarłatnym smokiem, powiewającą na najwyższej wieży królewskiego pałacu. Zapalono pochodnie zatknięte w uchwyty i wielka sala rozbłysła czerwoną poświatą, odbijającą się w srebrnym tronie, gdzie zasiadł najeźdźca. Jego czarna broda pokryta była kurzem i krwią, i niewolnicy zmywali z niego brud, kiedy siedział pośród swych ludzi, ogryzając baranią kość. A jednak, pomimo tego brudu i wyszczerbionej, pogiętej zbroi, było coś nieomylnie królewskiego w jego wyglądzie. Cyaxares był królewskim synem, ostatnim z rodu biorącego początek w zamierzchłych wiekach Gobi, kiedy rządzili feudalni baronowie. Lecz jego twarz była tragiczną ruiną. Niegdyś gościła na niej duma i szlachetna siła, których siady wciąż jeszcze przebijały, niczym przez mętną wodę, — przez maskę okrucieństwa i występku grubo powlekającą rysy Cyaxaresa. Szare oczy, które zapalały się czerwienią tylko w ogniu walki, spoglądały chłodno i beznamiętnie. Teraz to martwe spojrzenie spoczywało na skrępowanej postaci Chalema, zwyciężonego króla Sardopolis. W porównaniu z potężnym Cyaxaresem Chalem wydawał się wątły; ale pomimo ran stał sztywno wyprostowany, a jego blada twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Dziwaczny kontrast! Marmurowa, ozdobiona gobelinami sala tronowa powinna raczej oglądać wesołe parady, a nie takie ponure sceny. Jedyny człowiek, który nie raził w tym otoczeniu, stał obok tronu — smukły, ciemny młodzieniec odziany w aksamity i jedwabie, które wyraźnie nie ucierpiały w walce. To był Necho, zaufany króla, a także — jak powiadali niektórzy — jego osobisty demon. Nie wiadomo było, skąd się wziął, ale niewątpliwie posiadał zły wpływ na króla. Nieznaczny uśmiech pojawił się na przystojnej twarzy młodzieńca. Necho wygładził swoje ciemne, kędzierzawe włosy, pochylił się niżej i szepnął coś królowi. Ten kiwnął głową, odprawił gestem służebnicę, która namaszczała mu brodę, po czym powiedział krótko: — Twoja potęga została złamana, Chalemie. Ale okażemy ci miłosierdzie. Złóż wiernopoddańczą przysięgę, a ocalisz życie. W odpowiedzi Chalem splunął na marmurowe płyty podłogi. Dziwny błysk zamigotał w oczach Cyaxaresa. Niemal niedosłyszalnie król mruknął: — Dzielny człowiek. Zbyt dzielny, żeby umierał… Jakby wbrew woli odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Necho. Ten milczący wzrok przekazywał jakąś wiadomość, ponieważ Cyaxares sięgnął po długi, zakrwawiony miecz u boku, wstał, zszedł z podwyższenia… i zamachnął się. Chalem nie zrobił nic, żeby uchylić się od ciosu. Stal rozcięła czaszkę i mózg. Trup osunął się na ziemię, a Cyaxares stał, spoglądając na niego bez wzruszenia. Wyszarpnął miecz z ciała. — Rzućcie to ścierwo sępom — rozkazał. Od pobliskiej grupki więźniów dobiegło gniewne przekleństwo. Król odwrócił się szukając wzrokiem człowieka, który ośmielił się przemówić. Skinął ręką. Dwaj strażnicy wypchnęli do przodu wysokiego, muskularnego mężczyznę o żółtych włosach i mocnej, choć młodej twarzy, teraz pociemniałej z wściekłości. Mężczyzna nie nosił zbroi i jego pierś przecinały liczne rany. — Kim jesteś? — zapytał Cyaxares ze złowróżbnym spokojem, wciąż trzymając obnażony miecz. — Jestem książę Raynor, syn króla Chalema. — Szukasz śmierci? Raynor wzruszył ramionami. — Dzisiaj już otarłem się o śmierć. Zabij mnie, jeśli chcesz. I tak zarżnąłem z tuzin twoich wilków. Zawsze to jakaś pociecha. Za plecami króla rozległ się szelest jedwabi, wywołany lekkim poruszeniem Necho. Ukryte wśród zmierzwionej brody wargi króla skrzywiły się. Jego twarz nagle stała się znowu twarda i okrutna. — Czyżby? A więc zanim zajdzie następne słońce, będziesz czołgał się u moich stóp. — Skinął ręką. — Na pewno pod tym pałacem są lochy tortur. Sudrach! Krępy, odziany w skóry mężczyzna wystąpił do przodu i zasalutował. — Słyszałeś moje życzenie. Wykonaj je. — Jeśli przyczołgam się do twoich stóp — cicho powiedział Raynor — to podetnę ci ścięgna, opasły wieprzu. Król zasapał gniewnie. Bez słowa skinął na Sudracha. Oprawca poszedł za Raynorem, którego wyprowadzono z komnaty. Cyaxares znowu usiadł na tronie i zadumał się na chwilę, póki niewolnik nie przyniósł mu wina w pozłacanym kielichu. Ale trunek nie zdołał rozproszyć ponurego nastroju króla. Wreszcie Cyaxares wstał i podszedł do komnat poprzedniego władcy, których najeźdźcy nie śmieli splądrować ze strachu przed gniewem swojego pana. Nad jedwabnym łożem wisiał lśniący sztandar — szkarłatny smok z rozpostartymi skrzydłami i sztywno uniesionym kolczastym ogonem. Cyaxares w milczeniu przyglądał mu się przez jakiś czas. Nie odwrócił się, kiedy usłyszał miękki głos Necho. Młodzieniec powiedział: — Jeszcze raz smok zwyciężył. — Tak — odparł tępo Cyaxares. — Jeszcze raz czarna hańba i występek zatriumfowały. To był zły dzień, kiedy cię spotkałem, Necho. Rozległ się cichy śmiech. — A przecież wezwałeś mnie, o ile pamiętasz. Tam u siebie było mi całkiem dobrze, póki mnie nie przywołałeś. Król wzdrygnął się mimo woli. — Wolałbym, żeby Isztar poraziła mnie piorunem tamtej nocy. — Isztar? Teraz czcisz innego boga. Cyaxares obrócił się gwałtownie i wyszczerzył zęby. — Necho, nie doprowadzaj mnie do ostateczności! Wciąż jeszcze mam władzę… — Masz całkowitą władzę — odparł niski głos. — Tak jak chciałeś. Przez kilka uderzeń serca król nie odpowiadał. Potem wyszeptał: — Ja pierwszy okryłem hańbą nasz królewski ród. Kiedy zostałem ukoronowany, poprzysiągłem na groby moich przodków, że pozostanę wierny ich pamięci. Przez pewien czas dotrzymywałem tych ślubów. Rządziłem dobrze i sprawiedliwie… — I szukałeś mądrości. — Tak. Nie byłem zadowolony. Pragnąłem rozsławić imię i dlatego wezwałem czarnoksiężnika… Bleysa z Czarnego Stawu. — Bleys — mruknął Necho. — Nawet sporo umiał. A jednak… nie żyje. Oddech króla stał się nierówny. — Wiem. Zamordowałem go… na twój rozkaz. A ty pokazałeś mi, co się z nim stało później. — Bleys nie jest teraz szczęśliwy — powiedział Necho łagodnie. — Służył temu samemu panu co ty. I dlatego… — cichy głos nabrał mocy. — I dlatego żyj! Ponieważ na mocy naszego układu dam ci całą władzę nad ziemią, piękne kobiety i skarby przekraczające wyobraźnię. Ale kiedy umrzesz — będziesz mi służył! Król stał milcząc i tylko żyły nabrzmiały na jego śniadym czole. Nagle z ochrypłym, nieartykułowanym przekleństwem wyszarpnął miecz z pochwy. Jasna stal śmignęła w powietrzu — i odskoczyła ze szczękiem. Przez ramię króla i przez całe ciało przebiegł lodowaty dreszcz, a jednocześnie w królewskiej komnacie zrobiło się ciemniej. Płomienie pochodni przygasły. Powietrze było zimne… i szeptało. Ciemność gęstniała coraz bardziej. Wreszcie wszędzie zaległa głęboka czerń, pośród której stała nieruchoma, jasna postać, promieniująca niesamowitym, nieziemskim światłem. Martwą ciszę przeszywały urywane szepty. Ciało Necho rozbłysło jaśniej, oślepiająco. Stał bez ruchu, bez słowa, aż wreszcie król skulił się wstrząsany szlochem. Miecz z brzękiem upadł na marmurową posadzkę. — Nie! — załkał król. — Przez litość… nie! — On nie ma litości — odparł cichy głos, zimny i złowrogi. — Dlatego módl się do mnie, psie, którego zowią królem! Módl się do mnie! I Cyaxares zaczął się modlić… 2. KREW W MIEŚCIE Książę Raynor cierpiał. Leżał rozciągnięty na kole tortur, wpatrując się w kamienne, ociekające wilgocią sklepienie piwnicy, a oprawca Sudrach rozgrzewał żelazne sztaby w palenisku. Obok stał wielki puchar wina. Od czasu do czasu Sudrach, nucąc pod nosem, sięgał po puchar i hałaśliwie pociągał łyk trunku. — Tysiąc sztuk złota, jeśli pomożesz mi uciec — powtórzył Raynor bez większej nadziei. — Na co złoto człowiekowi obdartemu ze skóry? — odparł Sudrach. — Taki los mnie czeka, jeśli uciekniesz. Poza tym skąd weźmiesz tysiąc sztuk złota? — Z mojej komnaty — wyjawił Raynor. — Są bezpiecznie ukryte. — Możesz kłamać. W każdym razie i tak powiesz mi, gdzie jest ta skrytka, kiedy wypalę ci oczy. Wówczas zdobędę złoto — o ile ono istnieje — bez żadnego ryzyka. Raynor zamiast odpowiedzi szarpnął sznury, które go krępowały. Pęta nie ustąpiły. Raynor natężył wszystkie siły, aż krew zatętniła mu w skroniach, ale kiedy wreszcie dał za wygraną, ani na krok nie zbliżył się do wolności. — Niepotrzebnie się męczysz — rzucił Sudrach przez ramię. — Lepiej oszczędzaj siły. Będziesz ich potrzebował, żeby krzyczeć. Wyjął żelazny pręt z ognia. Jego koniec żarzył się czerwienią. Raynor wpatrywał się w narzędzie tortur z pełną grozy fascynacją. Nieprzyjemny rodzaj śmierci… Ale kiedy rozżarzony pręt zbliżył się do piersi Raynora, nastąpiła przerwa. Żelazne drzwi otwarły się z rozmachem i stanął w nich wysoki, potężnie umięśniony czarny człowiek. Sudrach odwrócił się, odruchowo podnosząc pręt niczym broń. Potem odprężył się i spojrzał pytająco na przybysza. — Kim jesteś, u diabła? — warknął. — Nubijczyk Eblik — odrzekł czarny z ukłonem. — Przynoszę wiadomość od króla. Zgubiłem drogę w tym przeklętym pałacu i dopiero teraz cię znalazłem. Król ma jeszcze dwóch więźniów, których oddaje w twoje ręce. — Doskonale! — Sudrach zatarł ręce. — Gdzie oni są? — W tym… — przybysz podszedł bliżej, grzebiąc przy pasie. Nagle zakrwawiony sztylet błysnął w powietrzu i zagłębił się w ciało. Sudrach wrzasnął, wyrzucił w górę zakrzywione dłonie i powoli zgiął się wpół. Napastnik odskoczył, a Sudrach osunął się na kamienną podłogę, drgnął nieznacznie i znieruchomiał. — Bogom niech będą dzięki! — jęknął Raynor. — Ebliku, wierny sługo, przybywasz w samą porę! Czarna, szkaradna twarz Eblika była zatroskana. — Pozwól, książę… Przeciął sznury, które krępowały więźnia. — To nie było łatwe. Kiedy rozdzielono nas w bitwie, panie, wiedziałem, że Sardopolis padnie. Zamieniłem odzienie z jednym z ludzi Cyaxaresa… którego zabiłem… i czekałem na szansę ucieczki. Tylko przez szczególny traf usłyszałem, że obraziłeś króla i skazano cię na tortury. Więc… — wzruszył ramionami. Raynor, wreszcie wolny, zeskoczył z koła tortur i rozprostował zesztywniałe mięśnie. — Czy ucieczka będzie łatwa? — Zobaczymy. Wielu żołnierzy upiło się lub zasnęło. W każdym razie nie możemy tu zostać. Dwaj mężczyźni ostrożnie wyśliznęli się na korytarz. Nieopodal leżał martwy strażnik, unurzany we własnej krwi. Minęli go pospiesznie i cicho przekradli się przez pałac. Wiele razy musieli kryć się w bocznych korytarzach, żeby ich nie spostrzeżono. — Gdybym wiedział, gdzie śpi Cyaxares, zaryzykowałbym życie, żeby poderżnąć mu gardło — oświadczył Raynor. — Czekaj! Tędy! Na końcu wąskiego korytarza znajdowały się drzwi, które otwarły się pod naciskiem ręki i ukazały ogród skąpany w blasku księżyca. — Pamiętam — odezwał się Eblik — tędy wszedłem. Tutaj… — zanurkował w krzaki i wkrótce wynurzył się ponownie, niosąc miecz i ciężki topór wojenny; topór wepchnął za pas. — Co teraz? — Przez mur — odparł Raynor i ruszył przodem. Niełatwo było wspiąć się na wysoki wał obronny, ale obok rosło rozłożyste drzewo i czepiając się jego gałęzi, dwaj mężczyźni pokonali wreszcie przeszkodę. Kiedy Raynor lekko zeskoczył na ziemię po drugiej stronie muru, usłyszał nagły okrzyk. Rozejrzał się i zobaczył, że biegnie ku niemu gromada ludzi, odzianych w zbroje połyskujące w świetle księżyca. Zaklął cicho. Eblik już uciekał. Jego długie nogi pokonywały przestrzeń w zdumiewającym tempie. Raynor pobiegł za nim, chociaż w pierwszym odruchu chciał zostać i przyjąć walkę. Ale wobec przewagi ludzi Cyaxaresa takie postępowanie oznaczałoby samobójstwo. Prześladowcy wywrzaskiwali pogróżki za dwójką uciekinierów. Zabłysły wydobyte miecze. Raynor chwycił ramię towarzysza, wciągnął go w boczną alejkę i obaj przyspieszyli biegu, gorączkowo szukając jakiegoś schronienia. To Eblik pięć minut później spostrzegł świątynię. Przebiegając przez zalany krwią, pokryty trupami dziedziniec, wykrzyknął pospiesznie jakieś słowo i po chwili obaj zbiegowie wpadli do wnętrza budynku. Z wysokiego sklepienia zwieszała się złocista kula, błyszcząca słabo w półmroku. To był święty dom Słońca, przybytek największego boga Amona. Eblik bywał tu wcześniej i znał drogę. Poprowadził Raynora obok podartych gobelinów i poprzewracanych kadzielnic, a potem zatrzymał się przed złocistą zasłoną i nasłuchiwał. Nie było słychać pogoni. — Dobrze! — powiedział nubijski wojownik. — Mówiono mi, że stąd prowadzi sekretne przejście, chociaż nie wiem, gdzie go szukać. Może znajdziemy je wspólnymi siłami. Odsunął zasłonę i obaj weszli do sanktuarium boga. Raynor bezwiednie wyszeptał przekleństwo i jego brązowe palce zacisnęły się na rękojeści miecza. Znajdowali się w niewielkiej komnacie o ścianach, suficie i podłodze błękitnych jak letnie niebo. Było tu pusto, tylko na środku stała samotna, wielka, złota kula. Na lśniącej kuli spoczywał człowiek. Samotna pochodnia na ścianie rzucała migoczące światło na skręcone, zakrwawione ciało, na siwą brodę splamioną krwią. Mężczyzna leżał rozciągnięty na kuli, przybity żelaznymi gwoździami, które przeszywały jego dłonie i stopy i tkwiły głęboko w złocie. Obracał siwą głowę z boku na bok, patrząc niewidzącym wzrokiem i tocząc pianę z ust. Zajęczał. — Wody! Na miłość Amona, kroplę wody! Usta Raynora zacisnęły się w wąską, białą kreskę. Z pomocą Eblika wyrwał żelazne gwoździe. Umęczony kapłan jęczał i przygryzał okaleczone wargi, ale nie wydał krzyku. Wkrótce zmasakrowane ciało spoczęło na błękitnej podłodze. Eblik mruknąwszy coś zniknął i po chwili wrócił, niosąc kubek, który przysunął do ust umierającego człowieka. Kapłan pił łapczywie. — Książę Raynor! — szepnął. — Czy król jest bezpieczny? Raynor pokrótce opowiedział, co się wydarzyło. Siwa głowa kapłana opadła. — Podnieście mnie… szybko! Raynor usłuchał. Kapłan przesunął rękami po złotej kuli i nagle pod dotknięciem jego palców kula pękła na dwie połowy niczym rozcięty owoc. W środku ukazał się otwór. Strome schody prowadziły w dół. — Ołtarz jest otwarty? Nie widzę dobrze. Zabierzcie mnie na dół. Nie znajdą nas w tej kryjówce. Raynor zarzucił sobie ciało starca na plecy i bez wahania ruszył w dół po schodach z Eblikiem depczącym mu po piętach. Ołtarz zamknął się za nimi z cichym zgrzytem —lśniąca kula, która zatrzyma i zmyli pogoń. Znaleźli się w absolutnej ciemności. Książę poruszał się ostrożnie, wypróbowywał każdy stopień, zanim przeniósł na niego ciężar ciała. Wreszcie poczuł pod stopami podłogę. Powoli pojawiło się słabe światło, niczym pierwsza zapowiedź poranku. Oświetliło pustą kamienną piwnicę, zbudowaną z topornie ciosanych głazów, dziwnie kontrastującą ze wspaniałym miastem na powierzchni. W jednej ścianie ziała czarna dziura. Na podłodze spoczywała okrągła metalowa tarcza, wgłębiona pośrodku, a w zagłębieniu leżał odłamek jakiegoś kamienia, przypominającego złotonośny marmur, wielkości połowy dłoni Raynora. Na skorupie wyrzeźbiono symbole, których książę nie rozpoznał, poza jednym — był to starożytny krzyż z pętlą, poświęcony bogu słońca. Delikatnie położył kapłana na ziemi, ale mimo wszystko ranny jęknął z bólu. Okaleczone ręce zatrzepotały w powietrzu. — Amonie! Wielki Amonie… dajcie mi jeszcze wody! Eblik usłuchał. Odzyskawszy częściowo siły, kapłan wyciągnął rękę i chwycił Raynora za ramię. — Jesteś silny. To dobrze! Siła będzie ci potrzebna w misji, którą musisz wypełnić. — Misja? Palce kapłana zacisnęły się mocniej. — Tak. Amon cię tutaj sprowadził. Ty będziesz posłańcem zemsty. Nie ja. Moje chwile są policzone. Uchodzi ze mnie siła..! Milczał przez chwilę, po czym znowu przemówił: — Chcę ci coś powiedzieć. Czy znasz legendę o założeniu Sardopolis? Dawno temu pewien straszliwy bóg miał swój ołtarz w tym miejscu i służyli mu wszyscy mieszkańcy lasu… dopóki nie przyszli ci, którzy służą Amonowi. Pokonali i uwięzili leśnego boga, wygnali go do Doliny Ciszy i on tam nadal spoczywa, spętany silnym czarem i pieczęcią Amona. Ale istnieje proroctwo, że pewnego dnia Amon zostanie obalony, a spętany bóg rozerwie okowy i powróci do swoich włości, na ruiny Sardopolis. Dzień proroctwa nadszedł! Kapłan wyciągnął rękę. — Wszędzie ciemno. Ale pieczęć powinna tu być… nie ma jej? — Kawałek marmuru? — zapytał Raynor. — Tak… ten talizman. Weź go! Głos kapłana zabrzmiał rozkazująco. Raynor wykonał polecenie. — Mam go. — Dobrze. Pilnuj tej rzeczy. Teraz podnieś tarczę. Niemal z lękiem książę podważył metalową płytę. Okazała się zdumiewająco lekka. Pod spodem nie było nic, tylko wyszczerbiony kamień, nieudolnie rzeźbiony w archaiczne figury i symbole. Kamień… a jednak Raynor skądś wiedział, że ten głaz jest straszliwie stary, że istnieje od zarania czasu. — Ołtarz leśnego boga — oznajmił kapłan. — On powróci tu, kiedy zostanie uwolniony. Musisz iść do Skalnego Zbójcy i oddać mu talizman. On będzie wiedział, co to znaczy. Amon zostanie pomszczony… Nagle kapłan poderwał się, wzniósł ramiona i łzy popłynęły z jego ślepych oczu. — Ohe! Ohe! — wykrzyknął. — Runęła na wieki świątynia Amona! Runęła w proch i pył… Upadł, jak pada drzewo, zwalił się na kamienie z ramionami rozkrzyżowanymi jak w modlitwie. Tak umarł ostatni kapłan Amona z Gobi. Raynor zamarł na chwilę. Potem pochylił się nad zwiotczałym ciałem. Krótkie oględziny przekonały go, że kapłan nie żyje. Wzruszył ramionami i wsunął za pas odłamek marmuru. — Chyba tam jest wyjście — powiedział, pokazując dziurę w ścianie — chociaż nie wygląda zachęcająco. No cóż, chodźmy. Wcisnął się w wąski otwór, przeklinając pod nosem, a Eblik ruszył za nim. 3. SKALNY ZBÓJCA Cyaxares powolnymi krokami przemierzał komnatę, gniewnie marszcząc krzaczaste brwi. Raz czy dwa razy jego dłoń zacisnęła się konwulsyjnie na rękojeści miecza, a skrywane cierpienie wyrwało mu z piersi głośny jęk. Ale ani razu nie spojrzał na szkarłatny symbol smoka, wiszący nad łożem. Podszedł do okna i spojrzał w dół, na miasto. Potem jego wzrok powędrował dalej, poza równinę, w stronę odległych, zalesionych gór. Król westchnął ciężko. — Przyjrzyj się dobrze, Cyaxaresie — przemówił jakiś głos. — Ponieważ stamtąd nadejdzie twoja zguba, jeśli nie zaczniesz szybko działać. — Czy to ty, Necho? — zapytał ze znużeniem król. — Jakie nowe bezeceństwo mam popełnić? — Dwaj ludzie wędrują na południe do Doliny Ciszy. Muszą zginąć, zanim tam dojdą. — Dlaczego? Czy wezwą stamtąd pomocy? Necho nie odpowiedział od razu. Wreszcie rzekł z wahaniem: — Bogowie mają własne tajemnice. W Dolinie Ciszy znajduje się coś, co może rozbić w pył całą twoją potęgę i chwałę. Wówczas nawet ja ci nie pomogę. Mogę tylko udzielić ci rady i jeśli mnie posłuchasz… to dobrze. Ale nie mogę, nie wolno mi działać, z przyczyn, których nie potrzebujesz znać. Wyślij zatem swoich ludzi, rozkaż im doścignąć tamtych dwóch i zabić ich… szybko! — Jak sobie życzysz — odparł król i odwrócił się, żeby wezwać sługę. — Ścigają nas żołnierze — oznajmił Eblik, osłaniając oczy stwardniałą dłonią. Dosiadał długonogiej kasztanowej klaczy, a Raynor jechał obok na wielkim siwym rumaku o czerwonych nozdrzach i płomiennym oku. Książę odwrócił się w siodle i spojrzał za siebie. — Na bogów! — mruknął. — Cyaxares wysłał za nami połowę armii. Całe szczęście, że ukradliśmy te wierzchowce. Dwaj uciekinierzy skierowali konie na szczyt niskiego wzgórza ukrytego w lesie. Za nimi, u stóp wzniesienia, leżała wielka równina i zniszczone miasto Sardopolis; przed nimi wznosiły się postrzępione szczyty, porośnięte dębami, sosnami i jodłami. Nubijczyk oblizał wyschnięte wargi i powiedział chrapliwie: — Czuję w gardle ognie wszystkich piekieł. Wynośmy się z tej dziczy, gdzie nie ma nic do picia oprócz wody. — Zbójca napoi cię winem… albo krwią — odparł Raynor. — Tak czy owak musimy odnaleźć tego Zbójcę i poprosić go o pomoc. Kiedyś pewien najemnik wskazał mi drogę. Uderzył obcasami w boki konia i wierzchowiec ruszył kłusem. Po chwili grzbiet wzgórza zakrył zbiegów przed ludźmi Cyaxaresa. Dwaj jeźdźcy zagłębiali się coraz dalej w leśną głuszę, gdzie żyły wilki, wielkie niedźwiedzie oraz — jak szeptali niektórzy — potworne, wężowate bazyliszki. Mijali ośnieżone szczyty, które wbijały białe iglice w błękit nieba, jechali brzegami głębokich wąwozów, z których dochodził niski, grzmiący huk wodospadów. A za nimi uparcie podążała pogoń, oddział ponurych, groźnych żołnierzy, ścigający ich wolno, lecz nieprzerwanie. Ale Raynor znał niejeden fortel. Trzykrotnie poprowadził swego rumaka pod prąd strumienia, a mądre zwierzę ostrożnie wybierało drogę; to znów spuścił lawinę, która zablokowała szlak. Tak więc kiedy dwaj jeźdźcy dotarli do wielkiej, porośniętej trawą kotliny, ludzie Cyaxaresa zostali daleko z tyłu. Ze wszystkich stron wznosiły się góry. Pośrodku leżała szeroka dolina, gdzie rosły krzewy i zielone zagajniki. Daleko w przodzie piętrzył się wysoki wał obronny, który w jednym miejsca rozdzielał się, tworząc wąski kanion. Po prawej stronie nad wąwozem wystrzelała w górę wielka, szara skała, ogromna niczym góra. Nagą kamienną płaszczyznę przecinał kręty szlak wykuty w kamieniu, który prowadził do zamku stojącego na szczycie. Nawet z tej odległości można było ocenić rozmiary potężnej budowli — kamiennej twierdzy, dziwacznie przystrojonej jaskrawymi, trzepoczącymi chorągwiami i proporcami. Raynor pokazał zamek. — On tam mieszka. Skalny Zbójca. — A tam jest niebezpieczeństwo — odparł Eblik, chwytając za wojenny topór. — Patrz! Z pobliskiej kępy drzew wypadł oddział jeźdźców. W popołudniowym słońcu zabłysły wzniesione włócznie, hełmy i tarcze. Jeźdźcy z krzykiem natarli na dwójkę przybyszów. Raynor ujął rękojeść miecza i zawahał się. — Schowaj broń — rozkazał Eblikowi. — Przybywamy jako przyjaciele. — Ale czy oni o tym wiedzą? — odparł z powątpiewaniem Nubijezyk. Mimo wszystko schował miecz do pochwy i czekał, aż jeźdźcy zbliżą się na kilka kroków. Jeden wysunął się do przodu, wysoki mężczyzna na karym ogierze. — Czyżby życie wam zbrzydło, że szukacie twierdzy Zbójcy? — zapytał. — A może chcecie wstąpić do niego na służbę? — Przynosimy wiadomość — wyjaśnił Raynor. — Wiadomość od kapłana Amona. — My tutaj nie znamy żadnych bogów — warknął tamten. — Ale znacie wojenne rzemiosło, sądząc po waszych wyszczerbionych zbrojach — odparł Raynor. — Sardopolis upadło! Cyaxares zajął miasto i zamordował króla, mojego ojca, Chalema z Sardopolis. Ku jego zdumieniu gromada ryknęła gromkim śmiechem. Dowódca powiedział: — Co to ma wspólnego z nami? Nie mamy innego króla oprócz Zbójcy. Ale zaprowadzimy was przed jego oblicze, jeśli taka jest wasza wola. Wstyd byłoby walczyć w dwunastu przeciwko dwóm, a wasze łachmany i tak są niewiele warte. Eblik nastroszył się jak kogut. — Na bogów, niewiele wiecie o uprzejmości! Za jednego miedziaka gotów jestem rozłożyć cię na miejscu! Dowódca z namysłem podrapał się po karku i wyszczerzył zęby. — Możesz spróbować później, jeśli tego chcesz, mój obdarty samochwało. Ale teraz chodźcie, ponieważ Zbójca jest w zamku, a dziś wieczór wyrusza na wyprawę. Raynor kiwnął głową i spiął konia ostrogami. Nubijczyk jechał u jego boku. Otoczeni przez ludzi Zbójcy przemierzyli dolinę i dotarli do podnóża skały. Potem wspięli się stromą, niebezpieczną ścieżką na urwiste zbocze, przejechali zwodzony most i na dziedzińcu zsiedli z koni. Raynora zaprowadzono przed oblicze Skalnego Zbójcy. Był to potężny mężczyzna o lśniących, czerwonych policzkach i szpakowatej brodzie, w koronie zawadiacko przekrzywionej na splątanych, kędzierzawych włosach. Siedział w wysokiej kamiennej sali przed buzującym ogniem. U jego stóp stała otwarta żelazna szkatuła, z której wyjmował klejnoty, ozdoby i złote łańcuchy godne królewskiego skarbca, oglądał je dokładnie i gęsim piórem zapisywał coś na pergaminie leżącym na kolanach. Podniósł wzrok i wesołym spojrzeniem zmierzył zarumienioną twarz Raynora pod strzechą żółtych włosów. — No, Samar, co tam znowu? — Dwaj obcy. Mają wiadomość dla ciebie… przynajmniej tak powiedzieli. Nagle twarz Zbójcy spoważniała. Pochylił się do przodu, strącając klejnoty z kolan. — Wiadomość? Jest tylko jedna wiadomość, której mogę się spodziewać… mów, ty! Kto cię przysłał? Raynor śmiało postąpił do przodu. Wyjął zza pasa odłamek marmuru i podał Zbójcy. — Kapłan Amona kazał, żebym ci to oddał — oznajmił. — Sardopolis padło. Na jedno uderzenie serca zapanowała cisza. Potem Zbójca wziął skorupę i obejrzał ją dokładnie. — Tak — mruknął. — Więc moje rządy się kończą. Przez długie lata moi przodkowie panowali na tej skale, czekając na wezwanie, które nie nadchodziło. A teraz nadeszło. Podniósł wzrok. — Odejdźcie wszyscy, oprócz tych dwóch. A ty, Samar, zaczekaj, powinieneś o tym wiedzieć. Pozostali wyszli. Zbójca krzyknął za nimi: — Zawołajcie Delphię! Odwrócił się i zapatrzył w płomienie. — Więc ja, Kialeh, muszę wypełnić dawne ślubowanie moich przodków. A najeźdźcy są blisko. No cóż… Przerwano mu. Weszła dziewczyna z dumnie uniesioną ciemną głową, w wyszczerbionym pancerzu okrywającym smukłe ciało. Podeszła do Zbójcy i rzuciła mu na kolana błyszczący klejnot. — Czy to jest moja nagroda? — parsknęła. — Bogowie, przecież zdobyłam zamek Ossana niemal w pojedynkę, a dostałam mniej od Samara! — Jesteś moją córką — spokojnie powiedział Zbójca. — Czy dlatego masz otrzymywać większe przywileje w naszym wolnym bractwie? Zamilcz i słuchaj. Raynor z przyjemnością obserwował twarz dziewczyny. Biło z niej piękno, mroczne, dzikie, nieskażone piękno i siła, widoczna w mocnym zarysie szczęki oraz w płomiennym spojrzeniu czarnych oczu. Czarne jak heban kędziory rozpuszczonych włosów spadały na zakute w stal ramiona. — No? — burknęła dziewczyna. — Już się napatrzyłeś? — Daj mu spokój — mruknął Zbójca. — Słuchajcie mnie wszyscy. Opowiem wam pewną historię. Jego głęboki głos nabrał mocy. — Dawno temu, przed wiekami, był tu barbarzyński kraj. Ludzie czcili leśnego boga zwanego… — jego dłoń szybko uczyniła dziwaczny znak — …zwanego Pan. Potem z północy przybyli dwaj królowie, bracia, którzy sprowadzili tu boga słońca, Amona. Wówczas wybuchła wojna i stal spłynęła krwią. Ale Amon zwyciężył. Leśny bóg został uwięziony w Dolinie Ciszy, która leży za moim zamkiem. Dwaj królowie zawarli umowę. Jeden miał rządzić w Sardopolis, zaś drugi, młodszy, otrzymał we władanie wielki zamek u wrót Doliny Ciszy i musiał strzec spętanego boga. Dopóki nie nadejdzie wiadomość… Zbójca zważył w dłoni lśniący kamień. — Ponieważ istniało proroctwo, że pewnego dnia władza Amona będzie złamana. Przepowiednia mówi, że wówczas leśny bóg zostanie uwolniony i zemści się na tych, którzy zniszczyli Sardopolis. Przez długie wieki moi przodkowie strzegli tej skały, a ja, Kialeh, jestem ostatni z rodu. Ach — westchnął. — Wielkie dni przeminęły. Nigdy już Zbójca nie wyruszy, żeby grabić, plądrować i drwić sobie z bogów. Nigdy… co to jest? Uzbrojony człowiek wpadł do sali. Jego oczy płonęły, twarz miał ściągniętą jak pysk wilka. — Kialehu! W dolinie jest wojsko! — Na szejtana! — zaklął Raynor. — Ludzie Cyaxaresa! Ścigali nas… Dziewczyna, Delphia, odwróciła się gwałtownie. — Zebrać ludzi! Obejmę dowództwo… Nagle Zbójca wydał grzmiący ryk. — Nie! Na wszystkich bogów, z których szydziłem… nie! Czy chcesz mi odebrać moją ostatnią walkę, dziewczyno? Zbierz twoich ludzi, Samar… ale ja będę dowodził! Samar skoczył wypełnić rozkazy. Delphia uścisnęła ramię ojca. — Więc będę walczyć razem z tobą. — Mam dla ciebie inne zadanie. Zaprowadź tych dwóch przez Dolinę Ciszy do miejsca, które znasz. Trzymaj — rzucił księciu marmurową skorupę. — Weź to. Będziesz wiedział, jak tego użyć, kiedy nadejdzie czas. Potem zniknął za zasłoną z czarnego brokatu. Raynor z ciekawością przyglądał się dziewczynie. Jej twarz zbladła pod opalenizną, z oczu wyzierał strach. Bez drżenia gotowa była przyjąć krwawą walkę, ale wędrówka przez Dolinę Ciszy oznaczała dla niej coś o wiele gorszego. A jednak powiedziała: — Chodźmy. Mamy mało czasu. Wyprowadziła Raynora i Eblika z sali. Przeszli przez zamek, surowy w swej wspaniałości, po czym dziewczyna zatrzymała się przed gładką kamienną ścianą. Nacisnęła ukrytą sprężynę. Część ściany odsunęła się, odsłaniając mroczne przejście, prowadzące w dół. Delphia przystanęła na progu i odwróciła się do dwóch mężczyzn. — Zbierzcie całą odwagę — szepnęła drżącymi ustami. Ponieważ teraz schodzimy do piekła… 4. DOLINA CISZY A jednak początkowo wydawało się, że w dolinie nie ma nic strasznego. Wynurzyli się z jaskini ukrytej w gęstym lesie. Rozglądając się, Raynor ujrzał strome górskie zbocza, które czyniły to miejsce prawdziwym więzieniem. Słońce już zaszło, ale księżyc w pełni wisiał nad wschodnią granią. W jego blasku rysowała się czarna sylwetka zamku Zbójcy. Weszli do lasu. Mech pod stopami głuszył ich kroki. Wędrowali w półmroku, który przecinały smugi księżycowej poświaty przefiltrowanej przez liście. Raynor uświadomił sobie dziwną ciszę zalegającą wszędzie wokół nich. Nie było słychać żadnego dźwięku. Milczały ptaki i zwierzęta, nawet wiatr nie szeleścił wśród nieruchomych liści. Ale zdawało się księciu, że las rozbrzmiewa jakimś niesamowitym szeptem. Ten nieuchwytny odgłos, tuż poniżej progu słyszalności, drażnił napięte nerwy. — Nie podoba mi się to — oświadczył Eblik głuchym, zdławionym głosem. Jego brzydka twarz zastygła w maskę strachu. — Pan jest tutaj uwięziony — szepnęła Delphia. — Ale jego moc nie osłabła… Bez słowa szli przez milczący las. Raynor nagle zdał sobie sprawę, że tajemniczy szept, przenikający leśne mroki, powoli i niepostrzeżenie zaczął przybierać na sile — a może to słuch lepiej się przystosował. Stłumiony pomruk, odległy i słaby, w którym zdawało się rozbrzmiewać wiele głosów… Oddech wiatru… szelest liści… perlisty śmiech mroczonych strumieni… Brzmiał teraz głośniej i Raynor przyłapał się na tym, że myśli o niezliczonych odgłosach pierwotnej, dzikiej puszczy. Śpiew ptaków i ryk zwierząt… A ponad tym wszystkim potężny, nieuchwytny rytm, przeraźliwa melodia bez słów, odległe piszczałki, na dźwięk których książę poczuł ciarki pełzające po skórze. — To jest fala życia — cicho powiedziała Delphia. — Bicie serca pierwszego boga. Puls ziemi. Po raz pierwszy Raynor wyczuł bliskość pierwotnych tajemnic świata. Często zapuszczał się samotnie w las, ale nigdy jeszcze to dzikie pustkowie nie przeniknęło do jego duszy. Czuł ogromną i straszliwą moc uśpioną w ziemi pod jego stopami, potęgę związaną nierozerwalnie z człowiekiem od czasów, kiedy pierwsze żywe stworzenie wynurzyło się z kipiących mórz, które niegdyś pokrywały młodą planetę. Przed milionami lat człowiek wyszedł z ziemi i piętno pochodzenia wypaliło się głęboko w jego świadomości. Zatrwożony, lecz dziwnie szczęśliwy, jak bywają szczęśliwi ludzie we śnie, książę ponaglił swoich towarzyszy i przyspieszył kroku. Las ustąpił miejsca rozległej polanie, gdzie potrzaskane białe głazy wznosiły się ku niebu. Spękane kolumny i perystyle lśniły w świetle księżyca. Niegdyś stała tu świątynia. Teraz ruiny porosły mchem i płożącymi roślinami. — Tutaj — odezwała się dziewczyna stłumionym szeptem. — Tutaj… Zatrzymali się pośrodku kręgu zwalonych kolumn. Delphia pokazała blok marmuru, w którym osadzono metalową tarczę. We wgłębieniu metalu leżał pęknięty odłamek marmuru. — Talizman — powiedziała Delphia. — Przyłóż do niego tamten. Milczenie… i bezgłośna fala ukrytego życia wzbierająca wszędzie wokół nich. Raynor wyjął zza pasa amulet i postąpił do przodu, pokonując strach. Pochylił się nad tarczą, przyłożył marmurową skorupę do marmuru… Dwa odłamki przywarły do siebie jak przyciągane magnesem. Złączyły się w jedno. Zygzakowata linia pęknięcia zbladła i znikła. Raynor trzymał w dłoni talizman — cały, nie zniszczony! Teraz odległy pomruk nagle spotężniał w krzyk — radosny, głośny, triumfalny! Metalowa tarcza rozpadła się w kawałki. Pod nią książę dostrzegł niewielki, rzeźbiony kamień, taki sam jak kamień pod świątynią Amona. Ponad narastający ryk wzniósł się przenikliwy dźwięk piszczałek. Delphia chwyciła Raynora za ramię i odciągnęła go do tyłu. Twarz miała bladą jak kreda. — Piszczałki! — wykrzyknęła. — Wracajmy… szybko! Zobaczyć Pana to umrzeć! Ryk rozbrzmiewał coraz głośniej. Pośród wrzawy słychać było głębokie, basowe śmiechy, grzmiące okrzyki wesela. Chichot mrocznych strumieni zmienił się w huk wodospadów. Las zafalował w porywistych podmuchach wiatru. — Wracajmy! — zawołała nagląco dziewczyna. — Wracajmy! Obudziliśmy Pana! Raynor odruchowo wsadził talizman za pas, odwrócił się i pobiegł za Delphia i Eblikiem w mrok lasu. Ponad jego głową gałęzie kołysały się na wietrze. Dzikie dźwięki piszczałek rozlegały się coraz głośniej. Fala życia narastała… wznosiła się w szaleńczym hymnie triumfu! Wiatr szumiał: — Wolny… wolny! A niewidzialne rzeki śpiewały: — Wielki Pan jest wolny! Z oddali dobiegł stukot kopyt. Rozległo się głośne beczenie. Dziewczyna potknęła się, niemal upadła. Raynor chwycił ją za ramię i podtrzymał, walcząc z bezrozumnym strachem, który w nim narastał. Ponura twarz Nubijczyka lśniła od potu. — Pan, Pan jest wolny! — Evoe! Przed nimi rozwarł się czarny otwór jaskini. Na progu Raynor obejrzał się szybko i zobaczył, że cały wielki las chwieje się i faluje. Dysząc ciężko odwrócił się i pospieszył za Delphia i Eblikiem. — Na szejtana! — wyszeptał. — Co za demona wypuściłem na wolność? Potem był bieg, ucieczka krętym korytarzem po nie kończących się kamiennych stopniach schodów, przez ścianę, która ustąpiła pod palcami Delphii — i znaleźli się w zamku, który huczał od krzyków. Raynor przystanął, wyrwał miecz z pochwy i spojrzał na odległą kotłowaninę cieni. — Ludzie Cyaxaresa — rzekł. — Wdarli się do zamku. W obliczu przeciwników z krwi i kości książę nagle odzyskał panowanie nad sobą. Delphia biegła już korytarzem z dobytą bronią. Raynor i Nubijczyk pospieszyli za nią. Wpadli do wielkiej sali. Pierścień uzbrojonych ludzi otaczał małą grupkę, która broniła ostatniego przyczółka przy kominku. Raynor dostrzegł górujące nad innymi splątane kędziory i zjeżoną brodę Zbójcy Kialeha, a za nim jego zastępcę Samara. Trupy zaścielały podłogę. — Ha! — ryknął Zbójca ujrzawszy przybyszów. — Przybywacie w samą porę! W samą porę… żeby umrzeć z nami! 5. PRZEKLĘTE NIECH BĘDZIE MIASTO Ponury śmiech rozciągnął wargi Raynora. Książę zanurkował w wir walki, przebił mieczem czyjeś gardło, wyszarpnął ostrze, aż zaśpiewała stal. Eblik i Delphia dotrzymywali mu kroku. Miecz dziewczyny i topór Nubijczyka szerzyły straszliwe spustoszenie wśród żołnierzy Cyaxaresa, którzy zostali zaskoczeni atakiem od tyłu. Salę wypełnił wrzeszczący, przewalający się kłąb ludzi. Z tego zamętu wyłonił się jeden żołnierz, potężnie zbudowany drab, i krzyknął do innych: — Otoczyć ich! Ich jest tylko troje! Potem wszystko zatarło się w ogniu walki, wśród świstu broni, potężnych ciosów, które rozłupywały czaszki i rozpryskiwały wokół szarą materię mózgu. Delphia walczyła ramię w ramię z Raynorem, nieulękła w obliczu niebezpieczeństwa, a jej klinga migała w powietrzu jak żądło osy. Miecz księcia osłaniał ich oboje, kreśląc wokół nich migotliwy labirynt błyskawicznych ciosów. Zbójca zawirował w miejscu, jego miecz skruszył hełm i wgryzł się głęboko w kość. Na mgnienie ostrze utkwiło w czaszce. Jakiś inny żołnierz próbował przebić gardło Zbójcy. Samar odbił cios własną bronią, ale ta chwila nieuwagi kosztowała go życie. Celnie ciśnięta włócznia przebiła zbroję i kaftan i zagłębiła się w żywe ciało. Samar bezgłośnie osunął się na ziemię. Zbójca wpadł w szał. Rycząc przeskoczył nad trupem swego zastępcy i rzucił się do ataku. Przez chwilę powstrzymywał przeciwników — a potem ktoś rzucił w niego tarczą. Kialeh instynktownie podniósł miecz, żeby sparować uderzenie. Wilki rzuciły się na ofiarę. Zbójca krzyknął i upadł. Krew trysnęła na zmierzwioną brodę i splamiła czerwienią stalowosiwy zarost. Kiedy Raynor ponownie się obejrzał, Zbójca leżał martwy na palenisku, a jego głowa spoczywała wśród lśniących klejnotów, które wysypały się z przewróconej szkatuły. Raynor, Eblik i Delphia, troje ostatnich obrońców, stali teraz razem. Żołnierze otoczyli ich, pałając żądzą mordu, ale zawahali się na widok zimnej stali. Żaden nie chciał być pierwszym, który umrze. W tej chwili oczekiwania, kiedy zapadła względna cisza, książę usłyszał znajomy dźwięk. Odległy, niski, stłumiony ryk dotarł do jego uszu. I przenikliwe tony piszczałek… Hałas narastał. Żołnierze również go usłyszeli. Popatrzyli na siebie pytająco. W tych dźwiękach było coś, co mroziło krew w żyłach. Radosna wrzawa wypełniła cały zamek. Przez salę przeleciał chłodny powiew, niewidzialnymi palcami muskając spoconą skórę. Potem wiatr uderzył silniej. Pośród świstu wichury głosy szeptały: — Evoe! Evoe! Rozbrzmiewały coraz głośniej, dzikie, triumfalne i nieokiełznane. — Pan, Pan jest wolny! — Bogowie! — zaklął żołnierz. — Cóż to za diabelskie sprawki? — odwrócił się, wznosząc miecz. Poryw wiatru zerwał brokatowe kotary. Głosy wykrzykiwały ogłuszająco: — Pan jest wolny! Głośniej zagrały piszczałki. Rozległ się stukot małych kopytek. Zamek zakołysał się i zadrżał. Jakiś niejasny, niewytłumaczalny impuls kazał Raynorowi sięgnąć do pasa i chwycić w palce talizman boga słońca. Fala dobroczynnego ciepła przepłynęła z talizmanu w jego ciało — i ryk ucichł. Raynor przyciągnął do siebie Delphię i Eblika. — Bliżej! Stańcie bliżej! Komnata pociemniała. Nie — to tylko gęsty tuman mgły opadł wokół trójki wojowników, odgradzając ich od reszty świata. Raynor podniósł wysoko pieczęć Amona. Zasłona mgieł zawirowała. Za nią Raynor niewyraźnie widział żołnierzy, którzy gorączkowo biegali w kółko, niczym szczury zamknięte w pułapce. Mocno objął ramieniem opancerzoną talię Delphii. Nagle sala stała się lodowato zimna. Zamek zadrżał jak pod ciosami Tytanów. Podłoga zakołysała się pod stopami. Mgła pociemniała. Poprzez skłębione opary Raynor dostrzegł dziwaczne postacie, które tańczyły i podskakiwały… usłyszał stukot niewidzialnych kopytek. Rogate, porośnięte futrem stworzenia krzyczały radośnie i pląsały przy dźwiękach piszczałek Pana… Faun, satyr i driada przemknęły w szalonej sarabandzie wśród rzedniejących oparów. Rozległ się wrzask człowieka, na wpół zagłuszony przez tony piszczałek. — Evoe! — grzmiał demoniczny ryk. — Evoe! Bądź pozdrowiony, o Panie! Z niewytłumaczalną pewnością Raynor wiedział, że powinni teraz opuścić zamek — i to szybko. Wielka kamienna budowla dygotała już niczym drzewo pod naporem huraganu. Książę rzucił hasło do odwrotu i z wahaniem zrobił pierwszy krok, wysoko unosząc talizman. Ściana mgieł przesunęła się razem z nim. Za zasłoną oparów pląsały potworne kształty. Ale żołnierze Cyaxaresa nie krzyczeli już więcej. Trójka towarzyszy przebiegła przez zamek rozsypujący się w gruzy, przez dziedziniec i zwodzony most, po czym zeszli ze stromej skały. Zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy dotarli bezpiecznie do rozległej doliny. — Zamek! — krzyknął Eblik pokazując za siebie. — Patrzcie! Zamek się wali! To była prawda. Kamienna budowla runęła z hukiem, w kłębach kurzu. Na skalnym szczycie pozostały tylko ruiny… Delphia załkała cicho. — To koniec Zbójców po wsze czasy — szepnęła. — Ja… mieszkałam w tym zamku przez ponad dwadzieścia lat. A teraz wszystko znikło jak garść pyłu na wietrze. Zasłona mgieł rozpłynęła się. Raynor z powrotem wsunął talizman za pas. Eblik wpatrzony w skałę przełknął Ślinę z wysiłkiem. — I co teraz? — zapytał. — Wracamy tam, skąd przyszliśmy — odparł książę. — Musimy wydostać się z tej dziczy, a ja nie znam innej drogi. Dziewczyna przytaknęła. — Tak. Za tymi górami rozciąga się pustynia, a jedyna droga prowadzi do Sardopolis. Ale nie mamy koni. — Więc pójdziemy piechotą — stwierdził Eblik, ale Raynor chwycił go za ramię. — Tam! — pokazał. — Konie! Na pewno spłoszyły się i uciekły z zamku! I… na szejtana! Tam jest mój siwy rumak! Dobrze! Tak więc wkrótce troje jeźdźców wyruszyło do Sardopolis, a powietrze wokół nich zdawało się pulsować jakimś odległym, niesamowitym rytmem. * * * O świcie stanęli na szczycie wzgórza i ujrzeli w dole równinę. Wszyscy troje wstrzymali wierzchowce i wytrzeszczyli oczy. Przed nimi leżało miasto — ale jakże zmienione! To były ruiny. Zagłada nadeszła nad Sardopolis w nocy. Potężne wieże i blanki runęły, w murach obronnych ziały szerokie wyrwy. Z królewskiego pałacu nie pozostało nic poza jedną wieżą, z której jak na ironię zwisał sztandar ze smokiem. Przed ich oczami ta wieża również zachwiała się i runęła, a szkarłatne godło smoka legło w pyle Sardopolis. Na zrujnowanych wieżach i perystylach pląsały niewyraźne postacie w dziwacznych, niezgrabnych podskokach. Raynor pospiesznie odwrócił wzrok. Nie mógł jednak zatkać uszu na odległe dźwięki piszczałek, pogańskie i radosne, ale brzmiące dziwnie żałobną nutą. — Pan powrócił do swojej pierwszej świątyni — cicho powiedziała Delphia. — Lepiej nie zatrzymujmy się tutaj. — Na wszystkie piekła, zgadzam się z tobą — mruknął Nubijczyk, wbijając ostrogi w boki swego wierzchowca. — Dokąd teraz, Raynorze? — Na zachód, do Morza Cieni. Są tam miasta na wybrzeżu i galery, które odpływają z portów. Chyba że… — zwrócił pytające spojrzenie na Delphię. Dziewczyna zaśmiała się z goryczą. — Nie mogę tutaj zostać. Ta kraina powróciła do stanu dzikości. Pan znowu rządzi. Jadę z tobą. Troje wędrowców ruszyło na zachód. Ominęli z daleka niewielki zagajnik, gdzie leżał umierający człowiek. To był Cyaxares, zmasakrowany tak straszliwie, że tylko siła woli utrzymywała go przy życiu. Jego twarz zamieniła się w krwawą maskę. Bogate niegdyś szaty były podarte i brudne. Ujrzał trzech jeźdźców i natężył głos w słabym okrzyku, który zagłuszył wiatr. Obok króla stał smukły młodzieniec, oparty leniwie o pień drzewa. To był Necho. — Krzycz głośniej, Cyaxaresie — powiedział. — Na koniu mógłbyś dotrzeć do Morza Cieni. A gdybyś tego dokonał, czekałoby cię jeszcze wiele lat życia. Król ponownie zawołał. Wiatr porwał jego głos i potargał na strzępy. Necho zaśmiał się cicho. — Teraz już za późno. Odjechali. Poraniona głowa Cyaxaresa opadła, broda zanurzyła się w kurzu. Król wymamrotał spuchniętymi wargami: — Jeśli dotrę do Morza Cieni… będę żył. — To prawda. Ale jeśli tego nie dokonasz, umrzesz. A wówczas… — stłumiony śmiech wstrząsnął postacią Necho. Król z jękiem poczołgał się do przodu. Necho ruszył za nim. — Dobry koń zaniesie cię do Morza Cieni w ciągu trzech dni. Jeśli będziesz szybko maszerował, dojdziesz tam za sześć dni. Ale lepiej się pospiesz. Dlaczego nie wstajesz, mój Cyaxaresie? Król wypluł z ust gorzkie przekleństwo. W agonii przeczołgał się jeszcze kilka kroków, pozostawiając za sobą krwawy ślad na trawie… Krew kapała nieustannie z otwartych bliźniaczych ran ponad kostkami nóg. — Głaz, który cię przygniótł, był ostry, prawda, Cyaxaresie? — szydził Necho. — Spiesz się! Zostało ci niewiele czasu. Musisz przebyć góry i przepłynąć rzeki… I tak w ślad za Raynorem, Delphią i Eblikiem czołgał się umierający król, coraz słabiej słysząc tony piszczałek Pana, dobiegające z Sardopolis. Wkrótce z błękitnego nieba opadł pierwszy sęp i ruszył w pościg za ofiarą, cierpliwy jak milczący Necho; łopot jego skrzydeł był ledwie słyszalny w ciężkiej, martwej ciszy. A Raynor, Delphia i Eblik jechali dalej ku morzu… przeł. Danuta Górska CYTADELA CIEMNOŚCI The Citadel of Darkness Posłuchaj, o Królu, a opowiem ci o wspaniałych pałacach i mężnych wojownikach zagubionych w pomroce dziejów — tak, dawno, dawno temu, zanim jeszcze Tyr i Niniwa powstały, rozkwitły i rozpadły się w pył. W czasach, kiedy świat był młody, Imperium Gobi, Kołyska Ludzkości, było krainą cudownego piękna i czarnego zła, przekraczającego wyobraźnię. Nic nie pozostało dziś po Imperium Gobi, kochance azjatyckich mórz, nic, tylko pęknięta skorupa, strzaskany kamień, który niegdyś wieńczył obelisk… tylko żałobne zawodzenie wiatru, lament nad utraconą chwałą. Posłuchaj jeszcze, o Królu, a opowiem ci o moich wizjach i snach… Legenda o Sakhmet Przeklętym 1. ZNAK ZWIERCIADŁA Przez sześć godzin umierający łucznik leżał w cieniu wielkiego dębu. Napastnicy nie zadali sobie trudu, żeby obedrzeć go ze strzaskanej zbroi — nędzny łup wobec ich błyszczących od klejnotów kutych kolczug. Odjechali ze zdobyczą i zostawili rannego łucznika pośród ciał jego towarzyszy. Stracił wiele krwi i teraz, wpatrując się w popołudniowy półmrok lasu, wiedział, że zbliża się śmierć. Chciwie łowił powietrze spieczonymi wargami. Ponownie próbował podczołgać się do bukłaka z koziej skóry, spoczywającego na lśniącym, nieruchomym boku powalonego bojowego rumaka. Ponownie poniósł porażkę. Westchnął i oparł rozpalony gorączką policzek na chłodnej ziemi. Odległy dźwięk dobiegł do uszu łucznika — stukot kopyt. Czyżby napastnicy wracali? Ranny zacisnął jedną rękę na łuku, który leżał obok; z trudem próbował nasunąć strzałę na cięciwę. Dwa konie wjechały w jego pole widzenia — wielki siwy rumak i kasztanowa klacz. Na klaczy jechał wysoki, potężnie umięśniony czarny człowiek, którego dzika twarz była zatroskana i pełna trwogi. Jeździec dosiadający siwka wydawał się drobny w porównaniu z Nubijczykiem, ale jego silne ciało nie poddawało się zmęczeniu mimo godzin spędzonych w siodle. Orle oczy spoglądały z twardej, młodej, spalonej na brąz twarzy pod strzechą żółtych włosów. Wstrzymał swego wierzchowca na widok jatki pod dębem. — Na szejtana! — warknął. — Cóż to za diabelskie sprawki? Palce umierającego człowieka wypuściły łuk. — Książę Raynorze… wody! — jęknął ranny. Raynor zeskoczył na ziemię, chwycił bukłak i przysunął do ust łucznika. — Co się stało? — zapytał po chwili. — Gdzie jest Delphia? — Oni… oni ją zabrali. — Kto? — Oddział wojowników zaatakował nas przez zaskoczenie. Wpadliśmy w zasadzkę. Walczyliśmy, ale… ich było wielu. Widziałem, jak odjechali na południe z Delphią. Nagle łucznik podniósł zdziwiony wzrok. