Resnick Mike - Starship 02 - Pirat

Szczegóły
Tytuł Resnick Mike - Starship 02 - Pirat
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Resnick Mike - Starship 02 - Pirat PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Resnick Mike - Starship 02 - Pirat PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Resnick Mike - Starship 02 - Pirat - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY asywny, przysadzisty, trójnogi kosmita prze­ mierzał podniszczone korytarze „Teodora Roosevelta", kręcąc się dostojnie i wydając raz po raz ciche pomruki. Tu warknął na podoficera, któ­ ry nie zdążył zejść mu na czas z drogi, tam spojrzał groźnie na drugiego, zmuszając go do cofnięcia się w zacisze kabiny i odblokowania wąskiego przejścia, ale doczłapał w końcu do niewielkiej, choć mocno zatłoczonej mesy. Rozejrzał się i w odległym kącie dostrzegł kapitana siedzącego z piwem w ręce przy mocno sfatygowanym stoliku. Zadziwiająco zręcznie przecisnął się na drugą stronę sali, aby zająć miej­ sce obok niego. - J a k ja nie cierpię tych krzeseł - wymamrotał, wydając głębokie, gardłowe dźwięki. - Też się cieszę, że cię widzę, Cztery Oczy - od­ parł dowódca z uśmiechem na ustach. - Musimy zafasować więcej mebli przystosowa­ nych dla Molarian, jeśli mam nadal służyć na tej krypie. Strona 2 - A może prościej będzie wystrzelić cię w próż­ nię? - zasugerował Wilson Cole. - To będzie o wiele tańsze od zakupu nowych krzeseł, no i zaoszczędzi ludziom kupę nerwów. - Beze mnie zaraz się zgubicie. - Naprawdę myślisz, że potrzebujemy cię tutaj do czegoś? Wedle mojej wiedzy zgubiliśmy się już trzy dni temu. - Cole pociągnął łyk piwa. - W koń­ cu znajdujemy się w głębi dziewiczych terytoriów. - Niech cię szlag, Wilsonie! - syknął kosmita. - Co my tu, do cholery, robimy? - Nie wiem jak ty - odparł kapitan - ale ja rozko­ szuję się zimnym piwem i czekam, aż się pochwalisz, jakie to jeszcze nowe słowa przyswoiłeś z terrańskie- go... - zamilkł na moment i obrzucił uważnym spoj­ rzeniem Molarianina. - Masz zamiar dalej pieprzyć bez sensu czy powiesz wprost, co cię gryzie? - Sam nie wiem - przyznał kosmita. - Kiedy zde­ cydowaliśmy się przejść na piractwo, spodziewałem się romantycznego życia z mnóstwem przygód. - Chcesz przygód? - zapytał Cole z uśmiechem na ustach. - Zatem wracaj do Republiki. Tam za­ pewnią ci takie atrakcje, że zaraz będziesz miał dość. Nie zapomniałeś chyba, dlaczego wylądowaliśmy na tym zadupiu? - Wiem, wiem. Ostatnim razem, gdy sprawdza­ łem, dawali za twoją plugawą główkę dziesięć mi­ lionów kredytów. - Mam nadzieję, że nie poczułeś się zignorowa­ ny - powiedział kapitan. - W zeszłym tygodniu ofe- Strona 3 rowali też trzy miliony kredytów za niejakiego ko­ mandora Forrice'a. - Nie potrafię opisać, jak mnie tym podniosłeś na duchu - mruknął Cztery Oczy. Cole roześmiał się na głos. - Mówiłem ci to już, ale jeszcze raz powtórzę. Najbardziej cenię w was, Molarianach, to, że jeste­ ście jedyną obcą rasą, która potrafiła przyswoić nie tylko wzorce ludzkiej mowy, ale i nasze poczucie humoru. - Tylko jeden z nas stara się być teraz zabawny - wypalił