10670
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 10670 |
Rozszerzenie: |
10670 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 10670 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 10670 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
10670 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Aleksander Minkowski
Krzysztof
W trzech skokach znalazłem się przy karetce. Podwórze było ciemne, paliła się tylko
matowa kula nad drzwiami z napisem „Wyjście zapasowe”. W tych drzwiach przed sekundą
znikł Marczak, miałem więc co najmniej trzy minuty czasu: tyle musi mu zająć dojście do
gabinetu lekarza dyżurnego, odebranie zlecenia i powrót.
Uniosłem maskę i przyświecając sobie latarką wymacałem gaźnik. Ręka drżała mi trochę,
ostrze śrubokrętu nie chciało trafić w wycięcie śruby. Trafiło w końcu. Wykręciłem dyszę,
schowałem ją do kieszeni i zamknąwszy maskę pobiegłem do bramy.
Byłem już na ulicy, gdy czyjaś ręka spadła mi na ramię.
- Krzysiek? Goni cię ktoś?
Siostra przełożona miała wzrost koszykarza i wagę słonia. Nie było mowy, aby się
wyrwać z jej uchwytu, zgarnęła w łapie pół kurtki.
- Nikt mnie nie goni - odparłem zdobywając się na uśmiech. - Przyrzekłem matce, że
będę w domu o dziewiątej, czeka z kolacją.
- Dziesiąta dochodzi - powiedziała siostra przełożona - Ma się z tobą biedna pani
doktorowa. Gdybyś był moim synem, wiedziałabym, co robić, żebyś nie włóczył się po
nocach.
Usłyszałem trzaśniecie drzwiczek karetki i zachrypły klekot rozrusznika: Marczak
próbował uruchomić wóz. Klekot przeszedł w słabnące terkotanie, silnik milczał.
- Na szczęście nie jestem - rzuciłem. - Ale może pani coś sobie wybrać w domu dziecka,
są tam jeszcze wolne egzemplarze.
Puściła mnie. Obciągnąłem kurtkę i ruszyłem kłusem w górę ulicy. Jesienny księżyc
wyprysnął zza chmury i spłukał płyty chodnika zimnym, białym światłem.
I
Matka nieśmiało otworzyła drzwi do mojego pokoju. Rysowałem małpę, kończyłem
właśnie kosmaty łeb z małymi oczkami i wysuniętym pyskiem - kropka w kropkę Pietrucha.
Szlag go trafi, gdy mu zrobię prezent z rysunku. Kumple będą boki zrywać.
- Krzysiu... Ojciec czeka na ciebie.
- Zaraz idę - mruknąłem.
- Pamiętaj, proszę cię... Jest bardzo zdenerwowany.
Spodziewałem się, że będzie zdenerwowany. Od godziny już czekałem na wezwanie do
gabinetu. Krzesło piekło jak posmarowane gorczycą. Wyobrażałem sobie moje wejście do
ogromnego pokoju pełnego szaf bibliotecznych z księgami o wyzłoconych grzbietach, pięść
ojca spadająca z trzaskiem na biurko, jego ostry, chrapliwy głos dygoczący z gniewu.
Chciałem, żeby tak było.
Niechętnie dźwignąłem się z krzesła, zwinąłem w rulon rysunek i odłożyłem na półkę.
Ruchy miałem zwolnione, jakbym się nigdzie nie spieszył. Wstawiłem ołówki do kubka,
wysunąłem szufladę w stole, coś tam przełożyłem. Wiedziałem, że matka ciągle stoi w
drzwiach, chociaż nie obejrzałem się ani razu.
Wreszcie wyszedłem z pokoju. Kiedy mijałem matkę, dostrzegłem w jej oczach lęk.
Uśmiechnąłem się lekceważąco i wzruszyłem ramionami.
Ojciec siedział w fotelu pod lampą, czytał jakieś fachowe angielskie czasopismo. Na
szkłach okularów zastygły zajączki światła. Stanąłem w progu, ramieniem oparłem się o
framugę.
- Wyjmij ręce z kieszeni - usłyszałem.
Złożyłem ramiona na piersiach, nie przestając opierać się o framugę. Patrzyłem nie na
ojca, lecz przed siebie, na mahoniowe biurko z pudełkiem ciśnieniomierza, zwiniętymi w
pierścień słuchawkami i kalendarzem, do którego matka wpisywała nazwiska prywatnych
pacjentów.
- Zdaje się, że masz dla mnie miłą wiadomość - powiedział ojciec.
- Nie mam żadnej - odpowiedziałem. - Już wiesz. Uśmiechnął się. Zaskoczył mnie tym
uśmiechem.
- Tylko trzy dwóje. Spodziewałem się czterech. Z angielskiego też ci się należała, ale pani
Kulczyńska zlitowała się nad tobą.
- Nikt się nade mną nie zlitował - rzuciłem.
- Trzech dwój i tak wystarczy do powtórzenia klasy. Niepotrzebna litość.
- Nikt się nade mną nie zlitował - powiedziałem. - Nie potrzebuję litości.
- Ach tak, nie potrzebujesz. Przepraszam, Krzysztofie. Jesteś męski, silny, masz charakter
i potrafisz walczyć. Ludzie z charakterem nie znoszą litości. Jeżeli przegrywają, to tylko
wtedy, gdy już wykorzystali wszystkie możliwe szansę. Poległeś w strasznym boju, zgadza
się?
- Nie musisz ze mnie kpić - mruknąłem patrząc w podłogę. Ojciec wstał z fotela i
rozpoczął spacer po gabinecie, od okna do kozetki przykrytej białą ceratą.
- Gdzieżbym śmiał kpić z prawdziwego mężczyzny - usłyszałem. - Z takiego, co jednym
rzutem kamienia potrafi wybić szybę wystawową i śmiało się do tego przyznać, a nawet
przyrzec ojcu, że kiedyś zwróci osiemset złotych, które ten musiał zapłacić. To jest chyba
trudniejsze niż fizyka z chemią razem wzięte, zgadza się?
- Tak - powiedziałem wyzywająco, pragnąc wywołać eksplozję, krzyk, licho wie co. - Nie
lubię ścisłych przedmiotów.
- Ani korepetytora - dodał. - Nudny był facet i źle objaśniał. Obiecałeś wówczas, że sam
dasz sobie radę. Obiecanki-cacanki, zgadza się?
Nie odpowiedziałem. Włożyłem maskę, którą przywdziewałem często w rozmowach z
ojcem: gumową, gładką, bez barw. Tępo obojętny manekin.
- Staremu można wszystko obiecać - ciągnął. - Stary jest naiwniak, wierzy w jakiś honor,
w jakieś ambicje, w jakąś przestarzałą uczciwość. A my jesteśmy ponad, zgadza się? Mały
cwaniaczek jest dziś więcej wart od naiwnego mózgowca. My mamy dobre zdanie o sobie,
nie przejmujemy się, jakoś to będzie. Frajerzy walczą o sukces, chcą czegoś, zmagają się z
trudnościami, a człowiek życiowy dba tylko o przyssawki.
- O co? - nie zrozumiałem.
- Narządy do pasożytowania - wyjaśnił ojciec. - Najpierw przysy - samy się do rodziców,
potem do innych, i doimy, ile się da, mydląc oczy kłamstwami o sobie. Udajemy godność,
pozorujemy inteligencję, zgrywamy się na nie odkryte wartości. A w gruncie rzeczy jesteśmy
zwyczajną głupią pijawką.
Poczułem, że robi mi się gorąco, jakby w pokoju rozgrzał się do czerwoności żelazny
piec.
- Widocznie obciążenie dziedziczne - odezwałem się z pokorą. - Nic na to nie poradzę.