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na łuku. — Śmierć nadchodzi — szepnął i wstrząsnął nim dreszcz. Szczęka mu opadła; był już martwy. Raynor podniósł się. Zimny gniew zapłonął w jego oczach. Spojrzał na Nubijczyka, który nie zsiadł z konia. — My też jedziemy na południe — powiedział krótko. — Szkoda, że zostaliśmy z tyłu, Ebliku. — Nie masz racji — odparł Eblik. — To było zrządzenie losu, że twój koń wczoraj okulał. Gdybyśmy wpadli w pułapkę, zginęlibyśmy jak tamci. Raynor ujął rękojeść miecza. — Może nie. W każdym razie będziemy jeszcze mieli okazję, żeby skrzyżować z tymi drapieżnymi psami. — Czyżby? Myślę, że… — Wystarczy! — warknął Raynor i wskoczył na siodło. Wbił ostrogi w boki konia i galopem przejechał obok stosu trupów pod dębem. — Tutaj jest szlak. I prowadzi na południe. Nubijczyk ruszył za nim, burcząc pod nosem. — Może jesteś księciem Sardopolis — mruknął — ale Sardopolis upadło. To była prawda. Wiele dni drogi dzieliło ich od królestwa, gdzie Raynor przyszedł na świat i gdzie nie miał już domu. Troje ludzi uciekło ze zrujnowanego Sardopolis — Raynor, jego służący Eblik i dziewczyna Delphia — a po drodze przyłączyli się do nich inni uchodźcy. A teraz ostatni z nich został zabity tutaj, w obcym kraju, niedaleko Morza Cieni, które leżało jak lśniący szafir wewnątrz Imperium Gobi. Kiedy koń Raynora okulał poprzedniego dnia, Raynor i Eblik zostali z tyłu na godzinę, która przeciągnęła się znacznie dłużej — a teraz łucznicy nie żyli, zaś Delphia została porwana. Dwaj wędrowcy jechali szybko, ale kiedy zapadła noc, wciąż jeszcze znajdowali się w wielkim lesie, który otaczał ich od wielu dni. Raynor zatrzymał się na małej polance. — Zaczekamy, aż wzejdzie księżyc — powiedział. — Na razie jest ciemno jak w grobie. Książę zsiadł z konia i rozprostował obolałe mięśnie. Eblik poszedł w jego ślady. Opodal płynął strumyk, w którym sługa napoił konie. Potem usiadł po turecku na ziemi — ponura, czarna sylwetka w ciemnościach. — Są już gwiazdy — rzucił wreszcie stłumionym głosem. Raynor, oparty plecami o pień drzewa, podniósł wzrok. — To prawda. Ale księżyc jeszcze nie wzeszedł. Nubijczyk mówił dalej, jak gdyby go nie usłyszał. — Dziwne. Jeszcze nigdy nie widziałam takich gwiazd. — Hę? — Młody książę spojrzał uważniej. Na czarnej zasłonie nocy nieskończenie odległe gwiazdy lśniły lodowatym światłem. — Wyglądają tak samo jak zawsze, Ebliku. Ale… czy rzeczywiście? Lekki dreszcz przebiegł Raynorowi po grzbiecie. Coś zimnego, obcego i przerażającego zdawało się sięgać w dół z przestworu niebios — jakaś nieokreślona groza unosiła się nad tą pierwotną dziczą. Te same gwiazdy… tak! Ale dlaczego gwiazdy były tak straszne w tej obcej krainie? — Jesteś głupcem, Ebliku — powiedział krótko Raynor. — Dopilnuj koni. Nubijczyk wzdrygnął się i wstał. — Żałuję, że trafiliśmy do tej ponurej krainy — wymamrotał dziwnie zdławionym głosem. — Tu jest tak zimno… za zimno jak na środek lata. Cichy szept rozległ się w ciemnościach. — Tak, jest zimno. Spojrzenie Bazyliszka zamienia cię w lód. — Kto to? — krzyknął Raynor. Obrócił się gwałtownie z obnażonym mieczem w dłoni. Eblik przykucnął i sprężył się do skoku. Rozległ się stłumiony śmiech. Jakiś cień wysunął się zza pnia dębu. Olbrzymia postać, niewyraźna w mroku, postąpiła krok do przodu. — Przyjaciel. A przynajmniej nie wróg. Odłóż broń, człowieku. Nie zamierzam z tobą walczyć. — Nie? — warknął Raynor. — Więc dlaczego skradasz się jak wilk w ciemnościach? — Słyszałem odgłosy bitwy. Słyszałem obce kroki w lesie Mirak. One mnie tu sprowadziły. Blady promień srebrzystej poświaty prześliznął się pomiędzy drzewami. Wschodził księżyc. Promień musnął falującą grzywę siwych włosów, krzaczaste, nastrzępione brwi, kędzierzawą brodę spływającą na pierś przybysza. Rysy jego twarzy były prawie niewidoczne, tylko jastrzębi nos i para czarnych, poważnych oczu, wpatrzonych w Raynora, dawały się rozróżnić w mroku. Prosta szara suknia i sandały skrywały postać olbrzyma. — Kim jesteś? — Nazywają mnie Ghiar. — Co to za gadanina o… o bazyliszku? — zapytał cicho Eblik. — Niewielu potrafi czytać w gwiazdach — odparł Ghiar. — Lecz ci, którzy potrafią, znają Znaki Zodiaku. Poprzedniej nocy Znak Strzelca został zaćmiony przez Rybę Ea. A tej nocy Bazyliszek panuje na nieboskłonie. — Głęboki głos nabrał jeszcze głębszych tonów; potężny jak dźwięk organów, huczał w ciemnych ostępach lasu. — Siedem znaków ma Zodiak! Znak Strzelca i Znak Ryby Ea! Znak Węża i Zwierciadła! Znak Bazyliszka i Czarnego Kwiatu… i Znak Tammuza, którego nie można rysować. Siedem znaków… a dzisiejszej nocy rządzi Bazyliszek. Pod spojrzeniem tych ciemnych, zamyślonych oczu Raynor poczuł się dziwnie nieswojo. — Ja nie mam do czynienia z gwiazdami — oświadczył gniewnie. — Szukam ludzi, a nie węży i zwierciadeł. Ghiar uniósł krzaczaste brwi. — Ale gwiazdy mogą ci pomóc, wędrowcze, tak jak pomogły mnie — huknął. — Na przykład powiedziały mi o dziewczynie uwięzionej w zamku Malryka. Raynor zesztywniał. — Co? — Baron Malryk rządzi na tych bagnach. Jego ludzie porwali twoją pannę i teraz on trzyma ją w niewoli. — Skąd to wiesz? — rzucił Raynor. — Jakie to ma znaczenie? Posiadam pewną moc… i mogę ci pomóc, jeśli zechcesz. — To są czary, książę — mruknął Eblik. — Najlepiej przebij mieczem tę włochatą gardziel. Raynor zawahał się, niemal gotów usłuchać tej rady. Ghiar wzruszył ramionami. — Zamek Malryka jest mocny, jego drużyna jest liczna. Sam jeden nie uratujesz tej dziewczyny. Pozwól, że ci pomogę. Śmiech Raynora był pełen pogardy. — Ty mi pomożesz, starcze? Jak? — Starzec? Tak, jestem starszy, niż myślisz. Ale te dęby również są stare i z wiekiem rosną w siłę. Zdradzę ci sekret. Malryk boi się gwiazd. Urodził się pod znakiem Ryby Ea, która służy znakowi Czarnego Kwiatu. Ja także urodziłem się pod znakiem Ryby Ea, ale dano mi moc, żeby rządzić, a nie służyć. Baron zna moją moc i w moim imieniu możesz uwolnić dziewczynę. — Co na tym zyskasz? — wtrącił Eblik. Ghiar milczał przez chwilę. Zimny powiew wichrzył jego siwą brodę i szarpał skraj szaty. — Co na tym zyskam? Może zemstę. Może baron Malryk jest moim wrogiem. Jakie to ma dla was znaczenie? Wystarczy, że wam pomogę. — To prawda — przyznał Raynor. — Chociaż to mi pachnie magią. Ale — wzruszył ramionami — sam szejtan wie, że potrzebujemy pomocy, jeśli Malryk jest tak silny, jak mówisz. — Dobrze! — Ponure oczy Ghiara rozbłysły zadowoleniem. Zanurzył dłoń w fałdach szaty i wyjął mały, błyszczący przedmiot. — Ten amulet będzie twoją bronią. Raynor wziął amulet i obejrzał go z ciekawością. Był to, prawie tak duży jak jego dłoń, krążek ze srebrnego metalu, na którym znajdowały się jakieś figury. Sześć znaków wyryto na amulecie. Strzała i ryba; wąż i koło; kwiat i małe stworzenie przypominające smoka, z długim ogonem i kolczastym grzebieniem na grzbiecie. Pośrodku tarczy tkwił klejnot — czarny i matowy, a w jego mrocznym wnętrzu świeciła jasna iskierka. — Znak Tammuza — szepnął Ghiar. — Którego nie wolno rysować! Ale przez gwiazdę w czarnym opalu rozpoznacie go, Tammuza, Władcę Zodiaku. Raynor obrócił amulet w ręku. Po drugiej stronie tarcza była wypolerowana jak lustro. — Nie patrz zbyt długo w zwierciadełko — powiedział ostrzegawczo Ghiar. — Poprzez Znak Zwierciadła objawia się moc Bazyliszka, a ty możesz potrzebować tej mocy. Pokaż Malrykpwi ten talizman. W moim imieniu rozkaż mu uwolnić dziewczynę. Jeśli się zgodzi, to dobrze. Jeśli odmówi… — głęboki głos przycichł do złowieszczego szeptu — jeśli odmówi, odwróć amulet. Pokaż mu Znak Zwierciadła! Ghiar pokazał rękę na południe. — Oto twoja droga. Księżyc wzeszedł. Ruszajcie na południe! Raynor mruknął coś i podszedł do konia. W milczeniu wskoczył na siodło i skierował wierzchowca na szlak. Eblik trzymał się z tyłu. Raynor obejrzał się przez ramię. Ghiar wciąż stał na polanie z uniesioną siwą głową nieruchomy jak posąg. Czarnoksiężnik wpatrywał się w gwiazdy. 2. ZNAK BAZYLISZKA Tak oto Eblik i książę Raynor przybyli do zamku banity — wielkiej, szarej kamiennej budowli wzniesionej pośród mrocznych lasów. Wyjechali spoza drzew, przystanęli i w milczeniu spoglądali na rozległą łąkę, gdzie stał zamek niczym bestia gotująca się do skoku. Czerwony odblask lamp i pochodni prześwitywał przez wąskie okna. W bramie światło błyszczało na zbrojach. — Za mną! — rzucił Raynor i spiął konia ostrogami. Przejechali przez łąkę i zanim drzemiący strażnik zdążył oprzytomnieć, dwie muskularne postacie wyrosły tuż przy nim. Okolone brodą usta żołnierza rozwarły się do krzyku, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Lśniąca stal przebiła obnażone gardło i wynurzyła się splamiona czerwienią. Krztusząc się własną krwią strażnik uczepił się bramy, powoli osunął się na ziemię i legł w świetle księżyca nieruchomo, twarzą do dołu. — Jeden strażnik — mruknął Raynor. — Widocznie baron Malryk niezbyt obawia się wrogów. Ano, tym łatwiejsze będzie nasze zadanie. Chodźmy. Przecięli ozdobiony chorągwiami dziedziniec i weszli do zamku. Znaleźli się w wartowni o nagich kamiennych ścianach, gdzie złożono stosy broni — miecze, maczugi i żelazne piki. Naprzeciwko zobaczyli wielkie dębowe drzwi. Raynor zawahał się, po czym bezgłośnie podkradł się do drzwi. Nie były zaryglowane. Książę uchylił je ostrożnie i wyjrzał przez szparę. Eblik spostrzegł, że jego pan zesztywniał. Raynor zaglądał do wielkiej sali zamkowej. Wysoko w górze dębowe krokwie, poczerniałe od dymu, krzyżowały się pod sufitem jak pajęcza sieć. Sala była ogromna. Podłogę zaścielały dywany i bogate futra; długie stoły w kształcie litery T sięgały niemal od ściany do ściany. Za stołami, śmiejąc się i wrzeszcząc z pijackiej uciechy, ucztowali ludzie Malryka, bandyci wyjęci spod prawa. Brodaci mężczyźni o dzikich twarzach obgryzali baranie kości i opróżniali wielkie kielichy mocnego, korzennego trunku. U szczytu stołu, na ozdobnym tronie zasiadał sam baron — i dziwne było, że taki człowiek rządził tymi dzikusami. Malryk był smukły, ciemny i uśmiechnięty, miał młodą twarz i długie włosy, które swobodnie spadały na szczupłe ramiona. Nosił prostą brązową tunikę z szerokimi, luźnymi rękawami. W dłoniach obracał nieustannie rzeźbiony, pozłacany kielich. Podniósł wzrok, kiedy weszło dwóch krzepkich drabów, na wpół wlokąc za sobą smukłą postać dziewczyny. To była Delphia. Nadal miała na sobie wyszczerbioną zbroję, a jej rozpuszczone hebanowe włosy wiły się wokół bladej twarzy. W tej twarzy było piękno, dzikie, nieskażone piękno i siła, a w czarnych oczach płonął ogień. Delphia wyprostowała się i zmierzyła wzrokiem Malryka. — No? — rzuciła. — Cóż to za nowa zniewaga? — Zniewaga? — powtórzył baron cichym, spokojnym głosem. — Nie zamierzałem cię obrazić. Czy siądziesz z nami do stołu? — Wskazał puste krzesło, które stało obok jego tronu. — Wolałabym jeść z psami — odparła Delphia. Na te słowa niski, złowrogi pomruk rozległ się wśród banitów. Potężny mężczyzna zezujący na jedno oko, z białą blizną zniekształcającą policzek, zerwał się na równe nogi i przyskoczył do Delphii. Potem obejrzał się na Malryka. — Czy pozwoliłem ci wstać, Gunther? — zapytał łagodnie baron. W odpowiedzi bandyta zaklął szpetnie. — Na szejtana! — warknął. — Dość już kazałeś mi czekać, Malryku. Ta dziewczyna jest moja. Ja ją porwałem i do mnie będzie należała. Jeśli siądzie z nami do stołu, jej miejsce jest obok mnie! — Ach tak? — Głos Malryka nie zmienił się. Ironiczna wesołość zabłysła w ciemnych oczach. — Widocznie znudziły ci się moje rządy, Guntherze. Widocznie chcesz zasiąść na moim tronie, hę? Banici czekali w milczeniu. Cisza zaległa nad długim stołem. Raynor mimo woli zacisnął dłoń na rękojeści miecza. Wyczuwał śmierć w powietrzu. Widocznie Gunther również to wyczuł. Biała blizna na jego policzku nabiegła krwią. Z nieartykułowanym przekleństwem wyszarpnął z pochwy wielki miecz. Rycząc rzucił się na Malryka. Ostrze świsnęło w powietrzu. Baron zerwał się tak szybko, że ten ruch był niemal niedostrzegalny. W jednej chwili stanął przed Guntherem, zanurzył szczupłą dłoń w obszernym rękawie i jasny metal rozbłysnął złowrogo. Ramię Malryka wystrzeliło do przodu jak atakujący wąż. Wąski nóż przeciął powietrze i nieomylnie odnalazł swój cel. Wbił się przez oko i kruchą kość czaszki prosto w miękki, żywy mózg. Gunther wrzasnął ochryple, jego miecz chybił celu i utkwił w drewnianym stole. Ciało banity wygięło się w łuk. Gunther w agonii poderwał ręce do twarzy, rozdzierając paznokciami skórę do żywego mięsa. Upadł ze szczękiem zbroi i znieruchomiał u stóp Malryka. Baron usiadł z westchnieniem. Jego palce ponownie objęły pozłacany kielich. Zdawał się nie zauważać pochwalnych wrzasków wypełniających salę. Po chwili jednak podniósł wzrok na Delphię. Skinął ręką i dwaj strażnicy wypchnęli ją do przodu. Raynor czekający przy drzwiach doszedł do wniosku, że czas działać. Może to szaleństwo — wejść samotnie pomiędzy uzbrojonych wrogów. Ale książę podjął decyzję. Z niewytłumaczalnych powodów pokładał coraz większe zaufanie w talizmanie Ghiara. Odszukał krążek za pasem, zacisnął go w dłoni, po czym, uprzedziwszy Eblika, kopniakiem otworzył drzwi i wkroczył do sali. Zrobił dziesięć kroków, zanim go spostrzeżono. Dziesięć kroków, z Nubijczykiem następującym mu na pięty i trzymającym w pogotowiu wielki wojenny topór. Potem wilki zobaczyły go i zaatakowały z wrzaskiem. Jednocześnie Malryk rzucił krótki rozkaz. Jego głos, ostry jak nóż, przebił się przez wrzawę i zapadła cisza. Baron siedział spokojnie, obserwując intruzów z lekką zmarszczką między brwiami. — No? — zapytał. — Kim jesteście? — Zerknął szybko na Delphię, która drgnęła, mimo woli zdradzając zaskoczenie. — Moje imię nie ma znaczenia — odparł Raynor. — Przynoszę wiadomość od niejakiego Ghiara. — Ghiar! Stłumiony pomruk rozległ się wśród banitów. Brzmiał w nim strach i gorzka nienawiść. — Co to za wiadomość? — zapytał Malryk. — Musisz uwolnić tę dziewczynę. Młodzieńcza twarz barona zachowała uprzejmy wyraz. — Czy to wszystko? Raynor poczuł się rozczarowany. Spodziewał się innej reakcji — sam nie wiedział jakiej. Ale spokojne zachowanie Malryka zbiło go z tropu. Baron czekał. Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, wykonał szybki gest. Uzbrojeni mężczyźni zerwali się od stołów, krzycząc i wymachując bronią. Rzucili się na Raynora i Eblika, który klęczał za księciem, z potworną twarzą wykrzywioną drapieżnym grymasem. A więc tyle im przyszło z obietnic czarnoksiężnika! Raynor uśmiechnął się gorzko wyciągając miecz — i przypomniał sobie o talizmanie. Co takiego mówił Ghiar? „Jeśli odmówi, odwróć amulet. Pokaż mu Znak Zwierciadła!” Pierwsi napastnicy byli tuż. Raynor podniósł rękę, w której trzymał talizman. Ze zwierciadła wystrzelił promień światła — cienki jak igła i oślepiająco jasny. Uderzył prosto w twarz bandyty. Wbił się głęboko — coraz głębiej! Natychmiast maska dzikiego przerażenia zastąpiła zwierzęcą żądzę mordu. Mężczyzna zatrzymał się i zastygł w bezruchu jak posąg, tocząc umęczonym wzrokiem. Zapamiętane słowa Ghiara rozbrzmiewały w myślach Raynora jak bezgłośny szept: „Spojrzenie Bazyliszka zamienia cię w lód…” Teraz ze zwierciadła w talizmanie wylewały się strumienie bladej poświaty, zimnej jak biały ogień, niematerialnej jak strzały legendarnej Bogini Księżyca. Świetliste smugi błyskawicznie przeszywały powietrze, odnajdując swój cel. Jeden po drugim ludzie Malryka sztywnieli i nieruchomieli. Ostatni znieruchomiał sam baron. A wówczas ognie talizmanu zmalały i znikły. — Delphia! — krzyknął Raynor. Dziewczyna już biegła ku niemu przez całą salę. — To są czary, książę — wyszeptał Eblik. — To zło! — Ale przynajmniej nam pomogły — warknął Raynor i odwrócił się na spotkanie dziewczyny. Zamarł i wytrzeszczył oczy. Nagły, lodowaty chłód ogarnął wielką salę. Lampy zamigotały i zgasły, pogrążając komnatę w całkowitych ciemnościach. W nieprzeniknionym mroku Raynor usłyszał krzyk Delphii. Zaklął i skoczył do przodu. Potknął się o leżące ciało. Pochylił się i jego palce namacały brodaty policzek mężczyzny. — Delphia! — wrzasnął. — Raynor! — zawołała. Jej głos był coraz cichszy, jak gdyby dochodził z wielkiej odległości. — Raynor! Pomóż mi! Miecz księcia świsnął w ciemnościach. Raynor na oślep ruszył przed siebie, usiłując przebić wzrokiem głęboką czerń. Nagle jego dłoń zacisnęła się na twardej, szorstkiej skórze. Usłyszał gniewny głos. — Ty natrętny głupcze! Ośmielasz się podnieść broń na Władcę Zodiaku? Głos… Ghiara! Ghiar, czarnoksiężnik, za sprawą jakichś złych czarów pojawił się teraz w zamku Malryka. — Ośmielam się? — wrzasnął z furią Raynor. — Rozsiekam cię na strzępy, podstępny czarowniku! Zamachnął się potężnie, zanim Ghiar zdążył mu się wyrwać. Usłyszał wrzask bólu. Ale czarownik przepadł w ciemnościach. Raynor skoczył za nim, żeby przeszkodzić mu w ucieczce. — Ty głupcze! — szepnął głos Ghiara, zimny i pełen nienawiści. — Ślepy, bezmyślny głupcze! Raynor, macając przed sobą na oślep, znieruchomiał nagle. Dziwna, zielonkawa poświata zdawała się przenikać mroki. Ale ten niesamowity blask nie dawał żadnego światła, widoczne było tylko jego źródło. Wielki, ohydny kształt, pokryty lśniącymi łuskami, pochylał się nad księciem. Przypominał smoka i Raynor nagle przypomniał sobie symbol, który widział na talizmanie. Znak Bazyliszka! Tylko instynkt ocalił wtedy księcia. Wiedział z przerażającą pewnością, że ten, kto spojrzy na potwora, musi umrzeć. Zaledwie na mgnienie dostrzegł przelotny obraz bazyliszka i odwrócił się czym prędzej, zasłaniając oczy rękami. Poprzez zaciśnięte powieki do najgłębszych zakamarków jego świadomości wdarł się lodowaty chłód — zabójcze zimno, śmiertelny strach. Raynor, oślepiony, zrobił cztery kroki. Głowa pękała mu z bólu. Zawadził stopą o jakiś miękki ciężar, potknął się i upadł na kamienie. Wszystko rozpłynęło się w błogosławionym mroku. 3. ZNAK CZARNEGO KWIATU Raynor ocknął się nagle. Blask słońca przeświecał przez korony wysokich dębów, a jakiś gburowaty głos przeklinał monotonnie w kilku pogranicznych dialektach Gobi. Książę zrozumiał, że ktoś niesie go na plecach. Gruby głos należał do Eblika. Raynor uwolnił się z uścisku i zeskoczył na ziemię. Nubijczyk odwrócił się szybko. Jego brzydka twarz wykrzywiła się radośnie. — Na szejtana! — warknął. — Bogom niech będą dzięki! Więc żyjesz, hę? — Jak widzisz — odparł oschle Raynor. — Co się stało? — Skąd mam wiedzieć? Kiedy zgasły światła w zamku Malryka, po ciemku zabłądziłem i wyszedłem z sali, a kiedy wróciłem, Delphii nie było, ty zaś leżałeś twarzą do ziemi i na głowie miałeś guz jak kacze jajo. Więc zabrałem cię i ruszyłem na wschód. — Dlaczego na wschód? — zdziwił się Raynor. — Dziękuję ci, ale chyba lepiej było pozostać w zamku. Delphia… — Ona jest na wschodzie — burknął Eblik. — Przynajmniej w tym kierunku powinniśmy pójść. Zabrałem ze sobą jednego z ludzi Malryka. Ten pies oprzytomniał przed godziną, więc wycisnąłem z niego trochę wiadomości. Ghiar ma cytadelę w lesie Mirak, gdzieś tam. — Pokazał ręką w stronę wschodzącego słońca. — Przeklinałeś czarownika przez sen, więc domyśliłem się reszty. Co teraz? — Idziemy do cytadeli Ghiara — postanowił Raynor. — Dobrze się spisałeś, Ebliku. — Szybko wyjaśnił, co się stało. — Gdzie są nasze konie? — Sam szejtan wie. Spłoszyły się i uciekły. Ale to niedaleko. — Tak? Ha, teraz zaczynam rozumieć, Ebliku. Ghiar posłużył się mną dla własnych celów, chociaż nadal nie rozumiem, jak tego dokonał. Raynor zamyślił się. Niewątpliwie Ghiar porwał dziewczynę, ale dlaczego nie uprowadził jej za pomocą magii? Dlaczego potrzebował Raynora? Czyżby nie mógł wejść do zamku Malryka, jeśli ktoś nie otworzył mu bramy? Książę słyszał o takich istotach — stworach, które nie mogły wejść do domu, jeśli nie zostały przeniesione przez próg, które nie mogły przejść przez płynącą wodę. Może to amulet dał Ghiarowi moc, żeby zmaterializować się wewnątrz zamku. Przypomniawszy sobie o talizmanie, Raynor pogrzebał za pasem i znalazł tam metalowy krążek. Obejrzał go z nową ciekawością. Iskierka w czarnym klejnocie płonęła jasnym blaskiem. — Zatem idziemy na wschód — zdecydował Raynor. — Chodźmy. Bez dalszych słów ruszył przed siebie swobodnym, miarowym truchtem, którym bez wysiłku pochłaniał mile. Nubijczyk z łatwością dotrzymywał mu kroku, wymachując wielkim toporem, jak gdyby sposobił się do walki. Dębowy las rozpościerał się przed nimi aż po horyzont. Słońce prażyło coraz mocniej, zalewając ziemię potokami światła, które będzie palić pustynię Gobi nawet wówczas, kiedy wszelki ślad po Imperium zaginie w pamięci ludzkiej. Wreszcie po paru godzinach drzewa zrzedły i dwaj mężczyźni stanęli na szczycie długiego zbocza omywanego przez ciemne wody jeziora. Na środku jeziora znajdowała się wyspa. A na wyspie — cytadela Ghiara. Cytadela ciemności! Ciemniejszy od mrocznej zatoki Abaddonu wielki blok lśniącego kamienia wznosił się w niebo — samotny, olbrzymi, wypolerowany prostokąt czerni, którego ponurej monotonii nie urozmaicała ani jedna wieża czy oko. Żaden most nie łączył wyspy z lądem. Jezioro było stalowoszare i wydawało się lodowate jak polarne morza. Ziemię wokół cytadeli okrywał całun ciemności. Natura tego zjawiska pozostawała zagadką. Nie był to cień, ponieważ od czasu do czasu jego powierzchnia falowała w podmuchach wiatru. Cytadela spoczywała w głębi doliny. Wszędzie zalegała senna, nieziemska cisza. Tylko szept wiatru mącił odwieczne milczenie, ale nawet ten dźwięk był dziwnie stłumiony. Przypominało to legendarne Pola Elizejskie, gdzie zmarli, którzy napili się wody Lete, wędrowali bez celu, prawie nie pamiętając o utraconych rozkoszach, pośród wiecznej ciszy krainy cieni. Z lekkim dreszczem Raynor otrząsnął się z wrażenia. Ruszył w dół po zboczu z Nubijczykiem u boku. Eblik nie mówił nic, ale jego wyczulone zmysły barbarzyńcy wyczuwały magię, która władała doliną. Oczy miał rozszerzone, nozdrza drgały mu, wietrząc coś, co istniało poza granicą jego zrozumienia. Schodząc w dół dwaj mężczyźni wyczuli raczej niż wywęszyli jakiś nieokreślony, ulotny zapach, który zdawał się unosić w dolinie. Przygniatająca cisza usypiała. Powieki Raynora stały się ciężkie. Zaiste czarna magia broniła cytadeli Ghiara! Dotarli na brzeg i okrążywszy jezioro przekonali się, że żadna droga nie prowadziła na wyspę. — Nie mamy czasu, żeby zbudować tratwę — zauważył Raynor — więc będziemy musieli dotrzeć tam wpław. — Dobrze — zgodził się Eblik dość chętnie, ponurym wzrokiem wpatrując się w szarą, nieruchomą wodę. — Ale powinniśmy trzymać broń w pogotowiu, książę. U boku Raynora wisiał sztylet. Młodzieniec wyjął go z pochwy i chwycił między zęby. Bez słowa wskoczył do wody i wynurzył się kilka jardów dalej. Zaczął płynąć. Woda była zimna — tak zimna! Zimniejsza od wszystkiego, co Raynor dotąd znał. Lodowaty chłód przenikał go do kości, przeraźliwy ból ogarniał całe ciało. Patrząc w dół Raynor spostrzegł, że woda była nieprzejrzysta. Otaczała go mętna szarość, zupełnie jak gdyby płynął w chmurach. Któż wie, jakie tajemnice kryły się w tej nieprzeniknionej głębi? Na szczęście nic go nie zaatakowało. Jezioro nie było szerokie, a jednak Raynor czuł się doszczętnie wyczerpany, kiedy brodząc przez płytką wodę, dotarł wreszcie na suchy ląd. Eblik wkrótce stanął obok niego. Przed nimi wznosiła się czarna, tajemnicza cytadela Ghiara. A u ich stóp rosły — Czarne Kwiaty! Rosły tak gęsto, że całkowicie przesłaniały ziemię. Żywy dywan aksamitnej ciemności pokrywał wysepkę; łodyżki, listki i miękkie płatki były czarne, lśniące, niesamowicie piękne. Atramentowo czarne morze kwiecia falowało na lekkim wietrze. Tylko szept wiatru mącił głęboką ciszę. Dwaj mężczyźni ruszyli naprzód, roztrącając stopami kwiaty. Delikatny obłok pyłku unosił się za nimi jak dym. Ponownie zdradliwa woń wypełniła ich nozdrza — mocniejsza teraz, niemal odpychająca, przywodząca na myśl rzeczy nieznane i zakazane. Wpatrzony w cytadelę Raynor nie uświadomił sobie początkowo, że prawie nie posuwa się do przodu. Potem spojrzał w dół — czy raczej próbował spojrzeć. Ale jego mięśnie zdawały się odmawiać posłuszeństwa i opuszczenie głowy wymagało prawdziwego wysiłku. Czarne kwiaty chyliły się ku niemu; wokół jego nóg unosiła się dymna ciemność. Ciemny obłok podpełzał coraz wyżej! Raynor skoczył do przodu. Jego stopy wzbiły wielką chmurę pyłku, która okryła go szczelnym całunem. Nie zdawał sobie sprawy, że stoi w miejscu i powoli kołysze się w przód i w tył. Zasłona ciemności opadła mu na oczy. Miał wrażenie, że bardzo powoli osuwa się na ziemię. Czarne kwiaty pożądliwie nachylały się ku niemu. Aksamitne płatki musnęły jego policzek; następny kwiat zakrył mu usta w upiornej imitacji pocałunku. Raynor wciągnął w nozdrza mroczny zapach z samego serca kwiatu… Zasłona uniosła się nagle i Raynor ujrzał rzeczy przekraczające wyobraźnię. Zatonął w morzu światła, dźwięku i koloru. Trąby grzmiały mu w uszach, słyszał huk potężnych murów walących się w gruzy. Powróciły chaotyczne obrazy przeszłości i Raynor przeżywał ponownie, niewyraźnie jak we śnie, to, co zapamiętał, i to, o czym zapomniał. Dziwna, mocna, zabójcza woń wciąż wypełniała mu nozdrza, ale nie próbował już uciekać. Usypiający czar letejskich kwiatów spętał go więzami czarnej magii. Przyjemnie było tu leżeć, odpoczywać i wspominać. Potem szorstka dłoń chwyciła Raynora za ramię; podniósł się i natychmiast opadł ciężko z powrotem. Gdzieś bardzo daleko rozległ się przenikliwy, rozpaczliwy krzyk. Głos Eblika! Krzyk przebił zasłonę mgieł mroczącą umysł Raynora. Nubijczyk był w niebezpieczeństwie, wzywał swego pana. Ta świadomość dała księciu nową siłę. Raynor zdołał wreszcie pokonać ogarniającą go drętwotę, przemożne pragnienie spoczynku, snu. Wyczerpany i zlany potem spostrzegł, że wizje nagle pierzchły. Widział przed sobą cytadelę Ghiara stojącą na nawiedzonej wyspie. Podniósł się ze zdławionym przekleństwem. U jego stóp leżał nieprzytomny Nubijczyk. Raynor zarzucił sobie na plecy bezwładne ciało i ruszył przez morze ciemności, nawet w tej chwili czując dziwny smutek na myśl o czarnym, aksamitnym pięknie, które miażdżył stopami. Kwiaty zafalowały na wietrze; zdawały się szeptać słowa pożegnania. Znak Czarnego Kwiatu został pokonany! 4. ZNAK WĘŻA Cytadela Ghiara wznosiła się nad nimi, ponura, bezkształtna i tajemnicza, gładka fasada pozbawiona okien i bram. Raynor parł przed siebie, czując mdlący zawrót głowy. I nagle spostrzegł swoją pomyłkę. Tuż przed nim w wysokiej ścianie otwierało się wejście. Czyżby nie zauważył go wcześniej? Być może, ale bardziej prawdopodobne było, że ukryte drzwi rozsunęły się bezszelestnie, żeby wpuścić intruzów. Ta myśl zaniepokoiła Raynora, ponieważ to znaczyło, że czyjeś oczy obserwują go z ukrycia — oczy czarownika Ghiara. Mimo wszystko książę przekroczył próg. Natychmiast drzwi zamknęły się za nim. Raynor spróbował ponownie otworzyć drzwi, ale — jak się spodziewał — bez rezultatu. Nawet gdyby mu się udało, co potem? I tak musiał dotrzeć do serca cytadeli. Przed sobą miał słabo oświetlony, pochyły korytarz. Raynor uśmiechnął się ponuro i ruszył korytarzem, dźwigając nieprzytomnego Eblika, który teraz zaczął zdradzać pierwsze oznaki życia. Po chwili ogromny Nubijczyk doszedł do siebie. Zwinnie jak kot zeskoczył na ziemię, zaciskając w dłoni wielki wojenny topór. Potem, nie widząc wroga, odprężył się i posłał Raynorowi niepewny uśmiech. — Jesteśmy w cytadeli? — zapytał. — Na szejtana, te przeklęte kwiaty są zaczarowane! To jakieś piekielne czary! — Mów cicho — ostrzegł Raynor. — Ghiar może nas podsłuchiwać i podpatrywać. Ale teraz nie możemy zawrócić, a ja tak czy owak zamierzam wypróbować swój miecz na szyi Ghiara. — Ciekawe, czy czary zdołają go osłonić — uśmiechnął się Eblik błyskając białymi zębami, a jego topór przeciął powietrze ze świstem. Nubijczyk wymachiwał ciężką bronią tak swobodnie, jak gdyby była lżejsza od oszczepu. Ostrożnie ruszyli dalej korytarzem. Mętne, słabe światło nie dochodziło z żadnego określonego źródła; zdawało się, że to świeci samo powietrze. Ściany, strop i podłoga były z tego samego ciemnego kamienia. Tunel pogłębił się i poszerzył. Dwaj mężczyźni weszli na wąską skalną półkę prowadzącą nad przepaścią. U ich stóp zbocze opadało stromo, a daleko w dole ścielił się mleczny, połyskliwy opar. To nie woda znajdowała się na dnie przepaści, chociaż z pewnością był to jakiś płyn wydzielający bladą, eteryczną poświatę, która odbijała się w gładkim, czarnym kamiennym sklepieniu. Korytarz kończył się w okrągłej jaskini. Nad przepaścią przerzucono most, który łączył półkę z drugim brzegiem. Cienki łuk, nieskazitelny i prosty niczym Lodowy Most z podań wikingów, prowadzący do bram Walhalli, sięgał do czarnej kamiennej ściany, w której otwierało się półokrągłe wejście. — Tędy musimy przejść — ponuro powiedział Raynor. — Módl się do swoich nubijskich bogów, Ebliku! Książę wszedł na niebezpieczną kładkę. Most był wąski, straszliwie wąski. Raynorowi zakręciło się w głowie. Zapragnął spojrzeć w dół. Wysiłkiem woli zwalczył ten niebezpieczny impuls i uparcie wpatrywał się w swój cel. Dłoń Eblika zacisnęła się na jego ramieniu. Nubijczyk wyszeptał: — To mnie wciąga! Poprowadź mnie, książę… boję się otworzyć oczy. — Trzymaj się mocno — rzucił Raynor przez zaciśnięte zęby. Ale sam spojrzał w dół. Nie mógł się powstrzymać. Ogarnęły go mdłości. Daleko w dole jakieś ciemne ciała poruszały się powoli w mlecznej zawiesinie, zwijały się i skręcały jakby z bólu. W półmroku Raynor nie mógł ich dokładnie zobaczyć, ale niepokojąco przypominały mu postacie ludzkie. Ślepa, zdeformowana twarz uniosła się w górę, gęba rozwarła się jak do krzyku, ale nie wydała żadnego dźwięku. Stwory trzepotały się w bladej cieczy. Raynor wiedział, że spoglądając w dół popełnił błąd. Jeszcze silniej odczuwał niesamowite przyciąganie, pod wypływem którego chwiał się i zataczał niebezpiecznie na wąskim moście. Z trudem zmusił się, żeby patrzeć przed siebie. Zmobilizował całą siłę woli, czerpaną z ukrytych rezerw umysłu. Powoli, ostrożnie zrobił kolejny krok. Nie mógł jednak odegnać wspomnienia tych okropnych stworzeń. Wreszcie dwaj mężczyźni dotarli do celu. Zdyszani, ociekający potem, zeszli na stały grunt. Przed nimi otwierało się tajemnicze wejście, wykute w skale. — Bogowie! — jęknął Eblik. — Czy musimy przejść przez ten piekielny most w powrotnej drodze? Jeśli w ogóle wrócimy! Ale Raynor już przekroczył próg i oniemiały stanął przed Wężem. Znalazł się w niewielkiej jaskini, wysokiej i słabo oświetlonej. Dokładnie naprzeciwko wejścia stał tron topornie wyciosany z kamienia. Na tronie siedział jakiś stwór niezbyt podobny do człowieka. Przypominał Raynorowi istoty, które pływały na dnie przepaści. Czarny, ohydny, zdeformowany kadłub górował nad księciem, rozdęty i bezkształtny niczym prymitywny drewniany bożek. Głowa była najgorsza, spłaszczona jak łeb węża, z mętnymi, wyłupiastymi oczami, które ślepo wpatrywały się w przestrzeń. Dolna część twarzy wydłużała się w pysk. Stworzenie było całkowicie pokryte łuskami. Stwór siedział bez ruchu, a na jego skroniach niczym potworna korona spoczywał wąż owinięty wokół głowy. Płaski łeb węża był uniesiony jak w diademie faraonów, stare, mądre oczy przeszywały Raynora zimnym spojrzeniem. Raynor nigdy nie widział równie pięknego i strasznego gada. Opalizujące barwy jego łusek migotały i falowały jak dym, przechodząc od czerwieni do fioletu, szmaragdowej zieleni, topazowej żółci, a skomplikowany deseń na każdej łusce również poruszał się i zmieniał. Oślepiająca piękność węża uderzyła Raynora w oczy jak miecz. Oczy węża przykuły jego wzrok. Przerażające były te oczy, obce ponad wszelkie wyobrażenie. Początkowo spoglądały łagodnie, niemal czule, jak oczy zakochanej dziewczyny. Rzuciły dziwny urok na księcia. Wzrok węża przenikał do jego duszy. Raynor nie czuł nic, nie widział nic, nie słyszał nic, uświadamiał sobie jedynie potężny czar, który płynął z tych nieskończenie starych oczu. Nie zdawał sobie sprawy, że Eblik stoi za nim bez ruchu, jak sparaliżowany. Te jasne, beznamiętne oczy nie były złe — nie! Były starsze niż zło, były poza złem, jak bóg jest ponad ludzkimi dążeniami i ideałami. Mówiły o nieziemskiej mądrości przekraczającej zrozumienie człowieka. Opanowały świadomość Raynora. Więzy, które łączyły go z ziemią i ludźmi, powoli opadły. Nadal zachował w pamięci śmiech, gorące serca, odblask płomieni na twarzach, szczęk broni i dzikie, szalone podniecenie walką. Te odległe wspomnienia pozostały ostre i wyraźne, ale utraciły wszelkie znaczenie. Były nieważne. Przeminęły i zatonęły w ciemnościach odwiecznej nocy, i wreszcie rozpłynęły się w nicość. Pamiętał Nubijczyka Eblika; blada, dumna twarz Delphii zamajaczyła mu przed oczami; ale te obrazy nie wywoływały żadnych uczuć. Wszystko ustępowało przed zimną, czystą mądrością, która płynęła spoza gwiazd. Raynor postrzegał człowieka jako grudkę ożywionej gliny łażącej po kuli z błota, wody i kamieni, która żegluje w przestrzeni, zanim zostanie pochłonięta przez ciemność. Taką wizję ukazał Raynorowi starożytny Wąż. Po czym zsunął się ze skroni siedzącego stwora, ześliznął się na podłogę, podpełzł do księcia i owinął się wokół jego ciała zimnym, bezlitosnym uściskiem. Mądra, płaska głowa węża uniosła się, aż znalazła się na jednym poziomie z oczami człowieka. Oczy węża sięgnęły do umysłu Raynora, do srebrnej fortecy jego duszy i książę cofnął się o krok. Potem zrobił następny krok. Powoli jak automat zbliżał się do przepaści, która ziała za jego plecami. Minął Eblika, nie zauważając go. Ponieważ teraz nie istniało dla niego nic oprócz mrocznych, obcych oczu węża, zadumanych i starych — starszych niż świat! Za nim otwierała się otchłań. W ostatnim przebłysku świadomości Raynor zatrzymał się. Jego otępiały umysł niemrawo próbował wyrwać się z lodowatego uścisku. Usłyszał odległy krzyk Eblika — słaby, zdławiony, pełen rozpaczy. Ten krzyk znowu go ocalił. Raynor nie mógł sam się uwolnić, ale wiedział, że Nubijczyk wzywa go na pomoc. Ta myśl była jak maleńki płomyczek, który stopniowo urósł, spotężniał i wreszcie pokonał lodowatą ciemność mroczącą umysł księcia. Powoli, bardzo powoli Raynor walczył o powrót do życia. Chwiał się na skraju przepaści pod bezlitosnym wzrokiem węża, nie słysząc już głosu Eblika. I wreszcie zwyciężył. Fala życia zatętniła w jego krwi. Wydał ochrypły krzyk, pochwycił zimne, muskularne ciało węża, oderwał je od swego ciała i cisnął gada prosto w przepaść. Z otchłani dobiegło odległe, upiorne westchnienie. Wówczas czar prysnął. Raynor powrócił do przytomności, pękły krępujące go okowy pierwotnej magii. Zadrżał i odsunął się od brzegu przepaści. Wydał nieartykułowany okrzyk, okrzyk radości i triumfu. Znak Węża został zwyciężony! 5. ZNAK RYBY EA Jakiś ruch zwrócił uwagę Raynora. Ohydny stwór na tronie drgnął lekko. Czarna, zdeformowana ręka uniosła się, pysk zaczął się otwierać. Ze zniekształconych ust wydobył się głos, głęboki i głuchy jak głos umarłego. Opuchnięty język z trudem, niepewnie formułował słowa. — Litości! Przez litość, zabij mnie! Mętne oczy spoczęły na Raynorze. Książę wzdrygnął się z obrzydzenia i niemal instynktownie dobył miecza. Potwór powoli pochylił przerażającą głowę. — Zabij mnie! Zabij mnie! — Na wszystkich bogów — wyszeptał Raynor zbielałymi ustami — czym ty jesteś? — Niegdyś byłem człowiekiem, jak ty — jęknął ochrypły głos. — Niegdyś rządziłem tą cytadelą. Niegdyś byłem większym czarnoksiężnikiem od Ghiara. Czarna łapa bezsilnie uderzyła w poręcz tronu. — Ghiar służył mi. Nauczyłem go ciemnej sztuki. A on przeszedł na stronę zła i pokonał mnie, i uwięził mnie tutaj. Uczynił Węża moim strażnikiem. Nawet teraz uczy się mądrości z moich ust. Oddaję mu usługi, o których nie mogę ci powiedzieć. Moja dusza wędruje wśród gwiazd, żeby przynieść mu wiedzę. Raynor zmusił się, żeby zapytać: — Czy wiesz coś o dziewczynie porwanej przez Ghiara? — Tak! Tak! Raz na dziesięć lat czarownik potrzebuje dziewicy. W ten sposób odzyskuje młodość. Ghiar jest stary… śmierć powinna go zabrać przed wiekami. Ale młoda krew dziewczyny i jej młoda dusza zapewnią mu świeże siły. Zdobędzie moc, żeby czynić nowe zło. Idź tą drogą, a znajdziesz dziewczynę. Raynor odwrócił się impulsywnie, ale przerażający głos zatrzymał go wpół kroku. — Czekaj! Pokonałeś Węża, ale ja wciąż jestem spętany i cierpię katusze, jakich nie możesz sobie wyobrazić. Uwolnij mnie, błagam! Zabij mnie! Raynor nie odważył się spojrzeć na okropną postać. — Pragniesz śmierci? — Powinienem umrzeć przed wiekami. Uwolnij mnie teraz, a ja pomogę ci, kiedy będziesz w potrzebie. Zabij mnie! Raynor zdecydowanie zacisnął usta. Postąpił krok do przodu unosząc miecz. Kiedy ostrze opadło, potwór zakrakał: — Pamiętaj! Znak Tammuza jest Władcą Zodiaku! To Najwyższy Znak. Stal przecięła te słowa. Głowa potwora spadła z ramion, cuchnąca posoka trysnęła na stopę w powietrze. Stwór upadł bezwładnie na kamienie. — Na krew szejtana! — mruknął wstrząśnięty Raynor. — Chyba trafiliśmy do samego piekła. — Święte słowa — odpowiedział niski głos. — Jeszcze raz ocaliłeś nas, panie. Ale po co? Tylko żeby skazać na gorszą śmierć. Eblik drżąc pocierał głowę rękami. Książę wybuchnął gromkim śmiechem, w którym nie było wesołości. — No cóż, droga stoi przed nami otworem. A dzielny człowiek wychodzi śmierci na spotkanie zamiast czekać, aż dosięgnie go zguba. Trzymaj topór w pogotowiu, Ebliku. Raynor okrążył tron i wszedł w korytarz, który otwierał się w ścianie. Znowu droga prowadziła w dół. Była to monotonna wędrówka pomiędzy gładkimi ścianami z czarnego kamienia. Co chciał powiedzieć ten stwór na tronie? „Znak Tammuza jest Władcą Zodiaku”. Najwyższy Znak, którego nie wolno rysować… którego symbolem był czarny klejnot na amulecie Ghiara. Korytarz skręcał po wielokroć, ale wciąż opadał w dół. Raynor pomyślał, że na pewno zeszli już głęboko pod ziemię. Mięśnie nóg zaczynały go boleć, kiedy wreszcie żelazne drzwi zagrodziły dalszą drogę. Drzwi nie były jednak zamknięte i ustąpiły pod naciskiem ręki Raynora. Zaglądał do wielkiej, okrągłej komnaty słabo oświetlonej mętnym, zielonym światłem. Mozaikowa posadzka o dziwacznym wzorze przedstawiała na środku znaki Zodiaku. Złoty Strzelec i błękitna Ryba; szkarłatny Wąż i czarny Kwiat; Bazyliszek lśniący zielenią i matowy, stalowoszary dysk Zwierciadła. Na środku komnaty w mozaikowej posadzce osadzony był ogromny smoliście czarny klejnot. Głęboko w sercu klejnotu błyszczała oślepiająco jasna gwiazda. Panował tu lodowaty chłód. Raynor podniósł wzrok i zrozumiał przyczynę. Komnata nie miała dachu. Otwarta studnia przebijała potężną kamienną budowlę i sięgała wysoko w purpurowoczarne niebo, usiane niezliczonymi gwiazdami. Dzień się skończył i bezksiężycowa noc zapadła nad cytadelą czarownika. Gwiazdy spoglądały w dół, na znaki Zodiaku. Białe brokatowe kotary zasłaniały ściany. Rozchyliły się teraz i do komnaty weszła smukła postać. To była Delphia. Poruszała się powoli, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Krucze kędziory okalały jej bladą, ściągniętą twarz. Zrobiła trzy kroki i przystanęła. — Delphia! — krzyknął Raynor i podbiegł do niej. Dziewczyna nawet nie drgnęła. Podniosła głowę i spojrzała w gwiazdy. Na jej twarzy malowało się dziwne napięcie, wyraz niecierpliwego oczekiwania. Wokół panowała całkowita cisza — i było zimno, tak zimno… Raynor chwycił Delphię za ramiona i potrząsnął gwałtownie. — Obudź się! — zawołał. — Czy ktoś cię zaczarował? — Rzucono na nią zaklęcie — mruknął Eblik zaglądając w oczy dziewczyny. — Zaniosę ją, książę. Pewnie obudzi się, jak tylko wydostaniemy się z tego przeklętego miejsca. Raynor zawahał się. Zanim zdążył odpowiedzieć, odezwał się nowy, lekko szyderczy głos. — Nie, ja poniosę dziewczynę! Nie zrobię jej krzywdy, obiecuję. Raynor odwrócił się z przekleństwem, wznosząc obnażony miecz. Wojenny topór Eblika znalazł się nagle w jego dłoni i zadrżał niczym sokół rwący się do lotu. Za nimi, zapełniając cały korytarz, tłoczyli się mężczyźni o groźnym spojrzeniu, wyrażającym triumf i nienawiść — banici z lasu Mirak. Na ich czele stał baron Malryk. Chociaż baron znajdował się w samym sercu twierdzy czarnoksiężnika, jego młodzieńcza twarz była beztrosko uśmiechnięta. — Stójcie! — szepnął. — Ani kroku, bo was zabiję. Smukła dłoń wśliznęła się w luźny aksamitny rękaw i chwyciła ostry nóż, który baron nosił przytroczony do przedramienia. — Jakim cudem tu trafiłeś? — warknął Raynor. — Śledziłem was. Przepłynąłem jezioro i przeszedłem pole Czarnych Kwiatów. Szedłem za wami przez cytadelę. Nie było to łatwe zwycięstwo — o nie! Ze wszystkich moich ludzi zostało tak niewielu… Niektórzy zasnęli pośród Czarnych Kwiatów. Inni umarli później. Ale to nie ma znaczenia. Ghiar postąpił lekkomyślnie, kiedy wynajął cię, żebyś wykradł dziewczynę z mojego zamku. Może jest czarownikiem, ale to ja rządzę w lesie Mirak! — Wynajął mnie? — powtórzył powoli Raynor. — Mylisz się. Ghiar jest moim wrogiem, tak samo jak twoim. Malryk zaśmiał się cicho. — No, teraz to nieważne, czy kłamiesz, czy mówisz prawdę. Ponieważ ty i ten czarny umrzecie tutaj, a ja wrócę z dziewczyną do mojego zamku, kiedy już zabiję Ghiara. — Jeżeli zabijesz Ghiara! — rozległ się szept. Brokatowe zasłony rozchyliły się i do komnaty wszedł czarnoksiężnik. Mętna zielonkawa poświata spłynęła po białej, falującej brodzie i krzaczastych brwiach olbrzyma. Ciemne, poważne oczy spoglądały beznamiętnie. — Szukałeś mnie, Malryku? Jestem tutaj. Zabij mnie, jeśli potrafisz. Baron drgnął, ale po chwili opanował się. Jego wzrok zwarł się w milczącym, śmiertelnym pojedynku z zimnym spojrzeniem czarownika. Nagle, bez ostrzeżenia, dłoń Malryka wykonała ruch zbyt szybki, żeby oko mogło go uchwycić. Opadła w dół i poderwała się uzbrojona w błyszczącą śmierć. Stal śmignęła w powietrzu. Nóż uderzył w gardło Ghiara — i brzęcząc upadł na kamienie, ze stępionym ostrzem. — Skończony głupcze! — szepnął czarnoksiężnik. — Próbujesz walczyć z gwiazdami. Ja jestem Władcą Zodiaku, Malryku. Posiadam władzę nad znakami, które rządzą życiem ludzkim. Baron zwilżył wargi językiem. Niepewny uśmiech wykrzywił jego twarz. — Czy tak? Wiem co nieco o Zodiaku, Ghiarze, i wiem, że nie rządzisz wszystkimi znakami. Ty sam powiedziałeś mi kiedyś, że urodziłeś się pod znakiem Ryby Ea. Tak jak ja. Jak możesz rządzić swoim władcą… czy jakimś innym znakiem? Nie jesteś również Panem Gwiazd. Istnieje pewien znak… — Malryk zerknął na wielki czarny klejnot osadzony pośrodku mozaiki. — Tak, to jest Tammuz. On jest Władcą Najwyższego Znaku. — Któż może wezwać Tammuza? — zimno odpowiedział Ghiar. — Raz na tysiąc lat rodzi się człowiek spod tego znaku. I tylko ten człowiek może uprawiać najwyższą magię. Tak, powiedziałem ci, że urodziłem się pod znakiem Ryby Ea, ale kimże ty jesteś, żebym mówił ci prawdę… tak jak teraz? — Czarnoksiężnik zmierzył spojrzeniem Raynora. — Co do ciebie i twego sługi, umrzecie razem z innymi. Gdybyś był mądrzejszy, nie szukałbyś mnie tutaj. Ta dziewczyna jest moja; potrzebuję jej, żeby odzyskać młodość. — Myślisz, że boję się czarów? — warknął Raynor i skoczył. Jego obnażony miecz świsnął w powietrzu. I odskoczył ze szczękiem. Broń wypadła ze zdrętwiałej dłoni Raynora, który został sparaliżowany jakby silnym elektrycznym wstrząsem. Mamrocząc przekleństwa, książę sprężył się, gotów rzucić się na Czarnoksiężnika z gołymi rękami. Ghiar powstrzymał go rozkazującym gestem. — Zuchwali głupcy! — wyszeptał, a w jego lodowatym głosie zabrzmiała sycząca groźba. — Umrzecie śmiercią, jaką nie umarł żaden człowiek od tysiąca lat! Jego ramiona uniosły się w dziwnym, starożytnym geście, ten gest sięgał ku odległym gwiazdom, ten gest przywoływał! Głucho i złowrogo zabrzmiał głos czarownika. — Nadchodzi wasza zguba. Ponieważ teraz wzywam Znak Ryby Ea! 6. ZNAK TAMMUZA Zielona poświata zamigotała i zbladła. Ponury, niesamowity, szmaragdowy blask zalał pozbawioną dachu komnatę. Postać Ghiara była zaledwie cieniem w półmroku. Głęboki głos zagrzmiał: — Ea! Panie Eridu i E–apsu, który mieszkasz w głębinie wód! Shar–apsi! Przez moc twego znaku wzywam władcę tego, co leży poniżej, strażnika Aralu, krainy potępionych! Ea, mącicielko wielkich wód, małżonko Damkina, Damgal–nunna, wznieś się z odwiecznej otchłani! Zielona ciemność zgęstniała. Raynor nie widział nic przed sobą. Na próżno wytężał wzrok. Spróbował się poruszyć, ale nie mógł. Opanował go dziwny paraliż. Usłyszał słaby, odległy dźwięk. Szum wody. Pluskanie strumyków, grzmot potężnych wodospadów, huk przypływu rozbijającego się o bazaltowe skały. Wszystkie odgłosy głębin zwiastowały nadejście Ea, władcy podziemnych wód. Nie istniało nic, tylko świecąca szmaragdowa mgła. W górze rozbłysło jaśniejsze światło. Mgła uniosła się ku niemu. Coraz bardziej gęstniały opary, coraz szybciej wirowały, tworząc olbrzymi lej, który sięgał w górę, do jaskrawego rozbłysku zieleni. A tam wir znikał, jak gdyby wpadał w przepaść bez dna! Jakaś sztywna, nieruchoma sylwetka powoli wpłynęła w pole widzenia — jeden z ludzi barona Malryka. Raynor na mgnienie dostrzegł wykrzywioną przerażeniem twarz, a potem prąd pochwycił mężczyznę i wciągnął w zielony blask. Wysoki, przenikliwy krzyk dobiegł z oddali. Potem przyszła kolej na innych. Jeden po drugim ludzie Malryka obezwładnieni przez dziwną magię i porwani przez niesamowity wir odchodzili w nicość. Wreszcie znikli wszyscy prócz Malryka. Teraz pojawił się sam baron. Jego młodzieńcza twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale w szeroko otwartych oczach malował się śmiertelny strach. Jasne włosy falowały wokół głowy, jak gdyby baron unosił się w wodzie. Malryk nie wydał żadnego dźwięku. Popłynął w górę — i znikł. Przypływ zagarnął Raynora. Książę czuł, że unosi się w górę jak pozbawiony ciężaru. Nad nim rozwierała się świetlista otchłań. Rozpaczliwie próbował przełamać śmiertelny czar. Zielone mgły rozproszyły się nagle. Raynor zawisł w czarnej, bezgwiezdnej pustce. Był sam pośród bezmiaru odwiecznej nocy. W oddali rozbłysło białe, zimne światło. Zbliżało się niczym meteor. Raynor ujrzał jakiś okrągły, dziwnie znajomy przedmiot nadlatujący ku niemu z dużą szybkością. Wkrótce obiekt zawisł w pustce nieopodal i książę przypomniał sobie zdeformowanego potwora, który zasiadał na tronie nad przepaścią — więźnia strzeżonego przez węża, którego zabił. To była ta sama ohyda, zniekształcona głowa, pokryta lśniącą łuską, z wytrzeszczonymi oczami i wydłużonym pyskiem. Stwór przemówił. — Moja obietnica, książę Raynorze. Dałeś mi wolność. A ja obiecałem ci pomoc, kiedy będziesz w potrzebie. Teraz ci pomogę. — Amulet — wymówiła potworna głowa bez ciała. Nagle Raynor przypomniał sobie talizman, który dostał od Ghiara w lesie Mirak, krążek ze znakami Zodiaku. Nie poruszył się, a jednak amulet znalazł się w jego wysoko uniesionej ręce. Wyglądał inaczej. Znaki Zodiaku znikły, pozostał tylko czarny klejnot na środku. Wewnątrz klejnotu błyszcząca gwiazdka pulsowała nadnaturalną jasnością. — Tammuz jest Władcą Zodiaku — zakrakał ohydny pysk. — Jego magia jest ponad magią. On jest władcą prawdy. Dzięki niemu możesz zerwać czarodziejskiej więzy. Raz na tysiąc lat rodzi się człowiek spod tego znaku i tylko ten człowiek może wezwać Tammuza. Ja jestem tym człowiekiem! Urodziłem się pod Najwyższym Znakiem! Ghiar kłamie… przechwala się tym, czego nie posiada! Teraz, żeby dotrzymać obietnicy i żeby ci pomóc, wzywam Władcę Zodiaku. Wzywam… Tammuza! Na te słowa czarny klejnot rozbłysnął lodowatym, oślepiającym światłem, nieznośnie mocnym i przeraźliwie jasnym. Fantastyczne wizje pojawiły się i znikły. Talizman wyrwał się z dłoni Raynora. Książę poczuł twarde kamienie pod nogami; zimny powiew musnął jego spoconą twarz. Znowu znajdował się w cytadeli Ghiara. Stał w pozbawionej dachu komnacie Zodiaku. Ale nie widział już zielonej mgły. Delphia i Eblik stali bez ruchu. Obok nich stał czarownik. Po Malryku i jego ludziach nie zostało ani śladu. Broda Ghiara trzepotała na lodowatym wietrze. Jego głęboko osadzone oczy przepełnione były nienawiścią. Z nagłą, niewytłumaczalną pewnością Raynor zrozumiał, że przez Znak i moc prawdziwego Tammuza czarnoksiężnik utracił wszelkie magiczne zdolności. Ghiar nie władał już czarną magią, był zwykłym, bezbronnym człowiekiem! Raynor wydał dziki okrzyk triumfu i skoczył. Ghiar stał przed nim odarty z niepokonanej zbroi. Ale w olbrzymim ciele nadal tkwiła nieludzka moc. Potężne mięśnie prężyły się pod szorstką szatą. Ramię Ghiara zadało miażdżący cios. Raynor zatoczył się od wstrząsu. Oślepiony potrząsnął głową, rzucił się do przodu i zwarł z czarownikiem. Dwaj mężczyźni upadli na kamienną posadzkę. Ghiar znalazł się na wierzchu. Sięgnął palcami do oczu Raynora. Książę uchylił głowę i czarownik krzyknął z bólu, kiedy jego ręka uderzyła o kamienie. Nagle odchylił się do tyłu i gwałtownie rzucił się na przeciwnika. Ciężar jego potężnego ciała wycisnął powietrze z płuc Raynora. Książę słabnącą ręką uderzył czarnoksiężnika w twarz. Trysnęła krew plamiąc siwą brodę. Ghiar ryknął i zacisnął palce na gardle Raynora. Zaczął go bezlitośnie dusić. Książę przetoczył się na bok, ścisnął nogami ciało Ghiara i zahaczył o siebie stopy. Cuchnący oddech wydobywał się ze świstem z ust czarownika. Ghiar wyszczerzył zęby w morderczym uśmiechu i mocniej zacisnął palce. Czaszkę Raynora wypełnił huczący, palący ból. Zabrakło mu tchu. Ostrze bólu przeszyło kręgosłup. Jeszcze chwila i przeciwnik złamie mu kark. Wówczas ogarnęła go ślepa, szaleńcza wściekłość. Wezbrała w nim czerwoną falą, zacierając wszelkie uczucia prócz dzikiej żądzy mordu — mordu za wszelką cenę. Raynor napiął mięśnie ud i uwięził między nogami ciało Ghiara jak w potrzasku. Pod wpływem straszliwego wysiłku pot wystąpił mu na twarz. Książę wiedział jednak, że był to przełomowy moment. Zabije albo zostanie zabity. Kości trzasnęły i ustąpiły. Ciało czarownika zwiotczało nagle. Ghiar wydał okropny, przeciągły wrzask, który zdawał się wydobywać z głębi piersi. Krew trysnęła z rozdziawionych ust, zalała siwą brodę, spłynęła na Raynora. Ogromne dłonie puściły gardło księcia. Ghiar poderwał się w ostatnim konwulsyjnym wysiłku. Umierając wyrzucił ramiona w górę, do zimnych gwiazd, i zaryczał jak zwierzę. Upadł, jak pada drzewo, runął na kamienną posadzkę i znieruchomiał. Ciemny strumyk krwi popłynął przez mozaikę, dotarł do znaku Ryby Ea, znaku, pod którym urodził się czarnoksiężnik. Krew zakryła znak. Ghiar był martwy. Wówczas świadomość opuściła Raynora. Zapadł w dobroczynną ciemność. Odzyskał przytomność dopiero wtedy, kiedy poczuł chłód wody na wargach i chłodną, miękką dłoń gładzącą go po czole. Otworzył oczy. W górze ukośne promienie słońca przebijały koronę dębu. Wokół szumiał las Mirak, zielony i ciepły w świetle dziennym. U boku księcia klęczała Delphia z zatroskaną twarzą. Jej oczy nie były już oślepione czarami. — Raynorze — powiedziała z wdzięcznością. — Żyjesz, bogom niech będą dzięki! — Żyje? — burknął Eblik wychodząc zza dębu. — Nie taszczyłbym go aż tutaj, gdyby nie żył. Jak się czujesz, książę? — Nieźle — odparł Raynor. — Nogi bolą mnie piekielnie, ale chyba nic mi