Aleksander Minkowski Krzysztof W trzech skokach znalazłem się przy karetce. Podwórze było ciemne, paliła się tylko matowa kula nad drzwiami z napisem „Wyjście zapasowe”. W tych drzwiach przed sekundą znikł Marczak, miałem więc co najmniej trzy minuty czasu: tyle musi mu zająć dojście do gabinetu lekarza dyżurnego, odebranie zlecenia i powrót. Uniosłem maskę i przyświecając sobie latarką wymacałem gaźnik. Ręka drżała mi trochę, ostrze śrubokrętu nie chciało trafić w wycięcie śruby. Trafiło w końcu. Wykręciłem dyszę, schowałem ją do kieszeni i zamknąwszy maskę pobiegłem do bramy. Byłem już na ulicy, gdy czyjaś ręka spadła mi na ramię. - Krzysiek? Goni cię ktoś? Siostra przełożona miała wzrost koszykarza i wagę słonia. Nie było mowy, aby się wyrwać z jej uchwytu, zgarnęła w łapie pół kurtki. - Nikt mnie nie goni - odparłem zdobywając się na uśmiech. - Przyrzekłem matce, że będę w domu o dziewiątej, czeka z kolacją. - Dziesiąta dochodzi - powiedziała siostra przełożona - Ma się z tobą biedna pani doktorowa. Gdybyś był moim synem, wiedziałabym, co robić, żebyś nie włóczył się po nocach. Usłyszałem trzaśniecie drzwiczek karetki i zachrypły klekot rozrusznika: Marczak próbował uruchomić wóz. Klekot przeszedł w słabnące terkotanie, silnik milczał. - Na szczęście nie jestem - rzuciłem. - Ale może pani coś sobie wybrać w domu dziecka, są tam jeszcze wolne egzemplarze. Puściła mnie. Obciągnąłem kurtkę i ruszyłem kłusem w górę ulicy. Jesienny księżyc wyprysnął zza chmury i spłukał płyty chodnika zimnym, białym światłem. I Matka nieśmiało otworzyła drzwi do mojego pokoju. Rysowałem małpę, kończyłem właśnie kosmaty łeb z małymi oczkami i wysuniętym pyskiem - kropka w kropkę Pietrucha. Szlag go trafi, gdy mu zrobię prezent z rysunku. Kumple będą boki zrywać. - Krzysiu... Ojciec czeka na ciebie. - Zaraz idę - mruknąłem. - Pamiętaj, proszę cię... Jest bardzo zdenerwowany. Spodziewałem się, że będzie zdenerwowany. Od godziny już czekałem na wezwanie do gabinetu. Krzesło piekło jak posmarowane gorczycą. Wyobrażałem sobie moje wejście do ogromnego pokoju pełnego szaf bibliotecznych z księgami o wyzłoconych grzbietach, pięść ojca spadająca z trzaskiem na biurko, jego ostry, chrapliwy głos dygoczący z gniewu. Chciałem, żeby tak było. Niechętnie dźwignąłem się z krzesła, zwinąłem w rulon rysunek i odłożyłem na półkę. Ruchy miałem zwolnione, jakbym się nigdzie nie spieszył. Wstawiłem ołówki do kubka, wysunąłem szufladę w stole, coś tam przełożyłem. Wiedziałem, że matka ciągle stoi w drzwiach, chociaż nie obejrzałem się ani razu. Wreszcie wyszedłem z pokoju. Kiedy mijałem matkę, dostrzegłem w jej oczach lęk. Uśmiechnąłem się lekceważąco i wzruszyłem ramionami. Ojciec siedział w fotelu pod lampą, czytał jakieś fachowe angielskie czasopismo. Na szkłach okularów zastygły zajączki światła. Stanąłem w progu, ramieniem oparłem się o framugę. - Wyjmij ręce z kieszeni - usłyszałem. Złożyłem ramiona na piersiach, nie przestając opierać się o framugę. Patrzyłem nie na ojca, lecz przed siebie, na mahoniowe biurko z pudełkiem ciśnieniomierza, zwiniętymi w pierścień słuchawkami i kalendarzem, do którego matka wpisywała nazwiska prywatnych pacjentów. - Zdaje się, że masz dla mnie miłą wiadomość - powiedział ojciec. - Nie mam żadnej - odpowiedziałem. - Już wiesz. Uśmiechnął się. Zaskoczył mnie tym uśmiechem. - Tylko trzy dwóje. Spodziewałem się czterech. Z angielskiego też ci się należała, ale pani Kulczyńska zlitowała się nad tobą. - Nikt się nade mną nie zlitował - rzuciłem. - Trzech dwój i tak wystarczy do powtórzenia klasy. Niepotrzebna litość. - Nikt się nade mną nie zlitował - powiedziałem. - Nie potrzebuję litości. - Ach tak, nie potrzebujesz. Przepraszam, Krzysztofie. Jesteś męski, silny, masz charakter i potrafisz walczyć. Ludzie z charakterem nie znoszą litości. Jeżeli przegrywają, to tylko wtedy, gdy już wykorzystali wszystkie możliwe szansę. Poległeś w strasznym boju, zgadza się? - Nie musisz ze mnie kpić - mruknąłem patrząc w podłogę. Ojciec wstał z fotela i rozpoczął spacer po gabinecie, od okna do kozetki przykrytej białą ceratą. - Gdzieżbym śmiał kpić z prawdziwego mężczyzny - usłyszałem. - Z takiego, co jednym rzutem kamienia potrafi wybić szybę wystawową i śmiało się do tego przyznać, a nawet przyrzec ojcu, że kiedyś zwróci osiemset złotych, które ten musiał zapłacić. To jest chyba trudniejsze niż fizyka z chemią razem wzięte, zgadza się? - Tak - powiedziałem wyzywająco, pragnąc wywołać eksplozję, krzyk, licho wie co. - Nie lubię ścisłych przedmiotów. - Ani korepetytora - dodał. - Nudny był facet i źle objaśniał. Obiecałeś wówczas, że sam dasz sobie radę. Obiecanki-cacanki, zgadza się? Nie odpowiedziałem. Włożyłem maskę, którą przywdziewałem często w rozmowach z ojcem: gumową, gładką, bez barw. Tępo obojętny manekin. - Staremu można wszystko obiecać - ciągnął. - Stary jest naiwniak, wierzy w jakiś honor, w jakieś ambicje, w jakąś przestarzałą uczciwość. A my jesteśmy ponad, zgadza się? Mały cwaniaczek jest dziś więcej wart od naiwnego mózgowca. My mamy dobre zdanie o sobie, nie przejmujemy się, jakoś to będzie. Frajerzy walczą o sukces, chcą czegoś, zmagają się z trudnościami, a człowiek życiowy dba tylko o przyssawki. - O co? - nie zrozumiałem. - Narządy do pasożytowania - wyjaśnił ojciec. - Najpierw przysy - samy się do rodziców, potem do innych, i doimy, ile się da, mydląc oczy kłamstwami o sobie. Udajemy godność, pozorujemy inteligencję, zgrywamy się na nie odkryte wartości. A w gruncie rzeczy jesteśmy zwyczajną głupią pijawką. Poczułem, że robi mi się gorąco, jakby w pokoju rozgrzał się do czerwoności żelazny piec. - Widocznie obciążenie dziedziczne - odezwałem się z pokorą. - Nic na to nie poradzę. Zamilkł. Podszedł do mnie, byliśmy prawie jednakowego wzrostu. Już się nie uśmiechał. - Nie próbuj w ten sposób - powiedział cicho. - Jesteś naszym dzieckiem. Jeżeli jest jakaś przyczyna obiektywna, to ta, że miałeś za lekkie życie. Odkąd jesteś z nami, nigdy na niczym ci nie zbywało. Wszystko i nic w zamian. I nie rób miny męczennika, znam się na tym, nie aktor z ciebie, a komediant. Urażona niewinność - wykrzywił się drwiąco. - Zmarnowałeś rok własnego życia przez głupotę, lenistwo i brak charakteru. Chcę, żebyś to zrozumiał. - Ty nigdy niczego nie zmarnowałeś? - zapytałem półgłosem, patrząc mu w oczy. Cofnął się. Zawrócił wolno i usiadł w fotelu. Wyglądał na bardzo zmęczonego. - Niejedno - odpowiedział. - Ale zawsze robiłem wszystko z pasją. Zawsze dążyłem do czegoś. - Teraz też dążysz - uśmiechnąłem się, demonstracyjnie lustrując wzrokiem gabinet pełen drogocennych foliałów i starych figurek z metalu, kamienia i porcelany, które ojciec od lat skupywał za ciężką forsę. Zrozumiał. - Zanim stąd wyjdziesz - powiedział - chcę, abyś uświadomił sobie, że zdobywam to własną ciężką pracą. W ciągu całego życia nie popełniłem ani razu nieuczciwości. Zapamiętaj to sobie. - Postaram się - mruknąłem. - Nie pojedziesz z nami nad Balaton. - Nie zależy mi. - Kłamiesz - uśmiechnął się. - Nawet w takiej sprawie nie umiesz zdobyć się na prawdomówność. Żałosna poza cwaniaczka... Wyjdź stąd. Wyszedłem. W jednym mylił się na pewno: nie zależało mi już na Węgrzech. I ta świadomość, że w czymś jednak się mylił, sprawiała mi ponurą satysfakcję, gdy szedłem korytarzem do swego pokoju. Matka czekała tam na mnie, blada, pełna skrywanego napięcia. Udawała surowość: - Ojciec miał rację. Dlaczego ukrywałeś przed nami, że jesteś zagrożony aż z trzech przedmiotów? Nie ufasz nam? - Tobie ufam - odparłem wymuszając na sobie beztroski uśmiech. - W mojej klasie cztery osoby powtarzają rok i nikt nie robi z tego tragedii. Zdarza się. - Tobie nie powinno się zdarzyć. Kompromitujesz ojca. - Więc o to chodzi! - zaśmiałem się. - I tak wszyscy wiedzą, że nie jestem waszym... - Urwałem. Żal mi się zrobiło matki, miała szkliste źrenice. - A ojcu nie ufam - mruknąłem. - Nie lubię, gdy mnie próbują poniżać i szydzą ze mnie. - On cierpi, Krzysiu. Chciałem wybuchnąć, lecz powstrzymałem się: matka i tak nie zrozumie, że między ojcem a mną wznosi się przezroczysta bariera z pancernego szkła, której żaden z nas nie jest w stanie przebić. - Bardzo mi przykro - mruknąłem. - Wiesz chyba, że nie jadę z wami na Węgry? - N-no... - zająknęła się - jeszcze nad tym pomyślimy. Oboje wiedzieliśmy jednak, że raczej nie pojadę. Ojciec był konsekwentny. Pietrucha, Borzym i Dudek czekali w lasku obok wieży. Wieża była drewniana, stara, przegniłe schody trzeszczały ostrzegawczo, kiedy wspinaliśmy się na platformę, z której widać było pola za brzeziną, rzekę i hale zakładów bawełnianych. Bliżej, tuż pod nami, znajdowały się bunkry. - Jesteś pewien, że przyjdą? - zapytał Pietrucha. Wiedziałem, że muszą przyjść. Każdego dnia po południu Lilek trenował ich tutaj do wyprawy. Mięśnie mieli jak sprężyny od tego trenowania i chwalili się nimi na każdej przerwie. Albert podciągał się dwadzieścia razy, dotykając poprzeczki czubkami palców, Jarema dwadzieścia trzy; sam Lilek potrafił to robić w nieskończoność. - Mogę sam z nimi pogadać - powiedział Borzym, leniwie żując gumę. - Będzie ubaw. - Sportowcy - ostrzegłem. - Lepiej nie ryzykuj. Borzym zaśmiał się, pokazując szczelinę po dwóch przednich zębach, które kilka lat temu wybił mu Dudek, kiedy nie byli jeszcze kumplami i walczyli o władzę nad Rajem. Dudek miał wtedy pęknięty obojczyk, ale nie poszedł do lekarza - honorowa sprawa; nocami wsadzał koc do gęby, żeby nie wyć z bólu. Pójście do lekarza znaczyłoby tyle, co donos: Kier już by nie popuścił, wycisnął, wyniuchał wszystko do końca. Raj wymówił Dudkowi, stanął po stronie Borzyma, chociaż Dudek nie mógł dalej walczyć z przyczyn technicznych, po prostu prawe ramię przestało funkcjonować. W Raju nie ma takich usprawiedliwień. Przegrał. Cześć. - Jak poszło w domu? - zapytał Dudek. Mruknąłem coś. - Gadaj - zachęcił Borzym z kpiącym uśmieszkiem. - Jestem ciekaw, co robi pan doktor, kiedy mu urządzają numer. Przypruł ci? Złociste włosy puklami spadały mu do ramion, oczy miał jaskrawobłękitne, usteczka jak panna, policzki różowe, zaokrąglone - aniołek. Niejeden dał się już nabrać na aniołka i w przerażeniu uciekał, jakby spotkał diabła: Borzym był niebezpieczny w gniewie, litości go nie nauczono. - On nie bije - powiedziałem. - Ma lepsze sposoby. Po kwadransie człowiek chce się powiesić. Pietrucha popatrzył na mnie ze współczuciem. W przeciwieństwie do Borzyma anioła nie przypominał: gorylowata gęba, ramiona do kolan, a te zawsze ugięte lekko, jak przed skokiem. Siła czołgu i naiwna dobroć. Kiedy byłem jeszcze w Raju, mówiono o nas: papużki- nierozłączki, wszędzie łaziliśmy razem. - Dlaczego nie pryśniesz? - zapytał Pietrucha. - Pogadamy z Kierem, weźmie cię. Trafił tym pytaniem. Na początku co noc myślałem o ucieczce, wiercąc się w krochmalonej, pachnącej pościeli i z lękiem oglądając duży pokój, który był tylko moją sypialnią. Tam w Raju, w salce dużo mniejszej spało nas czterech, pachniało potem i sportami, było duszno, przytulnie. Tutaj w powietrzu unosiła się obca świeżość, lakierowane białe meble jaśniały w księżycowym blasku, szeleściły firanki w uchylonym oknie. Chciałem uciec od ludzi, którzy kazali nazywać się rodzicami, a którzy byli daleką rodziną ze strony ojca. Ojca zresztą nie pamiętałem, podobnie jak matki: oboje zginęli w wypadku kolejowym, gdy miałem trzy lata. Zostało mi po nich nazwisko - Smuga, nie wiem, w jaki sposób doktor Smuga odkrył nasze pokrewieństwo, może nie odkrył, a wymyślił; chcieli adoptować chłopca, zbieżność nazwisk uznali zapewne za wskazówkę losu, legendę rodzinną dorobić nietrudno. Chciałem uciec. Pakowałem w myśli adapter z płytami, kolejkę elektryczną, dwa srebrzyste kolty w skórzanych kaburach. Wiedziałem jednak, że Kier nie przyjmie mnie z powrotem, odbędzie rozmowę i odeśle do Smugów. A ja chciałem wrócić do Raju. Tęskniłem za Pietrucha i krupnikiem, pierogami z serem, drelichowymi spodniami z łatą na tyłku, nawet za karnym szorowaniem podłóg. Owszem, smakowały mi sznycelki cielęce. Dość szybko przestałem się mylić i do Smugowej mówiłem: mamo, pozwalałem całować się na dobranoc, zdejmowałem buty w przedpokoju. My, z Raju, umiemy się dostosować. Ale uciec chciałem mimo wszystko i upłynęło sporo czasu, zanim przestałem budzić się w środku nocy, szukając obok, po omacku, łóżka Pietruchy. Do matki przywiązałem się nawet. Gorzej szło z ojcem, bo miał dziwny dar czytania w myślach i nie dawał się nabierać. W Raju nie można bez nabierania, jeżeli chce się dostać przed terminem nową koszulę, uniknąć kary za drakę, nie pójść do szkoły, wy dębić jakiś przywilej. Gra się z wychowawcami, z woźną, z samym Kierem. Skłamać kumplowi to hańba, ale wykiwać Kiera - duża rzecz, powód do dumy. Kiedy go przekonałem, że nie byłbym w stanie dorobić klucza do zamykanej na noc lodówki i że kucharka pomyliła się, zgłaszając zniknięcie połcia wędzonego boczku - Borzym publicznie poklepał mnie po plecach. Ojciec traktował mnie jak dorosłego, nad którym ma się przewagę. Nie podkreślał tej przewagi, ale miał ją przecież, pod każdym względem. Ja mu nie mogłem zabronić wyjazdu nad Balaton. Mogłem jednak pamiętać, że nie jest prawdziwym ojcem. To była moja samoobrona, kiedy ciął językiem jak brzytwą. Mogłem myśleć z gniewną satysfakcją, że wcale nie jest taki wspaniały, za jakiego powszechnie uchodzi. Lubił rzeczy i lubił pieniądze, za które je kupował. Innych leczył, a siebie wyleczyć nie umiał: od lat cierpiał na owrzodzenie żołądka, skrywając to starannie przed obcymi. I był tchórzem. Sam słyszałem, jak tłumaczył dyrektorowi administracyjnemu, że nie będzie walczył w województwie o jakąś tam, bardzo szpitalowi potrzebną, zagraniczną aparaturę, bo urządzenie może i sprowadzą, ale podpadnie kierownikowi wydziału zdrowia, który nie cierpi wydawania dewiz. Zapamiętałem to sobie. Parę innych drobiazgów także zapamiętałem. Nauczyłem się w Raju, że nigdy nie wiadomo, co człowiekowi może się przydać. A wojna z ojcem trwała od dawna, od owego wieczoru, kiedy przypadkiem usłyszałem jego rozmowę z matką: - Źle postępujesz z Krzysztofem, to nie jest maskotka. - Co masz na myśli, Rafał? - Wiesz sama. Rozpieszczasz go, uwalniasz od obowiązków, wyręczasz we wszystkim. Widziałem, jak wczoraj ukradkiem czyściłaś mu buty. Chłopiec w jego wieku powinien sam czyścić obuwie, prasować spodnie, nawet prać koszule. To mu wyjdzie na dobre w przyszłości. - Miał ciężkie życie... - Wciąż to samo! Jak długo jeszcze zamierzasz oglądać się w przeszłość? Pomyśl o jego przyszłości, o tym, na jakiego człowieka powinniśmy go wychować. Bimba na polecenia, lekceważy swe obowiązki, myśli tylko o zabawie, włóczy się z podejrzanymi koleżkami. To twoja wina, Zofio. Na wszystko mu pozwalasz, wszystko potrafisz usprawiedliwić. Co wyrośnie z Krzysztofa, jeśli tak będzie dalej? - Gdyby był twoim dzieckiem... - Nie masz prawa! Po prostu czuję się odpowiedzialny. - A może zazdrosny? Trzaśniecie drzwiami, cisza. Tamtej nocy najbardziej chciałem uciec i gdyby istniał choć jeden cień nadziei, że Kier mnie przyjmie - zrobiłbym to. A teraz? - Na razie nie - odparłem. - Stary byłby górą. - Mam pomysł - uśmiechnął się Borzym. - Jeszcze nie widziałem fajczącego się fiata. - Daj spokój - pokręciłem głową. - Mowa - Dudek mrugnął do Borzyma. - Czym Krzysiek pojechałby na Węgry? - Nie jadę na Węgry - powiedziałem. Pietrucha spojrzał na mnie z nadzieją: - Mur, że nie jedziesz?... - Musiał wymyślić jakąś karę - wzruszyłem z lekceważeniem ramionami, splunąłem, roztarłem ślinę czubkiem sandała. - Źle trafił, nie zależy mi. - Możesz pojechać na naszą kolonię - zaproponował Dudek. - Wiara ucieszy się. - Albo ze mną na wieś do dziadków - wtrącił szybko Pietrucha. - Pomożemy trochę przy żniwach, a potem używanie! Dziewczyny, mówię ci... Roześmialiśmy się, klepnąłem Pietruchę po plecach. - Zobaczymy - powiedziałem. - Jeżeli starzy się zgodzą. Ojciec pewnie zechce, żebym pojechał do jego brata w Bieszczadach. Też lekarz, ale fajniejszy, można z nim gadać jak z człowiekiem. - A ja się czegoś dowiedziałem o twoim starym - odezwał się Dudek. - Śmierdząca historia. Drgnąłem. W pierwszym odruchu chciałem warknąć, lecz po sekundzie zapłonęła we mnie łapczywa ciekawość. Nikt tutaj nie mówił źle o ojcu. W mojej z nim walce bywałem bezsilny dlatego właśnie: żadnego faktu, żadnego dowodu, wobec którego musiałby schylić głowę. Nie dosłownie, taki dowód potrzebny mi był dla samego siebie, żeby się poczuć górą. Mógłbym nie użyć go nigdy. Starczyłoby, że wiem. - Melduj - rzuciłem. - Nie wściekniesz się? Jakby nie było, twój stary... - Melduj - powtórzyłem sucho. - Licho wie, czy to prawda - zastrzegł się Dudek. - Słyszałem faceta pod budką z piwem, pijaczek, jęzor mu się plątał. Ktoś coś chlapnął o doktorze Smudze, że nie chce dawać zwolnień lekarskich, na cwaniaków cięty. A facet, że mieszkał w Łosiewie i wie coś niecoś o doktorku. - To by się zgadzało - mruknąłem. - Starzy mieszkali kiedyś w Łosiewie. - Facet podobno zna gościa, który był kumplem Smugi zaraz po wojnie - ciągnął Dudek. - Bardzo bliskim kumplem i Smuga go wrobił. - W co? - zapytał Borzym. - Hitlerowcy porzucili laboratorium z jakimiś cholernie cennymi aparatami. Nasi je zagarnęli i kazali gościowi pilnować. Smuga zaproponował mu, żeby razem zrobili laboratorium, a że gość odmówił, huknął go w łeb i rąbnął aparaty. Gość przeleżał pół roku w szpitalu, potem drugie pół w kryminale, bo był odpowiedzialny. Smugę też w końcu nakryli, ale zaraz wyszedł dzięki amnestii. Skończył. Patrzyłem przed siebie opierając się łokciami o balustradę wokół platformy. - Chyba pic - powiedziałem, przełykając ślinę. - To do starego nie pasuje. - Może pic - zgodził się Dudek. - Trzeba być wyjątkowym draniem, żeby załatwić kumpla. A facet, mówię wam, pijaczek, ciągle urzęduje przy piwku. Taki sam nie wie, co gada. - To do starego nie pasuje - powtórzyłem tępo. - Ale... pomówiłbym z facetem. - Da się zrobić - obiecał Dudek. - Idą! - usłyszałem szept Pietruchy. Byli jeszcze daleko, dopiero zbliżali się do brzeziny. Po chwili zniknęli między drzewami i wtedy szybko zbiegliśmy na dół. W bunkrze było ciemno, cuchnęły odchodami, pod nogami walały się bryły betonu. - Spróbuję załatwić ich sam - mruknął Borzym. - W razie czego gwizdnę, to przybiegniecie. Przez szczeliny i otwory strzelnicze obserwowaliśmy, jak Lilek, Jarema i Albert badają ścianę bunkra, wypatrując pęknięć i dziur, omawiając taktykę wspinaczki, wreszcie wyjmują z plecaka zwój linki i Lilek biegnie na górę, by przywiązać koniec do kasztana rosnącego nad bunkrem, a raczej przerzucić