Zamilkł. Podszedł do mnie, byliśmy prawie jednakowego wzrostu. Już się nie uśmiechał.
- Nie próbuj w ten sposób - powiedział cicho. - Jesteś naszym dzieckiem. Jeżeli jest jakaś
przyczyna obiektywna, to ta, że miałeś za lekkie życie. Odkąd jesteś z nami, nigdy na niczym
ci nie zbywało. Wszystko i nic w zamian. I nie rób miny męczennika, znam się na tym, nie
aktor z ciebie, a komediant. Urażona niewinność - wykrzywił się drwiąco. - Zmarnowałeś rok
własnego życia przez głupotę, lenistwo i brak charakteru. Chcę, żebyś to zrozumiał.
- Ty nigdy niczego nie zmarnowałeś? - zapytałem półgłosem, patrząc mu w oczy.
Cofnął się. Zawrócił wolno i usiadł w fotelu. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
- Niejedno - odpowiedział. - Ale zawsze robiłem wszystko z pasją. Zawsze dążyłem do
czegoś.
- Teraz też dążysz - uśmiechnąłem się, demonstracyjnie lustrując wzrokiem gabinet pełen
drogocennych foliałów i starych figurek z metalu, kamienia i porcelany, które ojciec od lat
skupywał za ciężką forsę.
Zrozumiał.
- Zanim stąd wyjdziesz - powiedział - chcę, abyś uświadomił sobie, że zdobywam to
własną ciężką pracą. W ciągu całego życia nie popełniłem ani razu nieuczciwości. Zapamiętaj
to sobie.
- Postaram się - mruknąłem.
- Nie pojedziesz z nami nad Balaton.
- Nie zależy mi.
- Kłamiesz - uśmiechnął się. - Nawet w takiej sprawie nie umiesz zdobyć się na
prawdomówność. Żałosna poza cwaniaczka... Wyjdź stąd.
Wyszedłem.
W jednym mylił się na pewno: nie zależało mi już na Węgrzech. I ta świadomość, że w
czymś jednak się mylił, sprawiała mi ponurą satysfakcję, gdy szedłem korytarzem do swego
pokoju.
Matka czekała tam na mnie, blada, pełna skrywanego napięcia. Udawała surowość:
- Ojciec miał rację. Dlaczego ukrywałeś przed nami, że jesteś zagrożony aż z trzech
przedmiotów? Nie ufasz nam?
- Tobie ufam - odparłem wymuszając na sobie beztroski uśmiech. - W mojej klasie cztery
osoby powtarzają rok i nikt nie robi z tego tragedii. Zdarza się.
- Tobie nie powinno się zdarzyć. Kompromitujesz ojca.
- Więc o to chodzi! - zaśmiałem się. - I tak wszyscy wiedzą, że nie jestem waszym... -
Urwałem. Żal mi się zrobiło matki, miała szkliste źrenice. - A ojcu nie ufam - mruknąłem. -
Nie lubię, gdy mnie próbują poniżać i szydzą ze mnie.
- On cierpi, Krzysiu.
Chciałem wybuchnąć, lecz powstrzymałem się: matka i tak nie zrozumie, że między
ojcem a mną wznosi się przezroczysta bariera z pancernego szkła, której żaden z nas nie jest
w stanie przebić.
- Bardzo mi przykro - mruknąłem. - Wiesz chyba, że nie jadę z wami na Węgry?
- N-no... - zająknęła się - jeszcze nad tym pomyślimy.
Oboje wiedzieliśmy jednak, że raczej nie pojadę. Ojciec był konsekwentny.
Pietrucha, Borzym i Dudek czekali w lasku obok wieży. Wieża była drewniana, stara,
przegniłe schody trzeszczały ostrzegawczo, kiedy wspinaliśmy się na platformę, z której
widać było pola za brzeziną, rzekę i hale zakładów bawełnianych. Bliżej, tuż pod nami,
znajdowały się bunkry.
- Jesteś pewien, że przyjdą? - zapytał Pietrucha.
Wiedziałem, że muszą przyjść. Każdego dnia po południu Lilek trenował ich tutaj do
wyprawy. Mięśnie mieli jak sprężyny od tego trenowania i chwalili się nimi na każdej
przerwie. Albert podciągał się dwadzieścia razy, dotykając poprzeczki czubkami palców,
Jarema dwadzieścia trzy; sam Lilek potrafił to robić w nieskończoność.
- Mogę sam z nimi pogadać - powiedział Borzym, leniwie żując gumę. - Będzie ubaw.
- Sportowcy - ostrzegłem. - Lepiej nie ryzykuj.
Borzym zaśmiał się, pokazując szczelinę po dwóch przednich zębach, które kilka lat temu
wybił mu Dudek, kiedy nie byli jeszcze kumplami i walczyli o władzę nad Rajem. Dudek
miał wtedy pęknięty obojczyk, ale nie poszedł do lekarza - honorowa sprawa; nocami wsadzał
koc do gęby, żeby nie wyć z bólu. Pójście do lekarza znaczyłoby tyle, co donos: Kier już by
nie popuścił, wycisnął, wyniuchał wszystko do końca. Raj wymówił Dudkowi, stanął po
stronie Borzyma, chociaż Dudek nie mógł dalej walczyć z przyczyn technicznych, po prostu
prawe ramię przestało funkcjonować. W Raju nie ma takich usprawiedliwień. Przegrał. Cześć.
- Jak poszło w domu? - zapytał Dudek. Mruknąłem coś.
- Gadaj - zachęcił Borzym z kpiącym uśmieszkiem. - Jestem ciekaw, co robi pan doktor,
kiedy mu urządzają numer. Przypruł ci?
Złociste włosy puklami spadały mu do ramion, oczy miał jaskrawobłękitne, usteczka jak
panna, policzki różowe, zaokrąglone - aniołek. Niejeden dał się już nabrać na aniołka i w
przerażeniu uciekał, jakby spotkał diabła: Borzym był niebezpieczny w gniewie, litości go nie
nauczono.
- On nie bije - powiedziałem. - Ma lepsze sposoby. Po kwadransie człowiek chce się
powiesić.
Pietrucha popatrzył na mnie ze współczuciem. W przeciwieństwie do Borzyma anioła nie
przypominał: gorylowata gęba, ramiona do kolan, a te zawsze ugięte lekko, jak przed
skokiem. Siła czołgu i naiwna dobroć. Kiedy byłem jeszcze w Raju, mówiono o nas: papużki-
nierozłączki, wszędzie łaziliśmy razem.
- Dlaczego nie pryśniesz? - zapytał Pietrucha. - Pogadamy z Kierem, weźmie cię.
Trafił tym pytaniem.
Na początku co noc myślałem o ucieczce, wiercąc się w krochmalonej, pachnącej pościeli
i z lękiem oglądając duży pokój, który był tylko moją sypialnią. Tam w Raju, w salce dużo
mniejszej spało nas czterech, pachniało potem i sportami, było duszno, przytulnie. Tutaj w
powietrzu unosiła się obca świeżość, lakierowane białe meble jaśniały w księżycowym
blasku, szeleściły firanki w uchylonym oknie. Chciałem uciec od ludzi, którzy kazali nazywać
się rodzicami, a którzy byli daleką rodziną ze strony ojca. Ojca zresztą nie pamiętałem,
podobnie jak matki: oboje zginęli w wypadku kolejowym, gdy miałem trzy lata. Zostało mi
po nich nazwisko - Smuga, nie wiem, w jaki sposób doktor Smuga odkrył nasze
pokrewieństwo, może nie odkrył, a wymyślił; chcieli adoptować chłopca, zbieżność nazwisk
uznali zapewne za wskazówkę losu, legendę rodzinną dorobić nietrudno.
