3025

Szczegóły
Tytuł 3025
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3025 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3025 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3025 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Dukaj Ksi��� mroku musi umrze� - Wi�c jest pan szatanem? - Szatanem? Nie. Nie, nie. - Przecie� m�wi� pan... - Co m�wi�em? Ksi��� mroku, powiedzia�em. Szatana pan doprawi�. - No dobrze. Ksi��� mroku. - Nie "No dobrze". Jak tylko kto� us�yszy Pan Ciemno�ci, W�adca Nocy, to od razu szatan. To s� zupe�nie... no, mo�e nie zupe�nie, ale jednak r�ne rzeczy. Rozumie pan? - W porz�dku. Ksi��� mroku i nic wi�cej. - W�a�nie. - To pana... stanowisko... wi��e si� z pewn� w�adz�, jak s�dz�. W ka�dym razie tytu� tak sugeruje. - Dla jasno�ci: ksi��� na wygnaniu. - Na wygnaniu sk�d? - I tu si� chyba popl�cz�. M�j r�d nie zosta� wygnany z �adnego terytorium, posiad�o�ci, czy kraju. Nie jest to wygnanie w zwyk�ym sensie, ale poniewa� nie mog� znale�� lepszego s�owa, u�ywam tego. - W takim razie o jaki sens chodzi? - O sens... cholera, ja wiem, chyba duchowy, tak, to najbli�sze s�owo. - Zapl�ta� si� pan. - Pan to powinien lepiej rozumie�. W gruncie rzeczy to proste. - Tak? - Wierzy pan we mnie? - S�ucham? - Wr��. �le si� wyrazi�em. Wierzy pan, �e m�wi� prawd�? �e rzeczywi�cie jestem ksi�ciem mroku? Co? - Hmmm. - Nie pytam pana jak psychiatry, ale zwyk�ego cz�owieka. - No... - Inaczej. Czy pana zdaniem przeci�tny przechodzie� uwierzy mi? - Prawd� m�wi�c, nie liczy�bym na to. - No i ma pan odpowied�... Zosta�em wygnany z umys��w, z my�li ludzi. Kto dzi� wierzy w czarownice, wilko�aki, zjawy, duchy? Mo�na p�j�� do kina i obejrze� perfekcyjnie zrobionego upiora, i wrzeszcze� ze strachu. Potem wraca si� do domu i kr�ci g�ow� - jak oni to zmontowali? Mo�na zaczytywa� si� horrorami i gapi� w mrok jak w taki horror, ale na widok faceta, co czarnego kota odp�dza� b�dzie zakl�ciami i krzy�em, popuka� si� w czo�o. �le m�wi�? - Nie, dalej niezbyt pojmuj�. Co panu da wiara w zabobony, czy nawet wiara w pana? Oczywi�cie, poza zadowoleniem. Zyskuje pan co�? Chodzi mi o bardziej materialne sprawyni� tytu�. - Jasne, �e zyskuj�. Utracon� w�adz�. - Nad czym? A mo�e - nad kim? - Nad moim ludem. Jestem ksi�ciem mroku. - Aha. - Przynajmniej nie traktuj mnie pan jak wariata, dobrze? Irytuje mnie to. - Przepraszam. - Nie ma za co. Rutyna, nie? Kt�rym pacjentem jestem dzisiaj? Dziesi�tym? - Sz�stym. - Te� nie�le. Ze mn� ma pan chocia� rozrywk�? Nie ka�dy opowiada takie bajki. - Nie ka�dy. Poprzedni cierpia� na bezsenno��. Twierdzi�, �e �ona rzuci�a na niego urok, �eby si� wyko�czy� nerwowo, bo ma kochanka, a wie, �e on nie zgodzi si� na rozw�d. Scenariusz mieszcz�cy si� w normie. Ale, jak pan widzi, nie wszyscy utracili wiar� w czary. - E, tam. Przypuszczam, �e to by� zwyk�y szaleniec. Wymy�li� historyjk�, �eby zrzuci� na kogo� win�, a �ona pewnie przypiek�a mu obiad, to zwali� na ni�. Zreszt�, pan go wzi�� za takiego? - Wie pan... - Naj�atwiej popuka� si� w czo�o. - Coraz bardziej mnie pan zaciekawia. - Doprawdy? To chyba niedobrze. - Przecie� chce mnie pan zaciekawi�. - Szczerze m�wi�c, przywlek�a mnie tu c�rka. Dla niej zgodzi�em si� na t� wizyt�, ale prosz� nie robi� sobie nadziei na nast�pne. Po tym wypadku jest strasznie... rozdra�niona i nie chcia�em jej.. - Wypadku? Wspomina�a mi o tym. Pono� od niego si� zacz�o. - Moje szale�stwo, chcia� pan powiedzie�. R�bn�o mnie w m�d�ek i fiksuj�, tak? - A jaka jest pana wersja? - W tym wypadku ma�o mnie nie zabi�o. Znajdowa�em si� w stanie �mierci klinicznej i... uda�o mi si� porozumie� z rodzicami. Powiedzieli mi prawd� o mnie. - Dziwnie wymawia pan to s�owo. - "Wypadek"? - Tak. My�li pan, �e to kto�... - Te� klasyka, co? - Skoro zdaje pan sobie z tego spraw�. - Mog�em wybra� bardziej oryginaln� wersj�? C�, nie ja j� wybiera�em. - Wi�c kto chcia� pana zabi�? - Ci z kr�lestwa dnia. - Kr�lestwa dnia? - Och, prosz� si� tak nie zachowywa�! Kr�lestwa dnia, kr�lestwa dnia! - A mo�na wiedzie�, czemu chcieli pana zabi�? To znaczy, poza tym, �e wyst�pujecie w konfliktowych barwach. - To