tylko, wykorzystując drzewo jako blok dla asekuracji. - Pierwszy wchodzę - usłyszałem głos Alberta. Zobaczyłem, jak przewiązuje się liną pod pachami, sprawdza moc węzła. Ściana miała wysokość trzypiętrowej kamienicy, w dole walały się odłamki betonu i skał. Lilek chwycił wolny koniec liny i Albert rozpoczął wspinaczkę, wczepiając się opuszkami palców w ledwo widoczne szparki na betonowym gładkim masywie. - Dobrze! Świetnie! - chwalił Lilek, wybierając linę. - Prawa noga ciut wyżej! Borzym wspiął się na kostropate usypisko i przez dziurę po bombie wylazł na kopułę bunkra, tuż przy drzewie, na którym wspierała się lina. - Ej! - zawołał. - Jak leci? - Cii... szeeej... - ofuknął go Lilek. - Przeszkadzam? - Przeszkadzasz... - O to właśnie chodzi! - głos Borzyma rozniósł się echem. - Chcesz, żeby zleciał? - zapytał Lilek, wybierając ostrożnie linę. - Nie wygłupiaj się... Borzym przydepnął linę uniemożliwiając Lilkowi wybieranie. - Ja się lubię wygłupiać - rzucił z beztroskim uśmiechem. - Szczególnie, jak spotykam frajerów. - Zejdź z liny - warknął Lilek. - Guza szukasz? - Was szukam. - Borzym mocniej przycisnął butem sznur. - Mój przyjaciel przesyła pozdrowienia. - Jaki przyjaciel? - Jarema przesłonił dłonią oczy, bo słońce biło zza pleców Borzyma. - Krzysiek Smuga - powiedział Borzym. - Ten bękart, wiecie, co się zadaje z szumowinami z domu dziecka. Ja właśnie jestem ta szumowina. - Potrzymaj - Lilek wetknął w dłoń Jaremie koniec liny. - Chcesz ze mną pogadać? - zmrużył oczy patrząc na Borzyma. - Zejdź z linki, to pogadamy. - Chodź ty tutaj. - Nie ruszaj się na razie - polecił Lilek niewidocznemu Albertowi. - Zaraz to załatwię. W kilku skokach znalazł się na kopule. Był wyższy od Borzyma, zbudowany atletycznie, pod trykotową koszulką grały kłęby muskułów. Mimo to nie wątpiłem, że Borzym go załatwi, nawet gołymi rękami. Ale nie były gołe: w prawej błysnęła finka, szerokie ostrze celowała w niebo. - Rzuć nóż - rozkazał Lilek. - Na ciebie noża nie potrzebuję - Borzym zaśmiał się. - Przetnę tylko ten sznurek i rzucę, słowo honoru. Przykucnął. Ostrze finki spoczęło na linie. Lilek zamarł, oczy mu znieruchomiały. - Nie zrobisz tego - szepnął. - Czemu? - Borzym patrzył z dołu w górę na Lilka, nóż leciuteńko naciął linę. - Przecież jestem szumowina, taki sam bękart jak Krzysiek, nawet gorszy, bo Krzysiek miał kiedyś starych, a ja nigdy. - Czego chcesz? - Dużo chcę - powiedział Borzym, a jego nóż jak smyczek przesunął się po napiętej strunie przecinając kilka włókien. - Masz fajny zegarek. Prawa ręka Lilka niepewnie powędrowała ku przegubowi lewej. Zawahał się. Potem szybko odpiął pasek i rzucił zegarek do nóg Borzymowi. - Portfel też? Borzym nie odpowiedział. Wolną ręką sięgnął po zegarek, druga wciąż przyciskała ostrze do liny. - Eee... myślałem, że szwajcarski. Szmelc. - Odrzucił zegarek Lilkowi, ten złapał go w powietrzu. - Machnij. - Że co? - Lilek nie zrozumiał. - Ciśnij precz - wyjaśnił Borzym z pogodnym uśmiechem. - Ciekaw jestem, jak daleko rzucasz. - Dlaczego? - zapytał cicho Lilek, wpatrując się w nóż zastygły na linie. - Żeby było śmiesznie - odpowiedział Borzym. - Kiedy pokazywałeś, jakie masz silne palce, i złamałeś Krzyśkowi parkera, też było śmiechu, no nie? - Krzysiek sam zaczął. Zacząłem, prawda. Nie lubię chichotu za plecami. Chemik oblał mnie na aldehydach, po prostu milczałem przy tablicy, chociaż coś niecoś mógłbym powiedzieć, ale wiedziałem, że to już prawo serii: jeśli matematyczka i fizyk wrzepili mi dwóje, chemik nie może okazać się gorszy. Bywa tak w szkole. Krystyna usiłowała mi podpowiedzieć i chyba to wkurzyło Lilka. Kilka dni wcześniej widział nas razem nad rzeką, a był kiedyś chłopcem Krystyny, przypuszczał pewnie, że jest nadal, choć od dwóch tygodni ze sobą nie rozmawiali. Zresztą Krystynę spotkałem przypadkiem nad rzeką, spieszyłem się do chłopaków, rozmawialiśmy ledwo kilka chwil. I ten chichot po dzwonku. - Śmieszne? - spytałem. - Wyglądałeś jak dorsz na plaży - odparł Lilek. - Ruszałeś wargami, a głos nie wychodził. - Bardzo śmieszne? - Wystarczająco. Myślałem, że opowiadasz chemikowi dowcip. - Mogę tobie opowiedzieć. - No? - Nie jesteś idiota. - Takie dowcipy zostaw dla swoich kolesiów z przytułku - powiedział ze wzgardliwym uśmieszkiem. - Akurat wasz poziom. - Daj mu w ucho - zaproponował Albert. - Albo ja mogę dać. - Nie trzeba. - Wziął ze stołu mój długopis i niby niechcący przełamał w palcach. - O... przepraszam. Zresztą nie będzie ci już potrzebny, koniec roku szkolnego, żadnych więcej uwag w dzienniczku. - Jesteś bydlę - stwierdziłem. - Ty, uważaj! - rzucił ostrzegawczo Jarema, podtykając mi pięść pod nos. - Zostaw - powiedział Lilek - nie będziemy zadawać się z szumowinami. Spływaj, bękarcie. Pchnąłem go w pierś. Nawet mnie nie uderzył, trzepnął tylko po nosie czubkami palców. Jarema dodał lekkiego kopniaka, Albert pstryknął w ucho i wszyscy trzej, śmiejąc się, wybiegli z klasy. Wolałbym bójkę - rozkwaszony nos, śliwkę pod okiem. Pobiegłem za nimi, ale nie dogoniłem. - No więc? - Nóż Borzyma mocniej przywarł do liny. Lilek wykrzywił się z bezsilną pasją. Wziął rozmach i cisnął zegarek w zwalisko gruzu przy sąsiednim bunkrze. Wówczas Borzym wyprostował się, schował nóż. Stał przed Lilkiem z rękoma złożonymi na piersiach. Uśmiechnął się przyjaźnie: - Dobry jesteś. Nie myślałem, że tak daleko rzucasz. Oczy Lilka zwęziły się: bez finki w dłoni Borzym musiał wydać mu się bezbronnym pisklęciem. - Teraz policzę ci mój zegarek - syknął. - Ty wszarzu... Zrobił krok w stronę Borzyma. Żyły nabrzmiały mu na skroniach, muskuły sprężyły się. Gdybym nie znał Borzyma, bałbym się o niego. Ale nie musiałem. Wiedziałem, że da sobie radę z Lilkiem. Czekał, wciąż uśmiechnięty przyjaźnie, zachęcająco: - Bliżej, laluś. Stamtąd nie dosięgniesz. Lilek zrobił jeszcze jeden krok, uważnie wpatrując się w Borzyma. Był czujny, spodziewał się podstępu. Borzym nadal stał nieruchomo, z ramionami na piersiach. Złote kędziory jaśniały mu w słońcu. - Może wyskoczyć? - szepnął Pietrucha. Dudek z uśmieszkiem położył mu rękę na ramieniu. On też spokojny o Borzyma. Jarema i Albert, który już zszedł ze ściany, przyglądali się z dołu, widzieliśmy ich przez otwór strzelniczy. - Masz! - ryknął Lilek i wystrzelił pięścią, mierząc w twarz Borzyma. Nawet nie dostrzegliśmy uniku, po prostu pięść przeleciała obok. - Nie mam - usłyszeliśmy rozbawiony głos Borzyma. - Masz! Drugi cios także przeciął powietrze. Lilek jak czołg runął do przodu, usiłując pochwycić przeciwnika. Gdyby mu się powiodło, zgniótłby Borzyma na miazgę. Lecz nie powiodło się. Borzym uskoczył i w tym samym ułamku sekundy jego prawe ramię, zakończone widełkami dwóch rozprostowanych palców, śmignęło ku twarzy Lilka. Końce palców uderzyły w oczy. Wilczy skowyt. Lilek siadł, przyciskając pięści do powiek i potrząsając głową, jakby się przed czymś opędzał. Zobaczyliśmy, że Jarema i Albert biegną pod górę, obaj z kamieniami w rękach; nim nadbiegli, już staliśmy wszyscy przy Borzynie. - Który następny do golenia? - zapytał Dudek. Przystanęli; przypuszczali widocznie, że Borzym jest sam, i zaskoczyło ich nasze nagłe zjawienie się. - Puśćcie go - powiedział Albert. - Czy my trzymamy waszego kolesia? - Dudek rozciągnął w uśmiechu grube, wywinięte wargi. - Sam tu siedzi przy nas. Ej, koleś, wpadło ci co do oka? Lilek dźwignął się z ziemi, oderwał pięści od oczu. Białka miał przekrwione, błyszczące od łez. - W porządku - mruknął. - Jeszcze się spotkamy. - Po co odkładać - powiedział Pietrucha. - Jak nie dosyć, możemy załatwić od ręki. - Dobra, dobra... - Lilek z pochyloną głową ruszył w stronę kolegów. - A jak dosyć, to pamiętajcie, żeby się trzymać z daleka od Krzyśka - rzucił za nimi Pietrucha. - My z przytułku nie lubimy, kiedy naszych krzywdzą. Odeszli. Rozsiedliśmy się na kopule, Borzym wyciągnął paczkę sportów, poczęstował Dudka. Było mi trochę głupio, że posłużyłem się kolegami dla załatwienia tej sprawy, ale w jakiś sposób dotyczyła nas wszystkich. Nie moja wina, że ciągnie mnie do chłopaków z Raju i że nie mam kumpli w klasie. Po prostu tak jest. Stare przyjaźnie są najtrwalsze, zwłaszcza w innym świecie. Pietrucha rozumie mnie jak nikt. On jeden wierzy święcie, że będę kiedyś wielkim malarzem, może tak wielkim jak Picasso. A ja nie wątpię, że Pietrucha poleci w kosmos: jest zdrowy, odporny psychicznie, z przedmiotów ścisłych kozak i może kręcić się na karuzeli nawet godzinę. Przede wszystkim zaś nie cofa się nigdy, jeśli coś postanowi. Zawsze mu trochę tego zazdrościłem. Może szła tędy przypadkowo, a może i nie. Stanęła przy krawężniku, obserwując, jak pucuję karoserię fiata złożoną we czworo irchą, ja zaś przez kilka chwil udawałem, że jej nie dostrzegam. - Cześć, Krzysiek. - Cześć, Kryśka - odpowiedziałem, nie przerywając szorowania klamki, na której ciemniała owalna plamka i w żaden sposób nie chciała zejść. - Będziesz u Maryli na urodzinach? - Nie zapraszała mnie - mruknąłem. - Zaprosiła całą klasę - stwierdziła Krystyna, przerzucając Za ramiona ciężką falę rudawozłotych włosów. - Ciebie trzeba zapraszać osobno? - Nie jestem już w tej klasie. - Uśmiechnąłem się. Zresztą starzy i tak by mnie nie puścili. Krystyna obeszła wóz od tyłu i stanęła przy mnie, pogryzając czekoladowy wafel. - Miałeś drakę? - spytała. Wzruszyłem ramionami. Tak czy owak nie poszedłbym do Maryli, bo nie miałem ochoty na towarzyskie spotkanie z Lilkiem. Kryśce było ładnie w wiśniowej bluzce i czarnych spodniach rozszerzonych u dołu. Pasowałaby na okładkę tygodnika. - Przeciwnie - powiedziałem - ojciec się ucieszył. On też powtarzał klasę, a starzy nie lubią, kiedy się jest od nich lepszym. - Wygłupiasz się. Wcale nie musiałeś powtarzać klasy. Poczułem gniew. To były słowa, których od nikogo nie chciałem usłyszeć. Jakby wdzierano się we mnie bez pukania, w podkutych buciorach. - Moja rzecz - mruknąłem. Krystyna podeszła jeszcze bliżej, czułem niemal jej oddech na policzku. Milczała chwilę, a ja z zajadłością tarłem klamkę, walcząc z plamą. - Obserwowałam cię cały czas - usłyszałem. - Na klasówce z matmy nawet nie próbowałeś ruszyć dwóch ostatnich zadań. Do dzwonka było dwadzieścia minut, kiedy oddałeś zeszyt. - Nie pamiętam! - Fizykowi powiedziałeś, że nie jesteś przygotowany, chociaż uprzedził, że cię w poniedziałek zapyta. A przedtem, na przerwie, wytłumaczyłeś Baśce działanie potencjometru, jak byś miał w małym palcu cały materiał... - Czego ty chcesz? - rzuciłem ostro, przerywając czyszczenie. - Nie wtykaj nosa w cudze sprawy, bo ci go utną. - I umiałeś aldehydy. Nawinąłem irchę na dłoń niczym bandaż bokserski. - Daj mi spokój - warknąłem. - Wiesz, skąd jestem i co potrafię. Spłyń, lala, póki się nie wnerwiłem. Nie przestraszyła się, nie obraziła nawet. Patrzyła na mnie z dziwnym uśmiechem, jakbyśmy byli wspólnikami. - Dlaczego się zgrywasz, Krzysztof? Bardzo chcę, żebyś przyszedł do Maryli. Zrób to dla mnie. Patrzyła mi prosto w oczy, poważnie, bez mrugnięcia. Odwróciłem głowę. - Ty się zgrywasz - powiedziałem w przestrzeń. - Będzie Lilek, wystarczy ci. Okazja do pogodzenia. - Nie chcę godzić się z Lilkiem. - Masz zamiar pograć mu na nerwach? - spytałem, wciąż z odwróconą głową. - Więc do tego jestem ci potrzebny. Rozumiem. Żałuję, nic z tych rzeczy. - Tak bardzo nie wierzysz w siebie? - usłyszałem jej przyciszony głos. - Mogę nie iść do Maryli, żeby ci udowodnić... - Mnie udowodnić? - przerwałem jej, brnąc tępo w sytuację, której nie chciałem. - A co mnie to obchodzi? Ja sobie, ty sobie, nic między nami wspólnego. Cofnęła się, wróciła na krawężnik. Złociste włosy znów przewaliły się przez ramiona na pierś, odrzuciła je niecierpliwym ruchem. - Myślałam... - nie dokończyła. - Omyliłaś się - rzuciłem sucho. - Wtedy, nad rzeką, byłeś fajny. - Taką miałem fantazję. Czas mi zabierasz, muszę skończyć wóz przed obiadem. Odeszła nie obejrzawszy się ani razu. Patrzyłem za nią długo. Gdybym umiał wygrywać ze sobą, dogoniłbym albo przynajmniej zawołał. Ojciec nadszedł, kiedy kończyłem ostatnie poprawki. Miał blisko ze szpitala, zawsze przychodził na obiad pieszo, spacerkiem przez park. Obszedł samochód, raz po raz dotykając czegoś palcem i sprawdzając, czy nie pozostał na nim ślad brudu. - A tu? - zapytał, wskazując przyciemnienie obok wlewu paliwa. - Rysa na lakierze. - Zgadza się - kiwnął głową. - Do takiej roboty nie brakuje ci serca. - Za trzydzieści złotych - powiedziałem. Roześmiał się; wyjął z kieszeni portmonetkę i wręczył mi trzy dziesięciozłotowe monety - tyle dostawałem zawsze za umycie auta, pod warunkiem, że nie miał zastrzeżeń. Pieniądze na własne wydatki otrzymywałem jedynie za pomoc w rozmaitych domowych czynnościach, wedle tatyfy ustalonej przez ojca. Wyczytał gdzieś, że w taki właśnie sposób wychowuje się dzieci w Ameryce i że ten chwyt pedagogiczny uczy dzieci szacunku dla pracy i zaradności życiowej. O drobnych kwotach, które cichaczem wkładała mi matka do kieszeni, nic na szczęście nie wiedział. - Co zrobisz z pieniędzmi? - zapytał. Chciałem odpowiedzieć, że przepiję, ale ugryzłem się w język. - Dam dozorczyni z przeciwka - odparłem. - Ma czworo dzieci, a mąż w więzieniu. Bieda u nich. Cień przemknął po twarzy ojca: trafiłem. Dozorczyni była jego prywatną pacjentką, wczoraj wziął od niej pięćdziesiąt złotych za wizytę, przypadkowo podejrzałem, nie domknął drzwi do gabinetu. Z biedą przesadziłem, dostawała często paczki od rodziny ze wsi, dzieciaki miały zawsze pełne gęby landrynek. - Ładnie - mruknął. - Chciałbym, żeby to była prawda. Jadłeś już obiad? Kiwnąłem głową. Odszedł. Obejrzałem leżące w dłoni trzy monety i ogarnęła mnie złość, bo już od dwóch tygodni odkładałem na oprawioną w ramy reprodukcję aktu Modiglianiego i brakowało mi właśnie tych trzydziestu złotych. Ale to już zależało ode mnie, było silniejsze. - Ej, szczylu! - zawołałem do pięcioletniego syna dozorczyni, bawiącego się z siostrą w ogródku za siatką. - Do mnie, galopem! Przelazł przez dziurę w ogrodzeniu i zbliżył się niespiesznie, z przekrzywionym łebkiem, usmarkany: - Cego chces? - Lubisz czekoladę? - spytałem. - A jak! - Dam ci trzy dychy na czekoladę - powiedziałem, demonstrując mu monety. - Ale nie za frajer. Znasz pana doktora? - Twojego tatę? Pewno, że znam. - Za pół godziny będzie wychodził z domu. Podejdziesz i podziękujesz, to od niego. Jasne? - Mhm. Daj - wyciągnął rękę. - Jak powiesz? - Plose pana, dziękuję za cekoladę - wyrecytował malec. - No daj, to dla mnie! Wetknąłem mu wszystkie trzy monety, choć w ostatniej chwili jedną chciałem sobie zatrzymać. A niech tam. Chwycił je w garść i pognał do spożywczego na rogu. Kiedy ojciec wychodził, stałem ukryty w bramie. Malec dotrzymał obietnicy: wyskoczył przez dziurę w siatce, zabiegł ojcu drogę. - Dziękuję, plose pana - usłyszałem. - Za co? - zdziwił się ojciec. - No, za te tsy dychy - wyjaśnił maluch. - A cekoladę juześmy zjedli... - Aha - mruknął ojciec - na zdrowie. - Jutro tez pan da na cekoladę? Dobiegł mnie głośny śmiech ojca i to mi trochę zepsuło humor, ale nie za bardzo. Pietrucha i Dudek czekali przed kinem. Wskoczyliśmy do autobusu, Dudek pomajstrował przy kasowniku, udając, że dziurkuje bilety, aby pasażerowie w razie czego zaświadczyli. Parę razy już nam się udał ten numer, gdy nadeszła kontrola: Dudek nie mógł znaleźć biletów - wypadły? wcisnęły się pod podszewkę? Ludzie przysięgli kontrolerowi, że widzieli na własne oczy, jak je kasował, i mieliśmy spokój. - Jest - powiedział Dudek. - Widziałem go, jak jechałem w tę stronę. Wysiedliśmy na końcowym przystanku. Obok budki stała grupa mężczyzn, w milczeniu raczących się piwem z wielkich kufli. Dudek wskazał mi łysawego jegomościa z ciężkim fioletowym nosem do połowy zanurzonym w kuflu, ubranego w poplamioną smarami marynarkę i kolejarskie spodnie, także pełne plam. Przyjrzałem mu się uważnie, zanim podszedłem. - Nie lepsza byłaby seta? - zapytałem z uśmiechem, robiąc do jegomościa oko. - Byłaby, synku - westchnął. - Ale piwko tańsze. Wymacałem w kieszeni pięćdziesięciozłotowy banknot. Było mi go żal, jak diabli, ale już się zdecydowałem. - Jest sposób - powiedziałem. - Mogę postawić panu setę. - Ty mnie?! - zdumiał się poplamiony, wywlekając nochal z kufla. - Żartujesz, synek... - Nie żartuję. - Pokazałem mu banknot. - Ale opowie mi pan jedną historię. O doktorze Smudze. - O kim tylko chcesz - zachichotał. - Nawet o samym dyrektorze Kutrzebie, szlag mu na monogram, he, he... Poszedłem z nim w stronę parterowego budynku, ozdobionego wielką tablicą z napisem „DELIKATES - restauracja IV kategorii”. Wewnątrz pachniało bigosem i ziemniakami podsmażonymi po raz siódmy, obrus był poplamiony nie gorzej niż ubranie mojego towarzysza. Kelner popatrzył na mnie nieufnie: - Alkohol dla tego pana - powiedziałem. - Setka. Dla mnie butelka coca - coli. - I ogórek - dorzucił poplamiony. - I ogórek - zgodziłem się, a kiedy kelner odszedł, trąciłem w bok poplamionego, bo zaczął drzemać: - Opowiadaj pan. - O czym?... - O doktorze... - A co ciebie, synek, obchodzi dyrektor Kutrzeba? - Nic mnie nie obchodzi - powiedziałem. Chcę wiedzieć o Smudze. - O Kutrzebie ciekawsze - poplamiony puścił do mnie oko. - Wiesz, ile on nakradł? Sześć lat mu dali i przepadek mienia, he, he... Kelner postawił przed nim wódkę i ogórek, przede mną colę ze szklanką nadzianą na szyjkę butelki. Cola była ciepła, łyknąłem ze wstrętem. - Mów pan o doktorze - zachęciłem - podobno klawa historia. - Nic klawego - mruknął - rąbnąć kolegę w łeb. Przyjaciele byli. Zobaczyłem przyklejone do szyby twarze Pietruchy i Dudka. Dałem im znak ręką, żeby zaczekali na zewnątrz. - Czemu go rąbnął? - spytałem. - Za porządność - odparł poplamiony. - Że nie chciał z nim kraść. Nigdy nie kradnij, synek, już lepiej poprosić, za to nie wsadzą do kryminału... - Nie będę - przyrzekłem. - To na pewno ten sam doktor Smuga? - A jak? Wiadomo, że z Łosiewa przeniósł się tutaj. - Poplamiony wychylił duszkiem kieliszek, przegryzł ogórkiem, czknął. - Gdyby Kwaśniak był mściwy, przyjechałby tu do niego. Ale to dusza człowiek, robaczka nie skrzywdzi. Inwalida, synek, od tego rąbnięcia kluczem francuskim. - Antoni Kwaśniak? - Walery. Antoni to może kuzyn albo co... nie znam. - A ten Walery? - spytałem. - Gdzie mieszka? Poplamiony zachwiał się na stołku, oczy mu zmętniały. Wiedziałem, że muszę się spieszyć z pytaniami, dopóki może jeszcze odpowiadać. - W Łosiewie... - wymamrotał - a gdzieżby... - Adres pamięta pan? - W gospodzie spotkaliśmy się, przy kielichu, to i skąd adres... A ten Kutrzeba lepszy typ, synek, ukradł na całe sto tysięcy, brał futra ze sklepu i na bazarze sprzedawał, miał spółkę z kierowniczką, ja tam za strażnika... - Co robi Kwaśniak? - przerwałem mu. - Siedzi. Nie Kwaśniak, a Kutrzeba... Kwaśniak obrazkami handluje, po wsiach jeździ, wiesz, synek, takie kolorowe landszafty w ramkach... Bardzo ładne... - Ale mieszka na stałe w Łosiewie? - Przecie mówię, że go zamknęli, sześć latek dostał, willę mu wzięli, samochód, może i więcej ukradł niż sto tysięcy. Ty nie kradnij, synek, przed tobą świetlana... tego... - Przyszłość - podpowiedziałem. - A Kwaśniak mieszka w Łosiewie, tak? - W Łosiewie - przytaknął poplamiony. - Nie wiedziałem, że go znasz. Pozdrów starego, dusza człowiek... Postawisz jeszcze kropelkę? - Nie postawię - rzuciłem. Bełkotał dalej, lecz nie słuchałem już. Przywołałem kelnera, zapłaciłem i wybiegłem z lokalu, wciągając z ulgą haust świeżego powietrza. - W porządku, chłopaki - powiedziałem do Pietruchy i Dudka. - Wiem już, co chciałem wiedzieć. - Ale po co ci to? - spytał z zaciekawieniem Dudek. - Chcesz się odegrać na starym? Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałbym zresztą, co odpowiedzieć, bo dotąd sam nie rozumiałem dokładnie, do czego zmierzam. Jednego tylko byłem pewien. Ostatni pacjent wyszedł właśnie z gabinetu ojca, matka zaczęła nakrywać do kolacji. Teraz dopiero miałem prawo nastawić głośniej adapter. Stereofoniczne głośniki napełniły pokój niespokojnym rytmem, zalały potokiem dźwięków. Ostatni longplay Santany pochłonął cały miesięczny zarobek. Nie żałowałem jednak, Santana wart był tych pieniędzy. Słuchałem z przymkniętymi oczami i rosło we mnie jakieś dziwne podniecenie, żar uderzał do twarzy, czułem, że jeszcze chwila i zerwę się, będę musiał coś zrobić. Otwarty szkicownik leżał na stole, jakby mnie przywoływał - starczy chwycić ołówek i brystol pokryje się plątaniną figur roztańczonych w szaleńczym rytmie bębnów, szybujących w przestworzach, szczęśliwych, cudownie wyzwolonych... - Nie można ciszej? - Ojciec stał w progu ze zmarszczonym czołem. - Bębenki pękają. Czy dla ciebie muzyka to tylko wrzask? - Taka muzyka musi być głośna - powiedziałem bez nadziei, że to zrozumie. I nie zrozumiał, skrzywił się wzgardliwie: - Jeżeli wartość muzyki mierzysz w decybelach, wkrótce będziesz się rozanielał przy młotach pneumatycznych. Ale ja ciężko pracuję i jestem zmęczony. Proszę ściszyć. Wyłączyłem adapter. Przyciszony Santana to już nie muzyka a pitolenie, lepiej wcale nie słuchać. - W porządku? - spytałem. - Nie kazałem ci wyłączyć. Czyś ty choć raz w życiu spróbował posłuchać Bacha? Znów to samo. Kiedy wpadał w ton kaznodziei, miałem ochotę uciekać. Wolałbym pasem na goły tyłek. Owszem - odparłem. - „Swingle Singers” mają Bacha w repertuarze. Wiedziałem, że go to wkurzy. Żyjecie namiastkami - stwierdził. - Komiksy z Szekspira i Bach przerobiony na big-beat. Nigdy nie będziecie prawdziwymi ludźmi. Teraz powinien był dodać: „Ja w twoim wieku sypiałem na mchu pod gołym niebem, jadałem spleśniałe suchary i biłem się z hitlerowcami; twoi rówieśnicy oddawali życie za ojczyznę nie po to, żeby tacy jak ty...” Ale nie dodał. Ten tekst był już spalony, odkąd go zapytałem, czy żałuje, że nie ma w Polsce hitlerowców i jego syn nie zginie bohaterską śmiercią partyzanta. Powiedziałem również, że wcale nie wiadomo, czy bylibyśmy gorsi od nich, gdyby zaistniała konieczność. - Może nam nie zależy, żeby być takimi jak wy... - mruknąłem odwracając głowę do okna. - Tym gorzej - powiedział. - Ale rozmowa z tobą to rzucanie grochu o ścianę. Na wszystko masz odpowiedź, która tobie wydaje się inteligentna. Mylił się, wcale nie miałem odpowiedzi na wszystko. Niech jednak myśli, że mam, i niech mi da święty spokój. Wyłączyłem adapter, o co mu jeszcze chodzi? - Jestem głupi - westchnąłem. - Jestem kompletne zero, sam to powiedziałeś. Czego można oczekiwać po kompletnym zerze? Przeszedł przez pokój i usiadł przy mnie na otomanie. Miał twarz zmęczoną, pokrytą bruzdami. - Słuchaj, Krzysztof... Ja tylko chcę, żebyśmy się zaczęli rozumieć. Zrobiło mi się go żal, ale na moment jedynie. Przymknąłem oczy i zobaczyłem uśmieszek, drwiąco zmrużone powieki. Ten smukły, łysawy pan, którego nazywałem ojcem, wzięty chirurg o dłoniach kredowobiałych od środków dezynfekcyjnych, brydżysta i myśliwy, lubiący smacznie zjeść, pachnący francuskim koniakiem i chloroformem, po prostu nie był w stanie znaleźć ze mną wspólnego języka. Jego oferty nie ciekawiły mnie: żyć wygodnie służąc społeczeństwu za godziwym wynagrodzeniem, nie narażać się, być w zgodzie z każdym przepisem, pełznąć w górę szczebelek po szczebelku... Nuda. I kłamstwo, jeżeli prawdą jest, że dla zysku rąbnął w łeb przyjaciela kluczem francuskim. Gdyby wiedział, że to odkryłem! Bo dewizą doktora Smugi jest i jakoby zawsze była uczciwość. - Mam prośbę - powiedziałem. - Chciałbym się wybrać na autostop. - Ustaliliśmy z mamą, że pojedziesz do wuja w Bieszczady. Usiadłem na otomanie i podciągnąłem kolana, oparłem na nich podbródek. Chciałem patrzeć ojcu prosto w oczy, ale nie mogłem. - Nie jadę z wami na Węgry - rzuciłem. - Rozumiem. Ale wolno mi chyba przejechać się po kraju. To nic nie kosztuje. - Z kim zamierzałbyś jechać? - zapytał ojciec po pauzie. - Wybiera się kilku kolegów z klasy - skłamałem. - Dołączyłbym do nich. Ojciec nie zdziwił się nawet. Nie miał pojęcia o moich stosunkach z klasą. Przybyło mu fałd na czole: rozważa moją prośbę. - Pomówię z mamą - odezwał się w końcu. - Myślę, że możemy ci pozwolić... - Czoło miał nadal zmarszczone, jak gdyby kontynuował rozważania, rozgryzał trudny problem. - Słuchaj, Krzysztof... Gdybyś nam przyrzekł, że zerwiesz z dawnymi koleżkami i w przyszłym roku weźmiesz się ostro do nauki... - Dziękuję! - przerwałem mu, symulując radosny uśmiech. - Zawsze marzyłem o autostopie. Gdybym dociągnął do Bieszczad, zatrzymam się na trochę u wuja. Po twarzy ojca przemknął grymas gniewu. Zapewne nielekko mu przyszło dać mi szansę, uchylić zatrzaśniętą furtkę do Węgier, matka, jak sądzę, musiała w to włożyć wiele trudu. A ja beztrosko przeszedłem obok... Opanował się, skinął głową. Wstał i nie spojrzawszy na mnie wyszedł z pokoju. II Mogłem nie pójść na rozdanie świadectw, ale nie chciałem im dać satysfakcji. Matka przygotowała mi eleganckie granatowe spodnie i białą koszulę, udałem, że nie dostrzegłem; włożyłem stary sweter i wypłowiałe dżinsy z łatą na prawym kolanie. Wysłuchałem dyrektorskiego przemówienia, o dobrych uczniach, sprawiających mu radość, i o złych, którzy tę radość zatruwają. Głowy najbliższych sąsiadów zwróciły się do mnie, odpowiedziałem uprzejmym uśmiechem, jakbym dziękował za uznanie. Po części artystycznej - wierszyki, trele szkolnego chóru - rozeszliśmy się do klas. - Fałszywy proletariusz... - usłyszałem zajmując miejsce w ostatniej ławce. - W żałobie. Zwarłem szczęki, żeby nie odpowiedzieć. Klasa była odpicowana na wysoki połysk, bluzeczki, koszulki, biel i granat. Tylko Krystyna miała we włosach wiśniową przepaskę. Siedziała przede mną, włosy świeżo umyte, puszyste i pełne blasku. Pachniały szamponem Palmolive, takiego samego używa matka. Po drace z portmonetką Rewicza siedziałem sam w ostatniej ławce. Julski co prawda przepraszał, ale mu doradziłem, żeby zmienił miejsce, jeżeli nie chce mieć dziury w nowych levisach i zeszytów polanych atramentem. To było kilka miesięcy temu, w połowie roku szkolnego... Wychowawczyni: - Na pewno miałeś ją ze sobą? Rewicz: - Na sto procent, proszę pani. Osiemdziesiąt złotych, legitymacja szkolna i klucze do mieszkania. Żeby przynajmniej klucze się znalazły... Albert: - Sam widziałem, jak wkładał do teczki portmonetkę. Na pauzie po pierwszej lekcji. Wychowawczyni: - Godzinę temu była, a teraz jej nie ma. Nikt obcy przez ten czas do klasy nie wchodził. Dziwne, bardzo dziwne... Jeżeli któreś z was zrobiło kawał Rewiczowi, pora się przyznać. Cisza. I Lilek - przed siebie, do tablicy z nie startym wzorem algebraicznym: - Może byś się przyznał? Wychowawczyni: - Do kogo to mówisz, Ligoń? Julski: - On już wie, do kogo mówi... Śmieszek przelatuje po klasie. Czuję ból w palcach, paznokcie wżarły się w pulpit. Julski nie patrzy na mnie, tak samo jak Lilek jest zapatrzony w tablicę. Molikowska: - Dawniej nikomu nic nie ginęło, proszę pani. Wychowawczyni: - Nie rozumiem waszych insynuacji i nie chcę rozumieć. Wierzę, że portmonetka się znajdzie. Dzwonek. Drzwi zamykają się za wychowawczynią. Jarema do Julskiego głośno, na całą klasę: - Może oni tam robią sobie takie numery. U nas to nie przejdzie. Zrewidujemy go? Zamieram. W teczce leży pompka rowerowa, starczy sięgnąć ręką. Niech któryś podejdzie. Krystyna: - Proponuję zrewidować wszystkich, Rewicz chłopców, Molikowska dziewczyny. Tak będzie sprawiedliwie. Albert: - Zaczniemy od ostatniej ławki, to skróci procedurę... Śmiech przewala się przez klasę, wymiana spojrzeń. Moja prawa ręka już zanurzyła się w teczce, palce zwarły się na chłodnym metalu. Niech podejdą, żeby mnie zrewidować. Niech spróbują. Julski z uśmieszkiem: - Ja siedzę w ostatniej ławce, zaczniecie ode mnie? Jarema, z takim samym uśmieszkiem: - Ty będziesz drugi. Najpierw... - Jest! - przerywa mu piskliwy krzyk Rewicza. - Tu, pod ławką, wcisnęła się w sam róg! - Przepraszam was, psiakostka!... Ręka niechętnie wyślizguje się z teczki. Fala żaru wolniutko spływa od twarzy do nóg. Duszno. - Krzysztof Smuga. Podniosłem się odruchowo, wychowawczyni dała mi ręką znak, abym usiadł. Patrzyła na mnie badawczo. - Zaskoczyłeś nas - stwierdziła po pauzie. - Nikt z grona nie przypuszczał, że tak się zaniedbasz w nauce. Na początku roku sądziliśmy, że będziesz jednym z lepszych uczniów w klasie. W pierwszym semestrze miałeś tylko dwie trójki. Co się stało, Krzysztof? Wstałem. Mój wyświechtany czarny sweter kontrastował z otaczającą bielą, jakbym był napiętnowany. - Nic się nie stało - powiedziałem. - W ostatnim semestrze opuściłeś czterdzieści godzin lekcyjnych bez usprawiedliwienia. To przeważyło szalę. Tak jakbyś z rozmysłem chciał sobie zepsuć opinię w oczach nauczycieli, zademonstrować swoje lekceważenie. - On z rozmysłem chciał powtarzać klasę - zachichotał ktoś z boku. - Smuga ma gest... - Cisza! - wychowawczyni uderzyła dłonią w plik świadectw. - Bardzo nam przykro, że nie uzyskałeś promocji. Ponadto klasa straciła przez ciebie pierwsze miejsce w szkole pod względem wyników nauczania. - Mnie też przykro - westchnąłem. - Na tym ostatnim zależało mi najbardziej. Wychowawczyni wyczuła ironię, spojrzała na mnie surowo. - Nie wiem, jak było w szkole, do której chodziłeś przedtem - powiedziała. - U nas każdy szanuje interes kolektywu. - Tam było na odwrót - uśmiechnąłem się. - Kolektyw szanował interes każdego. - Siadaj! - rzuciła ostro wychowawczyni. - Trzeba mieć anielską cierpliwość, żeby dojść z tobą do ładu. Wydaje mi się, że jesteś zbyt dobrego zdania o sobie. Po klasie przeleciał dobrze mi znany śmieszek. Usiadłem, zapatrzyłem się w tablicę. Może ona ma rację, pomyślałem tępo, jestem o sobie dobrego zdania, a jeśli nie jestem, to bardzo chciałbym być... Nie zwróciła uwagi na mój sweter. To także dawało do myślenia, bo wychowawczyni była czuła na punkcie estetycznego wyglądu uczniów. Widocznie litowała się nade mną. Zacisnąłem pięści i wpatrzyłem się w tablicę do bólu w oczach. Powoli zaciągnęła się popielatym kłębowiskiem obłoków, przez które szybowali pomarańczowi ludzie z gitarami, ściągając księżyc. - Krzysiek! Miała jeszcze na sobie białą bluzkę i granatową spódniczkę z parą srebrnych kieszonek. Szedłem do szpitala z chińskim termosem pod pachą: ojciec uznawał tylko kawę parzoną w domu przez matkę, za dostawę otrzymywałem tygodniowo ryczałt w wysokości dwudziestu złotych. Przystanąłem niechętnie: - No? - Liczyłam jednak, że przyjdziesz do Maryli. - Myślę, że bawiliście się dobrze. - Ja tam nie byłam. Mówiłam ci przecież, że nie pójdę. Ale chciałam, żebyś ty przyszedł i przekonał się... - urwała. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Nigdy przedtem nie zauważyłem, aby Krystyna się czerwieniła. - O co ci chodzi? - spytałem. Zaśmiała się, trochę nienaturalnie. - O nic, tak sobie gadam. Podobno jedziecie nad Balaton, my też jedziemy. Byłoby zabawnie tam się spotkać. - Ale nie będzie - powiedziałem. - Ja nie jadę. - Kara? - Po prostu nie chce mi się. Wolę autostop z kolegami. - Rozumiem... - w głosie Krystyny wyczułem rozczarowanie. - Z kolegami... stamtąd? - Innych nie mam - uśmiechnąłem się - i nie chcę mieć. - Widać, że nie chcesz - stwierdziła Krystyna po pauzie. - Gdybyś chciał, wyglądałoby to inaczej. - Co? - Wszystko. Dzisiaj też odstawiłeś ważniaka przy rozdaniu świadectw. Lubisz demonstracje. - Czego ty chcesz ode mnie? - zapytałem półgłosem. - Masz swoją drogę, ja swoją. Nie wiem, po co ta cała mowa. Chciałabym poznać twoich kolegów. Zatkało mnie. Nie mogłem powstrzymać się od wytrzeszczenia oczu. Wyobraziłem sobie miny chłopaków, gdybym przyszedł na spotkanie z nimi w towarzystwie tej przylizanej, czyściutkiej panienki, wyrażającej się okrągłymi zdaniami i blednącej zapewne na dźwięk mocniejszego słowa. A Dudek lubi od czasu do czasu artystycznie zakląć, częściej klnie niż się myje... - Po co? - spytałem. - Chciałabym. Może masz rację, że unikasz zbliżenia z naszymi chłopcami, ja też miewam ich często dosyć. Gdybym poznała twoich przyjaciół... - To co? - Wiedziałabym, jak jest naprawdę. Roześmiałem się głośno, aż jakaś staruszka, przechodząca akurat, odwróciła głowę. - Tak cię to obchodzi? - zapytałem. - Zrobisz kiedyś karierę pedagogiczną, ale ode mnie nie zaczynaj, bo się zniechęcisz. Ja mam złe skłonności, nawet stary pasuje. Cześć. Chciałem odejść. Krystyna przytrzymała mnie za rękaw swetra. Dostrzegłem w niej niepokój, jakby się bała utracić jakąś szansę i w pośpiechu szuka punktu zaczepienia, pretekstu: - Słuchaj, Krzysiek... właśnie... mógłbyś dla mnie coś zrobić? - Zależy - uśmiechnąłem się. Znalazła wreszcie. Mocniej wczepiła się w rękaw: - Mam dwa okna w pokoju, jedno wychodzi na podwórze. Parter, każdy zagląda. Już dawno myślałam, żeby zamalować szybę, ale jakoś ciekawie. Umiałbyś zrobić witraż? - Imitację witrażu - skorygowałam. - Może bym potrafił. - Spróbujesz? Niech skonam, nie miałem pojęcia, o co naprawdę jej chodzi. - Zastanowię się - odparłem. - Po wakacjach. - Nie! - Szarpnęła mnie za rękaw. - Chciałabym już! Po co odkładać? To przecież drobiazg dla ciebie, wpadłbyś i namalował w parę godzin. Mógłbyś dzisiaj wieczorem? - Dziś nie dam rady, może jutro. - Zerknąłem z ukosa na Krystynę. - Pięćdziesiąt złotych. Zmieszała się, ale tylko na moment. - W porządku - powiedziała. - Wstawienie matowej szyby kosztowałoby drożej. Przyjdź jutro po południu. Ruszyliśmy przez park w kierunku szpitala. Miałem ochotę zapytać wprost, do czego zmierza, nie zapytałem jednak, bo i tak by mi prawdy nie powiedziała. Nie wątpiłem, że o coś jej idzie, a witraż jest pretekstem. Miała delikatny profil, obrysowany złotym światłem słońca. Licho wie, kiedy zdążyła się opalić. Była najładniejsza w klasie i z pewnością o tym wiedziała: na przerwach aż się kłębiło przy niej od adoratorów, zwłaszcza chłopaków ze starszych klas. Śmiać mi się chciało od ich tokowania, kogucich min, filmowych spojrzeń. Lilek zostawił dla niej Gośkę, słyszałem, jak gadano o tym na korytarzu szkolnym, podobno bardzo cierpiała, przez tydzień nie pokazywała się w budzie. Było mi trochę żal tej Gośki, pewnie dlatego, że nie cierpiałem Lilka. Poza tym nic mnie to wszystko nie obchodziło, łącznie z Krystyną, której uroda, jak na mój gust, była zanadto wyzywająca. Nie podobają mi się dziewczyny, na które wszyscy lecą. Wolałem Wieśkę z Raju, perkatonosą, wesołą, płatającą figle samemu Kierowi; zawsze umiała wykombinować skądś forsę na dwa bilety do kina, i nie odstawiała damy, przez sztachety skakała nie gorzej od nas. Byłem wściekły, gdy jej matka rozwiodła się z ojczymem i zabrała Wieśkę gdzieś w olsztyńskie. Obiecaliśmy pisywać do siebie, ale wiadomo, jak z tym jest, dwa, trzy listy i koniec. - Przyjdziesz na pewno? - Postaram się - odpowiedziałem. - Jeśli mi coś nie wypadnie. - Proszę cię, Krzyś... będę czekała. Upadła na głowę? Tak na mnie spojrzała, że gdyby Lilek był na moim miejscu, spuchłby ze szczęścia. I natychmiast odwróciła się, pobiegła z powrotem przez park, śmigając długimi nogasami koloru mlecznej czekolady. Coś w tym jest, pomyślałem, i chyba coś niedobrego, może wcale nie zerwała z Lilkiem, razem to uknuli, szykują mi numer... W porządku, niech spróbują. Wszedłem do szpitala, portier kiwnął mi głową, przemierzyłem izbę przyjęć pełną pacjentów. Na korytarzu omal się nie zderzyłem z siostrą przełożoną, zatarasowała mi drogę słoniowatym cielskiem: - Ojca szukasz? Dyrektor jest na górze, rozmawia z doktorem Zimeckim. Po wyczyszczonych do blasku schodach wspiąłem się na piętro. Pachniało tu karbolem i walerianą, z sal dobiegały głosy chorych, dwie pielęgniarki przetoczyły wózek z kroplówką. - Jak się masz, kawalerze, może zastrzyk zrobić? Zaśmiały się, ja również. Na końcu korytarza skręciłem w prawo i znalazłem się na wprost uchylonych drzwi z tabliczką „Pokój lekarzy”. - ...da się uniknąć.