Chciałem uciec. Pakowałem w myśli adapter z płytami, kolejkę elektryczną, dwa
srebrzyste kolty w skórzanych kaburach. Wiedziałem jednak, że Kier nie przyjmie mnie z
powrotem, odbędzie rozmowę i odeśle do Smugów. A ja chciałem wrócić do Raju. Tęskniłem
za Pietrucha i krupnikiem, pierogami z serem, drelichowymi spodniami z łatą na tyłku, nawet
za karnym szorowaniem podłóg. Owszem, smakowały mi sznycelki cielęce. Dość szybko
przestałem się mylić i do Smugowej mówiłem: mamo, pozwalałem całować się na dobranoc,
zdejmowałem buty w przedpokoju. My, z Raju, umiemy się dostosować. Ale uciec chciałem
mimo wszystko i upłynęło sporo czasu, zanim przestałem budzić się w środku nocy, szukając
obok, po omacku, łóżka Pietruchy. Do matki przywiązałem się nawet. Gorzej szło z ojcem, bo
miał dziwny dar czytania w myślach i nie dawał się nabierać. W Raju nie można bez
nabierania, jeżeli chce się dostać przed terminem nową koszulę, uniknąć kary za drakę, nie
pójść do szkoły, wy dębić jakiś przywilej. Gra się z wychowawcami, z woźną, z samym
Kierem. Skłamać kumplowi to hańba, ale wykiwać Kiera - duża rzecz, powód do dumy.
Kiedy go przekonałem, że nie byłbym w stanie dorobić klucza do zamykanej na noc lodówki i
że kucharka pomyliła się, zgłaszając zniknięcie połcia wędzonego boczku - Borzym
publicznie poklepał mnie po plecach.
Ojciec traktował mnie jak dorosłego, nad którym ma się przewagę. Nie podkreślał tej
przewagi, ale miał ją przecież, pod każdym względem. Ja mu nie mogłem zabronić wyjazdu
nad Balaton.
Mogłem jednak pamiętać, że nie jest prawdziwym ojcem. To była moja samoobrona,
kiedy ciął językiem jak brzytwą. Mogłem myśleć z gniewną satysfakcją, że wcale nie jest taki
wspaniały, za jakiego powszechnie uchodzi. Lubił rzeczy i lubił pieniądze, za które je
kupował. Innych leczył, a siebie wyleczyć nie umiał: od lat cierpiał na owrzodzenie żołądka,
skrywając to starannie przed obcymi. I był tchórzem. Sam słyszałem, jak tłumaczył
dyrektorowi administracyjnemu, że nie będzie walczył w województwie o jakąś tam, bardzo
szpitalowi potrzebną, zagraniczną aparaturę, bo urządzenie może i sprowadzą, ale podpadnie
kierownikowi wydziału zdrowia, który nie cierpi wydawania dewiz.
Zapamiętałem to sobie. Parę innych drobiazgów także zapamiętałem. Nauczyłem się w
Raju, że nigdy nie wiadomo, co człowiekowi może się przydać. A wojna z ojcem trwała od
dawna, od owego wieczoru, kiedy przypadkiem usłyszałem jego rozmowę z matką:
- Źle postępujesz z Krzysztofem, to nie jest maskotka.
- Co masz na myśli, Rafał?
- Wiesz sama. Rozpieszczasz go, uwalniasz od obowiązków, wyręczasz we wszystkim.
Widziałem, jak wczoraj ukradkiem czyściłaś mu buty. Chłopiec w jego wieku powinien sam
czyścić obuwie, prasować spodnie, nawet prać koszule. To mu wyjdzie na dobre w
przyszłości.
- Miał ciężkie życie...
- Wciąż to samo! Jak długo jeszcze zamierzasz oglądać się w przeszłość? Pomyśl o jego
przyszłości, o tym, na jakiego człowieka powinniśmy go wychować. Bimba na polecenia,
lekceważy swe obowiązki, myśli tylko o zabawie, włóczy się z podejrzanymi koleżkami. To
twoja wina, Zofio. Na wszystko mu pozwalasz, wszystko potrafisz usprawiedliwić. Co
wyrośnie z Krzysztofa, jeśli tak będzie dalej?
- Gdyby był twoim dzieckiem...
- Nie masz prawa! Po prostu czuję się odpowiedzialny.
- A może zazdrosny?
Trzaśniecie drzwiami, cisza. Tamtej nocy najbardziej chciałem uciec i gdyby istniał choć
jeden cień nadziei, że Kier mnie przyjmie - zrobiłbym to.
A teraz?
- Na razie nie - odparłem. - Stary byłby górą.
- Mam pomysł - uśmiechnął się Borzym. - Jeszcze nie widziałem fajczącego się fiata.
- Daj spokój - pokręciłem głową.
- Mowa - Dudek mrugnął do Borzyma. - Czym Krzysiek pojechałby na Węgry?
- Nie jadę na Węgry - powiedziałem. Pietrucha spojrzał na mnie z nadzieją:
- Mur, że nie jedziesz?...
- Musiał wymyślić jakąś karę - wzruszyłem z lekceważeniem ramionami, splunąłem,
roztarłem ślinę czubkiem sandała. - Źle trafił, nie zależy mi.
- Możesz pojechać na naszą kolonię - zaproponował Dudek. - Wiara ucieszy się.
- Albo ze mną na wieś do dziadków - wtrącił szybko Pietrucha. - Pomożemy trochę przy
żniwach, a potem używanie! Dziewczyny, mówię ci...
Roześmialiśmy się, klepnąłem Pietruchę po plecach.
- Zobaczymy - powiedziałem. - Jeżeli starzy się zgodzą. Ojciec pewnie zechce, żebym
pojechał do jego brata w Bieszczadach. Też lekarz, ale fajniejszy, można z nim gadać jak z
człowiekiem.
- A ja się czegoś dowiedziałem o twoim starym - odezwał się Dudek. - Śmierdząca
historia.
Drgnąłem. W pierwszym odruchu chciałem warknąć, lecz po sekundzie zapłonęła we
mnie łapczywa ciekawość. Nikt tutaj nie mówił źle o ojcu. W mojej z nim walce bywałem
bezsilny dlatego właśnie: żadnego faktu, żadnego dowodu, wobec którego musiałby schylić
głowę. Nie dosłownie, taki dowód potrzebny mi był dla samego siebie, żeby się poczuć górą.
Mógłbym nie użyć go nigdy. Starczyłoby, że wiem.
- Melduj - rzuciłem.
- Nie wściekniesz się? Jakby nie było, twój stary...
- Melduj - powtórzyłem sucho.
- Licho wie, czy to prawda - zastrzegł się Dudek. - Słyszałem faceta pod budką z piwem,
pijaczek, jęzor mu się plątał. Ktoś coś chlapnął o doktorze Smudze, że nie chce dawać
zwolnień lekarskich, na cwaniaków cięty. A facet, że mieszkał w Łosiewie i wie coś niecoś o
doktorku.
- To by się zgadzało - mruknąłem. - Starzy mieszkali kiedyś w Łosiewie.
- Facet podobno zna gościa, który był kumplem Smugi zaraz po wojnie - ciągnął Dudek. -
Bardzo bliskim kumplem i Smuga go wrobił.
- W co? - zapytał Borzym.