wcale nie jest �mieszne. I prosz� nie przeprasza�. To te� mnie denerwuje. - W og�le jest pan zdenerwowany. - Nie da si� ukry�, ci�gle na mnie poluj�. - Ci z kr�lestwa dnia? Prze... Prosz� m�wi� dalej. - Dowiedzieli si�, �e jestem prawowitym spadkobierc� nocy i postanowili mnie usun��. Spr�bowali i nie uda�o si�. Wi�c dalej b�d� pr�bowa�, jak s�dz�. - Taak. Pana rodzice nie �yj�? - Od dwustu pi��dziesi�ciu trzech lat. - No wie pan! - To nie by� �art. - Prosz� m�wi�. - Przeczuwali swoj� �mier�. Z�o�yli w Banku m�j kilkutygodniowy embrion, a spraw� powierzyli firmie adwokackiej. Zacz��em si� rozwija� w dwie�cie lat po ich �mierci. W ten spos�b zatarli �lady. Oni si� nie uratowali, dzienni ich dopadli, ale ja przetrwa�em i nikt o mnie nie wiedzia�, nawet ja nie mia�em poj�cia, kim jestem, dop�ki dusze rodzic�w nie dotar�y do mnie. Akurat na czas. W�a�ciwie to dzienni dzia�ali przeciwko sobie - gdyby nie zmontowali tego wypadku, nigdy nie pozna�bym prawdy. - Ta historia z narodzinami po dwustu latach... mo�na j� sprawdzi�? - Nie uda si� panu. Nawet moi fa�szywi rodzice byli przekonani, �e jestem ich dzieckiem. Musia�o tak by�, rozumie pan? Tamtym dogrzebanie si� do prawdy zaj�o dwa i p� wieku, a maj� doj�cia, o jakich panu si� nie �ni�o. - Zdaje pan sobie spraw�, �e... - Tak. Nie oczekuj�, �e pan uwierzy. Opowiedzia�em to, bo potem Eveyil skontaktowa�aby si� z panem i gdyby co� si� nie zgadza�o... Mam bardzo upart� c�rk�. - Jak zareagowa�a, kiedy zwierzy� si� pan ze swego objawienia? - Przecie� m�wi�em: ona mnie tu przywlok�a. - Jej matka nie �yje? - Umar�a przy porodzie. - Jakim cudem? - Rodzi�a w dzie�. - Och. - To mo�e pan sprawdzi�. Oficjalna diagnoza pe�na jest opis�w awarii przer�nych urz�dze�. Wie pan, jakie jest prawdopodobie�stwo takiego przypadku? Wyp�acili nam trzynastocyfrowe odszkodowanie. Ile kosztuje cz�owiek? - Rzeczywi�cie, nieszcz�liwy zbieg okoliczno�ci. Tak, tak, sprawdz� to. - Prosz�. - Nie ma pan wi�cej dzieci? - Nie. - To znaczy, �e pana c�rka jest teraz... - Tylko linia m�ska. Je�li b�dzie mia�a syna, to on przejmie tytu� i w�adz�. O to panu chodzi�o? - Tak. - Co pan jeszcze chce wiedzie�? - M�wi� pan... Kto jest tym pana ludem? - Dzieci nocy, �e si� wyra�� poetycko. - A zwyczajnie? - Ci, kt�rzy �yj� noc�, dos�ownie i w przeno�ni. Mordercy, w�amywacze, dziwki, m�ty wszelkiej ma�ci. Ci, kt�rych miasto wyrzuca w noc, dla kt�rych jest ona dniem. Zdaje si�, �e nieco to pana zdziwi�o, co? A przecie� z tym, �e jestem szatanem, to znaczy podaj� si� za szatana, by� pan got�w si� zgodzi�. Dziwne. Szatan jest ju� zbyt abstrakcyjny. On, wielki i prawie wszechmocny, jest niczym w por�wnaniu z oprychem, co przyk�ada n� do gard�a. - Bo n� jest realny. - Oczywi�cie. Ale w zaciszu bezpiecznego domu, w�r�d przyjaznych, zwyk�ych rzeczy, jest r�wnie nieprawdziwy jak diabe�. A jednak na moj� deklaracj�, deklaracj� jednego z szale�c�w, kt�rych ma ju� pan powy�ej uszu, a wi�c na stwierdzenie, i� jestem ksi�ciem mroku, zareagowa� pan przestawieniem w m�zgu odpowiednich trybik�w i uprzejmym pochyleniem g�owy. Ale kiedy przyznaj�, �e moim ludem s� prawdziwi przest�pcy, co prawdziwymi no�ami podrzynaj� gard�a, zdaje si� pan by� zszokowany. Pan, zaprawiony w bojach psychiatra. Troch� to dziwne. - Zaskoczy� mnie pan. Nie oczekiwa�em... - Czego? �e odwo�am si� do naszego pospolitego, namacalnego �wiata? - Powiedzmy. - �e b�d� tak brutalnie szczery? - Brutalnie szczery? Widzi pan... buduj�c taki pomost w realno�� stwarza pan mo�liwo�� zakwestionowania swych wyobra�e�. Chyba �e by�by pan ju� zupe�nie ob��kany i zamkni�ty na argumentacje, a tak nie jest. Sprawia pan wra�enie inteligentnego i �wiadomego sytuacji. To nie pasuje. - A wi�c udaj� szale�ca? - Mo�liwe. - Czy m�g�by pan tak� opini� przekaza� Eveyil? - He. Dra� z pana. - Zaraz, tego mi pan nie udowodni�. - Jak to. W�adca morderc�w, z�odziei sam musi by�... - I tu si� pan myli. Ja powinienem by� ponad tym. Nie mog� si� poddawa� �adnemu punktowi widzenia. By m�c stan�� po pewnej stronie i uczyni� to w pe�ni �wiadomie, nie mo�na by� ograniczonym kategoriami my�lenia danej grupy. Murzyn