nie jest. Wyniosłeś mnie z cytadeli, Ebliku? — On to zrobił — przytaknęła Delphia. — I przepłynął jezioro z tobą na grzbiecie. Czarne Kwiaty były martwe, Raynorze, jak gdyby piorun je spalił. — Jeśli możesz iść, lepiej ruszajmy — rzucił niecierpliwie Eblik. Raynor wstał, krzywiąc się lekko, — Słusznie. Znajdziemy konie i wyjedziemy z tego przeklętego lasu. Raynor i Delphia weszli na krętą ścieżkę prowadzącą przez las Mirak. Eblik zawahał się na chwilę, zanim ruszył za nimi. Podniósł wzrok na błękitne, bezchmurne niebo. — Może bogowie sprawią, że wydostaniemy się z tej dziczy przed nocą — mruknął. — Może za tym czarnym lasem jest inna kraina… gdzie gwiazdy nie są takie złe. Chwycił swój wojenny topór i pospieszył za Delphia i Raynorem. Wkrótce trójka wędrowców zniknęła pośród drzew, w chłodnym półmroku ogromnego lasu. przeł. Danuta Górska PRÓG Threshold W przytulnym mieszkaniu na dwunastym piętrze wieżowca ponad ruchliwymi ulicami Central Park West panował spokój. Weneckie żaluzje odbijały łagodne światła. Na ścianach wisiały stereotypowe obrazy, dywan o przyćmionych barwach leżał na podłodze i kryształowa karafka z whisky połyskiwała bursztynowo w ręku Haggarda, kiedy ironicznie spoglądał na meble. Pomyślał, że zupełnie nie pasują do eksperymentu z dziedziny czarnej magii. Nalał whisky Stone’owi, który zdyszany wpadł przed chwilą do jego mieszkania, a teraz wydmuchiwał nerwowo dym z papierosa. Młody adwokat pochylił się do przodu i wziął kieliszek. — A ty nie pijesz, Steve? — Nie dziś wieczorem — odparł Haggard z krzywym uśmieszkiem. — Do dna. Stone posłuchał. Później odstawił kieliszek i otworzył teczkę, którą trzymał na kolanach. Wyjął z niej płaską, prostokątną paczkę. — Oto książka, której szukałeś. — Rzucił ją w stronę swego rozmówcy. Haggard nie otworzył paczki, lecz położył ją ostrożnie na przenośnym stoliku obok termosu. Na chwilę zatrzymał wzrok na termosie. Dziwny wewnętrzny chłód emanował od Stephena Haggarda. Jako właściciel walczącej o przetrwanie agencji reklamowej zdawał się nie przejmować trudnościami piętrzącymi się przed kolegami po fachu, gdyż najwyraźniej go nie dotykały. Ten trzydziestoczteroletni przystojny mężczyzna o dość wąskich ustach i obojętnym spojrzeniu czarnych oczu niewzruszenie wędrował przez życie. Odnosiło się wrażenie, że został zamknięty w futerale z nieznanej zimnej substancji. Był jak lód i żelazo. Stone zaś promieniował ciepłem i wesołością. Był silnym mężczyzną, nieco młodszym od gospodarza, a szczerość miał nie wypisaną, lecz wydrukowaną wielkimi literami na sympatycznej twarzy. Powiedział teraz: — Miałem piekielne trudności z otrzymaniem tej książki, nawet kiedy pokazałem im twój list. — Tak? — spytał Haggard. Siedząc wygodnie w fotelu, rozkoszował się papierosem i wyglądał na całkowicie odprężonego. — Ten antykwariat potrafi wytrząsnąć wszystko, ale ‘kazali mi czekać miesiącami na tę pozycję. Nawiasem mówiąc, dziękuję ci, że ją odebrałeś. — W porządku — Stone uśmiechnął się, choć na jego twarzy malowało się zakłopotanie. — Szybko się uwinąłem, co? — Długo czekałem na tę książkę. I musiałem otrzymać… — Haggard zawahał się i zwrócił lekko głowę w stronę termosu — jeszcze coś. — Wstał, jakby chcąc uprzedzić dalsze pytania i powiedział: — Zobaczę, czy Jean jest już gotowa. Godzinami robi sobie makijaż. — Tak jak wszystkie kobiety — uśmiechnął się szeroko Stone. — Powinienem ci podziękować, że pozwalasz mi wyjść z nią dziś wieczorem. — Będę zajęty… — Młodszy mężczyzna nie usłyszał reszty zdania, gdyż Haggard zniknął za drzwiami. Po powrocie gospodarz zobaczył, że gość rozwinął paczkę i oglądał oprawny w skórę wolumin. — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — zauważył. — Przygotuję ci następnego drinka, gdy będziesz czytał. Stone odłożył księgę ze zmieszaną miną. — Przepraszam. Ta moja ciekawość. Mówiłeś, że to esej o magii. — Tak, ale ty nie znasz łaciny, Russ. Jean powiedziała, że wkrótce będzie gotowa, więc mamy czas na parę kieliszków whisky z wodą sodową. O, tak! — Trunek w kieliszku zapienił się, po czym opadł. Haggard wziął księgę i usiadł naprzeciw gościa, niedbale przewracając stronice. — Jeśli chcesz, poczytam ci trochę. Na przedtytule jest ostrzeżenie. „Niech tylko ludzie o czystym sercu i… fortis — i silnym charakterze — czytają tę księgę; i niech żaden człowiek nie waży się na niebezpieczną próbę…” I tak dalej. Jeżeli uprawiasz czarną magię, Baal i Belzebub mogą porwać cię do piekła. — Chcesz tego spróbować? — zapytał Stone. Haggard nie odpowiedział. Wyciągnął przed siebie rękę i przyjrzał się jej uważnie. Nie drżała. — O co chodzi? Zobaczyłeś małych zielonych ludzików? Ta gadanina o czarach sprawia, że ludzie wariują… — Adwokat zawahał się, poczerwieniał, po czym uśmiechnął szeroko i rzekł: — Moje wrodzone poczucie taktu. Obaj mężczyźni roześmiali się, a Stone ciągnął: — Oczywiście nie miałem na myśli ciebie. Pamiętam pewnego jegomościa, z którym kiedyś pracowałem. Dostał bzika po tym, jak przepuścił całą forsę na wróżki i szarlatanów. Przez cały czas wrzeszczał o ogniach piekielnych i diabłach, które miały po niego przyjść. Haggard nagle okazał zainteresowanie: — Co to był za facet? To znaczy — czy był inteligentny? — Tak, na początku. Tylko bardzo nerwowy… — Nerwy! Nerwy prowadzą do emocji, a emocje do… do… — Do czego? — Och, nic takiego. Bał się diabłów, tak? — Usta Haggarda wykrzywił pogardliwy uśmiech. Stone dopił drinka. Po wypiciu alkoholu zawsze lubił dyskutować. — No tak, miał źle w głowie. Ale to było niedługo po tym, jak sądzono czarownice niedaleko od Nowego Jorku. Ludzie zawsze bali się diabłów. Haggard zaczął się śmiać. — Pewnie. Głupcy i neurotycy. Stone wstał, przeszedł przez pokój i podniósł magiczną księgę. Szybko ją przewertował i rzekł: — Tutaj jest ilustracja, która zwróciła moją uwagę — wystarczy, żeby przestraszyć każdego, kto wierzy w diabły, nawet jeśli diabłów nie ma. Rysunek przedstawiał ukoronowaną straszliwą głowę, którą podtrzymywały pazurzaste łapy o wielu stawach. Napis pod nim głosił „Asmodeusz”. Haggard z uśmiechem zamknął księgę. — Nie masz racji, Russ. Nawet gdyby Asmodeusz istniał, inteligentny człowiek wcale nie musiałby się go obawiać. Zastanów się nad tym. Jakimi środkami dysponuje demon? Stone pospiesznie nalał sobie drinka i powiedział: — No, wszystkimi rodzajami czarów. Mógłby tylko machnąć pazurem, a ty zaraz wpadłbyś do piekła, czyż nie tak? — Moc czarodziejska — skinął głową Haggard. — Gdybyś przestał używać ręki, co by się z nią stało? — Uległaby atrofii. — Właśnie. Według legendy — diabły władały mocą czarodziejską. Lecz nikt nigdy nie powiedział, że były bardzo sprytne. Dlaczego miałyby rozwijać swoje mózgi? Przecież mogły spełnić każde swoje życzenie machnięciem pazura, tak jak to określiłeś. Pragnąc, żeby tak się stało — dokończył Haggard uśmiechając się od ucha do ucha. — Goryl nie jest zbyt bystry, ale nie zwyciężyłbyś go w zapasach. — Użyłbym rewolweru — odparł logicznie gospodarz. — Diabły mają tylko moc czarodziejską, a my nasze umysły. Naukę, psychologię — gdyby Faust studiował w Harwardzie, mógłby zawiązać na supeł ogon Mefistofelesa. — Ja skończyłem Yale — mruknął Stone i wstał, gdy Jean Haggard lekkim krokiem weszła do pokoju. Była smukłą, śliczną blondynką o drobnej budowie ciała. W wieczorowej sukni i szalu wyglądała oszałamiająco. O dziwo, kiedy Haggard spojrzał na swoją żonę, w jego oczach na sekundę pojawił się zły błysk, lecz zaraz zniknął. Jean uśmiechnęła się promiennie. — Przepraszam, że musiałeś na mnie czekać, Russ. I jest mi bardzo przykro, że ci się narzucam i zabieram ci czas. — To moja wina — mrukliwie wtrącił Haggard. — Mam dużo pracy. Jean nie musi tkwić w domu i wysłuchiwać moich jęków. Bawcie się dobrze. Odpowiedzieli, że na pewno tak zrobią i odeszli. Haggard zamknął drzwi na zamek wertheimowski. Później wrócił do stolika, wpatrzył się w magiczną księgę, otworzył ją i pospiesznie znalazł pewną stronicę. Przeczytał ją z powściągliwym uśmiechem. Była tam potrzebna formuła. Podszedł do telefonu i wykręcił jakiś numer. — Phyllis? Mówi Steve… wiem; Nie mogłem wcześniej zadzwonić. Przykro mi… Dziś wieczorem? Jestem zajęty… Mówiłem ci… Odpowiedziała mu cisza przerywana trzaskami. — Przykro mi, kochanie. Nie mogę. Jean może w każdej chwili wrócić. Jutro w nocy, dobrze? Ja… ja mogę mieć dla ciebie niespodziankę. Najwyraźniej Haggard otrzymał zadowalającą odpowiedź, gdyż pogwizdując odłożył słuchawkę i poszedł do kuchni. Wrócił ze sporą miską do mieszania. Umieścił ją na środku dywanu. Następnie otworzył termos i ostrożnie wlał zawartość do miski. Podniósł się z niej lekki opar. Krew utrzymała ciepło. Oczywiście potrzebna była świeża krew, chociaż tamten farmer z Jersey zadawał kłopotliwe pytania, kiedy Haggard mu zapłacił. — „Ale czemu nie chce pan świni? Tylko krew? Co…” Haggard zastanowił się, dlaczego świeżo przelana krew odgrywała taką ważną rolę w tych obrzędach od początków mitologii. Później wrócił do księgi i zaczął czytać. Wypowiadał dobitnie łacińskie zdania. Wyczuł, że jest lekko spięty i odprężył się. Bez emocji. Bez neuroz. Bez histerii. Tylko — logika. Logika przeciw demonom. Poziom krwi w misce wciąż się obniżał, jej powierzchnia znajdowała się teraz we wnętrzu naczynia. Gdzie się podziewała? O dziwo, Haggarda to nie zaskoczyło, mimo że przez cały czas sceptycznie odnosił się do tej sprawy. Miska była pusta, a zaklęcie skończone. Zamrugał oczami. Czy światła zamigotały? To nie gra wyobraźni. Gasły… — Bzdura — powiedział bardzo cicho. — Wyobraźnia, przywidzenia, autosugestia. Oświetlenie elektryczne zależy od prądu; duchy nie mogą oddziaływać na dynamo. Światła znów się rozjarzyły i ponownie przygasły. Haggard stał w półmroku, spoglądając z góry na niewyraźny cień miski u swoich stóp, który zdawał się poruszać. Skurczył się i zmienił kształt. Zaczął rosnąć. Stał się czarną plamą, ukośnym kominem, na dnie którego Haggard dostrzegł coś zielonego. Miał wrażenie, że patrzy przez teleskop z niewłaściwej strony. Bardzo wyraźnie widział z oddali maleńki pokoik z zielonymi ścianami i podłogą. Pokój był pusty. Komin rozszerzył się i Haggard poczuł, że podłoga zafalowała mu pod nogami. Zakręciło mu się w głowie i zachwiał się. Jeśli upadnie… — Zaglądam z góry do zielonego pokoju — powiedział spokojnie. — W dywanie i w podłodze może być dziura. Lokator z niższego piętra, pan Touhay, mógł przemalować mieszkanie. To wszystko jest mało prawdopodobne. Wobec tego to, co widzę, nie może być prawdziwe. To tylko złudzenie. Lecz wyglądało szokująco prawdziwie. Haggard z trudem zachowywał równowagę duchową. Nie zamknął jednak oczu, żeby tego nie widzieć. Zamiast tego mówił dalej: — Tę podłogę wykonano z drewna, stali i być może z betonu. Jest materialna. Może zniknąć tylko w rezultacie materialnych działań. W takim razie to, co widzę, jest złudzeniem. Już nie kręciło mu się w głowie. Spokojnie spojrzał w dół i zdał sobie sprawę, że patrzy w twarz składającą się z zębów i zjeżonych włosów. Pazurzaste palce wyciągnęły się ku niemu. Ślina kapała z otwartych ust. Haggard nie drgnął. Pazury zatrzymały się o kilka centymetrów od jego twarzy i poruszyły groźnie. — Widzisz — oświadczył człowiek — że wcale się ciebie nie boję. Chodź… — Urwał. Omal nie powiedział „Chodź do góry”, a to oznaczałoby ustne uznanie realności iluzji. — Chodź tam, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Dziura w podłodze i zielony pokój na jej dnie zniknęły bez śladu. Mieszkanie odzyskało dawny wygląd. Pusta miska tkwiła na środku dywanu. Niski, krępy mężczyzna stał przed Haggardem, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Jego nagie ciało było owłosione i muskularne, a brzydka twarz wydawałaby się zupełnie normalna, gdyby nie dziwne boczne wgłębienie w czaszce. Czoło i podbródek było ukośne, usta zaś mocno zaciśnięte na wystających zębach. — Usiądźmy — odezwał się Haggard i dał przykład. Przybysz posłuchał, spoglądając na niego ze złością spod czarnych, krzaczastych brwi. Zapadła cisza. — Czy jesteś niemową? — zapytał w końcu człowiek, okazując rażący brak szacunku. Po chwili prawie żałował, że się odezwał, bo kiedy tamten przemówił, zobaczył jego zęby. Były to ostre, straszne kły drapieżnika. — Nie boisz się mnie? — odpowiedział pytaniem demon. Miał dźwięczny, głęboki głos. Haggard pomyślał, że w przeszłości wielu ludzi drżało przed nim ze strachu i zachichotał. — Nie traćmy czasu. Nie, nie boję się. Przede wszystkim powiedz mi, jak się nazywasz? Demon nie bardzo wiedział, jak zareagować na takie zachowanie. Chciał wpaść we wściekłość, ale się rozmyślił. W końcu mruknął: — Nie mógłbyś tego wymówić. Nazywaj mnie „Baalem”. U Asyryjczyków to słowo znaczyło „Pan”. — Wszystko jedno. Niech tak będzie. Czy kiedykolwiek spotkałeś człowieka, który się ciebie nie bał? Bursztynowe kocie oczy Baala spoglądały obojętnie. — Dlaczego miałbym odpowiedzieć na to pytanie? Haggard uświadomił sobie, że znów jest spięty i odprężył się. — Nie musisz tego robić. Po pierwsze, chciałbym, żebyś zdał sobie sprawę, że nie masz do czynienia z głupcem, którego możesz przestraszyć rykiem. Chcę od ciebie czegoś i gotów jestem za to zapłacić — powiedział i czekał na reakcję demona. Omal nie wybuchnął śmiechem na widok triumfu na brzydkiej twarzy Baala. — Umowa — pakt! Już to przedtem robiłem, śmiertelniku. Władam pewnymi mocami; są na twoje usługi, za pewną cenę. — Za jaką cenę? Za moją… moją duszę? — Mówiąc to Haggard wiedział, że się wygłupia. — Co takiego? — spytał Baal. — Ach, przypominam sobie. Śmiertelnicy zawsze chcieli kupić moje dary za to, co nazywali „duszą”. Pamiętam, co powiedziałem prorokowi Alikaamowi: „Darowane konie mogą być chore i kuleć. Pokaż mi tę swoją cenną duszę, a zawrzemy umowę.” Oczywiście nie był w stanie tego zrobić, chociaż twierdził, że jest wewnątrz jego ciała. — Demon roześmiał się ochryple. — Nie dam się złapać na ten stary trik. Nie chcę twojej cennej duszy. Chcę ciebie! — Dlaczego? — Żeby cię zjeść — wyjaśnił Baal. — Ludzkie mięso jest… no, ma niemożliwy do opisania smak. Takiej istocie jak ja twoje mięso zapewni wiele godzin ekstazy. Haggard skinął głową i rzekł: — To bardzo przyziemne, lecz rozumiem, o co chodzi. Jeżeli się zgodzę, co możesz mi zaoferować? Demon unikał wzroku człowieka. — Och — pieniądze. Może tyle, żebyś żył w dobrobycie. Nie przeceniaj mnie… — A ty mnie. Ewolucja umożliwiła ci specjalizację mocy. Tak, chcę pieniędzy, ale bardzo dużo. Baal spochmurniał. — No, cóż — mogę to załatwić. Musisz jednak zrozumieć, że moja moc jest ograniczona. Mogę obdarować cię tylko dwa razy. Prawo kompensacji nie pozwala na więcej. Nie wiem dlaczego, lecz tak to działa. Haggard badawczo przyjrzał się gościowi i uznał, że mówi prawdę. — Jeśli otrzymam od ciebie jakiś dar, skąd będę wiedział, że nie wyniknie z tego coś nieprzyjemnego? Jeżeli na przykład zażądam puddingu, nie chcę, żeby znalazł się na czubku mojego nosa. Demon niespokojnie poruszył się w fotelu. — To tak działa. Nie rozumiem dlaczego, ale nie będziesz miał żadnych kłopotów. Moje dary spłyną na ciebie w naturalny sposób. Nikt nie będzie podejrzewał mojej interwencji. Haggard spojrzał na zegarek i wciągnął głęboko powietrze do płuc. — W porządku — rzekł. — Chcę mieć milion dolarów. — Załatwione. — Po drugie, chcę, żebyś usunął moją żonę w taki sposób, żebym ja nie był w to wplątany — i chcę, aby cierpiała. — Załatwione. — A co potem? — Potem cię zjem. Haggard wstał i oświadczył: — Przepraszam. To mi nie odpowiada. Koniec z umową. Baalowi opadła szczęka ze zdumienia. Wyciągnął rękę o długich paznokciach. — Zaczekaj. Nie mówiłem, że zjem cię natychmiast. Naturalnie zostawię ci trochę czasu, żebyś mógł się nacieszyć… Haggard triumfował w duchu, lecz nie dał nic po sobie poznać. Psychologiczne metody działały. — Zadaję sobie pytanie — powiedział łagodnie — dlaczego nie zjadłeś mnie w chwili, kiedy się pojawiłeś. Nie mogłeś tego zrobić z jakiegoś powodu. Nie przerywaj mi! Usiłuję sobie przypomnieć… — Dojdziemy do porozumienia— zapewnił pospiesznie demon. — …co właściwie się wydarzyło. Zamierzałeś mnie zjeść. Chciałeś zapędzić mnie w takie miejsce, gdzie mógłbyś to zrobić. Ty… oczywiście! Starałeś się wtrącić mnie do tej wyimaginowanej jamy. Do tego zielonego pokoju. Na pewno! — ciągnął Haggard, naprędce klecąc przekonywające kłamstwo. — To o tym pisał de Gallois — że możesz zjeść człowieka tylko wtedy, gdy wejdzie do twego zielonego pokoju. — Napisał to o mnie? — Tak. — Skąd wiedziałeś, że właśnie mnie miał na myśli — chytrze zapytał demon. — Baal to nie jest moje prawdziwe imię. — Opisał twój wygląd — odparł obojętnie Haggard. — Dlatego wiem, że nic mi nie grozi, jeśli nie wejdę do twojego zielonego pokoju. — Jeżeli zawrzesz ze mną pakt, musisz go dotrzymać — powiedział bez namysłu Baal. — Poza tym nie mógłbyś liczyć, że mi się wymkniesz. Jestem na to zbyt potężny. Ale Haggard dobrze wiedział, jak doprowadzić do umowy. — Chcę większych ustępstw. Ważę ponad sto kilo, więc powinienem być smacznym kąskiem. — Czego chcesz? — No — szansy uniknięcia takiego losu. — Drzwi — odezwał się Baal po chwili milczenia. — Dżin, którego kiedyś znałem… no, dobrze, jak ci się to spodoba? Na twojej drodze umieszczę troje drzwi, każde w innym kolorze. Pierwsze będą niebieskie i za nimi ukryję pierwsze życzenia. Kiedy przejdziesz przez drugie drzwi, które będą miały żółtą barwę, spełni się twoje drugie życzenie. A za trzecimi drzwiami… — Tak? — Będę czekał, żeby cię zjeść. — A jakiego koloru… Demon wyszczerzył zęby. — Nie jestem głupcem. Gdybyś to wiedział, nigdy byś nie przeszedł przez takie drzwi. Nie będą one ani niebieskie, ani żółte. Haggard powiedział nagle: — Umowa stoi. — Niezupełnie — zaprzeczył Baal. — Po tym jak przejdziesz przez dwoje drzwi, umieszczę na tobie moją pieczęć. — Uśmiechnął się. — Nie dotykaj głowy. Nie miałem na myśli rogów. Będzie to coś podobnego do znamienia czarownicy. To także jedna z zasad, chociaż nie wiem dlaczego. — Jaki to rodzaj pieczęci? — Zabiorę ci coś — może jakąś niewielką fizyczną zdolność — albo coś dodam — na przykład umieszczę ci kurzajkę na plecach lub siwe pasmo we włosach. W każdym razie nie sprawi ci to bólu czy kłopotów, ani nawet zażenowania. Nic na to nie poradzę. — Wzruszył ramionami, gdy Haggard zaczął protestować. — Tej jednej rzeczy nie mogę zmienić. Moja moc nie będzie działać, jeśli nie spełnię pewnych warunków. Człowiek szarpnął dolną wargę. — Przypuszczam, że nie ma sensu pytać, kto stawia te warunki? — Skąd miałbym to wiedzieć? Umowa stoi? — Stoi. Uścisnęli sobie ręce. Baal rozejrzał się dokoła w zamyśleniu. — No to już sobie pójdę. — Zatrzymał wzrok na . weneckich żaluzjach. Haggard zapytał: — Czy możesz znów mnie odwiedzić? Możesz? Więc dlaczego nie miałbyś tego zrobić? Chciałbym z tobą porozmawiać — przecież nie co dzień spotykam demona. Baal powiedział z powątpiewaniem: — Ale ja nie… — Jestem pewien, że nie pijesz whisky, więc zawsze będę miał dla ciebie świeżą krew. — Doskonale — zgodził się z nim demon szczerząc kły — i zniknął. Haggard stał zupełnie nieruchomo przez trzy minuty. Później wyciągnął przed siebie rękę i spojrzał na nią. Nie drżała. Zaniósł miskę do kuchni i starannie zmył z niej krew. Następnie zamknął magiczną księgę w biurku, a na koniec nalał sobie drinka. Nie musiał od zaraz uważać. Psychologia zwyciężyła zwykłego demona. Dwoje drzwi prowadzących do triumfu. Troje drzwi do zagłady. Pierwsze drzwi — niebieskie. Drugie — żółte. A za nimi życzenia Haggarda. Ale na jaki kolor będą pomalowane trzecie drzwi? Może na czerwono, na trzecią podstawową barwę? Chyba nie. To byłoby zbyt oczywiste, nawet dla kogoś z umysłowością Baala. A Haggard nie popełnił tego samego błędu, co wielu jego poprzedników, i docenił spryt demona. Może będą zielone — tego samego koloru co legowisko piekielnego stwora? Lecz i to wydało mu się nieprzyjemnie oczywiste. Niewykluczone, że barwa drzwi zostanie powtórzona. Równie dobrze trzecie drzwi mogą być niebieskie albo żółte. Będzie miał dość czasu, żeby się nad tym zastanowić. Już teraz wypracował logiczną metodę odkrycia prawdy. Najpierw jednak musiałby zaprzyjaźnić się z Baalem. Dostarczyć mu krwi i zainteresować współczesnością. Rozbroić demona… Zdał sobie sprawę, że w pokoju jest duszno. Otworzył szeroko okna, ale z zewnątrz napłynęło gorące powietrze, gdyż był to początek lata. W dole park wyglądał jak plama cienia poza jasną wstążką ulicy. Jean i Russ wrócą późno. Miał dość czasu na spacer. Zjechał windą na dół, skinął głową zaspanemu Murzynowi, który ją obsługiwał i wyszedł w nocny mrok. Na początku Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy skręcił do Central Parku i z ulgą powitał chłodny wiatr. Spacerował leniwie, układając w myśli plany. Dlatego nie zauważył obok siebie ciemnej postaci, dopóki nie rozkazała cicho: — Ręce do góry, koleś. Szybko! Raczej instynkt niż rozum skłonił Haggarda do działania. Błyskawicznie odwrócił się w stronę cienia, podnosząc ręce gestem, którego nigdy nie ukończył. Coś uderzyło go w głowę i światła zgasły. Ocknął się w szpitalu. Zapytał: — Co się stało? — i pielęgniarka pobiegła po lekarza. Eskulap zbadał puls i temperaturę ciała pacjenta; po jakimś czasie porozmawiał z Haggardem i wiele mu wyjaśnił. — Amnezja? — zapytał pacjent. — Jak długo tu jestem? — Około miesiąca. To nie była amnezja, ale wstrząs mózgu. Pańska żona jest tutaj. Kiedy Jean weszła do sali, Haggard usłyszał koniec polecenia wydanego szeptem przez lekarza. Uważnie wpatrzył się w żonę, gdy usiadła spokojnie obok łóżka. — Tak. Czuję się dobrze — wyszedłem z tego równie nagle, jak mi się przytrafiło. Jean, lekarz zakazał ci mówić mi o czymś. O czym? — O n–niczym. — Będę się martwił dopóty, dopóki się nie dowiem. — Haggard żyjąc wiele lat ze znienawidzoną kobietą, dobrze poznał jej usposobienie. Teraz w rozmowie z nią posłużył się psychologią i w końcu Jean skapitulowała. — Firma — twoja agencja reklamowa. Spłonęła następnego dnia po tym, jak zostałeś ranny. — Jest ubezpieczona. — Dopiero po namyśle Haggard zapytał: — Czy ktoś ucierpiał? — Nie. Ale… — zawahała się. — Ubezpieczenie… straciło ważność. Nic o tym nie wiem. Russ Stone zbadał tę sprawę; zrobił wszystko, co mógł. Jesteś bankrutem. Haggard uśmiechnął się zimno i powiedział: — Ja jestem bankrutem. Nie użyłaś liczby mnogiej. A przysięgałaś kochać, szanować i troszczyć się, na dobre i na złe. Cieszę się, że mi o tym powiedziałaś, Jean. Teraz lepiej odejdź stąd. Gdy lekarz znów się pojawił, doszło do sprzeczki. W końcu Haggard postawił na swoim. Fizycznie był zdrowy od dawna, a teraz został całkowicie wyleczony. Wypisano go więc ze szpitala, zalecając zachowanie ostrożności. Ostrożności? Co zawiodło? Moc Baala okazała się niegodna zaufania. A może — może to wszystko mu się przywidziało? Nie. Haggard wiedział, że nie należy do ludzi podlegających halucynacjom. No cóż — był więc bankrutem. Pojechał taksówką, żeby obejrzeć miejsce, gdzie przedtem mieściła się jego agencja reklamowa. Nagle błysnęła mu pewna myśl. Wszedł do drogerii i zatelefonował do swoich maklerów. — Proszę do telefonu pana Stranga… Tu Gardner… Tak. — Od początku swoich kontaktów z rynkiem papierów wartościowych Haggard posługiwał się fałszywym nazwiskiem. Jean miała swoje sposoby i zawsze za dużo wiedziała… a Phyllis potrzebowała sporo pieniędzy. Na chwilę Haggard wrócił myślą do Phyllis i zastanowił się, co też sobie pomyślała, kiedy nie zjawił się następnej nocy po wypadku. Zaraz do niej zadzwoni. Tymczasem Strang mówił: — Gardner! Na Boga, gdzie pan był?! Od dawna starałem się z panem skontaktować… — Co się stało? — Czy może pan natychmiast do mnie przyjechać? Haggard spochmurniał. Maklerzy nigdy go nie widzieli; zawsze porozumiewał się z nimi listownie. Ale teraz… — Dobrze — zgodził się. — Zaraz tam będę. Znalazł biurowiec, wysiadł z windy na dwudziestym drugim piętrze i ruszył marmurowym korytarzem. Później wszedł do sali przyjęć. Siedzący za biurkiem urzędnik zapytał: — W czym mogę panu pomóc, sir? Haggard nie odpowiedział. Wpatrywał się w coś za plecami urzędnika. Były to niebieskie drzwi. Pod niebieskimi ścianami biura stały mahoniowe meble. Logicznie rzecz biorąc, drzwi powinny być w tym samym odcieniu, co ściany. Za nimi… Za nimi Haggard usiadł naprzeciw siwowłosego, zażywnego mężczyzny — Stranga. — Co ma mi pan do powiedzenia? — O dziwo, panował nad sobą jak dawniej. — Czy pamięta pan pakiet skonsolidowanych akcji — pola naftowego — które pan kupił przed miesiącem? — Tak. — Ich wartość spadła następnego dnia i próbowałem dodzwonić się do pana. Powiedziano mi, że budynek pańskiej agencji spłonął doszczętnie. Nikt też nie znał człowieka nazwiskiem Gardner, który miał tam biuro. — Wartość akcji spadła? — Na tydzień. Później wiertacze natrafili na jezioro ropy. Podczas pańskiej nieobecności działałem w pańskim imieniu, panie Gardner. Jako pierwszy otrzymałem tę informację. Akcje, które teraz pan posiada, warte są około miliona dolarów. Strang mówił znacznie dłużej, ale jego słowa niewiele znaczyły dla Haggarda. Finansista rozmyślał o niebieskich drzwiach, przez które przeszedł, żeby spełniło się jego pierwsze życzenie. Pozostało jeszcze dwoje drzwi. Jakiś czas Haggard utrzymywał w tajemnicy ten uśmiech losu. Mieszkał spokojnie w swoim mieszkaniu razem z Jean, czekając na dalszy rozwój wypadków. Od czasu do czasu widywał się z Phyllis, chociaż teraz odkrył w dziewczynie wady, których przedtem nie dostrzegał. Jego namiętność do Phyllis wygasała, ale za to nienawiść do Jean wezbrała w nim na nowo. Był zbyt podobny do żony, a egotyści nie mogą żyć razem. Wynajął też potajemnie nowe mieszkanie — w ściśle określonym celu. Umeblował je luksusowo i pewnej nocy nalał krwi do miski stojącej na dywanie. Baal przyjął zaproszenie. W jakiś sposób rozmowa z demonem nie była nieprzyjemna. Wtedy Haggard zdał sobie sprawę, że jest znacznie inteligentniejszy niż jego gość. Baal zachowywał się jak dziecko — nie, jak dzikus. Interesowało go wszystko. Próbował palić papierosy, skosztował różnych trunków, lecz ani jedno, ani drugie nie przypadło mu do gustu. Natomiast gry sprawiały mu wielką radość. Niestety, było niewiele gier ograniczających się do dwóch osób. Upłynęło trochę czasu, zanim Haggard zdecydował się wprowadzić w życie swój chytry zamysł. Był to test słowny. Początkowo spodobał się Baalowi, ale wkrótce znudził demona, który zniknął, zanim człowiek zdołał uśpić jego podejrzenia. Haggard zaklął. Musi poznać barwę trzecich drzwi. No cóż, było już późno, lecz jeszcze nie chciało mu się spać. Przez kilka ostatnich tygodni coraz mniej czasu spędzał we własnym mieszkaniu, zwykle zostając na noc w wynajętym apartamencie. Nie wiedział dlaczego to miejsce nie kusiło go teraz. Może przejść się po mieście… Przezornie ominął park. Wstąpił do jakiegoś baru na drinka i spotkał tam kilku dawnych przyjaciół, wpływowych biznesmenów, którzy prawie na pewno unikaliby bankruta, gdyby byli trzeźwi. Mieszkali za miastem i kiedy zamknięto bar o drugiej w nocy, zaklęli chórem. — Do diabła… dopiero zaczęliśmy… Haggard przypomniał sobie, że jego mieszkanie znajduje się zaledwie o kilka domów dalej. Zaproponował więc przyjaciołom nocną wizytę i dodał: — Mam tam dość szkockiej whisky. I wszyscy poszli do apartamentu górującego nad Central Park West. Powitał ich silny zapach farby. Windziarz powiedział sennie: — Przemalowują dom, panie Haggard. Nie widziałem pana przez jakiś czas, prawda? Haggard nie odpowiedział. Kiedy winda mknęła w górę, poczuł dziwny, niewytłumaczalny ucisk w dołku. Spojrzał na trójkę swoich towarzyszy. Chyba nie dostrzegali, że coś jest nie w porządku. W korytarzu woń farby i terpentyny zapierała oddech. Haggard uznał, że połączenie kolorów było straszne. Zatrzymał się przed swoimi drzwiami. Zostały przemalowane. Przemalowane na żółto. Bardzo spokojnie Haggard wyjął klucze i otworzył drzwi. Wszedł do środka, a jego przyjaciele za nim. Zapalił światło. Russ Stone stał, mrugając oczami z zakłopotaniem. Ubrana w szlafrok Jean krzyknęła i zrobiła patetyczny gest. — Dżentelmeni — stwierdził zimno Haggard. — Widzieliście wszystko. Zdrada jest wystarczającym powodem do rozwodu. Później będę potrzebował waszych zeznań… Wszystko okazało się dziecinnie proste. Haggard chciał się pozbyć żony, lecz w taki sposób, żeby nie narazić się na skandal. Pragnął też, aby cierpiała. Miłość własna Jean z pewnością ucierpi z powodu plotek, które wywoła ich rozwód. Haggard wreszcie odzyska wolność, mając w kieszeni okrągły milion dolarów. Wtedy bez żadnych komplikacji będzie mógł, jeśli zechce, kontynuować romans z Phyllis — ale co do tego obudziły się w nim wątpliwości. Czekała go przyszłość, w której znajdowały się trzecie drzwi. Phyllis ucieszyła się, gdy jej o tym powiedział. — Przyjdź jutro wieczorem. Urządzimy sobie party — zaproponowała z uśmiechem. Przeprowadzam się do nowego mieszkania. Oto adres. I dziękuję za ostatni czek, Stevie. — Więc jesteśmy umówieni na jutrzejszy wieczór. Jednak Haggard wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Musiał stawić się na inne spotkanie i stawił się następnej nocy w wynajętym mieszkaniu. Baal przybył w odpowiedzi na krwawą ofiarę. Był w dobrym humorze. — Nigdy nie rozmawiam o interesach — uśmiechnął się szeroko, szczerząc groźne kły. — Puść to nagranie, które lubię — „Bolero”. Haggard znalazł odpowiednią płytę. — Powiedziałeś, że kiedy przejdę przez drugie drzwi, umieścisz na mnie swoją pieczęć. Co… Baal nie chciał odpowiedzieć. Eksperymentował z zabawką magnetyczną, która zawsze go fascynowała. Haggard z irytacją zmrużył oczy. Będzie musiał poczekać. Po dwóch godzinach zaproponował słowny test skojarzeniowy i Baal zgodził się, nie rozumiejąc jego znaczenia. Haggard zdążył przygotować przekonywający zestaw fałszywych zasad „gry”. Teraz siedział z zegarkiem w ręku, przyglądając mu się uważnie. — Muzyka. — „Bolero”. Dwie sekundy upłynęły między słowem–kluczem, a odpowiedzią. — Dym. — Ogień. Dwie i pół sekundy. — Papieros. — Woda. Haggard przypomniał sobie, że po próbie zapalenia papierosa Baal zawołał o szklankę wody. — Zabawka. — Przylgnąć. Logiczna odpowiedź, pomyślał człowiek, spojrzawszy na urządzenie magnetyczne. Działało w taki właśnie sposób. Kontynuował test, podsuwając Baalowi serię bezsensownych słów, usypiając jego podejrzenia i ustalając normalny czas odpowiedzi. Demon tylko dwa razy zawahał się na czas dłuższy od przeciętnego. — Pokarm. Bardzo długa przerwa — całe dziesięć sekund. A potem: — Jeść. — Baal odrzucił termin, który naturalnie kojarzył się ze słowem–kluczem i podstawił inny, nieszkodliwy — to znaczy taki, który nic nie wyjawi. Czy najpierw pomyślał o Haggardzie — czy o kolorze trzecich drzwi? — Otworzyć. — Książka. — Upłynęło pięć sekund. Nie tak długo, żeby demon przypomniał sobie całkiem nieszkodliwe słowo, ale dostatecznie długo, aby podał drugi, a nie pierwszy wyraz, który przyszedł mu do głowy. Haggard zanotował to w pamięci i powtórzył: — Książka. Minęło dziesięć sekund. Baal milczał. Wreszcie rzekł: — Martwy. Haggard dalej prowadził „grę”, lecz jego umysł pracował gorączkowo. Logiczna odpowiedź na słowo „książka” zapewne brzmiałaby „czytać”. A przecież podświadomość demona ostrzegała go przed tym słowem. Dlaczego? Oczywiście mógł mieć na myśli dwa możliwe znaczenia tego wyrazu — w czasie teraźniejszym albo w przeszłym. — Krawat — wtrącił nagle człowiek. Baal spojrzał z zaskoczeniem na jego szyję i powiedział po chwili: — Udusić. Haggard nosił czerwony krawat. Triumfując w duchu, dorzucił jeszcze kilka słów–kluczy, żeby zakończyć „grę” i wreszcie zamilkł, gdyż wyciągnął z demona informację o kolorze trzecich drzwi, za którymi kryła się śmierć: będą czerwone. Ale finansista wiedział, że nigdy nie otworzy czerwonych drzwi, ani nawet się do nich nie zbliży. Baal przegrał, mimo że jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Demoniczna moc nie mogła się równać z psychologią stosowaną! Przestało go interesować zabawianie piekielnego gościa, chociaż dobrze ukrywał swoje uczucia. Wydało mu się jednak, że upłynęło wiele godzin, zanim Baal ziewnął i zniknął, skinąwszy niedbale głową na pożegnanie. Pokój był pusty i Haggard nie mógł tego znieść. Z ulgą przypomniał sobie randkę z Phyllis. Zabierze ją domu, przyniesie szampana i razem uczczą jego zwycięstwo. Oczywiście dziewczyna nie pozna prawdziwej przyczyny tej uroczystości, ale to nie miało znaczenia. Z dwoma butelkami szampana pod pachą Haggard wysiadł z taksówki pół godziny później. Dał taksówkarzowi szczodry napiwek i stał przez chwilę, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Ciepły wiatr musnął jego twarz. Miał milion dolarów — i był wolny, nie mówiąc już o zemście na Jean. Dotknął swego czoła dziwnym gestem. Za kością czołową spoczywał jego mózg, silniejszy od demonów i od ich mocy czarodziejskiej. — Cogito, ergo vici — sparafrazował w myśli, po czym wszedł na stopnie bloku, w którym mieszkała Phyllis. Windziarz wypuścił go na trzecim piętrze i wskazał w głąb korytarza. — Dopiero dziś się tutaj wprowadziła, sir. O, tam. Haggard poszedł korytarzem, słysząc cichy zgrzyt zjeżdżającej w dół windy. 3–C. To tu. Zauważył drzwi pomalowane na szary kolor. Odtąd zawsze będzie zwracał uwagę na takie rzeczy, szukając czerwonych drzwi, przez które nigdy nie może przejść. Wyjął klucz, który dała mu Phyllis i włożył go do zamka. Potem przekręcił gałkę i otworzył drzwi. Zajrzał do pustego pokoju, którego ściany, sufit i podłoga były zielone. Nagi, włochaty Baal stał na środku i czekał na niego spokojnie. Haggard nie poruszył się, lecz niewidzialny wiatr pchnął go do przodu. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Demon uśmiechnął się, ukazując wszystkie zęby. — Nasza umowa — powiedział. — Teraz wyegzekwuję należność. Haggard zmartwiał. Usłyszał własny szept: — Nie dotrzymałeś umowy. To miały być czerwone drzwi… Baal zapytał: — Skąd się o tym dowiedziałeś? Nie powiedziałem ci tego. Tak, to były trzecie, czerwone drzwi. Człowiek odwrócił się i zrobił kilka kroków. Dotknął palcem gładkiej, szarej powierzchni drzwi, zupełnie nie pasujących do zielonych ścian. — Przecież one nie są czerwone… Demon zbliżył się do niego. — Czy zapomniałeś o znamieniu czarownicy? Po tym, jak przeszedłeś przez drugie drzwi, zabrałem ci pewną niewielką zdolność… Przesunął wierzchem owłosionej ręki po ustach. Haggard usłyszał ciche kłapnięcie zębów i szepnął: — Psychologia stosowana… — Nic o tym nie wiem — odparł Baal. — Mam tylko swoją moc. Nasza umowa zakładała, że pozbawię cię pewnej fizycznej zdolności. Te drzwi nie są szare, tylko czerwone. Jesteś daltonistą… przeł. Ewa Witecka W MOCY TWEGO ZAKLĘCIA Under Your Spell „Potrzebna osoba znająca się na magii do salonu iluzji i osobliwości. Wymagane kwalifikacje: bóstwo.” — Bóstwo! — wybuchnął Joseph Tinney. — Mnóstwo, a nie bóstwo! Niech diabli wezmą wszystkich zecerów. — Cóż — oświadczył spokojnie wysoki, młody człowiek, który przed chwilą wszedł do salonu PRESTO TRICK. — Dla mnie ważne jest to, że przeczytałem w Timesie pańskie ogłoszenie i chcę tu pracować. Tinney przesunął dłonią po chudej szczęce. — W porządku. Jasne, że potrzebny mi pomocnik. Ale to nie znaczy, że dam się nabrać. Tylko… — W ogłoszeniu było napisane, że poszukuje pan bóstwa — twierdził uparcie młody mężczyzna. — A więc musi pan zatrudnić mnie, nie jakiegoś śmiertelnika. Chyba że zjawi się inny bóg, co nie jest możliwe. Tinney oglądał swoje paznokcie. — Jak się pan nazywa? — Silver. Q. Silver. — Q jak… — Ach, Quentin — dodał pospiesznie pan Silver. Był młodzieńcem wyjątkowo przystojnym, o kędzierzawych, złotych włosach i błękitnych oczach; uśmiech miał przyjemny, ale nie można było oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że to szyderca, który wybuchnie za chwilę potokiem bluźnierczych przekleństw. Nosił doskonale skrojony, tweedowy garnitur i z pewnością mógł się podobać klientkom. Nie było ich jednak zbyt wiele. Kawalarze i sztukmistrze to zazwyczaj mężczyźni. — Jak pan wszedł do sklepu? — Ach — powiedział zamyślony pan Silver — pewnie zamieniłem się w pasmo mgły i dostałem się tutaj przez dziurkę od klucza. Zupełnie nieprawdopodobne, co? — Owszem — odparł Tinney. — A może struga pan Houdiniego? Mniejsza z tym. Przyszło mi właśnie do głowy, że Timesa nie ma jeszcze w kioskach. Gdzie, u diabła, przeczytał pan moje ogłoszenie? — Jakoś mi się udało — odparł pan Silver. — A co z pracą? Właściciel sklepu rozmyślał. — Osoba znająca się… — …na magii. Zastanawiam się, czy to nie była przenośnia. Nawiasem mówiąc, w swoim czasie wielokrotnie odwiedzałem Pola Elizejskie! — pan Silver przerwał nagle. — Nie wierzy mi pan, prawda? Tinney spojrzał tylko na niego. Rozległo się pukanie do drzwi. Tinney otworzył i wpuścił niewysokiego, pulchnego mężczyznę z kozią bródką i wąsami usztywnionymi woskiem. — Profesor Zeno! — zawołał. — Jak wypadła tamta sztuka magiczna z nożem chlebowym? — No… całkiem nieźle — mruknął profesor Zeno, drepcząc między półkami i zerkając na oferowane towary — Ale to nie dość widowiskowe. Potrzebne jest coś nowego. Rozumie pan, jakaś mocna rzecz. Tinney zawahał się. Nie miał teraz niczego takiego pod ręką. Nie zakończył jeszcze pewnych doświadczeń. Sztuczka z dziewczyną — kościotrupem… nie. Zeno nie zadowoli się ledwie naszkicowanym pomysłem. Nim jednak zdążył coś powiedzieć, pan Silver zręcznie przejął inicjatywę. — Jestem nowym pomocnikiem pana Tinneya, profesorze. Istotnie możemy coś panu pokazać. Zupełna nowość w tej dziedzinie. Proszę tędy… W tej samej chwili drzwi znów się otworzyły i stanął w nich potężny mężczyzna w kraciastym garniturze. W mocnej dłoni trzymał wymięty egzemplarz Timesa. — Panie Tinney! — zawołał, patrząc na trzy zwrócone ku niemu twarze. — Przeczytałem pańskie ogłoszenie… Tinney, który miał właśnie upomnieć Silvera za wtrącanie się, uznał, że może teraz wyrównać rachunki. — Chce pan tę pracę? — zapytał przybysza. — Doskonale. Przyjmuję pana. — Chwileczkę — rzekł pan Silver, podchodząc do ogromnego mężczyzny nadspodziewanie szybko. — Czy pan jest bogiem? — zapytał. — Nie — sam sobie zaraz odpowiedział. — Widzę, że nie. Tinney! — powiedział pan Silver, odwracając się do właściciela.”— Wypiera się pan własnych słów wydrukowanych w tej gazecie? Nieustępliwy Tinney popatrzył na niego groźnie. — Wcale pana nie zatrudniłem. Niech się pan wynosi. I dodał coś o wariatach. Postawny mężczyzna zdawał się rozumieć, o co chodzi. — No — rzucił patrząc na Silvera — jazda stąd. Albo sam cię wyrzucę. Zakłopotany profesor Zeno skubał kozią bródkę. — Ale mnie jest potrzebna jakaś magiczna sztuka! — rzekł płaczliwie. Ten młodzieniec miał mi właśnie zademonstrować… — Och, przepraszam — powiedział Silver z uśmiechem. — To całkiem proste. Już pokazuję. Może pan po swojemu opracować brzmienie formuły. Gesty są takie. Potem mówi pan… — Rozległo się jakieś niezrozumiałe mamrotanie. Zakończył, wskazując palcem na potężnego mężczyznę w kraciastym garniturze. Nagle rozjarzyła się zygzakowata błyskawica. Zniknęła, a razem z nią ogromny mężczyzna. Na podłodze leżał całkiem spory kopczyk białawego popiołu. Zapadła cisza. — I żadnych rekwizytów? — zapytał profesor Zeno. — Wystarczy to, co panu pokazałem. — Ach. Wspaniałe. Na szczęście znam grekę i mogę powtórzyć pańskie — hm — zaklęcie. Teraz proszę tu przyprowadzić tego człowieka. Zapadnia? Pan Silver uśmiechnął się promiennie. — Nie mogę go tu przyprowadzić. On nie istnieje. To dziwne, ale Tinney uwierzył mu bez wahania. Profesor Zeno nie dał się jednak przekonać. Zachichotał, skubnął kozią bródkę, zerknął na sufit. Nic. Pochylił się i na czworakach dokładnie obejrzał podłogę. Również daremnie. W oddali rozległ się grzmot. Tinney, który przypatrywał się panu Silverowi, spostrzegł, że oczy młodzieńca rozwarły się szeroko. Silver spojrzał na drzwi nieomal z obawą. A potem zniknął. Duży, biały królik pojawił się obok schylonego profesora Zeno, który prowadził swe poszukiwania i wolno obracał się, pełznąc na czworakach, aż dotknął nosem drgających wąsów zwierzęcia. Przez chwilę trwali tak, mierząc się wzrokiem. — Jeszcze jedna sztuczka? — zapytał profesor Zeno. Grzmot ucichł. — Nie — odpowiedział królik. — Czasami nudzi mnie po prostu moja własna powierzchowność. — Świetny z pana brzuchomówca. Zechce pan przyjąć wyrazy uznania? — rzekł profesor. — Zechcę — powiedział królik — skoro pan jest takim głupcem. Zeno wstał. — Chcę przećwiczyć z panem tamten trik z błyskawicą — oświadczył. — Może na zapleczu? Gdzie pan jest? — No niechże pan idzie — powiedział zniecierpliwiony królik, kicając między półkami. Profesor Zeno podążył za nim, rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę lady. Zniknęli za czarną zasłoną, opuszczając dziwnie niespokojnego Josepha Tinneya. Nie poszedł za nimi, bo do sklepu wszedł mały chłopiec i poprosił o pudełko proszku wywołującego swędzenie. Tinney wystukał kwotę i włożył pieniądze do kasy. Wsparty na niej pogrążył się w rozmyślaniach. Nie mógł przymykać oczu na taką bezczelność. Jego personel — w końcu był to przecież jego personel. A ten zuchwały młodzik zbyt wiele rzeczy, uważał za oczywiste. Tinney przypomniał sobie lśnienie błyskawicy i zadrżał nie wiedzieć czemu. Od wielu lat zajmował się magią i powinien rozumieć, na czym polegało złudzenie. A jednak… Podszedł do leżącej na ziemi kupki popiołu i rozgarnął ją nogą. Coś błysnęło złociście. Guzik od kołnierzyka. Profesor Zeno wyszedł z pomieszczenia na tyłach sklepu. Pobladł i wydawał się chory. Przemknął w pośpiechu obok Tinneya, który zapytał: — Coś jest nie tak? Czy mogę… — Pański pracownik — wyszeptał Zeno. — Wiem, kim jest. Dlaczego pan to zrobił, Tinney? — Co takiego? — Dobrze pan wie — rzekł sztukmistrz z wyrzutem. — Ile on panu za to dał? Tinney westchnął głęboko. — Za co? — Za duszę — szepnął Zeno i umknął, jakby ścigał go pan Silver. Zapanowała cisza, którą przerywał tylko chwilami warkot silników i przenikliwy dźwięk klaksonów dobiegający z ulicy. Tinney zacisnął wargi i przymknął oczy. Dziwne. Zeno to przecież twardy facet. Niełatwo było go przerazić… Jakaś baba o nieprzyjemnej powierzchowności, dźwigająca składany stolik i przenośny gramofon stanęła w drzwiach i spojrzała na Tinneya. Cofnął się odruchowo, ale ona zatrzymała się. — Słucham panią. — Przynoszę panu wiadomość — rzekło babsko. Z niewiarygodną zręcznością rozłożyła stolik, umieściła na nim gramofon i nastawiła płytę. Tinney mrugał powiekami, patrząc na to w oszołomieniu. Rozległy się słowa wypowiadane chrapliwym głosem, jakby nieznany lektor był przeziębiony. — Nadchodzi koniec świata — zagrzmiał gramofon. — Siostra Seelah przynosi ci ostrzeżenie! Zaprawdę powiadam ci, jesteś grzeszny… Tinney skrzywił się. Zauważył, że gromadzi się tłum. Elektryk, który miał sklep w sąsiedztwie, stanął niepostrzeżenie obok. — Siedziała u mnie i naprzykrzała się klientom — mruknął. — Nudziara! Znam ją, to oszustka. Będzie panu zawracała głowę, póki nie dostanie pięciu zielonych, żeby sobie poszła. Oczy babska rozbłysły. Pokręciła gałką gramofonu, który zachrypiał tak głośno, że Tinneya zabolały bębenki. — Jesteś złym człowiekiem! Posłuchaj mnie… — Niech pani stąd idzie, bardzo proszę — powiedział Tinney płaczliwie. — Tu ma pani dolara. Cierpię na ból głowy i to mi szkodzi. — Czy jeden dolar może zbawić pańską duszę? — zapytała złośliwa jędza. — Musiałem dać jej dwadzieścia — szepnął elektryk. Dokładnie w tej samej chwili brzmienie głosu płynącego z gramofonu zmieniło się, inne też przekazywał wieści. — Okaż skruchę…och, do diabła z tym. Przypomniał mi się taki limeryk: Pewien młodzieniec z Nantucket… Nie był to wcale przyzwoity limeryk, ale ten, który nastąpił po nim, stanowczo nie nadawał się ani dla kobiet, ani dla dzieci. Osłupiała z przerażenia jędza stała, wytrzeszczając oczy na gramofon, który nadal zgrzytał i skrzeczał chrapliwie: — Do mnie, wszyscy do mnie! To jest okazja, wspaniała okazja! Kupcie sobie francuskie pocztówki! Trzy za dolara! I tak dalej… a im dalej, tym gorzej. Megiera wyładowała swoją złość na Tinneyu. Rzuciła się na niego z palcami zakrzywionymi jak szpony; ale właśnie wtedy smukła postać stanęła między kobietą a jej niedoszłą ofiarą. Był to pan Silver; uśmiechał się miło i trochę złośliwie. — Zdaje mi się, że widzę policjanta — rzekł. — Rzeczywiście, idzie tutaj. Droga pani, to naprawdę nierozsądne handlować… cóż… handlować tego rodzaju towarem na ulicy. Mamy tu ustawy… Kobiecie wystarczyło jedno spojrzenie na zbliżającą się postać w niebieskim uniformie; uciekła, zostawiając gramofon. Dziwne, ale od razu popłynęły z płyty słowa mówiące jak przedtem o nieprawościach tego świata. Tinney znów poczuł, że jest we własnym sklepie. — Rzeczywiście — stwierdził pan Silver. — Ten świat jest zły. Ale zajmujący. W swoim czasie miewałem tu wspaniałe przygody. Przede wszystkim nigdy nie nudziłem się na ziemi. Natomiast spędzić wieczność, przekazując wieści od… — Od? — Na Jowisza — zawołał pan Silver, zmieniając nagle temat. — O mało nie zapomniałem. Profesor Zeno dał mi czek. Pięćset dolarów za tamtą sztuczkę. — Za mało — powiedział Tinney, a jego zmysł kupiecki natychmiast wziął górę. — Ta sztuczka jest warta ładnych parę tysięcy. — I tyle przecież zapłacił, prawda? — upewnił się pan Silver. Tinney, który miał już czek w ręku, jeszcze raz mu się przyjrzał. Nie dowierzał własnym oczom. Nie było wcale napisane: słownie pięćset dolarów, zero centów. To był czek na dwa tysiące zielonych. Tinney oblizał wargi. Przyjrzał się z bliska twarzy pana Silvera, widział rozbrajającą szczerość w jego błękitnych oczach i pojmował tajemne znaczenia owego zwodniczego uśmiechu. — Czy pan jest diabłem? — zapytał po cichu. — Którym? — zainteresował się pan Silver. — Oczywiście nie. Żaden ze mnie Belfegor czy Szatan, ani też Hel czy Baal. Przecież mówiłem panu, że jestem bogiem, prawda? I tak się rzeczy mają. Na Imira, nie jestem diabłem! Tinney wyszedł zza kasy, żeby napić się whisky. Gdy wrócił, czuł się rozsądny i gotowy wszystko przedyskutować. — Tamten królik… — zaczął odważnie. — Przecież pan wie — odparł tajemniczo pan Silver. — Nic już nie wiem! Sprytny z pana oszust. No więc? — Ludzie zawsze byli nieufni. Nawet Danae, jak słyszałem, chociaż nie trwało to długo. Trudno jest przekonać człowieka. Gdybym objawił się panu w mojej prawdziwej postaci, z pewnością umarłby pan. To nazbyt okrutne — a poza tym nie pasuje do moich planów. — Do pańskich planów? Pan Silver siedział na ladzie, wymachując odzianymi w tweedowe spodnie nogami. Uśmiechał się. — Widzi pan, nudzę się. Podobno jestem na Olimpie niezastąpiony, ale to nieprawda. Dawno nie byłem na waszej planecie. Tu zawsze dzieje się coś ciekawego. Są też inne przyjemności — błękitne oczy pana Silvera rozjaśniły się nagle. — Mniejsza z tym. Jestem tutaj incognito, byłoby więc dla mnie najlepiej pracować w waszym świecie, jak czynią zwykli ludzie. Czy może być dla Mer… dla mnie lepsza praca niż posada pomocnika sztukmistrza? — Nie — rzekł Tinney. — Nie! To nazbyt baśniowe. Zupełnie jak Alicja w Krainie Czarów. Jesteśmy w Nowym Jorku, a nie w Egipcie czy w Babilonie. Bogowie… Równie dobrze zegar mógłby ożyć i zacząć dyskusję o polityce. Wskazał duży, staromodny czasomierz wiszący na ścianie. — Czy coś — zapytał nagle zegar — może być ciekawsze od polityki? To ona decyduje o losach tego świata. Gdyby czas był w pana rękach tak jak w moich… — Ojej! — Tinneyowi wyrwał się głośny okrzyk. Zegar tykał znów jak przedtem. Pan Silver uśmiechał się. Niebawem Tinney odzyskał mowę. — On mówił? — Mówił. Magia jest jak zaraza. Historia to potwierdza. Jedno małe zaklęcie wypowiedziane mimochodem w waszym świecie działa jak magnes, że się tak wyrażę. Pod Troją Chryzes narobił kłopotów, prosząc Apolla, by zemścił się na Grekach. Jupiter pomógł Bryzejdzie i oczywiście wtrąciła się Hera. A później wszyscy bogowie i boginie dali się w to wciągnąć z całą pomniejszą magią. Ja to nadal praktykuję. Moim zdaniem czary przyciągają inne czary. Pańskie sztuczki to oczywiście elementarny poziom, głównie kuglarstwo. Ale i tu należy przestrzegać podstawowych zasad magii, weźmy na przykład złudzenie. W porządku rzeczy nie jest pan niczym nowym; tamten starożytny kapłan to pański przodek. Kapłani i bogowie mają ze sobą wiele wspólnego. Tinney zamknął oczy. — Niezła gadka. Ale znam lepsze. Grzecznie się pan wyniesie, czy mam wezwać policję? Pan Silver zwichrzył złociste loki. — Rzadko zdarza mi się spotkać takiego niedowiarka. No cóż, pewnie jakoś zdołam udowodnić… Jazda stąd. — Co? — Powiedziałem jazda stąd. Wynocha. Zajmę się sklepem, kiedy pana nie będzie. Jestem dość obrotny, żeby sobie z tym poradzić. Gdy pan będzie gotowy przyznać, że jestem bogiem, proszę wrócić. — Niech pan posłucha! — powiedział Tinney… …do drzwi swego własnego sklepu. Znalazł się na zewnątrz. Nie miał zielonego pojęcia, jak to się stało i dlaczego stał na chodniku. Ale właśnie tam był i rozmyślał gorączkowo o hipnozie. — Sztukmistrz! — rzekł cierpko z wnętrza sklepu pan Silver. — Niech pan sobie będzie miernotą. Proszę wrócić, kiedy pan zmądrzeje. Nozdrza Tinneya zadrgały. Zrobił krok do przodu i zatrzymał się. Jakaś niewidzialna zapora zagrodziła mu drogę. Nie mógł wejść do swego sklepu. Bzdura! Wymyślił to sobie. Ale szklana ściana nie wiedzieć czemu istniała nadal. Tinney przesunął po niej dłońmi. Dla kogoś stojącego z boku wyglądało to tak, jakby wykonywał tajemnicze gesty w powietrzu. — Przepraszam — rzucił rumiany, otyły mężczyzna, odpychając Tinneya, który chwycił go za ramię. — Co takiego? — Pan… pan nie może wejść do środka. — Pikieta! — rzekł otyły mężczyzna. — Pan jest chyba głodny. Proszę, tu jest dwadzieścia pięć centów. Wszedł do sklepu, pozostawiając Tinneya w nienajlepszym nastroju. Sztukmistrz raz jeszcze spróbował przekroczyć zaporę i oczywiście nie zdołał tego dokonać. Przezornie schował monetę do kieszeni. Istniały przecież jakieś prawa… Magia, rzeczywiście! Zawołał przechodzącego policjanta. — Dzień dobry, Flanagan. — Dobry, dobry, panie Tinney. Ładnie dziś, co? Doskonale! O to właśnie chodziło. Flanagan miał dość siły, by przepędzić pana Silvera ze sklepu. I pewnie to zrobi! — Chwileczkę — powiedział Tinney. — Musi mi pan pomóc. — Ach? Oczywiście. Co mogę dla pana zrobić? — Ele mele dudki… — opowiedział Tinney. — Co? — Gospodarz malutki… — Nie rozumiem. — Gospodyni garbata… — Jasne — powiedział łagodnie Flanagan. — Naprawdę dobrze się pan czuje? Nic nie szkodzi. No ale muszę już iść. — A córeczka smarkata! — wrzasnął udręczony Joseph Tinney, stojąc bez ruchu i gapiąc się przed siebie. Do diabła… Nie zamierzał wcale recytować głupiego, dziecinnego wierszyka. Chciał powiedzieć Flanaganowi o panu Silverze. Ale wbrew woli te marne rymy cisnęły mu się na usta. — Flanagan! — krzyknął zrozpaczony Tinney. Policjant odwrócił się, unosząc brew. — Tak? — Na Boga, niech mnie pan wysłucha! — Słucham — rzekł cierpliwie Flanagan. — Co jest? — Pstra kokoszka, pstra, dwa jajeczka ma! — Mnie uczyli, że były trzy jajeczka — mruknął Flanagan. — Dlaczego nie wróci pan do sklepu? Nic się złego nie dzieje. Może się pan położy albo co? — O to chodzi! — powiedział Tinney, z trudem łapiąc oddech. — Ja… ja nie mogę… — Czego? — Entliczek pentliczek… Na nic się nie zdała ta dziwna rozmowa. Nawet Tinney to rozumiał. Odwrócił się z jękiem i jeszcze raz spróbował wejść do sklepu. Daremnie. Patrzył na pana Silvera, który sprzedawał właśnie grubemu mężczyźnie tuzin cieknących szklanek. Może Silver był oszustem. Może miał zamiar zrabować utarg. Tinney uśmiechnął się ponuro. Wczoraj poszedł do banku, toteż w kasie nie było dużo gotówki. Nie miał się o co martwić. Wszystko jedno… Wszystko jedno; Tinney uznał, że musi się napić. Patrząc przed siebie szklanym wzrokiem, powlókł się do najbliższego skrzyżowania, gdzie zauważył knajpę, całą w chromie i szkle. Samo patrzenie było jak narkotyk, ale dla Tinneya znaczyła tyle, co oaza na Saharze obłędu. Wszedł i zobaczył przy barze znajomą postać; wielki Luciferno, człowiek, który sam wyglądał jak diabeł. — Cześć, Tinney — rzekł Luciferno. — Chodź tu i napij się. — Dzięki, Lu. Whisky. I jeszcze piwo. Dzięki… — Ręce ci się trzęsą — zauważył Luciferno. — Kac, przykrości, a może duchy? — To ostatnie. Mam kłopoty. — Tak? — nastroszone brwi podjechały do góry. — Co się stało? — Ele mele…nic! — odrzekł z furią Tinney. — Zupełnie nic. Jednym haustem wypił swoją whisky, zastanawiając się, dlaczego nie może opowiedzieć ani Flanaganowi, ani Luciferno, co się wydarzyło. To wpływ hipnozy. No pewnie. Właśnie to. Nagle wyciągnął z kieszeni ołówek i starą kopertę; zaczął coś na niej bazgrać. Oto co chciał napisać: Zahipnotyzowano mnie. Ratunku! Mężczyzna nazwiskiem Silver nie wpuszcza mnie do sklepu. A napisał: Wlazł kotek na płotek i mruga… Tinney zmiął kopertę i sięgnął po swoje piwo. Uczynił to jednak niepewnie i poszukał wzrokiem barmana. — Słucham pana? — Tu… w moim piwie jest chyba rybka. — Słucham pana? — Złota rybka — powiedział z naciskiem Tinney. — Pływa sobie wkoło. Widzi pan? — Sprytnie — pochwalił Luciferno. — To rzecz jasna nic nowego, ale nieźle sobie radzisz. Barman! — zawołał na cały głos. — W moim piwie jest wąż. I rzeczywiście. W szklance Luciferno leżał zwinięty w pierścień wężyk; uniósł trójkątną głowę i przyglądał się temu światu z pewną niechęcią. — O nie! — rzekł błagalnie Tinney. — To nie żadna sztuczka. Nic na to nie mogę poradzić. — Ktoś rzucił na niego zaklęcie! — wrzasnął zawsze goniący za popularnością Luciferno. — A może to piwo. Popatrz! Jeszcze jedna rybka! Istotnie. Dwie złote rybki pływały sobie wesoło w szklance Tinneya. Było oczywiste, że dzięki osobliwym kuglarskim sztuczkom piwo zamieniło się w kryształowo czystą wodę. — Słuchajcie, chłopaki — odezwał się barman. — Interes na tym cierpi. Może byście dali sobie z tym spokój? W tej samej chwili słup wody trysnął ze szklanki Tinneya i uderzył z pluskiem o sufit. Niezwykła fontanna biła nadal. Barman zaklął ponuro, chwycił szklankę i podniósł ją. I wtedy strumienie wody trysnęły z uszu przerażonego mężczyzny. — Biedak! — powiedział z wyrzutem Luciferno. — To nieładnie. — Możesz się zamknąć? — jęknął nieszczęsny Tinney. Zeskoczył ze stołka, chwycił kapelusz i wcisnął na głowę. Zerwał go natychmiast, by wytrząsnąć trzy polne myszy i węgorza. Uczyniwszy to, wybiegł w pośpiechu. Luciferno pospieszył za nim. — Hej, chciałbym się z tobą spotkać. Potrzebuję czegoś nowego. Wygląda na to, że opracowałeś jakieś nowe triki. — Józefie święty, Lu, nie teraz! Ja… Ja… entliczek pentliczek??