- Hitlerowcy porzucili laboratorium z jakimiś cholernie cennymi aparatami. Nasi je
zagarnęli i kazali gościowi pilnować. Smuga zaproponował mu, żeby razem zrobili
laboratorium, a że gość odmówił, huknął go w łeb i rąbnął aparaty. Gość przeleżał pół roku w
szpitalu, potem drugie pół w kryminale, bo był odpowiedzialny. Smugę też w końcu nakryli,
ale zaraz wyszedł dzięki amnestii.
Skończył. Patrzyłem przed siebie opierając się łokciami o balustradę wokół platformy.
- Chyba pic - powiedziałem, przełykając ślinę. - To do starego nie pasuje.
- Może pic - zgodził się Dudek. - Trzeba być wyjątkowym draniem, żeby załatwić
kumpla. A facet, mówię wam, pijaczek, ciągle urzęduje przy piwku. Taki sam nie wie, co
gada.
- To do starego nie pasuje - powtórzyłem tępo. - Ale... pomówiłbym z facetem.
- Da się zrobić - obiecał Dudek.
- Idą! - usłyszałem szept Pietruchy.
Byli jeszcze daleko, dopiero zbliżali się do brzeziny. Po chwili zniknęli między drzewami
i wtedy szybko zbiegliśmy na dół. W bunkrze było ciemno, cuchnęły odchodami, pod nogami
walały się bryły betonu.
- Spróbuję załatwić ich sam - mruknął Borzym. - W razie czego gwizdnę, to
przybiegniecie.
Przez szczeliny i otwory strzelnicze obserwowaliśmy, jak Lilek, Jarema i Albert badają
ścianę bunkra, wypatrując pęknięć i dziur, omawiając taktykę wspinaczki, wreszcie wyjmują
z plecaka zwój linki i Lilek biegnie na górę, by przywiązać koniec do kasztana rosnącego nad
bunkrem, a raczej przerzucić tylko, wykorzystując drzewo jako blok dla asekuracji.
- Pierwszy wchodzę - usłyszałem głos Alberta.
Zobaczyłem, jak przewiązuje się liną pod pachami, sprawdza moc węzła. Ściana miała
wysokość trzypiętrowej kamienicy, w dole walały się odłamki betonu i skał. Lilek chwycił
wolny koniec liny i Albert rozpoczął wspinaczkę, wczepiając się opuszkami palców w ledwo
widoczne szparki na betonowym gładkim masywie.
- Dobrze! Świetnie! - chwalił Lilek, wybierając linę. - Prawa noga ciut wyżej!
Borzym wspiął się na kostropate usypisko i przez dziurę po bombie wylazł na kopułę
bunkra, tuż przy drzewie, na którym wspierała się lina.
- Ej! - zawołał. - Jak leci?
- Cii... szeeej... - ofuknął go Lilek.
- Przeszkadzam?
- Przeszkadzasz...
- O to właśnie chodzi! - głos Borzyma rozniósł się echem.
- Chcesz, żeby zleciał? - zapytał Lilek, wybierając ostrożnie linę. - Nie wygłupiaj się...
Borzym przydepnął linę uniemożliwiając Lilkowi wybieranie.
- Ja się lubię wygłupiać - rzucił z beztroskim uśmiechem. - Szczególnie, jak spotykam
frajerów.
- Zejdź z liny - warknął Lilek. - Guza szukasz?
- Was szukam. - Borzym mocniej przycisnął butem sznur. - Mój przyjaciel przesyła
pozdrowienia.
- Jaki przyjaciel? - Jarema przesłonił dłonią oczy, bo słońce biło zza pleców Borzyma.
- Krzysiek Smuga - powiedział Borzym. - Ten bękart, wiecie, co się zadaje z
szumowinami z domu dziecka. Ja właśnie jestem ta szumowina.
- Potrzymaj - Lilek wetknął w dłoń Jaremie koniec liny. - Chcesz ze mną pogadać? -
zmrużył oczy patrząc na Borzyma. - Zejdź z linki, to pogadamy.
- Chodź ty tutaj.
- Nie ruszaj się na razie - polecił Lilek niewidocznemu Albertowi. - Zaraz to załatwię.
W kilku skokach znalazł się na kopule. Był wyższy od Borzyma, zbudowany atletycznie,
pod trykotową koszulką grały kłęby muskułów. Mimo to nie wątpiłem, że Borzym go załatwi,
nawet gołymi rękami.
Ale nie były gołe: w prawej błysnęła finka, szerokie ostrze celowała w niebo.
- Rzuć nóż - rozkazał Lilek.
- Na ciebie noża nie potrzebuję - Borzym zaśmiał się. - Przetnę tylko ten sznurek i rzucę,
słowo honoru.
Przykucnął. Ostrze finki spoczęło na linie. Lilek zamarł, oczy mu znieruchomiały.
- Nie zrobisz tego - szepnął.
- Czemu? - Borzym patrzył z dołu w górę na Lilka, nóż leciuteńko naciął linę. - Przecież
jestem szumowina, taki sam bękart jak Krzysiek, nawet gorszy, bo Krzysiek miał kiedyś
starych, a ja nigdy.
- Czego chcesz?
- Dużo chcę - powiedział Borzym, a jego nóż jak smyczek przesunął się po napiętej
strunie przecinając kilka włókien. - Masz fajny zegarek.
Prawa ręka Lilka niepewnie powędrowała ku przegubowi lewej. Zawahał się. Potem
szybko odpiął pasek i rzucił zegarek do nóg Borzymowi.
- Portfel też?
Borzym nie odpowiedział. Wolną ręką sięgnął po zegarek, druga wciąż przyciskała ostrze
do liny.
- Eee... myślałem, że szwajcarski. Szmelc. - Odrzucił zegarek Lilkowi, ten złapał go w
powietrzu. - Machnij.
- Że co? - Lilek nie zrozumiał.
- Ciśnij precz - wyjaśnił Borzym z pogodnym uśmiechem. - Ciekaw jestem, jak daleko
rzucasz.
- Dlaczego? - zapytał cicho Lilek, wpatrując się w nóż zastygły na linie.
- Żeby było śmiesznie - odpowiedział Borzym. - Kiedy pokazywałeś, jakie masz silne
palce, i złamałeś Krzyśkowi parkera, też było śmiechu, no nie?
- Krzysiek sam zaczął.
Zacząłem, prawda. Nie lubię chichotu za plecami. Chemik oblał mnie na aldehydach, po
prostu milczałem przy tablicy, chociaż coś niecoś mógłbym powiedzieć, ale wiedziałem, że to
już prawo serii: jeśli matematyczka i fizyk wrzepili mi dwóje, chemik nie może okazać się
gorszy. Bywa tak w szkole. Krystyna usiłowała mi podpowiedzieć i chyba to wkurzyło Lilka.
Kilka dni wcześniej widział nas razem nad rzeką, a był kiedyś chłopcem Krystyny,
przypuszczał pewnie, że jest nadal, choć od dwóch tygodni ze sobą nie rozmawiali. Zresztą
Krystynę spotkałem przypadkiem nad rzeką, spieszyłem się do chłopaków, rozmawialiśmy
ledwo kilka chwil.
I ten chichot po dzwonku.
- Śmieszne? - spytałem.
- Wyglądałeś jak dorsz na plaży - odparł Lilek. - Ruszałeś wargami, a głos nie wychodził.
- Bardzo śmieszne?
- Wystarczająco. Myślałem, że opowiadasz chemikowi dowcip.
- Mogę tobie opowiedzieć. - No?
- Nie jesteś idiota.
- Takie dowcipy zostaw dla swoich kolesiów z przytułku - powiedział ze wzgardliwym
uśmieszkiem. - Akurat wasz poziom.
- Daj mu w ucho - zaproponował Albert. - Albo ja mogę dać.