nie dlatego jest Murzynem, �e spodoba�o mu si� mie� czarn� sk�r�, lecz dlatego, �e taki si� urodzi�. Dlatego te� z zasady b�dzie odnosi� si� do bia�ych przynajmniej z niech�ci�. - Ale pan przecie� urodzi� si� ksi�ciem. - A dowiedzia�em si� o tym dopiero po pi��dziesi�ciu latach zwyk�ego �ycia. - Co nie zmienia sytuacji. Pan nie mia� wyboru. - Mia�em. - Tego te� nie rozumiem. - My�li pan, �e dlaczego �yj�? Umar�em i by�o po mnie, a do �ycia wr�ci�em tylko dlatego, �e zgodzi�em si� by� ksi�ciem. Gdybym odm�wi�, po prostu nie ockn��bym si� i prawda zosta�aby objawiona synowi czy wnukowi Eveyil. - O, to ju� by� szanta�! - Sk�d! Ja nie wiedzia�em, �e je�li si� nie zgodz� - umr�. Powiedziano mi to po podj�ciu decyzji. Podejmowa�em j� jako zwyk�y cz�owiek. - Nie wiem, czy taki zwyk�y. Wed�ug pana przeci�tny przechodzie� ni z tego, ni z owego... Nie, nie. Pan musia� by� uwarunkowany. Geny w ko�cu... Sk�d pan wie, �e nikt nie manipulowa� embrionem przez te dwie�cie lat? - Zadziwiaj�co dobrze wczu� si� pan w moje szale�stwo, doktorze. - Na tym polega moja rola. Wr��my do sprawy. - Tak? - W jakim sensie posiada pan w�adz� nad swoim ludem? - I czy j� kiedy� sprawdza�em, co? - I czy kiedy� j� pan sprawdza�? - Ju� m�wi�em, �e jestem ksi�ciem na wygnaniu i t�umaczy�em, na czym to wygnanie polega. Zapomnia� pan? O to w�a�nie chodzi, �e utraci�em t� w�adz� poprzez utrat� wiary. - Zr�wnuje pan te rzeczy. - Wiar� i w�adz�? - Nie, w og�le... Wiar� i byt. Sama wiara wystarczy, by rzecz, nie chodzi jedynie o materialny przedmiot, zaistnia�a, tak? Troch� przestarza�y pogl�d. - Prosz� nie uog�lnia�, tylko nie uog�lnia�. Jasne, �e nie zmaterializuj� jab�ka na tym stole tylko dlatego, �e uwierz� w jego istnienie. Zreszt�, mo�na by si� spiera� o te granice wiary, od kiedy nabiera ona mocy stw�rczej. - Wi�c? - To jest szczeg�lny przypadek. M�j przypadek, mojego rodu. Tak samo kameleon jest szczeg�lnym przypadkiem zwierz�cia, co nie znaczy, �e ka�de zwierz� musi posiada� zdolno�� mimikry i znalezienie �yrafy, kt�ra nie przybierze koloru otoczenia, nie jest dowodem przeciwko istnieniu kameleon�w. - D�ugo musia� pan nad tym my�le�. - Jasne. S�dzi pan, �e nie pr�bowa�em znale�� dziury w rozumowaniu rodzic�w? - Ale uwierzy� pan im. - Na ten teren prosz� nie wchodzi�, doktorze. C� pan mo�e wiedzie� o zachowaniu si� cz�owieka w stanie �mierci klinicznej podczas spotkania z duchami nagle odnalezionych rodzic�w, kt�rych istnienia nie podejrzewa�. Prawa pa�skiej nauki nie si�gaj� takich sytuacji, podobnie jak prawa naszej fizyki nie si�gaj� wszech�wiata sprzed Wielkiego Wybuchu. - Cholera, pan to naprawd� musia� nie�le zgry��. - Teraz pan gra? - S�ucham? - Nie... nie wiedzia�em, czy nie gra pan takiego zachowania, �eby sprowokowa� we mnie po��dane reakcje. Chyba nie wpada pan w zachwyt nad przypadkiem ka�dego pacjenta? - Nie, ale z pana jest niez�y orygina�. Rzadko trafia mi si� kto� z tak rozbudowanym i sp�jnym, wymy�lonym �wiatem. - Prawda? To co, pozostanie pan przy wersji weso�ego symulanta? - No... nie wiem. - Nie zrobi mi pan tego, doktorze. Prosz� powiedzie� Eveyil, �e udaj�, dobrze? - B�dzie na pana w�ciek�a. Albo nie uwierzy mi. - Och, to i tak lepsze od otwartego nazwania mnie szale�cem. - Dziwny z pana cz�owiek. M�g� pan przecie� wierzy� sobie w t� histori� nie opowiadaj�c jej nikomu. - Chyba �e do czego� potrzebne mi jest �wiadectwo niepoczytalno�ci, tak? - Istnieje i taka mo�liwo��. Ale �eby je uzyska�, nie trzeba wymy�la� takich skomplikowanych historii. Nie trzeba te� wpada� pod samoch�d. Mo�e wi�c rzeczywi�cie jest pan ob��kany... - Mo�e. - Dziwny z pana cz�owiek - powt�rzy� doktor Chakolf i strzepn�� popi� z papierosa do masywnej popielniczki wznosz�cej si� na rogu jego antycznego biurka niczym niezdobyta twierdza na skraju p�askowy�u czarnej ziemi czy wie�a w ko�cu szachownicy. Doktor Chakolf by� jasnow�osym m�czyzn� o ostrej, lecz proporcjonalnej twarzy, kt�ra w swym lenistwie rzadko kiedy uznawa�a za godne przekaza� �wiatu, co dzieje si� za jej ciemn� mask�. Gdy ju� drgn�� na niej jaki� mi�sie�, wydarzenie to urasta�o do rozmiar�w wielkiego gestu - Chakolf m�g�by by� mimem. Potrafi� nieco zwolnionym podnoszeniem papierosa do ust odda� niesamowite zdumienie; szybszym ni� zwykle o u�amek sekundy wypuszczeniem dymu z p�uc ukaza� wstrz�s, jaki w�a�nie prze�y�; mrugni�ciem doprowadzi� rozm�wc� do w�ciek�o�ci. Pacjent, kt�ry nie mia� do�� silnych nerw�w, by ignorowa� t� gr�, b�d� tak s�abych, �eby w og�le nie zdawa� sobie z niej sprawy - powinien po kilku s�owach rzuci� si� na doktora, albo do drzwi, z w�ciek�o�ci� b�d� przera�eniem. Nie zanotowano takich wypadk�w. Jodel zna� mas� ludzi, kt�rzy po kilku minutach podobnej rozmowy z Chakolfem - zwariowaliby. Wobec nich jednak�e doktor stosowa� najwyra�niej inne metody. Ta - gadaj�cej rze�by - nie robi�a na Jodlu wi�kszego wra�enia. Od pewnego czasu co� tak ludzkiego jak wra�enie nie dociera�o do niego. Od pewnego czasu, od wypadku. Chakolf pali� papierosa doskonale imituj�cego staro�ytne �miertelne nikotynowce. Nawet dym tak samo ci�ko snu� si� w powietrzu, w zwolnionym tempie pn�c si� ku pracuj�cemu niezauwa�alnie przewietrznikowi. Gi�� si� i szarpa� w nag�ych podmuchach ciemnoszar� smug�, maluj�c holodeowe m�tnawe obrazy. Podczas gdy umys� Jodla bezb��dnie wybiera� odpowiedzi na pytania psychiatry, jego g��bokie oczy �ledzi�y ten darmowy pokaz niezale�nymi impulsami �l�c wyobra�ni coraz to nowe konstrukcje skojarzeniowe. I tak: straszliwy w�� w mocarnych splotach dusi� ofiar�, co �apa�a powietrze rybio otwartymi ustami. Dalej - w�� przekszta�ca� si� w karawan� pe�zn�c� po g�rskich zboczach, morskiego potwora machni�ciami swych �apop�etw posy�aj�cego na dno dziesi�tki statk�w, smoka ziej�cego ogniem w smuk�ego rycerza z d�ugim mieczem. Rycerz pot�nym ci�ciem ucina g�ow� smokowi i unosi przy�bic�... - Co? - Pyta�em, sk�d pan ma t� popielniczk�! - niezwykle ostrym g�osem powt�rzy� Jodel. - To... - Chakolf przesun�� j� po mrocznym blacie. Znalaz�a si� w jednej z plam �wiat�a przesiewanego przez okienny wz�r i jej kontury nagle strzeli�y delikatno�ci� i pi�knem. Z pl�taniny figur wy�oni�y si� kszta�ty. - Nie pami�tam, chyba dosta�em od jakiego� pacjenta. - Dosta� pan od jakiego� pacjenta? - Jodel niemal wywarcza� te s�owa. Ca�y jego spok�j i opanowanie przeciwstawiane kamienno�ci psychiatry umkn�y �wiadomie odegnane. Chakolf potar� opuszkiem paznokie� lewego kciuka; w��czy� si� "cichy" system ochronny, kt�ry kry�y grube �ciany gabinetu. Nie musia� dotychczas z niego korzysta� i mia� nadziej�, �e nigdy nie b�dzie musia�, nie zawaha� si� jednak przed zamontowaniem go, cho� kosztowa�o to niema�o. Teraz czujne nie�mierteln� czujno�ci� maszyny o�y�y i przez swe niewidoczne �lepia zacz�y �ledzi� ka�dy ruch Jodla - jedynego cz�owieka w tym pomieszczeniu, kt�ry nie odpowiada� wzorcom "bezpiecznych". Jodel wsta� i podszed� do biurka. Psychiatra uni�s� praw� brew okazuj�c powa�ne zaniepokojenie. System ochronny przeskoczy� na wy�szy poziom reakcji. Jodel d�gn�� palcem w kierunku popielniczki: - B��d. Powiniene� to ukry�. Popielniczka ciemno po�yskiwa�a w s�onecznym blasku. Sk�adaj�ce si� na ni� dziewi�� postaci nagich kobiet, stoj�cych w kr�gu, ze splecionymi r�koma, unosz�cych twarze ku g�rze - zaja�nia�o, jakby to pot zaperli� si� na ich cia�ach od straszliwego wysi�ku, w jakim wykrzywione by�y ich pi�kne oblicza. - To, kochany panie doktorze, jest kr�g dziewi�ciu dziewic i doskonale pan wie, co oznacza. My�l� - przeni�s� wzrok w oczy Chakolfa - �e nie mamy ju� o czym rozmawia�. �egnam. - Chwileczk�! Panie Jodel! - �egnam. Jodel odwr�ci� si� i wymaszerowa� z gabinetu. Drzwi rozp�yn�y si� przed nim, a potem zmaterializowa�y na powr�t, gdy stan�� na niezno�nie mi�kkiej wyk�adzinie poziomej korytarza, co jak jelito potwora przecina� ca�y Blok Medyczny. Panowa�a w nim nienaturalna cisza - wok� przemykali ludzie, wizualny rozgardiasz a� rzuca� si� w oczy, lecz wyciszacze �cina�y gdzie� po drodze te wszystkie odg�osy i w tym odcinku sinobladego jelita tylko westchnienie Eveyil o�mieli�o si� przekroczy� normy. - Czemu czeka�a�? - Och, dobrze wiesz czemu. - No, jazda, id�, spytaj si� tego drania, czy jestem szalony. - Tato! - Co: tato? Nie po to