Forrice. - Opuściliśmy terytorium Republiki i wałęsamy się po bezdrożach Wewnętrznej Granicy już od trzech tygodni. Nie uważasz, że powinniśmy w końcu zająć się jakąś robotą i popiracić troszkę? - Niedługo zaczniemy. - Na co jeszcze czekasz? - Na poczucie bezpieczeństwa. - Mamy je od niemal trzech tygodni - zapewnił go Molarianin. - Nikt nas nie ścigał. - Akurat co do tego nie mam pewności i ty też jej nie możesz mieć - odparł Cole. - Słuchaj, jestem pierwszym buntownikiem w naszej flocie od ponad sześciuset lat. I nikogo nie obchodziło, że ocaliłem pięć milionów istnień, przejmując dowodzenie nad tym okrętem. Jak tylko prasa zwąchała temat, nie miałem najmniejszych szans na odparcie zarzutów, a potem załoga „Teddy'ego R." ośmieszyła resztę flo­ ty, odbijając mnie z więzienia. Czy na miejscu Repu­ bliki odpuściłbyś tak szybko tę zniewagę? Strona 4 - Republika jest w stanie wojny, Wilsonie - przy­ pomniał mu kosmita. - My należymy do jej najmniej­ szych problemów. - Zgoda. Ale gdyby admiralicja postępowała ra­ cjonalnie, nie musiałbym przejmować dowodzenia. Fakt, że nie dostrzegliśmy śladów pościgu podczas minionych trzech tygodni, nie oznacza wcale, iż go odwołano. I dlatego tkwimy w najbardziej pustym sektorze Granicy, jaki zdołaliśmy znaleźć. Tutaj naj­ łatwiej sprawdzić, czy mamy kogoś na ogonie. A jak tylko zyskam pewność, natychmiast kupię ci korde­ las. Będziesz mógł łupić i rabować, aż uraduje się twoje serce. O ile wy, Molarianie, posiadacie coś ta­ kiego jak serce. - Naprawdę uważasz, że wciąż za nami gania­ ją? - zapytał Forrice. - Gdybym zabił admirał Garcię albo wysadził przez pomyłkę jakąś planetę, pewnie już by dali spokój. - Cole uśmiechnął się ponuro. - Ale ni­ gdy mi nie wybaczą tego, że zwiałem im z Timosa tuż przed procesem, na oczach całej zgromadzonej prasy. - Ta niekończąca się ucieczka zaczyna mi dzia­ łać na nerwy. - To ty masz coś takiego jak nerwy? Molarianin spojrzał na niego z politowaniem. - Tak mi się nudzi, że zaczynam próbować tych świństw, które pijasz. - Masz na myśli piwo? - zapytał Cole. - Wyda­ wało mi się, że system trawienny waszej rasy nie przyswaja takich trunków. Strona 5 Forrice zrobił minę, która wszystkim nieznają- cym mimiki jego gatunku musiała wydać się odra­ żaj ąta. - Prawdę powiedziawszy, nasz układ trawienny w ogóle ich nie przyjmuje - przyznał. - Odchorowy­ wałem to przez cały dzień. - Przecież my tu nie mamy dni - przypomniał mu Cole - tylko trzy ośmiogodzinne nocne zmia­ ny... - Przerwał na chwilę. - Co jeszcze cię dręczy, Cztery Oczy? - Kończy nam się żywność. 1 - Zsyntetyzujemy następną partię. [ - 1 paliwo. - Nie potrzebujemy paliwa, o ile nie będziemy przyspieszali albo hamowali - wyjaśnił ze spoko­ jem kapitan, - No i wszystkie Molarianki opuściły pokład! - wybuchnął w końcu Forrice. - N o - powiedział Cole i uśmiechnął się. - W kontu doszliśmy do sedna sprawy. - Wiedziałbyś, o czym mówię, gdyby nie to, że polowa waszych samic walczy ze sobą o prawo do spół kowania z bohaterem galaktyki! - Czyżbym słyszał w twoim głosie nutę zazdro­ ści? -Zazdrości, zawiści, a nawet