- Nie trzeba. - Wziął ze stołu mój długopis i niby niechcący przełamał w palcach. - O...
przepraszam. Zresztą nie będzie ci już potrzebny, koniec roku szkolnego, żadnych więcej
uwag w dzienniczku.
- Jesteś bydlę - stwierdziłem.
- Ty, uważaj! - rzucił ostrzegawczo Jarema, podtykając mi pięść pod nos.
- Zostaw - powiedział Lilek - nie będziemy zadawać się z szumowinami. Spływaj,
bękarcie.
Pchnąłem go w pierś. Nawet mnie nie uderzył, trzepnął tylko po nosie czubkami palców.
Jarema dodał lekkiego kopniaka, Albert pstryknął w ucho i wszyscy trzej, śmiejąc się,
wybiegli z klasy.
Wolałbym bójkę - rozkwaszony nos, śliwkę pod okiem. Pobiegłem za nimi, ale nie
dogoniłem.
- No więc? - Nóż Borzyma mocniej przywarł do liny.
Lilek wykrzywił się z bezsilną pasją. Wziął rozmach i cisnął zegarek w zwalisko gruzu
przy sąsiednim bunkrze. Wówczas Borzym wyprostował się, schował nóż. Stał przed Lilkiem
z rękoma złożonymi na piersiach. Uśmiechnął się przyjaźnie:
- Dobry jesteś. Nie myślałem, że tak daleko rzucasz.
Oczy Lilka zwęziły się: bez finki w dłoni Borzym musiał wydać mu się bezbronnym
pisklęciem.
- Teraz policzę ci mój zegarek - syknął. - Ty wszarzu...
Zrobił krok w stronę Borzyma. Żyły nabrzmiały mu na skroniach, muskuły sprężyły się.
Gdybym nie znał Borzyma, bałbym się o niego. Ale nie musiałem. Wiedziałem, że da sobie
radę z Lilkiem.
Czekał, wciąż uśmiechnięty przyjaźnie, zachęcająco:
- Bliżej, laluś. Stamtąd nie dosięgniesz.
Lilek zrobił jeszcze jeden krok, uważnie wpatrując się w Borzyma. Był czujny,
spodziewał się podstępu. Borzym nadal stał nieruchomo, z ramionami na piersiach. Złote
kędziory jaśniały mu w słońcu.
- Może wyskoczyć? - szepnął Pietrucha.
Dudek z uśmieszkiem położył mu rękę na ramieniu. On też spokojny o Borzyma. Jarema i
Albert, który już zszedł ze ściany, przyglądali się z dołu, widzieliśmy ich przez otwór
strzelniczy.
- Masz! - ryknął Lilek i wystrzelił pięścią, mierząc w twarz Borzyma. Nawet nie
dostrzegliśmy uniku, po prostu pięść przeleciała obok.
- Nie mam - usłyszeliśmy rozbawiony głos Borzyma.
- Masz!
Drugi cios także przeciął powietrze. Lilek jak czołg runął do przodu, usiłując pochwycić
przeciwnika. Gdyby mu się powiodło, zgniótłby Borzyma na miazgę. Lecz nie powiodło się.
Borzym uskoczył i w tym samym ułamku sekundy jego prawe ramię, zakończone widełkami
dwóch rozprostowanych palców, śmignęło ku twarzy Lilka.
Końce palców uderzyły w oczy.
Wilczy skowyt.
Lilek siadł, przyciskając pięści do powiek i potrząsając głową, jakby się przed czymś
opędzał. Zobaczyliśmy, że Jarema i Albert biegną pod górę, obaj z kamieniami w rękach; nim
nadbiegli, już staliśmy wszyscy przy Borzynie.
- Który następny do golenia? - zapytał Dudek.
Przystanęli; przypuszczali widocznie, że Borzym jest sam, i zaskoczyło ich nasze nagłe
zjawienie się.
- Puśćcie go - powiedział Albert.
- Czy my trzymamy waszego kolesia? - Dudek rozciągnął w uśmiechu grube, wywinięte
wargi. - Sam tu siedzi przy nas. Ej, koleś, wpadło ci co do oka?
Lilek dźwignął się z ziemi, oderwał pięści od oczu. Białka miał przekrwione, błyszczące
od łez.
- W porządku - mruknął. - Jeszcze się spotkamy.
- Po co odkładać - powiedział Pietrucha. - Jak nie dosyć, możemy załatwić od ręki.
- Dobra, dobra... - Lilek z pochyloną głową ruszył w stronę kolegów.
- A jak dosyć, to pamiętajcie, żeby się trzymać z daleka od Krzyśka - rzucił za nimi
Pietrucha. - My z przytułku nie lubimy, kiedy naszych krzywdzą.
Odeszli. Rozsiedliśmy się na kopule, Borzym wyciągnął paczkę sportów, poczęstował
Dudka. Było mi trochę głupio, że posłużyłem się kolegami dla załatwienia tej sprawy, ale w
jakiś sposób dotyczyła nas wszystkich. Nie moja wina, że ciągnie mnie do chłopaków z Raju i
że nie mam kumpli w klasie. Po prostu tak jest. Stare przyjaźnie są najtrwalsze, zwłaszcza w
innym świecie. Pietrucha rozumie mnie jak nikt. On jeden wierzy święcie, że będę kiedyś
wielkim malarzem, może tak wielkim jak Picasso. A ja nie wątpię, że Pietrucha poleci w
kosmos: jest zdrowy, odporny psychicznie, z przedmiotów ścisłych kozak i może kręcić się na
karuzeli nawet godzinę. Przede wszystkim zaś nie cofa się nigdy, jeśli coś postanowi.
Zawsze mu trochę tego zazdrościłem.
Może szła tędy przypadkowo, a może i nie. Stanęła przy krawężniku, obserwując, jak
pucuję karoserię fiata złożoną we czworo irchą, ja zaś przez kilka chwil udawałem, że jej nie
dostrzegam.
- Cześć, Krzysiek.
- Cześć, Kryśka - odpowiedziałem, nie przerywając szorowania klamki, na której
ciemniała owalna plamka i w żaden sposób nie chciała zejść.
- Będziesz u Maryli na urodzinach?
- Nie zapraszała mnie - mruknąłem.
- Zaprosiła całą klasę - stwierdziła Krystyna, przerzucając Za ramiona ciężką falę
rudawozłotych włosów. - Ciebie trzeba zapraszać osobno?
- Nie jestem już w tej klasie. - Uśmiechnąłem się. Zresztą starzy i tak by mnie nie puścili.
Krystyna obeszła wóz od tyłu i stanęła przy mnie, pogryzając czekoladowy wafel.
- Miałeś drakę? - spytała.
Wzruszyłem ramionami. Tak czy owak nie poszedłbym do Maryli, bo nie miałem ochoty
na towarzyskie spotkanie z Lilkiem. Kryśce było ładnie w wiśniowej bluzce i czarnych
spodniach rozszerzonych u dołu. Pasowałaby na okładkę tygodnika.
- Przeciwnie - powiedziałem - ojciec się ucieszył. On też powtarzał klasę, a starzy nie
lubią, kiedy się jest od nich lepszym.
- Wygłupiasz się. Wcale nie musiałeś powtarzać klasy. Poczułem gniew. To były słowa,
których od nikogo nie chciałem usłyszeć. Jakby wdzierano się we mnie bez pukania, w
podkutych buciorach.
- Moja rzecz - mruknąłem.
Krystyna podeszła jeszcze bliżej, czułem niemal jej oddech na policzku. Milczała chwilę,
a ja z zajadłością tarłem klamkę, walcząc z plamą.