… — Tinney zamilkł nagle. — Jesteś pijany? Po jednej kolejce? — Właśnie zatrudniłem nowego sprzedawcę — Tinney przebrnął przez to zdanie bez trudu. — Jest dobry. Może wpadniemy do sklepu, poznasz go. Ja… jestem umówiony. Zostawił sztukmistrza, który wytrzeszczał na niego oczy i zatrzymał taksówkę. — Parkway — rzucił na chybił trafił. Usadowił się wygodnie i rozmyślał. To jasne, że pan Silver nie jest istotą ludzką. Tinney zauważył to już dawno. Ale pogodzić się z tym, choćby tylko samemu, było rzeczą nadzwyczaj trudną. Oznaczałoby to zgodę na wiele innych rzeczy. Życie utraciłoby wszelką stabilność. Wszystko przecież mogło się wydarzyć… Tinney walczył sam ze sobą. Jeśli chodziło o stan ducha, był w kropce. Nie śmiał uwierzyć w nadzwyczajną potęgę pana Silvera. A jednocześnie nie mógł nadal zaprzeczać. Bóg! Tinney z najwyższym trudem zmusił się do chłodnego, logicznego rozumowania. Nie wierzył w istnienie kamienia filozoficznego, lecz nie wykluczał przecież, że coś takiego może się pojawić. W laboratoriach dokonywano przemiany pierwiastków. Cyklotrony… bombardowanie atomów… no tak. Nauka dawała odpowiedź. Gdyby tylko istniała odpowiedź wyjaśniająca przypadek pana Silvera. A może istniała. Magia była jak co? Jak zaraza; wszelkie kuglarstwo opierało się na podstawowych zasadach wyższej magii. To jakby przedszkole. Sześcioletnie dziecko nie pojęłoby rachunku prawdopodobieństwa. Cosinus trójkąta wpisanego w koło… Tinney zacisnął powieki. Wahał się. Iluzja tak się ma do prawdziwej magii jak, powiedzmy, dodawanie do rachunku prawdopodobieństwa. Taka sama zależność. Przyznajmy to. Doskonale. W takim razie… Pan Silver poznał tajniki prawdziwej magii. Grecy umieli to określić. Tinney zapragnął nagle żyć w starożytnej Grecji. Być jednym z synów Hellady. …Dziwnie zareagował na ten problem. Jego umysł, zazwyczaj zrównoważony i logiczny, błądził po manowcach. Nakazał sobie spokój. Lecz (ta myśl nim wstrząsnęła) bóg mógł posiadać prawie, nieograniczoną moc! Pan Silver udowodnił, że ma niezwykłe zdolności. Powiedzmy, że da sieje wykorzystać w praktyce. Takie logiczne rozumowanie dało Tinneyowi racjonalną podstawę, której potrzebował. Zapomniał o nierealności swych założeń, rozważając niewiarygodne wręcz możliwości. Nie były już wcale niewiarygodne. Przecież… hm! Tinney zapalił papierosa drżącymi rękami. Pamiętał dobrze o swojej umowie dzierżawnej. Miała być ważna jeszcze przez cztery lata, a to bardzo utrudniało mu życie. Potrzebował większego lokalu. Lecz właściciel zapewne nie ustąpi. Nie było też komu podnająć. Przypuśćmy jednak, że w sklepie wybuchnie pożar… oczywiście nie ma mowy o podpaleniu. O niczym, co mogłoby wzbudzić nadmierną ciekawość towarzystwa ubezpieczeniowego. Powiedzmy meteor! Myśl o tym przyprawiała o zawrót głowy. Czyż jednak pan Silver był w stanie panować nad meteorami? Gdyby mógł (i chciał) jeden uciążliwy problem zostałby rozwiązany. Podstawowa trudność polegała na tym, jak pokierować panem Silverem dość taktownie. Możliwości było nieskończenie wiele. Tinney pochylił się w stronę kierowcy. — Z powrotem na Times Sąuare — polecił. — Szybko. Pan Silver był w sklepie sam. Tym razem Tinney bez trudu przekroczył próg. Przystojny młodzieniec spojrzał na niego i uśmiechnął się. — Ach, widzę, że zmienił pan zdanie. To dobrze. Tinney rozejrzał się. — Jesteśmy sami? Pan Silver usadowił się na ladzie i zaczął machać nogami. Uśmiechał się dziwnie i tajemniczo. — Rozumiem — powiedział. — Jak tu ufać śmiertelnikom… Wymyślił pan sobie, jak wykorzystać moją obecność. Chciwość zawsze podsuwa przekonujące argumenty. Człowiek wierzy w to, w co chce wierzyć. Widzi pan, Tinney, gdyby tylko ludzie zdolni byli zapomnieć o sobie, o swoim ego na dłużej, staliby się bogami. Na tym właśnie polega różnica. Tinney zapalił papierosa i zajrzał do kasy. Pieniędzy było całkiem sporo. — Dużo pan sprzedał? — Trochę. Niech pan przestanie owijać w bawełnę. Czego pan się po mnie spodziewa? — No więc… Silver przygładził złociste loki. — Dlaczego wstydzi się pan ubić interes? To przywilej istot ludzkich. Może mi pan pomóc, Tinney. Gdy któryś z bogów odwiedza ziemię, podlega w trzech wymiarach pewnym ograniczeniom. Nie używa całej swej potęgi. Przebywanie z ludźmi jest więc dla niego pożyteczne. Zabawa polega również na udawaniu, że żyje się jak zwykli ludzie. Mnie to bawi — dodał. — Jeść to co wy, przyjąć wasz zwariowany sposób życia… a to oznacza, że trzeba na nie zarabiać. Tinney rzekł niepewnie: — Zarabiać na życie? — To element gry. Mógłbym z łatwością robić złoto, ale to byłoby oszustwo. Kto uczestniczy w grze, poddaje się jej regułom, prawda? A ja gram, udając człowieka. To zabawne. — Ale ma pan… określone możliwości? — Oczywiście. I będę z nich korzystał, o ile czyniąc tak, nie złamię reguł. Pomówmy o tym. Chętnie panu pomogę. Uczciwa transakcja. Chce pan pieniędzy? Tinneyowi jakoś nie mogło pomieścić się w głowie, że wpadnie mu w ręce milion dolarów. Równie dobrze mógłby starać się pojąć terminologię astronomiczną. Opowiedział o umowie dzierżawnej. — Meteor, tak? — powiedział Silver i zniknął. Wrócił po chwili i uśmiechnął się. — Całkiem nieźle. Jest niedaleko mały meteor. Mogę go sprowadzić w dół… pomyślmy. Pan ma chyba dom w Jersey? — No tak. — Moim zdaniem byłoby dobrze, gdyby meteor go zniszczył. — Pan mnie… nie rozumie! — zaprotestował Tinney. — Chodzi o dzierżawę… — Wiem — mruknął Silver. — To tylko dobra rada. Skoro pan nie chce mnie posłuchać, pańska sprawa. — Sprowadzi pan tu meteor? I rzeczywiście sklep całkiem spłonie? I… nie chciałbym, żeby ktoś zginął. — Chwalebna myśl — zauważył pan Silver. — Nikt nie zginie. I jeszcze ostrzeżenie, Tinney. Niech pan nie stara się mnie przechytrzyć. — Nawet nie będę próbował — obiecał uczciwie Tinney. Rozmówca spojrzał na niego drwiąco. — To dobrze. Widzi pan, bogowie rzadko mszczą się sami, ale istnieje swego rodzaju dokuczliwa sprawiedliwość, która działa sama z siebie. Coś w rodzaju samoczynnej regulacji. Śmiertelni często próbowali posługiwać się bogami dla swoich celów. Proszę, Tinney, niech pan tego nie robi. — Ani myślę. — Przykro mi, że nabijam panu głowę takimi pomysłami — rzekł pan Silver. — Wyjdźmy stąd, nim meteor uderzy. Gdy byli przy drzwiach, rozległ się gwizd i łoskot. Łoskot narastał; przeraźliwy gwizd rozlegał się nadal w głowie Tinneya. Zrozumiał, że ma zamknięte oczy. Otworzył je. Patrzył na biały sufit. Bolała go głowa. Co się stało, do diabła? — Tak mi przykro — odezwał się znajomy głos. Pojawił się pan Silver. — Dachówka spadła panu na głowę. Nie mogłem zapobiec wypadkom. Ale nikt nie zginął. Tinney oblizał wargi. — Co się stało? — To, czego pan sobie życzył. Spadł meteor. Proszę — powiedział Silver, wciskając Tinneyowi do rąk złożoną gazetę. — Mam sporo roboty. Do zobaczenia. I zniknął. Tinney czytał gazetę. Ogarnęła go radość. Sklep spłonął doszczętnie. To unieważniało dzierżawę. Jak wspomniał Silver, nikt przy tym poważnie nie ucierpiał. Meteor uderzył w sąsiedni sklep i spowodował pożar, który zniszczył połowę budynków w kwartale. Wszystkie były własnością jednego człowieka nazwiskiem Jonas Kidder. — Świetnie! — rzekł Tinney, który nie lubił pana Kiddera. Czytał dalej i po chwili zamurowało go. Meteoryt zawierał diamenty. Nie było ich wiele, ale okazały się duże i w większości niemal bez skazy. Niezwykłe wydarzenie. Uczeni jednak przyznali, że nie ma powodu, dla którego diamenty nie miałyby istnieć w meteorach. Objekt spadł na tereny Kiddera, on zatem się wzbogacił. Był teraz jeszcze zamożniejszy niż przedtem. — O cholera! — wykrztusił Tinney. Jego radość obróciła się w popiół. Dlaczego nie posłuchał rady Silvera? Gdyby meteor spadł na jego nową posiadłość w Jersey, byłby teraz bogatym człowiekiem. Dlaczego Silver nie wyrażał się jaśniej? Bez wątpienia dlatego, że bogowie lubią takie figle. Powszechnie znane były ich upodobania. Tinney zamknął oczy i rozmyślał. Następnym razem… następnym razem! To nie bajka, w której można wypowiedzieć z góry określoną ilość życzeń. Pan Silver był przypuszczalnie gotowy i chętny pomagać Tinneyowi w różnych korzystnych przedsięwzięciach. Jeśli było w mocy bóstwa ściągnąć z nieba meteor, z pewnością zdoła uczynić równie niezwykłe cuda. A zatem… Pieniądze. O to właśnie chodziło. Tinney nacisnął guzik i wezwał pielęgniarkę. Dowiedział się, że za kilka dni opuści szpital. Wkrótce pojawił się pan Silver. — Z ubezpieczeniem wszystko poszło dobrze — oświadczył. — Występuję w pańskim imieniu, mam pełnomocnictwo. — Nie podpisywałem żadnego pełnomocnictwa… — Ale jest na nim pański podpis. Co pan teraz zamierza? Otworzy pan nowy sklep? — Proszę posłuchać — odpowiedział Tinney — potrzebuję pieniędzy. — Przecież firma ubezpieczeniowa zapłaci. — Miałem na myśli… sakiewkę bez dna albo coś w tym rodzaju. Mógłby pan… Pan Silver skinął głową i zniknął. Pojawiwszy się znowu, wręczył Tinneyowi skórzany portfel. — Przypuszczam, że o to panu chodziło. Proszę go otworzyć. Tinney posłuchał. Wyjął dziesięć banknotów dwudziestodolarowych. — Teraz proszę zamknąć. Dobrze. I jeszcze raz otworzyć. Tinney znów wyjął dziesięć banknotów o tym samym nominale. Patrzył z niedowierzaniem. Pan Silver wzruszył ramionami. — Stara sztuczka. Zasada rogu obfitości. Sakiewka bez dna to przecież nic nowego. Ilekroć otworzy pan ten portfel, będzie w nim dwieście zielonych. Dwieście zielonych, ładna, okrągła sumka. Tinney spróbował jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze. Szło doskonale. Ma kolanach miał tysiąc dolarów. Tknięty nagłą myślą porównał numery serii na banknotach. — Są w porządku — uśmiechnął się pan Silver. — To prawdziwe pieniądze. Ale skąd się biorą? Nie są nowe… — Ukryty skarb. W naszej mocy są wszystkie ciemne skrytki. Jeśli pieniądze gdzieś ukryto, dosięgną ich nasze ręce. Na przykład pańska forsa to oszczędności pewnego starego kutwy z Panamint Mountains w Kalifornii. — Ależ to kradzież! Pan Silver nie odpowiedział. W jego lśniących, błękitnych oczach była drwina. Tinney zaczerwienił się i odwrócił wzrok. — Oczywiście zatrzyma pan portfel — rzekł pan Silver. — To dobrze. Teraz pomówmy o planach na przyszłość. — O planach na przyszłość? Ja… — Nie chce pan otwierać nowego sklepu, prawda? — Na Boga, nie! — wykrzyknął Tinney. — Mdli mnie od tego. Myślę, że… wycofam się. — Jeszcze nie teraz — oznajmił pan Silver. — Chcę poznać świat. Powiedzmy — przeżywać życie. Zostanie pan prawdziwym sztukmistrzem, Tinney. — Co? — Jak Houdini i inni. Wielki Tinney. Będzie pan jeździł po kraju. Ze mną jako pomocnikiem. — Ale ja nie jestem sztukmistrzem — wymawiał się Tinney. — Nie potrafię robić takich rzeczy. — Proszę to mnie zostawić — powiedział z uśmiechem Silver. — Pańską rzeczą będzie tylko przestrzegać moich wskazówek, a magia nie zawiedzie. — Zaraz, zaraz. Wcale mi się nie podoba ten pomysł. Nie mam ochoty podróżować… — Ależ z pana niewdzięcznik, nie sądzi pan? — oświadczył Silver. — Uczyniłem pana bogatym. Może pan otaczać się zbytkiem przez resztę życia. Proszę pana tylko o pomoc w ciągu — powiedzmy — dwóch lat. Do tego czasu z pewnością będę miał dosyć ziemi, przynajmniej na pewien czas, i wrócę do siebie. Więcej mnie pan nie zobaczy. Może pan wtedy gdzieś zamieszkać i używać zagarniętych bezprawnie pieniędzy. Tinney skubał dolną wargę. — Jednak… — Sądzę, że to uczciwa transakcja. Jednak skoro pan tak woli, zabiorę portfel i poszukam kogoś innego. No więc? — Nie! — odparł zdecydowanie Tinney. — Zrobię to. Pewnie, że to zrobię. Pan Silver znów się uśmiechnął, raczej złośliwie. — Z istotami niższymi postępować należy wedle ich zasad — rzekł tajemniczo. — Uciekam już. Tyle jest do zrobienia. Do zobaczenia wkrótce. Zniknął. Tinney położył się na plecach i rozmyślał, ściskając kurczowo portfel. Dwa lata wędrówki z przedstawieniem, hm. Mogło być gorzej. Nie takie życie lubił, ale… Pan Silver pracował bardzo ciężko. Następnego dnia dziwne zjawisko zatamowało ruch uliczny na Times Square. Nad wysepką dla pieszych pośrodku jezdni, trochę na północ od wejścia do metra, koło gmachu Timesa widać było jakąś ludzką postać unoszącą się w powietrzu. Postać kobiety. Uderzająco pięknej, ubranej w skąpy kostium kąpielowy. Trudno powiedzieć, czy była żywa, czy też martwa, ponieważ oczy miała zamknięte; płynęła w powietrzu twarzą w dół jakieś osiem metrów nad jezdnią. Wzbudzała wielkie zainteresowanie. Wezwano strażaków; drabina sunęła do górę. Ciało dziewczyny poszybowało jeszcze wyżej i stojący na szczycie drabiny strażak nie mógł go dosięgnąć. Kiedy wóz strażacki odjechał, dziewczyna spłynęła na poprzednią wysokość. I tam pozostała, jeśli nie liczyć przygodnych wzlotów w przestworza. Przybył burmistrz i zrobiono mu zdjęcie. Kowboj z Madison Square Garden próbował złapać szybującą dziewczynę na lasso. W biurach znajdujących się przy Times Square prawie wcale nie zajmowano się pracą. Więcej ludzi było przed Paramount Theater niż w samym budynku. Sytuacja nie zmieniła się aż do zmroku. Wtedy to dziewczyna zniknęła, a na ziemię spadł deszcz ulotek trzepoczących w powietrzu, na których było napisane: PRZYBYWA WIELKI TINNEY! Światowej sławy sztukmistrz, największy z największych wkrótce przybędzie do Nowego Jorku! NIE WOLNO TEGO PRZEOCZYĆ! To godne pożałowania, lecz Joseph Tinney zaczął się już zastanawiać nad tym, jak mógłby przechytrzyć pana Silvera, nie narażając się na niebezpieczeństwo i nie ryzykując wiele. Bez uciekania się do przemocy, rzecz jasna. I oczywiście bez narażania samego siebie. Chodziło o to, że Tinney nie chciał tracić dwóch następnych lat życia, wędrując po kraju z programem rozrywkowym. Wydawać by się mogło, że nie jest to wysoka cena i bez wątpienia tak było, ale Tinney pragnął gorąco użyć zdobytych właśnie bogactw w sposób najlepiej mu znany. Z natury skłonny do łatwego życia nie chciał przysparzać innym cierpień — chyba, że to było konieczne. A w tym przypadku chyba było to konieczne. Po co tracić dwa lata? Stracił już ponad czterdzieści, ciężko pracując. Tinney chciał zabrać swoje niewyczerpalne bogactwa i zabawić się. Pragnął wyjechać do Południowej Ameryki — do Rio, Buenos Aires i innych miejsc znanych dzięki reklamom Don Ameche. Chciał… bardzo wiele. I chciał tego już teraz! Ale jego roztropniejsze ja nie ustępowało: — Po co ryzykować? Dwa lata to niedługo. A z czasem będziesz zupełnie wolny. Tak powiedział pan Silver. — Do diabła z panem Silverem — odpowiedział jakiś wewnętrzny głos. — Dlaczego mam go niańczyć przez te dwa lata? — Umowa to umowa. — Silvera nic to nie kosztuje, prawda? Gdybym ja był bogiem, znalazłbym sobie coś lepszego do roboty niż jeździć po kraju z przedstawieniami. — Może się to okazać bardzo zabawne. — Nie czułbym się bezpieczny — argumentował Tinney z zapałem. — Wiadomo, jacy są bogowie. Zmienni. Może mu coś przyjść do głowy — nie wiadomo co! — A więc zamierzasz go uśmiercić, tak? Menda. — Milcz! — rozkazał Tinney i tak się stało. Rozważał najpilniejszą kwestię: jak się pozbyć pana Silvera? Nie wydawało mu się to łatwe, a i tak było o wiele trudniejsze niż przypuszczał. Nie warto skrapiać pana Silvera święconą wodą. Nie warto strzelać do niego srebrną kulą. Nie był przecież ani człowiekiem, ani demonem. Był bogiem. Tinney pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Minęło kilka dni, lecz nadal nie miał żadnego pomysłu. Pan Silver oznajmił mu, że pierwsze przedstawienie odbędzie się w ogromnym nowojorskim teatrze, który już został wynajęty. — Wynajęty? — Dogadałem się — rzekł z uśmiechem pan Silver. — Jest pan przecież bardzo sławny w Nowym Jorku. Zadbałem starannie o pańską popularność. — Wiem — mruknął Tinney. — Przeglądałem gazety. Słoń na czubku Empire State, mój Boże! Jak to się robi! — Słoń nie był prawdziwy, ale to doskonała reklama. Znajdowali się w eleganckim mieszkaniu wynajętym dla nich przez Silvera. Szare światło wpadało do pokoju przez wysokie okna. Nadciągała burza. Silver rzucał wkoło pełne wahania i obaw spojrzenia. — Pamięta pan wszystkie kwestie? I gesty? — Oczywiście, ale… — Proszę zatem być w teatrze wieczorem. Punktualnie. Tam się spotkamy. — Po co ten pośpiech? — zapytał Tinney, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Pan Silver zniknął. Tinney uznał za dziwne, że tak boi się burzy. Zastanawiał się, jaka jest tego przyczyna, ale przerwał mu dzwonek domofonu. To był wielki Luciferno. — Cześć, Tinney. Idę na górę — głos nie odezwał się więcej. Wkrótce stanął w drzwiach mizerny człowiek o diabelskiej powierzchowności, uśmiechnął się ponuro do Tinneya i opadł na najbliższe krzesło. — Miałem ciężką noc. Nie chciałem, by Zeno się spił. Masz coś mocniejszego? Tinney podszedł do kredensu i nalał whisky z wodą do dwóch szklanek. — Zalał się? — No — rzekł wolno Luciferno. — To zabawne. Zawsze trzymał się od tego z daleka… Gdybym nie znał go tak dobrze, pomyślałbym, że oszalał. Wciąż powtarzał, że… hm… sprzedałeś duszę diabłu. Tinney roześmiał się nieszczerze. — Pomyśleć tylko! — Może lepiej nie — powiedział Luciferno, szarpiąc spiczastą brodę. — Wpadłem, żeby ci życzyć udanego debiutu dziś wieczorem. Wstąpiłeś chyba do związku? — Oczywiście. Pan Silver zadbał o wszystko. — Chowałeś swoje zdolności pod korcem, Tinney. Zrobiłeś sobie ostatnio niesamowitą reklamę — to jest świetne. Chciałbym, żebyś odstąpił mi kilka takich sztuczek, nim zlikwidujesz sklep. — Och tak — rzekł Tinney niepewnie — ale muszę zachować niektóre dla siebie. — Hm — coś gnębiło Luciferno. To było widoczne. W końcu odstawił szklankę i pochylił się do przodu. — Jestem sztukmistrzem — powiedział cicho. — Moja praca polega na iluzji, na sztukach magicznych, jeśli wolisz takie określenie. Prawdziwa magia nie istnieje. Zawsze to wiedziałem. Tinney odwrócił wzrok. — Owszem. — Ale sam zastanawiam się niekiedy, czy… do diabła! — wybuchnął nagle Luciferno. — Wczoraj wieczorem musiałem się włóczyć z Zeno. Obaj byliśmy dość pijani. I… kim jest ten facet, Silver? Nim Tinney zdołał odpowiedzieć, dzwonek oznajmił, że ktoś jest przy drzwiach. Wstał z ulgą i pospieszył, by wpuścić przybysza. Był nim profesor Zeno. Mały człowieczek był nadal pijany. Wpadł do pokoju jak gumowa piłka, zerknął na Tinneya i zwrócił się do Luciferno. — No jak? — mruknął. — Cieszę się, że nic ci się nie stało. Martwiłem się, co tamten ci zrobi, gdy przyjdziesz tu sam. — Dobry Boże, człowieku — uspokajał go Luciferno, uśmiechając się do Tinneya. — Zeno chciał koniecznie, żebym przyszedł tutaj i spotkał się z tobą. Czekał w korytarzu. Założę się, że ktoś tu zwariował. Nie wiem tylko kto. Nie czekając na zaproszenie, Zeno podszedł do barku i napełnił szklankę. — Dobrze — powiedział, odwracając się — zapytaj Tinneya. Po prostu go zapytaj. Zapytaj, kim jest ten okropny Silver! — Kim jest ten okropny Silver? — spytał posłusznie Luciferno. Tinney usiadł i wziął swoją whisky. — W każdym razie nie jest diabłem. Zeno wypił brandy jednym haustem i wzdrygnął się. — Ty kłamco, on mi pokazał tę swoją magię na zapleczu sklepu. Odrażające czary. I wcale nie kantował. Luciferno westchnął. — Taki stary wyjadacz jak ty dał się nabrać wygadanemu spryciarzowi — powiedział z wyrzutem. — Jestem zdumiony. Tinney rzekł nagle: — On nie jest człowiekiem — mam na myśli Silvera. Zeno ma rację. Zapanowała martwa cisza. Tinney mówił dalej, patrząc w szklankę: — To nie diabeł. On jest bogiem. Luciferno nie mógł przełknąć swojej whisky. Zeno gapił się na Tinneya okrągłymi, nieco szklistymi oczyma. — Gadaj — rzucił Luciferno. — Kręcę się w kółko. Ty i Zeno… dowiedzmy się wreszcie. Tinney nie protestował. Powiedział, co się wydarzyło. Jednak nie wszystko. Pominął kilka znaczących szczegółów, wśród nich sakiewkę bez dna. Gdy skończył, milczeli jeszcze dłużej niż przedtem. Pierwszy odezwał się Zeno. — Czy to diabeł, czy bóg — nie przynależy do tego świata. Trzeba go… egzorcyzmować! Tinney uśmiechnął się krzywo. — Pewnie w ten sposób, co? Czy myślisz, że chcę, by się przy mnie kręcił? Luciferno rzekł po namyśle: — Nie twierdzę oczywiście, że jestem przekonany. Przyjmijmy jednak robocze założenie (a jest to założenie całkiem szalone), że Silver rzeczywiście jest bogiem. Jasne, że trzeba z tym coś zrobić. Przez długie lata poznawałem swój fach. Potrafię sprawić, że słoń zniknie ze sceny — i sporo mi płacą za takie rzeczy. Powiedzmy, że ten facet, Silver, machnie ręką i, cholera, sprawi, że zniknie cały teatr! To nie jest uczciwa gra. — Jak to — Tinney nie całkiem zrozumiał. — Wyobraź sobie, że jesteś poszukiwaczem złota — wyjaśniał Luciferno. — Zarabiasz na życie, wydobywając je z ziemi. Aż tu zjawia się ktoś, kto ma kamień filozoficzny i twierdzi, że potrafi wszystko zamienić w złoto. To nie jest uczciwa gra. Nikt nie będzie płacił za pracę w kopalni złota, skoro można je otrzymać z niczego. Dzięki prawdziwej magii przedstawienie będzie o wiele bardziej widowiskowe niż wtedy, gdy posługujemy się tylko scenicznym rzemiosłem. Nie mogę współzawodniczyć z bogiem. Zeno też nie. To… cóż, widzowie po prostu nie kupią biletów na nasze występy. Będziemy dla nich miernotami. Poszukają prawdziwego artysty — twego przyjaciela Silvera. Tinney dotąd nie zastanawiał się nad tym. Osobiście miał to gdzieś. Ale ta sprawa była chyba dość ważna dla Luciferno i Zeno. — To nie moja wina — rzekł w końcu. — Tak samo jak wam zależy mi na tym, żeby pozbyć się Silvera. Wcale nie chcę zostać sztukmistrzem. — Może go przekupić? — To jest bóg — przypomniał im Tinney. — To prawda. Nie potrzebuje pieniędzy… A może groźba? — To jest bóg — powtórzył Tinney. — I to niebezpieczny. Zeno drżał. — To wbrew naturze. On stanowi zagrożenie dla cywilizacji. Luciferno dopił swoją whisky. — Nie wiem, czemu rozmawiam poważnie o takich bzdurach, ale muszę bronić swoich interesów. Tinney przymknął powieki, rozważając nowy pomysł. — Powiedziałeś coś o groźbie… — No? — Tinney powiedział mi, że ludzka postać ogranicza jego możliwości. W pewnym stopniu podlega prawom natury. Okrągła twarz Zeno pokryła się rumieńcem. — Nie przejmie się groźbami. — O to właśnie chodzi. Ta… ta istota stanowi zagrożenie. Będziemy usprawiedliwieni, działając w obronie własnej. Lu, ten twój trik z fruwającym koszem… — No tak. I co z tego? — Wsadzasz do środka tego swojego faceta i wsuwasz miecze między pędy wikliny. Przypuśćmy, że to nie będzie ten gość… tylko Silver. — Morderstwo! — dziwne, że odezwał się właśnie Zeno. — Morderstwo — Tinney przeszył go wzrokiem. — A kto tu krzyczał o diabłach? Czy jest morderstwem pozbycie się diabła? — Ja… Luciferno wstał. — Zeno, nie chcemy, by Silver nadszedł w trakcie naszej rozmowy. Idź na korytarz i pilnuj. Jeśli go zobaczysz, dzwoń. Pospiesz się. Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zeno wyszedł, rozglądając się przerażonym wzrokiem. Luciferno nalał sobie whisky, dolał odrobinę wody i uśmiechnął się do Tinneya. — Teraz porozmawiamy. — Silver może się pojawić nie wiadomo skąd. Nic nam nie przyjdzie z tego, że Zeno pilnuje na dole. — Wiem. Chciałem tylko, żeby się stąd wyniósł. Dlaczego tak bardzo chcesz się wymigać od takiej trasy, chociaż to oznacza duże pieniądze. Nie jesteś przy forsie. — Boję się Silvera. Luciferno wypił alkohol i oparł się wygodnie. — Poczekam, aż sam zechcesz mi powiedzieć. O to właśnie chodzi, Tinney. Pomogę ci pozbyć się Silvera. Ale co ja będę z tego miał? Tinney zastanowił się szybko. — Pięć tysięcy zielonych. — Dziesięć. — Dziesięć. — Za szybko się zgodziłeś — zachichotał Luciferno. — Masz forsę, dużą forsę. Dostałeś ją od Silvera, prawda? Tak myślałem! No, gadaj, co to za brudne sprawki! Ale Tinney uparcie odmawiał i nie wyjawił Luciferno tajemnicy portfela. Zgodzili się w końcu na pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Tinney zamknął się po prostu w łazience i wyciągał gotówkę z portfela tak długo, aż zgromadził potrzebną sumę. Ułożyli wreszcie plan i zawołali tkwiącego na dole Zeno. Ale mały człowieczek nie chciał brać w tym udziału. Radził zawołać księdza. Bał się pana Silvera. Nie wstydził się do tego przyznać. Chlubił się wręcz. To oznaczało, jak twierdził, że jest, do cholery, znacznie rozsądniejszy niż jego wspólnicy. Luciferno i Tinney nie zatrzymywali go, wypili po szklaneczce, by uczcić porozumienie i rozstali się. Obaj byli całkiem zadowoleni. Nikt nie będzie podejrzewał morderstwa, skoro zniknie corpus delicti. Luciferno jak mistrz scenicznej iluzji mógł łatwo ukryć i ostatecznie usunąć zwłoki Silvera. A Tinney… Nie przystałby na ten plan, gdyby nie czuł się zupełnie bezpieczny. Powiedzmy, że Luciferno zawiedzie. Mógł wtedy uprzejmie zapewnić, że nic mu nie wiadomo o morderczych zamiarach innego sztukmistrza. Luciferno działał na własną rękę i z pewnością nie można było za to winić Tinneya! A poza tym Luciferno mógł przecież twierdzić (gdyby mu się nie udało), że nie zamierzał wyrządzić krzywdy Silverowi. To tylko miecz się ześlizgnął. Różne były wyjścia. Tinney wypił jeszcze jedna szklaneczkę i przygotował się de występu. Nim wyszedł, zadzwonił Luciferno. — Myślałem nad tym. Wiesz, te miecze. Nie możemy zdawać się na przypadek. Mam lepszy sposób. Sam Tinney miał pewne obawy, czy jakieś ostrze może skutecznie zranić Silvera. — No, co to jest? — Metalowa skrzynia, typ X–13. Rzucę Silverowi wyzwanie: niech wydostanie się z niej. Wejdzie do środka, a gdy tylko zamkną się drzwi, będzie po wszystkim. Zostanie z niego tylko popiół. — Użyjesz termitu? — Czegoś podobnego. Nie będzie śladu. Otworzymy skrzynię i oznajmimy, że Silver zdołał się z niej wydostać. Nie będzie żadnych konsekwencji. W porządku? — Doskonale — przyznał Tinney. W teatrze zabrakło biletów. Napis „Wolnych miejsc brak” radował serce dyrektora. Mieszkańcy Park Avenue zjawili się en masse. Ci z Broadway Rosę krążyli po foyer. Przyszli wszyscy, od Waltera Winchella po Alexa Woolcotta. Pojawił się i Little Flower, może w nadziei, że będzie zamieszanie. Wspaniały wieczór. A miał być o wiele wspanialszy, niż ktokolwiek przypuszczał. Joseph Tinney prezentował się doskonale w białej muszce i we fraku. Siedział w swojej garderobie i co pewien czas szukał natchnienia w butelce whisky, którą przezornie wziął ze sobą. Po raz dwudziesty drugi zajrzał do niego dyrektor, szarpiąc sobie włosy na głowie. — Panie Tinney! Wciąż nie ma rekwizytów. — Nieważne. — Ależ rekwizyty są panu niezbędne! I gdzie jest pański zespół? Ja… — To chyba moje przedstawienie — stwierdził krótko Tinney. — Ale teatr jest mój! Jeśli coś zawiedzie… — Nic nie zawiedzie — rzekł przyjaźnie pan Silver, otwierając drzwi. — Wszystko idzie zgodnie z planem, panie Tinney. Tego wieczora bóstwo przypominało sytego kocura o gładkiej sierści. Odziany w smoking pan Silver był smukły i przystojny, a cień pogodnego uśmiechu błąkał się jeszcze na jego wargach. Skinieniem odprawił dyrektora. — Za chwilę podniosą kurtynę — powiedział. — Jak pan się czuje? Trema? — Wcale nie — skłamał Tinney. Nagle zrobiło mu się niedobrze ze strachu. Uśmiech Silvera z pewnością był złośliwy. Ale przecież on tak zawsze wyglądał. A jeśli coś się nie powiedzie… Tinney przypomniał sobie o wiecznie pełnym portfelu i to zahartowało jego wolę. Dwa lata w trasie… o nie! Chciał już teraz cieszyć się życiem. I miał zamiar to robić! — Za dwie minuty podnosimy kurtynę — krzyknął mały goniec, zaglądając do garderoby. — No dobrze. Chodźmy, Tinney. Wyszli i stanęli za kulisami. Pan Silver przytknął oko do dziurki w kurtynie. — Dobra publiczność. Orkiestra zagrała Griega. To sygnał. Tinney ruszył posłusznie na środek sceny. Zabrzmiały głośno ostatnie akordy fragmentu z Peer Gynta. Kurtyna podniosła się, ukazując speszonego Josepha Tinneya, który stał nieruchomo i gapił się na widzów. Pamiętając o swojej roli, podniósł wysoko ramiona i przywołał na twarz szatański uśmiech. Wrażenie nie było imponujące. Tinney nie miał zdolności aktorskich. Mogło się wydawać, że ogarnia go szaleństwo, co wyglądało dość nieprzyjemnie. Jeszcze chwila a kucnie, zacznie chodzić na czworakach i szczerząc zęby przeskoczy rampę. — No dobrze — rzekł pan Silver i zrobił dłonią prawie niedostrzegalny gest. Scenę zasnuła natychmiast gęsta mgła, która spowiła postać Tinneya. W następnej chwili zasapany sztukmistrz stanął obok Silvera. Mgła rozwiała się, ukazując grupkę dziewcząt o zielonej skórze. Ich włosy były szmaragdowe; każda miała za plecami drzewo. — Driady — oznajmił pan Silver. Driady zaczęły tańczyć. Mgła rzedła coraz bardziej i oczom widzów ukazała się jakaś dziwna istota siedząca na pniu i dmąca z zapałem w piszczałki. Dolna część jej ciała była dziwna. — Pan? — szepnął Tinney. — To tylko satyr, który mu przygrywa. Każdy satyr to muzykant. Na scenę wpadła gromada centaurów i driady rozpierzchły się na boki. Centaury ustawiły się rzędem i posłusznie kłusowały po scenie. Były z pewnością dobrze wyuczone. Dyrektor teatru patrzył na Tinneya oczyma pełnymi zdumienia i niewiary. Rozległ się ogłuszający ryk. Coś zwaliło się na scenę. Był to smok — smok bez wątpienia. Rozwarły się ogromne szczęki, z paszczy strzeliły płomienie, a centaury i driady zniknęły. Satyr dmuchnął rozpaczliwie w piszczałkę, spadł z pnia i zniknął widzom sprzed oczu. — Teraz — rzucił pan Silver, popychając Tinneya. Tinney niechętnie wyszedł na scenę. Smok patrzył na niego ponuro. Tinney podniósł ręce. Smok zaczął się kurczyć. Publiczność krzyczała. To było dobre. Sztuka magiczna polegająca na powiększeniu. Jedynym sceptykiem był pewien siedzący na balkonie młodzian z Brooklynu, który rzekł pogardliwie do swego kolegi: — To wszystko lipa. Nie dam się nabrać. — Jeju — powiedział jego kolega i zachichotał. Tymczasem smok zmniejszył się do rozmiarów jaszczurki. Tinney chwycił go za ogon i cisnął przed siebie. Smok zamienił się w skrzydlatego potwora o ciele sępa i twarzy rozgniewanej kobiety. Harpia z wrzaskiem pomknęła nad głowami widzów. — Sznurki — rzekł Brooklińczyk i z mądrą miną pokiwał głową. Zanurkował pomiędzy siedzenia, gdy potwór poszybował w jego stronę. Znudzony pan Silver ziewnął i zacisnął palce. Harpia wróciła na scenę, przysiadła na ramieniu Tinneya i zaśpiewała modną piosenkę. Przedstawienie toczyło się dalej. Przerwało je wejście wysokiego, ponurego mężczyzny, który kroczył między fotelami; za nim szło sześciu tragarzy dźwigających ogromną, metalową skrzynię. Mężczyzną tym był Luciferno. Serce Tinneya mocno zabiło. Do tej chwili przedstawienie szło całkiem dobrze. Dzięki magii Silvera sztuki magiczne następowały jedna po drugiej. Dyrektor odpoczywał w swoim biurze; potrzebny mu był worek z lodem i trochę dżinu. Maszyniści gadali między sobą, a widzowie klaskali zawzięcie. Luciferno zatrzymał się koło sceny i coś krzyknął. Tinney zawahał się. W owej chwili występowało szesnaście syren, które leżały na plecach i poruszały ogonami tak zgodnie, że dla Rockettes byłyby godnymi rywalkami. Tinney spojrzał pytająco na Silvera i wyszedł na scenę. W tej samej chwili syreny zniknęły. Zapadła cisza. Luciferno zapytał: — To ty jesteś wielkim Tinneyem? — Owszem. — Jestem Luciferno! — zawołał rywal sztukmistrza i zniknął w chmurze szkarłatnego dymu. Gdy obłok rozwiał się, Luciferno stał na scenie obok Silvera. Publiczność klaskała. Luciferno podniósł rękę, prosząc o ciszę. Chwileczkę! Chcę rzucić wyzwanie wielkiemu Tinneyowi. Oświadczam, że jestem lepszym od niego sztukmistrzem. Aby tego dowieść… Podniósł ręce. Z rękawów jego marynarki zaczęły wylatywać gołębie. Dziesiątki. A nawet setki. Niebawem scena pełna była ptaków. Tinney spojrzał ukradkiem za kulisy, szukając wzrokiem pana Silvera, który uspokajająco kiwnął głową i strzelił palcami. Jakaś głowa wysunęła się od razu zza koszuli Tinneya. Głowa ta nie wzbudzała zaufania. Była płaska, gadzia i całkiem ohydna. Łuski miały odcień jadowitej zieleni. Przez jedną okropną chwilę gad patrzył sennie w oczy Tinneya, potem odwrócił łeb i wysunął język w stronę Luciferno, który nie potrafił ukryć strachu. Wąż po trochu wysuwał się zza koszuli Tinneya. Wydobywał się stamtąd centymetr po centymetrze, kawałek po kawałku, metr po metrze. Wąż nie miał końca. Był dłuższy niż najdłuższy boa. Owijał się wokół przerażonego Tinneya, który w końcu zniknął całkiem pod drgającym stosem błyszczących, zielonych pierścieni. Wąż przepadł. Nie było też na scenie Tinneya. Wnet jednak wgramolił się niezdarnie na podest, oddychając z trudem, i znów stanął twarzą w twarz z Luciferno. — Co dalej? — zapytał. Luciferno wyciągnął rękę. Tragarze wtaszczyli metalowe pudło na scenę. — To! — zawołał. — Rzucam ci wyzwanie: wydostań się z czarodziejskiej skrzyni. Nawet sam Houdini nie zdołał tego dokonać. Tinney przełknął ślinę. — Ja mam to zrobić? — Ha! — ryknął Luciferno. — Nie odważysz się spróbować! Patrz więc! Otworzył wieko skrzyni, wszedł i stojąc w niej patrzył na publiczność. — Wzywam ochotników, by obejrzeli to więzienie. Może ktoś z widzów, bardzo proszę… Nie zabrakło chętnych. Kobieta i czterej mężczyźni wspięli się szybko na podest, by dokładnie obejrzeć i opukać skrzynię; oględziny chyba ich zadowoliły. — Proszę teraz zamknąć — polecił Luciferno. Dobry Boże! Tinney zastanawiał się, czy ten człowiek miał zamiar samego siebie obrócić w popiół. W ostatniej chwili pochwycił jednak porozumiewawcze spojrzenie Luciferno i poczuł ulgę. To było ukartowane. Skrzynię zamknięto i zaryglowano, a po kilku chwilach znów otwarto. Nie było w niej Luciferno. Przeszedł między rzędami, uśmiechając się i zwinnie wskoczył na scenę. Widzowie klaskali jak szaleni. Luciferno ukłonił się. — Czekajcie — powiedział w końcu — pozwólmy wielkiemu Tinneyowi spróbować: niech powtórzy mój wyczyn. Albo jeszcze lepiej! Wydawało się, że wymyślił coś nowego. — Niech wybierze kogoś, kto zostanie zamknięty w czarodziejskiej skrzyni i sam go stamtąd wydobędzie dzięki magii! Tinney zawahał się, ale Luciferno szybko zmierzał do celu. — Najpierw udowodnię, że wielki sztukmistrz istotnie potrafi tego dokonać. Może ktoś z widowni zechce tu przyjść… Zgłosiło się kilka osób i Luciferno wybrał jedną z nich. Tinney rozpoznał go. To tamten facet. Zachęcony przez Luciferno z trudem wlazł do skrzyni. Wszystko odbyło się jak przedtem. Człowiek, którego zamknięto, pojawił się w przejściu między rzędami. — Czy odważysz się spróbować? — Zapytał Tinneya Luciferno. — Ależ… tak. Oczywiście. Ja… — W takim razie to ja wskażę osobę, by nie dopuścić do żadnych oszustw. Wybieram tamtego mężczyznę! — Luciferno wyciągnął rękę w stronę kulis i wskazał pana Silvera, który stał oparty leniwie o słupek i wyraźnie bawił się doskonale. Bóstwo uśmiechnęło się i bez pośpiechu weszło na scenę. Nie okazywało niepokoju. Na prośbę Luciferno weszło do skrzyni. Jedynie Tinney dostrzegł, że sztukmistrz czymś manipulował wewnątrz metalowego pudła. Luciferno zatrzasnął wieko za uczestnikiem eksperymentu. Zapadła cisza. Publiczność czekała… — Uda się — Luciferno szepnął cichutko do Tinneya. — Włączyłem mechanizm. Gdy zamknąłem drzwi, Silver zniknął jak obłoczek dymu. Publiczność zaczęła klaskać. Dwaj sztukmistrze spojrzeli ponad rampę i omal nie zemdleli. Między fotelami szedł wolno promieniejący radością pan Silver. Luciferno natychmiast otworzył wieko skrzyni. Rozszedł się lekki zapach spalenizny. Tinney zauważył, że wewnątrz ściany były osmalone. Nie miał czasu na dalsze oględziny. Pan Silver był już na scenie. — Użyli zapadni — rzekł Brooklińczyk. Silver uśmiechał się teraz nieco bardziej złośliwie. Ukłonił się publiczności i rzekł do pobladłego Luciferno: — Magia wielkiego Tinneya zwycięża zamki i rygle. Wielki Tinney posiada tak niezwykłą moc, że nawet jego pomocnicy są czarodziejami wybitniejszymi niźli wszyscy inni sztukmistrze. Czy wolno mi… Skłonił się Tinneyowi, który uśmiechnął się z trudem. Silver spojrzał na widzów, strzelił palcami i zamienił się w marmurowy posąg. Potem stał się Gypsy Rose Lee. Potem zamienił się w orła. Potem… I tak dalej. W końcu Silver przybrał własną postać i zaproponował pewne doświadczenie. — Niech spróbują swoich sił jeszcze raz. Niech mój mistrz oraz Luciferno postarają się sprawić, by rywal zniknął. Ten, któremu się powiedzie, będzie niewątpliwie najlepszy w swojej sztuce. Pomysł spodobał się publiczności. Tinney i jego przeciwnik zwrócili się ku sobie, a pan Silver stanął w niedbałej pozie wśród draperii w głębi sceny. Zaczął Luciferno. Rozpostarł wydobyte nie wiadomo skąd płótno i rzucił je na głowę Tinneya. Wypowiedział kilka dźwięcznych zaklęć. I ściągnął płótno. Tinney nie zniknął. — Twoja kolej — rzekł Luciferno niezbyt radośnie. Ręce Tinneya uniosły się same. Czuł na sobie uporczywe spojrzenie Silvera. Nie wiedział, jak zdołał wypowiedzieć tamto słowo w nieznanym języku. Jego palce zacisnęły się. Luciferno zniknął. — Ach! — rzekł Tinney i zachwiał się. Silver pospieszył z wyjaśnieniem. — To wyjątkowo trudne zaklęcie — wytłumaczył publiczności, gdy umilkły oklaski. — Mój mistrz jest wyczerpany. I czas już na przerwę. Rozległa się głośna muzyka i kurtyna opadła. Silver i Tinney pozostali na scenie sami. — Wolałbym, żeby pan nie próbował takich sztuczek — oświadczyło bóstwo. — Rozumie pan, że to nic nie pomoże. No cóż, dam panu jeszcze jedną szansę. Nie można spodziewać się zbyt wiele po śmiertelnikach. — Nie wiem, co pan ma na myśli — rzekł z trudem .Tinney. — Może i tak — odparł w zamyśleniu pan Silver. — A jednak to nie było rozsądne. Ja sam nie pragnę zemsty. Nie zrobię panu nic złego — kto uderzyłby kotka za to, że wysuwa pazurki. Ale proszę pamiętać, że Mojry to chytre stworzenia. Istnieje swego rodzaju sprawiedliwość, która działa sama z siebie, a zatem… proszę o tym pamiętać. — Ja… — Dość o tym. Muszę sprowadzić kilka najad do kolejnej odsłony. Zobaczymy się później. — Chwileczkę! Gdzie jest Luciferno? Pan Silver uśmiechnął się złośliwie. — Na pewnej wyspie z moją starą znajomą. Ha! — i zniknął. Tinney odepchnął maszynistów, popędził do garderoby i kilka razy dobrze pociągnął z butelki. Sprawy przedstawiały się źle, ale mogło być gorzej. Silver mógł okazać się… złośliwy. Nie pragnął zemsty, czy tak? W każdym razie była to jakaś ulga. Słup powietrza zawirował przed Tinneyem jak zwijająca się firanka, a melodyjny głos rozgniewanej kobiety zabrzmiał, nim ona sama wyłoniła się z pustki. — Niech pan słucha! Nie znoszę intruzów, czy to jasne? Zdumiony Tinney podniósł wzrok. Była to niezwykle pociągająca istota odziana w dopasowaną suknię z cienkiego, białego płótna; jej czarne, rozpłomienione gniewem oczy niejasno przypomniały Tinneyowi najlepsze lata Thedy Bara. Mrugnął do niej i napił się znowu. Teraz nic go już nie dziwiło. Nie sposób jednak było przeoczyć faktu, że ta kobieta nie jest po prostu jeszcze jedną z ładniutkich driad — owych chórzystek, które pan Silver potrafił sprowadzać tutaj dziesiątkami. Miała silną osobowość i była bardzo rozgniewana. Czarne brwi zbiegły się nad cudownymi oczyma i nadal brzmiał głęboki głos: — Nienawidzę intruzów! Ktoś za to zapłaci i wygląda na to, że pan… — Ja nic nie zrobiłem — rzekł pospiesznie Tinney. — To przedstawienie Silvera. — Jakiego Silvera? Nie wiem, o czym pan mówi. Mam na myśli tego wysokiego mężczyznę o wyglądzie głupka, którego przeniósł pan do mego domu. To już trzeci w tym tygodniu i oświadczam, że czas z tym skończyć. Ktoś stroi sobie żarty, lecz ja tego nie ścierpię. Lubię samotność. Ciszę i spokój. A pan się ośmiela używać magii, żeby zaludniać mi całą wyspę taką hołotą. Ostrzegam pana, nie pozwolę na to. Tinney wpatrywał się w nią. Cudowna — to było właściwe słowo. Cudowna uroda, która całkiem zniewalała jak przed wiekami, kiedy gniewna dama budziła lęk. Niebezpieczna i urocza… — Nic nie zrobiłem — powiedział. — To Silver, to on… — Silver? Może Q. Silver? — Aha, Quentin. — Oczywiście, Quentin — powiedziała kobieta i gwałtownym ruchem odrzuciła z białych ramion gęste, czarne loki. — Quentin! A więc powrócił na ziemię? Powinnam była domyślić się tego. Zwykle robi takie dowcipy. Ale nigdy go nie lubiłam i nie bawią mnie te rzeczy. Zrobił mi już kiedyś brzydki kawał. Zmarszczyła czarne brwi. Tupnęła obutą w sandał nogą. — Och? — jakiś pomysł rodził się w głowie Tinneya. Może… — Proszę posłuchać — zaczął — pani mogłaby mi pomóc. Ja również nie lubię Silvera. Ale… napije się pani? Dama spojrzała na niego przenikliwie i nieufnie. Po chwili nieufność zniknęła i pojawił się łagodny uśmiech. — Dzięki. Dlaczego miałabym panu pomagać? — Mówiła pani o swojej niechęci do Silvera. — Owszem — w zamyśleniu długo smakowała językiem whisky. To dobre. A o co chodzi? Tinney opowiedział krótko całą historię. Piękna pani patrzyła na niego płonącymi, czarnymi oczyma, a gdy skończył, obdarzyła go tygrysim uśmiechem. Raz jeszcze pomyślał, że była niezwykle piękna i zapragnął, by znalazła się jak najdalej od niego. — No, to łatwe — stwierdziła, podając mu szklankę. — Poproszę jeszcze trochę, dzięki. Czy zauważył pan, jak zachowuje się Silver, gdy słyszy grzmot? Boi się, prawda? Prawdopodobnie oddalił się samowolnie — zbiegł z Olimpu bez przepustki. I dlatego ukrywa się w czasie burzy, gdy Zeus opuszcza swoje królestwo. — Obawiam się… — Merk… Silverowi zdarza się to od czasu do czasu — tłumaczyła, popijając alkohol. — Zeus okropnie się wścieka, póki go nie znajdzie. Gdyby Zeus dowiedział się, gdzie przebywa pański milutki koleżka, zaciągnąłby go na Olimp, nim zdążyłby pan westchnąć. — Och? — Pewne jak w banku. Pamięta pan zaklęcie, które przeniosło tamtego człowieka — jak mu było — Luciferno? Tinney wzdrygnął się. — Wolałbym o tym zapomnieć. — Bałwan, trzeba go użyć przeciw Silverowi. Wystarczy zmienić pierwsze zgłoski i powiedzieć Olympus–zak’thing zamiast Ajaja–zak’thing. Silver natychmiast znajdzie się na Olimpie. A gdy tylko zobaczy go Zeus, pan Silver nieprędko wróci na ziemię. Opróżniła szklankę i rzuciła nad nią Tinneyowi gniewne spojrzenie, a ciemnoczerwone wargi rozchylił niezbyt miły uśmiech. — Może mi zawadzać na wyspie — mruknęła i dodała tajemniczo — rzeczywiście, moly. — Moly? — Och, to nic. Taka roślina. Zioło. Quentin! Pogrążyła się w ponurym milczeniu. Tinney dolał jej trochę i napełnił także swoją szklankę. Wyglądała groźnie, stojąc tak nad nim ze zmarszczonymi brwiami, ale była przy tym niezwykle fascynująca — zupełnie jak tajfun, który za chwilę uderzy. — Czy to nie będzie