czeka�a�? - Tak! W�a�nie po to. Poderwa�a si� z �awy ci�gn�cej si� wzd�u� �ciany jak zgrubienie powierzchni kiszki i niemal podbieg�a do drzwi gabinetu Chakolfa. Kiedy si� za nimi rozmywa�a, Jodel zd��y� jeszcze pomy�le�, jak bardzo to ona nadawa�aby si� na ksi�n� mroku, z t� jej �elazn� rzeczowo�ci�, nieugi�to�ci� i praktycyzmem, kt�ry kaza� jej zawlec go tu, narobi� zamieszania w poczekalni; gdyby nie wyciszacze - wykrzycze� na ca�y Blok jego szale�stwo, jakby takie publiczne wyznanie mog�o zmy� z niego ob��d. Mia�a te� szcz�cie, �e Chakolf zgodzi� si� go od razu przyj��, cho� powinien odczeka�. Tak, my�la� Jodel, pope�ni�em b��d, �e wszystko jej opowiedzia�em. Ale c�, nie da si� cofn��. A trudno by�o wtedy wymaga�, �eby milcza� i to przed w�asn� c�rk�. Teraz jednak, kiedy jest ksi�ciem mroku, ci��� na nim obowi�zki i sam od siebie powinien wymaga�... czego? Nieludzkiego wyrachowania? A tak! I okrucie�stwa! - Przepraszam. Obr�ci� si� gwa�townie. - Tak? - Doktor Chakolf... Pan jest Autistenem Jodlem, prawda? Doktor Chakolf poleci� mi zaprowadzi� pana... - Kiedy poleci�? - Co? - Kiedy otrzyma� pan od niego takie polecenie? - Przed chwil�. Mam zaprowadzi� pana... - Nigdzie nie p�jd�! Jestem wolnym cz�owiekiem! - Tak, tak. - M�czyzna w pozosie Opiekuna delikatnie uj�� go za rami�. Gdy jednak Jodel spr�bowa� si� wyrwa�, delikatny chwyt zatrzasn�� si� w kamienne zamkni�cie i Jodel zosta� wi�niem. - Pan nie ma prawa! Opiekun u�miechn�� si�. - Spokojnie. By� wzrostu Autistena, lecz zdecydowanie m�odszy, a wybrzuszenia pozosu w pasie �wiadczy�y, i� nawet gdyby mia� mi�nie stulatka i tak chwyt pozosta�by �elazny. Opiekun z dosi�aczami, a wi�c ju� go skazano? - Chakolf - mrukn�� Jodel. - Nie dopadniecie mnie... Nie by� m�ody, tak, mia� te pi��dziesi�t lat na karku, lecz po wypadku przydzielono mu do�ywacze, a on ich jeszcze nie od��czy�. Prawa, wolna r�ka �mign�a w g�r�, omin�a wzniesione w obronie rami� Opiekuna i uderzy�a w jego twarz. Zgi�te w szpony palce trafi�y w oczy, zgi�y si� jeszcze bardziej, nacisn�y. Opiekun og�uszony b�lem zwolni� uchwyt i Jodel natychmiast si� oswobodzi�. Szarpn�� sw� ofiar� w d�, a kiedy osun�a si� bezwolnie na pod�og�, kopn�� j� z ca�ej si�y w podstaw� nosa. Opiekun wrzasn�� i zamar�. Autisten pochyli� si� nad nim. Chcia� odpi�� dosi�acze, lecz odchyliwszy po�� pozosu zmartwia� nie zako�czywszy ruchu: na piersi Opiekuna b�yszcza� srebrny krzy�yk. J�kn��, ale przezwyci�aj�c strach - urojony czy prawdziwy; co za r�nica - si�gn�� pasa i rozerwa� przegubowy zestaw dosi�aczy. Nie mia� go jak ukry� pod odzie��, zapi�� wi�c na wierzchu - mocno kontrastowa� sw� nieskaziteln� biel� z szarym swetrem. Cho� wrzask Opiekuna zgas� zdmuchni�ty przez wyciszacze, niezwyk�y widok zacz�� ju� �ci�ga� gapi�w. Kto� nawet bieg� ku nim pokrzykuj�c ostrzegawczo. Jodel zerkn�� za siebie, a i tam ujrzawszy zbli�aj�cych si� ludzi, skoczy� w pierwszy boczny korytarz. Bia�a przes�ona smugowa b�ysn�a za nim kr�tko. - To znaczy, co mu jest, panie doktorze? Chakolf wyd�� policzek j�zykiem. - Musia� by� porz�dnie wyprowadzony z r�wnowagi. - Pani Reglov, prosz� si� nie denerwowa�. - Nie denerwowa�? On jest moim ojcem! Prosz� powiedzie�, co mu jest? - Tak. S�dz�, �e powinna pani pozna� prawd�. - Do cholery, ja te� tak s�dz�!... Przepraszam. - Przede wszystkim musz� pani� ostrzec. Pani ojciec mo�e by� niebezpieczny. - Co? - Urojenia tak silnie go opanowa�y, �e nawet morderstwo mo�e uzna� za w zupe�no�ci usprawiedliwione, je�li tylko b�dzie si� zgadza�o z jego chor� filozofi�. Bardzo ci�ki przypadek. Eveyil zatrzepota�a powiekami. - Nie wierz�. - Och, przekona si� pani. Monarchowie skazywali na tortury tylko dlatego, �e mieli z�y poranek. On czuje si� takim monarch�, a przy tym nie kryje nawet swych... hm... upodoba�, cho� mo�e okre�la je w dziwny spos�b. Ksi��� mroku... Nigdy przed wypadkiem o tym nie wspomina�? - Nie. Przynajmniej ja nic nie s�ysza�am. - Jeszcze nie tak dawno ograniczy�aby si� do "absolutnie nie". Teraz niczego nie by�a pewna. - Do tego mania prze�ladowcza - ci�gn�� Chakolf. - Nie jest dobrze. Deok w biurku skrzekn��. Doktor