- usłyszałem głos ojca. - Ja bym wolał nie ryzykować - odpowiedział niski głos doktora Zimeckiego. - W każdej chwili może nastąpić pogorszenie. - Może, ale nie musi, kolego. Zabieg jest ryzykiem jeszcze większym. - Słyszałem, że ma pan za sobą kilka tego rodzaju udanych zabiegów. Doktor Kalisiak opowiadał mi... - Kiedy to było! - Wyobraziłem sobie ojca, jak macha ręką. Sto lat temu, kolego. Makowska może z tym dożyć późnej starości, a ja... po prostu nie. - W takim razie skierujemy ją do szpitala wojewódzkiego, panie dyrektorze. Pauza. I suchy, władczy głos ojca: - Niech pan to mnie zostawi, kolego Zimecki. Na razie nie widzę konieczności interwencji chirurgicznej. Jeżeli taka zajdzie, sam dokonam zabiegu. Nie mam zwyczaju zwalać trudniejszych przypadków na województwo, powinien pan wiedzieć o tym. - Przepraszam, nie chciałem urazić... - W porządku. Proszę zaaplikować chorej te same zastrzyki w zwiększonej dawce. Powiedzmy, dwukrotnie zwiększonej. - Tak jest, panie dyrektorze. Przywarłem do ściany. Doktor Zimecki nie zauważył mnie przechodząc; miał zatroskaną, ponurą twarz. Wszedłem do gabinetu, ojciec stał przy oknie zwrócony do mnie plecami. Wskazującym palcem wybijał o szybę nerwowy rytm. - Kawa - powiedziałem. Drgnął. Odwrócił się w pośpiechu, jakbym go przyłapał na czymś wstydliwym: Aaa... To ty. Dziwnie zgarbiony usiadł przy biurku, napełnił kawą filiżankę i nie słodząc wypił duszkiem parujący czarny płyn. Siedzieliśmy z Pietruchą przy okrągłym stoliczku w najdalszym kącie sali, mając przed sobą, za archipelagiem stolików najeżonych szklankami napoju firmowego, parkiet tańczących par. Młodzieżowa orkiestra - pianino, perkusja i dwie elektryczne gitary - grała coś z repertuaru „The Purples”, nie mogłem sobie przypomnieć tytułu. Grali dobrze; czuło się, że przeżywają rytm, są zarażeni niespokojną melodią, wibracją własnych instrumentów. Zamówiłem napoje firmowe i krem sułtański dla Pietruchy; przepadał za słodyczami. - Czemu nie zatańczysz? - spytał. Przy stoliku pod ścianą siedziały dwie brzydkie dziewczyny, wystrojone jaskrawo, udające rozgadanie i kompletny brak zainteresowania tym, co dzieje się na parkiecie. Znałem ów styl zachowania dziewcząt, których nikt nie poprosił do tańca. Jest im głupio, maskują to paplaniną. „Gdyby tu był Józek, ten z zeszłorocznych wakacji, z nikim nie tańczył tylko ze mną, a jak całowaliśmy się przy księżycu na plaży, na ręce mnie wziął i niósł pewnie z pół kilometra...” Ucieczka od nieudanej rzeczywistości w udaną nierzeczywistość, lekceważenie, nawet ironia: „Spójrz na tę w żółtym safari, rusza się jak krowa...” - Już tańczę - powiedziałem. Podniosłem się i ruszyłem pod ścianę. Obie dostrzegły, że idę w ich kierunku, rozmowa przybrała na sile, wsparta gestykulacją. Nie byłem jeszcze zdecydowany, którą poproszę. Dokonałem wyboru w ostatniej sekundzie: kiwnąłem głową dziewczynie z ptasim nosem, wydała mi się brzydsza od koleżanki. Wstała, ociągając się, obciągnęła krótką spódniczkę i poszliśmy na parkiet. Dopiero odwróciwszy się plecami do koleżanki, przestała udawać, że jest niezadowolona. Uśmiechnęła się do mnie. Wcale nie była taka brzydka. Już dawno odkryłem, że w gruncie rzeczy nie ma ludzi naprawdę brzydkich, trzeba tylko uważniej na nich spojrzeć: u jednych odnajdzie się wdzięk w nieśmiałym uśmiechu, u innych jakieś ciepło w oczach, szczególną promienność spojrzenia. Ta miała bardzo ładny uśmiech. - Jak się nazywasz? - zapytałem. - Marlena. Imię było pretensjonalne, prawdopodobnie wymyślone. Kiwnąłem głową z uznaniem: - Świetne imię. Uśmiechaj się jak najczęściej, Marlena. Zerknęła na mnie podejrzliwie, ale już weszliśmy na parkiet, dałem nura w pulsujący rytm. Marlena przestała istnieć. Miewam od czasu do czasu sny z fruwaniem, taniec jest czymś podobnym, jakbym odrywał się od ziemi i szybował w powietrzu z głową pełną wirujących obłoków. Lubię to. Obok przelatują dziewczyny i chłopcy, łączymy się w przypadkowe koła i wiosłujemy ramionami, biodrami, całym ciałem, żeby nie opaść przed wygaśnięciem rytmu. Dopiero cisza sprowadza nas na ziemię, lądujemy łagodnie, jak przebudzeni ze snu. W mięśniach krąży przyjemne ciepło, twarze wilgotne od potu, włosy kleją się do czoła. Odprowadziłem Marlenę pod ścianę i wróciłem do Pietruchy. Wykończył już krem sułtański. - Chcesz jeszcze? - spytałem. - Coś ty... Wiedziałem, że chce. Poprosiłem kelnerkę, żeby przyniosła nową porcję i dwa napoje. - Nic się nie martw - uspokoiłem Pietruchę. - Mam stówę w kieszeni. - Doisz starych. - Tatuś zarabia to w dziesięć minut - uśmiechnąłem się - Obmaca, wypisze receptę. Przez jedno popołudnie załatwia z dziesięciu pacjentów, przyjmuje dwa razy w tygodniu. Oblicz, ile ma na miesiąc. - Co wy robicie z forsą? - zapytał Pietrucha z takim samym uśmieszkiem. - Za starą filiżankę chińską zapłacił w „Desie” osiem patoli - powiedziałem. - Ja bym nie dał za nią pięciu złotych, cała poszczerbiona. - Osiem patoli za filiżankę?... - wytrzeszczył oczy Pietrucha. - Miesiąc na Węgrzech będzie kosztował ze trzydzieści. Beze mnie trochę taniej. Pietrucha gwizdnął cichutko. - Jak mu ludzie tyle płacą, znaczy, że jest wart - odezwał się po pauzie. - Największy spec w mieście. Daje ci, ile chcesz? - Mam forsę - mruknąłem wymijająco; nawet Pietrucha nie wiedział o taryfie za domowe usługi. - Gdybyś kiedyś potrzebował... - Na co mi - zdziwił się Pietrucha. - Wiesz, jak jest w Raju. Dziadkowie czasem coś doślą. Nie jedziesz, znaczy, na Węgry. Mur? - Mur - potwierdziłem. - Klawo! - ucieszył się Pietrucha. - Wypuścimy się do dziadków na wieś? Pisałem im o tobie, na wszelki wypadek. Zgadzają się. Pomożemy trochę przy żniwach, a potem... - Mam inną propozycję - przerwałem mu. - Musisz jechać do dziadków? - Chciałbym. A co? - Wybierz się ze mną na autostop. - nie da rady... - pokręcił głową Pietrucha. - Noclegi, żarcie. Mam tylko na bilet w jedną stronę, babka przysłała. Orkiestra znowu zaczęła grać, Marlena zerknęła na mnie ukradkiem. Nikt nie podszedł do ich stolika. Ja jednak nie miałem już ochoty na taniec ani z Marlena, ani z nikim innym. - O to się nie martw - powiedziałem do Pietruchy. - Noclegi i żarcie biorę na siebie. - Nie chcę tak. Był honorowy, jak większość chłopaków w Raju: można kombinować samemu, ale nie naciąga się kumpla. Przez cały ten czas, odkąd wyszedłem z Raju, pozwalał tylko stawiać sobie krem sułtański i czasem fundować kino. Pożyczki nigdy nie przyjął. - Frajerze! - rzuciłem. - Jesteś kumplem, czy nie jesteś? Może kiedyś ja będę potrzebował na nocleg i żarcie. Całkiem prawdopodobne, że będę potrzebował... Urwałem. Tego ostatniego nie zamierzałem. - Chcę, żebyśmy pojechali gdzieś autostopem. - Masz zamiar... tego? - Nie mam żadnych zamiarów - uciąłem. - Chcę, żebyśmy pojechali gdzieś autostopem. - Dokąd? - Zobaczysz. Powiem ci później. Zgódź się, Pietrucha, będziesz mi potrzebny. Powiedziałem to z naciskiem, patrząc mu w oczy. Mieliśmy swój specjalny sposób patrzenia, który sygnalizował, że sprawa jest poważna i nie należy stawiać pytań. - Obiecałem dziadkom... - wymamrotał. - Wykręcisz się jakoś. Zresztą, pojedziemy do nich, tylko trochę później. Zatrzymamy się gdzieś po drodze. Do kawiarni weszło nowe towarzystwo; dopiero kiedy usiedli, zauważyłem, że to Lilek z Jaremą i Albertem oraz Maryla i Baśka Molikowska. Kilka razy spojrzeli w naszą stronę. Pietrucha też ich poznał. - Może być draka - szepnął przechylając się nad stolikiem. - Nie będzie - uśmiechnąłem się. - Wiedzą, że jutro nie wyszliby z domu. A zresztą, niech spróbują. Pietrucha nie miał sprytu Borzyma ani jego bezwzględności, był jednak silny jak goryl. Mógł wziąć na siebie Lilka, a ja poradziłbym sobie jakoś z Jaremą i Albertem. Jestem chuderlak - w Raju nazywano mnie Szkielet - i krzepy dużej nie mam, ale potrafię się bić i raczej nie należę do bojaźliwych. Rajska sprawa. Kiedyś naparzałem się z Dudkiem, upłynęło pół godziny, zanim przy dusił mnie do ziemi, sam ledwo dyszał. Jaremą i Albert nie byli za bardzo odważni, chojraków strugali tylko przy Lilku. Parę razy miałem okazję przekonać się o tym na szkolnym dziedzińcu. Chciałem to wszystko powiedzieć Pietrusze, ale nie zdążyłem. Do kawiarni weszła Krystyna. Sporo głów zwróciło się w stronę drzwi, kiedy zatrzymała się w progu, bo wyglądała bombowo. Taka fura złocistorudych włosów rzuca się w oczy każdemu. - Znasz ją? - spytał Pietrucha. Nie odpowiedziałem. Lilek zerwał się od stolika i podszedł do Krystyny. Powiedział coś, biorąc ją pod rękę, ale Krystyna niecierpliwym ruchem uwolniła łokieć. Dałbym dychę, żeby się dowiedzieć, czy była tu umówiona z Lilkiem. Poszli razem do stolika, Krystyna usiadła nie witając się, skinęła tylko głową towarzystwu. Muzycy wrócili na podium po krótkiej przerwie, długowłosy blondynek zaczął śpiewać do mikrofonu „She is a woman”, naśladując interperatcję Toma Jonesa. Nawet nieźle mu to wychodziło. Lilek poprosił Krystynę. Odmówiła. Był zaskoczony, nie potrafił tego ukryć; wiedziałem, że mówi coś do Krystyny, a ta uśmiecha się i przecząco kręci głową. Poszedł na parkiet z Molikowską, Jaremą poprosił Marylę; Krystyna i Albert siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, ciągnąc przez słomkę napój firmowy. - Znasz ją? - powtórzył pytanie Pietrucha. - Z mojej klasy - odparłem. - Z dawnej klasy - poprawiłem się. - Na szczęście mam już ich wszystkich z głowy. - Klawa dziewczyna - powiedział z uśmieszkiem Pietrucha. - Chciałbym chodzić z taką. - Nic prostszego, stary - rzuciłem, skrywając niezrozumiałą dla mnie samego irytację. - Zatańcz z nią i się umów. Ona, zdaje się, lubi takich facetów jak my. - Trujesz... - mruknął. Trułem. Miała na pieńku z Lilkiem, ale nie ulegało wątpliwości, że była tu z nimi umówiona. Może Maryla lub Baśka zaaranżowały to spotkanie, żeby ich pogodzić. Gdyby nie chciała zgody, nie siadłaby przy ich stoliku. - Zatańcz z nią - usłyszałem szept Pietruchy. - Ty masz większe szansę, znacie się. - Wolę tę, z którą przedtem tańczyłem. Podniosłem się i ruszyłem pod ścianę do Marleny. Siedziała sama, ktoś wreszcie zabrał jej koleżankę na parkiet. - Krzysiek! Nie myślałam, że się tu spotkamy! - usłyszałem głos Krystyny. Cześć po raz drugi - mruknąłem. Zignorowała Alberta, chciałem wyminąć ich stolik. Krystyna wstała: - Zatańczymy? Chyba była pewna, że szedłem do niej. Wkurzyło mnie to. Miałem zamiar powiedzieć, że bawię się z kim innym, i wskazać Marlenę i nie zrobiłem tego, licho wie czemu. Poszedłem za nią na parkiet. Rytm był wolny, Krystyna objęła mnie za szyję. Podbródkiem dotykałem jej włosów, w nosie łaskotał zapach szamponu, zmieszany z innym jeszcze aromatem, którego nie potrafiłem określić. Było mi obrzydliwie dobrze z tym obejmowaniem za szyję, dobrze aż do wściekłości. - Nie jestem wieszak... - wymamrotałem. Zaśmiała się, przełożyła rękę z szyi na ramię. - Dlaczego mnie nie lubisz? - zapytała po chwili. Wszystkich lubię - burknąłem. - Kocham ludzkość. Znaleźliśmy się w pobliżu Lilka i Molikowskiej, przez sekundę Lilek i ja patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Spojrzenie Lilka i jego zaciśnięte w krechę wargi nie wróżyły pokoju między nami. Chyba będzie draka, pomyślałem, Pietrucha miał rację. I zaraz przyszło mi na myśl, że właśnie po to Krystyna wywlekła mnie na parkiet. - Co ci jest? - usłyszałem. Zapewne wyczuła moje napięte mięśnie, nagłą sztywność pleców. - Nic - odparłem. - Zgrabna kombinacja. Nie miałem z Lilkiem szans. Cięższy ode mnie o dobre dziesięć kilo, muskuły kulturysty i refleks co najmniej równie dobry jak mój. Widywałem go w akcji: załatwiał facetów z czwartej, starszych od siebie. Nawet Pietrucha nie miałby z nim łatwej przeprawy, a zresztą nie wyręczę się przecież Pietrucha w honorowej sprawie. Cholera. - Jaka kombinacja?... - Powiedz Lilkowi, że możemy, jeśli mu na tym bardzo zależy - rzuciłem oschle. - Ale tylko sami, bez świadków. - O czym ty gadasz, Krzysiek? Zaskoczyło mnie jej zdumienie, wyglądało na szczere. Nawet odsunęła się trochę, żeby mi spojrzeć w twarz. Ale baby potrafią być chytre, każda ma talent aktorki. Kier przyłapał Wieśkę na parapecie, już miała skakać, czekaliśmy na dole - i uwierzył, że wyglądała tylko przez okno, bo koty ją obudziły miauczeniem. Uwierzył, mimo że o północy była w swetrze i spodniach. - Wiesz, o czym - odparłem. - Nie mam pojęcia. Co możecie z Lilkiem? - Powiedz mu. - Sam powiedz! - oburzyła się nagle. - Nie wiedziałam, że masz z Lilkiem interesy. Ja w każdym razie pośredniczyć nie będę. I uwierzyłem. Jeżeli grała, była to duża klasa aktorska. - Przepraszam - mruknąłem. - Nie mam z Lilkiem żadnych interesów. Myślałem... - Co myślałeś? - Głupstwo. Chwilę tańczyliśmy w milczeniu. Molikowska i Lilek odbili w drugi koniec parkietu, Jarema z Marylą także trzymali się z dala od nas. - Zdaje się, że zaczynam rozumieć - usłyszałem szept Krystyny. - Jesteś osioł, Krzysiek. - Może jestem - uśmiechnąłem się, czyniąc wysiłek, aby był to uśmiech ironiczny. - Na pewno jesteś. Wymyślasz coś, a potem wbijasz sobie do głowy, że to prawda. I innym też wmawiasz. Na tym polega twój cały konflikt z klasą. Nie powinna była tego mówić. Może chciałem uwierzyć, że ona jedna rozumie? Dobrze zapamiętałem, że Krystyna właśnie zażądała zrewidowania wszystkich, a nie mnie tylko; wyłuskałem z pamięci kilka innych szczegółów, które, zebrane razem, mogłyby świadczyć, że próbowała być obiektywna, a nawet trzymała ze mną. I raptem sprowadziła to do moich imaginacji. - Taki już jestem - stwierdziłem. - Lubię draki. Cholernie lubię deptać wam po odciskach. - Tobie też depczą. Nie wygrasz sam jeden przeciwko wszystkim. - Już wygrałem. Nie zrozumiała. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Przecież zraziłeś do siebie wszystkich. Tylko ja... - nie dokończyła. - Twoja wina, Krzysiek, nie można siedzieć na dwóch stołkach. Tamci i my to dwa światy nie do pogodzenia. Dwa światy nie do pogodzenia - jakież to okrągłe, prosto z czy tanki. Uśmiechnąłem się. - Gładko mówisz - powiedziałem. - Tylko że ja nawet nie myślę godzić dwóch światów nie do pogodzenia. Czniam na to. - Co robisz? - Czniam - powtórzyłem - czyli gwiżdżę i nie zależy mi. Jesteście wszyscy grzeczne pieszczochy z drugim śniadankiem w teczuszkach. Gdyby trzeba było wsadzić łapę w ogień, pryskalibyście jak zajączki. - Po co wsadzać łapę w ogień? - Czasem trzeba. - Zdaje się, że ona miała rację... - odezwała się w zamyśleniu Krystyna. - Trudno dojść z tobą do ładu. - Kto miał rację - spytałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. Blondynek skończył piosenkę, orkiestra umilkła. Ruszyliśmy przez parkiet w stronę stolików. - Usiądź z nami. - Po drugie, jestem z kolegą - powiedziałem. - A po pierwsze? - Chyba się domyślasz. Starczyło mi siedzenia z wami przez cały rok. - Jednak mnie nie lubisz - powiedziała cicho Krystyna. - Przypuszczałam, że jest trochę inaczej. To znaczy, miałam nadzieję. - Zależy ci? - zapytałem z uśmieszkiem. - Nie. Odprowadź mnie do stolika. - Wybacz - pokręciłem głową. - Sama znajdziesz drogę. - Rozumiem. - Krystyna uśmiechnęła się. - W taki razie zaproś do swojego. Popatrzyłem na nią z ukosa. Znów ożyły we mnie podejrzenia, ponura myśl, że jednak chodzi o drakę. W porządku. Przy stole jest nas dwóch, a z Pietruchą raźniej niż w pojedynkę. - Możesz z nami usiąść, jeśli tak bardzo chcesz - mruknąłem. Pietruchą wywalił ślepia, kiedy przyprowadziłem Krystynę. Nawet się uniósł na krześle, co zupełnie do niego nie pasowało. - Szanowanko - powiedział. - Ale masz włosy, mała! Pachną jak piorun, aż tutaj czuję. Krystyna zaczerwieniła się. - Pewno niedokładnie spłukałam - odezwała się cicho. - Jakie niedokładnie? - Pietruchą także ożywił się w nowy dla mnie sposób, oczka mu błyszczały. - Zapaszek jak w najlepszej perfumerii, niech mnie drzwi ścisną. Ty masz fart, Krzysiek, taką sztukę do stołu przyprowadzić! Cała wiara z Raju posikałaby się z zazdrości, gdybyś... - Stul pyszczek - poradziłem mu. - Coś ty się zrobił taki wymowny? Pietruchą zgasł. Popatrzył na mnie pytająco, jakby chciał dociec tajemnych przyczyn mojej irytacji. - Konwergencja spektakularna - wyjaśniłem - atomizuje się dyfrakcyjnie. Antycypujesz? - E, tam - burknął. - Gadać do niej nie wolno? - Jasne, że wolno - zdecydowała Krystyna - nawet trzeba. Byle nie tak mądrze, jak twój przyjaciel do ciebie. - On ma gadkę - powiedział Pietruchą. - Na wystawie rysunków dostał w nagrodę Słownik wyrazów obcych. U was też taki kozak? - Jeszcze jaki! - Krystyna zaśmiała się. - Zatomizował wszystkie dziewczyny w klasie, żadna nie śmie przy nim antycypować. - Zejdźcie ze mnie - mruknąłem. - Mamy dziś ładną pogodę, słonecznie lub dość słonecznie, słabe wiatry z południowego wschodu, temperatura powyżej dwudziestu stopni. - Słucha radia - skomentował Pietruchą. Dowcipny się zrobił. Nigdy przedtem nie miałem okazji przyłapać Pietruchy na tryskaniu dowcipem. Od humoru byłem ja. Okazuje się, że nie tak trudno o dowcip, kiedy się chce zrobić na kimś wrażenie. A Pietruchą najwyraźniej chciał: gapił się na Krystynę oczkami koloru ciemnego piwa, w których tlił się zachwyt. - Teraz rozumiem, dlaczego nie przedstawiasz nam swoich kolegów - powiedziała do mnie Krystyna. - Boisz się konkurencji. - Jasne - przytaknąłem. - Pietruchą podbija najtwardsze serca. - Piotr - skorygował Pietruchą. - jak byś poznała Borzyma, dopiero byś siadła. Nie ma cizi, żeby się za nim nie oglądnęła. Skacze wzwyż metr osiemdziesiąt, skończył kurs karate. Twoi kolesie coś o tym wiedzą... Kopnąłem Pietruchę pod stołem, żeby się zamknął. Lilek i Albert cały czas patrzyli w naszą stronę, nie wątpiłem, że coś knują. Nie sądziłem jednak, aby Krystyna była z nim w zmowie, raczej chciała zrobić na złość Lilkowi - to było bardziej prawdopodobne. Uśmiechała się do Pietruchy, dotykała łokciem mojego ramienia. - Krzysiek, poznasz mnie z Borzymem? - Jak on nie zechce, ja cię poznam - obiecał Pietruchą. - Tylko uważaj, mała. W nim każda z mety się zakochuje. Znów kopnąłem go w kostkę. - Przestań wierzgać - mruknął. - Idziemy - powiedziałem. - Ja się nie spieszę - mrugnął do Krystyny. - Zatańczymy, mała? Orkiestra zbierała się już na podium, gitarzysta sprawdzał kabel łączący instrument ze wzmacniaczem. - Idziemy - powtórzyłem z naciskiem. - Kapujesz, Piotr, co do ciebie mówię? Popatrzył na mnie zdziwiony. Orkiestra strzeliła ostrym akordem i w tej samej chwili Lilek poderwał się, podszedł do naszego stolika: - Można cię prosić, Krysiu? Pietrucha wstał. Był niższy od Lilka o pół głowy i dużo szerszy w ramionach. Oczka zapłonęły mu ciemnym blaskiem, znałem ten blask, nie wróżył nic dobrego. - Już zapomniałeś, koleś? - spytał. Lilek ignorował go. Patrzył wyczekująco na Krystynę, która, jak gdyby nigdy nic, piła napój z mojej szklanki. - Krysiu! Można cię prosić? - Mnie można prosić - mruknął Pietrucha. - Zatańczymy, koleś? Pierwsza buchnęła śmiechem Krystyna, po niej Lilek, a na końcu ja, choć wiedziałem, że Pietrucha wcale nie miał na myśli tańca z Lilkiem. Nie był to śmiech drwiący ani złośliwy, po prostu rozbawienie. Pietrucha wytrzeszczył oczy, zamrugał rzęsami. W zdenerwowaniu nie czuł śmieszności własnej odżywki, dowcip wyszedł mu przypadkiem. A ja widziałem Piertuchę i Lilka, sunących w objęciu po parkiecie... - Mowy nie ma - powiedziała Krystyna do Pietruchy. - Przedtem mnie poprosiłeś, ja jestem pierwsza. Później możesz zatańczyć, z kim zechcesz, ale teraz moja kolej. Wzięła Pietruchę pod ramię i pociągnęła na parkiet, przezwyciężając początkowy opór mojego przyjaciela, który nadal nic nie rozumiał. Jemy kolację. Przy okrągłym stole jest dużo miejsca na troje. Cielęcina, smażone kartofelki, sałatka z marynowanych pomidorów. Mama pysznie gotuje. Dawniej pracowała w szpitalu jako dietetyczka, przestała pracować, kiedy mnie wzięli do siebie. Ojciec nie chciał, żeby pracowała. Skarżyła mi się kiedyś, że tęskni za szpitalem, ale dom jest mimo wszystko ważniejszy. Powiedziałem jej wówczas, że moja żona będzie musiała pracować, nie dla forsy, ma się rozumieć, bo o moje obrazy będą się biły najsławniejsze galerie, ale po to, żebyśmy