- Obserwowałam cię cały czas - usłyszałem. - Na klasówce z matmy nawet nie
próbowałeś ruszyć dwóch ostatnich zadań. Do dzwonka było dwadzieścia minut, kiedy
oddałeś zeszyt.
- Nie pamiętam!
- Fizykowi powiedziałeś, że nie jesteś przygotowany, chociaż uprzedził, że cię w
poniedziałek zapyta. A przedtem, na przerwie, wytłumaczyłeś Baśce działanie potencjometru,
jak byś miał w małym palcu cały materiał...
- Czego ty chcesz? - rzuciłem ostro, przerywając czyszczenie. - Nie wtykaj nosa w cudze
sprawy, bo ci go utną.
- I umiałeś aldehydy.
Nawinąłem irchę na dłoń niczym bandaż bokserski.
- Daj mi spokój - warknąłem. - Wiesz, skąd jestem i co potrafię. Spłyń, lala, póki się nie
wnerwiłem.
Nie przestraszyła się, nie obraziła nawet. Patrzyła na mnie z dziwnym uśmiechem,
jakbyśmy byli wspólnikami.
- Dlaczego się zgrywasz, Krzysztof? Bardzo chcę, żebyś przyszedł do Maryli. Zrób to dla
mnie.
Patrzyła mi prosto w oczy, poważnie, bez mrugnięcia. Odwróciłem głowę.
- Ty się zgrywasz - powiedziałem w przestrzeń. - Będzie Lilek, wystarczy ci. Okazja do
pogodzenia.
- Nie chcę godzić się z Lilkiem.
- Masz zamiar pograć mu na nerwach? - spytałem, wciąż z odwróconą głową. - Więc do
tego jestem ci potrzebny. Rozumiem. Żałuję, nic z tych rzeczy.
- Tak bardzo nie wierzysz w siebie? - usłyszałem jej przyciszony głos. - Mogę nie iść do
Maryli, żeby ci udowodnić...
- Mnie udowodnić? - przerwałem jej, brnąc tępo w sytuację, której nie chciałem. - A co
mnie to obchodzi? Ja sobie, ty sobie, nic między nami wspólnego.
Cofnęła się, wróciła na krawężnik. Złociste włosy znów przewaliły się przez ramiona na
pierś, odrzuciła je niecierpliwym ruchem.
- Myślałam... - nie dokończyła.
- Omyliłaś się - rzuciłem sucho.
- Wtedy, nad rzeką, byłeś fajny.
- Taką miałem fantazję. Czas mi zabierasz, muszę skończyć wóz przed obiadem.
Odeszła nie obejrzawszy się ani razu. Patrzyłem za nią długo. Gdybym umiał wygrywać
ze sobą, dogoniłbym albo przynajmniej zawołał.
Ojciec nadszedł, kiedy kończyłem ostatnie poprawki. Miał blisko ze szpitala, zawsze
przychodził na obiad pieszo, spacerkiem przez park. Obszedł samochód, raz po raz dotykając
czegoś palcem i sprawdzając, czy nie pozostał na nim ślad brudu.
- A tu? - zapytał, wskazując przyciemnienie obok wlewu paliwa.
- Rysa na lakierze.
- Zgadza się - kiwnął głową. - Do takiej roboty nie brakuje ci serca.
- Za trzydzieści złotych - powiedziałem.
Roześmiał się; wyjął z kieszeni portmonetkę i wręczył mi trzy dziesięciozłotowe monety -
tyle dostawałem zawsze za umycie auta, pod warunkiem, że nie miał zastrzeżeń. Pieniądze na
własne wydatki otrzymywałem jedynie za pomoc w rozmaitych domowych czynnościach,
wedle tatyfy ustalonej przez ojca. Wyczytał gdzieś, że w taki właśnie sposób wychowuje się
dzieci w Ameryce i że ten chwyt pedagogiczny uczy dzieci szacunku dla pracy i zaradności
życiowej. O drobnych kwotach, które cichaczem wkładała mi matka do kieszeni, nic na
szczęście nie wiedział.
- Co zrobisz z pieniędzmi? - zapytał.
Chciałem odpowiedzieć, że przepiję, ale ugryzłem się w język.
- Dam dozorczyni z przeciwka - odparłem. - Ma czworo dzieci, a mąż w więzieniu. Bieda
u nich.
Cień przemknął po twarzy ojca: trafiłem. Dozorczyni była jego prywatną pacjentką,
wczoraj wziął od niej pięćdziesiąt złotych za wizytę, przypadkowo podejrzałem, nie domknął
drzwi do gabinetu. Z biedą przesadziłem, dostawała często paczki od rodziny ze wsi,
dzieciaki miały zawsze pełne gęby landrynek.
- Ładnie - mruknął. - Chciałbym, żeby to była prawda. Jadłeś już obiad?
Kiwnąłem głową. Odszedł. Obejrzałem leżące w dłoni trzy monety i ogarnęła mnie złość,
bo już od dwóch tygodni odkładałem na oprawioną w ramy reprodukcję aktu Modiglianiego i
brakowało mi właśnie tych trzydziestu złotych.
Ale to już zależało ode mnie, było silniejsze.
- Ej, szczylu! - zawołałem do pięcioletniego syna dozorczyni, bawiącego się z siostrą w
ogródku za siatką. - Do mnie, galopem!
Przelazł przez dziurę w ogrodzeniu i zbliżył się niespiesznie, z przekrzywionym łebkiem,
usmarkany:
- Cego chces?
- Lubisz czekoladę? - spytałem. - A jak!
- Dam ci trzy dychy na czekoladę - powiedziałem, demonstrując mu monety. - Ale nie za
frajer. Znasz pana doktora?
- Twojego tatę? Pewno, że znam.
- Za pół godziny będzie wychodził z domu. Podejdziesz i podziękujesz, to od niego.
Jasne?
- Mhm. Daj - wyciągnął rękę.
- Jak powiesz?
- Plose pana, dziękuję za cekoladę - wyrecytował malec. - No daj, to dla mnie!
Wetknąłem mu wszystkie trzy monety, choć w ostatniej chwili jedną chciałem sobie
zatrzymać. A niech tam. Chwycił je w garść i pognał do spożywczego na rogu.
Kiedy ojciec wychodził, stałem ukryty w bramie. Malec dotrzymał obietnicy: wyskoczył
przez dziurę w siatce, zabiegł ojcu drogę.
- Dziękuję, plose pana - usłyszałem.
- Za co? - zdziwił się ojciec.
- No, za te tsy dychy - wyjaśnił maluch. - A cekoladę juześmy zjedli...
- Aha - mruknął ojciec - na zdrowie.
- Jutro tez pan da na cekoladę?
Dobiegł mnie głośny śmiech ojca i to mi trochę zepsuło humor, ale nie za bardzo.
Pietrucha i Dudek czekali przed kinem. Wskoczyliśmy do autobusu, Dudek pomajstrował
przy kasowniku, udając, że dziurkuje bilety, aby pasażerowie w razie czego zaświadczyli.
Parę razy już nam się udał ten numer, gdy nadeszła kontrola: Dudek nie mógł znaleźć biletów
- wypadły? wcisnęły się pod podszewkę? Ludzie przysięgli kontrolerowi, że widzieli na
własne oczy, jak je kasował, i mieliśmy spokój.
- Jest - powiedział Dudek. - Widziałem go, jak jechałem w tę stronę.
Wysiedliśmy na końcowym przystanku.
Obok budki stała grupa mężczyzn, w milczeniu raczących się piwem z wielkich kufli.
Dudek wskazał mi łysawego jegomościa z ciężkim fioletowym nosem do połowy zanurzonym
w kuflu, ubranego w poplamioną smarami marynarkę i kolejarskie spodnie, także pełne plam.