frustracji, czyli wszystkiego, czego można się spodziewać, jeśli utkniesz na pokładzie bez pici przeciwnej, -Trafne określenie. Z [ego, co pa mięłam, wasze samice zawsze wydają się wszystkiemu przeciwne - zauważył Cołe. Strona 6 - Dość tego - burknął Forrice. - Rzucanie ka­ lumnii na samice mojej rasy należy do moich obo­ wiązków! - Tak na marginesie, wydawało mi się też, że sa­ mice Molarian zmieniają co jakiś czas płeć. - One tak! - wrzasnął Cztery Oczy. - Ja nie! - Na pokładzie mamy jeszcze dwóch innych Mo­ larian - powiedział Cole. - Idź, opowiedzcie sobie kilka sprośnych dowcipów, a jak już ci przejdzie chandra, wróć, mamy kilka spraw do obgadania. - Mamy? - zapytał szybko Forrice. - To znaczy kto, ty i ja? Kapitan pokręcił głową. - Wszyscy. Ale zaczniemy od najstarszych stop­ niem, czyli od ciebie, mnie i Sharon Blacksmith. - Chodzi o sprawy bezpieczeństwa? -Nie. - W takim razie po co ci obecność szefowej sek­ cji bezpieczeństwa? - Cenię sobie jej opinię. -1 dzielisz z nią łóżko - dodał ponuro Molaria- nin. - Raczej ona dzieli je ze mną - odparł Cole bez śladu zażenowania. - Moje jest większe. Spotkajmy się w mojej kabinie o godzinie dwudziestej drugiej czasu pokładowego. Forrice skinął szeroką głową. - Będę na czas. Gdy Molarianin oddalił się, Cole spokojnie do­ pił piwo, wstał, przeciągnął się, a potem wyszedł na korytarz. Musimy zrobić coś, aby zmodernizować Strona 7 ten okręt, pomyślał. Idę o zakład, że przez ostatnie pięćdziesiąt lat nikt niczego tutaj nie tknął. Większość sprzętu wygląda jak ekwipunek ubogiego nurka z naj­ większego zadupia, a reszta jest w jeszcze gorszym sta­ nie. Zamierzał wrócić do kabiny, aby się odprężyć, kto wie, może nawet dokończyć książkę, którą wła­ śnie czytał, ale po chwili zastanowienia uznał, że rozsądniej będzie podtrzymać w załodze iluzję ka­ pitana, który nie zrezygnował z nudnej, codziennej rutyny dowodzenia statkiem. Skierował się więc na mostek. Za konsolami komputerów siedziała porucznik Christlne Mboya, dobiegająca trzydziestki, wysoka, szczupła i niesamowicie atrakcyjna kobieta. Spoglą­ dała na ekrany i wydawała szeptem rozkazy, których Coie ani nikt inny z obecnych nie mógł usłyszeć. Malcolm Briggs, atletycznie zbudowany mło­ dzieniec także noszący mundur porucznika, zasia­ dał przy stanowisku uzbrojenia. Na ekranie przed nim leciał jakiś program rozrywkowy, bez wątpie­ nia pobierany z pojemnych bibliotek pokładowych „Teddy'ego R.". Wysoko w górze, w kapsule przytwierdzonej do ściany, unosił się Wxakgini, jedyny pilot, jaki zasia­ dał za sterami tego okrętu na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Należał do rasy Bdxeni, istot przypo­ minających kształtem pocisk ale posiadających tak­ że wiele cech insektoidalnych. Tkwił tam skulony w embrionalnej pozycji, z szeroko otwartymi, nigdy jniemrugającymi, wielokomórkowymi oczami, po- Strona 8 łączony z komputerami okrętu sześcioma grubymi kablami, które wychodziły z jego głowy i niknęły w masywnej grodzi. Bdxeni nie znali pojęcia snu, co czyniło z nich idealnych pilotów i trwali w tak idealnej symbiozie z komputerami okrętów, że