machn�� r�k� w jego pa�mie wywo�awczym. Odezwa�a si� dy�urna. - Doktorze Chakolf? - Tak, s�ucham? - Pana pacjent... Autisten Jodel. Eveyil skamienia�a. - Chakolf spojrza� na ni� przelotnie. - Co si� sta�o? Dy�urna podnios�a g�os. - Napad� na Opiekuna i uciek�. Ukrad� mu dosi�acze, a przedtem... Opiekun jest nieprzytomny, wioz� go na b�yskawiczn�. Dyrektor chcia�by us�ysze� pana opini� o tym Jodlu. Chakolf zwr�ci� si� do Eveyil. - Sama pani widzi. - To... - c�rka wariata chcia�a zaprzeczy�, ale u�wiadomi�a sobie, �e cokolwiek by teraz krzykn�a, by�by to w�a�nie krzyk c�rki wariata. Zatrzyma�a wi�c s�owa t�ocz�ce si� w gardle i tylko gor�cy wzrok utkwi�a w psychiatrze. Nie mia�a wi�kszych szans, on ju� podj�� decyzj�. - Stopie� drugi, blokada Bloku. Proponuj� wprowadzi� do akcji Osod, pacjent jest niebezpieczny. Ostro�nie. Nie liczy� na dezorientacj� ani panik�. Ma dosi�acze, uwa�a�. Ostro�nie. - Dzi�kuj� - powiedzia�a dy�urna. - Dyrektor zastosuje si� do pa�skich rad. Chakolf wy��czy� deoka, a Eveyil opu�ci�a wzrok. Pierwsza Brama nie przepu�ci�a go. Zd��yli wpisa� do systemu jego kod i teraz Blok sta� si� wi�zieniem Autistena Jodla. A chocia� du�e by�o to wi�zienie i wiele w nim miejsc do ukrycia, nie mia� w�tpliwo�ci, znajd� go. A wtedy - wtedy... Istnia�o tylko jedno wyj�cie - ekspres�wka z dachu. Kiedy lecieli do Bloku, widzia� j� cienk� kresk� tn�c� b��kitne niebo. To by� ratunek. Odwr�ci� si� od Bramy i pobieg� korytarzem oznaczonym czerwon� lini� pod�ogow�. Na pierwszym skrzy�owaniu skr�ci� w prawo, pami�ta� bowiem, �e tam mniej wi�cej znajdowa�y si� wzno�niki. Dopad� ich wreszcie, lecz wszystkie tunele by�y nieczynne. Wok� �ywej duszy. Tylko piekielna biel �cian, cisza, on i niewidoczne oczy Bloku, przez kt�re go podpatrywano. Ewakuowano t� cz�� budynku, jakby zaraza tu spad�a - by� nosicielem, a zara�a� szale�stwem - niebezpieczna to choroba. Ale on odbiera� to inaczej. Boj� si� go! Boj� si� ksi�cia mroku! W�ciek�o��, duma i podniecenie rozsadza�y umys� nie tak dawno wskrzeszonego Jodla, na kt�rym p�on�o pi�tno ob��du. I wszyscy je widzieli; biegn�c tak korytarzami nie schyla� g�owy, patrzy� prosto, nie kryj�c si� przed wzrokiem minikamer. W oczach migota� p�omie�, co przez ca�e �ycie ledwo si� tli�, gdzie� tam piel�gnowany, podsycany - kontrolowany by nie przekroczy� dozwolonych rozmiar�w. Teraz ksi��� sam sobie wyznacza� granice - rado�� by�a w jego determinacji. Podobnie ciesz� si� obro�cy straconego grodu, kiedy po d�ugim wyczekiwaniu nadchodzi moment szturmu i cho� nie ma ju� nadziei ratunku, to nie ma i wahania. Dokona�o si�, amen. Przebieg� do sektora pionu pochylni i po nich zacz�� si� wspina� ku niebosi�nemu dachowi Bloku. Wspomagany niezmordowanymi mechanizmami bieg� lekko, ciesz�c si� dawno zapomnian� przyjemno�ci� czystego fizycznego wysi�ku p�ki jeszcze mo�na. Tak, by� zdesperowany, lecz nadzieja ratunku nie wygas�a. Nawet gdyby logika m�wi�a mu, �e nie ma szans, to jako ksi��� musi pr�bowa�, chocia�by po to... chocia�by po to, �eby potem m�wili o nim z szacunkiem, �eby m�wili: odwa�ny by� ksi���. �eby opowiadali o nim po nocy - mordercy, z�odzieje, dziwki - kiedy nadejdzie czas. Bieg�, bieg� i bieg�; jeszcze jedna pochylnia i jeszcze jedna, a� w ko�cu wspi�� si� na siedemdziesi�t� drug� i bia�a �ciana wybuchn�a mu w twarz. Podmuch cisn�� go w d�, lecz zd��y� si� chwyci� g��wnego filara i tylko zakr�ci�o nim w powietrzu. Kilka dni temu nie pomy�la�by nawet, �e mo�e dokona� takiego wyczynu. Z szarej dziury po �cianie wynurzyli si� ludzie w zielonych mundurach z czerwonym krzy�em - ludzie z Osodu medycznego. Dw�ch na przodzie z broni� w d�oniach, dw�ch nast�pnych pcha�o nosze, z ty�u, za nimi, t�oczyli si� dalsi. Jodel skoczy�, kopn�� luf� og�uszacza (tak, to wygl�da na og�uszacz, ale na pewno nim nie jest, dopa�� mnie chc�, dzienni i honoru nie maj�, o tyle, sukinsyny!) i odepchn�� Osodczyka na pr�buj�cego go obej�� koleg�. Ci z noszami zatrzymali si� i Jodel dostrzeg� na p�ce pod nimi jaki� d�ugi pakunek w bia�ym materiale, na kt�rym widnia�y napisy Bloku, ale to go nie zmyli�o - ofiarny miecz tam mieli, by czym