Przyjrzałem mu się uważnie, zanim podszedłem.
- Nie lepsza byłaby seta? - zapytałem z uśmiechem, robiąc do jegomościa oko.
- Byłaby, synku - westchnął. - Ale piwko tańsze. Wymacałem w kieszeni
pięćdziesięciozłotowy banknot. Było mi go żal, jak diabli, ale już się zdecydowałem.
- Jest sposób - powiedziałem. - Mogę postawić panu setę.
- Ty mnie?! - zdumiał się poplamiony, wywlekając nochal z kufla. - Żartujesz, synek...
- Nie żartuję. - Pokazałem mu banknot. - Ale opowie mi pan jedną historię. O doktorze
Smudze.
- O kim tylko chcesz - zachichotał. - Nawet o samym dyrektorze Kutrzebie, szlag mu na
monogram, he, he...
Poszedłem z nim w stronę parterowego budynku, ozdobionego wielką tablicą z napisem
„DELIKATES - restauracja IV kategorii”. Wewnątrz pachniało bigosem i ziemniakami
podsmażonymi po raz siódmy, obrus był poplamiony nie gorzej niż ubranie mojego
towarzysza. Kelner popatrzył na mnie nieufnie:
- Alkohol dla tego pana - powiedziałem. - Setka. Dla mnie butelka coca - coli.
- I ogórek - dorzucił poplamiony.
- I ogórek - zgodziłem się, a kiedy kelner odszedł, trąciłem w bok poplamionego, bo
zaczął drzemać: - Opowiadaj pan.
- O czym?...
- O doktorze...
- A co ciebie, synek, obchodzi dyrektor Kutrzeba?
- Nic mnie nie obchodzi - powiedziałem. Chcę wiedzieć o Smudze.
- O Kutrzebie ciekawsze - poplamiony puścił do mnie oko. - Wiesz, ile on nakradł? Sześć
lat mu dali i przepadek mienia, he, he...
Kelner postawił przed nim wódkę i ogórek, przede mną colę ze szklanką nadzianą na
szyjkę butelki. Cola była ciepła, łyknąłem ze wstrętem.
- Mów pan o doktorze - zachęciłem - podobno klawa historia.
- Nic klawego - mruknął - rąbnąć kolegę w łeb. Przyjaciele byli. Zobaczyłem przyklejone
do szyby twarze Pietruchy i Dudka. Dałem im znak ręką, żeby zaczekali na zewnątrz.
- Czemu go rąbnął? - spytałem.
- Za porządność - odparł poplamiony. - Że nie chciał z nim kraść. Nigdy nie kradnij,
synek, już lepiej poprosić, za to nie wsadzą do kryminału...
- Nie będę - przyrzekłem. - To na pewno ten sam doktor Smuga?
- A jak? Wiadomo, że z Łosiewa przeniósł się tutaj. - Poplamiony wychylił duszkiem
kieliszek, przegryzł ogórkiem, czknął. - Gdyby Kwaśniak był mściwy, przyjechałby tu do
niego. Ale to dusza człowiek, robaczka nie skrzywdzi. Inwalida, synek, od tego rąbnięcia
kluczem francuskim.
- Antoni Kwaśniak?
- Walery. Antoni to może kuzyn albo co... nie znam.
- A ten Walery? - spytałem. - Gdzie mieszka?
Poplamiony zachwiał się na stołku, oczy mu zmętniały. Wiedziałem, że muszę się
spieszyć z pytaniami, dopóki może jeszcze odpowiadać.
- W Łosiewie... - wymamrotał - a gdzieżby...
- Adres pamięta pan?
- W gospodzie spotkaliśmy się, przy kielichu, to i skąd adres... A ten Kutrzeba lepszy typ,
synek, ukradł na całe sto tysięcy, brał futra ze sklepu i na bazarze sprzedawał, miał spółkę z
kierowniczką, ja tam za strażnika...
- Co robi Kwaśniak? - przerwałem mu.
- Siedzi. Nie Kwaśniak, a Kutrzeba... Kwaśniak obrazkami handluje, po wsiach jeździ,
wiesz, synek, takie kolorowe landszafty w ramkach... Bardzo ładne...
- Ale mieszka na stałe w Łosiewie?
- Przecie mówię, że go zamknęli, sześć latek dostał, willę mu wzięli, samochód, może i
więcej ukradł niż sto tysięcy. Ty nie kradnij, synek, przed tobą świetlana... tego...
- Przyszłość - podpowiedziałem. - A Kwaśniak mieszka w Łosiewie, tak?
- W Łosiewie - przytaknął poplamiony. - Nie wiedziałem, że go znasz. Pozdrów starego,
dusza człowiek... Postawisz jeszcze kropelkę?
- Nie postawię - rzuciłem.
Bełkotał dalej, lecz nie słuchałem już. Przywołałem kelnera, zapłaciłem i wybiegłem z
lokalu, wciągając z ulgą haust świeżego powietrza.
- W porządku, chłopaki - powiedziałem do Pietruchy i Dudka. - Wiem już, co chciałem
wiedzieć.
- Ale po co ci to? - spytał z zaciekawieniem Dudek. - Chcesz się odegrać na starym?
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałbym zresztą, co odpowiedzieć, bo dotąd sam nie
rozumiałem dokładnie, do czego zmierzam. Jednego tylko byłem pewien.
Ostatni pacjent wyszedł właśnie z gabinetu ojca, matka zaczęła nakrywać do kolacji.
Teraz dopiero miałem prawo nastawić głośniej adapter. Stereofoniczne głośniki napełniły
pokój niespokojnym rytmem, zalały potokiem dźwięków. Ostatni longplay Santany pochłonął
cały miesięczny zarobek. Nie żałowałem jednak, Santana wart był tych pieniędzy. Słuchałem
z przymkniętymi oczami i rosło we mnie jakieś dziwne podniecenie, żar uderzał do twarzy,
czułem, że jeszcze chwila i zerwę się, będę musiał coś zrobić. Otwarty szkicownik leżał na
stole, jakby mnie przywoływał - starczy chwycić ołówek i brystol pokryje się plątaniną figur
roztańczonych w szaleńczym rytmie bębnów, szybujących w przestworzach, szczęśliwych,
cudownie wyzwolonych...
- Nie można ciszej? - Ojciec stał w progu ze zmarszczonym czołem. - Bębenki pękają.
Czy dla ciebie muzyka to tylko wrzask?
- Taka muzyka musi być głośna - powiedziałem bez nadziei, że to zrozumie.
I nie zrozumiał, skrzywił się wzgardliwie:
- Jeżeli wartość muzyki mierzysz w decybelach, wkrótce będziesz się rozanielał przy
młotach pneumatycznych. Ale ja ciężko pracuję i jestem zmęczony. Proszę ściszyć.
Wyłączyłem adapter. Przyciszony Santana to już nie muzyka a pitolenie, lepiej wcale nie
słuchać.
- W porządku? - spytałem.
- Nie kazałem ci wyłączyć. Czyś ty choć raz w życiu spróbował posłuchać Bacha?
Znów to samo. Kiedy wpadał w ton kaznodziei, miałem ochotę uciekać. Wolałbym pasem
na goły tyłek.
Owszem - odparłem. - „Swingle Singers” mają Bacha w repertuarze.
Wiedziałem, że go to wkurzy.
Żyjecie namiastkami - stwierdził. - Komiksy z Szekspira i Bach przerobiony na big-beat.
Nigdy nie będziecie prawdziwymi ludźmi.