trud­ no było określić, gdzie przebiega granica pomiędzy nimi. - Kapitan na mostku! - wrzasnęła Christine, stając na baczność i oddając przepisowy salut w tej samej chwili, gdy zauważyła obecność dowódcy. Briggs zareagował podobnie, ale kilka sekund póź­ niej. - Dajcie spokój - poprosił Cole. - Ile razy mam powtarzać, że nie należymy już do floty? - To nie ma znaczenia, jest pan nadal naszym ka­ pitanem - odparła z uporem Mboya. -Jestem banitą - poprawił ją cierpliwie. - Pani zresztą też. A banici nie muszą sobie salutować. - A l e ten banita będzie panu salutował - nie ustąpiła. - Też jestem tego zdania, sir - dodał Briggs i po­ wtórzył salut. - Wydaje mi się, że pierwszą rzeczą, jaką każę zainstalować na tym okręcie po remoncie, będzie maszt, do którego da się przywiązywać niesubordy- nowanych oficerów, aby ich publicznie wychłostać - oświadczył oschle Cole. - Dziękuję, pilocie. - Za co? - zapytał Wxakgini, wpatrując się bez końca w tajemniczy punkt czasoprzestrzeni, któ­ ry tylko on i komputer nawigacyjny mogli dostrzec, a nawet w ogóle pojąć. Strona 9 Za niezwracanie szczególnej uwagi na fakt mo­ jego pojawienia się na mostku. - Aha - odparł Bdxeni i natychmiast zapomniał o Cdle*ui reszcie ludzi znajdujących się w pomiesz­ czeni u poniżej jego kapsuły. - Świetnie, skoro już się przywitaliśmy i okaza­ liśmy przy okazji brak szacunku dla życzeń kapita­ n a - Wilson odwrócił się do Christine - czy mamy może cos do zaraportowanta? - Nadal nie zaobserwowaliśmy żadnych śladów pościgu, sir - odparła porucznik. - Podczas ostat­ niego dnia standardowego minęliśmy jedenaście zamieszkanych planet, na żadnej jednak nie za­ uważyliśmy śladów kolonizacji ani podwyższonej aktywności neutrino, świadczących o istnieniu cy­ wilizacji przemysłowych. - Świetnie - odparł Cole. - Cztery Oczy chyba miał rację. "Nie cierpię przyznawać mu racji, ale rze­ czywiście wygląda na to, że Republika zdecydowała, iż nie jesteśmy warci jej uwagi, przynajmniej w tej chwili Admiralicja potrzebuje każdego okrętu na frontach walki z Federacją Teroni. - Co pan zamierza, sir? - zapytał Briggs. -Wydaje mi się, że nadeszła pora, aby przy­ wdziać przepaski na oczy i uczyć się pirackiej gwary. Potrenujcie takie zwrotyjak: „rączki do góry" albo „niech mnie kule biją" Christine nie potrafiła powstrzymać chichotu, .ilt.'Briggs nie przejął się tym wcale. - Pytałem poważnie, sir, co teraz będziemy ro­ bili' Strona 10 | MlKE RE5NICK - Poważnie to nie wiem - odparł Cole. - Ale mam wrażenie, że piractwo nie jest wcale taką ła­ twą profesją, jak wam się wydaje. - Dla mnie zawsze było bardzo proste - stwier­ dził porucznik. - Świetnie - odparł kapitan. - Proszę wybrać cel. - Słucham, sir? - Kiedy pan albo Christine widzieliście w okoli­ cy jakiś luksusowy liniowiec? - zapytał Cole. - Albo choćby frachtowiec? -Jedenaście dni temu, sir - odparła natychmiast Mboya. - A planetę wartą splądrowania? - Na dwóch światach, które wczoraj minęliśmy, znajdowały się pokłady diamentów. Na trzech in­ nych wykryliśmy materiały rozszczepialne. - Ale nie znaleźliście żadnej rozwiniętej cywili­ zacji - dodał