pr�dzej z nim sko�czy�. Tak, g�ow� mu utn�. Wyrwa� si� padaj�cemu Osodczykowi od noszy, co potkn�� si� o tego z og�uszaczem, zwalonego szybkim sierpowym, i pogna� w g�r� w kilka sekund gin�c prze�ladowcom z oczu. Uda�o si�. Ta zasadzka nie zadzia�a�a, ale b�d� nast�pne, ju� pewnie si� przygotowuj�. Dobrze, �e przynajmniej musz� zachowa� pozory, bo tak to od razu poszliby na ca�ego - my�la� - nawet gdyby mieli rozwali� ca�y ten budynek. Ale oficjalnie jestem tylko szale�cem, wi�c musz� si� stara�, �eby wygl�da�o to w miar� normalnie. Skurwiele. A to wszystko przez Eveyil. Zawlok�a go tu i ca�emu Blokowi opowiedzia�a o nim. Ten Chakolf te� jest jednym z nich: od razu go z�apa�, wiedzia� co robi, a teraz ma mnie w gar�ci, doktorek pieprzony. Szale�stwo si�ga�o coraz g��biej. Gdyby tylko m�g� - udusi�by Chakolfa. Zadusi�by ich wszystkich... Po�r�d tej w�ciek�o�ci dudni�a jedna my�l: Eveyil, Eveyil musi si� uratowa�, by m�c da� �wiatu nast�pnego ksi�cia mroku. Sto pi�tnasta pochylnia. Okr�ci� si� wok� filara, postawi� nog� na wy�szym poziomie - i zaraz j� cofn��. W po�owie pochylni p�on�a jaskrawymi zakosami Sie�. Ostre b�yskawice wy�adowa� skaka�y pomi�dzy jej ni�mi tworz�c na mgnienie oka kanciasty zarys postaci wielkiego energetycznego paj�ka, co rozsiad� si� mi�dzy �cianami, by poch�on�� ksi�cia, got�w uderzy� obezw�adniaj�cym piorunem, gdy tylko on si� zbli�y. Jodel ju� obr�ci� si� i zamierza� skoczy� w boczny korytarz tego poziomu, lecz i tym razem cofn�� nog� - identyczna Sie� skrzy�a si� po lewej stronie. By� w pu�apce. Nie m�g� i�� do g�ry, nie m�g� obej�� bariery innym pionem pochylni; pozostawili mu tylko drog� w d� - ku �mierci. Ku ha�bie, doda� w my�lach - ju� ca�kowicie przestawi� si� i ci�gi skojarze� uwarunkowa� sw� monarsz� godno�ci�, pozycj� ksi�cia - w�a�nie honorem w�adcy nocy. I �mier� zmusi� do respektowania swych praw: umrze�, ale jak przysta�o ksi�ciu mroku. Kilka krok�w dalej, w opadaj�cej �cianie dostrzeg� zarys drzwi. Przyjrza� si� pot�nemu Oknu, niemal pancernemu, zamykaj�cemu od zachodu pion pochylni. Od g�rnej Sieci dzieli�o go nie wi�cej jak cztery metry. Mog�o si� uda�. Za drzwiami mie�ci� si� magazyn jakiego� laboratorium. Sta�y tam sterty ci�kich pojemnik�w o niewiadomej zawarto�ci, szafki, stela�e i w�zki. W�zki - one najlepiej si� nadawa�y. Za�adowa� na jeden z nich kilkudziesi�ciokilogramow� pak� - dosi�acze nawet nie zauwa�y�y tego przeci��enia - i wypchn�� w�zek na zakr�t zablokowanej pochylni. �pieszy� si�. W ka�dej chwili z do�u m�g� nadej�� kolejny atak, przed kt�rym nie zdo�a�by si� uchroni� ani uciekaj�c, ani gin�c. Dopadliby go, �ywego ksi�cia mroku. Pchn�� w�zek z ca�ej si�y prosto w Sie�. B�ysn�� piorun, zatrzyma� p�dz�c� mas� w miejscu - koniec wy�adowania lizn�� Okno. Rozprys�o si� w jednym, wielkim fajerwerku �mierciono�nych strz�pk�w b�onoszk�a. Macka paj�ka �wiat�a zwin�a si� i na pochylni zapanowa� spok�j. Kawa�ki rozdartego wy�adowaniem Okna topi�y si� pozbawione si�y utrzymuj�cej je w ca�o�ci; do Bloku wdar� si� wiatr i rzuca� nimi po korytarzu, a� wreszcie znikn�y ca�kowicie - p�atki sztucznego �niegu. Jodel wyszed� zza filara i podszed� do skraju przepa�ci. W dole - tak daleko, �e a� nieprawdziwie - mozolnie co� drga�o, porusza�o si� ohydnymi pe�zni�ciami. Ulice wy�sze, poprzylepiane do �cian budynk�w, nie ukazywa�y swego wn�trza i Autisten m�g� tak sta� w �rodku miasta, w jego sercu, sam i tylko z wiatrem w obj�ciach. Gdyby zdo�a� si� wychyli� i spojrze� w g�r�, dojrza�by szczyt Bloku z wyrastaj�c� z niego ga��zi� ekspres�wki - wysoko, wysoko, setki metr�w wy�ej, dok�d nie dobieg�by i w godzin�. Lecz nie m�g� si� wychyli� i tak by�o dobrze - twarz� do ziemi skoczy, nie odda Im ho�du. Otulony delikatnym welonem pocieszaj�cego szeptu wiatru us�ysza� tupot n�g Osodczyk�w dopiero, kiedy wdarli si� na najbli�szy pe�ny poziom. A w�wczas ju� si� nie zastanawia�. Nic w nim nie pozosta�o z dawnego Autistena Jodla, pechowca i konformisty, kt�ry �ycie przegra� walkowerem i nawet traci� nie potrafi� z godno�ci�. Teraz by� ksi�ciem mroku i wspaniale czu� si� w tej postaci o granicach jak