Teraz powinien był dodać: „Ja w twoim wieku sypiałem na mchu pod gołym niebem,
jadałem spleśniałe suchary i biłem się z hitlerowcami; twoi rówieśnicy oddawali życie za
ojczyznę nie po to, żeby tacy jak ty...” Ale nie dodał. Ten tekst był już spalony, odkąd go
zapytałem, czy żałuje, że nie ma w Polsce hitlerowców i jego syn nie zginie bohaterską
śmiercią partyzanta. Powiedziałem również, że wcale nie wiadomo, czy bylibyśmy gorsi od
nich, gdyby zaistniała konieczność.
- Może nam nie zależy, żeby być takimi jak wy... - mruknąłem odwracając głowę do
okna.
- Tym gorzej - powiedział. - Ale rozmowa z tobą to rzucanie grochu o ścianę. Na
wszystko masz odpowiedź, która tobie wydaje się inteligentna.
Mylił się, wcale nie miałem odpowiedzi na wszystko. Niech jednak myśli, że mam, i
niech mi da święty spokój. Wyłączyłem adapter, o co mu jeszcze chodzi?
- Jestem głupi - westchnąłem. - Jestem kompletne zero, sam to powiedziałeś. Czego
można oczekiwać po kompletnym zerze?
Przeszedł przez pokój i usiadł przy mnie na otomanie. Miał twarz zmęczoną, pokrytą
bruzdami.
- Słuchaj, Krzysztof... Ja tylko chcę, żebyśmy się zaczęli rozumieć. Zrobiło mi się go żal,
ale na moment jedynie. Przymknąłem oczy i zobaczyłem uśmieszek, drwiąco zmrużone
powieki. Ten smukły, łysawy pan, którego nazywałem ojcem, wzięty chirurg o dłoniach
kredowobiałych od środków dezynfekcyjnych, brydżysta i myśliwy, lubiący smacznie zjeść,
pachnący francuskim koniakiem i chloroformem, po prostu nie był w stanie znaleźć ze mną
wspólnego języka. Jego oferty nie ciekawiły mnie: żyć wygodnie służąc społeczeństwu za
godziwym wynagrodzeniem, nie narażać się, być w zgodzie z każdym przepisem, pełznąć w
górę szczebelek po szczebelku... Nuda. I kłamstwo, jeżeli prawdą jest, że dla zysku rąbnął w
łeb przyjaciela kluczem francuskim.
Gdyby wiedział, że to odkryłem!
Bo dewizą doktora Smugi jest i jakoby zawsze była uczciwość.
- Mam prośbę - powiedziałem. - Chciałbym się wybrać na autostop.
- Ustaliliśmy z mamą, że pojedziesz do wuja w Bieszczady. Usiadłem na otomanie i
podciągnąłem kolana, oparłem na nich podbródek. Chciałem patrzeć ojcu prosto w oczy, ale
nie mogłem.
- Nie jadę z wami na Węgry - rzuciłem. - Rozumiem. Ale wolno mi chyba przejechać się
po kraju. To nic nie kosztuje.
- Z kim zamierzałbyś jechać? - zapytał ojciec po pauzie.
- Wybiera się kilku kolegów z klasy - skłamałem. - Dołączyłbym do nich.
Ojciec nie zdziwił się nawet. Nie miał pojęcia o moich stosunkach z klasą. Przybyło mu
fałd na czole: rozważa moją prośbę.
- Pomówię z mamą - odezwał się w końcu. - Myślę, że możemy ci pozwolić... - Czoło
miał nadal zmarszczone, jak gdyby kontynuował rozważania, rozgryzał trudny problem. -
Słuchaj, Krzysztof... Gdybyś nam przyrzekł, że zerwiesz z dawnymi koleżkami i w przyszłym
roku weźmiesz się ostro do nauki...
- Dziękuję! - przerwałem mu, symulując radosny uśmiech. - Zawsze marzyłem o
autostopie. Gdybym dociągnął do Bieszczad, zatrzymam się na trochę u wuja.
Po twarzy ojca przemknął grymas gniewu. Zapewne nielekko mu przyszło dać mi szansę,
uchylić zatrzaśniętą furtkę do Węgier, matka, jak sądzę, musiała w to włożyć wiele trudu. A
ja beztrosko przeszedłem obok... Opanował się, skinął głową. Wstał i nie spojrzawszy na
mnie wyszedł z pokoju.
II
Mogłem nie pójść na rozdanie świadectw, ale nie chciałem im dać satysfakcji. Matka
przygotowała mi eleganckie granatowe spodnie i białą koszulę, udałem, że nie dostrzegłem;
włożyłem stary sweter i wypłowiałe dżinsy z łatą na prawym kolanie.
Wysłuchałem dyrektorskiego przemówienia, o dobrych uczniach, sprawiających mu
radość, i o złych, którzy tę radość zatruwają. Głowy najbliższych sąsiadów zwróciły się do
mnie, odpowiedziałem uprzejmym uśmiechem, jakbym dziękował za uznanie. Po części
artystycznej - wierszyki, trele szkolnego chóru - rozeszliśmy się do klas.
- Fałszywy proletariusz... - usłyszałem zajmując miejsce w ostatniej ławce.
- W żałobie.
Zwarłem szczęki, żeby nie odpowiedzieć. Klasa była odpicowana na wysoki połysk,
bluzeczki, koszulki, biel i granat. Tylko Krystyna miała we włosach wiśniową przepaskę.
Siedziała przede mną, włosy świeżo umyte, puszyste i pełne blasku. Pachniały szamponem
Palmolive, takiego samego używa matka.
Po drace z portmonetką Rewicza siedziałem sam w ostatniej ławce. Julski co prawda
przepraszał, ale mu doradziłem, żeby zmienił miejsce, jeżeli nie chce mieć dziury w nowych
levisach i zeszytów polanych atramentem. To było kilka miesięcy temu, w połowie roku
szkolnego...
Wychowawczyni:
- Na pewno miałeś ją ze sobą? Rewicz:
- Na sto procent, proszę pani. Osiemdziesiąt złotych, legitymacja szkolna i klucze do
mieszkania. Żeby przynajmniej klucze się znalazły...
Albert:
- Sam widziałem, jak wkładał do teczki portmonetkę. Na pauzie po pierwszej lekcji.
Wychowawczyni:
- Godzinę temu była, a teraz jej nie ma. Nikt obcy przez ten czas do klasy nie wchodził.
Dziwne, bardzo dziwne... Jeżeli któreś z was zrobiło kawał Rewiczowi, pora się przyznać.
Cisza.
I Lilek - przed siebie, do tablicy z nie startym wzorem algebraicznym:
- Może byś się przyznał? Wychowawczyni:
- Do kogo to mówisz, Ligoń? Julski:
- On już wie, do kogo mówi...
Śmieszek przelatuje po klasie. Czuję ból w palcach, paznokcie wżarły się w pulpit. Julski
nie patrzy na mnie, tak samo jak Lilek jest zapatrzony w tablicę.
Molikowska:
- Dawniej nikomu nic nie ginęło, proszę pani. Wychowawczyni:
- Nie rozumiem waszych insynuacji i nie chcę rozumieć. Wierzę, że portmonetka się
znajdzie.
Dzwonek. Drzwi zamykają się za wychowawczynią. Jarema do Julskiego głośno, na całą
klasę:
- Może oni tam robią sobie takie numery. U nas to nie przejdzie. Zrewidujemy go?
Zamieram. W teczce leży pompka rowerowa, starczy sięgnąć ręką. Niech któryś
podejdzie. Krystyna:
- Proponuję zrewidować wszystkich, Rewicz chłopców, Molikowska dziewczyny. Tak
będzie sprawiedliwie.
Alb