Cole. - Nie, sir - odparł Briggs. - Wydawało mi się, że chciał pan być piratem - stwierdził kapitan. - Skoro jednak wyraża pan chęć zostania górnikiem, nie widzę problemów. Zrzucimy pana na powierzchnię którejś z tych planet i wróci­ my za kilka lat, żeby sprawdzić, co udało się panu wydobyć. - Chyba zostanę przy piractwie, sir - oświadczył porucznik. - Skoro pan nalega, panie Briggs... - odparł ka­ pitan, nie potrafiąc ukryć rozbawienia. - A wraca­ jąc do statków - dodał - sporo z nich będzie o wie- Strona 11 le lepiej uzbrojonych niż my, do tego niektóre mogą mieć eskortę jednostek Republiki. -Jest pan najczęściej odznaczanym oficerem flo­ ty republikańskiej, sir - powiedział porucznik. - Na pewno znajdzie pan sposób na ich pokonanie. - Nie jestem już oficerem floty - przypomniał mu Cole. - Nie dostałem też medalu za doskonałe osiąg­ nięcia na polu piractwa. To dla mnie zupełnie nowa sytuacja i mam nadzieję, że dla was też. - A l e myślał pan o tym od momentu naszej ucieczki - stwierdził z absolutną pewnością Briggs. - Jestem pewien, że ma pan już jakiś plan na tę okazję. - Pańska wiara bardzo mi się podoba - przyznał kapitan. Choć w życiu nie posłuchałbym pańskiej rady, dodał w myślach, odwracając się do Christine. - Są­ dzę, że powinna pani rozpocząć mapowanie naj­ bardziej zaludnionych planet Wewnętrznej Grani­ cy i namierzanie najbardziej uczęszczanych szlaków handlowych. Nie ma jednak pośpiechu. Znajduje­ my się najprawdopodobniej o wiele dni lotu od naj­ bliższego z nich i prawdę powiedziawszy, nie wiem jeszcze, czy kiedykolwiek skorzystam z tych danych, które pani dla mnie przygotuje. Ale jeśli przyjmu­ jemy, że takie informacje będą dla nas przydatne w przyszłości, myślę, iż nie od rzeczy będzie rozpo­ cząć ich zbieranie już teraz. - Czy ma pan jakieś zadanie dla mnie, sir? - za­ pytał Briggs. - Proszę sprawdzić rozkłady jazdy i trasy naj­ większych liniowców pasażerskich kursujących Strona 12 w okolicach Wewnętrznej Granicy. Nie sądzę, żeby odwiedzały więcej niż dziesięć planet w tej okolicy. Może Bindera X, Roosevelta III i kilka im podob­ nych. Zobaczymy, co pan znajdzie na ten temat. Tyl­ ko proszę robić to dyskretnie. - Dyskretnie, sir? -Jesteśmy banitami, za których głowy wyzna­ czono nagrody - wyjaśnił Cole po raz kolejny z cał­ kowitym spokojem, zastanawiając się jednocześnie, ile czasu musi jeszcze upłynąć, zanim załoga przyj­ mie ten fakt do wiadomości. - Proszę uważać, żeby nie namierzono nas zwrotnie. - Tak jest! - odparł porucznik i znów sprężyście zasalutował. Wilson spojrzał na niego, zastanawiając się, czy nie zafundować mu kolejnego wykładu o niestosow­ ności salutowania, ale zrozumiał, że byłby to jedy­ nie bezcelowy wysiłek i bez słowa opuścił mostek. -Jeszcze trochę, a złamiesz tego biednego, mło­ dego wielbiciela twojego heroizmu - w jego uchu rozbrzmiał kobiecy głos. - Monitorowałaś rozmowę? - Cole rzucił to py­ tanie w stronę pustego korytarza, którym zmierzał ku najbliższej windzie. - Uwielbiam podsłuchiwać - odparł bezcielesny głos Sharon Blacksmith. - Na tym polega moja praca. - J e ś l i podsłuchiwałaś