byli równymi partnerami. Śmiała się, pamiętam, był to jednak śmiech odrobinę sztuczny, podszyty smutkiem. - Gdzie ty się włóczysz całymi dniami? Ojciec znowu swoje. Przed chwilą skarżył się matce, że miał ciężki dzień w szpitalu, sporządzał sprawozdanie dla wydziału zdrowia, setki bzdurnych pytań w kwestionariuszach statystycznych, których i tak nikt zapewne nie będzie czytał, a jego, ordynatora, przywala się biurokratyczną robotą. Poskarżył się również na Zimeckiego, który wtyka nos w nie swoje sprawy, na przykład śmiał zauważyć, że jeden z pacjentów (owszem, mój prywatny pacjent, i co z tego?) nie wymaga w zasadzie szpitalnego leczenia. - Co z Makowską? - zapytała matka. - Spotkałam dziś jej siostrę, rozpłakała się na ulicy. Obie chcą, żebyś ty operował, mają do ciebie zau... - Daj mi spokój! - przerwał jej ojciec z dziwną irytacją. - Nie będę operował Makowskiej. - Odeślesz ją do szpitala wojewódzkiego? One wolałyby... - Nie obchodzi mnie, co by wolały - znowu przerwał mamie. - Ja też jestem człowiek, tylko człowiek! Zresztą, obejdzie się bez operacji. Czy w tym domu nie ma pieprzu. Pognałem do kuchni po pieprz, ale ojciec nawet go nie tknął. - No więc, Krzysztofie? Mogę wiedzieć, gdzie się szwendasz? - Ma wakacje... - cichutko wtrąca się matka. Ojciec ucisza ją niecierpliwym ruchem ramienia. Patrzy na mnie wyczekująco. - Byłem z kolegami - odpowiadam gapiąc się w talerz. - Spacerowaliśmy. - Nic nie czytasz. Nawet nie rysujesz. Tylko włóczęga ci w głowie. - On czyta wieczorami - ponownie interweniuje matka. - Muszę walczyć o zgaszenie światła, czytałby do północy. - Wszystko na odwrót - burczy ojciec. - Kiedy trzeba spać, on czyta, kiedy trzeba czytać, włóczy się. Chyba nigdy nie nabierze rozumu. Wzbiera we mnie wściekłość. Mam ochotę odepchnąć talerz i wyjść trzasnąwszy drzwiami. Zamiast tego zmuszam się, aby wziąć do ust ziemniak, starannie go rozgryźć, przełknąć niespiesznie. - Dlaczego na odwrót? - pytam cicho. - Kto ustalił, że ma być tak, a nie inaczej? - No proszę! - oburza się ojciec, jakby tylko na to czekał. - Nasz Krzysztof zbuduje świat od początku. Noc zamieni w dzień, a dwóje będzie nazywał piątkami. Zgadza się? - Nie - kręcę głową, żując następny kartofelek. - Ale na pewno nie będę lekarzem. - Nie będziesz - przytakuje ojciec. - Żeby zostać lekarzem, trzeba się ciężko napracować. - Robotnicy pracują ciężej - uśmiecham się - i nie mają za to samochodów ani antyków. - Uważasz, że skalą trudności jest wysiłek muskułów? - pyta ojciec. - Gdyby tak było, nie wyszlibyśmy z epoki kamiennej. Tu! - uderza się w czoło. - Tym najtrudniej operować. Ten akumulator ładuje się najtrudniej, ale tylko wzbogaca społeczeństwo. - I siebie... - dorzucam z uśmieszkiem. - Chętnie korzystasz z naszego bogactwa - odpowiada ojciec z takim samym uśmieszkiem. - Chociaż nic w to nie wkładasz. Spuszczam oczy. Kęs cielęciny utyka mi w gardle. Ma rację stary, nie da się zaprzeczyć: korzystam. - Czy wy musicie wciąż się kłócić? - przychodzi mi w sukurs matka. - Jak para kogucików! - śmieje się i patrzy na nas prosząco, niemal błagalnie. - Nie kłócimy się - mówię. - Dyskutujemy. Korzystam, fakt, ale mi na tym tak bardzo nie zależy. - A na czym ci zależy, jeśli wolno zapytać? - ojciec przygląda mi się, ironicznie mrużąc oczy. - Jeszcze nie wiem - odpowiadam po pauzie, uporawszy się w końcu z gałką cielęciny, która nie chciała spłynąć do żołądka. - Chyba na satysfakcji z siebie. Chcę żyć ostro, na całego, tak, żeby... Urywam. Wydaje mi się, że za dużo powiedziałem. Zresztą nie umiem dokończyć zdania, słowa nie przylegają do poplątanych myśli. - Bohatersko? - podpowiada ojciec. Wpadam w pułapkę: to słowo akurat pasuje. - Mhm - potwierdzam. - Współczuję ci - mówi ojciec tonem, od którego aż mnie skręca w środku. - Ostatnio, niestety, nie ma u nas zapotrzebowania na bohaterów. Potrzebni są ludzie rzetelni, pracujący uczciwie, bez zadęcia. A to ci nie odpowiada, zgadza się? - Tobie na pewno odpowiada - mruczę pod nosem. - Owszem. - Dzień jak co dzień... - Owszem. - Spokój, wygoda... - Tak. Przyglądam się ojcu. Je z apetytem cielęcinkę, dokłada sobie świeżą porcję, chrupie rumiane kartofelki. - Nigdy nie chciałeś być bohaterem? - Tylko durnie chcą - odpowiada i zlizuje z warg kropelki tłuszczu. - Ci, którzy nie mają o tym pojęcia. - Ty masz? - Krzysiek! - wtrąca się matka. - Jak mówisz do ojca? - Dziś taka moda, Zofio - mówi ojciec. - Demokratyczny stosunek do rodziców. Im w głowie mniej, tym większy tupet. - W głowie za dużo nie mam - przytakuję. - Ale do więzienia nie trafię. Cisza przy stole. Mama patrzy na ojca z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Potem zwraca się do mnie: - Co to miało znaczyć, Krzysztofie? Przeholowałem. Mam ochotę odgryźć sobie język. Uszy pieką, pewnie są purpurowe. Ale powiedziałem, cofnąć się nie da - i dobrze, psiakość, że powiedziałem. - Co to miało znaczyć, Krzysztofie? - powtarza cicho matka. - Co za bzdurne aluzje? Bzdurne aluzje? Zobaczymy. Pochylam się nad talerzem, dłubię widelcem w cielęcinie. Milczę, nikt już się do mnie nie odzywa. Ojciec wstaje od stołu, z hałasem odsuwa krzesło. Po chwili słyszę, jak zatrzaskuje za sobą drzwi gabinetu. Matka przysuwa się do mnie, kładzie mi rękę na ramieniu: - Kto ci naopowiadał tych głupstw? Nie odpowiadam, patrzę w talerz. - Ojciec jest porządnym człowiekiem - mówi z naciskiem matka. - Jest i zawsze był porządnym człowiekiem. Zapamiętaj to sobie, Krzysztof. Dlaczego, w taki razie, uciekli z Łosiewa? Dlaczego nie chce operować Makowskiej? Dlaczego zrobiło się cicho przy stole, gdy powiedziałem o więzieniu? Miałbym więcej takich pytań, ale nie zadaję żadnego. Potulnie kiwam głową nie patrząc na matkę. - A myślałam już, że nie przyjdziesz. Spóźniłeś się. Dobrze myślała: wahałem się przez całe popołudnie i kiedy wreszcie postanowiłem pójść, wcale nie byłem pewien słuszności tej decyzji. - Które okno? - spytałem. Krystyna wskazała mi, a ja wyjąłem z tekturowych okładek arkusz brystolu i zademonstrowałem jej, jak będzie wyglądał witraż. Przyłożyłem się do projektu, jakbym go miał wysłać na wystawę: w nieregularnych wielokątach tańczyły pary w strojach z dawnych epok, w środkowym przygrywała na klawikordzie dama w krynolinie, której twarz skopiowałem z Mony Lisy. Stroje także skopiowałem, z kolorowego albumu, który dostałem od matki przed rokiem na imieniny. - Niezłe - pochwaliła. - Chociaż spodziewałam się, że zrobisz coś współczesnego. Pokój był różowy: ściany, sufit, nawet kapa na białym, trochę dziecinnym łóżku. Do ścian przypięte były pluskiewkami fotosy Marlona Brando, Gregory Pecka i Aznavoura, a wśród nich duże barwne zdjęcia Claudii Cardinale. Dopiero to zdjęcie uświadomiło mi nagle, że Krystyna jest bardzo podobna do Claudii - ten sam rysunek brwi, ust, kości policzkowych. Musiała o tym wiedzieć, jeżeli powiesiła właśnie jej zdjęcie. I jeszcze etażerka z książkami: Rodziewiczówna, Jasnorzewska, Gałczyński, Kabatc, Mały Książę, Alicja w krainie czarów, małe biureczko, fotel na biegunach, niski stoliczek z adapterem i płytami pod nim. - Nie odpowiada ci? - spytałem. - Coś ty. Bardzo dobre. Przyszedłem, aby nie pomyślała, że strach mnie obleciał lub coś w tym rodzaju. Nie patrzyłem na nią. Rozłożyłem na parapecie pudło z farbami, przetarłem irchą szybę. - Nie wiem, czy dziś zdążę skończyć. - Fajnie! Dokończysz jutro albo pojutrze. Wcale nie musisz się spieszyć. Usiadła w fotelu i zaczęła się bujać, przez cały czas obserwując, jak szkicuję węglem na szkle rozkład wielokątów. Przeszkadzało mi to. Wolałbym, żeby czytała książkę albo nawet wyszła z pokoju. Miała na sobie cholernie krótką spódniczkę, białą w błękitny rzucik, i nogi długie jak stąd do Krakowa, i czarną męską koszulę z długimi rękawami i epoletami. - Przestań się gapić - mruknąłem. - Kiedyś dostanę za ten witraż wagon forsy - powiedziała bujając się jeszcze mocniej. - Jeśli do tego czasu smarkacze z podwórka nie rozwalą go piłką. Uśmiechnąłem się. Nie dałbym głowy, czy nie okaże się to prawdą; Picasso też był kiedyś chłopakiem, który malował i marzył, a kiedy ktoś żartem przepowiadał mu sławę, wierzył, że to wcale nie żart. Po maturze na pewno spróbuję zdawać do Akademii. Widziałem kiedyś w naszej okolicy grupę studentów malarstwa, przyjechali w plener, robili szkice ruin gotyckiej kaplicy i portrety staruszków, wygrzewających się w słońcu na parkowych ławkach. Byli długowłosi, poubierani z fantazją i wygłupiali się wieczorami na Rynku. Chciałem być jednym z nich. Wierzyłem, że będę. - Zajmij się czymś - poradziłem. - Dostaję kręćka od tego bujania. - Przecież nie patrzysz na mnie. Wiesz, że twój przyjaciel chciał się ze mną umówić na spotkanie? Zdołałem zapanować nad sobą, tylko węgiel drgnął mi w palcach, ale tego nie mogła zauważyć. Po chwili sam się zdziwiłem: no to co? Czy Pietrucha nie może umawiać się z dziewczyną? U diabła, przecież mi jej nie odbiera, Krystyna jest mi obojętna. Chyba naprawdę chodziło jej o ten witraż, kilka moich rysunków wisi w ramkach na korytarzu szkolnym, po to była ta cała gra. A w ogóle żadnej gry tu nie ma. W mojej wyobraźni tylko. Dlaczego nalegała, żebym przyszedł do Maryli? Dlatego właśnie - aby pogadać o witrażu. Interes. Prosta sprawa. Dziewczyny czasem udają dla samego udawania, żeby nie wyjść z wprawy: miny, uśmiechy, westchnionka. - Spotkał cię zaszczyt - powiedziałem. - Za Pietrucha szaleje kupa dziewcząt, a on na żadną nie zwracał dotąd uwagi. Usłyszałem jej śmiech: - Za tym gorylem? Zgrywus z ciebie, Krzysiek! Wściekłem się: dla mnie Pietrucha może być goryl, ale ona nie ma prawa! - Uważaj! - warknąłem. - To mój przyjaciel. Nie wszystkie dziewczyny przepadają za takimi picusiami jak Lilek. - Nie wszystkie - zgodziła się. - Ja na przykład nie przepadam. Ale co to za przyjaciel, który podrywa dziewczynę przyjacielowi? Nie wytrzymałem, odwróciłem się gwałtownie, z oczami jak spodki: - Przyjaciel przyjacielowi? A... co ja mam z tobą? - Przyprowadziłeś mnie do stolika - odparła pogodnie. - Już to wystarczy. - Jeżeli chcesz dla zgrywy pokłócić mnie z Pietruchą - wyjaśniłem - to nic ci z tego nie wyjdzie. Nie zamieniłbym go na samą Claudie Cardinale. Ostatnie zdanie wypowiedziałem ze szczególnie ironicznym naciskiem, a ona zrozumiała, zarumieniła się leciutko. - Trochę się dziwię - usłyszałem po chwili. - Pietruchą jest bardzo miły, ale pasuje do ciebie jak wół do karety. Górujesz nad nim inteligencją o całe niebo. - Gładkością - odpowiedziałem. - Pietruchą nie ma na sobie politury. Jeśli chodzi o główkę, zakosiłby niejednego lalusia.- Inteligencja to również sposób bycia, mówienia, zachowania się - stwierdziła Krystyna, kiwając się w fotelu. - Nie wystarczy sam komputer. Pracowałem szybko pędzelkiem, przenosząc do środkowego wielokąta damę przy klawikordzie. Sam się zdziwiłem, gdy wokół jej twarzy spłynęła fala rudozłotych włosów... Miała być Gioconda. Wyszła Krystyna. Może nie całkiem Krystyna, lecz w każdym razie ktoś do niej podobny. Chciałem zetrzeć malunek, był jeszcze świeży, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. - Politurą i tak go obsmarują - mruknąłem. - Nie ma do czego się spieszyć. Jest prawdziwszy od was wszystkich razem wziętych, mówi tylko to, co myśli. Dużo znasz takich? Krystyna nie odpowiedziała. Podniosła się z fotela, postała chwilę i wyszła z pokoju. Fajnie, że wyszła. Wziąłem się ostro do malowania, zapełniłem sąsiedni wielokąt. Tak byłem pochłonięty robotą, że nie usłyszałem, kiedy wróciła. - Wyobraź sobie, że się zakochałeś - dobiegło mnie z tyłu. - Ale tak naprawdę, bez reszty, nieprzytomnie. I wyobraź sobie, że to jest cudowna dziewczyna... Umiesz sobie wyobrazić? - Nie odpowiedziałem. - Jedyny warunek, jaki ci stawia, to żebyś zerwał z tamtą paczką. Oni albo ona. Co byś zrobił, Krzysztof? Wziąłem gruby pędzel, zanurzyłem w czarnej farbie i przejechałem na ukos przez całą szybę. Dama przy klawikordzie utonęła w czerni. Potem zatrzasnąłem pudło z farbami i ruszyłem do drzwi. Musiałem odsunąć Krystynę, bo zagrodziła mi drogę. Zrobiłem to brutalnie. III Nie spałem już, kiedy matka weszła do pokoju. Przez płócienne zasłony, pomalowane przez mnie w sploty zegarowych tarcz, wciskało się słońce; kolorowe tarcze były jak filtry i światło słoneczne mieniło się czerwienią, złotem, niebieskością. Wszystkie zegary pokazywały siódmą piętnaście: żebym nie spóźnił się do szkoły. Matka pochyliła się nade mną, chciała sprawdzić, czy śpię. Niespodziewanie cmoknąłem ją w policzek. Drgnęła, przestraszona. - Głuptas! - Przepraszam - roześmiałem się. - Bardzo bolało? - Wstawaj, śniadanie na stole. Ojciec kończy golenie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jest niedziela. Podczas wakacji każdy dzień wydaje się niedzielą. Szkoda, że nie można odwrócić porządku świata - dwa miesiące zajęć i dziesięć wakacyjnych. Byłoby fajnie. Może i nudno? Eee... Już ja bym potrafił gospodarować wolnym czasem: rysunek, czytanie, wycieczki, spotkania z kolegami. Zresztą, gdyby porządek świata dawał się odwracać, nie byłoby problemu. Źle? No to sześć miesięcy wakacji i sześć zajęć. Może pięć do siedmiu albo przynajmniej trzy do dziewięciu. „You are my destiny...” Gdzie ja to słyszałem?... Piosenka angielska. Destiny - przeznaczenie. „Jesteś moim przeznaczeniem”. Co to jest przeznaczenie? Że miało być tak, jak się stało? Że wszystko jest z góry zaprogramowane? Zabawne, niektórzy ludzie podobno w to wierzą, biernie poddają się wypadkom. Bzdura. Słońce raczej musi wzejść, dwa razy dwa jest cztery, ale polizać wargi wcale nie muszę, mogę nawet powstrzymać ziewnięcie. - Wstawaj, słyszysz? Co za okropny leń! - Mogę wstać lub nie wstać - oznajmiłem. - Nie wierzę w przeznaczenie. - Radzę ci jednak wstać - powiedziała mama. - Ojciec jest dzisiaj w dobrym humorze, jeżeli poprosisz go, przyrzekniesz, że w przyszłym roku... Wyłączyłem słuch, umiem to robić. Dalszy ciąg zdania tonął w ciszy, ale i tak wiedziałem: szukają pretekstu, aby mnie zabrać nad Balaton. Dzisiaj wyjazd. Zapewne do późna w nocy rozmawiali o tym, ojciec obmyślał honorową kapitulację, matka popierała go gorąco... Nie. Zdarzyło się, że byłem karany niesłusznie, posądzany o czyny, których nie popełniłem. Tym jednak razem zasłużyłem sobie, przynajmniej z ich punktu widzenia. W porządku. Akceptuję. Mam już zresztą całkiem inne plany. Ważne dla mnie. Chyba ważniejsze od przyjemności węgierskich. - Nie będę o nic prosił - powiedziałem. - Głupi jesteś. Co za uparciuch! - Należy mi się kara. Uważasz, że nie? Matka mruknęła coś gniewnie i wyszła z pokoju. Wyskoczyłem z łóżka, zrobiłem stójkę na dywaniku, potem dwadzieścia pompek i tyleż przysiadów. Łazienka była już wolna: czyszczenie zębów, ostry strumień prysznicu, na przemian gorący i zimny. W Raju czekało się najmniej kwadrans na miejsce pod prysznicem i temperatury wody nie można było regulować. Fajna rzecz - własny prysznic. Mnóstwo fajnych rzeczy w tym domu. „Chętnie korzystasz, chociaż nic w to nie wkładasz...” Dobra, zobaczymy. Nasza rajska maksyma: nie podskakuj, jutro może się odwrócić. Może kiedyś ja będę miał dla nich mnóstwo fajnych rzeczy? Na przykład zabiorę ich do Montrealu na moją wystawę. Do Tokio, do Nowego Jorku... Jedliśmy śniadanie w milczeniu. Ojciec najwyraźniej czekał, zerkał na mnie ukradkiem. Pochyliłem się nad jajecznicą, szybko ogołociłem talerz, wypiłem duszkiem kubek ciepłego mleka. - Nie spiesz się tak - poradził. - Jeszcze się udławisz. Podobno masz mi coś do powiedzenia. Zrobiłem zdziwioną minę. Twarz ojca sposępniała; wstał od stołu, głośno szurnąwszy krzesłem i w tym momencie zadzwonił telefon. Sięgnął po słuchawkę. - Niestety - usłyszałem - jestem już na urlopie, proszę się zwrócić do doktora Zimeckiego. - I, po pauzie: - Droga pani Makowska, naprawdę nie ma powodów do niepokoju, pani siostrze nie zagraża... Byłem już w przedpokoju. Matka coś powiedziała, nie dosłyszałem, na wszelki wypadek twierdząco skinąłem głową i wybiegłem z mieszkania. Do przystani miałem niedaleko, chłopaki zjawią się tam dopiero za pół godziny. Szedłem niespiesznie przez park, słoneczny i prawie pusty - w niedzielne przedpołudnie nikt się nie spieszy ze wstawaniem, park zapełnia się dopiero około dwunastej. Tylko jakaś pani z przystrzyżonym pudełkiem, staruszek w granatowym garniturze, dwaj nie ogoleni faceci o mętnych twarzach, drzemiących na ławce w cieniu. Park był parkiem tylko do białej linii brzózek. Dalej alejki zanikały, żwir ustępował miejsca przydeptanej trawie, tarnina i głogi rosły dziko, miejscami wdzierając się na ścieżki. Ptaki czuły się tu u siebie, koncertowały zapamiętale, słońce grało w piórach metalicznymi błyskami wydobywając soczystą purpurę, ciemny błękit, przydymioną biel. W kontraście z zielenią nawet wróble wydawały się srebrne. Poznałem Olgę nie od razu. Stała plecami do mnie na małej polance, wpatrzona nieruchomo w prześwitującą między drzewami niebieskość rzeki. Może interesował ją biały jacht, pędzący zakosami od brzegu do brzegu. Poznałem ją dopiero, kiedy się poruszyła i zobaczyłem jej profil. Chciałem zniknąć, zanim mnie dostrzeże. Miała w klasie opinię kujona, uważano, że struga ważniaczkę, z nikim się nie przyjaźniła. Na przerwach zawsze zostawała w klasie, powtarzając materiał do kolejnej lekcji. Robiła wrażenie równie samotnej jak ja, ale nie ciągnęło mnie do niej: oziębłość Olgi pachniała zarozumialstwem, była przy tym bierna, nie prowadziła wojen. Ja wojowałem nieustannie i nie zbierałem piątek, ona miała najlepsze stopnie w klasie. Nawet się nie skrzywiła, gdy Albert nazwał ją kiedyś świętą krową. Niechby mnie coś takiego powiedział!... A Olga po prostu nie usłyszała, patrzyła przez Alberta jak przez okno. Dziewczęta prawie z nią nie rozmawiały, istniała tylko wówczas, gdy trzeba było coś objaśnić. Nikogo nigdy do siebie nie zapraszała, więc i jej nie zapraszano. Nosiła niemodne sukienki i miała warkocze - smoliste, grube. Ze śniadą cerą i brązowymi oczami podobna była do Cyganki, tak ją też nazywano: Cyganicha. - Cześć, Cyganicha - mruknąłem, bo mnie dostrzegła i głupio było nic nie powiedzieć. - Cześć - odmruknęła. Jej nadęta mina wkurzyła mnie raptem. - Zęby cię bolą? - spytałem. - Nie. - Może masz katar? - Nie lubię, kiedy mnie śledzą. Teraz wkurzyłem się na całego, aż mi nozdrza zadygotały. - Jesteś pasjonującym obiektem - stwierdziłem uśmiechając się krzywo - przez cały rok szkolny nie mogłem oderwać od ciebie oczu. Ulituj się nad zakochanym, ślicznotko. - Podglądałeś mnie - upierała się, jakby nie dosłyszawszy kpin. - Czułam, że ktoś na mnie patrzy. Czego chcesz? Miałem ochotę