promie� lasera ostrych i wyra�nych, o przeznaczeniu prostym i nieodwo�ywalnym, o losie, kt�ry mo�na by�o nazwa� wyr�nieniem. Czu� si� wspaniale, cho� za chwil� mia� zgin�� - i to te� by�o w tym odczuciu - oddycha� swym szalonym �wiatem pe�n� piersi�, jak tym wiatrem niemal materialnym; to ju� ostatnie �yki. - Nie ruszaj si�! - St�j! - Kurwa, co on robi! - St�j, st�j, idioto! Zrobi� ten Krok, skoczy�, a r�ce Osodczyk�w rozmin�y si� z nim o milimetry. Nim dotknie ziemi, czeka go d�ugi lot - chocia� tak kr�tki - i nikt mu nie odbierze tych sekund swobodnych my�li w swobodnym spadaniu. Nie b�dzie krzycze�. Ksi��� mroku, i ja nawiedz� swego wnuka, kiedy nadejdzie czas, r�d nie wyga�nie, Eveyil. Ziemia zbli�a�a si� jak rozkwitaj�cy chwast. Obraz na ekranie w gabinecie Chakolfa zgas� i zgas�a Eveyil. - Jak... Dlaczego on to zrobi�? - Nie p�aka�a, w tej chwili i p�aka� nie mog�a. Psychiatra nie mia� ju� kamiennej twarzy, ale chocia� nie by�a ona nieruchoma, nadal nie wyra�a�a niczego. Mo�e po prostu nie wiedzia�a, co wyra�a�. - Pr�bowali�my go zatrzyma�. Nie zdawa�em sobie sprawy, �e jego szale�stwo posun�o si� tak daleko. - Tak... Nie, to nie pana wina. - A tym bardziej nie pani! Prosz� si� nie obwinia�, zrobi�a pani, co mog�a. - Ale... dlaczego? Chakolf machn�� r�k� i ekran znik�. - W tym naszym naukowym, prostym �wiecie... - Prosz� przesta�! - Tak. Zamigota�y drzwi i do �rodka wszed� kalition Osodu medycznego. Jego spojrzenie za�opota�o pomi�dzy psychiatr� a Eveyil. - Doktorze... - Mhm? Eveyil unios�a g�ow�. - Mo�e pan m�wi�. Kalition wbi� wzrok w Chakolfa. Doktor niezauwa�alnym ruchem palc�w wy��czy� wci�� czynny system ochronny. - Spad� na kraw�d� estakady - zameldowa� Osodczyk. - Rozerwa�o go na p� i... twarz� w d�. Chakolf skin�� g�ow� i wsta�. Otworzy� szuflad� biurka, wyj�� z niej co� i �cisn�� w prawej r�ce. Lew� po�o�y� na popielniczce. Eveyil spojrza�a na niego pytaj�co. Osodczyk si�gn�� do kieszeni, szybkim ruchem wyszarpn�� pistolet i p�ynnym p�obrotem wymierzy� go w g�ow� c�rki szale�ca. Otworzy�a usta, ale jak p�acz, tak i s�owa nie mog�y si� teraz zrodzi�. Patrzy�a tylko. Psychiatra i kalition wymienili ci�kie spojrzenia. Chakolf uni�s� praw� r�k�. B�ysn�� w niej srebrny krzy�. - W imi� Ojca i Syna... - zacz��. Eveyil w niekontrolowanym skurczu przera�enia wci�gn�a do p�uc powietrze. - Co...? - ...aby dope�ni�o si� w dniu oczyszczenia S�owo... - ci�gn�� uroczy�cie Chakolf, a twarz, co po raz pierwszy wygl�da�a na ludzk�, ja�nia�a natchnieniem - ...i zmia�d�ony zosta� w��... Kalition nacisn�� spust. maj 1991 Jacek Dukaj JACEK DUKAJ M�ody autor z Tarnowa urodzony w 1974 roku. Mi�o�nicy SF znaj� go ze znakomitej "Z�otej Galery" ("F" 2/90), "�mierci Matadora" ("NF" 1/91) i opowiadania "Op�tani" przedstawionego w "Fenixie". Przygotowuje obszerny zbi�r "Requiem dla Szatana"; jedno z nich, "Korporacja Mesjasza", znajdzie si� w antologii Wojtka Sede�ki "Czarna msza". Dukaja fascynuj� odwieczne zmagania Dobra i Z�a, ogl�danych osobowo, a nie jak bezimienne, alegoryczne si�y. Autor zdaje si� balansowa� na w�skiej linii oddzielaj�cej fantastyk� religijn� od blu�nierczej; na sw�j spos�b zafascynowany Z�em pokazuje je jako pokus� wielko�ci, klasy, a tak�e jak misj�, jak pos�annictwo. Z teologicznego punktu widzenia bywa to ryzykowne, z literackiego i socjologicznego wygl�da na p�odne, zw�aszcza �e - tak w�a�nie jest w przedstawianym opowiadaniu - Z�o u Dukaja to by� mo�e odmiana szale�stwa. Nasi Czytelnicy w Sonda�u VII i Zbigniew �azowski ("Herezja i wiara" "NF" 8/91) bronili Dukaja przed moim okre�leniem "literatura antyklerykalna"; co powiedz� po przeczytaniu ko�c�wki "Ksi�cia mroku..."? Przy czym problem postawiony w tym tek�cie wcale nie jest jednoznacznie obrazoburczy: czy Dobro mo�e, czy ma prawo by� bezwzgl�dne i bezlitosne, czy b�d�c bezlitosnym pozostanie Dobrem? Ewangelia udzieli�a nam w tej kwestii odpowiedzi jednoznacznie przecz�cej. Co pocz��, Jacek Dukaj pisze chwilami tak, jakby zaprzeda� dusz� Diab�u, ale s� te� w jego prozie sygna�y zdaj�ce si� wskazywa�, �e B�g przez podstawionych facet�w wykupi� spor� cz�� udzia��w. (mp)