też wcześniej, wiesz już zapewne, że chcę cię widzieć w mojej kabinie o dwu­ dziestej drugiej - powiedział Wilson. - Codziennie chcesz mnie widzieć w swojej ka­ binie o dwudziestej drugiej - odparł głos. Strona 13 - Ale tym razem masz być ubrana. - To nie jest zabawne - stwierdziła Sharon. - Czas zabawy już się skończył - odparł Cole. - Nadszedł moment, w którym zabierzemy się do po­ ważnego plądrowania galaktyki. Strona 14 ROZDZIAŁ DRUGI S haron Blacksmith pojawiła się w kabinie Cole'a równo o dwudziestej drugiej. Była niska i ży­ lasta, a luźny mundur skutecznie krył te krągłości, które posiadała. - To musi być cholernie ważne spotkanie - stwier­ dziła. - Po raz pierwszy od ogłoszenia buntu zaście­ liłeś łóżko. - Miałem nadzieję, że krytykowanie mojego bała- ganiarstwa zajmie cię na tyle, że nie będziesz zwra­ cała uwagi na inne niedostatki - odparł i nagle roze­ śmiał się. - Poza tym, w moim biurze panuje niezły burdel. - Wiem. Forrice przybył chwilę później. Ludzkie krzesła nie odpowiadały jego budowie, więc rozgościł się na łożu. - No to jesteśmy w komplecie - zagaił. -1 co teraz? - Teraz porozmawiamy o naszej przyszłości - po­ informował go Cole, siadając za biurkiem. - Tej naj­ bliższej. Strona 15 • A o czym tu gadać? - zapytał Cztery Oczy. - Nie możemy wrócić na terytorium Republiki. Mamy do dyspozycji okręt i załogę. Czas zabrać się do roboty. - To prawda - przyznał kapitan. - Ale powinni­ śmy w końcu zdecydować, jakiego rodzaju piratami zosta nie my. - O czym ty mówisz? - zdziwił się Forrice. - Pi­ rat 10 pirat. - Zanim zaczniemy - wtrąciła Sharon - chciała­ bym wiedzieć, czy czekamy na kogoś jeszcze? Cole zaprzeczył ruchem głowy. - Nie. będziemy tu tylko my troje, czyli najstarsi stopniem oficerowie. - W takim razie nie powinnam uczestniczyć w tej rozmowie. Nie mam tak wysokiej rangi. - Opowiedziałaś się po mojej stronie, kiedy przejmowałem okręt - wyjaśnił kapitan. - Zostałaś oskarżona o sprzyjanie buntowi. Jak na moje oko, zasłużyłaś na ten przywilej. - Ale go nie otrzymałam- sprostowała. -Jestem tylko szefem sekcji bezpieczeństwa. - A fa ci mówię jako kapitan, że go otrzymałaś - przerwał jej Wilson. - Nie służymy już we flocie. Nic przebywamy na terytorium Republiki. Jesteśmy okrętem pełnym banitów, na którym nie obowiązują stare przepisy.,. - Zamilkł na moment. - A kto w ta­ kich sytuacjach stanowi prawo? - Ty - odparła Sharon. - Przynajmniej do momentu, w którym ktoś inny nie pozbawi cię głowy - dodał Forrice. - W końcu jesteśmy piratami Strona 16 - Ufam, że szef bezpieczeństwa ochroni mnie przed czymś podobnym - stwierdził Cole. - Skoro zeszliśmy na temat starszeństwa - po­ wiedziała Sharon - mam nadzieję, że Cztery Oczy otrzymał w końcu awans z trzeciego na pierwszego oficera. Jeśli tak, musisz teraz wyznaczyć kogoś na drugiego i trzeciego. - Nie potrzebowaliśmy ich do tej pory - odparł Cole. - Po prostu uciekaliśmy, sprawdzając, czy przy­ padkiem ktoś nas nie ściga. Pilot, którego imienia chyba nigdy nie nauczę się wymawiać, zdołał tego dokonać bez niczyjej pomocy. Zajmę się promocjami, kiedy rozpoczniemy realizację