warknąć, żeby mnie pocałowała w nos, lecz nagle poczułem chęć zadrwienia z Cyganichy, zrobienia jej w konia. Pochyliłem głowę, żeby nie mogła widzieć mojej twarzy. - Muszę ci wreszcie to wyznać - powiedziałem cicho. - Bratnie dusze przyciągają się jak magnesy. Już dawno chciałem zbliżyć się do ciebie, ale nie miałem odwagi. Nikt nas nie rozumie, Oleńko, tylko my dwoje możemy wzajemnie się zrozumieć. Pozwól... - Nie urządzaj teatru - przerwał mi jej głos. - Teatr! - Drasnęła moją aktorską ambicję; teraz byłem zdecydowany truć na całego, omal wierzyłem, że to wszystko autentycznie przeżywam. - Ludzkie uczucie jest dla ciebie teatrem, bardzo pięknie, Olga. Kłuj, odsłoniłem się przed tobą, wyjątkowa okazja. Dla ułatwienia dodam, że śledziłem cię naprawdę, i nie pierwszy raz. Po prostu nie zauważałaś. - Urwałem; odwróciłem głowę i zapatrzyłem się melancholijnie w rzeczny błękit. - Przepraszam - odezwałem się po pauzie. - Więcej nie będę. Stać mnie na to, aby się nie narzucać. Do widzenia, Olga. Ruszyłem przed siebie, spojrzawszy na nią. Byłem rzeczywiście smutny, prawie zrozpaczony. Kier już dawno temu odkrył we mnie uzdolnienia sceniczne, mieliśmy w Raju teatrzyk, byłem tam gwiazdorem, umiałem bez reszty wejść w rolę, myślałem i czułem jak postać ze sztuki. Po wystawieniu Jak hartowała się stal przez długi czas nie potrafiłem wyzwolić się od osobowości Pawki Korczagina, szlag mnie trafiał, że nie ma u nas rewolucji. Kier przepowiedział mi karierę aktorską, ale odparłem, że wolę być malarzem. - Zaczekaj, Krzysztof. - Stanąłem, nie odwracając głowy. - Nie chciałam cię urazić. - Nie uraziłaś - odezwałem się donośnym teatralnym szeptem. - Po prostu jest tak, jak jest. Nie mogę mieć żalu do ciebie. Usłyszałem jej kroki, zbliżyła się do mnie. Czułem, że stoi blisko, lecz nadal nie odwracałem się, schyliłem głowę. - Wybacz, Krzysztof, jeśli się mylę... Nie wierzę ci. Odwróciłem się gwałtownie. - Normalka - rzuciłem. - Nikt mi nigdy nie wierzy, jestem przyzwyczajony. Facet z sierocińca, podejrzany typ. Jeśli nie przyłapano mnie na draństwach, to tylko dlatego, że mam spryt. Takiemu jak ja zawsze trzeba patrzeć na ręce. Coś jeszcze, czy mam już odejść? - Wybacz mi, Krzysztof. Ja też jestem nieufna. Dużo przeżyłam. Wiedziałem, że jej rodzice rozeszli się kilka lat temu, pozakładali nowe rodziny. Żadne nie chciało Cyganichy, mieszkała z babką. Nigdy o tym nie myślałem, każdy ma swoje problemy; w tej chwili dopiero, jakbym się ocknął. Zrobiło mi się parszywie, aż do suchości w ustach. Za daleko się posunąłem w zabawie. Trzeba teraz łagodnie wrzucić wsteczny bieg i wycofać się z ostrożnością. Na przykład: „Rozumiem, Olga, może porozmawiamy o tym kiedyś, ty raczej mi wybacz. Chyba trochę przesadziłem, ale w gruncie rzeczy...” - Dlatego ciągnie mnie do ciebie - powiedziałam cicho - Oboje dużo przeżyliśmy. Łatwiej się zrozumieć. Odkryłem raptem, że jest piękna. Nie wedle przyjętych standardów. Uroda Cyganichy była subtelna, ukryta pod skorupą zaniedbania, jak gdyby wygląd był Oldze obojętny lub jak gdyby celowo chciała przytłumić bogactwo włosów, smukłość figury, blask ciemnych oczu. Rysy jej twarzy nie były harmonijne - wargi trochę za grube, nos z garbkiem, wydatne kości policzkowe, szerokie i gęste brwi. Mimo to miała w sobie coś fascynującego, jakiś posępny wdzięk zmęczonego ptaka. Pomyślałem, że natrudziłbym się piekielnie, gdybym spróbował namalować jej portret, nie gubiąc tego, co w twarzy Olgi najciekawsze. - Nie wiem... - usłyszałem - czego mógłbyś chcieć ode mnie. - Przyjaźni - powiedziałem, nie będąc pewien, gram, czy pragnę tego faktycznie. Brwi Cyganichy zbiegły się u nasady nosa. Patrzyła mi w oczy badawczo, niespokojnie, jakby chciała upewnić się, czy nie szykuję podstępu. - Przyjaźni nie ma - odrzekła po chwili. - Ludzie tylko udają przyjaźń, kiedy im na czymś zależy. Ptaki splątały swoje melodie, słońce spływało coraz jaśniej między listkami brzóz, żaglówka zniknęła za załomem rzeki. - Znam wielu takich - potwierdziłem, obserwując grę cieni i światła w listowiu. - Może większość. Mimo to przyjaźń istnieje. - W książkach. - Nie. Istnieje naprawdę, ale nie dla każdego. - Kto jest tym wybrańcem? - zobaczyłem jej krzywy uśmieszek. - Człowiek, który najpierw chce dawać, a potem dopiero brać - odparłem. - Taki szczególny egoista, któremu większą przyjemność sprawia robienie prezentów niż dostawanie ich. - Bajki. - Prawda. To jest piękna forma egoizmu. Kiedy sprawiam radość przyjacielowi, robię to nie dla niego, a dla siebie. - Gdyby tak było, każdy cwaniak chciałby zostać twoim przyjacielem - powiedziała Olga z tym samym gorzkim, ironicznym uśmieszkiem. - Nic z tych rzeczy - pokręciłem głową. - Przyjacielem może być tylko ten, z którym się rozumiemy. Nawet bez słów. Któremu mogę ufać, jak samemu sobie. - Dopóki cię nie zdradzi. Zamilkłem. Czy Pietrucha mógłby mnie zdradzić? Bywało przecież, że nie zgadzał się ze mną. Kłótnie. Zerwania. Czasami przez tydzień nie gadaliśmy ze sobą. Ale wówczas ani on, ani ja nie szukaliśmy nowych przyjaciół, wiadomo było, że gniew wygaśnie i wrócimy do siebie. Przypomniałem sobie taki właśnie tydzień i awanturę z Bambuchem, bójkę w kotłowni, do której wmieszał się Dudek i stanął po stronie Bambucha, bo wtedy byli kumplami, a Bambuch przegrywał. Pietrucha rzucił się na Dudka, o mało go nie udusił w buldożej pasji. Po bójce nadal nie znaliśmy się, ponieważ nie w ten sposób mieliśmy zwyczaj kończyć nasze konflikty. Przyjaciele nie znaczy - dwaj tacy sami. Przeciwnie - raczej uzupełnianie się, konfrontacja sprzeczności. Pietrucha jest z natury refleksyjny, powolny, z tak zwanym spóźnionym zapłonem, a przy tym naiwny, choć uparciuch nie mniejszy niż ja. Zawsze go szokowałem impulsywnością, zmianami nastrojów, fantazją i rozkapryszeniem. On mi imponował trzeźwym rozsądkiem, przeciwko któremu z reguły najpierw się buntowałem, by później ze zdumieniem przyznać Pietrusze rację. Dość często tak się zdarzało. Jego irytowała moja lekkomyślna zapalczywość, mnie - leniwa rozwaga Pietruchy, dobroduszna senność. I fajnie jest. - Pietrucha nie może mnie zdradzić - zaprzeczyłem. - Takie rzeczy wykrywa się w drobiazgach już na samym początku i nie ma mowy o przyjaźni. - Dobrze ci - powiedziała Olga. - Naiwnemu łatwiej się żyje. Ja też byłam kiedyś naiwna. Ta jej cygańska twarz, rozżarzone węgielki źrenic: poczułem niepokój. Jakbym wysłuchał ponurej wróżby. - Nic o nim nie wiesz - mruknąłem. - Lecę, koledzy czekają. Cyganicha chwyciła mnie raptem za rękaw koszuli. Poczułem na szyi jej gorący oddech. - Znałam dwoje ludzi, którzy się przyjaźnili - zasyczała. - Nawet kochali się, rozumiesz? Miłość, przyjaźń, co tylko chcesz, para gołąbeczków. I pewnego dnia... cześć. Wyparowało. Przedtem kilka awantur, brudy, chciało się rzygać. Wdeptywanie w błoto tego, co najpiękniejsze między ludźmi. I już żadnych względów, żadnych skrupułów, cięcia na oślep... Przepraszam. - Puściła mój rękaw. - Idź, spieszysz się. Zrozumiałem, o czym mówiła, a raczej - o kim. Po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl potworna: że ich śmierć w wypadku kolejowym to nie najstraszniejsze, co mogło mnie spotkać. Wzdrygnąłem się. - Masz czas po południu? - spytałem. - Wyjeżdżam do ciotki - powiedziała. - Autobus odchodzi o drugiej. Zobaczymy się po wakacjach. Skinąłem głową. Patrzyłem, jak Olga odwraca się i odchodzi wolno, niknąc za poplątaną siatką krzewów. Jeszcze przez chwilę widziałem w kratownicy gałązek czerń jej warkocza. Warkocz... co za nonsens. A może krzyk protestu? Może wyzwanie, posępna demonstracja? Pobiegłem w stronę rzeki. Tego się nie spodziewałem... Dziurawy kadłub „Andromedy” pindrzył się w słońcu, wygrzewając liszaje rdzy i prężąc długi, cienki, czarno-biały komin; jeszcze kilka lat temu marzyliśmy o wyszykowaniu maszyny i rejsie w dół rzeki, potem Odrą do samego morza, potem... Werk „Andromedy” nadawał się tylko na złom. Wbiegłem po desce na pokład, rozejrzałem się, nikogo. Burta porośnięta zielskiem taplała się w przybrzeżnym błotku, spróchniałe deski pod sandałami wydawały głuche stęknięcia. Hej! - zawołałem. Cisza. Zbiegłem na dół i spróbowałem unieść właz. Był zamknięty od wewnątrz. Zastukałem. Po chwili zaskrzypiała zasuwa, właz uniósł się i pchnięty mocno od środka odleciał na bok. Co jest, u licha? To nie było w stylu Pietruchy. - Jesteście tam? - zapytałem. Nikt nie odpowiedział. Ponura myśl przyszła mi do głowy, absurdalna raczej, bo tylko my znaliśmy sposób na otworzenie włazu. Cofnąłem się jednak. Wyciągnąłem spod progu krótki stalowy pręt, którym otwierało się właz i z tym prętem w ręce podszedłem do otworu, zajrzałem. Ciemno. Chwila wahania i zeskoczyłem. - A nie mówiłem? - huknął tuż obok głos Pietruchy. - Krzysiek się nie zestracha! Śmiech. Czyjaś ręka odsłoniła iluminator i w ostrym cięciu słonecznego światła zobaczyłem Pietruchę z Borzymem. Między nimi, oparta o stojak z mapą... - Co ty tu robisz? - zapytałem cicho, kierując to pytanie nie do niej, lecz do Pietruchy, który szczerzył zębiska i mrużył oczka jak rozbawiony małpiszon. - Czeka na ciebie - odpowiedział Borzym. - Była pewna, że się ucieszysz. Odwróciłem się bokiem do Krystyny, żeby nie widzieć jej uśmiechu. - Przepraszam - rzuciłem. - Nie będę przeszkadzał. Postawiłem nogę na stopniu, ale Borzym był szybszy. Moja druga noga straciła oparcie, poleciałem do tyłu, lądując w ramionach Pietruchy. Znowu śmiech. - Nie przeszkadzasz - stwierdził Borzym - wprost przeciwnie, synek, bardzo nam miło. Co, Krycha? Krystyna kiwnęła głową. Była w dżinsach i swetrze, wyglądała jak siostra Borzyma - oboje smukli, wysocy, złotowłosi. Pietrucha wciąż przytrzymywał mnie z tyłu za barki, jakby się spodziewał, że będę uciekać. - Powiększamy paczkę? - spytałem z uśmieszkiem. - Zależy, odparł Borzym. - Najpierw sprawa. Twoja dziewczyna poprosiła nas o pośrednictwo. - Ta? - wskazałem na Krystynę. - Moja? Żarty, panowie, ja nie miewam dziewczyn. Jestem jeszcze za mały. Pietrucha i Borzym buchnęli śmiechem, Krystyna zmieszała się. - Mały, ale dowcipny - mruknęła. - I do tego nieuczciwy. Zaklajstrowało mnie. Poczułem, jak dłonie kurczą się w pięści. - Fakt - przytaknął Pietrucha - za bardzo uczciwy nie jest. Przesadzili. Szarpnąłem się, z półobrotu wyrżnąłem Pietruchę w dołek. Gdyby nie napiął mięśni, zapomniałby, jak się oddycha. Odepchnął mnie, wyszczerzył zęby: - Przyjąłeś robotę, artysta? Klientka skarży się, żeś ją zrobił w konia. - I do was po opiekę? - Teraz ja wykrzywiłem się w uśmiechu. - Najpierw do mnie z mową, żebym was odstawił od piersi, a teraz z wami na mnie. Może razem ją zapytamy, w którą stronę jedzie? Nie wyszedł mi jednak jednolity front przeciwko Krystynie. Borzym mrugnął do Pietruchy, Pietrucha do niej. Poczułem nagle, że coś wymyka mi się z rąk, przecieka między palcami. Więc starczy być ładną dziewczyną, żeby rozbić paczkę, ustawić kumpli przeciw kumplowi? Starczy pouśmiechać się, przymilić, zagrać równą? - Nie buzuj, Krzych - powiedział Borzym. - Sam ją przedstawiłeś Pietrusze. - O co chodzi? - spytałem. Ładownia „Andromedy” z kanapą, stołem kapitańskim, połatanymi fotelami i mapami na ścianach służyła nam za klub, sztab, schronisko. Dawniej spełniała jeszcze rolę łodzi podwodnej, fortecy i statku kosmicznego. Klucz od olbrzymiej kłody zamykającej właz przechowywał Borzym. Krystyna czuła się tutaj jak u siebie. Czyżby nie po raz pierwszy?... - Miałeś mi zrobić witraż za pięćdziesiąt złotych - powiedziała. - Umowa jest umową. Zamiast witrażu mam szybę zapaćkaną farbami, jeszcze gorzej, niż było. Musiałam odwołać się do twoich przyjaciół. - Już ich przekonałaś, żeby ze mną zerwali? - spytałam. - Sami to zrobią, jeśli będziesz taki czerstwy. - Że co?... - nie zrozumiałem. - Fajans - odparła. - Czyli młot. Nie kapujesz? Nałapała gdzieś gówniarskiego żargonu. Aż dziw, że Pietrucha i Borzym mogą tego słuchać. Stała między nimi, kpiąco uśmiechnięta, w rozkroku ze słońcem we włosach. Splunąłem. Odwróciłem się wolno i wylazłem na pokład, tym razem Borzym nie próbował mnie zatrzymać. Po chwili z luku wynurzył się kudłaty łeb Pietruchy. Udałem, że go nie dostrzegam, zbiegłem po kładce na brzeg. - Wariat, zaczekaj! Dogonił mnie, gdy minąłem głogowy gąszcz i wszedłem w brzezinę. - Czego chcesz? - rzuciłem, nie odwracając się. Zrównał się ze mną, potem zagrodził drogę. - O co ten szum, Krzysiek? - O nic, warknąłem. - Kochasz się w niej, czy jak? Inaczej nie robiłbyś takich sztosów. Chwyciłem Pietruchę za klapy kurtki i przyciągnąłem do siebie, omal nie zderzyliśmy się nosami. - Ani ja w niej, ani ona we mnie - wycedziłem przez zęby. - Jakaś cholerna kombinacja. Tylko że ja nie jestem jej ciekaw, rozumiesz? Chcę, żeby ta ryża szprota zeszła mi z drogi, to wszystko. I żeby moi kumple byli moimi kumplami. - Myśmy naprawdę myśleli, że się ucieszysz, kiedy ją spotkasz w klubie - powiedział Pietrucha. - Borzym chciał ci zrobić przyjemność. - Dziękuję - mruknąłem. - Jutro możemy spotkać w klubie Lilka z ferajną. Żebyście nie byli zdziwieni. Pietrucha pokręcił głową. Przyglądał mi się z dociekliwym zdziwieniem, jakby usiłował odczytać tajemny zapis, który objawił się nagle na moim czole. - Co ona ci zrobiła? - zapytał cicho. Sam nie rozumiałem przyczyn gniewu, który przewalał się we mnie i bulgotał jak wrzątek w czajniku. Miałem uczucie, jakby mnie okradano. - Słuchaj, stary - wyjaśniłem - jeżeli tobie dają za frajer to, za co inni urobiliby się po łokcie... może to być za frajer? Może jej się zdaje, że jest treserką w cyrku i ja zatańczę w końcu na tylnych łapkach. Myli się. Najpierw podpuszcza mnie, żebym z wami zerwał, potem spotykam ją z wami na „Andromedzie”. Czyś ty jej proponował spotkanie? - Kiedy?... - brwi Pietruchy wygięły się nad wklęsłymi oczodołami. - Dziś przypadkiem... - Nie dziś - przerwałem mu. - Wtedy, w tańcu. Podrywałeś Krystynę? Pietrucha zachichotał, trącił mnie piąchą w ramię: - Niech skonam, Krzysiek, ty się w niej, tego! - Podrywałeś? - Stary! - Próbowałeś się z nią umówić? - zapytałem z naciskiem, patrząc mu prosto w oczy. Pietrucha przestał się śmiać. - Wariat jesteś - powiedział. - A ona twierdzi, żeś próbował - odparowałem. - Co ty na to? Pietrucha zamyślił się, trwało to kilka chwil wypełnionych ptasim terkotaniem i szelestem brzozowych liści. - Dajmy spokój - odezwał się wreszcie. - Dziewczyny i tak nie rozgryziesz, one są w środku inne niż my. Jedziesz ze mną do dziadków? Z dużym trudem zmusiłem się, aby nie myśleć więcej o Krystynie, zasadzce i celu, do którego zmierzała. Uśmiechnąłem się do Pietruchy. - Starzy za godzinę wyruszają na Węgry - poinformowałem. - Złamali się? - zapytał Pietrucha. - Jedziesz z nimi... Sposępniał. Odczekałem chwilę, potem mrugnąłem do niego: - Jadę... ale z tobą. Pietrucha grzmotnął mnie w plecy, aż mi dech zaparło. - Do dziadków! Bomba! Zobaczysz, Krzysiek, nie będziesz żałował! - Do dziadków później - zastrzegłem. - Przedtem autostop. Pamiętasz naszą rozmowę. Pietrucha wykrzywił się, pochylił głowę. - Wiesz, że nie mam szmalu - mruknął. - Tylko na bilet w jedną stronę. A za twoje... - Skończ to - przerwałem mu. - Musisz do nich wracać? Wskazałem na widoczny między drzewami rdzawy zarys „Andromedy”. Kiedy spojrzałem w tamtą stronę, wbrew woli wyobraziłem sobie Krystynę przytuloną do Borzyma, bawiącą się jego włosami, szepczącą mu coś do ucha... paskudztwo. I co to mnie mogło obchodzić? - Powinniśmy obaj - powiedział Pietrucha. - Żart przecie. Napatoczyliśmy się na Krychę całkiem przypadkowo. Zaczęła gadać na ciebie, więc Borzym obmyślił, żeby ci zrobić numer. Będzie mu łyso, jeśli nie wrócimy. - W porządku, zaraz wrócisz - uspokoiłem go. - Ja muszę się po - pieścić ze starymi przed odjazdem. A jutro my startujemy, bądź przed moją chałupą o ósmej rano. - Ale czemu nie do dziadków? Przysunąłem się bliziutko do Pietruchy, poczułem na brodzie jego oddech. - Nie pytaj - poprosiłem. - Zaufaj mi, jeśli jesteś kumpel. Po prostu muszę gdzieś pojechać i bardzo chcę, żebyś był ze mną. - Ważne? - Ważne, stary. Pietrucha kiwnął kosmatym łbem. Potem odwrócił się i ruszył w stronę „Andromedy”. Pomogłem ojcu docisnąć pokrywę bagażnika, blacha lekko wygięła się. Miał minę męczennika, któremu wyłamano palec: - Twoja matka musi zabierać ze sobą całą szafę szmat... Nie odpowiedziałem. Obszedłem wóz, mierząc ciśnienie w oponach. Potem sprawdziłem, czy pojemnik spryskiwacza szyb jest napełniony wodą i dokąd sięga oleista smuga na bagneciku. - W porządku - mruknąłem. - Jeśli nie będziesz marudził, przed zmierzchem możecie już być w Czechosłowacji. - Zanocujemy na polskiej stronie - odparł przecierając irchą błyszczącą przednią szybę. Położył irchę na masce i skinął, żebym się przybliżył. Miał na sobie ciemnozłotą skórzaną marynarkę i spodnie z beżowej flaneli, wyglądał sportowo, zgrabnie. Bardzo dbał, żeby nie przytyć. Łyse wielkie czoło przykrywał chytrze pożyczką z ciemienia i spryskiwał lakierem do włosów. Mówiono, że wygląda młodo. Podszedłem. Żeby się z nim zrównać wzrostem, brakowało mi najwyżej czterech centymetrów; być może już za rok spojrzę z góry na doktora Smugę... Uśmiechnąłem się. Źle zrozumiał ten uśmiech, położył mi rękę na ramieniu. - To nie duma, a próżność - stwierdził. - Gdybyś nie był taki głupio uparty, nie traciłbyś ciągle. Sam sobie szkodzisz. Tylko sobie. Potem żałujesz, ale na ogół bywa już za późno. - Przejechał mi dłonią po włosach: - No, niech będzie, przebaczam ci. Masz piętnaście minut na spakowanie. Nic prostszego. Dwie pary spodni z szafy, garść koszul, sweter, kurtka. Płetwy i aparat do nurkowania, szkicownik, kredki. Wszystko razem pięć, sześć minut. Wystarczy skinąć głowę, szepnąć promiennie „dziękuję, już nigdy więcej, zobaczysz”, może cmoknąć w policzek albo po męsku uścisnąć rękę, spojrzeć w oczy. - Nie żartuj - rzuciłem. - Ty byś się cofnął? Mrugnąłem do ojca. Myślałem, że mnie strzeli, aż mu się ramię wyprężyło. Zapanował nad sobą, tylko wargi wyciągnęły się w cienką szramę. Jeżeli myślał, że kupi mnie za durny Balaton, to ciężko się pomylił. Nasza wojna dopiero się rozpoczęła, doktorze Smuga. Nic o tym nie wiesz. Jedź. Kiedy wrócisz będzie czekała na ciebie wspaniała niespodzianka. Mój ty sterylny ojczulku... - Nie brak ci pychy - powiedział ojciec sięgając po irchę i zabierając się do polerowania bocznej szyby. - Żałosnej próżności. Zarozumialstwa, które udaje godność. Myślałem, że potrafisz zrozumieć głupotę swojego postępowania i chwycisz wyciągniętą rękę. Tym gorzej dla ciebie. - Tym gorzej - zgodziłem się. - Ty zawsze jesteś górą. Przybrałem wyraz tępej pokory, którego nie