niebezpieczne? — zapytał Tinney. — Och nie, Silver nie mści się teraz na mieszkańcach ziemi. To wyrozumiałe bóstwo. Tak czy inaczej, to go nie minie. Nie powinien był używać mojej wyspy do swoich celów ani teraz, ani dawniej. Zasługuje na karę i to od dawna. Rozumie pan, swego rodzaju sprawiedliwość, Mojry nad tym czuwają. Popatrzyła uważnie na Tinneya, który przestraszył się nis wiadomo dlaczego. — Sprawiedliwość — powtórzyła. — Wreszcie im to wyszło i, na bogów, czas już był najwyższy, skoro wieki minęły. Ale kto by pomyślał, że po tylu latach, właśnie dzięki panu dokona się moja zemsta na Mer… na Silverze! Oczywiście z tej opowieści wynikałoby, że pan nie ponosi żadnej winy. Zastanawiam się… Rozległ się świst wypychanego gwałtownie powietrza i pan Silver używszy magii zręcznie opadł na ziemię między nimi. Kobieta rzuciła na podłogę pustą szklankę, rozbijając ją na kawałki i spod zwiastujących burzę ciemnych brwi dosięgło przybysza spojrzenie pięknych oczu jak czarna błyskawica. — Teraz! — przemówiła uroczyście. — Szybko, ziemska istoto, zaklęcie! Pan Silver jeszcze nie ochłonął ze zdumienia. Tinney również nie, ale rozpacz sprawiła, że myślał jasno i działał szybko. Ręce niemal instynktownie wykonywały kolejne gesty. Wypowiedział wielozgłoskowe słowo zaklęcia, które tak dobrze pamiętał: Olympus– zak’thing… — Poczekajcie! — wołał natarczywie Silver, znikając powoli. — Tinney! Ostrzegam pana… Tinney wymówił ostatnią sylabę. Pan Silver zniknął. Gdzieś daleko uderzył piorun. Kobieta odgarnęła podobne do wężowych splotów loki. — To Zeus. No i nie zobaczy pan już więcej Silvera. Wieki miną, nim Zeus spuści z niego oko. A teraz… Tinney opróżnił butelkę. Jego oczy zabłysły tryumfalnie. — Za zbrodnię! — wzniósł toast. — Ach! — rzekła kobieta, uśmiechając się groźnie. Tinney był w owej chwili zbyt pijany radością i szkocką whisky, by to zauważyć. — I niech żyją Mojry, kochane, stare przyjaciółki — dodał. — Cicho — rzekła złowieszczo kobieta. — Mojry oddały mi właśnie przysługę i czuję, że jestem im coś winna. Istnieje pewna drobna niezgodność w ich księgach, co, Tinney? Popatrzył na nią i ogarnęło go złowróżbne przeczucie. — O co pani chodzi? — Z pewnością nieprzypadkowo to właśnie ja zostałam wciągnięta w tę pańską nędzną i podłą intrygę. Ciekawe, czy utraciłam moje dawne umiejętności — zastanawiała się, nie bacząc na pytające spojrzenia Tinneya. — Co? — W ten sposób — powiedziała. — I tak… Dyrektor szedł w stronę garderoby Tinneya, szarpiąc niespokojnie czuprynę. — Dobry Boże — pomrukiwał — niespełna minuta do podniesienia kurtyny. Czy ten człowiek nie słyszy dzwonka? Chciałbym… Życzenie zamarło na jego wargach, kiedy pchnął drzwi garderoby i uchylił je. Cofnął się, bo gdy otworzyły się trochę szerzej, stanęła w nich jakaś kobieta — kobieta, która stała, patrząc na niego z wyrażającym całkowite zadowolenie uśmiechem na ustach. Była niezwykle urodziwa. Ale dyrektor nie znał jej. Zamrugał powiekami. — Co pani tu robi? — Wymierzam sprawiedliwość — mamrotała. — I nigdy dotąd nie słyszałam o stosowniejszej zapłacie. — Hola! Kim to… kim pani jest? — Imię moje — odparła — jest Kirke. Dyrektor patrzył na nią w oszołomieniu. — No tak — potem zawołał donośnym głosem — Tinney! Panie Tinney! Podnosimy kurtynę. Żadnej odpowiedzi zza drzwi, które znów się zamknęły. Tylko jakieś dziwne, pospieszne mlaskanie… — Jest w środku — powiedziała kobieta. Dyrektor odwrócił się i zdążył jeszcze zobaczyć, jak powietrzny wir uniósł jej posągowe kształty. Nawet nie mrugnął. Po tym, co działo się pod jego dachem dziś wieczorem, nic już nie mogło go zadziwić. — Tinney! — wrzasnął, pchając ramieniem drzwi, które wcale nie puszczały. — Czas podnosić kurtynę! Orkiestra już gra! Szybko! Drzwi ustąpiły nagle i dyrektor wpadł do garderoby, omal się nie przewróciwszy. Przez chwilę nie pojmował, że przebywające wewnątrz stworzenie nie jest sztukmistrzem. Odruchowo wrzasnął: — Podnosimy kurtynę, Tinney! Nie słyszał mnie pan? Tym razem otrzymał coś w rodzaju odpowiedzi. — Kwik! przeł. Iwona Żółtowska NAJWIĘKSZA MIŁOŚĆ No Greater Love Pan Denworth miał kłopoty ze skrzatami. Fakt, iż była to jego własna wina, nie stanowił wielkiego pocieszenia. Z pewnością postąpił niemądrze, dopuszczając się kradzieży właśnie w tym sklepie. Wywieszka nad drzwiami powinna być dla niego ostrzeżeniem, gdyż widniał na niej napis: „Z Nadania Królewskiego — JKM Oberon”. Oberon to rzadko spotykane imię, a klienci Sklepu Skrzatów byli równie niezwykli. Denworth jednak dowiedział się o tym dopiero później. Był chudym, ciemnoskórym mężczyzną po czterdziestce, o ponurym usposobieniu, przystojnym na podobieństwo toledańskiego miecza. Pod jego pełnym rezerwy sposobem bycia ukrywał się paskudny charakter. Denworth nie znosił sprzeciwu. Przed kilku laty poślubił pulchną wdowę o bezradnej urodzie, która okazała się nadspodziewanie bystra, przez co jego plany dotyczące korzystania z pokaźnego majątku Agaty Denworth uległy pokrzyżowaniu. W tym przypadku miłość małżeńska przerodziła się w nienawiść, lecz obie strony zręcznie skrywały swe prawdziwe uczucia w tak zwany cywilizowany sposób. Denworth nie obnosił się ze swym rozczarowaniem, znajdował za to sadystyczną przyjemność w utrudnianiu życia żonie, Agata zaś trzymała kasę twardą ręką i popłakiwała jedynie w samotności. Przyczyną jej łez nie był Denworth, lecz bańka mydlana, którą mylnie wzięła za rzeczywistość. Mąż wyobrażał ją sobie jako pajęczycę pragnącą pożreć partnera, prawda jednak wyglądała nieco inaczej. Poniżona duma wzmocniła kręgosłup Agaty po raz pierwszy w jej życiu. Mogła się pogodzić z nienawiścią, lecz nie pogardą. Po kilku miesiącach małżeństwa zrozumiała z nieprzyjemną jasnością, że Denworth czuje dla niej chłodną pogardę i widzi w niej jedynie narzędzie oczekujące na jego sprawną rękę. Był on jednak, rzecz jasna, intelektualnym snobem… Agata, pragnąc zachować twarz, pożyczyła mu sumę wystarczającą, by mógł się stać udziałowcem firmy ubezpieczeniowej Columbus Insurance Co., lecz Denworth posiadał niewiele akcji — oczywiście nie tyle, by móc przejąć kontrolę nad firmą. Nie zadowalało go to, ale — jak sądził — lepszy rydz niż nic. W wieku lat czterdziestu czterech Edgar Denworth miał więc żonę, której nienawidził i nie obchodzącą go pracę w Columbus oraz był namiętnie zakochany w Myrze Valentine, aktorce z wielkiego towarzystwa, której sława dorównywała najjaśniejszym gwiazdom Hollywoodu. Myrę to śmieszyło. Od miesięcy płomień w duszy Denwortha płonął coraz goręcej. Gdy tego popołudnia spacerował po Sycamore Avenue ubrany ze staranną niedbałością w dobrze dopasowany garnitur z tweedu, jego twarz o wysokich indiańskich kościach policzkowych i jasnoniebieskich oczach była całkowicie pozbawiona wyrazu. Na Fourth Street, którędy zwykł chodzić z biura do baru „Błękitny Dzik”, trwały roboty drogowe, tak więc tego pamiętnego dnia Denworth skręcił w skrytą w cieniu drzew Sycamore Avenue z jej szeregiem małych sklepików i wysokich budynków mieszkalnych. Nie czuł się zbyt dobrze. Nie bez powodu. W biurze jego konserwatywni wspólnicy przegłosowali go w sprawie rozbudowy firmy. Pojawiła się w nim także Myra Valentine celem zmiany polisy i potraktowała Denwortha z upokarzającym chłodem. Ponadto przekroczył rachunek w banku i był zmuszony poprosić Agatę o pieniądze. Co prawda wypisała czek bez słowa, ale… niech ją cholera! Nie było wyjścia. Śmierć Agaty nic by nie zmieniła, najwyżej na gorsze, ponieważ Denworth nie odziedziczyłby nic szczególnie wartościowego. Znał treść testamentu żony. Zaś rozwód — nie! To oznaczałoby utratę zabezpieczenia, jakie stanowiły pieniądze Agaty. W razie potrzeby zawsze mogła wypisać czek, a ostatnio Edgar Denworth często bywał w potrzebie. Dokonywał inwestycji zbyt lekkomyślnych, by przynosiły mu zysk. Drażniło go, że na każdym kroku napotykał na przeszkody. Gdy zachmurzone niebo nagle spełniło swą zapowiedź, spuszczając w dół gwałtowną ulewę, potraktował to jako osobistą urazę. Z zaciśniętymi ustami skoczył w kierunku najbliższego schronienia — markizy rozpostartej nad wejściem do sklepiku, w którym, jak zauważył, sprzedawano objets d’arte. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Denworth, gdy omiótł pospiesznie wzrokiem okno o wielu szybach. Zapalił papierosa i rozejrzał się za taksówką. Nic z tego. Ulica była niemal pusta. Gdy rozwścieczony Denworth rozglądnął się wokół, jego uwagę przykuł ociekający wodą, kołyszący się na wietrze, zielony szyld nad wejściem do sklepu. Przypominał tarczę, a na nim widniała namalowana pozłotą korona o niezwykłym kształcie, zaś pod nią napis głoszący: „Z Nadania Królewskiego — JKM Oberon”. Ciekawe! Denworth spojrzał na wystawę, na której — na pierwszy rzut oka — znajdował się zestaw biżuterii teatralnej o szczególnie egzotycznych wzorach. Na małej kartonowej wywieszce widniał następujący tajemniczy napis: „NIE NA SPRZEDAŻ” Denworth zatrzymał wzrok na hieroglifach, które nie sprawiały wrażenia, by cokolwiek oznaczały. Za wywieszką leżał zakrzywiony przedmiot ze złota — wielki pierścień lub mała bransoleta — który wyglądał wystarczająco niezwykle, by mężczyzna zamyślił się nad nim głęboko. Denworth wiedział, że Myrze Valentine spodobałby się podobny podarunek. Pod wpływem nagłego impulsu pchnął drzwi i wszedł do środka. Sklep był mały, czysty i dobrze oświetlony — odnowiona suterena. Denworth stanął na małym podeście z metalowymi poręczami, z którego schody prowadziły w dół do samego sklepu. Przez chwilę miał wrażenie, że coś poruszyło się nagle, ukradkowo, jak gdyby ktoś pospiesznie skrył się za ladą, gdy jednak ponownie spojrzał w tamtym kierunku, znajdował się tam wyłącznie blady mężczyzna o zwyczajnym wyglądzie, który wzdrygnął się i skierował wzrok na Denwortha. Nie przypominał on właściwie nikogo. Denworth nigdy nie widział równie niepozornego człowieka. Miał on gładką, białą twarz, perkaty nos pokryty piegami, rzedniejące włosy mysiego koloru oraz stosunkowo mało wydatną brodę. — Och — odezwał się mężczyzna rozczarowanym tonem. — Myślałem, że pan jest klientem. Denworth skinął głową. Nagle dotarło do niego znaczenie wypowiedzianych słów. Wykrzywił twarz nieprzyjemnie zaskoczony. — Czy wyglądam na żebraka? — zapytał ostro. Mężczyzna odłożył miotłę o długiej rączce, której właśnie używał i uśmiechnął się. — Ależ nie, proszę pana. Mam nadzieję, że mnie pan tak nie zrozumiał. Tylko, po prostu… hmm… Znam wszystkich swoich klientów ze słyszenia. To znaczy widzenia — dodał pospiesznie. Denworth zszedł na dół, do sklepu i rozejrzał się wkoło. Pajęczyna otarła mu się o policzek. Odsunął ją na bok niecierpliwym gestem. — Ten szyld w pańskim oknie — powiedział po chwili niezrozumiałego wahania. — Co to ma znaczyć „nie na sprzedaż”? — Cóż, to niezwykła sytuacja — mruknął blady mężczyzna. — Nazywam się Smith. Wayland Smith. Można powiedzieć, że przejąłem ten interes w spadku. Ktoś musi wyrabiać te… hmm… zabawki. — Biżuteria teatralna? — No właśnie — odparł Wayland Smith zbyt pospiesznie. — Robiona na zamówienie. — No więc, chciałbym kupić jedną rzecz — oznajmił Denworth. — Ten złoty pierścień z wystawy. A może to bransoleta? — Pierścień różdżkarski? — zapytał Smith. — Straszliwie mi przykro, ale jest już zamówiony — dotknął nerwowo palcami miotły. Denworth spojrzał na niego kwaśno. — Pierścień różdżkarski? Słyszałem o różdżkarzach. Znajdują wodę czy złoto, coś w tym rodzaju. Nie rozumiem jednak… — Muszę go chyba jakoś nazwać? — odparł Smith tonem zdradzającym lekką irytację. Obejrzał się ukradkiem za siebie. Denworth odniósł dziwne wrażenie, że wyszeptał przy tym coś tak cicho, że nie można było tego usłyszeć. Było oczywiste, że sprzedawca pragnął się go pozbyć. To nie podobało się Denworthowi, szczególnie dzisiaj, gdy jego próżność doznała już uszczerbku. Żeby byle sprzedawca miał go spławić… Zacisnął wąskie wargi. — W takim razie kupię coś innego — oznajmił. — Niemożliwe, żeby wszystko w sklepie było zamówione. Na zapleczu zaszeptał jakiś cienki głosik. Denworth odniósł godne odnotowania wrażenie, że słyszy go za pośrednictwem swej skóry. Był to cienki, paskudny, przeszywający dreszczem głosik. Denworthowi nie spodobał się on w najmniejszym stopniu. Spojrzał bystrym wzrokiem na znajdujące się z tyłu zasłony, które zakołysały się lekko. — Minutkę — powiedział Smith w powietrze. Odwrócił się z powrotem w stronę Denwortha. — Przepraszam pana, ale jestem w tej chwili strasznie zajęty. Muszę skończyć pracę na zamówienie klienta, któremu bardzo się spieszy. Chodzi o to — wskazał ręką na wyglądającą na wykonaną z mosiądzu bransoletę z wisiorkami, leżącą samotnie na stoliku o czerwonym blacie. Denworth zignorował aluzję. Podszedł do bransolety i przyjrzał się jej. — Mam wrażenie, że jest gotowa — stwierdził. — Potrzebny jej… hmm… jeszcze jeden wisiorek — odparł Smith. Deenworth przeszedł po sklepie, spoglądając na różne ozdobne przedmioty. Wiele z nich — medaliony, zapinki, brosze — zaopatrzono w inskrypcje, z których żadna nie była w języku angielskim. Na gładkiej szpili z brązu znajdował się tajemniczy napis: „Yatch”, a pod nim „crux ansata”. — To niezwykłe — stwierdził Denworth z pobłażaniem. Smith zamrugał. — Moi klienci są nawiedzeni — przyznał. — Oczywiście… rzecz jasna… — Chcę jednak coś kupić. Proszę mi nie mówić, że ceny są wysokie. Domyśliłem się tego. — Doprawdy bardzo mi przykro — odrzekł tamten twardo — ale po prostu nie mogę nic panu sprzedać. Wszystko, co mam na składzie, jest zamówione. Denworth odetchnął głęboko przez nos. — W takim razie sam coś zamówię. Zrobi mi pan bransoletę albo pierścień? Duplikat tego z wystawy? — Obawiam się, że nie mogę. — Słyszał pan kiedyś o Federalnym Urzędzie Handlowym? To, co pan robi, jest nielegalne. Preferencje dla wybranych klientów… Z zaplecza ponownie dobiegł szept. Smith poderwał się. — Przepraszam — powiedział i pobiegł ku zasłonom. Przełożył głowę na drugą stronę i wymruczał kilka sylab. Wyglądająca na mosiężną bransoleta leżała tuż przy łokciu Denwortha. To przykre, że pokusa w połączeniu z rozdrażnieniem wywołanym stawianymi mu przeszkodami, doprowadziła do tego, że dopuścił się czynu, który w zasadzie był kradzieżą. Jednym słowem zwędził bransoletę. Stało się to w jednej chwili. Gdy błyskotka wylądowała z brzękiem w jego kieszeni, Denworth odwrócił się i skierował ku wyjściu. Smith najwyraźniej nie zauważył kradzieży. Nadal był odwrócony plecami do lady. Denwonth zawahał się, po czym wyszedł z kwaśnym uśmiechem. Przestało padać. Czyste, lśniące w bladym świetle słońca krople zwisały szeregiem z szyldu głoszącego: „Z Nadania Królewskiego — JKM Oberon”. Wróbel poddawał oględzinom pobliską kałużę. Miło byłoby napisać, że Denworth już w tej chwili żałował swego nieprzemyślanego czynu. Niestety tak nie było. Czuł jedynie zachwyt na myśl o tym, że przechytrzył upartego sprzedawcę. Skierował się do „Błękitnego Dzika”, gdzie zamierzał zamówić grzany rum. Wróbel przekrzywił głowę i przyjrzał się dociekliwie Denworthowi swymi oczyma jak perełki. Nagle wzbił się w powietrze z trzepotem piór i poszybował w stronę twarzy mężczyzny. Denworth uchylił się odruchowo. Wróbel usiadł mu na ramieniu i począł ocierać z tkliwością głowę o policzek niechętnego gospodarza. Denworth zareagował w typowy sposób. Małe, zwinne istoty są z reguły bardziej niepokojące od wielkich. Można, być może, ze spokojem spoglądać na szarżującego doga, lecz wróbel usadowiony obok szyi sprawia, że człowiek czuje się niezdarny i bezbronny. Nadzwyczaj trudno jest uniknąć dziobnięcia w oko. Denworth wydał chrapliwy, nieartykułowany odgłos i zamachnął się ręką w kierunku swego barku. Wróbel odfrunął, wymachując szaleńczo skrzydłami, lecz natychmiast powrócił, ćwierkając z zainteresowaniem. By pogłębić zmieszanie Denwortha, nagle znikąd pojawił się mały, biały pies i zaczął podskakiwać, machając przyjaźnie ogonem. Ponieważ ludzie się przyglądali, Denworth nie kopnął psa, lecz przemknął się do „Błękitnego Dzika”, który na szczęście był blisko. Drzwi zamknęły dostęp wróblowi i zwierzęciu. Nie zamknęły jednak dostępu czemuś, co przeciekło niezauważenie przez szkło, szepcząc do siebie ze złością. Denworth nie słyszał tego. Pochylił się nad barem i zażądał rumu. Dzień był zimny, z radością więc zaczął sączyć gorący trunek. Kilku ludzi spierało się głośno przy barze. Spojrzawszy na nich, Denworth wziął w rękę kieliszek i skierował się w stronę loży. Tam wyjął bransoletę i przyjrzał się jej. Wyglądała na wykonaną z mosiądzu. W równych odstępach przytwierdzone do niej były wisiorki — węzeł z drutu, odcięta ludzka głowa, strzała i inne, trudniejsze do rozpoznania ornamenty. Denworth założył ją sobie na nadgarstek. W tej samej chwili cichy, syczący głos powiedział: — Cholera! Na prastarego Nida, jak można mi było wykręcić taki wredny numer! — Hę? — spytał odruchowo Denworth. — Cholera! — powtórzył głos. — Nie mogę użyć zaklęcia Prawdziwej Siódemki. Runa Oberona powinna jednak wystarczyć. Denworth przymrużył oczy i rozejrzał się wokół. Następnie zajrzał z namysłem pod stół. Wreszcie skinął na kelnera. — Słucham pana? — Hmm… proszę jeszcze jeden rum. Nie można było pytać kelnera, skąd dobiegają bezcielesne głosy. Zapewne zresztą było to radio. — Thricket thracket throcket omnibandum — odezwał się brzmiący raczej przerażająco głosik. — In nomine… niech to szlag. Nic z tego. Niech pan posłucha, pan ma na ręku moją bransoletę. Denworth nie odezwał się. Zacisnął wargi, lecz poza tym nie pozwolił nic po sobie poznać. Rozległo się uderzenie maleńką pięścią w stół. — Czy mnie pan słyszy? — Głos sumienia — to śmieszne! — mruknął Denworth i pociągnął łyk rumu. Odpowiedzią był mikrokosmiczny śmieszek. — Zawsze to samo, zawsze! Ludzie są bardziej sceptyczni od koboldów. Nic dziwnego, że Oberon obdarzył Spodka oślimi uszami. Wszyscy ludzie… — rozległo się ciche warknięcie przypominające mruczenie kota. — Posłuchaj — podjął na nowo szept. — Wayland Smith miał zrobić bransoletę dla mnie. Już mu zapłaciłem. Musiałem skubnąć trzy portfele, żeby zgromadzić forsę. Mój panie, jesteś pan złodziejem. To paradoksalne stwierdzenie wyczerpało cierpliwość Denwortha. Powiedział coś tam na temat kradzionych pieniędzy. Nagle przerwał i rozejrzał się uważnie. Nikt nie zwrócił na to uwagi. — Ale my mamy prawo kraść — odparł głos. — Jesteśmy amoralni. Nasi przodkowie nie zjedli owocu z drzewa wiadomości tak jak wasi. Wszystkie skrzaty kradną. — Skrzaty — powiedział Denworth szeptem. — Turzee Hałaburda, do usług. Cholernie chwacki ze mnie skrzat. Czy oddasz mi wreszcie bransoletę? — Słyszę głosy. — Jak nie będziesz uważał, usłyszysz znacznie więcej — zagroził szepcik. — Ojcze Nodensie, gdybym mógł cię ściągnąć pod Wzgórze na jedną noc. Utraciłbyś zmysły. Widziałem już takie przypadki. Denworth przygryzł wargę. Głos przemawiał ze zbyt przerażającą logiką, by mógł stanowić halucynację. Poza tym… Wrócił kelner niosąc pełen tuzin kieliszków grzanego rumu. Postawił je przed zdumionym Denworthem, który zadał mu normalne w takiej sytuacji pytania. — Wszystko w porządku, proszę pana — odparł promieniejący radością kelner. — Ja stawiam. Z przyjemnością zapłacę za te drinki, jeśli pan pozwoli. Lubię pana. Odszedł, zanim Denworth zdążył sformułować odpowiedź. Szept odezwał się ponownie, ostry i wściekły. — Widzisz? Bransoleta działa jak ta lala. Nic dziwnego, że nie mogłem na ciebie rzucić zaklęcia, ty odrażający człowieku. Nawet Runy Oberona. Nie mogłem znieść myśli, że zrobiłbym ci krzywdę. Denworth uznał, że lepiej będzie, jeśli stąd wyjdzie. Paskudny szepcik drażnił go w najwyższym stopniu. Może to przez jego ton. Właściwie nie kojarzył się Denworthowi z sykiem węża czy trzaskiem płomieni, lecz krótkie włosy na karku stanęły mu dęba. Gdy jednak wstał, niewidzialne ręce zaciągnęły zasłony loży. Denworth skurczył się instynktownie. — No — powiedział szept — teraz możemy porozmawiać na osobności. Nie, nie próbuj się wymknąć. Jest co pić… jeśli lubisz taką słabiznę. To nie to, co kiedyś. Pamiętam wielki festyn, który urządziliśmy w dniu, kiedy wygnano Ewę. To były wspaniałe czasy pod Wzgórzem. — Czy jesteś… żywy? — zapytał Denworth bardzo cicho. Drżał cały. — Tak — odparł głos. — Bardziej żywy od ciebie. Nie musimy uciekać się do rozmnażania, by podtrzymać ogień naszego życia. U nas jest on niezniszczalny — w zasadzie. Rozumiesz, człowieku — jestem skrzatem. — Skrzatem — powtórzył Denworth. — Jestem… pijany. Na pewno. Inaczej nie rozmawiałbym sam ze sobą. — Rozmawiasz ze mną, Turzee Hałaburdą — odparł rozsądnie głos. — To naturalne, że nie chcesz w to wierzyć. Potrafię cię jednak z łatwością przekonać o swoim istnieniu. Zdejmij tylko na minutkę tę bransoletę, co? Jakiś nieokreślony instynkt ostrzegł Denwortha przed tym czynem. Gdy zaczął grzebać ręką w okolicy nadgarstka, w powietrzu wokół niego narosło jakieś nienaturalne napięcie. Wyczuwał przyczajoną, oczekującą niecierpliwie wrogość. Złośliwość uśpiona w bezcielesnym szepcie wzmogła się nagle. — Zdejmij ją — powtórzył głos. Denworth jednak popił tylko rumu i odchylił się do tyłu. W ręku trzymał następny kieliszek, na wypadek, gdyby nagle trunek okazał mu się potrzebny. — Słyszałem o podobnych rzeczach — mruknął. — Jasne. W bajkach. Małe niezwykłe sklepiki… — Wieści się rozchodzą. Legendy mają swe początki. Teraz bądź grzecznym chłopcem i zdejmuj bransoletę. — Dlaczego? — Dlatego, że nie mogę ci nic zrobić, gdy masz ją na sobie — przyznał nieoczekiwanie gość. — O cholera! Znowu to samo. Dlaczego ze wszystkich amuletów w sklepie Smitha musiałeś wybrać akurat Pieczęć Miłości? — Pieczęć Miłości? Gorący rum działa silniej niż zimny. Zaczął już uderzać Denworthowi do głowy. Jego sceptycyzm zdążył już osłabnąć. Ostatecznie bezcielesny głos przemawiał rozsądnie, choć niekiedy dwuznacznie. — Wyjaśnijmy to sobie — powiedział Denworth po chwili. — Mam wrażenie, że grozi mi niebezpieczeństwo. Załóżmy, że powiesz mi, czym jest ta bransoleta. Co to takiego Pieczęć Miłości? Usłyszał ciche westchnienie. — No dobrze. Ona wywołuje miłość. Gdy masz ją na sobie, wszyscy cię kochają. Nie mogę nic na to poradzić. Gdybyś ją zdjął, mógłbym rzucić na ciebie parę zaklęć… Denworth był raczej zadowolony, że jego rozmówca nie skończył zdania. Uderzony nagłą myślą podniósł się i spojrzał do tyłu nad ścianą loży. Być może Wayland Smith podążył za nim i bawił się teraz w brzuchomówcę. To brzmiało prawdopodobnie. Znacznie bardziej niż faktyczna, choć niedostrzegalna egzystencja Turzee Hałaburdy. Jednakże sąsiednia kabina była pusta. — Posłuchaj — perswadował mu Turzee. — Po co ci ta pieczęć? Mnie jest potrzebna. Nikt mnie nie lubi! Mam pełnić główną rolę w pewnym rytuale… hmm… ceremonii, do której pieczęć jest konieczna. Bądź równym facetem, co? Powiem ci, gdzie jest zakopany garniec złota. — Złota? Ile go jest? — No, nie za dużo — przyznał Hałaburdą. — Ale więcej niż uncja. I to czyste złoto — namawiał go. Denworth pociągnął kolejny łyk rumu. Przypomniał sobie coś, co Turzee powiedział przed chwilą. — Mógłbym wykorzystać tę twoją pieczęć. Przydałaby mi się. Mówisz, że dzięki niej ludzie cię kochają? — Jak ci się zdaje, dlaczego kelner postawił ci te drinki? Pieczęć jest niezawodna. Jest na niej strzała Erosa, węzeł miłości, głowa świętego Walentego, yogham… — I nie możesz mi nic zrobić, dopóki ją noszę? W szepcie pojawił się ostry ton oburzenia. — Cholera ciężka! Jak mógłbym? Ta przeklęta pieczęć sprawia, że cię kocham. — A więc lepiej będzie, jak jej nie zdejmę — zauważył rozsądnie Denworth. — Nie wiem wiele o skrzatach, ale nie podoba mi się brzmienie twojego głosu. — Ja twój kocham — syknął Turzee, najwyraźniej przez zaciśnięte zęby. — Bardzo szkoda. Jakby nie to, to bym ci pokazał! Rozmowę przerwało nadejście kelnera niosącego butelki szampana z najlepszego rocznika oraz goldwasser. — Na koszt firmy — wyjaśnił. — Widzisz? — szepnął Turzee. Gdy kelner zniknął, pomiędzy zasłonami pojawiła się wielka twarz należąca do jednego z bywalców baru. Denworth poznał go. To był jeden z facetów, którzy stali przy barze kłócąc się zawzięcie. Teraz na jego tłustej twarzy malował się wyraz pełnego szczęścia oddania. — Jesteś moim kumplem — oznajmił przybysz, kładąc dłoń na ramieniu Denwortha. — Nie wierz nikomu, kto mówi inaczej. Jesteś dżentelmenem. Potrafię poznać dżenel… dżen…, jesteś moim kumplem, jasne? — W imię Nodensa! — krzyknął rozwścieczony Hałaburda. — Zjeżdżaj stąd, ty paskudny człowieku! Ixandar vestrum goblanheim! Grubas wybałuszył oczy. Wydał z siebie chrapliwy odgłos, jakby ktoś go dusił. Złapał się za kołnierzyk. Zdumiony i przerażony Denworth ujrzał dym wznoszący się z czerwonej pręgi na gładkim czole. Poczuł smród palącej skóry. — Zjeżdżaj stąd! — krzyknął Turzee ostrym głosem. Przybysz usłuchał. Zatoczył się do tyłu i zniknął z pola widzenia. Wyraz jego twarzy sprawił, że Denworth poczuł, iż zbiera mu się na mdłości. Odepchnął na bok wiaderko do szampana. Usiłował zapanować nad drżeniem warg. Mimo woli został przekonany. — Co mu zrobiłeś? — zapytał bardzo cicho. — Rzuciłem na niego zaklęcie — odparł Turzee. — Zrobiłbym to samo z tobą, ale… — Ale nie możesz. Tak długo, jak długo pieczęć zmusza cię, byś mnie kochał. Rozumiem. W niebieskich oczach Denwortha pojawił się wyraz płytkiego zamyślenia. — Oberon potrafi pozbawić pieczęć jej mocy — oznajmił Turzee. — Czy chcesz, żebym go wezwał? — Nie sądzę, żebyś to zrobił. Smith powiedział, że bransoleta jest nieukończona. Potrzebny był jeszcze jeden amulet. Czy mam rację sądząc, że… — Jesteś szalony. Denworth nie zraził się tą uwagą. — Poczekaj sekundkę. Niech się nad tym zastanowię. Człowiek — albo skrzat — noszący tę bransoletę, byłby niemal wszechmocny. Nie wydaje się logiczne, żeby zwykłemu skrzatowi przyznano taką moc. Chyba, że był w tym jakiś haczyk… tak jest. Teraz rozumiem. Smith miał dołączyć do bransolety amulet, który uczyniłby ją podatną na zaklęcia Oberona, co? Czy tak brzmi prawda? Odpowiedzią była znacząca cisza. Denworth skinął głową z zadowoleniem. Zaczynał odczuwać przyjemne ciepło. — A więc nic mi nie grozi, nawet od Oberona. Ciekaw , jestem, jaką też moc ma ta pieczęć? — Wywołuje miłość wszystkich żywych istot — odparł Turzee. — Jak ci się zdaje, jak długo zdołasz ją wytrzymać? Nie pozwolimy na coś takiego. Żaden człowiek nigdy nie zabrał amuletu ze sklepu Waylanda Smitha, a ma on amulety znacznie cudowniejsze od tego. Na przykład Proteański Medalion… Denworth wstał. Jego twarz o wysokich indiańskich kościach policzkowych była pozbawiona wyrazu, lecz blado–niebieskie oczy błyszczały. Pewnym ruchem odsunął na bok zasłonę i wyszedł z kabiny. Myra Valentine. Myra Valentine. To nazwisko pulsowało gwałtownie w jego mózgu. Myra Valentine. Kapryśna, cudowna, obojętna Myra. Wygrzewająca się w swym blasku i uśmiechająca się chłodno — lekceważąco! — do Denwortha. Jeśli nawet Turzee podążał za nim po wyjściu z baru, Denworth o tym nie wiedział. Wszystko pochłonęła zachwycająca myśl, co ta nowa, niewiarygodna moc będzie znaczyła dla Myry Valentine. — Nie bądź głupi, Edgar — powiedziała mu kiedyś. — Skąd ci przyszło do głowy, że mogłabym cię pokochać? To nie spodobało się Denworthowi. Jego ego zadrżało pod wpływem tego ciosu. Pragnął Myry po to, by nosić ją jak goździk w klapie. Być może Myra to czuła. Denworth wyczuwał z niepokojem, iż traktuje go ona z pogardą. Teraz jednak miał Pieczęć Miłości. I mógł zdobyć Myrę Valentine. Myra Valentine! Te sylaby pobrzmiewały w rytm jego kroków. Na ulicach zapalono latarnie, które zaczęły igrać z jego cieniem. Księżyc w pełni wzeszedł na jaskrawym, fioletowym, usianym gwiazdami niebie. Rozgrzany rumem Denworth nie czuł zimna. Być może to trunek sprawił, że tak łatwo przyszło mu uwierzyć w to, że pieczęć posiada rzeczywistą moc. Moc. Myra Valentine. Pieczęć Miłości. Musiał rozumować logicznie — nawet jeśli logika ta była oparta na całkowicie nieprawdopodobnym założeniu, co było prawdą. Przypuśćmy, że zdobędzie Myrę. Wiązały się z tym trudności. Jego pozycja w Columbus Insurance Co. miała charakter nominalny i skandal mógł jej poważnie zagrozić. Poza tym była jeszcze jego żona, Agata… Ależ… na Boga! Pieczęć podziała również na nią! Denworth uśmiechnął się w wyjątkowo okrutny sposób. Owładnęła nim niecierpliwość. Złapał taksówkę. W jego mózgu zaczęły układać się początki planu. Myra — ona będzie ukoronowaniem. Najpierw musiał załatwić inne sprawy. Nagle chłodnym ukłuciem przeszyła go niepokojąca myśl. Magia pociągała za sobą niebezpieczeństwo. Czary to obosieczna broń. Trzeba ją było ostrożnie ująć za rękojeść, trzymając się z dala od ostrza. Powód był oczywisty. Użycie magii oznaczało stworzenie nowych warunków, które mogły wymagać zabezpieczeń innych od tych, które znał. W miarę starzenia się człowiek wykształcał w sobie instynktowne sposoby obrony, uczył się unikać niebezpieczeństw, ponieważ coraz lepiej je poznawał. Życie to tunel, w którym wykopano dołki dla nieostrożnych. Większość ludzi uczyła się korzystać z latarki. Magia jednak była źródłem innego rodzaju światła — być może ultrafioletowego — czarne światło czarnej magii. Denworth uśmiechnął się do swojej myśli. Tak — będzie musiał posuwać się naprzód ostrożnie. Trzeba było wznieść nowe mury obronne, a stare przebudować lub wzmocnić. Czarna magia miała własną logikę, która nie zawsze oparta była na psychologii. W tym przypadku jednak czynnik magiczny oddziaływał na ludzi… to nie powinno być takie trudne. Denworthowie — czy raczej Agata — byli właścicielami sporego, wygodnego, choć raczej staroświeckiego domu na przedmieściu. Kamerdyner wpuścił Denwortha do środka. Na jego rybiej twarzy widniał rzadko obecny uśmiech. Gdy wziął okrycie Denwortha, jego dłonie pogłaskały je niemal pieszczotliwym gestem. — Dobry wieczór panu. Mam nadzieję, że dobrze się pan czuje. — Tak. Gdzie pani Denworth? — W bibliotece, proszę pana. Czy podać coś panu, może drinka? Noc jest zimna. Może rozpalę ogień… — Nie. — Musi pan dbać o zdrowie. Nie zniósłbym, gdyby coś się panu przydarzyło. Denworth zakrztusił się. Umknął do biblioteki. Pieczęć mogła niekiedy stawać się przyczyną zakłopotania. Przypomniała mu się „Moja ostatnia księżna” Browninga z jej niesympatycznym brakiem taktu. Kochała wszystko: ,,to miała na względzie, na co patrzyła, a jej wzrok biegł wszędzie”. Do diabła z tym. Kolejny szczegół do zapamiętania. Utrudnienie, na które trzeba uważać. Agata siedziała pod lampą, robiąc na drutach. Była całkiem ładna — różowa i delikatna — i sprawiała błędne wrażenie, że jest zupełnie bezradna. Powoli odwróciła głowę. Denworth ujrzał w jej brązowych oczach coś, czego nie widział tam od lat. — Edgarze… —powiedziała. Pochylił się i pocałował ją. — Cześć, najdroższa. To pozdrowienie ją zdumiało. — Dlaczego to zrobiłeś? Denworth nie odpowiedział. Usiadł na krześle naprzeciwko Agaty i zapalił papierosa. Obserwował z przymrużonymi oczyma niebieski dym unoszący się w górę. Agata odłożyła druty. Na jej twarzy malował się wyraz zakłopotania. — Edgarze. — Słucham. — Chciałabym… — przygryzła wargi — porozmawiać z tobą. — Proszę bardzo. — Więc… po pierwsze, czy nic ci nie trzeba? Może ci coś podam? Denworth zakrył dłonią drapieżny uśmiech. — Nie, dziękuję. Dobrze jest się odprężyć. — Za ciężko pracujesz, mój miły. Czasem mam wrażenie, że… nie jestem dla ciebie dobra. Czy… czujesz się szczęśliwy? — W zasadzie. — To nieprawda. Sama nie wiem, dlaczego tak mówię. Przed chwilą, gdy wszedłeś, poczułam… — Agata nie skończyła. Rozpłakała się. — Hmm… nie ufasz mi — stwierdził Denworth. — To, rzecz jasna, mnie martwi. — Ufać ci? To była nowa myśl. Pod wpływem mocy pieczęci Agata mogła pokochać Denwortha, lecz zaufanie to całkiem co innego. Jak daleko sięgała moc pieczęci? Był tylko jeden sposób by to sprawdzić. — Chodzi mi o twój testament — powiedział. — Zapisałaś pieniądze odległym kuzynom. Ostatecznie jestem twoim mężem. Czy mnie kochasz? — Tak. — Udowodnij to. Uczyń mnie twoim spadkobiercą. Przez chwilę wydawało mu się, że przegrał. Postawił jednak ten warunek jako sprawdzian miłości Agaty. Nie mogła mu odmówić. — Zrobię to jeszcze dziś. — Może być jutro — odparł Denworth z westchnieniem. — Więc kochasz mnie, co? — Myślałam, że nie. Nie mogę jednak nic na to poradzić. — Ciekawe, czy kochasz mnie na tyle, aby dla mnie umrzeć — o mało nie wyszeptał. Nie wiedział, czy Agata to usłyszała. Wstał nagle i skierował się do salonu, gdzie przygotował sobie mocnego drinka. — Ale z ciebie świnia, Edgarze Denworth — odezwał się cichy głosik. — Ja… co? Kto to mówi? Mężczyzna odwrócił się, wylewając kilka kropel trunku. Niczego, rzecz jasna, nie zobaczył. — Twój przyjaciel Turzee. Turzee Hałaburda. Skrzat, któremu ukradłeś bransoletę, ohydny potworze. Gdybyś jej nie miał na sobie, zabrałbym cię pod Wzgórze w try miga. — Ale ja ją mam — wskazał Denworth. — Zjeżdżaj więc z powrotem do diabła i to na stałe. — To prawda, że nie mogę cię skrzywdzić — przyznał Turzee. — Za bardzo cię kocham. Co za wstyd, że porządny skrzat musi kochać taką paskudną gnidę jak ty. Przyprowadziłem jednak kolegę. Wasza wysokość! — Tak, Turzee — odezwał się drugi głos, niski i przepojony śmiertelnym chłodem. — Tak, jak powiedziałeś, to się nie godzi. Ludzie zmienili się od czasów Adama. Ten tutaj… nie jest dobry. — Twoje zaklęcia powinny temu zaradzić — powiedział Hałaburda. — Nie istniejąca istota nie może być ani dobra ani zła. Proszę cię jednak, pozostaw bransoletę. Chcę ją mieć. — Tak, Turzee — szepnął Oberon. Zapadła cisza. W powietrzu buczało coś niewidzialnego i straszliwego. Denworth poczuł gwałtowny niepokój. Cofnął się, oblizując wargi., — To nic nie da, Turzee — przerwał ciszę Oberon. — Pieczęć działa bezbłędnie. Sam go kocham. Nie mogę mu zrobić krzywdy. Czy Wayland Smith nie mógłby dodać srebrnego ogniwa przez teleportację. — Nie mógłby — warknął cicho Turzee. — Pytałem go. A bez srebrnego ogniwa nie sposób przełamać czaru bransolety. Denworth odetchnął głęboko. Dłonie miał pokryte potem. Jeśli głos Turzee brzmiał strasznie, to ton głosu Oberona wywoływał dogłębny szok. Ponadto zjawisko to nie miało żadnej widocznej przyczyny. Być może wiedza, że ten paskudny głosik wypowiadał z reguły całkiem niewyobrażalne sylaby sprawiała, że wydawał się on niemal ociekać subtelnym jadem. Ten szept nie był przeznaczony dla żadnego z ludzkich języków. W kieliszku pozostało jeszcze trochę trunku. Denworth dokończył go w dwóch łykach i rozejrzał się wokół. — Jeszcze tu jesteście? — Tak — odparł Oberon. — Turzee, jeśli zdołasz sprowadzić go pod Wzgórze, zawiadom mnie natychmiast. Będę miał dobrą zabawę. — Marne szansę, wasza wysokość — odparł Hałaburda z przygnębieniem. — Jest za sprytny, by zdjąć bransoletę, a gdy ją ma na sobie… jest jak widać. — Przyhaczymy go — zapowiedział Oberon, wtrącając nieoczekiwany kolokwializm. — Zdejmie bransoletę do kąpieli, albo coś w tym rodzaju. Dlaczego by nie poszczuć na bezczelnego skurczybyka zestawu różnych skrzatów? To może poskutkować. Przynajmniej podziała mu na nerwy. — Tak zrobię, wasza wysokość — odparł Turzee. — Czy mam na to pozwolenie? — Jak najbardziej. Spróbuj też przekupić tę gnidę. Do widzenia. Rozległ się świst poruszonego powietrza. Denworth mrugnął. — Oberon sobie poszedł? — Tak. Przekupstwo to niezły pomysł. Załóżmy, że jeśli zwrócisz bransoletę, obiecam ci sutą nagrodę i gwarancję bezpieczeństwa. — Czy mógłbym ci zaufać? — Tak, jeśli przysiągłbym na zimne żelazko. Co ty na to? — Nie. Lepszy wróbel w garści… Zatrzymam bransoletę. Tak będzie bezpieczniej. — Ty nędzny ludzki szczurze! — syknął Turzee. — Wyczerpujesz moją cierpliwość. Zapominasz, że posiadam pewną moc… — Której nie możesz użyć przeciwko mnie — zauważył spokojnie Denworth. Hałaburda zaskwierczał z wściekłości. — Och! Czy wiesz, co chciałbym z tobą uczynić? To! Krzesło stojące obok Denwortha stało się w przerażający sposób półpłynne i roztopiło się, tworząc bezkształtną masę na dywanie. — I to! — dodał Turzee, gdy kamerdyner otworzył drzwi, by zajrzeć do środka. — Panie Denworth… Nieszczęśnik nie zdołał powiedzieć nic więcej. Został gwałtownie obalony na twarz. Wyglądało to tak, jakby popisywał się łamańcami, czy zajął się nim szalony szwedzki masażysta. Przez chwilę na jego twarzy widniał wyraz zdumienia, potem kamerdyner znieruchomiał z członkami zawiązanymi w węzły nie do rozplatania. — O — powiedział Turzee. — Widzisz? Denworth oblizał wargi i pospieszył na pomoc kamerdynerowi, który nie wydał z siebie głosu, zanim nie został rozsupłany. — Co… pppprzepraszam — dokończył kamerdyner z największym wysiłkiem. — Przepraszam pana. Na pewno… miałem atak. Chyba jestem chory. — Spokojnie — odparł Denworth. — Niech się pan lepiej położy. Czego pan chciał? — Zapomniałem. Och… tak. Pani Denworth czeka na pana w bibliotece. Denworth wyszedł pospiesznie, gdyż kamerdyner zaczął spoglądać na niego z uczuciem. Nie było żadnego znaku obecności Turzee Hałaburdy. Może dał sobie spokój… Marne szansę. To był widać jeden z tych upartych skrzatów. Denworth wzruszył ramionami i wszedł do biblioteki. Agata spojrzała na niego z rzewnym uśmiechem. — Właśnie zadzwoniłam do adwokata, Edgarze — powiedziała. — Przybędzie za godzinę. Zmienię testament i uczynię cię spadkobiercą. — Och — Denworth poczuł się niepewnie. Stalowe oczy Simona Hendersona zawsze wzbudzały w nim niepokój. Stary adwokat patrzył na ludzi tak, jakby mógł przejrzeć ich na wskroś. Mógł zadawać pytania… — Przykro mi, Agato, ale nie mogę czekać. Mam umówione spotkanie w interesach. Nie gniewasz się? — Oczywiście, że nie. Uważaj na siebie, najdroższy. Denworth skinął głową i zaczął się odwracać. Agata powiedziała. — Czy bardzo byś się pogniewał, gdybym… Wstała, podeszła do niego i pocałowała go. Denworth wyszedł, z wysiłkiem powstrzymując uśmiech. W korytarzu nałożył na siebie płaszcz. Moc pieczęci była imponująca. Zastanowił się, czy się kumuluje. W taksówce przypomniał sobie, że już nie musi bać się Simona Hendersona. Bransoleta podziała na adwokata tak samo jak na wszystkie żywe istoty. Ale… no, nie było sensu siedzieć w domu, gdy w Cabanavista pokazywali dziś nowy show. Być może ze względu na swój lekki strach odczuwał potrzebę towarzystwa. Wdarcie się magii w codzienną rutynę jest czymś głęboko niepokojącym. Otwierają się wtedy nowe perspektywy. Codzienne nawyki myślenia ulegają jeszcze głębszym zaburzeniom, gdy w grę wchodzą skrzaty. Skrzaty to… coś nieoczekiwanego. Usadowiony za stołem, w dobrym miejscu, Denworth spoglądał z głupią miną na wpół rozebrane, zgrabne panienki. Zamyślił się głęboko nad sytuacją. Miał wrażenie, że nad nią panuje. Zaprowadzono go z wszelkimi oznakami uwielbienia na najlepsze miejsce w lokalu ku wielkiemu zdziwieniu głównego kelnera, który przybiegł zobaczyć, co się dzieje. Przyszedł, by go wyśmiać, został, by go uwielbiać. Jego atencje zostały przerwane dopiero przez przybycie blondynki z wielkiego towarzystwa, nazwiskiem Mary Bushwalter, którą Denworth znał z widzenia. Mary usiadła na krześle naprzeciwko niego i całkowicie zaćmiła sobą wszystkie konkurentki. Była to czarująca głupiutka kobietka, która zawsze spoglądała na niego z góry, więc oczywiste oznaki jej uwielbienia cieszyły go teraz. Wszystkie spojrzenia w wielkiej sali utkwione były w nim, przywabione magnetycznym przyciąganiem Pieczęci Miłości. Zamówił drinki i nie zdziwił się, gdy otrzymał też szampana na koszt firmy. — Podoba mi się pan, panie Denworth — oznajmiła Mary Bushwalter mrugając znacząco. — Obawiam się, że ukrywał pan swoje zalety przed światem. Czy wie pan, że jest pan bardzo przystojny? — Przesada — odparł Denworth roztargnionym szeptem. — Co najwyżej dystyngowany. Mimo to… — Jest pan piękny — upierała się Mary. — Podoba mi się pan… bardzo. Spoglądała na niego ponad krawędzią kieliszka z szokującą otwartością. Denworth jednak nie był nią zainteresowany. Zastanowił się nad zaczarowaną bransoletą i możliwym zasięgiem swej mocy. Jak dotąd nie poddał talizmanu naprawdę poważnemu testowi. Nie mógł tego uczynić, zanim Agata nie zmieni testamentu. — Zastanawiam się — odezwał się nagle — czy mogłaby mi pani pożyczyć tysiąc dolarów. Chwilowo zabrakło mi forsy. Czy… — Wypiszę czek — odparła Mary, która słynęła ze skąpstwa. — Nie musi mi pan oddawać — pogrzebała w torebce. Denworth wypuścił powietrze. Do diabła — nie potrzebował pieniędzy Mary, zwłaszcza że z pewnością wiązały się z nimi określone warunki. Bushwalter była babą o wielkich wymaganiach. Pragnął jedynie wypróbować moc pieczęci. Wynik był całkowicie zadowalający. — Żartowałem — uśmiechnął się. — Niepotrzebny mi szmal, Mary. — Możesz go wziąć. Mam forsy jak lodu. — Ja też — odrzekł Denworth. Nie zadał sobie trudu, by użyć czasu przyszłego. — Nieważne. Wypij jeszcze drinka. W tym dokładnie momencie włosy Mary Bushwalter zmieniły się w gniazdo wijących się węży. — To — odezwał się Turzee Hałaburda swym aż nazbyt dobrze znanym Denworthowi szeptem — właśnie chciałbym z tobą uczynić, ty kochano mała kupo takiego–owakiego świństwa. Widzisz? Twarz Denwortha przybrała kolor bladożółty, lecz mężczyzna zapanował nad nerwami. Mary nie zauważyła jeszcze, co się wydarzyło. Być może pomyślała tylko, że jej starannie wykonana fryzura rozsypała się. Uniosła dłoń w pospiesznym geście i dotknęła tej okropności. Jej usta przybrały kształt kwadratu rozwartego w milczącym krzyku. Głowa węża zsunęła się jej po czole i spojrzała uważnie w szeroko rozwarte oczy. Mary zacisnęła powieki i usta, po czym osunęła się bezgłośnie pod stół. Nakrył ją obrus. Nie dobiegał spod niego żaden odgłos — poza cichym syczeniem. Na szczęście Cabanavista była słabo oświetlona, zgodnie ze znaną zasadą, że dokładny widok twarzy twych przyjaciół może unicestwić wspaniały blichtr iluzji wywołanej przez alkohol. To słuszna zasada — rzeczywistość nie powinna zakłócać marzeń. W tym przypadku efekt był szczęśliwy dla Denwortha, choć tylko na moment. Po chwili stało się nieprzyjemnie oczywiste, że Turzee nie przyszedł tu sam. Skorzystał z rady Oberona i sprowadził posiłki. W gruncie rzeczy w Cabanavista było skrzatów jak psów. Były rzecz jasna niewidzialne. Jedynie temu wielu gości nocnego klubu zawdzięcza fakt, że nie postradało zmysłów. Turzee najwyraźniej wybrał swych pomocników spośród mętów skrzaciego społeczeństwa — nędznych stworzeń o niskich instynktach, których wyobrażenie dobrej zabawy obejmowało takie czynności jak ubieranie się w obrusy i szaleńcze owiewanie nimi po sali, przy czym wyglądały one jak bezkształtne harpie. Obrus leżący przed Denworthem poderwał się nagle i przybrał kształt skupionej w fałdy postaci, która zawisła przed nim w powietrzu. Ktoś krzyknął. Denworth spokojnie pociągnął kolejny łyk szampana. Rozległo się ciche szczebiotanie i jadowity szepcik Hałaburdy oznajmił: — Cisnąłbym ci to w twarz, gdybyś nie miał na sobie bransolety. Na Nida i Kronosa, pokażę ci, co chciałbym z tobą zrobić. Na nich chłopaki! Odpowiedział mu chór wysokich gwizdów. Goście zaczęli wstawać od stołów, wykrzykując pytania. Kelnerzy biegali w kółko, spoglądając bezradnie na swego szefa — przystojnego, ulizanego faceta, którego życie do tego dnia przebiegało gładko. Był on całkowicie nieprzystosowany do starcia ze skrzatami. Postanowił zapanować nad rodzącą się paniką w ten sposób, że wskoczył na podium dla orkiestry, klasnął w dłonie i zaczął opowiadać wierutne łgarstwa do stojącego przed nim mikrofonu. — Proszę państwa, nic się nie stało — kłapał. — To należy do programu… — Zaskarżymy was! — ryknął rozwścieczony głos dobiegający spod przewróconego stołu. Widać było kilka par wystających spod niego nóg. Butelki z winem zawisły w powietrzu, wylewając swą zawartość na wierzgające rozpaczliwie kończyny. Dwa obrusy unosiły się z trzepotaniem nad całą sceną, zataczając powolne kręgi. Goście siedzący przy pobliskich stołach wpatrywali się w to zafascynowani. Jednakże uspokajający ton głosu głównego kelnera przyniósł pewne rezultaty. Wszyscy stopniowo zwrócili wzrok ku mężczyźnie stojącemu na podium. Mimo niesamowitych, unoszących się w powietrzu jak ptaki obrusów, wyglądało, że będzie można zapanować nad sytuacją. Nagle jednak mikrofon zaczął się kołysać. Niemal niezauważalnie przechylił się w lewo. Główny kelner przesunął się w ślad za nim. Potem z powrotem, tym razem w prawo. I jeszcze raz. Nawiedzony mikrofon zataczał stopniowo coraz większe łuki. Nękany tym konferansjer kołysał się razem z nim w sposób przywodzący na myśl zahipnotyzowaną kobrę. Wszelkie korzyści płynące z jego przemowy zostały zmarnowane przez to niewytłumaczalne zachowanie. Gdy mikrofon wzbił się nagle w powietrze, główny kelner odchylił głowę do tyłu i wydał z siebie kilka nieartykułowanych krzyków, wykonując przy tym rozpaczliwe gesty. Wreszcie poddał się. W tym cholernym lokalu straszyło i nie mógł więcej na to poradzić. Zrobił, co mógł. Najwyraźniej to nie wystarczyło, zwłaszcza że mikrofon uwolnił się szarpnięciem od przewodu i zaczął ścigać głównego kelnera uciekającego w stronę orkiestry, której części składowe rozpierzchły się we wszystkich kierunkach na podobieństwo rozszerzającego się wszechświata. Jedynie nieliczni zauważyli scenę rozgrywającą się na podium, wystarczająco wiele działo się bowiem pomiędzy stołami. Tylko jeden z nich pozostał na miejscu. Pozostałe zostały przewrócone lub kręciły się szaleńczo wokół, pośród tłukącego się szkła i pobrzękującej zastawy. Słabe oświetlenie przyczyniało się znacznie do wzmożenia efektu. Ponieważ szalejące skrzaty były niewidzialne, naturalne było, że niektórzy z gości winili za wszystko najbliżej znajdujących się ludzi, w wyniku czego wybuchło kilka interesujących walk. W nieunikniony sposób rozszerzyły się one na pozostałych… Denworth zajrzał pod stół. Włosy Mary Bushwalter wróciły do normalnego wyglądu, choć kobieta nie odzyskała jeszcze świadomości. Co do reszty, obok Denwortha przeleciał z trzepotaniem obrus i złośliwy głosik wyszeptał. — Fajnie, co, ty szczurze? Denworth podniósł się z westchnieniem i wytarł delikatnie usta serwetką. Przedostał się ku drzwiom, omijając kłębowiska walczących ze sobą ciał. Ponieważ szatniarka zniknęła, sam odszukał swój płaszcz i kapelusz, po czym wyszedł na zewnątrz i złapał taksówkę. Rozległy się syreny wozów policyjnych, lecz tumult dobiegający z Cabanavista z tajemniczych przyczyn stał się cichszy. Denworth podał swój adres domowy. Był znużony. Magia okazała się bardziej męcząca, niż sobie wyobrażał. Podczas jazdy przez spokojne ulice rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa. — Turzee? — zapytał cicho. — Jestem — odezwał się dość przerażający szepcik skrzata. — Widzisz, nie możesz przede mną uciec. — Czy jesteś sam? — Jak na razie. Jednakże jednym skinieniem dłoni mogę wezwać całą kupę kolegów. Czy mam to zrobić? — Szkoda fatygi — odparł Denworth rozsądnym tonem. — Nie jestem głupi. Chciałeś wyprowadzić mnie z równowagi tą rozróbą w Cabanavista. Sam widzisz, że nic z tego. — Też coś! — Ponieważ nie możesz mi nic zrobić bezpośrednio, próbujesz działać pośrednio. Zapomniałeś jednak o jednym. Nikt na świecie nic mnie nie obchodzi. — Co za gnida — stwierdził Turzee. — Pomyśleć, że muszę kochać takiego śmierdziela jak ty! Denworth uśmiechnął się. — Każ Waylandowi Smithowi, żeby zrobił dla ciebie drugą bransoletę. Pomyślałeś o tym? — Nie może tego zrobić — wyjaśnił Hałaburda. — Prawo zezwala na jedną pieczęć rocznie. Nie mogę czekać. Festiwal nadejdzie szybciej. A może pożyczyłbyś mi pieczęć na jego okres? Potem ci ją zwrócę. Denworth nie raczył odpowiedzieć. W taksówce zapadła cisza. Wreszcie Turzee ją przerwał. — Czy lubisz być złym? — zapytał, jak się wydawało, całkowicie szczerze. Denworth roześmiał się. — To względne pojęcie… na Boga! Ciekawe, jaki masz iloraz inteligencji, Turzee. — Trzysta we wtorki i czwartki — odparł skrzat ze smutkiem. — W piątki sześćdziesiąt trzy. To naturalne. Wydaje ci się, że jesteś bardzo bystry, co? — Może. Na pewno nie jestem głupi. — Tak ci się zdaje. Istnieje pewna równowaga. Ludzki świat nie powinien wchodzić w kontakt z pozostałymi. Ziemska logika jest dostosowana do panującego tu wzorca. Gdy wdzierają się inne elementy… — Co wtedy? — Każdy ze światów ma swój własny wzorzec. One tak to urządziły na samym początku i One ustanowiły prawo kompensacji. Wy nazywacie je Parkami albo Nornami. To są tylko symbole na oznaczenie zasady logiki, która ma zastosowanie jedynie wtedy, gdy