konkretnych zadań. - Czy możemy zająć się sprawami, dla których nas wezwałeś? - zapytał Molarianin. Cole przytaknął. - Musimy podjąć szereg decyzji, a jedną z naj­ ważniejszych jest określenie, jakiego rodzaju pirac­ twem zamierzamy się zajmować. - Takim, które szybko uczyni nas bogatymi - za­ proponował Forrice. Cole przyłożył dłoń do blatu biurka i nawiązał połączenie z mostkiem. W tym samym momencie nad blatem pojawił się hologram ślicznej dziewczyny. - Chorąży Marcos, proszę o przesłanie podglądu na najbliższą zamieszkaną planetę. - Zamieszkaną przez ludzi, sir? - zapytała Ra­ chel. - Przez ludzi. W tej samej chwili nad głową Sharon zaczął wi­ rować błękitno-złoty glob. Strona 17 - Dziękuję wam, chorąży - powiedział Cole, a dziewczyna uśmiechnęła się i zniknęła. - Oto i ona, Cztery Oczy. Dojrzała do zerwania. - No i dobrze, może to i ona - zgodził się Forrice. - Ak- tu dalej7, - Powiedzmy, że żyje na niej sześć rodów. Kiedyś było ich tam trzydzieści, ale osiem zostało wybitych przez miejscowych drapieżców, a szesnaście opu­ ściło glob po niedawnym trzyletnim okresie suszy. W chwili obecnej mieszka tam jedenastu dorosłych i czieniaścioro dzieci w wieku od trzech miesięcy do szesnastu lat. Wszyscy zajmują się uprawami. Co możemy z nimi zrobić? - Nie rozumiem, do czego zmierzasz. - Powiedzmy, że dzięki nim uzupełnimy nasze zapasy żywności. Powiedzmy też, że dzięki skutecz­ ności podwładnych Sharon ustaliliśmy, iż ludzie ci zgromadzili aktywa rzędu osiemnastu tysięcy kre­ dytów i posiadają pewną ilość złota oraz platyny w klejnotach rodowych Wysłanie wahadłowca z eki­ pą, która obrabuje ich ze wszystkiego nie zajmie więcej niz dziesięć mtrmt. Musimy jednak pamiętać, aby zniszczyć wszystkie nadajniki podprzestrzenne jakimi ci ludzie dysponują, i to nawet w przypadku, kiedy poddadzą się bez walki i nie zajdzie koniecz­ ność ich zabicia. Nie mogą przecież donieść na nas... - Człowieku, jesteśmy na Granicy - przypomnia­ ła mu Sharon. - Nie mają komu o nas donosić. - Niech ci będzie - zgodził się Cole. - W takim razie zmiana j i U i n o u . Zabieramy im nadajniki, one także mają jakąś rynkową wartość, a potem nisz- Strona 18 czymy wszystkie statki, jakimi dysponują, żeby nie mogli podjąć za nami pościgu. - Spojrzał na Forrice'a. - Czy to akcja, o jakiej cały czas marzyłeś? - Dobrze wiesz, że nie - warknął Molarianin. - Dobrze, zatem przedstawię drugi wariant. Re­ publikański okręt leci wzdłuż Granicy. Porucznik Mboya i chorąży Braxyta sprawdzili jego kurs i obli­ czyli, że możemy go przejąć za około pięć godzin. Ta jednostka posiada uzbrojenie, ale nie tak dobre jak nasze. Mogę powiedzieć o niej jeszcze jedno. W jej ładowniach znajduje się towar wart dziesięć milio­ nów kredytów. - To wszystko? - zapytał Cztery Oczy. - To wszystko - zapewnił go Cole. - Frachtowiec znienawidzonej Republiki, słabo uzbrojony i na do­ datek wiozący cholernie wartościowy ładunek. Co powinniśmy zrobić? - Zaatakować go, unieszkodliwić i zrabować wszystko. - Zabijamy załogę? - Nie, jeśli zgodzi się poddać - zaproponował Forrice. - W takim przypadku odeślemy ją na