cierpiał. Przerwał polerowanie i zapatrzył się we mnie, przechylając głowę jak rozgniewany kogut. - Ciągle mam tę samą absurdalną nadzieję - odezwał się po pauzie - że tylko udajesz takiego. Że odrzucisz maskę, podbiegniesz i okaże się, że mamy wspólny język, rozumiemy się. Musisz przecież w coś wierzyć, czegoś chcieć, człowiek nie jest bydlęciem. Urwał. Co za patos, psiakostka, ile bezradnej szlachetności. Gdybym patrzył na to w kinie, miałbym ochotę nakłaść gówniarzowi i uściskać starego. Fałszywa moneta. Warto nie jechać na Węgry, żeby to udowodnić, rozprawić się raz na zawsze z bajeczką-katarynką. - Muszę w coś wierzyć - powiedziałem. - Tylko coś nie idzie mi jakoś. Czego człowiek się tknie - palce mu brudzi. Ale jestem na dobrej drodze. Tatusiu. Kiedy wrócicie z Węgier, nie poznacie mnie. - Co ty knujesz? - zapytał podejrzliwie ojciec. - Odkrycie dziury w całym - zaśmiałem się głupawo. - W całym można tylko ewentualnie zrobić dziurę - stwierdził ojciec. - I ewentualnie wmawiać potem, że tam była. Spuściłem głowę i westchnąłem smętnie. Złociste zajączki tańczyły na wyglansowanym lakierze maski, załamywały się w szybach. Ojciec odwrócił się do mnie plecami, wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki i zaczął liczyć arkusiki czeków podróżnych. Widocznie uważał rozmowę za skończoną. - Ciekawa rzecz... - wymamrotałem - ktoś kogoś, ot tak sobie, posądza o oszustwo... jakby sądził według siebie... - Coś ty powiedział? Ojciec przyglądał mi się spode łba, marszczył brwi. - Nic. - Powtórz, nie dosłyszałem. Fajnie, że nie dosłyszał. Po wakacjach będę mógł mu powiedzieć głośno, dobitnie, z dowodami. Na razie jestem do tyłu, ale tylko na razie, dopóki nie mam w garści faktów. Rękawem koszuli starłem ciemną kropeczkę na klamce. Ojciec kocha blask, nieskazitelność przedmiotu. Zawsze musiał być mniej więcej taki, ludzie nie zmieniają się zanadto, stara prawda. - Nic - uśmiechnąłem się. - Szczęśliwej drogi. Ojciec schował portfel do kieszeni, podszedł i wziął mnie pod brodę. - To ci przejdzie z wiekiem - powiedział dobrotliwie - minie jak trądzik. Ja w okresie przekory o mało nie odgryzłem bratu palca. - Jednak! - mrugnąłem do niego. - Jakieś podobieństwo między nami! Przyznajesz się? Znów dał mi więc szansę, a ja ją znów odtrąciłem. Zesztywniał, cofnął rękę. - Późno się robi. Powiedz matce, żeby się pospieszyła, musimy już ruszać. Pobiegłem na górę. Nie patrzyłem na mamę, kiedy wsiadała do samochodu: i tak wiedziałem, że ma łzy w oczach. Ojciec udawał obojętnego, a może był obojętny - zrobił już swoje, nic sobie nie miał do zarzucenia. Nie lubię całowania, zwłaszcza pod współczująco ciekawskim okiem sąsiadów: „Biedny dzieciak, zostawiają samego, gdyby był ich, nie zostawiliby...” Jakbym słyszał szepty starych ciot, wygrzewających się na ławeczce w słońcu po drugiej stronie ulicy. Pokazałem im język, w oburzeniu zaszamotały głowami. Cmoknąłem mamę w policzek, pomogłem jej zapiąć pas. - Będę się martwić o ciebie - szepnęła. - Nie trzeba - uśmiechnąłem się. - Jestem stary koń. Ojciec po raz ostatni obszedł wóz, zerkając na koła. Odniosłem wrażenie, że tym razem nie chodziło mu o skontrolowanie samochodu, tylko o to, żeby jeszcze na chwilę znaleźć się ze mną twarzą w twarz. Popatrzyliśmy sobie w oczy. Wytrzymałem badawcze spojrzenie ojca, nawet zdobyłem się na leciutki uśmieszek. - Co ty knujesz? - zapytał półgłosem i nie doczekawszy się odpowiedzi dodał: - Żebyś potem nie żałował. Tak jak teraz żałujesz. - Czego? - Mój uśmieszek przemienił się w grymas. - Wiesz. I już nie można tego cofnąć. Wsiadł do samochodu. Kiedy fiat ruszył, niemrawo jakoś, popykując nerwowo z rury wydechowej, miałem już gotowy tekst do wygłoszenia tonem chłodnym, ostrzegawczym. Spóźniłem się. A tak naprawdę, chciało mi się ryczeć. Przeszedłem się po pokojach, obcych nagle, nieprzyjaznych, pulsujących ciszą. Zajrzałem do kuchni, otworzyłem lodówkę: ser, ćwiartka baleronu, kurczak w rosole, kalafiorowe kotleciki, masło, pudełko sardynek i dwa pudełka szprot. Nie chciało mi się jeść. Zgryzłem plasterek sera, przełknąłem z obrzydzeniem i poszedłem do swojego pokoju, ale i tutaj wiało obcym chłodem, dzwoniło pustką, więc polazłem do jadalni, potem do gabinetu ojca. Te eleganckie księgi, tłum figurek na półkach.. A gdyby tak?... Apatia. Nawet ciśnieniomierz pozostawiony na biurku nie przykuł mojej uwagi, a przecież nieraz miałem ochotę pobawić się aparacikiem. - Czego żałuję? - zapytałem głośno. - Czego nie można cofnąć? Głos odbił się od ścian, złamał ciszę i uciekł w otwarte okno. Wybiegłem z gabinetu. Spróbowałem malować, w wyobraźni zamajaczyła pastelowa czerń ze stadem wirujących ognistych pierścieni, może ognistych ptaków w nocnym niebie. Pędzel nie słuchał. Położyłem się, przymknąłem oczy. Spokojnie i po kolei. To ja wypowiedziałem tę wojnę, jaja prowadzę, jak wyznaczam pola bitew i rodzaje broni. Oni mogą co najwyżej zgadywać, błądzić, parować na oślep. Na razie wszystko idzie po mojej myśli, nawet lepiej, niż mógłbym zamarzyć. Więc o co chodzi? Usiadłem na tapczanie i zaśmiałem się. Równocześnie odczułem’ głupotę tego głośnego śmiechu, którego nikt przecież nie słyszy. Jestem sam. Rodzice odjechali, w Raju beze mnie wszystko po dawnemu, klasa... Tych przynajmniej mam z głowy. Jaka będzie nowa klasa? Dla mnie, drugorocznego? Drugorocznych się nie szanuje, pod tym względem już jestem do tyłu. Mogą się bać, bo chyba będę najstarszy, pewnie najsilniejszy. Co mi z ich strachu? A czego bym chciał? Żeby polubili? Inni są niż Lilek, Rewicz, Julski, Krystyna? Ten sam ciepły domowy wychów, ta sama nieufność wobec innego, który po szkole spotyka się z tamtymi. „Inny”, „tamci”. A może nieprawda? Bzdura? Cyganicha też jest samotna, chociaż nie przyszła z Raju. To ja - podobno - wypowiedziałem wojnę. Ja nie ufam, najeżam się, gryzę. Gdybym tak... Jeszcze większa bzdura. Wszystko zaczyna się tutaj i tutaj musi się rozstrzygnąć. On albo ja, kłamstwo albo prawda. Prawda. I już wkrótce. Wojtek Zimecki z rozbiegu ciskał piłkę do biurowego kosza zawieszonego na betonowym słupie. Robił to z pasją, nieprzytomnie, stękał, gdy piłka ześlizgiwała się obok, wył, kiedy wpadał w otwór z trudnego rzutu. Nie widział mnie. Słup znajdował się na łączce za ich domem, jedynym świadkiem, jak sądził, była pasąca się koza. - Brawo! - zaklaskałem po efektownym wyskoku i półobrocie w powietrzu, zakończonym celnym strzałem. Wojtek odwrócił się do mnie, zamrugał długimi rzęsami. - A ty co? - zapytał, wycierając czoło dołem koszulki gimnastycznej. Był zgrzany, miał ceglaste rumieńce i pozlepiane włosy. Wiedziałem, że wyleciał z reprezentacji szkolnej za awanturę na boisku, coś powiedział nauczycielowi wuefu i odpadł za karę na cały rok. Po wakacjach kara się skończy, ale pan Krupczyk dobrze przeegzaminuje Wojtka, zanim pozwoli mu zagrać w reprezentacji. Wojny z nauczycielem żaden jeszcze uczeń nie wygrał. - Dobry jesteś - powiedziałem. - Byłem dobry... - mruknął Wojtek. - Masz coś do mnie? - Nic. Przechodziłem przypadkiem. Wojtek, prawie nie celując, wrzucił piłkę do kosza i przysiadł obok mnie na kępce obszczypanej trawy. Dałem mu płatek gumy cynamonowej i kilka chwil żuliśmy w milczeniu. - Kiedy jedziecie na Węgry? - zapytał. - Starzy już pojechali. Beze mnie. Wojtek gwizdnął. Przyjrzał mi się z ukosa i wytarł grzbietem dłoni brudny strumyczek potu spływający od skroni ku brodzie. Był cholernie podobny do swego ojca, tak samo wysoki, barczysty, śniady, o wielkich ciemno świecących oczach. - Dosunęli ci - stwierdził. - Nic się nie dało zrobić? - Próbowałem. - Wsadziłem w zęby źdźbło trawy, koza zerknęła na mnie podejrzliwie, meknęła krótko. - Stary jest twardziel. - W domu... Uśmieszek. No, no, dalej, Woj tulą, jesteśmy na dobrej drodze! Westchnąłem, pochyliłem głowę. - W domu taki sam jak w pracy - powiedziałem. - Masz rację, Wojtek. Nikomu i w niczym nie ustąpi. Wściec się można.! Zimecki junior znów uśmiechnął się: - Nie zrozumiałeś. W pracy, jak to powiedzieć... - zawahał się. - No, różnie jest z tą twardością. - Pierwsze słyszę. - Byłem zdziwiony. - Mój stary w charakterze baranka? - Nie to. - Wojtek wypluł gumę. - Co ci będę gadał. Znaczy się, Węgry możesz sobie narysować - Przeżyję - mruknąłem. - A co do starego, nie musisz go przede mną wybielać. Sam wiem, jaki jest, chciałbym mieć jego siłę. - Nie żartuj - Wojtek zaśmiał się, odrzucił z czoła zlepiony czarny kosmyk. - Ja jadę nad morze, do Jastarni. Z babką, masz pojęcie? Staruszka w charakterze strażniczki, żeby dziecko nie poszło późno spać. Tobie lepiej. Wzruszyłem ramionami. - Stary ma coś do twojego - odezwałem się leniwie, żując trawkę. - Nazwał go... Urwałem. Oczy Wojtka zwęziły się, pociemniały. - Jak nazwał? - zapytał cicho. - Gadaj, Krzysiek. Między nami, słowo. - Nie nasza rzecz - rzuciłem. - Dałem słowo, że nikomu. No? To i ja ci coś powiem. Odczekałem jeszcze chwilę, jakbym się ciężko wahał. - Że tchórz. - Kto? - Twój ojciec. Wojtek parsknął złym, sztucznym śmiechem. Kiwał głową i szczerzył zęby, niby w szczerym rozbawieniu. - No, to teraz ja - powiedział. - Dwa dni temu była u nas doktor Malicka z mężem, on też jest lekarzem, rozmawiali o takiej jednej... - Makowskiej? - Zdaje się, że tak. Ona leży na chirurgii. Była pacjentką Malickiej. Podobno twój stary boi się operować. - A twój? - zapytałem tonem niespodziewanie ostrym, aż mnie samego to zdziwiło. - Nie wiem, co jej jest, bo nazywali po łacinie, ale ojciec nigdy tego nie operował. - Kiedyś trzeba zacząć - uśmiechnąłem się krzywo. - Był gotów, ale doktor Smuga mu nie pozwolił - wyjaśnił Wojtek. - Sam się boi, a drugiemu nie da. Teraz widzisz, kto jest tchórz. Ogarnęła mnie złość, miałem szczerą ochotę strzelić Wojtusia w ucho. Osiłek, drągal, ale jeszcze byśmy zobaczyli. - Nic nie widzę - powiedziałem. - Twój mówi jedno, a mój drugie. Makowskiej wcale nie trzeba operować. - Wygodniej zaczekać, aż umrze. Podobno operacja może jej przedłużyć życie najwyżej o rok. Wciągnąłem głowę w ramiona, przymknąłem oczy. Przerwa w grze. Co powinien zrobić lekarz w takiej sytuacji? Operować, ryzykując śmierć pacjentki na stole operacyjnym, a w najlepszym razie wygrywając dla niej roczne opóźnienie egzekucji, czy zostawić w spokoju? Operacja to dodatkowe cierpienia i ból. Chora i tak musi wkrótce umrzeć. Brak interwencji plus leki przeciwbólowe, uspokajające - stanie się to szybciej, ale bez wstrząsów i bez... nadziei. Właśnie, nadzieja. Umierający chce czuć do ostatniej chwili, że go ratują, że robią wszystko, aby żył. Jako człowiek ma do tego prawo. Więc co ma zrobić lekarz, do którego należy decyzja? Żaden chirurg nie lubi podejmować się zabiegów z góry skazanych na niepowodzenie. Trudno się dziwić. Z drugiej strony - zawsze przecież istnieje jakiś cień szansy. Medycyna nie wie jeszcze wszystkiego o mechanizmie ludzkim. Zdarzają się cudowne uleczenia, zdumiewające przypadki. W aparaturze zwanej „człowiek” z pewnością istnieją nie odkryte jeszcze układy i siły, guziczki, których nie umiemy nacisnąć, hasła, których nie znamy. Chłop pod wpływem nagłej wściekłości przerzuca przez rzekę olbrzymi kamień, stokrotny rekord świata w pchnięciu kulą. Skąd ta eksplozja nadludzkiej siły? Na rozkaz hipnotyzera uśpiony wstrzymuje krwawienie - rzecz absolutnie niemożliwa w stanie normalnym, bo nie panujemy wolą nad krążeniem krwi. Partnerzy telepatyczni czytają nawzajem swoje myśli - eksperymenty robiono nawet na statkach kosmicznych, udawały się. Mózg emituje fale, których nie odczytał dotąd żaden przyrząd, ale odczytuje inny mózg - na odległość tysięcy kilometrów. Albo telekineza: przesuwanie przedmiotów samą silą woli, bez dotyku. Naukowcy sporo już wiedzą o tym zjawisku, choć nie dotarli jeszcze do jego istoty. Wiemy dużo o kosmosie, znacznie mniej o wnętrzu naszej własnej planety, a najmniej - o nas samych. Co potrafimy? Na co nas stać? Jak zachowamy się za sekundę? Więc nie może chyba być przypadków beznadziejnych, pewności, że chory umrze, podstaw do rezygnacji z walki o ludzkie życie. Wiadomo tylko, że „na ogół”, „przeważnie”, „raczej” - ale nie „na pewno”. - Jeśli mój stary dojdzie do wniosku, że trzeba operować - powiedziałem - to zoperuje. Choćby miał jej przedłużyć życie o tydzień. A jeśli nie pozwolił na zabieg twojemu ojcu... - skrzywiłem się. - Wiesz, jak jest. Widocznie nie dalby sobie rady. Wojtek zerwał się z ziemi, stanął nade mną w szerokim gniewnym rozkroku: - Mój tata?! No to ci powiem!... Smuga wszystkiego się boi, dmucha na najzimniejsze, byle stołka nie stracić! Wszyscy w szpitalu o tym wiedzą. Jedzie na dawnej reputacji, a medycyna poszła naprzód. Gdyby nie mój ojciec, pan dyrektor nieraz wkopałby się na całego. Nie wierzysz? No to... - Wierzę - przerwałem mu, również wstając. - Wystarczy. Wojtek zmieszał się; wróciło opamiętanie, świadomość, że przesolił. - Przepraszam - powiedział. - Wkurzyłeś mnie. Nagadałem głupot, zapomnij. - Czemu? - klepnąłem go w plecy. - Stuprocentowa racja, Wojtek. Tak właśnie jest z panem doktorem Smugą, a nawet dużo gorzej. - Chyba mu nie powtórzysz... - Nie powtórzę - zapewniłem z uśmiechem. - W każdym razie bez podania nadawcy. A swoją drogą, Wojtek, nie wiem, jak ty, ale ja za nic nie chciałbym być lekarzem. - Ja będę - powiedział Wojtek. - Chirurgiem, tak samo, jak stary. Czemu nie? - Odpowiedzialność - mruknąłem. - Dosyć kłopotów, żeby odpowiadać za siebie. Co dopiero za innych. - Wygodny jesteś - Wojtek zrobił do mnie oko, podniósł z ziemi piłkę i wybiwszy się jak sprężyna w górę, z półobrotu wrzucił piłkę do kosza. - Ja się odpowiedzialności nie boję. Ładny rzut? - Ładny - pochwaliłem. - Tyle wiesz o odpowiedzialności, co ja o balecie. Jeszcześ, braciszku, nie zapłacił żadnego rachunku. - A ty płaciłeś? Nie odpowiedziałem. Popatrzyłem, jak Wojtek plasuje w koszu kolejną piłkę, skinąłem mu i odszedłem w stronę bramy prowadzącej na ulicę. Mogłem powiedzieć, że nie zostanę lekarzem, bo chcę zostać artystą, ale byłby to unik. Dlaczego unik? Odpowiedzialność w sztuce jest jeszcze większa, bo niewymierna, z niczego nie można się wytłumaczyć. Tylko prawda lub fałsz, i to wyłącznie we własnym sumieniu, bez żadnych zniżek, usprawiedliwień... A jednak umilkł. Bo sztuka sztuką, a najciężej jest odpowiadać za życie ludzkie. Jeśli nie namaluję obrazu, po prostu nie będzie go, jeśli zaś mój ojciec nie zoperuje Makowskiej... Do diabła. Do diabła! Wzięła ode mnie spodnie, obejrzała dziurę na kolanie: - Zacerować, mówisz... Będziesz chodził z taką cerą w widocznym miejscu? - Mhm - skinąłem głową. - Teraz modne, proszę pani. Jeszcze lepsza byłaby łata. - Może być łata - powiedziała krawcowa i wyciągnęła jakąś szufladę, zaczęła w niej grzebać. - Miałam tutaj kawałek teksasu, skracałam wranglery mecenasowej, akurat pasowałyby... Znalazła, przyłożyła do dziury, kolor był prawie ten sam. - Dobrze będzie. Przyjdź za pół godziny. - A mógłbym zaczekać? - spytałem. - Tutaj? - zdziwiła się. - Proszę bardzo. Usiadłem na kanapce i zacząłem przeglądać żurnal z paniami w jaskrawych sukienkach, sweterkach i bluzeczkach, w kapeluszach, spodniach narciarskich, wzorzystych swetrach, z psami, końmi, młodymi ludźmi. Krawcowa zabrała się do roboty. Była starszawa, tęga, o twarzy porytej głębokimi bruzdami wokół ust i siecią fałdek przy zmrużonych oczach. - Gdzieś widziałem panią ostatnio - odezwałem się patrząc w żurnal. - Czy nie w szpitalu? Krawcowa wycięła nożyczkami łatę i przyłożyła ją do dziury. - Pewnie w szpitalu - przytaknęła z westchnieniem i zabrała się do fastrygowania. - Też ci ktoś z rodziny choruje? Odmruknąłem coś niewyraźnie. - A pani? - spytałem. - Siostra. Bidulka męczy się, aż żal patrzeć... - krawcowa sapnęła, pociągnęła nosem. - Drugi rok choruje, właściwie to nie wiedzą, co jej jest, w brzuchu niedobrze. Nic nie może jeść, już tylko skóra i kości. - Nie potrafią wyleczyć? - Mówili, że operacja konieczna, a teraz jakoś dziwnie się wykręcają - stwierdziła krawcowa, odgryzając nitkę i zabierając się do nawlekania igły. - Serce się kraje, jak słucham jej jęków. Młoda przecie, jeszcze trzydziestki nie ma, całe życie przed nią... - Uniosła nagle głowę, jakby rzuciła bluźnierstwo. - Ucieka z niej to życie - szepnęła, obszywając łatę ciasnym ręcznym ściegiem. - Matka nasza też młodo umarła, Zocha jej nie pamięta, a ja przypominam sobie... też na brzuch... - Wyleczą ją - zapewniałem. - Doktor Zimecki jest podobno bardzo dobrym lekarzem. - Zimecki to nie wiem - powiedziała krawcowa - ale doktor Smuga, ten, gdyby tylko chciał!... - A nie chce? - zapytałem po pauzie szeleszcząc stronicą żurnala, żeby zatuszować nagłą chropawość głosu. Krawcowa wygładziła nogawkę, krytycznie przyjrzała się łacie i zaczęła przyszywać odstający róg. - Byłoby inaczej, gdyby Zocha przedtem leczyła się u niego prywatnie - dodała. - Tak ludzie mówią. Do pracowni krawieckiej weszła kobieta w eleganckim białym płaszczyku i położyła na ladzie coś bardzo kolorowego: - Przyniosłam tę spódnicę, pani Teodozjo. Tylko koniecznie na jutro, bo wieczorem idziemy na przyjęcie. Postara się pani? - Będzie na drugą - obiecała krawcowa - pani sędzina może być spokojna. - Jak siostra się czuje? - zapytała sędzina już od drzwi, z dłonią na klamce. - Ciągle to samo. - Niech ją pani przeniesie do wojewódzkiego szpitala - poradziła sędzina. - Tutaj nawet kataru nie potrafią wyleczyć. - Kataru nigdzie nie potrafią - mruknąłem. Sędzina spojrzała na mnie, jakbym miał ogon, wzruszyła ramionami i wyszła. Krawcowa uśmiechnęła się do mnie leciuteńko, ze smutkiem. - Rad nikt nie szczędzi, ale żeby pomóc... - Rozmawiała pani z doktorem Smugą? - zapytałem. - Nieraz, synku. - Co powiedział? - Chciałam mu nawet... ale nie przyjął. Może dlatego? - Co dlatego? - nie zrozumiałem. - Że za mało - szepnęła krawcowa - dwie pięćsetki tylko... Mógł się obrazić i przez to. Zrobiło mi się gorąco, chciałem zerwać się i wybiec z pracowni. Zapanowałem nad sobą. - Mój ojciec jest też lekarzem - wyjaśniłem krawcowej - znam trochę te sprawy. Lekarz, jak każdy, lubi pieniążki, jeden weźmie, drugi nie weźmie. Ale żeby się mścić na chorym, nonsens! Krawcowa popatrzyła na mnie ze zdziwieniem. - Pewno, że nonsens - powiedziała. - Ja też nie wierzę, tylko ludzie tak gadają. Mścić się jedno, a zrobić więcej, niż się musi, co innego. Może nie mają obowiązku kroić Zochy. Trafiła. Lapidarnie, w sam środek. Zacisnąłem szczęki. - Wie pani co? - odezwałem się - Może jednak warto przewieźć siostrę do województwa. - Pan doktor Smuga odradza. To kawał drogi, a ona słaba, mogłaby nie wytrzymać. Chyba że na własne żądanie, bo on w tej chwili