stykają się różne światy. Równanie dla Ziemi jest tak skomplikowane, że jedynie One mogą je sobie uzmysłowić. Kiedy do maszynerii wdzierają się zakłócenia, wprowadzana jest kompensacja. Już do tego doszło. W chwili, gdy ukradłeś pieczęć, zboczyłeś ze wzorca określającego twoje życie, Denworth. Zszedłeś z właściwej drogi. Od tej chwili kierujesz się z powrotem ku niej, choć o tym nie wiesz. Prawo kompensacji prowadzi cię z powrotem do… — Do czego? — zapytał Denworth bardzo cicho. — Nie wiem — odrzekł Turzee. — Będzie to jednak coś, co cię przeraża. Los, którego najbardziej pragniesz uniknąć. — Pod Wzgórze? O to ci chodzi? Zapadła cisza, ciężka i z jakiegoś powodu przerażająca. Taksówka zatrzymała się. Denworth wysiadł i sięgnął po portfel. — Na mój koszt — oznajmił taksówkarz ze spojrzeniem wyrażającym całe tomy treści. — Gdy tylko zechce pan dokądś pojechać, proszę wezwać taksówkę numer sto siedem. Zawiozę pana za darmo. Gdy Denworth wszedł do domu, podążył za nim ciemny, bezkształtny cień niepokoju. Wiedział, że jak dotąd poznał jedynie maleńki fragment niezwykłego wszechświata, do którego drzwi otworzył mu klucz magii. Dalej mogło znajdować się wszystko. Poznał jedynie tę magię, która wpływała na niego, w jego własnym świecie, i która zmieniła się, by się dostosować do ludzkiej i ziemskiej logiki. To było tak, jak usłyszeć słowa szaleńca wiedząc, że w jego zmąconym umyśle kryło się mroczne piekło. Pod Wzgórze. Jaką przerażającą rzeczywistość oznaczał ten symbol? „Los, którego najbardziej pragniesz uniknąć”. Co to było? — Dostać się pod Wzgórze — powiedział Denworth do siebie po chwili wahania. — Oczywiście. Cóż… będę uważał. Turzee? Skrzat nie odpowiedział. W bibliotece słychać było jakieś głosy. Denworth wszedł do środka i znalazł tam Agatę wysłuchującą ze spokojem argumentów jej adwokata, Simona Hendersona. — Cześć, najdroższy — odezwała się. Podniosła się z krzesła, by pocałować Denwortha. — Tak się cieszę, że wróciłeś. Henderson spoglądał zdumionym wzrokiem na ten pokaz uczuć małżeńskich. Był to wysuszony chudy mężczyzna o kwaśnej twarzy, cechujący się niewiarygodną uczciwością. Denworth nigdy go nie lubił. Odwzajemnił więc pocałunek Agaty i ukłonił się adwokatowi. — Cieszę się, że pana widzę, Henderson. Czy przeszkadzam? — W żadnym wypadku — odezwała się jego żona pospiesznie. — Usiądź. Wszystko już gotowe, Simonie, prawda? Stary adwokat odkaszlnął. — Nowy testament jest spisany i poświadczony, jeśli o to chodzi. Myślę jednak, że oszalałaś. — Powinno się mnie ubezwłasnowolnić? — uśmiechnęła się Agata. Henderson żachnął się. — Oczywiście, że nie! Chciałem tylko powiedzieć, że postępujesz niemądrze, zapisując wszystko temu… panu Denworthowi. — Dość tego — powiedziała Agata. Jednakże adwokat odwrócił się i spojrzał na Denwortha. — Czy poddawał ją pan jakimkolwiek naciskom? Jeśli tak… jeśli tak… — Henderson przerwał z grymasem na twarzy. Przesunął sobie rękę przed oczyma. — Czy… czy mógłbym dostać szklankę wody? Coś… Denworth nalał mu brandy. Henderson wypił ją duszkiem. — Dziękuję. Zakręciło mi się przez chwilę w głowie… Co takiego powiedziałem? — Że poddawałem Agatę naciskom. Henderson odetchnął głęboko. — Może i tak było. Może i tak było. Ale to nic nie szkodzi. Mężczyźnie potrzebne są pieniądze. Agato, postąpiłaś właściwie. Spojrzała na niego, zdumiona raptowną zmianą frontu. — Sądziłam… — Że nie lubię Edgara — dokończył Henderson poirytowanym tonem. — Byłaś w błędzie. Właśnie takiego chłopaka chciałbym mieć za syna. Mam o nim bardzo dobre zdanie. Denworth zakrztusił się. Nalał sobie drinka, by to ukryć. Spojrzał z uznaniem na bransoletę. Zadziałała nawet na Hendersona! To znaczyło, że mogła wszystko. Poderwał się nagle, usłyszawszy cichy szelest. Czyżby Turzee tu był? Nie sposób było odpowiedzieć na to pytanie, ale w tej chwili Denworth nie pragnął żadnych kłopotów ze skrzatami. Uśmiechnął się do Agaty. — Boli mnie głowa. Nie pogniewasz się, jak powiem ci dobranoc, najdroższa? — Kochanie! Przyniosę ci aspirynę. — Nie, dziękuję. Muszę się tylko przespać. — Może… — odparła Agata z powątpiewaniem. Henderson wyglądał na zatroskanego. — Powinieneś dbać o zdrowie, mój chłopcze. Bardzo dbać! Nie zdajesz sobie sprawy, jak dużo znaczysz dla bardzo wielu ludzi. Czasami łapię się na tym, że patrzę na ciebie jak na syna. — Dziękuję. Dobranoc, tato — odrzekł Denworth bezczelnie i wyszedł przesyłając całusa żonie. Mogę sobie teraz pozwolić na takie gesty — pomyślał wspinając się na schody. Nigdzie nie było widać kamerdynera. Denworth zastanowił się, czy po swoim doświadczeniu z Turzee postanowił on złożyć wypowiedzenie. Chyba nie. Pieczęć przykuje go do niego skutecznie. Rozebrał się powoli i wdział piżamę, paląc jednocześnie papierosa. Jutro miało odbyć się zebranie zarządu Columbus Insurance Co. Denworth miał plany odnośnie tego zebrania. Myra Valentine mogła zaczekać. Nawet gdyby wyszła dzisiaj za mąż, nie byłoby to przeszkodą. Moc pieczęci była silniejsza od wszystkich innych więzów. Gdy Denworth zasypiał, w jego umyśle rozbrzmiewała znana melodia, piosenka, którą słyszał kiedyś, wiele lat temu. Jak to szło? Aha… — Miłości, twa magia nie zna granic… Denworth uśmiechnął się i ułożył do snu. Miał wyjątkowo nieprzyjemne sny. Ktoś olbrzymi i niedostrzegalny wykonywał jakieś tajemnicze, straszliwe czynności. Snuł pajęczynę, tu zawiązując sznur, tam przytwierdząjąc linę. Najgorsze było, że ta istota nie zwracała najmniejszej uwagi na Denwortha. Wyglądało to tak, jak gdyby istniał on tylko jako znak w skomplikowanym równaniu. Utracił wszelkie poczucie osobowości. Przemożny strach czaił się w głębi jego umysłu, napierając na tamę, która w każdej chwili mogła pęknąć. Bransoleta na jego ręku paliła go jak rozpalony metal. Skądś dobiegł szept Turzee Hałaburdy. — Pozwól mi go zabrać pod Wzgórze. Olbrzymia istota pracowała dalej, nie zważając na niego. — Złam moc pieczęci. Praca trwała. — Zmień równanie. Pozwól mi postąpić z nim tak, jak pragnę. Istota nie słyszała. — Zniszcz pieczęć. Masz potrzebną moc. Powolne tkanie nie ustawało. — Pod Wzgórzem czekają. Pozwól, by z nami zatańczył. By nas poznał. By ujrzał nasze piękno. Jednakże Turzee nie doczekał się odpowiedzi. Jego cienki szepcik umilkł. To olbrzymie, bezkształtne coś, niewidzialne, lecz w jakiś niezwykły sposób wyczuwalne, kontynuowało pracę, gnane jakimś niezrozumiałym dla Denwortha popędem. Nagle tama, która powstrzymywała jego strach, pękła i mężczyzna obudził się zdyszany i pokryty potem. Połknął tabletkę nasenną i z niepokojem położył się z powrotem, sny jednak nie powróciły. Rankiem obudził się wypoczęty i po zimnym prysznicu był gotów przystąpić do dalszej realizacji planu. Uczynił to przy śniadaniu. Ujrzał, że Agata wygląda nadzwyczaj dobrze. Jej jasna skóra pokryta rumieńcem, a w kącikach jej ust widniał uśmiech. Zamówiła na śniadanie smażone podroby — jedną z ulubionych potraw Denwortha. Siedzieli na skąpanej w słońcu werandzie. Przez okna wpadało ciepłe, żółte światło, a wraz z nim ostre, miłe wczesnowiosenne powietrze. Wietrzyk dotykał skóry Den—wortha zmysłową elektryczną pieszczotą, przypominającą dotyk wody o świcie podczas gorącego lata. Czuł się dziś rano bardzo dobrze. Czemu nie? Był wreszcie o krok od zdobycia wszystkiego, czego pragnął i pożądał, i nie miało to w tak beznadziejnie nudny sposób wpaść mu w ręce. Przeżyje dreszczyk emocji związany z walką. A mimo to nic mu nie groziło. Tak samo mógł sądzić Achilles, stając do bitwy, jak mu się zdawało, bez żadnego ryzyka. To była dobra analogia, wraz z jej przerażającymi konsekwencjami. Denworth przypomniał sobie swój sen i to, co Turzee powiedział mu w taksówce. Będzie musiał uważać. Czuł się jednak pewnie. Był w najwyższej formie. Przeciągnął się leniwie, radując się poruszeniami mięśni pod skórą. — Jak ci się spało, najdroższy? — zapytała Agata. — Nienajgorzej. Na Denwortha padł cień. Odsunął go od siebie i nadział na widelec kawałek smażonej nerki. Jego niebieskie oczy przybrały nagle twardy kamienny wyraz. Podczas jedzenia pogrążył się w myślach, rzucając szybkie spojrzenia na Agatę. Pieczęć nie utraciła mocy. Można to było poznać po zachowaniu kobiety. W każdym jej spojrzeniu i ruchu widoczne było uwielbienie. Miłość wywołana przez amulet była nierozumna i bezinteresowna. Bezinteresowna? Czy może więc była silniejsza niż sam instynkt samozachowawczy? Denworthowi przyszła do głowy myśl: Czy śmierć Agaty była mu koniecznie potrzebna? W każdej chwili mógł otrzymać od niej pieniądze, a gdyby tego zapragnął, Agata zgodzi się na rozwód… Zapytał ją o to. Oczy zaszły jej łzami, lecz po chwili skinęła głową. — Tak, Edgarze, jeśli to cię uszczęśliwi. Czy… tego właśnie pragniesz? — Nie. Oczywiście, że nie, najdroższa — odparł. Zamyślił się nad tym w milczeniu. Życie z Agatą w tych zmienionych warunkach mogło nie być najgorsze. Jednakże przed oczyma stanęła mu twarz Myry Valentine, która zniszczyła jego nieukształtowane jeszcze dobre zamiary. Zgodziłaby się zostać jego kochanką. Pieczęć załatwiłaby tę sprawę. To mu jednak nie wystarczało. Denworth pragnął Myry bardziej jako symbolu niż dla niej samej, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Jej zdobycie miało być rekompensatą za pewne jego niedoskonałości. Zgodnie z tym, co powiedział Turzee, Denworth był gnidą. Stało się to jeszcze bardziej oczywiste, gdy postanowił zrealizować swój plan ostatecznego wyeliminowania Agaty. Nie było to teraz konieczne. Przypomniał sobie jednak — irytującą bezsilność, którą przeżywał uprzednio, ponurą, gorzką nienawiść, którą poczuł do Agaty od chwili, gdy zdał sobie sprawę, że nie jest ona podatną na jego wpływy idiotką. Śmierć Agaty wydawała się konieczna dla jego własnego ego. Spojrzał na nią. Znajdował tajemną radość w jej dobrowolnej, niemal uniżonej adoracji. Jednakże intelektualna satysfakcja płynąca z psychicznego sadyzmu była nieco zbyt wyrafinowana dla Denwortha. Pragnął czegoś konkretnego. Musiała umrzeć. Załatwił tę sprawę z przerażającą bezwzględnością, grając delikatnie na uczuciach, nad którymi nie mogła zapanować. Kochała go, to wiedział. Będzie gotowa dla niego umrzeć… Agata z początku się rozpłakała, lecz na końcu zdobyła się na godną litości odwagę. Tak, wiedziała, że Edgar nie był z nią szczęśliwy. To była jej wina. Dopiero wczoraj zdała sobie sprawę… Czy nie mogliby zostać ze sobą — na innych zasadach? Nie. Kochała go. Była gotowa zrobić dla niego wszystko. Czy nie mogliby spróbować po raz drugi? Nie. Denworth kochał Myrę Valentine. Ale… — Powiedziałaś, że kochasz mnie tak bardzo, że jesteś gotowa dla mnie umrzeć. Udowodnij to. Zabij się. Tak, żeby wyglądało to na wypadek. Umrzyj dla mnie, jeśli mnie kochasz. Jeśli mnie kochasz. Bransoleta na jego nadgarstku lśniła jasno w świetle poranka. Agata, przyciskająca do ust wilgotną chusteczkę, skinęła głową. Spojrzała w ślad za wychodzącym z pokoju Denworthem. Wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy. Denworth również to wiedział, nie odwrócił się jednak. Był zbyt zajęty rozmyślaniem nad tym, czy ten ostateczny test zakończy się sukcesem. W międzyczasie wzmocnił się drinkiem, złapał taksówkę i pojechał do biura. Po drodze minął sklep Waylanda Smitha. Pospiesznie odwrócił wzrok. Przyszła mu do głowy nowa myśl: Turzee powiedział, że Wayland Smith ma dużo amuletów… Zapomniał o tym na razie, lecz ta myśl miała powrócić. Po chwili Denworth dotarł do biura, gdzie oczekiwał na sygnał, który miał go wezwać na zebranie. Gdy go usłyszał, wstał i odetchnął głęboko. To będzie ważne. Z początku siedział cicho, choć otrzymał zaskakującą ilość uścisków dłoni i zapytań o zdrowie. Kierowano w jego stronę nadzwyczaj przyjazne spojrzenia. Zebranie jednak toczyło się normalnie. Do chwili, gdy — pomijając sprawy bieżące — Denworth poruszył kwestię, która została rozstrzygnięta wczoraj. Wszyscy go wysłuchali. Denworth powiedział, iż ma wrażenie, że przyjęty uprzednio pomysł jest nazbyt konserwatywny. Wspomniał o innym planie. Wiedział, że porządek zebrania tego nie przewidywał, ale sądził, iż chwila była odpowiednia, by poruszyć tę sprawę. Postawił wniosek. Sześciu mężczyzn poparło go jednomyślnie. Gdy doszło do głosowania, nowe zasady zaakceptowano bez głosu sprzeciwu. Poprzednia decyzja została odwołana. Denworth uśmiechnął się i usiadł z zadowoleniem. Kochali go tak bardzo, że nie mogli odmówić mu niczego. Zwrócił się do mężczyzny siedzącego z lewej strony. — Joe, chcę dostać podwyżkę. I lepsze stanowisko. Czy zechciałbyś to zaproponować? — No jasne, cholera! Powinienem był zrobić to wcześniej. Zasłużyłeś sobie na to wszystko, Ed. Członkowie rady nie wybrali go na przewodniczącego — to po prostu było niemożliwe — zwiększyli jednak czterokrotnie jego pensję i przyznali mu stanowisko mniej więcej dwa stopnie niższe od prezydenta. Gdy to przegłosowano, rozległy się brawa. Po zakończeniu zebrania Denworth przedarł się przez tłum składających gratulacje, odrzucił szereg zaproszeń i wrócił do gabinetu. Nie wziął się do pracy, lecz usiadł z nogami na biurku, paląc papierosa za papierosem i kiwając od czasu do czasu głową. Wszystko szło dobrze — nawet bardzo dobrze. Jak dotąd. Zadzwonił do Myry Valentine. Pokojówka powiedziała mu, że jej nie ma. Było to ewidentne kłamstwo, gdyż Myra nigdy nie wstawała przed południem. A więc pieczęć nie wywierała swego wpływu przez telefon. — Proszę jej powiedzieć, że wpadnę po południu — powiedział Denworth i odwiesił słuchawkę ze słabym uśmieszkiem. Myra stanie się łatwą ofiarą, gdy tylko znajdzie się w zasięgu działania bransolety, jaki by on nie był. Może taki jak zasięg wzroku? Nieważne. Zastanowił się, co robi Agata. Czy… cóż wkrótce się dowie. Tymczasem nie zaszkodzi się napić. — Nie odchodź — odezwał się znajomy głosik. — Bo ci narobię kłopotów. Wiesz, że mam kupę przyjaciół, a Oberon dał mi carte blanche. Denworth rozsiadł się wygodnie za biurkiem. — Dobra — powiedział. — Słucham nowych propozycji. — Mam już, cholera, dosyć składania propozycji — oznajmił Hałaburda. — Kocham cię i chcę cię zabrać pod Wzgórze. Czy to nie paradoks? Nie zabiera się… przyjaciół… pod Wzgórze. — Co tam właściwie jest? — zapytał Denworth, ulegając ciekawości. — Naszym oczom wydaje się to piękne — powiedział Turzee. — Ale my pod żadnym względem nie przypominamy ludzi. Wy, ludzie, macie fałszywe wyobrażenie na temat skrzatów. Wydajemy się wam śmieszni, ale Punch też jest śmieszny, a potrafi być paskudny. — Wiem — zgodził się Denworth. Zawsze odnosił takie wrażenie, patrząc na kukiełkę o haczykowatym nosie i sztywnych gestach. — Jak wyglądacie? Jakie są wasze rozmiary? — Jesteśmy mniej więcej wielkości ostatniego paliczka twojego małego palca — odparł Turzee. — Waszym oczom wydalibyśmy się dosyć piękni, tylko że nie możecie nas ujrzeć. — Artyści malowali niekiedy wyobrażenia skrzatów. — Ty też potrafiłbyś takie namalować, gdybym ci siebie opisał — odrzekł Hałaburda. — Jesteśmy mali i delikatni, mamy wysoki poziom metabolizmu, nie mamy przewodu pokarmowego ani… — Co? — Jesteśmy w środku lici. Jak kartofel. Może ci być trudno to zrozumieć… Myślisz antropomorficznie. Po co ci to wszystko opowiadam? — Z powodu pieczęci? — zasugerował Denworth. — Tak sądzę. Posłuchaj, czy nie chcesz postąpić rozsądnie i odnieść bransoletę do Smitha? Rozmawiałem z nim. Da ci w zamian za nią całą masę chochlikowatych amuletów. — A co to takiego? — Drobiazgi. Tobie jednak mogą się przydać. Sakiewka bez dna, rentgenowskie okulary, czytacz charakterów. Co ty na to? — Nie zgadzam się — odparł Denworth. — One nie obronią mnie przed wrogami, tak jak pieczęć. Dopóki ją noszę, nikt mi nie może nic zrobić. — Na siedem wymiarów piekła! — pisnął głośno Turzee. — Wyczerpujesz moją cierpliwość. Tego już za wiele! Mam ochotę… — Zrobić co? — To! — krzyknął ochrypłym głosem skrzat, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich sekretarka Denwortha. Jej ciało zapadło się, jak gdyby usunięto z niego wszystkie kości. Okropna, bezkształtna torba skurczyła się, dysząc i wytrzeszczając oczy. Potem roztopiła się i zniknęła razem z ubraniem. Denworth poczuł mdłości. Zacisnął powieki i przygryzł wargę. — Panno Bennett? — zapytał cicho. Nie było żadnej odpowiedzi, nie licząc cichego chichotu skrzata. — Panno… — To właśnie mam ochotę z tobą zrobić — powiedział Turzee ze smakiem. — Potrafię też robić znacznie okropniejsze rzeczy. Przekonasz się! Denworth zdołał już odzyskać równowagę. — To nic nie da — powiedział. Oparł dłonie na biurku i spojrzał w pustą przestrzeń przed sobą. — To jest… dosyć straszne, ale panna Bennett nic dla mnie nie znaczyła. Nie dbam o jej śmierć, ani cierpienie. To mnie nie wzrusza. Jestem odporny i zamierzam takim pozostać. — Jesteś świnią. — Nie bądź durniem — odrzekł Denworth. — W końcu to ty zabiłeś dziewczynę. — Dla mnie to był moralny postępek — odrzekł Turzee. — Nie mam ludzkiego poczucia wartości. Jedno drugiemu nierówne. Ja mogę pozostając w zgodzie z etyką zabić dziewczynę, ale fakt, że ciebie to nie obeszło, dowodzi, że jesteś niemoralny. — Amoralny. — Kazuistyka. Przemądrzałe gadanie. Potrafię czynić gorsze rzeczy — obiecał Turzee. — Zanim to się skończy, przypełzniesz do mnie na kolanach. — Kogo kochasz? — zapytał Denworth ze złośliwym uśmieszkiem. — Ccciebie! — wrzasnął Turzee. Omal nie utracił głosu pod wpływem wściekłości. Rozległ się świst poruszonego powietrza. Najwyraźniej skrzat zniknął. Denworth zamyślił się. Zniknięcie panny Bennett obeszło go zaskakująco mało, być może dlatego, że było ono tak całkowite. Śmierć z reguły pozostawia za sobą szczątki, nieartystyczne pozostałości tego, co od samego początku było raczej kiepsko skonstruowane. Trupy są odrażające, wywierają jednak wrażenie emocjonalne poprzez kontrast i skojarzenie. Denworth potrząsnął głową. Od tej chwili, postanowił, nie może dopuścić do siebie żadnych uczuć. To nie powinno być nazbyt trudne. Jak zawsze egocentryczny, podjął bezlitosne postanowienie, że moc Pieczęci Miłości nie może wywołać w nim wzajemności. Ale Myra… Zatelefonował do domu. Agaty nie było. Nie, kamerdyner nie wiedział, dokąd poszła. Czy ma coś zrobić? Czy pan Denworth źle się czuje? Musi na siebie uważać… Denworth uśmiechnął się kwaśno i odłożył słuchawkę. Wypije drinka, a potem uda się do Myry, zanim zdąży się ona ubrać i uciec. Udało mu się. Myra — rudowłosa, arogancka i śliczna, pojawiła się wpatrzona w pokojówkę, która wpuściła Denwortha do mieszkania wbrew rozkazom. Jej gardłowy głos przybrał lekko ostry ton. — Co to ma znaczyć… — Cześć, Myra — odezwał się z uśmiechem Denworth. Jak zwykle w gardle mu zaschło na widok dziewczyny. Jej uderzająca zmysłowa uroda niemal go oślepiała. — Posłuchaj, Edzie Denworth — warknęła Myra, odwracając się w jego stronę w zawirowaniu turkusowego welwetu, — powiedziałam ci… Przerwała. — Co mi powiedziałaś? Myra wpatrzyła się w niego z rozchylonymi wargami. Coś uwidoczniło się gwałtownie w ciemnych głębiach jej oczu. — Ja… — Zmiataj stąd — powiedział Denworth do pokojówki. Gdy tamta wyszła, wyciągnął ramiona. Myra padła mu w objęcia bez żadnych pytań. W kilka godzin później zasiedli w ogrodzie na najwyższym piętrze restauracji, skąd rozciągał się widok na miasto. Denwortha przepełniało miłe, ciepłe poczucie spokoju. Przyglądał się zachłannie Myrze popijającej drinka, podobnie jak ona jemu. — Jeszcze jeden? — Czy nie za dużo, kochanie? Twoje zdrowie… — Szybko zdrowieję — rzucił lekceważącym tonem Denworth. — Swoją drogą, czy mówiłem ci, że dostałem lepsze stanowisko? — podał jej szczegóły. — Gdy tylko… hmm… dostanę rozwód, będziemy mogli natychmiast się pobrać. — To potrwa rok — stwierdziła Myra. — Nie wytrzymam tak długo. Ale pobierzemy się na pewno. Będziesz musiał zrezygnować z pracy. Nie chcę, żebyś pracował. Mam kupę forsy. — Nie — odparł Denworth zdecydowanym tonem. — Nic z tego nie wyjdzie. Wspinam się w górę, właściwie pokonałem dopiero pierwsze stopnie kariery. Nie zamierzam się teraz wycofywać. — Ale ja cię kocham. Nie chcę, żebyś pracował. Pragnę się o ciebie troszczyć. — Amazonka. Nie jestem pasożytem, Myro. Mam pewne plany… Zaśmiała się tkliwie. Denworth poczuł lekkie zdenerwowanie. Miłość przybierała nieprzyjemny macierzyński charakter. Cóż, trzeba będzie zastosować mocną rękę, zanim pojawią się trudności. Co jednak dziwne, Denworth nic nie osiągnął. Myra wbiła sobie mocno w głowę pogląd, że jej ukochany jest dzieckiem, nad którym trzeba czuwać i strzec je przed szkodą. Denworth przypomniał sobie Agatę. Jego żona również chciała mu wydrzeć naturalną dominującą pozycję. Możliwe, że w Myrze działał jedynie instynkt samozachowawczy. Może wyczuwała, że gdy tylko skapituluje i uzna władzę Denwortha, będzie po niej. Denworth nie byłby łagodnym panem. Jednakże uroda Myry zapierała dech w piersiach, a jej gładkie kształty cechowały się skończoną gracją. Trudno było myśleć jasno w jej oszałamiającej obecności. Zmysły mężczyzny mogły z łatwością utonąć w ciemnej głębinie jej oczu. Nic się więc nie stało, aż do chwili, gdy Denworth opuścił dziewczynę wezwany do telefonu. Gdy podnosił słuchawkę, poczuł lekkie konwulsyjne poruszenie w klatce piersiowej. — Słucham, mówi Denworth. — Szef policji Fennel. Chciałbym z panem porozmawiać. — Oczywiście. Czy coś się stało? — Wypadek. Pańska żona… Ton głosu Denwortha był w całkowitej niezgodzie z wyrazem jego twarzy. — Agata? Nic jej się nie stało! — Nie — odparł po chwili Fennel. — Porozmawiamy o tym później. Dzwoniłem do pańskiego biura i powiedzieli mi, że to jeden z pańskich rewirów. Może przyjadę? — Nie, spotkam się gdzieś z panem. U mnie w biurze? — Niech będzie. Denworth skierował się z powrotem do stolika z zamyśloną miną. Szykowały się kłopoty. Wyczuwał to. Czy Turzee znowu wykręcił jakiś numer? Cóż — przejechał tkliwie palcami po pieczęci — przynajmniej on sam był bezpieczny. Myry nie było przy stoliku. Po rozmowie z kelnerem, która niczego nie wyjaśniła, Denworth zapłacił rachunek i wyszedł. Dlaczego Myra uciekła? Z pewnością czar bransolety nie przestał działać! Denworth wciąż był pogrążony w myślach, gdy dotarł do biura, by spotkać się z szefem policji Fennelem. Był to niski, szpakowaty mężczyzna o surowych rysach i wyjątkowo przenikliwym spojrzeniu czarnych oczu. Fennel nie wyciągnął ręki na powitanie. Wskazał cygarem w stronę krzesła, przysiadł na krawędzi biurka i rozejrzał się wokół. — Jesteśmy sami. To dobrze. Teraz, panie Denworth porozmawiajmy. — Oczywiście. Denworth usiadł i zapalił papierosa. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, lecz w niebieskich oczach czaiła się ostrożność. — Powiedział pan, że był wypadek? — Pańska żona o mało nie zeskoczyła z dachu Carnes Building. Denworth cofnął się gwałtownie na krześle. O mało! Co ją powstrzymało? Nie zadał rzecz jasna tego pytania. Powiedział jedynie: — Agata… nie mogę w to uwierzyć. Fennel przygryzł cygaro. — Rozmawiałem z Simonem Hendersonem, jej adwokatem. To mój stary przyjaciel. Opowiedział mi parę rzeczy… Denworth nie okazał po sobie strachu, który przeszył go nagle. Ten cholerny Henderson! — Był zmartwiony. Wygląda na to, że pańska żona zmieniła wczoraj testament i Simon na wszelki wypadek postanowił wpaść do niej rano. Zobaczył, jak wychodziła z domu. Nie zauważyła go. Wzięła taksówkę. Simon podążył za nią. Wałęsała się po mieście bez celu. W pewnym momencie omal nie wpadła pod ciężarówkę. Wreszcie weszła na dach Carnes Building i wdrapała się na poręcz, po czym zemdlała. Denworth mrugnął oczyma. — Ale… — Gdy odzyskała przytomność, Simon porozmawiał z nią. Wpadła w histerię. Najwyraźniej uważała, że powinna się zabić dla pana dobra. Nie mogła się jednak na to zdobyć. Pani Denworth ma silne religijne przekonania na temat samobójstwa. — Rozumiem — odparł cicho Denworth. A więc o to chodziło. Pieczęć miała wielką moc, lecz istniały potężniejsze rzeczy. W przypadku Agaty nie zadziałała jak należy. Jednakże jej śmierć nie była naprawdę konieczna. Z łatwością można było ją namówić, aby oddała mu pieniądze. Agata nie cechowała się gorącym pragnieniem bogactwa i rezygnacja z niego nie wejdzie w konflikt z żadnym głęboko zakorzenionym przekonaniem. Musiał więc zmienić plan. Nic nie szkodzi. Na razie zagrożenie stanowił Fennel, na którego pieczęć najwidoczniej nie działała. — Dopilnuję, żeby moja żona poszła do lekarza — oznajmił Denworth. Fennel chrząknął. — Czy może studiował pan kiedyś hipnozę? Nie? Cóż… — nie wyglądał na przekonanego. — Co ma pan na myśli? — zapytał Denworth odchylając się do tyłu na krześle. — Doszukuje się pan zagadki? Moja żona nie czuła się ostatnio dobrze. Była przygnębiona. Ludzie niekiedy popełniają samobójstwa. — Ciekawe jest — stwierdził Fennel — że zarówno Simon, jak i pani Denworth żywią niewiarygodnie silne przywiązanie do pana. Słyszałem plotki, które krążą o panu po mieście. Znam chłopaków z pańskiego klubu. Nie jest pan sympatycznym facetem. Ponadto Simon nigdy pana nie lubił… do tej chwili. — Czyżby? — Nie jestem przesądny. Przyszedłem tutaj, ponieważ Simon się niepokoił i nie potrafił powiedzieć dlaczego. Sprawia wrażenie rozdartego pomiędzy dwoma pożądaniami. Jest bardzo dobrego zdania zarówno o panu jak i o pańskiej żonie i z jakiegoś powodu te dwa uczucia pozostają w głębokiej sprzeczności. Nie, nie jestem przesądny, Denworth, ale odkąd pana ujrzałem, doszedłem do wniosku, że jest pan cholernie niebezpiecznym człowiekiem. — Doprawdy? — zapytał słodkim głosem Denworth, unosząc brwi. — Czy pragnie mnie pan aresztować? — Nie. — Nie mógłby pan tego zrobić, prawda? Czy nie… hmm… myśli pan o mnie raczej jak o synu? — Tak — odparł Fennel. Ani jeden mięsień na jego twarzy nie poruszył się. — To dziwne, ale tak jest. Dlatego się niepokoję. Dlatego podejrzewam, że coś tu bardzo nie gra. Jestem raczej zrównoważonym człowiekiem. Teraz utraciłem tę równowagę i to mi się nie podoba. — Ale w żadnym przypadku nie uczyniłby pan mi krzywdy — odparł Denworth z pewnością w głosie. Oczekiwała go niespodzianka. Fennel przełożył ręką cygaro i potrząsnął uroczyście głową. — Abraham kochał Izaaka — powiedział. W jego głęboko osadzonych oczach pojawił się nagły błysk fanatyzmu. — Pamięta pan? A mimo to sięgnął ręką po nóż, aby zabić swego syna. Istnieją rzeczy potężniejsze niż miłość, panie Denworth. Na przykład obowiązek. Wolę… oddawać cześć prawu. Spojrzenia obu mężczyzn zwarły się w bezgłośnej bitwie. — Czy grozi mi pan? — zapytał Denworth. — Nie żywię sympatii do zbrodniarzy. Pan, jak sądzę, albo jest zbrodniarzem, albo może się nim stać. Podejrzewam hipnozę. Nie jestem, rzecz jasna, tego pewien. Zwracam jednak panu uwagę, że lepiej, żeby się pan dwa razy zastanowił, zanim… — nie dokończył. — Nie ma sensu przedłużać tej rozmowy — Denworth wstał z krzesła z chrząknięciem. Szef policji również się podniósł, zapalając na nowo cygaro. Rzucił z ukosa spod swych krzaczastych brwi bystre spojrzenie na Denwortha. — Jak pan sobie życzy. Udzielam jedynie ostrzeżenia. Jeśli jest pan niewinny, nie poczuje się pan urażony. Jeśli jednak planuje pan jakieś łajdactwo, radzę się powstrzymać. Prawo nie zna uczuć. — Ale sędziowie znają. Fennel zacisnął mocno wargi. — To prawda. Jeśli nadal będzie pan próbował tej cholernej hipnozy, mam nadzieję, że posunie się pan do morderstwa, gdyż wtedy będę miał prawo wsadzić panu kulkę w serce. — Wynocha! — krzyknął Denworth, rozszerzając z wściekłości nozdrza. Pochylił się do przodu i chwycił mocno za krawędź biurka. Fennel otworzył drzwi. — Już idę. Proszę sobie zapamiętać. Będę miał pana na oku. Niech pan nie liczy, że hipnoza pana uratuje. — Wynocha! — Nie mógłbym cię kochać, najdroższa, aż tak… — odezwał się Fennel ze złośliwym uśmieszkiem, po czym wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi. Denworth opadł z powrotem na krzesło, zaciskając zęby tak mocno, że aż poczuł ból w skroniach. Wbił wzrok w bransoletę. Poczuł nagle ochotę, by ją zerwać, zapanował jednak nad furią. Nie było sensu pogarszać sprawy. Moc pieczęci miała pewne ograniczenia — no i dobrze. Hebel nie nadaje się do obróbki metalu, ale to przydatne narzędzie. Denworth po prostu przecenił możliwości bransolety. Agata nie popełniła samobójstwa, ponieważ zabraniała jej tego religia. Simon Henderson powtórzył wszystko Fennelowi, choć oględnie, ze względu na swoje głębokie przywiązanie do Agaty. Zaś sam Fennel… Prawo było jego celem, jego bóstwem, jego raison d’etre. Był gotów poświęcić Izaaka na ołtarzu swego boga. Denworth zadrżał z niepokojem. Fennel był zbyt fanatyczny jak na jego gust. Naprawdę bał się tego cichego, szpakowatego, niskiego człowieczka. Wyczuwał w nim bezlitosnego przeciwnika. „Każdy zabija to, co kocha…” Ten cytat nie pocieszył Denwortha. Cóż, nadal miał bransoletę. Będzie musiał postępować z większą ostrożnością, przynajmniej na razie. Nagle poczuł gwałtowną tęsknotę za Myrą Valentine, za narkotykiem, którym była dla niego. Pełen gniewu podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. Nie było nawet śladu po Fennelu. Myra dała mu klucz. Podróż taksówką do jej mieszkania zajęła mu dziesięć minut. Upłynęło długie dwadzieścia sekund, zanim dotarł windą na dziewiąte piętro oraz wieczność, gdy przekręcał klucz w zamku. Przypomniał sobie, iż Myra powiedziała, że jej pokojówka ma wolne popołudnie. Wszedł do mieszkania. Salon był pusty. — Myra! — zawołał. Nagle w rogu coś się poruszyło. Z obezwładniającym przerażeniem Denworth ujrzał, że Myra przysiadła na podłodze na rękach i kolanach. Podniosła się powolnym nieskończonym ruchem. Cienie skrywały jej twarz. Nie odezwała się. Z tyłu za Denworthem coś zachichotało przenikliwie. Usłyszał cichy szepcik skrzata. — A więc nie ma nic, co byś kochał, Denworth? Nic? — Myra! — krzyknął mężczyzna z twarzą stężałą ze strachu. — Myra! — Nie możemy zrobić ci krzywdy, Denworth. Ją jednak zabraliśmy pod Wzgórze. Denworth jednym krokiem dopadł dziewczyny. W okrutnym uścisku zatopił palce w jej ramieniu. Pociągnął ją ku oknu, do światła. Nie opierała się. Podążyła biernie za nim. Czerwony blask zachodzącego słońca padł na jej twarz. W straszliwej ciszy ochoczy, pełen satysfakcji chichot Turzee Hałaburdy brzmiał jak upiorne szemranie strumienia. To głównie spojrzenie Myry sprawiło… Wyraz jej oczu… Wspomnienie w nich tego, co widziała. Turzee zachichotał. — Pod Wzgórzem. Była pod Wzgórzem. Widziała splendor tego miejsca. Widziała salę, w której wznieśliśmy toast na cześć Ewy w noc gniewu. Opowiedz swemu kochankowi, co widziałaś, Myro Valentine. Wargi Myry rozstąpiły się. Zaczęła mówić cicho i wyraźnie. — Nie! — krzyknął Denworth. Przerwała, nadal jednak mógł patrzeć w jej oczy. Musiało przydarzyć się jej coś strasznego. Czerwona poświata błysnęła na Pieczęci Miłości. Myra dostrzegła to i podeszła prosto do Denwortha, wyciągając ramiona. To było nie do zniesienia. Denworth miał wrażenie, że poznał część grozy, jaką przeżyła Ewa, fragment największego z bluźnierstw. Niektóre zmiany są tak subtelne i pozbawione logiki, że można je co najwyżej wyczuć. W Myrze zaszła taka właśnie zmiana. Denworth zatoczył się do tyłu. Myra podążyła za nim. Przyciągała ją Pieczęć Miłości. Niewidoczny Turzee chichotał złośliwie nad nimi. Denworth odwrócił się i pobiegł w stronę drzwi. Zacięły się. Podczas gdy szarpał za gałkę, ramiona Myry owinęły się wokół jego szyi. Jej dotyk rozpalił tlący się w nim płomień szaleństwa. Odwrócił się z nieartykułowanym krzykiem i… i… Była martwa. Krew wypływała strumieniem spomiędzy jej rudych włosów, naznaczając je ciemnymi plamami. Jej strumyki wiodły w kierunku ciężkiej popielniczki z brązu leżącej na dywanie. Była martwa. — Czy oddasz mi teraz bransoletkę? — szepnął Turzee. Denworth otworzył drzwi i wymknął się na zewnątrz. Miał wrażenie, że jego mózg skąpany jest w lodowatych płomieniach. Wpływało to jednak na niego jak alkohol. Na zewnątrz nic nie okazywał. Zjechał w dół, niemal nie spoglądając na windziarza. Poprosił portiera, by wezwał dla niego taksówkę. — Dokąd, stary? Na mój koszt. — Wszystko jedno. Wszystko jedno. Proszę pojeździć trochę w kółko. Zamknął oczy i odchylił się do tyłu. Dobrze, że chociaż Turzee zniknął, albo tak się zdawało. Myra… Odgonił od siebie tę myśl. Miał ważniejsze sprawy do załatwienia. Groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo. Musiał uciekać z miasta. Dobrze, że bransoleta mu w tym pomoże… pomoże zyskać przyjaciół. Nie powiodło mu się. Moc bransolety okazała się niewystarczająca. Gdyby tylko miał kilka dodatkowych talizmanów. Wayland Smith! Pochylił się do przodu. — Proszę pojechać w górę Sycamore. W okolicę osiemnastego numeru. — Sie robi, stary. No jasne, Wayland Smith. Dlaczego nie przyszło mu to do głowy wcześniej? Smith produkował amulety — tak powiedział Turzee. Sakiewka bez dna… i co tam jeszcze było? Nie mógł sobie przypomnieć. Nieważne. Z pewnością w sklepie dla skrzatów było mnóstwo potężnych amuletów i jeśli Denworth dostanie w ręce choć kilka z nich, jego kłopoty się skończą. Ta katastrofa mogła w rzeczywistości okazać się błogosławieństwem. Nawet Myra… zaczynała okazywać zaborczość, której Denworth tak nie znosił. To mogłoby narastać. Nie, życie z nią nie byłoby całkowicie szczęśliwe. Stanęła mu przed oczyma twarz Fennela, a wraz z nią wyobrażenie narzędzia, które zabiło Myrę. Odciski palców. Dowody. Windziarz i portier widzieli, jak Denworth wchodził i wychodził z budynku. Fennel… Taksówka zatrzymała się. Wysiadając Denworth spojrzał na kołyszący się szyld z napisem „JKM Oberon”, po czym w zapadającym zmierzchu popędził przez chodnik, otworzył drzwi, zszedł po schodach… Wayland Smith nie włączył jeszcze świateł. W sklepie panował półmrok i Denworth dostrzegał jedynie biały owal jego twarzy. Smith odwrócił się pospiesznie i zniknął za zasłonami z tyłu sklepu. Denworth podążył w ślad za nim, uśmiechając się złowieszczo. Wpadł na stół i przewrócił go. Małe metalowe przedmioty posypały się na podłogę. Przeszedł poza draperie. To musiała być pracownia Smitha. Pod ścianą ustawiono coś, co wyglądało na stół jubilerski. Obok stało łóżko polowe, rozgrzebane i nie pościelone oraz stół zastawiony brudnymi naczyniami. Z sufitu zwisały pajęczyny. Wszędzie walały się kłęby kurzu. Być może Smith dbał o czystość w swoim sklepie, lecz nie zawracał sobie głowy pokojem. Przez trzy wielkie okna z matowego szkła wpadało do wnętrza światło. Smith podążał pospiesznie ku drzwiom znajdującym się z tyłu. Dłoń Denwortha opadła mu na ‘ramię i odwróciła go gwałtownie. Na płaskiej, bladej, piegowatej twarzy malował się strach. — Dokąd się pan spieszy, Smith? — zapytał Denworth. — Ja… ja… — Może wróciłem oddać panu bransoletę? Smith oblizał wargi. — Wiem, po co pan przyszedł. Śledziłem sytuację. Turzee powiedział… — Co powiedział? — Że szef policji załatwi się z panem, ale ja nie byłem taki pewien. Denworth zagwizdał bezgłośnie: — Turzee napuścił na mnie Fennela? To chciał pan powiedzieć? Ale… dobry Boże!… to szaleństwo! Smith dotknął palcem brody. — Użył do tego Telepatycznej Zapinki. Zasiał podejrzenia w umyśle Fennela. Ja jednak wiedziałem, że to się nie uda. — Udało się — warknął Denworth. — A więc to w ten sposób Fennel wpadł na trop. — Niezupełnie — Smith spojrzał ukradkiem w stronę zasłon. — Adwokat pańskiej żony zatelefonował do Fennela, ten jednak pozostawał sceptyczny. Turzee uwolnił go od tych wątpliwości za pomocą Zapinki. Rzecz jasna Fennel nie wie, o co w tym wszystkim chodzi, ale w jego umyśle przekształciło się to w przeczucie, a on jest jednym z tych ludzi, którzy kierują się przeczuciami. Denworth skinął głową. — Rozumiem. Rozumiem też, że rozmawia pan ze mną, by zyskać na czasie. Po co? — Ja… Turzee! Odpowiedź nie nadeszła. Denworth uśmiechnął się. — No dobrze. Jeszcze jeden powód do pośpiechu. Potrzebuję kilku amuletów, Smith. Dobrych, potężnych amuletów. Jeden, który chroniłby mnie przed niebezpieczeństwem, drugi, który zmieniłby mój wygląd zewnętrzny i trzeci, który zaopatrzyłby mnie w pieniądze — potrzebuję ich wszystkich, a również śmiercionośnej broni nie do wykrycia. — Nie zgadzam się — odrzekł Smith, próbując wysunąć swą słabo zaznaczoną brodę. — Zrobi pan to. Dlatego, że mnie pan kocha, prawda? Smith był bliski płaczu. — Denworth, błagam! Nie mogę! Obdarzono mnie zaufaniem. Po prostu… — Po pierwsze ochrona — ciągnął Denworth, nie zważając na błagania Smitha. — Co my tu mamy? Podszedł do stołu, trzymając sprzedawcę mocno za ramię. — To? Co to takiego? — Kameleonowy Paciorek. Pozwala zmieniać kolor. — Nie nadaje się — stwierdził Denworth. — A to? Wziął w rękę pierścień, w który wprawiono trzy błękitne perły. Twarz Smitha zmieniła wyraz. — Nic… — Proszę nie kłamać! Jaką to ma moc? — To… to Pierścień Proteański. Spełnia trzy życzenia na dzień. — Trzy życzenia! — Jedynie wyspecjalizowane. Gdy ma go pan na sobie, może pan zmienić kształt. Denworth założył sobie pierścień na palec. — Po prostu wypowiedzieć życzenie? Na głos? — Na głos albo w myśli. Bez różnicy — Smith przygryzł dolną wargę. — Proszę go nie zabierać! Obiecałem go Tytanii… — Chcę stać się… lwem — powiedział Denworth na głos. Czar zadziałał. Nie stał już na dwóch nogach. Jego głowa znalazła się na wysokości talii Smitha. Pokręcił nią. Jego ciało stało się muskularne i brunatne. Na końcu miało ogon ozdobiony pękiem włosów. Smith pobiegł w kierunku drzwi. Jednym susem Denworth zagrodził mu drogę. Ryknął cicho. — Zmień mnie z powrotem — pomyślał i natychmiast przybrał swój dawny kształt. Pierścień nadal spoczywał na jego palcu. Dwie z błękitnych pereł stały się czarne jak węgiel. — To dwa życzenia — skinął głową. — Zostało mi jeszcze jedno, co? Smith drżał cały. — Tak. Do północy. Potem znowu będzie pan miał trzy. Perły z powrotem przybiorą kolor błękitny. Denworth, niech mnie już pan o nic nie prosi. Nie mogę. Nie mogę. Ja… — Teraz coś, co ochroni mnie przed wrogami — ciągnął spokojnie Denworth. — Co ma pan na składzie? — Nie… Bransoleta zalśniła w gasnącym świetle. — Czy pieczęć nie działa? Czy nie wywołuje pańskiej miłości? — Tak. Jasne, że działa! — odparł Smith z błyskiem dumy w oczach. — Moje amulety zawsze działają. Proszę mnie jednak już o nic nie prosić. — Nie będzie — odezwał się złowieszczym tonem znajomy szepcik. — A przynajmniej nic mu to już nie da. Przepraszam za spóźnienie, Wayland. Musiałem skorzystać z Zapinki, by doprowadzić tu Fennela. — Turzee! — wydyszał Smith. — Szybko! Wprowadź mnie w katalepsję! — Już się robi. Obudzę cię, jak przestaną strzelać — zgodził się skrzat. Denworth postąpił krok naprzód, lecz za późno. Smith zesztywniał jak deska i upadł z trzaskiem na ziemię — oczy wpatrzone nieruchomo, ciało sztywne. Turzee zachichotał. — I widzisz, cwaniaczku — szepnął. — Ostrzegałem cię. Teraz masz za swoje! Wracam pod Wzgórze, zanim wykombinujesz sposób na użycie pieczęci przeciwko mnie. Rozległ się świst powietrza. Denworth stał nieruchomo, wpatrzony w pustą przestrzeń. Potem spojrzał w dół, na leżącą nieruchomo jak zwłoki postać Wayland Smitha. — Cóż… Uśmiechnął się złowieszczo. Turzee przybył odrobinę za późno. W sklepie znajdowały się całe stoły pokryte amuletami. Wypcha nimi kieszenie i ucieknie. Później odkryje, do czego służą. Może powrócić w zmienionej postaci i ponownie wypytać Smitha. Może… Otwierały się przed nim nowe perspektywy. A jednak mu się udało. Wyszedł zza zasłon, spojrzał na skryte w cieniu kształty stołów wystawowych i pospiesznie skrył się z powrotem. Drzwi wejściowe się otwierały. Rozległy się głośne kroki. Denworth wyjrzał ostrożnie zza zasłon, mrużąc oczy. Fennel! Do środka przesączało się wystarczająco wiele światła, by można było rozpoznać szefa policji. Fennel miał w ręku pistolet. Podążały za nim dwie potężne postacie. — To tutaj — powiedział cicho Fennel. — Taksówkarz pamiętał, że właśnie tu zawiózł Denwortha. Na szczęście przeczucie podpowiedziało mi, by zajrzeć do mieszkania panny Valentine. Przeczucie! Denworth zaklął w milczeniu. To Turzee wraz ze swą Telepatyczną Zapinką był odpowiedzialny za to… przeczucie! Teraz… Podszedł cicho do tylnych drzwi. Były zamknięte. Podbiegł do ciała Smitha i sprawdził jego kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Nie było ich tam. Kroki stały się głośniejsze. Rozległ się głos Fennela. — Denworth, czy to ty? Jeśli tam jesteś, wyłaź z rękoma podniesionymi do góry. — Ugryź się w tyłek — szepnął Denworth. Jego spojrzenie powędrowało ku Proteańskiemu Pierścieniowi z jego dwoma czarnymi perłami i jedną błękitną. Pozostało jedno życzenie. Rozejrzał się po ciemnym pokoju. Postać, w której mógłby się ukryć, niezawodne przebranie, które uchroni go przed nadchodzącą rewizją… Zasłony zadrżały. Pająk — pomyślał Denworth i zdał sobie sprawę z nagłej metamorfozy. Był maleńki. Olbrzymie cienie majaczyły nad nim. Pobiegł w poszukiwaniu schronienia. Niedobrze by było, gdyby na niego nadepnięto. Pająk jednak był maleńki, mógł skryć się w szczelinie zanim nie nadejdzie północ, a potem ponownie użyć pierścienia. Zaczął przebierać licznymi nogami. Złożone oczy zapewniały mu niezwykle poszerzone pole widzenia. Zdawał sobie w jakiś sposób sprawę, że Pieczęć Miłości oraz Pierścień, Proteański wciąż pozostają przy nim, niewidzialne, i że ich moc nie zmniejszyła się na skutek zmiany jego kształtu. Skryły go cienie. Odnalazł przepaścistą szczelinę, wbiegł do niej i rozpoczął oczekiwanie. Nie groziło mu już jedyne niebezpieczeństwo, jakiego musiał się obawiać — zmiażdżenie pod stopą. Nawet w tym zmienionym kształcie i wielkości nie miał żadnych nieprzyjaciół. Był bezpieczny, W ciemnościach coś się poruszyło. Zawahało się, a potem podążyło szybko w stronę Denwortha. Ogarnął go nagle lodowaty strach. Rozpoznał to. Rozpoznał — ją. Samica pająka jest większa i szybsza od samca. Ma ona nieprzyjemny zwyczaj, który Denworth znał dobrze. Gdy pajęczyca biegła w jego stronę, rozdziawiając szczękoczułki, z obrzydliwą pewnością zdał sobie sprawę, co pociągało ją w tak nieodparty sposób do aktu, który tylko ona miała przeżyć. Pieczęć Miłości miała władzę nad wszystkimi żywymi istotami. przeł. Michał Jakuszewski Maskarada Masquerade — No widzisz — powiedziałem z goryczą do Rosamondy. — Gdybym zaczął w ten sposób opowiadanie, każdy wydawca by je odrzucił… — Jesteś nazbyt skromny, Charlie. — …czemu towarzyszyłyby uprzejme zapewnienia, że odmowa nie oznacza wcale, jakoby opowiadanie było pozbawione wartości, ale to naciągana historia. I tak to wygląda. Miodowy miesiąc. Nadchodzi burza. Zygzaki błyskawic rozświetlają niebo. Deszcz leje strumieniami. A budynek, do którego zdążamy, to z pewnością opuszczony szpital dla obłąkanych. Gdy zastukamy staromodną kołatką, rozlegnie się ociężałe człapanie i jakiś obmierzły, stary głupek wpuści nas do środka. Bardzo się ucieszy z tych odwiedzin, lecz gdy zacznie opowiadać o wampirach grasujących w okolicy, w jego spojrzeniu będzie drwina. Sam nie wierzy w takie rzeczy, ale… — Ale dlaczego ma takie ostre zęby? — zachichotała Rosamonda. Weszliśmy na zniszczoną werandę i zapukaliśmy w dębowe drzwi, które ukazały się nam w świetle błyskawicy. Zastukaliśmy jeszcze raz. — Spróbuj kołatką — powiedziała Rosamonda. — Nie wolno postępować wbrew regułom. Zastukałem staromodną kołatką. Usłyszeliśmy ociężałe człapanie. Rosamonda i ja popatrzyliśmy na siebie, uśmiechając się z niedowierzaniem. Była taka ładna. Lubiliśmy te same rzeczy, przede wszystkim niezwykłe, dlatego razem szło nam tak dobrze. A zatem drzwi otworzyły się i stanął w nich jakiś obmierzły, stary głupek trzymający w niekształtnej dłoni lampę naftową. Wcale się chyba nie zdziwił. Twarz jego pokrywała jednak tak gęsta sieć zmarszczek, że trudno było coś z niej wyczytać. Haczykowaty nos sterczał jak zakrzywiona szabla, a małe zielonkawe oczy lśniły przymglonym blaskiem. Zastanowiło mnie, że włosy miał gęste, grube i czarne. Uznałem, że pasowałyby świetnie do nieboszczyka. — Goście — powiedział zgrzytliwym głosem. — Niewielu mamy tu gości. — Z pewnością głodujecie między kolejnymi odwiedzinami — zażartowałem i wciągnąłem Rosamondę do korytarza. Śmierdziało tam pleśnią. Tak samo czuć było starego mężczyznę. Zatrzasnął drzwi przed szalejącą wichurą i poprowadził nas do salonu. Wchodząc musnęliśmy staromodne kotary ozdobione wisiorkami i znaleźliśmy się nagle w czasach królowej Wiktorii. Dziadunio miał poczucie humoru. — Nie zjadamy gości — oświadczył. — Zabijamy ich tylko i zabieramy im pieniądze. Ale łupy są teraz marne. Roześmiał się dumnie jak kura, której wykluło się przed czasem pięć kurczaków. — Nazywam się Jed Carta — powiedział. — Carter? — Carta. Siadajcie i ogrzejcie się. Rozpalę ogień. Całkiem przemokliśmy. — Czy możemy dostać jakieś ubrania? — zapytałem. — Od lat jesteśmy małżeństwem, jeśli to pana interesuje, lecz nadal czujemy się grzeszni. Nazywamy się Denham, Rosamonda i Charlie. — To nie jest wasz miodowy miesiąc? — Carta wydawał się rozczarowany. — To drugi miodowy miesiąc. Przyjemniejszy od pierwszego. Sielanka, co? — powiedziałem do Rosamondy. — Owszem. To jest coś — zgodziła się. Sprytna ta moja żona. Jedyna mądrzejsza ode mnie kobieta, do której nie czuję nienawiści. Jest rzeczywiście ładna, nawet gdy wygląda jak zmokła kura. Carta rozpalał ogień w kominku. — Kiedyś mieszkało tu wielu ludzi — oznajmił. — Właściwie to wcale nie mieli na to ochoty. Byli obłąkani. Teraz nie ma tu już wariatów. — Co pan powie — odrzekłem. Uporał się z kominkiem i poczłapał do drzwi. — Przyniosę jakieś ubrania — rzekł, odwracając głowę — oczywiście jeśli nie przeszkadza wam, że zostaniecie tu sami. — Nie wierzy pan, że jesteśmy małżeństwem? — spytała Rosamonda. — Naprawdę nie potrzebujemy przyzwoitki. Carta odsłonił kilka połamanych zębów. — Och, nie o to chodzi. Tutejsi ludzie mają takie dziwne myśli. Na przykład… — zachichotał. — Słyszeliście kiedyś o wampirach? Powiadają, że ostatnio wiele jest zgonów w tej okolicy. — Odmowa nie oznacza wcale, jakoby opowiadanie było pozbawione wartości — powiedziałem. — Co? — Nieważne — Rosamonda i ja wymieniliśmy spojrzenia. — Mnie takie rzeczy wcale nie obchodzą — oznajmił Carta. Uśmiechnął się szeroko, oblizał wargi i wyszedł, trzaskając drzwiami. Zamknął je na klucz. — Tak, kochanie — powiedziałem. — Ma zielone oczy. Zauważyłem to. — Czy ma ostre zęby? — Tylko jeden. A i ten starty do dziąseł. Może niektóre wampiry żują swe ofiary, aż je uśmiercą. To chyba nie jest normalne, — Pewnie i wampiry nie zawsze są normalne — Rosamonda patrzyła w ogień. Cienie tańczyły wokół pokoju. Błysnęło. Odmowa nie oznacza wcale… Znalazłem kilka zakurzonych wełnianych szali i wytrzepałem je. — Ściągaj to — rzuciłem krótko. Powiesiliśmy ubrania przy ogniu i owinęliśmy się szalami. Wyglądaliśmy w nich jak ubodzy Indianie. — Może to nie jest opowiadanie o duchach — powiedziałem — tylko romans. — Wykluczone, przecież jesteśmy małżeństwem — odcięła się Rosamonda. Uśmiechnąłem się tylko. Nadal rozmyślałem. Ten Carta. Nie wierzę w przypadki. W pewnym sensie łatwiej jest uwierzyć w istnienie wampirów. Ktoś otworzył drzwi, ale nie był to Carta. Człowiek, który wszedł do środka, wyglądał na wioskowego kretyna — wielki, spasiony tłuścioch z grubymi, oślinionymi wargami i zwałami sadła nad rozpiętym kołnierzykiem. Podciągnął spodnie, podrapał się i obdarzył nas głupkowatym uśmiechem. — Też ma zielone oczy — zauważyła Rosamonda. Przybysz cierpiał na rozszczepienie podniebienia. Jednak rozumieliśmy, co mówił. — Wszyscy w naszej rodzinie mają zielone oczy. Dziadek jest zajęty. Przysyła mnie z tym. Nazywam się Lem Carta. Lem niósł na ramieniu jakieś rzeczy. Cisnął nimi we mnie. Stare ubrania. Koszule, spodnie, buty — wszystko zupełnie czyste, ale również śmierdzące pleśnią. Lem powlókł się do kominka, a jego olbrzymie ciało osunęło się w dół, aż przykucnął. Miał haczykowaty nos jak dziadek Carta, częściowo ukryty w zwisających fałdach tłuszczu. Zachichotał chrapliwie. — Lubimy gości — oznajmił. — Mamusia zaraz zejdzie się przywitać. Przebiera się. — Pewnie owija się czyściutkim całunem — spróbowałem żartować. — Idź już, Lem. I nie podglądaj przez dziurkę od klucza. Odburknął coś, ale wyszedł ociężałym krokiem. Włożyliśmy śmierdzące pleśnią ubrania. Rosamonda wyglądała bardzo ładnie; powiedziałem jej, że przypomina chłopkę, co było kłamstwem. Kopnęła mnie. — Oszczędzaj siły, kochanie — ostrzegłem ją. — Możemy ich potrzebować, jeśli ci cholerni Carta coś knują. Nadzwyczaj ohydna familia. To pewnie ich siedziba rodowa. Mieszkali