naj­ bliższą planetę posiadającą atmosferę tlenową. -Jeśli przeżyją, będą mogli nas zidentyfikować. Obco wyglądający uśmiech pojawił się na obli­ czu Molarianina. - Czy Republika może cię bardziej znienawidzić? - Racja - przyznał Cole. - Zatem unieszkodliwia­ my tę jednostkę i rabujemy jej ładunek. - Zgadza się. Strona 19 - Chcesz wiedzieć, co on przewozi? - zapytał ka­ pitan. Forrice wzruszył ramionami. - Dawaj. - Bardzo rzadką i jeszcze bardziej niestabil­ ną szczepionkę wartą dziesięć milionów kredytów. Wysiano ją do kolonii, w której wybuchła epidemia nowej choroby. Jeśli nie dotrze na miejsce w ciągu trzech standardowych dni, umrze na nią kilka mi­ lionów jej mieszkańców. Żeby dopełnić obrazu, nie chodzi tutaj o ludzi ani Molarian. To kolonia Polo- noi. I każdy z nich jest równie uparty i głupi jak ka­ pitan tej rasy, którą musiałem usunąć ze stanowiska. - Nie możesz pozwolić, aby miliony niewinnych istot zginęły w taki sposób - powiedział Forrice. - Nawei jeśli są to tylko Polonoi. -Jestem pewien, że trzej członkowie naszej za­ łogi należący do tej rasy zgodzą się z twoją opinią - przyznał Cole. - Opanujemy statek, zamkniemy załogę, zabezpieczymy szczepionki i zaoferujemy Republice dostarczenie ich na miejsce, zanim zrobi się ram gorąco, tyle że zrobimy to za trzydzieści mi­ lionów kredytów. Ale zaraz, dlaczego mamy się tak ograniczać? Za dwieście milionów. I tak wypadnie tyl ko pu sto kredytów za jednego kolonistę, a jeśli nam nie zapłacą, będziemy mogli zrzucić całą winę na Republikę. A teraz wyobraź sobie, że ginę pod­ czas ataku na ten frachtowiec, a ty zostajesz nowym dowódca. Jakie byłyby twoje rozkazy? - Przecież wiesz - odparł Forrice. Strona 20 | MlKE ReSNICK - Wiem i dlatego trafiłeś na tę krypę - powie­ dział Cole. - Teraz rozumiesz, dlaczego musimy omówić kwestię rodzaju piractwa, jakim mamy się zajmować? Wiem, że to zabrzmi dwuznacznie, ale powinniśmy opracować coś na kształt pirackiego ko­ deksu etycznego, nawet jeśli jego zastosowanie ogra­ niczy się tylko do pokładu „Teddy'ego R.". - Wiesz - rzucił nagle Cztery Oczy - jesteś do­ kładnie tym rodzajem bohatera, którego najbardziej nie cierpię. - Coś mu zagulgotało w głębi ciała. - Co się stało z tymi wszystkimi zuchami, którzy nie przemyśleli sobie zawczasu wszystkiego, tylko bie­ gali z rozgrzanymi blasterami w dłoniach? - Zapełniają cmentarze w całej galaktyce - od­ parł Cole. - Mam jedno pytanko - wtrąciła Sharon. - Wal śmiało. - Zadałam je już wcześniej. Co ja tutaj robię? Przecież wiesz doskonale, o jaki kodeks postępo­ wania ci chodzi. - Właśnie przedstawiłem Forrice'owi kilka cie­ kawych przykładów - odparł Cole. - Ale stwierdze­ nie, że nie zabijemy kilku rodzin dla fistaszków, czy też odmowa wzięcia dwóch milionów zakładników nie są wcale równoznaczne z określeniem tego, co będziemy robili, a właśnie o tym powinniśmy teraz dyskutować. Kiedy zagrywamy fair, a kiedy wręcz przeciwnie? W jakich warunkach możemy użyć siły, a w jakich nie powinniśmy? Czy pozostaniemy w obrębie Granicy, czy będziemy robili wypady na terytorium Republiki? Co zrobimy, jeśli natrafimy