tu i wtedy, gdy mieścił się w tym domu szpital dla obłąkanych. Pensjonariusze. Muszę się napić. Rosamonda popatrzyła na mnie. — Charlie, czyżbyś naprawdę uwierzył… — Że to rodzina wampirów? Do diabła, nie! To tylko banda prostaków, którzy próbują napędzić nam strachu. Kocham cię, najmilsza. Objąłem Rosamondę tak mocno, że omal nie zgruchotałem jej żeber. Drżała. — O co chodzi? — zapytałem. — Zimno mi — powiedziała. — Nic więcej. — Pewnie — przyciągnąłem ją do kominka. — Nic więcej. Jasna rzecz. Oczywiście. Daj no mi tamtą lampę, idziemy na poszukiwania. — Może powinniśmy zaczekać na mamusię? Nietoperz uderzył skrzydłami w okno. Nietoperze rzadko fruwają podczas burzy. Rosamonda nie zauważyła go. — Nie, nie będziemy czekać — zdecydowałem. — Chodź. Zatrzymałem się przy drzwiach, ponieważ moja żona opadła na kolana. Nie modliła się jednak. Wpatrywała się uporczywie w odrobinę piachu na podłodze. Podniosłem Rosamondę jedną ręką. — Oczywiście. Wiem. To piach z cmentarza. Hrabia Dracula na zachodzie z gromadą Hardych. Idziemy obejrzeć ten szpital obłąkanych. Powinno tu grasować parę szkieletów. Gdy wyszliśmy na korytarz, Rosamonda podeszła szybko do frontowych drzwi i próbowała je otworzyć. Spojrzała na mnie mądrymi oczyma. — Zamknięte. A w oknach są kraty. — Chodźże — powiedziałem i pociągnąłem ją za sobą. Szliśmy korytarzem, przystając chwilami, by zajrzeć do brudnych, cichych, pogrążonych w ciemnościach pomieszczeń. Nie było szkieletów. Niczego nie było. Tylko odór pleśni i stęchlizny jak w domu, w którym od lat nikt nie mieszka. Powtarzałem w myśli niczym szaleniec: Odmowa nie oznacza wcale… Weszliśmy do kuchni; przyćmione światło sączyło się do środka zza drzwi. Zaintrygował mnie dobiegający stamtąd dziwny, zgrzytliwy dźwięk. Olbrzymi, ciemny kształt przemienił się w młodego Lema, czystą nadzieję nikczemnej familii. Zgrzytanie ustało. Jed Carta powiedział zdartym głosem: — Chyba jest już ostry. Coś poleciało w stronę Lema i spadło mu na twarz. Chwycił to; kiedy stanęliśmy przed chłopcem, zobaczyliśmy, że szarpie zębami kawałek surowego mięsa. — Dobre — rzekł śliniąc się, a oczy mu rozbłysły. — Bardzo dobre! — Zęby stają się dzięki temu mocne i zdrowe — wyjaśniłem. Weszliśmy do drewutni. Jed Carta ostrzył nóż na osełce. Mógł to być także miecz. W każdym razie był dość duży, by nadawał się do pojedynku. Jed wyglądał na zakłopotanego. — Przygotowania do napaści? — zapytałem. — Zawsze mam jakąś robotę — wymamrotał. — Uważajcie na lampę. Wszystko tu suche jak hubka. Wystarczy jedna iskierka i będzie pożar. — Śmierć w ogniu rozwiązuje wiele problemów — rzekłem po cichu; mruknąłem coś, bo Rosamonda szturchnęła mnie łokciem w bok. Powiedziała słodko: — Panie Carta, jesteśmy okropnie głodni. Zastanawiam się, czy… Odpowiedział dziwnie niskim głosem jakby warczał: — To zabawne, bo ja też jestem głodny. — Na pewno nie jest pan spragniony? — wtrąciłem. — Mnie wystarczy trochę whisky. Krew dla myśliwego — dodałem, a Rosamonda znów mnie szturchnęła. — Czasami — rzekła uszczypliwie — sam się prosisz o kłopoty. — Pozory — odpowiedziałem. — Okropnie się boję, panie Carta. Naprawdę. Mówię to panu całkiem poważnie. Stary odłożył nóż i skrzywił twarz w uśmiechu. — Po prostu nie zna pan zbyt dobrze wiejskich obyczajów. — No właśnie — odparłem; słyszałem jak w kuchni śliniący się Lem pożera surowe mięso. — Takie zdrowe i przyzwoite życie musi być wspaniałe. — O tak, rzeczywiście — odpowiedział stary, tłumiąc śmiech. Henshawe Country to przyjemna okolica. Wszyscy mieszkamy tu od dawna. Oczywiście sąsiedzi nie odwiedzają nas często… — Zadziwia mnie pan — rzekła cicho Rosamonda. Zdawało się, że pokonała swoje obawy. — To dość stara osada. Dość stara. Mamy własne obyczaje, sięgające czasów wojny o niepodległość. Mamy nawet własne legendy — zerknął na kawał wołowego mięsa wiszący obok na haku. — Legendy o wampirach — wampirach z Henshawe. Wspominałem o tym, prawda? — Owszem — powiedziałem kiwając się na piętach. — Podobno niezbyt to pana interesuje. — Ale niektórych ludzi bardzo — uśmiechnął się szeroko. — Ja tam nie słucham opowiastek o ubranych na czarno diabłach z białymi twarzami wciskających się przez szpary i zamieniających w nietoperze. Moim zdaniem wampiry też się zmieniają. Wampir z Henshawe Country nie będzie podobny do europejskiego. Pewnie ma nawet poczucie humoru — Carta zarechotał i rozpromienił się, patrząc na nas. — Myślę sobie, że na pewno zachowuje się tak jak inni ludzie, co to wcale nie podejrzewają, kim jest. Dlatego może robić wszystko, co robił, nim… — Carta spojrzał na swoje zniszczone pracą dłonie — nim umarł. — Jeśli pan stara się nas przestraszyć… — powiedziałem. — To tylko żarty — odparł Carta. Sięgnął po kawał mięsa wiszący na haku. — Mniejsza z tym. Podobno jesteście głodni. Lubicie steki? — Zmieniłam zdanie — odparła pospiesznie Rosamonda. — Jestem wegetarianką. To było kłamstwem, ale poszedłem w ślady żony. Carta zachichotał złośliwie. — Może wolicie coś gorącego do picia? — Może… a co z tą whisky? — Och, rzeczywiście. Lem! — zawołał stary. — Przynieś no trochę wódki, albo dostaniesz lanie. Po chwili trzymałem dwa wyszczerbione kubki i oblepioną pajęczynami butelkę taniej whisky. — Czujcie się jak u siebie w domu — zachęcał Carta. — Spotkacie pewnie moją córkę. Będzie wam coś nawijała. Rozśmieszyła go jakaś tajemna myśl, bo zachichotał obleśnie, złośliwie i denerwująco zarazem. — Wiecie, ona pisze pamiętnik. Powtarzam jej, że to niezbyt mądre, ale Ruthie robi, jak chce. Wróciliśmy do bawialni, usiedliśmy przed kominkiem i piliśmy whisky. Kubki okazały się brudne, więc popijaliśmy z butelki. — Od dawna tego nie robimy. Pamiętasz, jak jeździliśmy do parku z butelką… Rosamonda pokiwała głową, a jej uśmiech był dziwnie łagodny. — Byliśmy tacy dziecinni, Charlie. Wydaje się, że to już tak dawno. — Mamy drugi miodowy miesiąc. Kocham cię, najmilsza — powiedziałem cicho. — Nigdy o tym nie zapominaj. Nie przejmuj się moimi dowcipami. Podałem jej butelkę. — To niezłe. Nietoperz uderzył skrzydłami o szybę. Burza wcale nie przycichała. Grzmoty i błyskawice nadal tworzyły właściwą scenerię. Alkohol rozgrzał mnie. — Idziemy na poszukiwania — powiedziałem. — Zakład o pierwszy szkielet. Rosamonda spojrzała na mnie. — Co za mięso wisiało w tamtej komórce? — Jakiś kawał wołowiny — powiedziałem ostrożnie. — Chodź już, albo dostaniesz w zęby. Zabierz butelkę. Ja wezmę lampę. Uważaj na zapadnie, tajne skrytki i na ręce, które mogłyby cię pochwycić. — A na wampiry z Henshawe? — Raczej na zapadnie — powiedziałem z naciskiem. Weszliśmy na pierwsze piętro po skrzypiących i rozchwianych schodach. Niektóre drzwi wzmocniono zaporami z prętów. Żadnych nie zamykano na klucz. Kiedyś był tu przecież szpital dla obłąkanych. — Pomyśl tylko — powiedziała Rosamonda i wypiła trochę whisky. — Trzymano tu tych wszystkich chorych. Sami szaleńcy. — Tak — przytaknąłem. — Wystarczy popatrzeć na tę rodzinę, by uznać, że choroba trwa nadal. Przystanęliśmy, by zajrzeć przez kraty do pomieszczenia, w którym przebywała jakaś osoba. Była nią kobieta siedząca spokojnie w kącie, przykuta do ściany kajdanami i gustownie odziana w kaftan bezpieczeństwa. Obok niej stała lampa. Kobieta miała płaską jak talerz, ziemistą i brzydką twarz; szeroko otwarte oczy były zielone, a usta wykrzywiał niewyraźny uśmiech. Pchnąłem drzwi i z łatwością otworzyłem je na oścież. Kobieta spojrzała na nas bez zainteresowania. — Pani jest… chora? — zapytałem niezdecydowanie. Zrzuciła kaftan bezpieczeństwa, wysunęła się z łańcuchów i wstała. — Och nie — odrzekła, a jej twarz wykrzywiał nadal beznamiętny uśmiech. — Jestem Ruth Carta. Jed mi powiedział, że przyszliście. Trzymano mnie w domu dla obłąkanych przez kilka lat, jakiś czas temu. Wyleczyli mnie i wypuścili. Ale czasami tęsknię. — Tak — powiedziałem złośliwie. — Potrafię to zrozumieć. Zupełnie jak wampir, który każdego ranka pragnie wrócić pod ziemię. Zdrętwiała, a jej puste oczy wyglądały jak zielone szkiełka. — Co wam mówił Jed? — Jakieś miejscowe plotki, pani Carta — podałem jej butelkę. — Napije się pani? — Tego? — uśmiechnęła się cierpko. — Nie, dziękuję. Rozmowa urwała się. Ruthie patrzyła na nas zielonymi, nieprzeniknionymi oczyma, uśmiechając się wciąż tak samo, a od zapachu pleśni zatykało mnie w nosie. I co dalej? Rosamonda przerwała ciszę. — Czy rzeczywiście pani jest panią Carta? — zapytała. — Jak to się stało, że nosi pani takie samo nazwisko, co… — Uspokój się — powiedziałem cicho. — To, że jesteśmy małżeństwem, nie oznacza, że tak bywa z każdym. Ale Ruth Carta nie wydawała się zirytowana. — Jed to mój ojciec. Lem jest moim synem — wyjaśniła. — Poślubiłam Eddiego Carta, mego kuzyna. Umarł przed laty. Właśnie dlatego umieścili mnie w szpitalu dla obłąkanych. — Rozpacz? — podsunąłem. — Nie — odpowiedziała. — Zabiłam go. Pamiętam, że wszystko było czerwone. Jej uśmiech nie zmieniał się, lecz dostrzegłem w nim ironię i kpinę. — To się zdarzyło na długo przedtem, jak zaczęto ośmieszać w sądach taką linię obrony. Niemniej w moim przypadku nic nie było udane. Ludzie popełniają błąd, myśląc, że komunały nie zawierają prawdy. — Wydaje się, że ma pani o wiele więcej ogłady niż Lem albo Jed. — W młodości byłam w szkole dla dziewcząt na wschodzie. Chciałam tam zostać, ale Jed nie mógł sobie na to pozwolić. Stałam się przez to dosyć zgorzkniała — skazana na tę harówkę. Ale nie skarżę się już na nudę. Wolałbym, żeby Ruthie przestała się uśmiechać. Rosamonda sięgnęła po butelkę. — Dobrze wiem, co pani czuła. Pani Carta cofnęła się pod ścianę i przywarła do niej dłońmi. Jej oczy rozjaśnił nienaturalny blask. Mówiła, zawodząc chrapliwie. — Nie może pani wiedzieć. Taka młoda osoba… nie może pani wiedzieć, jak to jest, gdy ktoś przez krótki czas żyje pośród zachwytu i radości, ma piękne suknie i mężczyzn, a potem musi tu wrócić, bez skargi szorować podłogi i gotować kapustę, poślubić tępego prostaka o małpim mózgu. Siadałam przy kuchennym oknie i wyglądałam przez nie, nienawidząc wszystkiego i wszystkich. Eddie tego nigdy nie rozumiał. Prosiłam, żeby zabrał mnie do miasta, ale mówił, że go na to nie stać. Odmawiałam sobie wszystkiego i zaoszczędziłam dość na podróż do Chicago. Marzyłam o tym. Ale kiedy pojechałam, nie byłam już młodą dziewczyną. Ludzie na ulicy gapili się na moje sukienki. Miałam ochotę krzyczeć. Pociągnąłem z butelki. — Rozumiem… tak sądzę — powiedziałem. Mówiła coraz głośniej. Ślina kapała jej z ust. — No i wróciłam, a potem pewnego dnia zobaczyłam, jak Eddie całuje służącą, wzięłam siekierę i uderzyłam go w głowę. Upadł, skoczył niczym ryba, a ja poczułam się znów młodą dziewczyną. Wszyscy na mnie patrzyli i mówili, jaka jestem piękna, jaka urocza. Głos kobiety brzmiał jak zdarta płyta. Nieustannie wrzeszczała. Osuwała się po ścianie, aż siadła na podłodze. Piana wystąpiła jej na usta. Szarpała się na wszystkie strony. Zaczęła krzyczeć spazmatycznie, ale najgorszy był jej śmiech. Chwyciłem Rosamondę za ramię i wypchnąłem ją do korytarza. — Poszukajmy chłopaków — powiedziałem. — Nim Ruthie znajdzie siekierę. Zeszliśmy więc po schodach, by powiedzieć o wszystkim Lemowi i Jedowi. Lem zachichotał, aż zadrżały fałdy tłuszczu i wyszedł na korytarz. Jed wziął dzban wody i poszedł za nim. — Ruthie miewa takie napady — rzekł, odwracając się. — Z reguły nie trwają długo. Jed zniknął. Rosamonda nadal trzymała lampę. Wziąłem ją, postawiłem ostrożnie na stole i podałem żonie butelkę. Wypiliśmy do dna. Podszedłem do kuchennych drzwi i próbowałem je otworzyć. Oczywiście były zamknięte. — Ciekawość zawsze była moją słabością — powiedziała Rosamonda. Wskazała drzwi w ścianie. — Jak myślisz… — Możemy sprawdzić. Alkohol zaczął już działać. Wziąłem lampę i szarpnąłem drzwi; spojrzeliśmy w ciemną czeluść piwnicy. Śmierdziała pleśnią jak wszystko w tym domu. Rosamonda szła za mną po schodach. Byliśmy w ciemnej komorze przypominającej grobowiec. Była zupełnie pusta. Ale u naszych stóp ujrzeliśmy solidną, dębową pokrywę. Obok leżała otwarta kłódka; stuknął odsunięty skobel. Ruszyliśmy dalej na wesołą przechadzkę, schodząc po drabinie, ponad trzy metry w dół. Zeszliśmy do korytarza wydrążonego w ziemi. Odgłosy burzy przycichły. Na półce bliżej nas leżał postrzępiony zeszyt i ołówek przywiązany okropnie brudnym sznurkiem. Rosamonda otworzyła notes, a ja zaglądałem jej przez ramię. — Książka gości — stwierdziła Rosamonda. Był to spis nazwisk, a pod każdym z nich umieszczono ważną notatkę. Na przykład taką: „Thomas Dardie. 57 dolarów, 53 centy. Złoty zegarek. Pierścionek”. Rosamonda parsknęła śmiechem, otworzyła zeszyt przy ostatnim nazwisku i napisała: „pan i pani Denham”. — Twoje poczucie humoru poraża mnie — powiedziałem zimno. — Gdybym cię nie kochał, skręciłbym ci kark. — Czasami lepiej jest dowcipkować — szepnęła. Poszliśmy dalej. W końcu korytarza było niewielkie pomieszczenie, a w nim szkielet przykuty do ściany. W podłodze tkwiła drewniana, kolista pokrywa z przymocowanym do niej pierścieniem. Podniosłem klapę i spuściłem lampę w ciemną czeluść jamy. Nie pachniała jak Chanel. — Znów jakieś szkielety? — zapytała Rosamonda. — Trudno powiedzieć — odparłem. — Chcesz zejść i sprawdzić? — Nienawidzę ciemności — powiedziała, dysząc ciężko. Pozwoliłem, by pokrywa opadła z trzaskiem, odstawiłem lampę i objąłem Rosamondę bardzo mocno. Przytuliła się do mnie jak przestraszone dziecko w ciemnym pokoju. — Przestań, najmilsza — mamrotałem, dotykając ustami jej włosów. — Wszystko jest dobrze. — Nie. Jest okropnie. Wolałabym umrzeć. Och, kocham cię, Charlie! Strasznie cię kocham! Przestaliśmy się obejmować, bo w krypcie słychać było jakieś kroki. Przyszli Lem, Jed i Ruthie. Żadne z nich nie zdziwiło się chyba, widząc nas. Lem nie odrywał oczu od szkieletu; oblizał wargi i zachichotał. Ruthie miała puste spojrzenie i wciąż ten sam krzywy uśmiech na twarzy. Jed Carta zerknął na nas zielonymi, złośliwymi oczyma i odstawił przyniesioną lampę. — No, ludziska — powiedział. — Jakoś dostaliście się na dół, co? — Zastanawialiśmy się, czy ma pan schron — wyjaśniłem. — Człowiek może wtedy czuć się trochę bezpieczniej na tym świecie. Stary zarechotał. — Niełatwo was przestraszyć. Masz, Ruthie. Wziął furmański bat, który wisiał na ścianie i włożył go kobiecie do rąk. Natychmiast się ożywiła. Podeszła do zakutego w kajdany szkieletu i zaczęła go chłostać. Jej twarz przypominała straszną, uśmiechniętą maskę. — Tylko to przywraca jej spokój, gdy ma swoje napady — tłumaczył nam Jed. — Jest z nią gorzej, odkąd Bess umarła. Popatrzył na szkielet. — Bess? — zapytała cicho Rosamonda. — Ona… była tu kiedyś służącą. Pomyśleliśmy, że już jej to nie szkodzi, a Ruthie zwykle się wtedy uspokaja. Pani Carta wypuściła z ręki bat. Twarz nadal miała nieruchomą, ale gdy się odezwała, głos brzmiał całkiem normalnie. — Idziemy na górę? Nasi goście z pewnością nie czują się tu dobrze. — Tak — odpowiedziałem. — Chodźmy. Ma pan może jeszcze jedną butelkę, Jed? Kiwnął głową w stronę drewnianego kręgu w podłodze. — Chce pan tam zajrzeć? — Już to zrobiłem. — Lem jest dość silny — stary gadał pewnie, co mu ślina na język przyniosła. — Pokaż im, Lem. Zabierz łańcuch Bessie. To teraz bez znaczenia, że go rozerwiesz, prawda? Rodzina Carta bawiła się znakomicie. Lem podszedł ociężale i bez trudu wyrwał łańcuch. — No cóż — stwierdziłem — tak się rzeczy mają. Ten szczeniak robi to gołymi rękami. Pan ma nóż. A czego używa Ruthie? Siekiery, jak sądzę. Stary uśmiechnął się szeroko. — Chyba pan nie myśli, że naprawdę zabijamy ludzi, którzy się tutaj zatrzymują! Albo że wpychamy ich do wielkiego stawu za domem, gdy przyjeżdżają tu samochodami. — Jeśli istotnie jesteście wampirami z Henshawe — odparłem — powinniście się okropnie bać płynącej wody. — Tamta nie płynie — rzekł. — Stoi. Niech się pan tym nie przejmuje. — Drzwi są zaryglowane, a okna zakratowane — powiedziała łagodnie Rosamonda. — Znaleźliśmy waszą książkę gości. Zajrzeliśmy do lochu. Wszystko pasuje do siebie, prawda? — Nie myślcie o tym — radził Carta. — Łatwiej będzie wam zasnąć, jeśli tak zrobicie. — Nie chce mi się spać — odpowiedziała Rosamonda. Podniosłem lampę i ująłem za ramię moją żonę. Ruszyliśmy korytarzem, wyprzedzając innych, wspięliśmy się po drabinie do piwnicy, a stamtąd do kuchni. Dostrzegłem stojącą w ciemnym kącie ogromną balię pełną wody. Znów słyszeliśmy hałasującą wściekle burzę. — Przygotowałem wam łóżko — powiedział Carta. — Chcecie od razu iść na górę? — Niech pan doleje nafty, dobrze? — machnąłem lampą. — Moja żona oszaleje, jeśli światło zgaśnie w nocy. Jed skinął na Lema, który poczłapał gdzieś i przyniósł wybrudzoną blaszankę. Napełnił zbiornik lampy. Poszliśmy wszyscy na górę. Najpierw Jed podobny do stracha na wróble w szorstkiej, czarnej peruce, za nami Lem ordynarnie szczerzący zęby, a na końcu Ruthie z uśmiechem przylepionym do twarzy i pustymi, zielonymi oczyma. — Ale, ale — powiedziałem — będziecie musieli ciągnąć nasze zwłoki do piwnicy, panie Jed. Po co tyle niepotrzebnej roboty? — Pomyślałem, że pewnie jesteście zmęczeni — zarechotał. — Poza tym mam jeszcze coś do zrobienia, ale zobaczymy się później. Szliśmy jak procesja upiorów wspinających się po schodach, które piszczały z oburzenia pod naszymi stopami. Wspomniałem o tym mimochodem. Rosamonda zacisnęła usta. — Trochę zbyt melodramatyczne. — Powinno być trzynaście stopni — zauważyłem. — Świadczyłoby to o wyrafinowaniu. Trzynaście stopni na szubienicę — wyjaśniłem Jedowi, który obrzucił nas spojrzeniem pytającym i gniewnym. — Przejmujecie się tym, a sprawy wyglądają całkiem inaczej — zachichotał. — Skoro uważacie nas za morderców, czemu stąd nie odejdziecie? — Drzwi są zaryglowane. — Możecie mnie poprosić, żebym je otworzył. Nie odpowiedziałem, ponieważ w jego głosie brzmiała przykra złośliwość. Zaśliniony i uradowany Lem deptał nam po piętach. Doszliśmy korytarzem do ostatniej sypialni. Czuć ją było pleśnią. Gałęzie uderzały w zakratowane okno. Nietoperz tłukł w szybę jak oszalały. Postaliśmy chwilę w pokoju. Umieściłem lampę na zakurzonym stoliku przy łóżku. Lem, Jed i Ruthie zatrzymali się przy drzwiach. Obserwowali nas jak trzy zielonookie wilki. — Nie przyszło wam do głowy — zapytałem — że nie jesteśmy wcale naiwnymi owieczkami? Nie pytacie nawet, skąd przybywamy i jak się tu znaleźliśmy. Jed obdarzył nas uśmiechem, ukazując jedyny ząb. — Przypuszczam, że szanowny pan mało zna Henshawe Country. Od dawna nie mamy sądów, które by się tym zajmowały. Jesteśmy bardzo ostrożni, a nie przypuszczam, żeby władze państwowe poświęcały nam wiele uwagi. Henshawe Country nie może sobie pozwolić na szeryfa, który byłby coś wart. Niech pan nie stara się nas przestraszyć, bo to się nie uda. Wzruszyłem ramionami. — A czy my wyglądamy na przestraszonych? Jed niechętnie wyraził nam uznanie. — Niełatwo was przestraszyć. No, muszę jeszcze popracować nim… zanucę sobie kołysankę. Do zobaczenia. Zniknął w ciemnościach. Dłoń Ruthie zadrżała. Lem oblizał wargi i odszedł. Na twarzy kobiety zastygł uśmiech przypominający grymas. — Wiem, o czym myślicie. Boicie się — powiedziała. — I macie rację. Cofnęła się i trzasnęła drzwiami. Słyszeliśmy, jak zamykała je na klucz. — Jed zapomniał dać drugą butelkę — stwierdziłem. — Wkrótce będę trzeźwy. I spragniony. Nawet bardzo. Wiedziałem, że mój głos zabrzmiał trochę inaczej. — Wszystko w porządku, najmilsza. Chodź tutaj. Usta Rosamondy były zimne; czułem, że drży. — Tu jest jak w lodówce — mruknęła. — Nie mogę przywyknąć do zimna, Charlie! Nie mogę przywyknąć do zimna! Objąłem ją najmocniej jak potrafiłem. Nic więcej nie mogłem zrobić. — Spróbuj sobie przypomnieć — powiedziałem cicho. — Minęła noc. Nie ma burzy. I nas tu nie ma. Znów jesteśmy po południu w parku. Najmilsza, pamiętasz? Ukryła twarz na moim ramieniu. — Trudno to sobie przypomnieć. Zdaje mi się, że nigdy nie widzieliśmy słońca. Ten okropny dom… och, naprawdę wolałabym, żebyśmy umarli, kochany! Potrząsnąłem nią lekko. — Rosamondo! Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło. — Wybacz mi, kochany. Tylko… dlaczego to musiało się przydarzyć właśnie nam? Wzruszyłem ramionami. — Takie już nasze szczęście. Nie my pierwsi jesteśmy w tym położeniu. Zamknij oczy i przypomnij sobie. — Sądzisz, że oni się domyślają? — Ciekawe jak? Są zbyt zajęci swoją zabawą w mordowanie. Czułem, jak pod wpływem nagłej przemiany drżenie przebiegło jej ciało. — Nie mamy wpływu na to, co się zdarzy — przypomniałem jej. — Nie zdołamy odmienić ani ich, ani nas. Łzy wymknęły się spod jej rzęs. Przywarliśmy do siebie jak przerażone ciemnością dzieci. Nie przychodził mi do głowy żaden dowcip. Czasami to bardzo trudne. Lampa zamigotała i zgasła. Nie było zapałek. Ale teraz nie miało to przecież znaczenia. Już nie. — Wolałbym, żeby Lem pamiętał o drugiej butelce. — wymamrotałem po chwili. — Whisky pomaga. Cieszę się mimo wszystko, że możemy pić whisky. Burza mijała szybko. Blade światło księżyca sączyło się przez okno. Przypomniałem sobie Draculę i postaci zjawiające się wśród księżycowej poświaty, w której nawet kraty u okien wydawały się przezroczyste. Przecież ci z rodziny Carta nie są wampirami, mówiłem sobie. To tylko mordercy. Szaleńcy, którzy uśmiercają z zimną krwią i bez litości. Nie, powiedziałem sobie, gdyby rzeczywiście byli wampirami, nie musieliby udawać. Prawdziwe wampiry tak nie postępują — na przykład Dracula! Objąłem Rosamondę i zamknąłem oczy. Zegar wybił północ. A potem… Dochodziła druga, kiedy — tak jak się spodziewałem — klucz zazgrzytał w zamku i na progu stanął dygoczący na całym ciele Jed Carta; lampa drżała w jego dłoni. Bełkotał jakby chciał coś powiedzieć. Nie zdołał wydusić słowa. Skinął tylko na nas, byśmy poszli za nim. Zrobiliśmy to, choć wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Słyszałem, jak Rosamonda jęczała cichutko: — Wolałabym umrzeć. Och, wolałabym umrzeć! Jed zaprowadził nas do sypialni po drugiej stronie korytarza. Ruthie Carta leżała na podłodze. Na jej chudej szyi widać było dwa niewielkie nakłucia oraz wgłębienia dokładnie tam, gdzie znajdowały się puste naczynia krwionośne. Przez otwarte drzwi zajrzałem do drugiego pokoju i zobaczyłem leżące tam ogromne, nieruchome ciało Lema. I on był trupem. Jed Carta niemal krzyczał: — Coś przyszło i… — zamiast twarzy miał trzęsącą się, kostropatą maskę człowieka śmiertelnie przerażonego. — Wampiry z Henshawe! — wydusił z najwyższym trudem. — Kto pod kim dołki kopie… — powiedziałem, spoglądając na Rosamondę. Popatrzyła mi w oczy i zobaczyłem, że wzdraga się przed ową przemianą, którą znałem już tak dobrze, a przy tym wstydliwie jej pragnie. Rozumiałem, że znów nadeszła pora na jakiś dowcip — cokolwiek, byle zmienić wyraz oczu Rosamondy. — Mam dla pana niespodziankę, Jed — mówiłem, podchodząc do niego coraz bliżej. — Wiem, że te sprawy w ogóle pana nie obchodzą, ale da pan wiarę, czy nie, to my jesteśmy wampirami z Henshawe. przeł. Iwona Żółtowska POZDROWIENIA OD AUTORA Compliments of the Author — Jeżeli wiesz, co dla ciebie dobre — powiedział kot — to zmyjesz się stąd. I to szybko. Sam Tracy w zamyśleniu poklepał spoczywającą w kieszeni płaszcza butelkę. Gest ten był jedynie przelotnym przyznaniem się do własnej słabości, gdyż reporter Journalu nie był pijany. Miał kilka nałogów, w tym dość dochodowe zajęcie uboczne, polegające na szantażu, lecz pijaństwo nie było jednym z nich. Nie, istniało prostsze wyjaśnienie tego faktu — brzuchomówstwo. Spojrzenie Tracy’ego prześliznęło się ponad kotem tam, gdzie wznosiło się ponure domostwo Baldwinna Gwinna — duży, walący się budynek, położony w odległej części Laurel Canyon. Na podjeździe nie było żadnych samochodów. To dobrze. Tracy wolał nie mieć świadków zbliżającej się rozmowy. Gwinn zapłaci, to oczywiste. Dowody przeciw niemu były druzgocące. A że Tracy był jedyną osobą, która posiadała je wszystkie, próba dyskretnego zdobycia pieniędzy narzucała się sama. Takie postępowanie nie było niczym nowym, ani w Hollywood, ani dla Sama Tracy’ego. Był on chudym, smagłym, czterdziestoparoletnim mężczyzną z wiecznym wyrazem cynizmu na orlej twarzy, szczerze wierzącym w swe umiejętności wyjścia na swoje. Wprawdzie do dzisiejszego wieczora nie zdarzyła mu się jeszcze okazja do skrzyżowania mieczy z czarnoksiężnikiem, lecz nie miało to większego znaczenia: Gwinn popełnił błąd, a to powinno oznaczać pieniądze na koncie Tracy’ego. A on zawsze potrzebował pieniędzy. Seria bardzo interesujących blondynek, do których miał słabość, szlak Santa Anita, kasyna przy Sunset Strip oraz wampiry, norki i melodyjne wycia — hollywoodzki odpowiednik wina, kobiet i śpiewu — składały się na wieczne zadłużenie jego konta. Tracy miał jednak wpływowych przyjaciół i zawsze zgadzał się na zatuszowanie skandalu — płatne gotówką. Nigdy za to nie wykorzystywał wdów i sierot. One rzadko miewały pieniądze. Teraz w jednej kieszeni miał butelkę whisky, w drugiej pewne znaczące fotokopie, w trzeciej zaś niezwykle użyteczny pistolet automatyczny, bardzo przydatny przy wydostawaniu się z trudnych sytuacji. Była noc. Dom Gwinna stał na uboczu Hollywood Hills, samotny, choć parę światełek błyszczało na odległych zboczach. Gwiazdy i reflektor księżyca świeciły jaskrawo nad głową dziennikarza, a jego zgrabne ciemne coupe zaparkowane pod pieprzowym drzewem nie rzucało się w oczy. Gruby czarny kot z białymi mitenkami łap przysiadł na krawężniku i stroszył wąsy na Sama Tracy’ego. — Brzuchomówstwo, panie Gwinn — powiedział łagodnie reporter. — Dobre dla naiwniaków. Nie warto marnować na mnie swoich zdolności. — Brzuchomówstwo, cholera — kot spojrzał ponuro. — Nie potrafisz rozpoznać familianta? Baldy wie, że przyjdziesz i jest strasznie zdenerwowany. Bardzo bym nie chciał go stracić. Ostrzegam cię, gnido, że jeśli go skrzywdzisz, to osobiście podejmę odpowiednie kroki. Tracy spróbował go kopnąć, lecz zwierzę wykonało zwinny unik, zaklęło wściekle i skryło się za dogodnym do tego celu krzakiem, zza którego przez chwilę dobiegały jeszcze ciche, wyszukane przekleństwa. Reporter z głębszym niż zwykle wyrazem cynizmu na twarzy wszedł na schody i zadzwonił. — Drzwi są otwarte — poinformował kot. — Jesteś oczekiwany. Tracy wzruszył ramionami, ale posłuchał. Pokój, w którym się znalazł, był duży, gustownie umeblowany i wcale nie robił wrażenia pracowni praktykującego czarnoksiężnika. Na ścianach wisiały akwaforty, na podłodze leżał lekko przypalony bucharski dywan. Przy dużym stole pod oknem siedział tęgi mężczyzna z zezem w jednym oku. Z nieszczęśliwą miną wpatrywał się w leżącą przed nim otwartą książkę. — Cześć, Gwinn — powiedział dziennikarz. Gwinn westchnął i uniósł głowę. — Cześć, Tracy. Siadaj. Może cygaro? — Nie, dziękuję. Znasz mnie? Gwinn wskazał kryształową kulę, leżącą na trójnogu w kącie. — Widziałem cię w tym. Nie uwierzysz mi, oczywiście, ale naprawdę jestem czarnoksiężnikiem. — Jasne — uśmiechnął się Tracy. — Wierzę. Tak, jak masa innych ludzi. Na przykład Ina Phairson. Gwinn nawet nie drgnął. — W moim fachu takie rzeczy muszą się zdarzać. — To przykre dla Iny Phairson, bardzo przykre. I nie wyglądałoby dobrze w gazetach. Szczerze mówiąc, wyglądałoby fatalnie. — Wiem. Dla mnie oznaczałoby to komorę gazową, a w najlepszym razie długoletnie więzienie. Niestety, nic na to nie mogę poradzić. Tracy wyjął z kieszeni fotokopie i położył na stole. Nie powiedział ani słowa. Gwinn, kiwając głową, przejrzał dokumenty. Zacisnął wargi. — Jak widzę, masz wszystkie dowody. Problem polega na tym, że nie mogę płacić szantażystom. To nie jest dozwolone. — Szantaż to brzydkie słowo — stwierdził Tracy. — Nazwijmy to dywidendą. Pięć tysięcy zielonych i dowody idą do ścieku. Jutro cena wzrośnie. — Nie zrozumiałeś — wyjaśnił Gwinn. — Parę lat temu podpisałem pakt z diabłem, a kontrakt zawierał pewne warunki. Jednym z nich był zakaz płacenia szantażystom. — Jak chcesz — Tracy wzruszył ramionami. — Możesz zatrzymać te fotokopie. Oryginały są u mnie, oczywiście. W jutrzejszym Journalu znajdziesz artykuł na ten temat. — Nie… nie. Tego bym nie chciał. — Gwinn spojrzał zasmucony na leżącą przed nim książkę i zamknął ją z trzaskiem. Tracy nie zmienił wyrazu twarzy, lecz w jego oczach błysnęło zaciekawienie. Niewielki tomik wyglądał na dziennik lub książkę rachunkową. Nieźle by było go przejrzeć. Mógł zawierać nazwiska, fakty i liczby, a wszystkie one mogłyby okazać się użytecznymi, a może nawet przynieść zysk. Książeczka miała gładką, płócienną brązową okładkę, na której znajdował się biały owal. Złote litery tworzyły napis: „Baldwinn Gwinn”. Tracy widział go do góry nogami. — Nie mam zamiaru stać tu przez całą noc — oświadczył. — Odpowiedz mi. Wszystko jedno co. Zależnie od tego podejmę właściwe działania. Gwinn dotknął palcem dolnej wargi. — To, oczywiście, na nic — mruknął pod nosem. — Ale… Rzucił w stronę kominka garść pustki i płomienie rozjarzyły się błękitnym blaskiem. Czarnoksiężnik wydobył z powietrza woskową figurkę i przyjrzał się jej uważnie. Miała jakieś sześć cali wysokości i była doskonałym wizerunkiem Tracy’ego. Gwinn rzucił ją w ogień. — Słyszałem o tym — oświadczył reporter. — Ale nie wierzę. — A więc nie podziała — mruknął Gwinn, lecz mimo wszystko czekał. Przez krótką chwilę Tracy czuł nieprzyjemne ciepło. Nie okazał tego. Uśmiechnął się ironicznie i wrażenie minęło. A potem bez ostrzeżenia w pokoju pojawił się ktoś trzeci. Nazywał się Andy Monk i dwa lata temu zginął z wyroku prawa w rezultacie reportażu Tracy’ego. Monk nie chciał płacić. Tracy zawsze bał się tego człowieka, a zwłaszcza jego zręczności w używaniu noża. Przez kilka miesięcy, póki nie schwytano Monka, bał się własnego cienia. Teraz Monk także był tylko cieniem i Tracy wiedział o tym. Hipnoza to stara sztuczka. Tym niemniej płonąca w oczach intruza nienawiść była rzeczą niezwykle niepokojącą. Monk miał pistolet i strzelił. Kule, naturalnie, nie były rzeczywiste. Tracy skulił się przed uderzeniem. Zaskoczony zauważył, że drży gwałtownie. Hipnoza, ale… Monk odrzucił pistolet i wyjął nóż o długim ostrzu. Tracy zawsze bał się tego noża. Próbował spojrzeć poprzez fantom, ten jednak był optycznie realny, choć być może niedotykalny. Kule to jedna sprawa. Niematerialne kule. A nóż to, w jakiś sposób, całkiem inna. Błękitny blask lśnił na ostrzu. Tracy nie życzył sobie, by nóż, nawet niematerialny, poderżnął mu gardło. Był przestraszony; serce biło mu mocno. Pospiesznie sięgnął po broń. — Wyłącz go, Gwinn — powiedział chrapliwie. — Szybko! W pokoju było ciemno i nie mógł dostrzec czarnoksiężnika. Monk podchodził coraz bliżej, śmiał się groźnie i wznosił nóż. Tracy przygryzł wargę, cofnął się o krok i strzelił. I natychmiast pożałował swojej słabości. Pożałował jej jeszcze bardziej, gdy Monk znikł, a on zobaczył skulonego na krześle Gwinna z przestrzeloną głową. Szeroko otwarte oczy czarnoksiężnika nie widziały już niczego. Tracy stał nieruchomo przez kilka minut. Dyszał ciężko. Potem wepchnął pistolet do kieszeni, podszedł do stołu i zabrał brązową książeczkę. Nie dotykał ciała, a wychodząc wytarł chusteczką klamki przy drzwiach. Gdy ogarnęła go przyjazna ciemność, odnalazł w płaszczu butelkę i pociągnął solidny łyk. Pomogło. — Nie mogłem przecież… — powiedział na głos i urwał. Rozejrzał się dookoła. Nic się nie poruszyło. Oprócz kota. Kot wynurzył się z mroku i popatrzył na Tracy’ego błyszczącymi, zielonymi oczyma. — Pozostaje jeszcze zemsta — oświadczył, kołysząc ogonem. — A ja jestem szczególnym typem familianta. Baldy był miły. Uciekaj, Samie Tracy. Nie będziesz miał kłopotów z policją. Za to będziesz miał kłopoty ze mną. I z moimi kumplami. Nie będzie łatwo, bo masz książkę, ale poradzę sobie. Ziewnął, machając na dziennikarza różowym języczkiem. Tracy pomyślał o efektach posthipnotycznych i wolno wyjął pistolet. Kot znikł, z magiczną niedbałością kotów. Człowiek pokiwał głową i zszedł ze schodów. Wsiadł do Samochodu i nerwowymi ruchami włączył silnik. Nie było łatwe zawrócenie samochodem na wąskiej, krętej drodze, lecz Tracy poradził sobie bez większych trudności. Jadąc na drugim biegu wzdłuż kanionu, wpatrywał się w czarną linię na środku jezdni i myślał intensywnie. Morderstwo. I to pierwszego stopnia. Na szczęście nie zostawił śladów. Przygryzł wargę. Robił się nerwowy i strzelał do cieni. To pech, że za tym szczególnym cieniem znalazł się Gwinn. Ale… Ale nic nie da się na to poradzić, a rozpamiętywanie całego zdarzenia byłoby rzeczą najgorszą z możliwych. Najlepiej zapomnieć o wszystkim. Do licha, za dawnych lat w Chicago morderstwo nie było niczym szczególnym. Więc dlaczego teraz miałoby być? A jednak było. Tracy zawsze starał się zachować czyste ręce. Dzięki naturalnej skłonności do kompensacji przyzwyczaił się do tolerancyjnego traktowania swej działalności na polu szantażu. Na tym świecie nagroda w wyścigu należała do szybkich. Wolny koń był przegrany, chyba że dostał w żyłę. A jeśli ktoś był na tyle sprytny, by użyć sztucznego stymulatora, to nie musiał od razu być draniem. Chyba że według sztywnych norm, którymi Tracy się nie przejmował. Jeśli byłeś dość sprytny, żeby położyć łapę na lewej forsie, to dobrze. I lepiej, o wiele lepiej, niż żyć tylko z reporterskiej pensji. Mimo to Tracy był wstrząśnięty. — Obrona własna — mruknął pod nosem i zapalił papierosa, co było karalne na tym zagrożonym pożarem obszarze. Zgasił go zresztą natychmiast. Nie chciał się narażać na zatrzymanie przez policję. Olbrzym, sękaty i groźny, stanął nagle w świetle reflektorów. W przypływie paniki Tracy szarpnął kierownicą. To był tylko dąb, ale złudzenie było przerażające. Przez moment widział ogromną twarz wiedźmy, poruszające się obwisłe wargi, płonące zielenią oczy. Wrażenie minęło, lecz ciągle czuł w ustach gorzki smak strachu. Skręcił w boczną drogę i zatrzymał się wpatrzony w pustkę. Niedobrze. Nie może sobie pozwolić na histerię. Pociągnął whisky, otrząsnął się i otarł usta grzbietem drżącej dłoni. Oparł się wygodnie, zamknął oczy i odetchnął głęboko. Za chwilę wszystko będzie w porządku. Droga kanionem była kręta i stroma; wolał nie ryzykować jazdy, dopóki ręce nie przestaną mu się trząść. Tymczasem przypomniał sobie dziennik Gwinna. Leżał obok niego na siedzeniu — brązowy tomik, trochę mniejszy niż ósemka. Tracy wziął go do ręki i zapalił lampkę. To dziwne, ale złote litery na okładce tworzyły napis „Samuel Tracy”. Tracy przyglądał im się długo. Ostrożnie dotknął palcem białego owalu — był gładki i szklisty, może z pergaminu. Potem otworzył książkę. Numer strony — 17 wypisany był w prawym górnym rogu dużymi, drukowanymi cyframi, pod nim zaś znajdowało się tylko jedno zdanie, napisane nierówno, chyba ręcznie. Brzmiało ono: „Wilkołaki nie wspinają się na dęby”. Tracy przeczytał je raz jeszcze. Nie zmieniło się. Zmarszczył czoło i przewrócił kilka kartek. „On bluffuje”. I to wszystko. Dwa słowa. Delikatnie mówiąc tajemnicze. Najwyraźniej nie był to dziennik Gwinna. Książka przypominała raczej „Finnegan’s Wake”. Tracy przeglądał ją dalej. Strona 25 głosiła: „Spróbuj przez przednią szybę”. A strona 26: „Wyznaj prawdę i nie lękaj się nikogo”. A parę kartek dalej Tracy znalazł zdanie: „Wszystkiemu zaprzeczaj”. Były też inne niejasne wskazówki: „Nie martw się słabymi zbiorami”, „Celuj mu w oko”, „Nic nie mów, póki nie wrócisz na Ziemię” i „Spróbuj jeszcze raz”. Jak na zbiór aforyzmów książka była bardziej niż trochę zagadkowa. Tracy miał dziwne uczucie, że oto stanął na skraju tajemnicy — i to w jakiś sposób ważnej. Tyle, że nie potrafił jej rozgryźć. Do diabła z tym wszystkim. Gwinn miał fioła, a książka nic nie znaczyła. Albo… Robiło się chłodno. Tracy skrzywił się, rzucił tomik na siedzenie i zapalił silnik. Jedyną niewyjaśnioną kwestią było jego nazwisko na okładce. Poprzednio widniało tam nazwisko Gwinna… ale czy naprawdę? Przemyślawszy całą sprawę, nie był tego całkiem pewien. A ten brak pewności uspokajał. Wycofał wóz, wykręcił i ruszył wzdłuż kanionu odbijając na Laurel, do głównej szosy. Jak zwykle był duży ruch, gdyż trasa ta stanowiła skrót pomiędzy Hollywood a Doliną. Wypadek nie był zupełnie niespodziewany. Po lewej stronie szosy biegł rów, z prawej rosło drzewo. Reflektory wyłuskały z mroku coś, co w tym drzewie absolutnie nie było normalne. Po raz drugi Tracy dostrzegł szarą, pomarszczoną, krzywą twarz wiedźmy, rozwarte w uśmiechu bezzębne usta, niekształtną głowę poruszającą się jakby w geście powitania. Był pewny, że widział wplątaną jakoś w pień i gałęzie monstrualną figurę kobiety. Drzewo nabrało ludzkich kształtów. Skręciło się, rozciągnęło i przygarbiło szerokie ramiona, a potem kołysząc się, pochyliło ku drodze. Runęło. Tracy wstrzymał oddech i wcisnął akcelerator, równocześnie skręcając w lewo. Zimny silnik zakaszlał z wyrzutem, nie dając dodatkowej mocy. I to był pech. Drzewo zwaliło się, gruby konar zdawał się sam wpychać pod koła. Z nieprzyjemnym hukiem strzeliły opony. Będąca skutkiem bezpośredniego zagrożenia, zatykająca dech słabość sparaliżowała reportera, a jego coupe przetoczył się przez pobocze, przewrócił na dach i koziołkując ześliznął w dół, aż znieruchomiał na boku. Tracy’emu dudniło w głowie, jakby znalazł się wewnątrz dzwonu, przeszywały go ostre rozbłyski bólu. Utknął, zablokowany kołem kierownicy, która szczęśliwie nie pękła. Uniknął przynajmniej nabicia na wał. Po omacku sięgnął do stacyjki, by wyłączyć zapłon, ale iskierka ognia powiedziała mu, że już za późno. Wóz stał w płomieniach. Tracy z wysiłkiem próbował się wyprostować. Hartowane szyby nie rozbiły się, sięgnął więc nad głowę, do drzwi. Były zablokowane. Widział gwiazdy i przesłaniający je częściowo słup dymu. Czerwony poblask był coraz silniejszy. Kiedy ogień dotrze do zbiornika z benzyną… Z daleka dobiegały go krzyki: to nadchodziła pomoc, lecz pewnie nie zdąży na czas. Z cichym jękiem ponownie naparł na drzwi. Nie mógł ich ruszyć. Gdyby udało mu się wybić szybę… Rozejrzał się za czymś ciężkim, lecz nie zauważył niczego. Skrytka w desce rozdzielczej zaklinowała się, a w niewygodnej pozycji nie potrafił zdjąć buta. Coraz wyraźniej czuł ostry zapach benzyny. Coś ostrego wbijało mu się w bok. Sięgnął ręką, mając nadzieję, że może uda mu się oderwać jakiś kawałek metalu. Stwierdził, że trzyma w ręku książkę. Biały owal lśnił, a w jego wnętrzu czerniały dwie arabskie cyfry: 25 Instynkt samozachowawczy wyostrzył jego zmysły. Pamięć podsunęła wspomnienie tego, co przeczytał na 25 stronie książki. Tajemnica wyjaśniła się nagle. „Spróbuj przez przednią szybę”. Tracy pchnął dłonią szklaną płytę i szyba wypadła. Poczuł podmuch chłodnego powietrza na spoconej twarzy. Trzask płomieni stał się głośniejszy. Mocno ściskając książkę, wydostał się przez otwór, zdzierając skórę z goleni. Potem dysząc, biegł rowem, póki nie znikł z tyłu czerwony blask ognia. Usłyszał potężny huk, świadczący o eksplozji zbiornika. Wtedy poczuł, że opuszczają go siły. Usiadł i spojrzał na książkę — była teraz tylko cieniem ledwie widocznym w słabym świetle księżyca. — O Boże! — powiedział. Po chwili włożył książkę do kieszeni swego podartego płaszcza i wyszedł na drogę. Na poboczu stały zaparkowane samochody, pełno było ludzi z latarkami. Tracy powoli ruszył w ich stronę. Odczuwał irytację na myśl o zbliżającej się scenie. Jedyne, czego teraz pragnął, to możliwość zbadania książki gdzieś na osobności. Przekroczył już miejsce, do którego sięgał jego sceptycyzm. Co prawda widział już na tyle dużo rzeczy niezwykłych, by pozbyć się łatwowierności. Cała ta historia mogła być zwykłym przypadkiem, nie sądził jednak, by tak było. Nastąpiło, jak zwykle przy takich okazjach, zamieszanie, wypytywania, głośne bezcelowe rozmowy i zapewnienia ze strony Tracy’ego, że nie jest ranny. W końcu w towarzystwie policjanta poszedł do pobliskiego domu i zadzwonił do swojej firmy ubezpieczeniowej. Tymczasem wezwano taksówkę. Tracy polecił kierowcy zatrzymać się przy pewnym zacisznym barze, gdzie wypił kilka kieliszków whisky, zanim dotknął spoczywającej w kieszeni książki. Wolał nie oglądać jej tutaj. Zresztą światło nie było zbyt dobre — być może zgodnie z zasadą, że człowiek nie wygląda najlepiej, kiedy jest spięty. Odzyskawszy siły, świadom narastającego w nim podniecenia, Tracy dotarł w końcu do swojego mieszkania w Wildshire. Zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. Przez chwilę po prostu stał nieruchomo i rozglądał się. Potem podszedł do kanapy, zapalił lampkę i wyjął książkę z kieszeni. Biały dysk był pusty. Na matowej brązowej oprawie lśniło wytłoczone złotymi literami jego nazwisko. Otworzył na stronie 25. Było tam napisane: „Spróbuj przez przednią szybę”. Tracy zamknął książkę i otworzył ją na wyklejce, która była czysta. Następna strona okazała się bardziej interesująca. Znów rzuciło mu się w oczy wypisane znajomym charakterem jego nazwisko. „Drogi panie Tracy. Odkrył pan już, być może, niezwykłe własności grimoire’u. Jego możliwości są ograniczone, a każdy właściciel ma prawo skorzystać ze wskazówek zawartych na dziesięciu stronach. Proszę używać ich oszczędnie. Pozdrowienia od autora.” Tajemnicze, lecz wymowne. Tracy spróbował znaleźć w słowniku grimoire, ale nie było takiego słowa. Niezbyt dokładnie przypominał sobie, że oznaczało ono magiczną księgę, zbiór zaklęć. Zamyślony jeszcze raz przerzucił kartki. Zaklęcia? Raczej rady. Bez wątpienia rada dotycząca przedniej szyby jego coupe nadeszła w samą porę. Tracy uśmiechnął się krzywo. Przynajmniej jedną korzyść odniósł z wypadku — zapomniał o morderstwie. A może nie powinien. Jeśli policja zacznie coś podejrzewać… Ale niby dlaczego? Jego obecność w Laurel Canyon łatwo da się wytłumaczyć, była to w końcu uczęszczana droga. A ciało Gwinna w samotnym domu jeszcze przez długie dni może pozostać nieodkryte. Wstał, zdjął podarty płaszcz i z niesmakiem rzucił go w kąt. Lubił się dobrze ubrać i uczucie to było niemal zmysłowe. Potem poszedł do łazienki wziąć prysznic i natychmiast z niej wyszedł ścigany kłębami pary. Wrócił, zabierając leżącą na kanapie książkę. Czekała na taborecie, kiedy się kąpał, wkładał piżamę i szlafrok. Trzymał ją w ręku, gdy wrócił do pokoju, nie spuszczał z niej oka, kiedy przygotowywał sobie drinka. Trunek był mocny i sącząc go powoli Tracy czuł, jak ciepła, kojąca ociężałość ogarnia jego ciało i umysł. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, jak rozdygotane miał nerwy. Siedząc wygodnie, zastanawiał się nad książką. Czary? Czy w ogóle istnieje coś takiego? Przerzucił kartki, ale ich treść nie zmieniła się ani trochę. To niesamowite i wbrew logice, jak to zdanie o szybie ocaliło mu życie. A inne strony? Na większości z nich wypisano zdania pozbawione sensu do granicy obłędu. „Wilkołaki nie wspinają się na dęby.” I co z tego? Tracy dolał sobie whisky. Trochę przekraczał swoją zwykłą normę, ale powody były oczywiste. Nie odczuwał jednak żadnych objawów nadużycia alkoholu, może z wyjątkiem potu na opalonym wysokim czole. — Ta sprawa powinna rozwinąć się w coś interesującego — powiedział cichy głos. To był kot. Piękny, tłusty, o lśniącym futrze, siedział na krześle naprzeciw dziennikarza i wpatrywał się w niego tajemniczym spojrzeniem. Ruchliwa kocia mordka i język, pomyślał Tracy, są nieźle dostosowane do ludzkiej mowy. Kot poruszył mięśniami barków. — Dalej sądzisz, że to brzuchomówstwo? — zapytał. — Czy doszedłeś już do halucynacji? Tracy wstał, przeszedł przez pokój i ostrożnie wyciągnął rękę. — Chciałbym się upewnić, że jesteś prawdziwy — powiedział. — Mogę…? — Tylko delikatnie. Nie próbuj żadnych sztuczek. Pazury mam ostre, a czary znam jeszcze ostrzejsze. Usatysfakcjonowany dotykiem ciepłego futra Tracy cofnął się i spojrzał na zwierzę w zamyśleniu. — No dobra — oświadczył. — Doszliśmy przynajmniej do tego, że rozmawiam z tobą uznając, że istniejesz. W porządku. Kot kiwnął głową. — Zgadza się. Przyszedłem ci pogratulować tego, jak zgrabnie wywinąłeś się driadzie. Chcę cię także zapewnić, że nie zamierzam rezygnować. Tracy usiadł. — Driadzie? Zawsze myślałem, że driady są piękne. Jak nimfy. — Bajki — stwierdził krótko kot. — Grecki odpowiednik kaczki dziennikarskiej. Satyry, mój drogi, kochały się tylko z młodymi, płochymi driadami. Te starsze… No cóż, nie wiem, czy potrafiłbyś sobie wyobrazić, jak wygląda driada kalifornijskiej sekwoi. — Chyba tak. — Mylisz się. Im starsza jest istota antropomorficzna, tym mniej wyraźne są linie podziału. Zauważyłeś kiedyś bezpłciowość ludzi starych? Oczywiście, umierają, zanim rzecz się bardziej rozwinie. Zaciera się granica między istotą ludzką i bogiem, potem między istotą ludzką i zwierzęciem, później między zwierzęciem a rośliną. W końcu pozostaje tylko jednolita świadoma masa. Poza nią lepiej się nie posuwać. A driady sekwoi poszły dalej. Czujne i nieprzeniknione kocie oczy przyglądały mu się uważnie. Tracy wyczuwał, że ta rozmowa kryje jakiś określony cel. — Przy okazji — na imię mi Meg — poinformował kot. — Samica, jak przypuszczam? — W tym wcieleniu. W środowisku naturalnym familianty są bezpłciowe. Lecz kiedy istoty obce manifestują się na ziemi, ograniczają je prawa ziemskie… przynajmniej w pewnym zakresie. Pewnie zauważyłeś, że nikt oprócz ciebie nie widział driady. — Nikogo w pobliżu nie było. — Otóż to — stwierdziła z satysfakcją Meg. Tracy zamyślił się, bardziej niż kiedykolwiek świadom tego, że prowadzi walkę z tym stworzeniem. — No dobrze — kiwnął głową. — Przejdźmy do konkretów. Byłaś tym, no… familiantem Gwinna. Co z tego wynika? — Służyłam mu. Familiant, Tracy, służy magowi jako katalizator. — Mogłabyś to powtórzyć? — Kataliza: reakcja chemiczna przyspieszana przez obecność trzeciej, nie reagującej substancji. Czytaj: „magiczna” zamiast „chemiczna”. Weź cukierek, wodę, dodaj kwas siarkowy, a otrzymasz glukozę i lewulozę. Weź pentagram, krew wołu, dodaj mnie, a otrzymasz demona imieniem Pharnegar. Jest duchem–różdżkarzem — dodała Meg. — Bywa pomocny przy szukaniu ukrytych skarbów, ma jednak swoje ograniczenia. Tracy zastanowił się. Wszystko to brzmiało logicznie. Przez całe wieki podania ludowe wspominały o familian — tach czarowników. Zastosowanie tych stworzeń zawsze było problematyczną kwestią. Osławieni słudzy diabła? Bzdura! Katalizator był jakoś łatwiejszy do zaakceptowania, zwłaszcza dla biednego, otumanionego alkoholem mózgu Tracy’ego. — Może moglibyśmy się dogadać — powiedział, spoglądając na Meg. — Jesteś teraz bez pracy, nie? A mnie przydałoby się trochę wiedzy czarnoksięskiej. — Marne szansę — odparła pogardliwie kotka. — Czy tobie się wydaje, że magię można opanować na kursie korespondencyjnym? To zawód wymagający wysokich kwalifikacji, umiejętności posługiwania się precyzyjnymi narzędziami, wyćwiczonej intuicji… o Panie, Tracy, to więcej niż studia uniwersyteckie. Trzeba być urodzonym lingwistą, żeby sobie poradzić z zaklęciami. I mieć wytrenowane, błyskawiczne reakcje. Doskonałe wyczucie czasu. Gwinn uczył się dwadzieścia trzy lata, zanim dostał koźlą skórę. No i oczywiście istnieje jeszcze pewna wstępna formalność dotycząca zapłaty. Tracy chrząknął. — Ty najwyraźniej znasz czary. Dlaczego nie mogłabyś…? — Ponieważ — wyjaśniła bardzo łagodnie Meg — zabiłeś Gwinna. Nie przeżyję go. A miałam nadzieję spędzić na Ziemi jeszcze dekadę czy dwie. W tej płaszczyźnie jestem zwolniona od pewnych nieprzyjemnych obowiązków, które oczekują mnie gdzie indziej. — Piekło? — Wyrażając się antropomorficznie, tak. Ale twoja i moja idea Piekła są całkowicie odmienne. To zresztą naturalne, jako że w normalnym stanie moje zmysły nie są identyczne z twoimi. Meg zeskoczyła z krzesła i zaczęła przechadzać się po pokoju. Tracy namacał w kieszeni książkę i zacisnął ją w dłoni. — To będzie interesująca rozgrywka — oświadczyła kotka. — Książka będzie dla ciebie cenną pomocą, ale ja mam swoje czary. — Jesteś zdecydowana… mnie zabić — Tracy sięgnął po płaszcz. — Dlaczego? — Mówiłam ci już. Z zemsty. — Nie dogadamy się? — Nie — odrzekła Meg. — Nic, co mógłbyś mi zaproponować, nie jest dla mnie interesujące. Pokręcę się po okolicy i wezwę salamandrę albo coś takiego, żeby się ciebie pozbyć. — A gdybym władował ci kulkę? — Tracy wyjął z płaszcza rewolwer i wycelował go. — Jesteś stworzeniem z krwi i kości. No więc? Kotka usiadła i spojrzała na niego spokojnie. — Spróbuj — powiedziała. Bez żadnego rozsądnego powodu, nagle, reporter poczuł się przestraszony. Opuścił broń. — Wolałabym — stwierdziła Meg — żebyś spróbował mnie zabić. — Do diabła — burknął Tracy i wstał, nie wypuszczając książki z ręki. — Zrobię sobie jeszcze drinka. Zatrzymał się, uderzony nagłą myślą. — Mimo wszystko możesz jednak być halucynacją. Pijacką. W takim przypadku… — uśmiechnął się. — Czy mogę cię poczęstować miseczką śmietanki? — Dziękuję — odparła kotka z wdzięcznością. — Bardzo chętnie. Nalewając śmietankę na spodek Tracy wyszczerzył zęby do swojego odbicia w szybie okiennej. — Toujours gai — powiedział sam do siebie. — Może powinienem dodać trucizny na szczury… do licha! Meg chłeptała śmietankę nie spuszczając wzroku z Tracy’ego, który dzielił swą uwagę pomiędzy whisky i książkę — Zastanawiam się nad tą książką — powiedział. — Wydaje się, że nie ma w niej nic magicznego. Czy te rady pojawiają się tak jak… jak przekazy jasnowidza? Kotka prychnęła cicho. — To nie tak — wyjaśniła. — Książka ma pięćdziesiąt stron. Można na nich znaleźć rozwiązanie każdego możliwego do pomyślenia ludzkiego problemu. — To śmieszne — Tracy zmarszczył brwi. — Naprawdę! Historia lubi się powtarzać, a istoty ludzkie żyją życiem odbitek. Czy nie przyszło ci do głowy, że wzorzec życia człowieczeństwa można wyrazić ciągiem równań? Pięćdziesięciu równań, o ile się nie mylę. Gdyby posunąć się dostatecznie daleko, dałoby się znaleźć najmniejszy wspólny mianownik, lecz to przekracza ludzką zdolność pojmowania. Jak rozumiem, autor tej książki przeanalizował historie życia ludzkich istot i skondensował je we wzorach podstawowych, po czym wyraził owe równania w formie sentencji gramatycznych. To zwykła kwestia semantyki. — Chyba nic nie rozumiem. Chwileczkę, może jednak. 13ab minus b równa się 13a. „13ab” oznacza jaja: Nie licz kurcząt, póki się nie wyklują. — Mętne rozumowanie, ale złapałeś ideę — przyznała Meg. — Tyle, że zapomniałeś o kwoce. — Inkubatorze — poprawił Tracy z roztargnieniem i zamyślił się. — Mówisz więc, że jest w niej odpowiedź na każdy ludzki problem. A co z tym: „Wilkołaki nie wspinają się na dęby”? Jak często można spotkać wilkołaka? — W grę wchodzi pewien symbolizm. A także osobiste asocjacje psychologiczne. Nawiasem mówiąc, trzeci od końca właściciel tej książki był wilkołakiem. Byłbyś zaskoczony widząc, jak pięknie to wszystko pasuje. — Kto ją napisał? Kotka cudownie płynnym gestem wzruszyła ramionami. — Jakiś matematyk, naturalnie. O ile znam sprawę, to ta idea była jego hobby. — Szatan? — Nie podniecaj się. Istoty ludzkie nie są ważne. Ziemia nie jest ważna, chyba że jako rozrywka intelektualna dla innych. To prymitywny świat, spokojny i w ogóle. Zbyt nikły czynnik niepewności. Tracy wybuchnął śmiechem. — Właśnie zdałem sobie sprawę — wyjaśnił po chwili — że siedzę tutaj i dyskutuję z kotem o semantyce. Ale Meg zniknęła. Znajomość z nieprzyjacielem ma destrukcyjny wpływ na czujność i nie ma wątpliwości, że kot wiedział o tym doskonale. Fakt, że Meg piła jego śmietankę — odpowiednik chleba i soli — nie miał znaczenia. Koty są amoralne, a familianty w dodatku niemoralne. Ta mieszanka była bardzo niebezpieczna. Tracy jednak, z umysłem lekko zamglonym przez whisky, ścisnął książkę jak tarczę i czuł się bezpieczny. Myślał o formułach logiki. — To kwestia dedukcji — mruczał. — Przypuszczam, że ten,… autor zrobił masę wykresów i takich różnych i w ten sposób doszedł do swoich wniosków. I sprawdził je indukcyjnie. Fiuu! Ta myśl przyprawiła o zawrót głowy. Przyjrzał się książce. Biały krąg na okładce błyszczał znowu. Pojawił się na nim numer. Tracy poczuł, że żołądek podjeżdża mu do gardła. Strona 34. Rozejrzał się szybko, oczekując najgorszego. Mieszkanie jednak wydawało się niezmienione. Meg nie wróciła. Strona 34 informowała: „Kanarki potrzebują tlenu”. Kanarki? Tracy przypomniał sobie. Parę dni temu jeden z przyjaciół podarował mu kosztownego kanarka trelującego, którego jeszcze nie zdążył się pozbyć. Klatka wisiała w kącie przykryta białą szmatką. Nie dobiegał stamtąd żaden głos. Tracy podszedł i ściągnął przykrycie. Kanarek nie czuł się najlepiej. Z szeroko rozwartym dziobkiem leżał na dnie klatki i prężył łapki. Tlenu? Tracy gwizdnął cicho i skoczył do okien. Otworzył wszystkie, jedno po drugim. Od podmuchu chłodnego powietrza zakręciło mu się w głowie — nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo jest pijany. Jednak to nie whisky była winna mdłościom, jakie odczuwał. Przygryzł wargę, obserwując, jak kanarek powoli wraca do życia. Powietrze w pokoju nie było zanieczyszczone na tyle, żeby go zabić. To nie kopalnia. Kopalnia… gaz… tak! Zaciskając zęby, Tracy opadł na kolana obok grzejnika gazowego. Tak jak przypuszczał: regulator był odkręcony do oporu. Słyszał ciche syczenie. Meg liczyła nie tylko na magię. A kocie łapy były sprawnymi narzędziami. Tracy zakręcił zawór i zrobił obchód mieszkania. W sypialni znalazł jeszcze jeden otwarty grzejnik. Kanarek tymczasem doszedł do siebie i zaćwierkał słabo. Dziennikarz przykrył klatkę i zastanowił się. Książka! Cyfry na okładce zbladły, a Tracy poczuł nowy przypływ strachu. Mógł z niej skorzystać dziesięć razy. Zużył już dwa. Czyli zostało osiem — tylko osiem. A Meg miała masę pomysłów i była zdecydowana się zemścić. Jakaś niewyraźna myśl zaświtała mu w głowie, lecz nie zdołała się wykrystalizować. Odprężył się, zamknął oczy i po chwili myśl wyszła z ukrycia. Miał do dyspozycji magiczną moc o potencjalnie nieograniczonych możliwościach. Brązowa książeczka zawierała rozwiązania wszystkich ludzkich problemów. Gdyby posiadał ją Napoleon, albo Luther, albo Cezar — ha! Życie to ciąg problemów. A ludzie nie potrafili sobie uświadomić pełnej formy równania. Dlatego popełniali błędy. Ale książka, pomyślał Tracy, podaje właściwe odpowiedzi. Cóż za ironia losu, że taka potęga pójdzie na marne — do tego bowiem sprowadzała się sytuacja. Mógł skorzystać z dziesięciu rozwiązań; potem Meg zrealizuje swą zemstę, nie powstrzymywana kontrmagią książki. Co za strata! Tracy przycisnął palce do skroni. U jego stóp znalazła się kopalnia złota i starał się wymyślić jakiś sposób skorzystania z niej. Za każdym razem, kiedy zagrozi mu niebezpieczeństwo, książka poda rozwiązanie zgodnie z równaniami logiki. Potem jej magia przejdzie w stan — jeśli można go tak określić — bezczynności. Chwileczkę. Gdyby Tracy’emu zagroziła ruina finansowa, z pewnością stan ten sklasyfikowany byłby jako niebezpieczeństwo. Chyba że znaczenie tego słowa obejmowało jedynie zagrożenie fizyczne. Miał nadzieję, że nie było takich ograniczeń. Przy takim założeniu, jeżeli stanie w obliczu ruiny, książka poda numer strony, która go ocali. Czy wszakże jedynie sposób przywrócenia poprzedniego stanu finansów? Nie, gdyż stan ten okazał się niepewny, niebezpieczny poprzez sam fakt swej redukcji. Rozumowanie to było być może nieco kazuistyczne, lecz Tracy był pewien, że potrafi dobrze rozegrać swoje atuty. Chciał pieniędzy. Doskonale. Postawi się w sytuacji, gdzie finansowa ruina będzie nieunikniona, a wtedy książka przyjdzie mu z pomocą. Miał nadzieję. Jeszcze tylko osiem razy mógł odwołać się do jej pomocy i nie mógł sobie pozwolić na próby. Przejrzał książkę zastanawiając się, czy nie mógłby sam użyć zawartych w niej informacji. Rzecz nie wydawała się prawdopodobna. „Zaprzeczaj wszystkiemu” na przykład. Bez wątpienia w pewnych okolicznościach była to znakomita rada. Ale któż mógł wiedzieć, że te okoliczności nastąpiły? Oczywiście jedynie książka. Albo „Morderca czeka”. Świetna rada! Dla Cezara byłaby bezcenna, właściwie dla większości cezarów. Wiedząc, że zabójca czai się w zasadzce, łatwo byłoby podjąć odpowiednie środki ostrożności. Ale nie można przecież mieć się na baczności przez cały czas. Logika była bez zarzutu w całej rozciągłości. Brakowało tylko jednego elementu — zmiennej czasowej. A wartość tej zmiennej całkowicie zależała od wzorca życia właściciela książki. W oczywisty sposób było zupełnie niemożliwe, by stanowiła ona jakąkolwiek rozsądną stałą. Poza tym istniała jeszcze Meg — morderczo aktywna i zdecydowana się zemścić. Gdyby Tracy użył książki — gdyby potrafił jej użyć — by zdobyć to, czego pragnął i wykorzystał przy tym pozostałe osiem szans, pozostałby bezbronny wobec ataku. Bogactwo i sława nie znaczą wiele dla trupa. Za oknem dostrzegł czerwony blask. W pole widzenia wpełzło niewielkie, podobne do jaszczurki stworzenie. Miało na łapach przyssawki, jak gekon. Gdy weszło na parapet, wokół rozszedł się słaby zapach palonej farby. Zwierzątko miało barwę rozpalonego do czerwoności metalu. Tracy spojrzał na książkę. Nie zmieniła się, nie było więc niebezpieczeństwa. Lecz mogłoby być — gdyby nie zakręcił gazu. Wystarczy wprowadzić ognistą salamandrę do wypełnionego łatwopalną mieszanką pomieszczenia i… Tak. Tracy wziął syfon i wypuścił na salamandrę strumień wody sodowej. Pojawiły się obłoczki pary, zwierzę zasyczało i spadło tam, skąd przyszło. Doskonale. Wciąż jeszcze miał osiem możliwości. Osiem posunięć, w których musi przechytrzyć i zniszczyć Meg. Nawet mniej. Jak najmniej, jeśli coś jeszcze ma pozostać. A musi pozostać, gdyż w przeciwnym razie poziom życia Tracy’ego nie ulegnie zmianie. Uniknięcie zagrożenia nie wystarczyło. Chciał… Czego? Wziął papier i ołówek, po czym usiadł, żeby przemyśleć całą sprawę. Szczęście było pojęciem zbyt nieprecyzyjnym, kolejną zmianą zależną od osobnika. Władza? Kobiety? Pieniądze? Miał to wszystko w wystarczających ilościach. Bezpieczeństwo? Bezpieczeństwo. To była stała ludzka wartość. Bezpieczeństwo przed groźnymi cieniami przyszłości. Tyle, że nie mógł po prostu pragnąć bezpieczeństwa. Książka nie działała w taki sposób. Jak się zdawało, abstrakcje nie mieściły się w jej zakresie. Co daje ludziom bezpieczeństwo? Pieniądze — to była pierwsza z narzucających się odpowiedzi. Nie zadowoliła go jednak. Spróbował z innej strony: kto był bezpieczny? Paisanos byli na ogół spokojniejsi od potentatów, lecz Tracy nie chciał być paisano. A Hernick, wydawca? Bezpieczeństwo? Raczej nie. Nie wtedy, kiedy całemu światu brakowało stabilności. W końcu niczego nie wymyślił. Być może najlepszym rozwiązaniem byłoby postawienie się w najgorszej możliwej sytuacji i pozostawienie reszty książce. A jeśli zawiedzie? To mogło się zdarzyć, Tracy jednak był graczem. A co było najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przydarzyć? Odpowiedź była oczywista: utrata książki. Drewno leżało przygotowane na ruszcie kominka. Tracy przytknął zapałkę do zgniecionej gazety i patrzył, jak zaczynają pełgać płomienie. Zatrzaskały płonące szczapy. Jeżeli świadomie postawi się w beznadziejnej sytuacji, książka wyjawi mu logiczne panaceum, lekarstwo na wszystko rozwiąże wszystkie jego problemy. Warto było spróbować. Tracy uśmiechnął się, dumny ze swego sprytu. Rzucił książkę w ogień, frontem do góry. Płomienie lizały ją żarłocznie. Na białym owalu natychmiast pojawiły się dwie cyfry: 43 Ostateczna odpowiedź! Lekarstwo na utratę książki! Tracy wyciągnął rękę i porwał książkę spomiędzy płonących szczap. Brązowa okładka trochę się przypaliła, lecz kartki były nienaruszone. Dysząc trochę chrapliwie, otworzył na stronie 43. Napis głosił, z dziecięcą jakby złośliwością: „Słusznie”. Tracy wstał. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Chwycił pustą szklankę i cisnął nią w ścianę. Potem podszedł do okna i niewidzącym wzrokiem zapatrzył się w noc. Pozostało siedem możliwości. Tracy spał dość dobrze, bez snów, za to z książką pod poduszką. Rankiem przygotował się do oczekujących go przejść przy pomocy zimnego prysznica i czarnej kawy. Nie miał złudzeń co do nadchodzących zdarzeń. Meg nie zareagowała. Było już późno, gdy zjawił się w Journalu. Ukośne promienie słońca wpadały przez zakurzone szyby do pomieszczeń działu miejskiego, gońcy biegali tam i z powrotem z tekstami, a wszystko razem przypominało dekorację do jakiegoś filmu o życiu redakcji. Maszynistki pilnie przepisywały, a przeszklone ścianki działowe w tylnej części hali nasuwały na myśl wściekłych wydawców, gotowych posyłać wybitnych reporterów w niebezpieczne misje. Fotograf Tim Hatton stał w kącie i z ponurą miną bawił się kostką. — Cześć, Sam — powiedział, nie wyjmując z ust papierosa. — Chcesz skręta? MacGregor, facet z Denver, który zęby zjadł na redakcyjnej robocie, podniósł znad biurka łysą głowę i łypnął okiem na Tracy’ego. — Tim Hatton oglądał filmy — oświadczył zachrypniętym głosem. — Tim Hatton przeczytał wszystko o Charlie MacArthurze i Benie Hacht. Od szczeniaka pisuję teksty po całym kraju, ale nawet u Bonfilsa nie spotkałem faceta bardziej zdecydowanego, żeby zostać dziennikarzem. Już niedługo, Tracy, zacznie ci opowiadać o swoim kacu i proponować łyczek z tej ślicznej srebrnej buteleczki, którą nosi w kieszeni. Ech, młodość! MacGregor zjadł cząstkę cytryny i wrócił do pracy. — Nudziarz — stwierdził Hatton, któremu poczerwieniały uszy. — Dlaczego stale się mnie czepia? — Wyjdź na miasto i trzaśnij mordercę — poradził MacGregor. — Przedrzyj się przez kordon policji, to znaczy gliniarzy, chciałem powiedzieć, wejdź do budynku, w którym osaczono Wroga Publicznego Numer Jeden. Chciałbym, żeby nigdy nie wynaleziono filmu. Bo potem takie szczeniaki z mlekiem pod nosem przychodzą tu z nadzieją spotkania Eddie Robinsona za biurkiem miejskiego. Tracy przeglądał wilgotny jeszcze numer Journalu, zastanawiając się, czy odkryto już zwłoki Gwinna. — Te czasy już minęły, Tim — powiedział z roztargnieniem. — To ty tak twierdzisz — burknął Hatton i spojrzał na zegarek. — Za pół godziny mam spotkanie z Barneyem Donnem. I co? — Barney Donn — wyrecytował mechanicznym głosem MacGregor. — Następca Arniego Rothsteina, chicagowskiego barona piwa za Ala Capone, odsiedział swoje za oszustwa podatkowe, największy hazardzista na Florydzie, opuścił Hialeah tydzień temu. Co on tutaj robi? — Właśnie chcę się dowiedzieć — odparł Hatton. — Ten facet to sensacja. Tracy odłożył gazetę. — Pójdę z tobą. Znałem kiedyś Barneya. Nie wspominał o tym, że kiedyś szantażował Donna i wyciągnął z niego parę kawałków, więc teraz przybycie pokerzysty do Hollywood trochę go zaniepokoiło. Czy była to robota Meg? Donn miał dobrą pamięć i wzięcie byka za rogi może się okazać mądrym posunięciem. MacGregor zgryzł cząstkę cytryny. — Pamiętaj o Rothsteinie — odezwał się cynicznie. Hatton zaklął od niechcenia i wziął swój aparat. — Gotów, Sam? — Tak — Tracy rzucił Journal. Nie było nic o Gwinnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie sprawdzić jeszcze w kartotece zgonów, postanowił jednak nie ryzykować. Wyszedł za Hattonem z redakcji, minął portiera i zobaczył,, jak fotograf, leniwie wypuszczając nosem dym, wkłada swój wygnieciony kapelusz. Biurowy kot przyprawił Tracy’ego o wstrząs, lecz niemal natychmiast spostrzegł, że to nie Meg. Tym niemniej zwierzak dostarczył mu tematu do rozmyślań: zaczął się zastanawiać, czego tym razem spróbuje familiant. On i Meg znaleźli się w przeciwnych położeniach: kotka miała do dyspozycji niewiele czasu, za to mnóstwo czarów; Tracy prawie nie znał czarów, lecz gra na czas dawała mu przewagę. Meg powiedziała, że nie przetrwa Gwinna. Ile jeszcze pożyje? A może będzie się stawać coraz bardziej przejrzysta, aż zniknie zupełnie? Tymczasem miał książkę. Ciągle jednak nie wiedział, jak mógłby ją wykorzystać. Miał ją ze sobą na wypadek, gdyby Barney Donn pracował dla Meg. Hazardzista miał opinię rzetelnego faceta, lecz był zdecydowanie trudnym klientem. Recepcjonista w hotelu spytał ich o nazwiska i od razu posłał na górę. To był duży hotel, jeden z najlepszych w Los Angeles. A Donn wynajął apartament. Powitał ich w drzwiach — krępy, śniady mężczyzna, błyskający zębami w szerokim uśmiechu. — Rany! Sam Tracy! — zawołał. — Co to za frajer się z tobą przyturlał? — Cześć, Barney. To jest Tim Hatton. Obaj jesteśmy z Journalu. I zostaw te powiedzonka. I bez tego napiszemy o tobie tak, że będziesz z nas zadowolony. Donn zachichotał. — Wchodźcie. W Chi przyzwyczaiłem się do slangu i nie mogę przestać. Jestem jak Jekyll i Hyde. No, wchodźcie. Tracy nie uspokoił się do końca. Gdy Hatton wszedł do pokoju, został trochę z tyłu i pociągnął Donna za rękaw. Hazardzista otworzył swe duże, piwne oczy. — Co jest? — Co ty tu robisz? — Wakacje — wyjaśnił Donn. — I chcę trochę pograć. Słyszałem miłe rzeczy na temat tego miasta. — To jedyny powód? — Tak… ach, rozumiem. Myślisz… — zachichotał znowu. — Posłuchaj, Tracy. Raz już mnie wycisnąłeś, ale więcej już ci się nie uda. Wyczyściłem sobie kartotekę, jasne? — Ja też — stwierdził dość dwuznacznie dziennikarz. — Szczerze mówiąc, przykro mi, że musiałem cię wtedy prosić o tę forsę, ale… — Pieniądze… — Donn wzruszył ramionami. — Łatwo je zarobić. Jeśli myślisz, że mam do ciebie żal, to nie. Pewnie, chciałbym wydostać od ciebie ten szmal i wyrównać rachunki, ale, do licha, nigdy w życiu nikogo nie zabiłem. I złożywszy to uspokajające oświadczenie, wprowadził go do pokoju. Przy stole siedziało dwóch mężczyzn, miejscowych rekinów hazardu. Obserwowali Hattona, który robił sztuczki z kartami. Fotograf bawił się wyśmienicie. Papieros przypalał niemal jego dolną wargę, a on tasował i przerzucał karty z godną podziwu zręcznością. — Widzisz? — zapytał. — Może rozdamy? — zaproponował Tracy’emu Donn. — Już całe lata nie graliśmy ze sobą. Tracy zawahał się. — No dobra. Jedno czy dwa rozdania… ale nie mam zamiaru nadstawiać karku — wiedział, że Donn gra uczciwie, inaczej odmówiłby z miejsca. Whisky stała na stole. Pokerzysta nalał i rozdał szklanki. — Grałem trochę w samolocie, ale chcę sprawdzić, czy moje szczęście działa także w Kalifornii. Miałem dobrą passę w Hialeah. Zdrowie. — Wejście? — Hatton promieniał. — Pięćset. — Uh! — Niech będzie setka, na początek — uśmiechnął się Donn. — Może być? Hatton kiwnął głową i wyjął portfel. Tracy zrobił to samo, przeliczył banknoty i wymienił część na sztony. Obaj miejscowi gracze w milczeniu popijali whisky. Pierwsza pula była niewielka. Donn zgarnął ją małym stritem, żadnych szaleństw. Hatton wziął następną, a Tracy trzecią, przyjemnie pełną niebieskookich sztonów. — Jeszcze jedno rozdanie i wychodzę — oświadczył. — Och… — to był Hatton. — Zostań, jeśli masz ochotę — powiedział Tracy. — Gra jest uczciwa, ale Barney ma karciany zmysł. — Zawsze miałem — wtrącił Donn. — Już jako dziecko. Zostań jeszcze, Sam. Tracy pociągnął do strita, bezskutecznie. Donn wygrał. Zgarnął kupkę sztonów, a reporter wstał. — To byłoby wszystko, Barney. Zróbmy ten wywiad i będziemy lecieć. Albo ja polecę, jeżeli Hatton chce jeszcze pograć. — Zostań — powtórzył Donn patrząc Tracy’emu w oczy. — Przykro mi… — Posłuchaj, Sam — stwierdził rzeczowo hazardzista. — Mam takie wrażenie, jakbyś był mi winien trochę forsy. Dlaczego nie chcesz uczciwie zagrać? Słyszałem, że ostatnio nieźle stoisz. Na miłość boską, nie przesadzaj z ostrożnością. — Eee… upierasz się? — upewnił się nerwowo Tracy. Donn uśmiechnął się i kiwnął głową. Reporter usiadł i spojrzał ponuro na karty. — Myślisz, że są zimne? — spytał Donn. — Może chcesz rozdawać? — Ty nie grywasz znaczonymi kartami — przyznał Tracy. — Och, do diabła! Daj trochę sztonów. Czym ja się martwię? Wypróżnił portfel. — Weźmiesz czek? — zapytał kwadrans potem. Pół godziny później podpisywał weksel. Gra była szybka, ostra i ryzykowna. Była też uczciwa, lecz przez to wcale nie mniej niebezpieczna. Prawa przypadku regularnie obrywały kopniaki. Niektórzy ludzie mają talent do kart, jakiś szósty zmysł, częściowo opierający się na pamięci, częściowo zaś na doskonałej orientacji w psychologii. Donn miał ten talent. Szczęście przechylało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Wejście było coraz droższe. Powoli Tracy znowu zaczął wygrywać. On i Barney nieźle zarobili na tej grze, a po półtorej godziny tylko on i Hatton pozostali przy stole. Nie licząc, oczywiście, samego Donna. Raz Tracy’emu zdawało się, że pokerzysta bluffuje i sprawdził, ale nie miał racji. Tymczasem stawki rosły. W końcu dostał coś, co wyglądało na niezłą kartę i zagrał wysoko. Donn dołożył i przebił, Hatton także. Tracy spojrzał w swoje karty i pchnął na środek stołu słupek niebieskich. Wypisał jeszcze jeden czek, dokupił sztonów i przebił. Hatton spasował. Donn dołożył i przebił. Przesuwając do puli ostatnie sztony, Tracy zdał sobie sprawę, że właśnie wypróżnił do czysta swoje konto. I jednocześnie poczuł w kieszeni na biodrze niezwykłe ciepło. Książka! Czy na okładce pojawił się kolejny numer strony? Tracy nie wiedział, czy powinien cieszyć się z tego czy martwić. Spojrzał w brązowe, błyszczące podnieceniem oczy Donna i zrozumiał, że hazardzista chce przebić po raz kolejny. Nie miał już z czego dokładać. Podniósł się gwałtownie. — Przepraszam. Za moment wracam — powiedział i zanim Donn zdążył zaprotestować, skierował się do łazienki. Gdy tylko zamknęły się drzwi, wyszarpnął z kieszeni książkę. Na lśniącym, białym tle widniały czarne cyfry: 12. A wiadomość brzmiała: „On bluffuje”. — Niech mnie piekło pochłonie — mruknął Tracy. — To jest raczej nieuniknione — zauważył cichy głos. — Tym niemniej taka zdolność przewidywania rzadko się zdarza. Nieprawda, Belfegorze? — E tam! — brzmiała chrypliwa odpowiedź. — Ciągle tylko gadanie. Trzeba działać, szybko, ostro i krwawo. Tracy rozejrzał się, nie dostrzegł jednak niczego niezwykłego. Wymacał za sobą klamkę, otworzył drzwi i wszedł z powrotem do pokoju, gdzie czekał Donn i pozostali. Tyle że — zauważył to, gdy tylko się odwrócił — to nie był ten sam pokój. Ściślej mówiąc, to w ogóle nie był pokój. Był to przywołany do życia trójwymiarowy surrealistyczny krajobraz. Nad głową było szare, puste niebo, a płaska równina z dziwnie zniekształconą perspektywą ciągnęła się aż po nazbyt bliski horyzont. Tu i tam leżały dziwaczne martwe obiekty. Ich obecność nie miała żadnych sensownych powodów. Większość owych przedmiotów była częściowo roztopiona. Na wprost Tracy’ego siedziały rzędem trzy stworzenia. Jedno było chudym człowiekiem o wielkich stopach i głowie jednorożca, drugie — ponurym nagim olbrzymem ze zdeformowanymi rogami i lwim ogonem. A trzecie… och! Smutne oczy w ozdobionej koroną głowie wpatrywały się w Tracy’ego z niechęcią. Prócz tej głowy z pękatego cielska na dwunastu pajęczych nogach wyrastał łeb żaby i łeb kota — prawdę mówiąc, piekielna trójca. Tracy obejrzał się. Drzwi, przez które tu wszedł, wciąż były na miejscu. Były to jednak tylko drzwi, stojące bez podparcia i bez framugi. Co więcej, były chyba zamknięte na klucz, o czym przekonał się, szarpiąc gwałtownie za klamkę. — Szybko, ostro i krwawo — powtórzył ten sam chrapliwy głos, wydobywający się z gardła zezowatego, ponurego olbrzyma z lwim ogonem. — Możecie mi wierzyć. — Wulgarność, ciągle wulgarność — mruknął antropomorficzny jednorożec, splatając dłonie na kolanie. — Jesteś reliktem mrocznych czasów, Belfegorze. — Osioł z ciebie, Amdusciasie — stwierdził Belfegor. Trzygłowa, pająkowata zgroza milczała. Bez mrugnięcia okiem obserwowała Tracy’ego. — A więc, ludzka istoto, porozmawiajmy jak demon z mężczyzną — rzekł Amduscias, zezując na czubek swego rogu. — Czy masz jakieś specjalne życzenie? Tracy zachrypiał nieartykułowanie, nim z pewnym wysiłkiem odzyskał głos. — Żż.. życzenie? Co do czego? Gdzie…? Jak się tu znalazłem? — Śmierć ma tysiąc ileśtam wrót i otwierają się one w obie strony — zacytował niezbyt dokładnie Amduscias. — Nie jestem martwy. — Nie — przyznał niechętnie demon. — Ale będziesz. Będziesz. — Kieł, róg i szpon — wtrącił Belfegor. — No więc gdzie jestem? — To zaplecze — wyjaśnił Amduscias. — Bael stworzył je specjalnie dla celów naszego rendez–vous — spojrzał na trójgłowe monstrum. — Meg nas przysłała. Znasz Meg, prawda? — Tak. Tak, znam ją — Tracy oblizał wargi. Przypomniał sobie o książce i drżącą dłonią uniósł ją do oczu. Numer na okładce nie zmienił się: 12. — Siadaj — zaprosił go Amduscias. — Zanim zginiesz, możemy chwilę porozmawiać. — Rozmowa! — burknął Belfegor, obrzucając morderczym spojrzeniem swój ogon. — Phi! Dureń! Jednorożec smętnie pokiwał głową. — Jestem filozofem. Całkiem bez potrzeby, śmiertelniku, tak się wpatrujesz w Baela. Być może wydaje ci się brzydki, lecz zapewniam cię, że jak na władców Piekła jesteśmy wszyscy dość przystojni. Jeżeli zaś niepokoi cię dwugłowość Baela to żałuj, że nie widziałeś Asmodeusza. To nasz Wszechekspert i protoplasta straszydła. Siadaj, pogadamy. Lata całe minęły od mojej ostatniej rozmowy z człowiekiem poza Piekłem. A z tymi w Piekle trudno prowadzić błyskotliwe dyskusje — ciągnął Amduscias w zamyśleniu. — Sporo rozmawiałem z Wolterem, ale od mniej więcej 1850 on tylko się śmieje. Oszalał, całkiem oszalał. Tracy nie mógł oderwać wzroku od Baela. Rozdrażniona, melancholijna ludzka twarz obserwowała go nieruchomo. Głowa żaby spoglądała w niebo. A kocia wpatrywała się w nicość. W każdym razie nie była to Meg, a to już było coś. A może nie? Zacisnął pięści, wbijając paznokcie w skórę. — Czego chcecie? — Konkretnie, jak przypuszczam, masz na myśli „teraz” — Amduscias pochylił się. — Uspokój się, Belfegorze — dodał poirytowany. — Gdybyśmy postąpili tak, jak chcesz, w ciągu kilku sekund z tego człowieka zostałyby tylko poszarpane strzępy. A co potem? Z powrotem do Piekła? — A co ci się nie podoba w Piekle? — zdziwił się Belfegor. Szarpnął swój ogon, jakby w jakiś niezwykły sposób chciał ustawić sobie kręgosłup. — Czyżby było zbyt wulgarne dla twojego wyszukanego smaku? — Otóż właśnie. To zaplecze też mi się nie podoba. Jeśli idzie o scenerię, to Bael ma niezwykłe pomysły. Sądzę, że jest to rezultat posiadania trójdzielnego umysłu — oświadczył Amduscias. — A więc, dobry człowieku, jak chciałbyś zostać zabity? — Wcale — odparł Tracy. — Przestań marudzić — burknął Belfegor. — Meg kazała nam się pozbyć tego śmiertelnika, więc kończmy z nim i wracajmy do domu. — Ch–chwileczkę — przerwał Tracy. — Może jakoś wyjaśnimy tę sprawę? — dotyk książki trzymanej w dłoni dodawał mu dziwnej pewności siebie. — Meg to tylko familiant. Jakie ma prawo do wydawania wam poleceń? — Solidarność zawodowa — wyjaśnił Amduscias. — A teraz powiedz nam, jak chcesz zginąć? — Gdyby było tak, jak ty chcesz — stwierdził z goryczą Belfegor — zagadałbyś go na śmierć. — To rozgrywka intelektualna — jego towarzysz potarł dłonią róg. — Nie mówię, że jestem drugą Szeherezadą, są jednak sposoby doprowadzenia istoty ludzkiej do szaleństwa poprzez, hm… konwersację. Tak, za taką metodą bym głosował. — Panie mój, do czego doprowadzasz?! — wykrzyknął Belfegor. — Dobrze więc. Ja głosuję za rozerwaniem go na kawałki, komórka po komórce — wykrzywił lekko swe duże, szare wargi. Amduscias skinął głową i zwrócił się do Baela. — Jak chciałbyś się pozbyć tego śmiertelnika? Bael nie odpowiedział, za to zaczął wymownie pełznąć w stronę Tracy’ego. Ten cofnął się. Amduscias machnął ręką zrezygnowany. — No cóż, nie ma między nami zgody. A może powinniśmy porwać go do Piekła i tam oddać Astorethowi albo Agaliareptowi? Czy może zostawić go tutaj? Z tego zaplecza nie ma innego wyjścia niż przez Baela. Tracy spróbował coś powiedzieć i stwierdził, że zaschło mu w gardle. — Poczekajcie — wychrypiał. — Ja… ja chyba też mam coś do powiedzenia w tej sprawie. — Niewiele. A co? — Nie mam ochoty być zjedzonym. — Zjedzonym? Ależ… och! — Amduscias spojrzał na obnażone kły Belfegora i zaśmiał się cicho. — Mogę cię zapewnić, że nie mamy zamiaru cię zjadać. Demony nie jedzą. Mają katabolizm, lecz nie mają metabolizmu. Naprawdę chciałbym, by ludzkie istoty potrafiły szerzej spojrzeć na wszechświat — wzruszył ramionami. — A ja chciałbym, żeby istoty nadprzyrodzone tyle nie gadały — rzekł Tracy poirytowany. — Jeżeli macie mnie zabić, to róbcie swoje. I tak mam już dosyć wszystkiego. Amduscias pokręcił głową. — Nie umiemy podjąć decyzji, w jaki sposób cię zlikwidować. Przypuszczam więc, że — co ty na to? — po prostu zostawimy cię tutaj. Za jakiś czas umrzesz z głodu. Zgadzacie się? Belfegorze? Baelu? Zapewne się zgadzali, gdyż obaj zniknęli. Amduscias wstał i przeciągnął się. — Powiem: do widzenia — rzekł. — Nie ma sensu próbować ucieczki. Te drzwi są zamknięte na dobre. Nie wydostaniesz się przez nie. Żegnaj. I znikł. Tracy odczekał chwilę, lecz nic więcej się nie wydarzyło. Spojrzał na książkę. Przez cały czas informowała go: Strona 12. „On bluffuje”. Z czym? I kto? Amduscias? Drzwi? Tracy sprawdził jeszcze raz, lecz nie zdołał poruszyć klamki, która jak gdyby zastygła w bezruchu. Wsunął książkę do kieszeni i zamyślił się. Co dalej? Panowała absolutna cisza. Zagadkowe, wpół roztopione przedmioty nie poruszały się. Tracy podszedł do najbliższego i przyjrzał mu się, lecz kroplowaty kształt nic nie przywodził mu na myśl. Horyzont. Miał uczucie, jakby znalazł się w ogrodzie Po Drugiej Stronie Lustra i gdyby zaszedł wystarczająco daleko, znalazłby się z powrotem w miejscu, z którego wyruszył. Osłoniwszy dłonią oczy, zlustrował nieziemski pejzaż. Nic. Był w niebezpieczeństwie, w przeciwnym razie książka nie miałaby na okładce numeru strony. Jeszcze raz zajrzał na Stronę 12. Ktoś bluffował. Zapewne Amduscias, ale czego ten bluff dotyczył? Dlaczego, zastanawiał się Tracy, demony go nie zabiły? Ich taktyka przypominała mu wojnę nerwów. Chciały go zniszczyć. W każdym razie Belfegor i Bael, co do tego nie było wątpliwości. A jednak zrezygnowały. Być może nie mogły go zabić. Wybrały więc inną możliwość, uwięziwszy go w tym… zapleczu. Co to Amduscias mówił na pożegnanie? „Nie ma sensu próbować ucieczki. Te drzwi są zamknięte na dobre.” Czy Amduscias bluffował? W oddali zamajaczyły surrealistyczne drzwi. Tracy podszedł do nich pospiesznie i sprawdził jeszcze raz. Klamka nie drgnęła nawet. Wyjął scyzoryk i spróbował rozkręcić zamek, lecz bez skutku. Udało mu się tylko złamać ostrze. Coś blokowało cały mechanizm. Kopnął drzwi, lecz były twarde jak stal. Tymczasem książka wciąż odsyłała go na stronę 12. A książka nigdy się nie myliła. Musiało być jakieś wyjście. Tracy stał nieruchomo i wpatrywał się w drzwi. Wyszedł z łazienki w ten obcy świat. Gdyby tylko potrafił otworzyć te drzwi, mógłby znowu wrócić do łazienki. Albo… — Do diabła — powiedział, obszedł drzwi i nacisnął klamkę z drugiej strony. Ustąpiła bez oporu, a Tracy znalazł się w pokoju, gdzie Barney Donn, Tim Hatton i dwaj pozostali siedzieli przy stole z kartami w rękach. — Rzeczywiście, nie trwało to długo — skinął głową Donn. — Czy teraz mnie sprawdzisz? Tracy pospiesznie zamknął za sobą drzwi. A więc książka nie zawiodła go. Najwyraźniej każdy problem miał dwie strony… a demony nie spodziewały się, że wpadnie na logiczne rozwiązanie. A raczej nielogiczne. Poza tym jego pobyt na zapleczu nie mierzył się ziemskim czasem. Najwyraźniej nie było go tutaj tylko minutę czy dwie. W każdym razie sztony leżały w puli, a Donn uśmiechał się zachęcająco, trzymając karty przy piersi. — No chodź — powiedział niecierpliwie. — Jedziemy dalej. Tracy wciąż jeszcze trzymał w ręku książkę. Wsuwając ją do kieszeni, rzucił okiem — strona 12 ciągle była przy głosie. Odetchnął głęboko i siadł naprzeciw Donna. Do licha, teraz zagra na całość. Nie wątpił, że Barney bluffował, tak samo jak Amduscias. — Podnoszę — oświadczył. — Ale będziesz musiał przyjąć czek. — Jasne — Donn kiwnął głową, lecz na widok sumy szeroko otworzył oczy. — Chwileczkę, Tracy. To jest gra o gotówkę. Nie mam nic przeciwko czekom pod warunkiem, że masz forsę, żeby je pokryć. — Mam forsę — skłamał Tracy. — Jestem na fali, Barney. Nie mówiłem ci? — Hmm… byłby to naprawdę nieszczęśliwy zbieg okoliczności, gdybyś nie miał czym zapłacić. — Daj spokój — powiedział Tracy i dobrał kupkę niebieskich sztonów. Hatton spojrzał zaskoczony — to były duże pieniądze. Donn podniósł. Tracy także. — Przyjmiesz weksel? — zapytał Donn. — Oczywiście. Stawka rosła, aż Hattonowi zakręciło się w głowie. W końcu Tracy sprawdził i Donn wyłożył karty. Reporter miał dwa króle i trzy damy, a Donn królewskiego pokera — prawie. Ciągnął do pokera i nie udało mu się. Bluffował. — Masz szczęście przy wykładanym, Barney — stwierdził Tracy. — Ale dobierany poker to moja gra. — Lubię podniecenie — uśmiechnął się Donn. — Niech ktoś mi pożyczy pióra. — Wypisał czek. — Nie mam problemów z robieniem pieniędzy, więc sądzę, że czasem muszę zapłacić. Inaczej nie chciałyby przychodzić. Proszę, Sam. — Dzięki — Tracy wziął czek i zabrał własne weksle. Uścisnął Donnowi dłoń i wyprowadził oszołomionego Hattona na korytarz. W hallu fotograf ocknął się. — Hej! — zawołał. — Zapomniałem o zdjęciach. — Poczekaj z tym. Chciałbym zdążyć przed zamknięciem banku. — Jasne. Nie dziwię ci się. Na ile ograłeś Donna? — Za mało — Tracy zmarszczył brwi. Suma na czeku była pięciocyfrowa, ale, do licha, pięć cyfr było niczym dla kogoś, kto posiadał magiczną książkę. Stracił szansę, mierząc zbyt nisko. A pozostało już tylko sześć możliwości. A może tylko pięć? Te dwie sytuacje mogły się liczyć oddzielnie. Niech to diabli. Jeśli wykorzysta wszystkie możliwości, a Meg będzie jeszcze żyła, to znajdzie się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Musi się jakoś pozbyć familianta. Ale jak? Jak zdoła wmanewrować Meg w taką sytuację, że książka powie mu, jak ją zniszczyć? Czarodziejski tomik informował tylko, w jaki sposób może ochronić siebie. Ergo — potrzebna była sytuacja, w której tylko śmierć Meg ocali mu życie. — Otóż to — mruknął Tracy, zmierzając długimi krokami w stronę banku. W połowie drogi zmienił zdanie i zatrzymał taksówkę. — Przepraszam cię, Hatton — powiedział. — Przypomniało mi się coś ważnego. Zobaczymy się później. — Jasne — fotograf stał na krawężniku i spoglądał za oddalającym się samochodem. — Co za facet! Może i nie dba o pieniądze… nie wiem. Chciałbym tylko położyć swoje różowe łapki chociaż na części tego szmalu. Tracy dotarł do biura swojego agenta giełdowego i zadał kilka przemyślanych pytań. Spojrzał na indykator. Grał o wysoką stawkę i miał zamiar narazić się na ryzyko większe niż przy pokerze. Postawił cały swój majątek na AGM Consolidated, mimo że pokłócił się o to z maklerem. — Panie Tracy! AGM? Proszę spojrzeć! Cztery punkty w czasie naszej rozmowy. Oni nawet dno zostawiają nad sobą. — Niech pan kupuje. Wszystko, co się da. Rezerwę też. — Rezerwę? Panie Tracy… chwileczkę, a może znalazł pan dojście do jakichś poufnych informacji? — Niech pan kupuje. — Ale… proszę spojrzeć na tablicę! — Niech pan nie gada, tylko kupuje. — Proszę uprzejmie. To będzie pański pogrzeb. — W porządku — oświadczył Tracy z głęboką satysfakcją. — To mój pogrzeb. Wygląda na to, że za dzień–dwa będę spłukany do czysta. — Rano będę musiał prosić o większą rezerwę. Tracy wyszedł i obserwował, jak AGM opada ruchem jednostajnym. Były to, o czym wiedział dobrze, jedne z najbardziej bezwartościowych akcji w świecie, które sięgnęły dna mniej więcej dobę po założeniu kompanii. Wsiadł w sanie, pędzące w dół, w stronę ubóstwa. Wyjął z kieszeni książkę i spojrzał na okładkę. Był na niej nowy numer. Oznaczało to kryzys, który sam spowodował. Doskonale. Strona 2 informowała: „Fortuna w nafcie leży pod twoimi stopami”. Zdumiony Tracy otworzył oczy. Spojrzał w dół, na puszysty bordowy dywan. Pięć pięter niżej, w warstwach gleby pod Los Angeles, ropa? Tutaj? Niemożliwe. W Kettleman Hills, gdzieś w San Pedro, gdziekolwiek, ale nie w sercu Los Angeles. W tej ziemi nie może być ropy. A jeśli nawet jest dzięki jakiemuś fantastycznemu przypadkowi, to w oczywisty sposób pozostaje dla niego bezużyteczna. Nie stać go na wykupienie gruntu i wiercenie otworu. Lecz książka twierdziła: „Fortuna w nafcie leży pod twoimi stopami”. Tracy wstał z wahaniem. Skinął głową maklerowi i ruszył do windy. Niewielka łapówka pozwoliła mu na obejrzenie piwnic, co jednak ani trochę nie pomogło. W odpowiedzi na ostrożne pytania woźny wyjaśnił, że pod budynkiem biegnie tunel metra linii Hill Street. Tracy wrócił do hallu i zatrzymał się. Przygryzł wargę Był świadom tego, że jego pieniądze w szybkim tempie rozpraszają się na bezwartościowych akcjach AGM Consolidated. Książka nie mogła się mylić. Podawała rozwiązanie każdego ludzkiego problemu. Przypadkiem spojrzał na tablicę informacyjną budynku. Biuro jego maklera znajdowało się pod numerem 501. „Pod twoimi stopami”, Ooch! Książka mogła wyrażać się bardzo dosłownie. Co było pod 401? Przedsiębiorstwo akcesoriów fotograficznych… lecz 301 było właściwą odpowiedzią: Pan Argyle Oil, Ltd. Tracy wytrzymał na tyle długo, że zdążył sprawdzić 201 i 101, lecz początkowy i zasapany wpadł do biura maklera. — Panie Tracy — powitał go agent — ciągle kupuję. Lepiej niech się pan wycofa, póki nie jest jeszcze tragicznie. — Wycofam się… ale niech mi pan powie, czy Pan Argyle Oil jest na tablicy? — Hmm… tak. Żadnych chętnych, trzy proponowane Ale oni są równie słabi jak AGM. Pan Argyle to tania, dzika firma… — Nie szkodzi — przerwał Tracy. — Niech pan sprzeda AGM i wykupi tyle Pan Argyle, ile pan zdoła. Z rezerwą. Makler wzniósł ręce do góry, po czym sięgnął po telefon. Tracy obejrzał książkę — numer zniknął. Oznaczało to, że pozostały cztery możliwości. Może pięć… najwyżej pięć. Powiedzmy: cztery, żeby przechytrzyć Meg i pozbyć się jej na zawsze. A potem — o ile ta naftowa transakcja przebiegnie tak, jak tego oczekiwał — będzie mógł już leżeć do góry brzuchem. Podszedł do baru i w myślach wzniósł toast za swoje zdrowie. Później wypił za książkę. Poręczny tomik. Gdyby posiadał go Napoleon, nigdy nie doszłoby do Waterloo — pod warunkiem, że używałby go rozsądnie. Najwyraźniej chodziło o to, żeby grać o duże stawki. Tracy uśmiechnął się. Następnym etapem będzie Meg. A co do bezpieczeństwa… o co się martwić? Mając odpowiednio dużo pieniędzy, będzie bezpieczny w wystarczającym stopniu. Nie mniejszym niż ktokolwiek inny. Moc książki była ograniczona, to oczywiste. Nie można zmienić człowieka w boga. Tylko bogowie są całkowicie szczęśliwi — o ile naprawdę są szczęśliwi. Majątek wystarczy mu w zupełności. Wyjedzie może do Ameryki Południowej, do Buenos Aires albo do Rio. W tych czasach podróże nie są sprawą prostą. Wszystko jedno; tam będzie mu dobrze i nie będzie kłopotów, gdyby jego szantaże miały wyjść na jaw. Ekstradycja nie jest łatwa, jeśli ma się dość forsy. Jakiś cień przemknął mu przed oczami. Obejrzał się i zdążył jeszcze zobaczyć znikający za drzwiami koci ogon. Odetchnął głębiej i uśmiechnął się — nerwy. Lecz na biodrze poczuł nieomylnie ciepło książki. Bardzo powoli wyjął ją z kieszeni. Strona 44. „Trucizna!” W zamyśleniu popatrzył na stojącą przed nim whisky. Skinął na barmana. — Słucham, sir. — Czy był tu przed chwilą jakiś kot? — Kot? Nie widziałem żadnego… nie, sir. Niewysoki mężczyzna siedzący obok Tracy’ego odwrócił głowę. — Ja go widziałem. Podszedł tu i wskoczył na bar. Obwąchał pańskiego drinka, ale go nie dotykał. — Zachichotał. — Pewnie koty nie lubią whisky. — A co to był za kot? — zapytał Tracy. Nieduży człowieczek spojrzał na niego dziwnie. — Zwyczajny kot. Duży. Chyba z białymi łapkami. A bo co? — Nic — Tracy powąchał swoją szklankę. Wyczuł charakterystyczny zapach gorzkich migdałów — kwas pruski, typowa trucizna. Wyszedł z baru dosyć blady. Trzy możliwości. A może przeliczył się jednak. Ale dziesięć na początku wydawało się całkowicie wystarczającą liczbą. Nigdzie nie było śladu Meg. Nie chciało mu się wracać do redakcji, zadzwonił tylko, żeby dowiedzieć się, jak idzie Pan Arygle. Nie zaskoczyła go wiadomość, że odkryto nowe pola gdzieś w Teksasie. Wyglądały na obfite. Wszedł na rynek tuż przed nadejściem tej informacji. Zatelefonował do maklera. Wieści były całkowicie satysfakcjonujące. Kupowanie z rezerwy ma swoje zalety. Tracy już teraz był bogaty. — To może się skończyć — ostrzegł makler. — Może trzeba przerwać? — Nie skończy się — zapewnił go z przekonaniem Tracy. — Proszę kupować dalej, o ile krążą gdzieś jeszcze jakieś akcje. — Nie krążą. Ale ma pan już prawie pakiet kontrolny. — Dobrze — Tracy odwiesił słuchawkę i zastanowił się. Teraz musi działać szybko. Trzy możliwości. Pocieszył się nieco, kupując nowy samochód od znajomego, który ostatnio bardzo potrzebował pieniędzy. Teraz jechał wielkim sedanem wzdłuż Wilshire Boulevard i mrużył oczy, oślepiany promieniami zachodzącego słońca. Następnym krokiem będzie znalezienie Meg i ustawienie się w bardzo niebezpiecznej sytuacji — takiej, w której tylko śmierć familianta może go ocalić. I nagle dostrzegł rozwiązanie. Zużyje na to dwie możliwości, lecz wciąż pozostanie mu jeszcze jedna — na wszelki wypadek. No i pozbędzie się Meg na zawsze. Zawrócił przy La Brea i ruszył w stronę Laurel Canyon. Musiał skontaktować się z familiantem. W danych okolicznościach liczyła się każda chwila. Teraz nie wolno mu już było zmarnować ani jednej niemożliwej do odzyskania strony — aż do ostatecznej próby. Tracy uśmiechnął się zgryźliwie. Miał swoje dziesięć możliwości — rezultatem były pieniądze. No cóż, przysłowie o rozlanym mleku było — na swój sposób — pocieszające. Skręcił w Sunset Boulevard, a potem w Laurel Canyon Road. Jechał teraz ostrożnie. Miał nadzieję, że ciało czarownika nie zostało jeszcze odkryte i że w jego domu zdoła spotkać się z Meg. Szansa była niewielka, lecz nie wymyślił nic lepszego. Szczęście mu sprzyjało. Dom stał ciemny i cichy. Litery odklejały się od stojącej przy krawężniku blaszanej skrzynki pocztowej. Silniejszy podmuch wiatru porwał jedną z nich i uniósł w mrok. Tracy instynktownie poszukał wzrokiem kota. Nigdzie nie było go widać. Pozostawił sedana na drodze dojazdowej za domem ukrytego za karłowatymi drzewkami i krzakami. Wrócił i wszedł na schody. Serce biło mu nieco szybciej niż zwykle. Drzwi były zamknięte, ale nie na zamek. Nacisnął klamkę i wszedł. Pokój zmienił się trochę. Na podłodze nakreślony był pentagram i leżały resztki kilku lamp naftowych. Dywan przesiąkł naftą i Tracy wyczuwał jej ostry zapach. Ciało Gwinna siedziało nieruchomo za stołem. — Meg! — zawołał cicho Tracy. Kotka wynurzyła się z mroku. Jej zielone oczy lśniły. — Tak? — Chciałbym… chciałbym z tobą porozmawiać. Meg usiadła i machnęła ogonem. — Mów. Wiesz, mam nadzieję, że zużyłeś już siedem stron książki. — Więc Barney Donn i demony liczyły się oddzielnie? — Tak. Pozostały ci trzy strony. Tracy stał w mrocznym pokoju nieruchomy, straszliwie świadom obecności trupa Gwinna. — Poszłabyś na pewne ryzyko? — zapytał. — Być może. O co chodzi? — Zagram z tobą. Stawką będzie moje życie. Jeżeli wygram, ty… zostawisz mnie w spokoju. Jeśli przegram, zniszczę książkę. Meg machnęła ogonem. — Nie jestem taka głupia. Jeżeli zagramy i ty znajdziesz się w niebezpieczeństwie, książka ci pomoże. — Więc nie użyję jej — oświadczył Tracy lekko drżącym głosem. — Proponuję coś takiego: będziemy zgadywać kolor karty. Jeśli przegram to… to zniszczę książkę. Mam tylko jeden warunek. — Jaki? — Chcę mieć dwanaście godzin na uporządkowanie swoich spraw. Po dwunastu godzinach, licząc od teraz, wrzucę książkę do ognia w moim mieszkaniu i będę czekał na ciebie. Meg rzuciła mu nieodgadnione spojrzenie. — I nie skorzystasz z książki, żeby wygrać? — Nie. — Zgadzam się — oświadczyła kotka. — Karty są na tamtej półce — machnęła białą łapą. Tracy wziął talię i potasował ją fachowo. Potem rozłożył karty na dywanie i spojrzał na Meg wyczekująco. — Pociągniesz? Czy ja mam…? — Ciągnij — zamruczał familiant. Tracy posłuchał. Nie odwrócił karty, lecz położył ją frontem w dół na nasiąkniętym naftą dywanie. — Wybieram… Poczuł ciepło na biodrze i instynktownie wyjął książkę. Na okładce, na białym lśniącym krążku czerniały dwie cyfry: 33. — Nie otwieraj — ostrzegła Meg. — Albo umowa nieważna. W odpowiedzi Tracy położył zamkniętą książkę obok siebie. — Kiery i piki — szepnął drżącym głosem. — Dobrze — kotka zręcznie odwróciła łapą kartę. Był to walet trefl. Cyfry na okładce zniknęły nagle. — A więc dwanaście godzin, Tracy — kotka wysunęła różowy języczek. — Będę czekać cierpliwie. — Tak… — Tracy spojrzał na leżącą obok niego książkę. — Dwanaście godzin — powtórzył cicho. — Potem zniszczę… to, a ty mnie zabijesz. — Tak — powtórzyła kotka. W białym owalu pojawiła się nowa cyfra: 9. — Pójdę już — powiedział Tracy. Podniósł książkę i zaczął od niechcenia przewracać kartki. Strona 9 radziła: „Roznieć ogień”. Tracy wyjął papierosa i zapalił. Płonącą zapałkę rzucił na nasiąknięty naftą dywan. I… Ogień wybuchł, odbijając się purpurą i zielenią w oczach Meg, która odskoczyła z sykiem. Kocia część jej umysłu zaczęła przeważać. Wskoczyła na stół, pluła i warczała prężąc grzbiet i prostując ogon. Tracy pobiegł do drzwi. Pożar rozszerzał się. Wsunął książkę do kieszeni i rzucił papierosa w ciemny kąt pokoju. Czerwona iskra rozjarzyła się płomieniem. — Jak ci się to podoba, Meg? — zapytał poprzez trzaski i huk ognia. — Myślę, że niespecjalnie. Bo jest to jedyna rzecz, która może mi uratować życie… a jestem pewien, że oznacza to twoją śmierć. Kot przeskoczył przez ramię Gwinna i spojrzał na Tracy’ego. Jego syk stał się zrozumiały. — Nie moją śmierć! Ale wygrałeś, Tracy. Mój pobyt na ziemi dobiegnie końca, gdy ulegnie zniszczeniu ciało Gwinna. Nie przeżyję go. — Pamiętam. Raz już mi to mówiłaś, ale nie domyśliłem się. Przykro mi, Meg. — Moja moc już słabnie. Inaczej byłbyś trupem. Tak, wygrałeś. Zobaczymy się w Piekle. — Jeszcze przez jakiś czas nie — uśmiechnął się Tracy i otworzył drzwi. Przeciąg popchnął płomień w jego stronę, więc cofnął się szybko. — Mam jeszcze jedną stronę książki i ona utrzyma mnie przy życiu. Zwłaszcza teraz, gdy mam fortunę w zasięgu ręki. To sprawa logiki, Meg. Każde ludzkie działanie daje się sprowadzić do podstawowego równania — znowu odskoczył. — Chodzi tylko o to, żeby nauczyć się używać tej książki. Gdyby posiadał ją Napoleon, zdobyłby cały świat. Płomienie zbliżały się do kotki, ona jednak nie ruszyła się z ramienia Gwinna. — Napoleon ją posiadał — warknęła. Potem ogień zmusił Tracy’ego do wyjścia. Śmiejąc się cicho, zbiegł po schodach i ruszył na tyły domu, gdzie zostawił samochód. Zwyciężył — oszukał i Meg i książkę, stawiając się w sytuacji, w której tylko śmierć familianta mogła ocalić mu życie. I wciąż jeszcze miał do dyspozycji jedną stronę. Okno trzasnęło i wypadło. Płomienie wystrzeliły przez otwór. Suche krzaki zajęły się niemal od razu. Tracy zatrzymał się dziesięć stóp od samochodu. Potem zawrócił. Szybko zrozumiał, że ta droga ucieczki została zablokowana. Nie miało to znaczenia. Był nie do pokonania, dopóki pozostała mu ta jedna strona. Pobiegł w stronę drogi. Zimny wiatr chłodził jego spoconą twarz. Około mili dzieliło go od Laurel Canyon, gdzie będzie mógł zatrzymać jakiś samochód. Droga prowadziła w dół, a on miał niezłą kondycję. Wydostanie się bez trudu, mimo silniejszego wiatru. W najgorszym razie ocali go książka. Biegł więc drogą, aż — dziesięć minut później — zobaczył ścieżkę ognia, pędzącą rowem w poprzek jego trasy. Skręcił na pierwszym rozwidleniu dostając się do równoległego kanionu. Słońce już zaszło, lecz wzgórza zmieniły się w stożki purpurowego blasku. Gdzieś w dali zawyła syrena. Tracy biegł dalej. Raz wyjął z kieszeni książkę i przyjrzał się jej, lecz na okładce nie było żadnych cyfr. Żadne poważne niebezpieczeństwo jeszcze mu nie zagroziło. Nagle przeraził się: a może w jakiś sposób wykorzystał wszystkie dziesięć możliwości? Ale nie, to niemożliwe. Liczył przecież dokładnie. Kiedy coś zagrozi jego życiu, książka go uratuje. Narastająca furia ognia gnała go kanionem do chwili, gdy zatrzymały go płomienie zbliżające się z naprzeciwka. Najwyraźniej znalazł się w pułapce. Bez kapelusza, zdyszany, ponownie wyszarpnął książkę z kieszeni. Odetchnął z ulgą: dziesiąta możliwość leżała w zasięgu ręki, gotowa rozwiązać jego problem. Strona 50. Otworzył książkę na stronie 50. W krwawym blasku ognia odczytanie wiadomości nie stwarzało żadnych problemów. Było wręcz straszliwie łatwe, a zwięzłość jej kryła w sobie jakąś nieludzką złośliwość. Tracy zrozumiał oczywiście, jak to było z Napoleonem i domyślił się, co zobaczył w książce Gwinn przed śmiercią. Zrozumiał także, w jaki sposób nieznanemu autorowi udało się sprowadzić wszystkie ludzkie kryzysy do pięćdziesięciu wzorów. Czterdzieści dziewięć z nich dotyczyło czterdziestu dziewięciu ewentualności i podawało logiczne rozwiązania. Pięćdziesiąty wzór obejmował sobą wszystko inne i był równie logiczny. Litery na poczerwieniałej w blasku płomieni pięćdziesiątej stronie tworzyły napis: Koniec przeł. Piotr W. Cholewa