nie widzi potrzeby. Łata była już nałożona, przyszyta starannie w miejscu, które z trudem przetarłem ostrą krawędzią pumeksu. Zapłaciłem krawcowej dwadzieścia złotych, pożegnała mnie smutnym, nieobecnym uśmiechem. Stanęliśmy z Pietruchą na zakręcie: był ostry, samochody musiały tu zwalniać. Najpierw próbowaliśmy zatrzymać fiata, potem dwie syrenki, wołgę i znowu fiata - bez skutku. - Z osobowymi dajmy sobie spokój - powiedział Pietruchą. - Gdybyśmy byli dziewczynami, inna inszość. Chłopaków nie biorą. Fakt. Chłopakom nie jest łatwo na autostopie. Tłumaczył mi to kiedyś pewien właściciel volkswagena, którego próbowałem nakłonić, aby Borzyma i mnie podwiózł kawałek: „Co ja wiem o was? Ręce mam zajęte kierownicą, jeszcze stukniecie czymś. Niedawno taksówkarza zabili dla marnych dwustu złotych. Nie dziwcie się kierowcom osobowych wozów”. Przysiedliśmy w rowie. Pietruchą wyjął z torby bułkę paryską, przełamał, dał mi połowę. Słońce tryskało przez szpary w obłokach cienkimi strumyczkami blasku. Do bułki był kurczak z rosołu, którego odwinąłem z folii. Żułem kurczaka z bułką półleżąc w ciepłej trawie, wystawiałem twarz do promyków, słuchałem sapania Pietruchy, chrzęstu kostek w jego mocnych zębach i było mi dobrze. Czego trzeba człowiekowi, żeby mu było dobrze? Czasem paru drobiazgów, czasem - całego świata nie starczy. W sinawej mgiełce majaczą jakieś kształty, roztapiają się, znikają, gasną. Moje nowe życie jest snem, ojciec, szkoła; snem ciężkim, żylastym ale już koniec - trawa, słońce, Pietruchą, kurczak z bułką, świergolenie ptaszków. Dwa lata do tyłu i jestem znów Krzyś-Szkielet, średniak, ósmy od lewej na apelu wieczornym... Anie! - Teraz posłuchaj - powiedziałem do Pietruchy - kierunek Losie - wo. Tam zatrzymamy się na parę dni. - Po co? - Żeby coś wyjaśnić. - Wyjaśnisz mi, co jest do wyjaśnienia? Leżał na plecach, kwadratowy, małpi, z dobrotliwym uśmiechem. Mój Pietruchą. - Kończy mi się kwarantanna - wyjaśniłem. - Jeśli mam z nim zostać, muszą wiedzieć, co jest grane. Zanim odejdę, też muszę wiedzieć. - Dokąd odejdziesz, jeśli odejdziesz? Pytał leniwie z pogodną sennością. Pełny żołądek ciągnie w sen. - Choćby do szkoły morskiej - odparłem, sam zaskoczony nagle zrodzonym pomysłem. - Przyjmują mój rocznik. - Niezłe - pochwalił Pietruchą. - A jak cię nie przyjmą? - Do zawodówki z internatem. - Malarzem nie chcesz już być? - Będę, tak czy owak. - Więc zaparłeś się, żeby od nich odejść? - Chyba tak. Zresztą on sam będzie chciał mnie się pozbyć, kiedy odkryje, że wiem. - Co wiesz? Uśmiechnąłem się ponuro. Chciałem odpowiedzieć Pietrusze, ale dobiegł nas wyraźny warkot motoru na wysokich obrotach, potem pisk opon wchodzących w zakręt. Moje wyciągnięte błagalnie ramiona musiały rozbawić kierowcę ciężarówki, bo zatrzymał się, wychylił z kabiny, szczerząc zęby: - Uściskać mnie chcesz? - Zgadza się - wyjaśniłem. - Z wdzięczności, że nas pan podwiezie. - Dokąd? - Do Łosiowa - powiedział Pietrucha. - Do Olszówki - kierowca zrobił do nas oko. - A tam znowu wyciągniecie ramionka i powiozą was dalej. Właźcie! Kiedy to mówił, my już wdrapywaliśmy się po szarej budzie do wnętrza pełnego beczek związanych łańcuchami. IV Ciasny rynek z wybrzuszynami kocich łbów. Liszajowate domki naokoło, trochę kwiatów w oknach, muślinowe firanki. Wędliniarnia, obuwie, Lenart - usługi krawieckie, zakład pogrzebowy „Trumny - Wieńce - Wiązanki”, zdun Franciszek Kozioł w podwórzu na prawo, GS, punkt skupu, PSS Społem w Łosiewie. Gospoda „Pod rumakiem” - gdzie rumak? Jest! Szyld nad gospodą: „Rumak Wincenty, naprawa lodówek i telewizorów”... Kioskarka przygląda nam się podejrzliwie: - Kwaśniak? A po co wam? - Potrzebny, ciociu - szczerzy zęby Pietrucha. - To nasz tatuś, tragicznie zawieruszony. - Taki on tatuś, jak ja ciocia - mruczy kioskarka. - Walery? - Walery - przytakuję. - Nie wiem - kioskarka kręci głową, jeszcze bardziej nieufna. - Zapytajcie na milicji. Widać, że nic już nie powie, oczka jak szparki w fałdach tłuszczu, biust jak para arbuzów. Ale do gospody podjeżdża właśnie milicjant na rowerze, więc zostawiam babę. - Was też naciął z tymi obrazkami? - pyta milicjant. - Nie pierwsi, nie ostatni. Idźcie na posterunek i zgłoście dyżurnemu. - My do niego w sprawie osobistej - oponuję. Milicjant pokazuje, jak dojść do firmy Kwaśniaka. Skręcamy w wąską uliczkę jeszcze bardziej garbatą niż rynek, wspinamy się pod górę, mijamy kolorowe ogródki za parkanami, sznury z suszącą się bielizną, staruszki drzemiące w słonecznych okienkach. Biały parterowy dom, ogrodzenie z kutego żelaza, garaż w podwórzu. Nad bramą w złoconych ramkach: „Obrazy, malowidła, kolorowe fotografie” Walery Kwaśniak. - Jak zagaisz? - pyta szeptem Pietrucha. - Żeby nie przegnał... - Nic się nie martw - odmrukuję i naciskam dzwonek. Alejką do domu zbliża się do furtki długonoga dziewczyna w skórzanej spódniczce. Włosy długie, jasne i proste, za ramiona. Ciemne brwi, nos odrobinę zadarty, górna warga jakby ciut przykrótka. Ale ładna dziewczyna, nie można powiedzieć. - Zastaliśmy pana Kwaśniaka? - Z ogłoszenia? - pyta dziewczyna. - Do akwizycji? Ojca nie ma, wróci pojutrze późnym wieczorem. - My nie... - zaczyna Pietrucha i urywa, stęka cichutko, może za mocno mu nadepnąłem na nogę. - Nie szkodzi - podchwytuję - możemy zaczekać. Grunt, że dostaniemy robotę. Dziewczyna przygląda nam się z uwagą poprzez kratownicę furtki. Potem uchyla furtki i wpuszcza nas na podwórze: - Nietutejsi? - Z daleka - odpowiadam. - Chcemy trochę zarobić przez wakacje. - Dużo nie zarobicie - mówi dziewczyna z jakimś gorzkim grymasem. - Zresztą, czyja wiem? Nie moje sprawy. - Jak nie twoje, kiedy to ojciec? - dziwi się Pietrucha. - Nie moje - kręci głową dziewczyna. - Mieszkam z matką w Olsztynie, przyjechałam tylko na parę dni, żeby coś załatwić. - Wyciąga do mnie rękę: - Anna. W głębi podwórza ciągnie się długa drewniana szopa, dobiega stamtąd postukiwanie młotków. - Oprawiają dzieła sztuki - krzywi się ironicznie Anna. - Towar dla frajerów. - Jedni lubią Picassa, drudzy jelenia na rykowisku - szczerzy zęby Pietrucha. - Dogadzać trzeba jednym i drugim. - Ojciec dogadza tym drugim - uśmiecha się Anna. - Żeby jeszcze jelenie... Prowadzi nas w stronę szopy. Zaglądamy przez okno. Dwie kobiety wielkimi nożycami wycinają pokrywki bombonierek. Wedel, Wawel, bukiety kwiatów, widoki Warszawy, Krakowa. Przy sąsiednim stole trzecia kobieta maluje obrazki bezbarwnym lakierem i ustawia na półkach do wyschnięcia. Dalej, w głębi, dwaj stolarze oprawiają i szklą wyschnięte już obrazki. - Nieźle! - cmokam. - Ma łeb twój tata. - Będziecie to sprzedawać po wsiach jako oryginały ręcznej roboty - mówi Anna. - Po dwieście złotych za sztukę. Dalej nieźle? Mrugamy do siebie z Pietrucha. - Nie zamykają za takie rzeczy? - pytam. - Ojciec ma uprawnienia rzemieślnicze. Tak to ustawił, że wszystko jest legalne, przynajmniej do czasu. - Coś mi się widzi, Anna, że nie przepadasz za tatusiem - mówi Pietrucha. - Po prawdzie... - Nie twój interes - osadzam go. - Racja - przyznaje spokojnie Anna. - On sobie, my z matką sobie. Dawniej spędzałam z nim wakacje, ale niedobrze było, więc przestałam. Teraz matka posłała mnie po pieniądze; od roku nie płaci alimentów, a żyje, widzicie, jak - obwiodła ramieniem duży elegancki dom z marmurową elewacją, tarasem w kwiatach. - Dał forsę? - pyta Pietrucha. - Da. - Twarda jesteś - uśmiecham się. - Po tatusiu - odpowiada Anna. - Mama o nic nie potrafi się upomnieć, każdemu zejdzie z drogi. Życie? Tacy tylko obrywają po łbie. Ja o swoje potrafię zawalczyć. Ojciec wie. Pojechał do klientów zebrać pieniądze, zapłaci nam wszystko, co do grosika. Choćby Melania nie wiem jaki krzyk podniosła. - Anna mruga do nas. - Jego druga żona, skąpiradło dzikie... - Twarda jesteś - powtarzam. - A teraz rusz mózgownicą. Czy kiedykolwiek słyszałaś od ojca nazwisko Smuga? - Kto to ma być? - pyta Anna. - Przyjaciel twojego z dawnych lat. A może wróg, nie wiem. Rafał Smuga, lekarz. - Kiedy? O co tobie chodzi? - Anna przygląda mi się przechylając głowę. - Zadanie wakacyjne z polaka - uśmiecham się do niej. - Opisać ciekawą postać z naszego życia, zebrać o niej dane, zrobić wywiad. Wybraliśmy doktora Smugę, jest u nas popularny. Pochodzi z Łosiewa, więc przyjechaliśmy tu... - Kręcisz - przerywa mi Anna, przechylając jeszcze bardziej głowę i mrużąc oczy. - Po co kłamałeś, że z ogłoszenia? - To też - przychodzi mi w sukurs Pietrucha. - Nie może być jedno z drugim? - A skąd wiecie, że ten Smuga przyjaźnił się z moim ojcem? - Wiemy, że się znali - mówię - pan Smuga wymienił nazwisko. Z przyjaźnią trochę posunąłem, rozumiesz. - Ciekawe zadania dają wam z polaka - mówi wolno Anna, nie przestając wpatrywać się we mnie badawczo. - U nas nic nie zadają na wakacje. - Dobrze takim - wzdycha zawistnie Pietrucha. - To jak? Słyszałaś w domu o Smudze? - Nigdy - kręci głową Anna. Portier pije małymi łyczkami słomkową herbatkę i uśmiecha się do nas, szczerząc spróchniałe resztki zębów. Oczy ma blade, dalekie, ze śladami błękitu. - Ja w tym szpitalu od samego początku - mówi śpiewnie, mięciutko. - My aż spod Lwowa zjechali, zaraz jak się wojna skończyła. Szpital był wtedy w starym budynku, maluśki, na czterdzieści łóżek. Ani sprzętu, ani ludzi, jeden doktor na caluśki powiat, to sobie możecie wyobrazić, chłopcy. Szpital, ambulatorium, pogotowie, wszystko jeden człowiek. - Jak się nazywał ten doktor? - pyta Pietrucha. - Pamięta pan? - Musowo, że pamiętam, doktor Rafał Smuga, jak nie pamiętać chłopaki. Pracowity był człowiek, ale trudny. Nie widziałem, żeby się kiedy do kogo uśmiechnął albo odezwał po ludzku. Te trzy pielęgniarki to jak cytryny wyciskał, prawdziwe święte, że wytrzymywały. Nieraz nie spały po trzy noce z rzędu, jak był pożar w Zakładach albo jak dzieciakom wybuchł niewypał na podwórku szkolnym... - portier przerywa, dopija herbatkę. - Forsa to mu leciała drzwiami i oknami. - Smudze? - upewnia się Pietrucha, chcąc sprawdzić, czy portier nie zgubił wątku. - Ta jemu - kiwa głową portier. - Chorzy z całej okolicy w dzień i w noc zjeżdżali, co przysnął, to zaraz ktoś nowy. W ogóle do domu nie chodził, mieszkał w szpitalu. A prawie każdy forsę mu wtykał, ludzie jeszcze nie przywykli, że im się pomoc lekarska za darmo należy. - Brał? - pytam. - A jak? - śmieje się cicho portier. - Raz mu sprzątałem gabinet, niechcący zajrzałem do biurka... Matko droga! Banknotów jak puchu w pierzynie, przemieszane byle jak, nie zliczyć! Pazerny, musi, był na forsę pan Smuga. Wymieniamy z Pietrucha ukradkowe, znaczące spojrzenia. No cóż, niewiele pan Smuga się zmienił od tamtego czasu. - A serca dla ludzi nie miał - ciągnie w zamyśleniu portier i przymyka oczy, oddalając się w przeszłość. - Choćby sprawa z Weremiukiem. Nigdy nie zapomnę tego szaleńca... Gabinet lekarski doktora Smugi, bezosobowe białe pomieszczenie ze skórzaną kozetką przykrytą prześcieradłem. Na tej kozetce Smuga ucina pięciominutowe drzemki, często nie ma nawet czasu, aby doskoczyć do niej, więc śpi w fotelu - między jednym a drugim wezwaniem, obchodem, zabiegiem. Rozbiera się tylko do mycia i portier Kapusto odnotowuje w pamięci, że skórę ma doktor szarą, wiotką, obciągającą luźno żebra: jada także doskokami, po kęsie, przeżuwając w biegu. Tylko kawy pija strasznie dużo, pielęgniarka Eulalia parzy po dwa, trzy dzbanki na dobę czarnej, gęstej smoły. Pacjenci. Zawsze pełna poczekalnia. Furmanki z ciężej chorymi czekają na dziedzińcu, łóżka stoją ciasno obok siebie nawet na korytarzu szpitalnym. Kierowca karetki, pan Żuk, musiał nauczyć się odbierania porodów, bo doktor Smuga nie może być równocześnie w trzech miejscach. W dwóch podobno może... Ludzie cisną się do portiera, wtykają wymięte banknoty: „Panie naczelniku, pan się wstawi u dochtora, żeby do mojej... on już prawie nie dycha... dzieciaka wzdęło całego... a do krowy pan doktór by nie mógł?...” Weremiuk Antoni, lat sześćdziesiąt, rolnik. Twarz chytra, błagalna: - Pan doktor spojrzy, do kości przegniło. Chodzić nie mogę. Pan doktor skieruje na komisję inwalidzką. - Macie syna? - Jedynaka... - Do wojska chcą go wziąć? - Pan doktor widzi, jaka noga, należy mi się inwalidztwo. - Wyleczymy nogę. - Nie da rady, panie doktorze. - Wasz syn nie jest lepszy od innych. Ani gorszy. W wojsku mu krzywdy nie zrobią. - Jedyny nasz żywiciel, nie można go do wojska! Przez wojnę ocalał, żeby od bandyckiej kuli?! Ja inwalida!... - Wyleczymy was, Weremiuk! - Nigdy. I wybiega utykając, z odwiniętym bandażem, pielęgniarka siłą wciąga go do zabiegówki, portier Kapusto przytrzymuje, jodyna, opatrunek. Weremiuk płacze bezgłośnie, ale nie z bólu, z gniewu: - Swołocz ten wasz doktor, a nie człowiek, serca nie ma! Portier przerywa, zapala fajkę, ugniata tytoń ciemnobrunatnym kciukiem. Pierwszy kłąb dymu płynie wolno pod sufit portierni, oplatając żarówkę niebieskawą siecią. - No i co? - pytam. - Smuga mógł przewidzieć - mruczy Kapusto - znał chłopów, wiedział, na co ich stać... Po dwóch dniach przywieźli Weremiuka całkiem bez nogi. Twierdził, że wypadek w młockarni, nawet świadkowie znaleźli się. No i dostał inwalidztwo, syna nie wzięli do wojska. - Co ma do tego doktor Smuga? - rzuca Pietrucha w przestrzeń. - Wykonywał obowiązki. - Niby tak - zgadza się portier, cmokając faję. - Wedle przepisów miał rację, ale według ludzkiego sumienia całkiem inna rzecz. Przecie wiedział, że Weremiuk zrobi sobie krzywdę. To były trudne czasy, chłopaki, ciężki wybór miał człowiek. Wy z Cieślakową pogadajcie, niech wam opowie, jak jej Smuga córkę odebrał. Gospodarz nie chce pieniędzy, sprawdza tylko nasze legitymacje szkolne i zgadza się, abyśmy nocowali w stodole. Nawet przynosi nam jakieś derki do przykrycia, bo noce bywają tu chłodne, a w stodole przewiew. - Pan dawno w tych stronach? - pytam. - Od czterdziestego szóstego - odpowiada gospodarz. - Tylko żeby mi tytoniu w stodole nie palić! - My niepalący - zapewnia Pietrucha - nawet zapałek nie mamy. Znał pan doktora Smugę? - A niech go pioruny! - gospodarz spluwa. - Póki nie ruszał mojej, to jeszcze żyła, może by żyła do dziś, jakby jej nie rozkroił. Mówili my, żeby nie kroić, ja, szwagier, teściowa, a Smuga jakoweś zdjęcia jej pokazał, analizy przetłumaczył i podpisała zgodę na operację. - Co jej było? - pyta Pietrucha. - Nam powiedzieli, że rak. - Na raka nie ma przecież ratunku - mówię do gospodarza. - Austriackie gadanie... - mruczy gospodarz. - Gdyby jej nie ciął, pewnie by żyła do dziś. Przez te bóle my Anielkę do szpitala, cierpiała strasznie, ale żeby kroić zaraz... Po co namawiał? Oni się uczą na ludziach, eksperymenty robią. - Eee... - kręci głową Pietrucha. - Po co tak namawiał, jeśli nie miał w tym interesu? - pyta gospodarz. - Tłumaczył jej i tłumaczył, aż się zgodziła w końcu. A wy czemu pytacie o Smugę. Pietrucha bąka coś niewyraźnie. Bierzemy derki, dziękujemy gospodarzowi i układamy się na pachnącym gorzkawo, szeleszczącym, ciepłym sianie. Przez szpary w powale mruga żółtawy miesiączek, świerszczyki skwierczą, gdzieś w oddali zanosi się żabie trio. - Nie przepadają tu ludzie za twoim starym - odzywa się półgłosem Pietrucha. - U nas lepiej się o nim mówi. - Myślisz, że nie powinien był namawiać tej jego Anieli na operację? - pytam. - Jeśli wiedział, że rak... - Oni się uczą na ludziach, eksperymenty robią - naśladuje Pietrucha głos gospodarza. - Może i jest w tym coś, nie uważasz? Ale z drugiej znowu strony... Jeżeli lekarzowi widzi się choćby cień szansy na ocalenie pacjenta, to chyba ma obowiązek agitować. - Nie wiem - mruczę - gwarancji przecież dać nie może. Pewnie jednak obiecał Anieli życie, a ona umarła... Dla niego przypadek, jeden z setki przypadków, słyszałeś, miał tu roboty do licha i trochę. Pełne biurko forsy! - uśmiecham się krzywo. - Za frajer nie harował. Może ten Weremiuk po prostu był głupi, nie tak się zabrał do pana doktora... - Przestań! - rzuca ostro Pietrucha, aż mnie dziwi jego ton. - Za mało wiesz, póki co. Noc faktycznie jest chłodna, zakopujemy się w siano i usypiamy, ukołysani cierpkim aromatem polnych traw. Cieślakowa przechyla się przez bufet, niemal ładując brodę w bigos, który podała mi przed chwilą: - Do referatu o doktorze Smudze? Nic! - Podobno mu wiele pani zawdzięcza - prowokuję. W gospodzie „Pod rumakiem” jest prawie pusto, godziny przedpołudniowe nie sprzyjają frekwencji: już nie śniadanie, jeszcze nie obiad, na piwko tym bardziej za wcześnie. Tylko w rogu kołyszą się nad stołem dwaj zawiani faceci w garniturach i pod krawatami, obok krzeseł wypchane teczki - urzędnicy załatwiają interes. - ...dwie tony cementu, to ja ci wołowe... - ...ty mi tę cielęcinę, to my wam na czwarty kwartał... No to, Kazik! - Abyśmy! Cieślakowa wykrzywia pulchne wargi w ironicznym, gorzkim uśmiechu. Cała jest pulchna, różowiutka, pachnąca kapustą i piwkiem. Odwraca się ode mnie, bierze ścierkę i zaczyna przecierać kufle. - Nie jestem pamiętliwa - mówi nie patrząc w moją stronę - co się stało, już się nie odstanie... Owszem zawdzięczam mu... Życie, można powiedzieć, tylko ja bym mu to życie w gardło wtedy wepchnęła... Może i dziś jeszcze, gdybym była pamiętliwa... Wiem już, powie mi wszystko, wzbrania się, ale chce powiedzieć, być może całe lata czekała, żeby ją ktoś o to zapytał. Pietrucha odsuwa się od nas. Ma wyczucie: Cieślakowa powie jednemu, ale nie dwom, tylko w cztery oczy, bez świadków. Mówi do kufli półgłosem, tak jednak, abym słyszał każde słowo. Pracowała wtedy jako kucharka w stołówce PGR-u, mieszkała z Kaśką w małym pokoiczku nad kuchnią, mąż niemąż, jakieś lewe kombinacje, podejrzane sprawy. Dobrze im było we dwie. Kasia szykowała się do pierwszej klasy, Cieślakowa szyła jej właśnie białą świąteczną sukienkę, kiedy ten krwotok - cała sukienka w ciemnej czerwieni. Gruźlica, stwierdził doktor Smuga. Konieczny szpital, samopoczucie miała dobre, dolegliwości w piersiach jakby ustąpiły. Tęskniła do małej, którą przygarnęli sąsiedzi. - Nie trzeba mi szpitala - powiedziała. - Dobrze się czuję. Chcę do domu. - Kobieto! Wiesz, co to gruźlica?! - Eee... W domu też mogę łykać te pastylki. Muszę wracać do kuchni, robotnicy głodni chodzą, kierownikowa o gotowaniu pojęcia nie ma. - Nie wrócisz do kuchni - zdecydował Smuga. - Zaraziłabyś cały PGR. - Jak dotąd nie zaraziłam, to już nie zarażę - zaśmiała się Cieślakowa, ale Smuga śmiechu nie podjął, zmarszczył się, krótko pokręcił głową: - Nie. Szpital, potem sanatorium. - A Kaśka?! - Dziecko nie może być z tobą. - Co pan, wariat, panie doktorze? Z dzieckiem bym się rozstała?! - Dziewczynka jest zdrowa. - No właśnie! Znaczy, że odporna na moją chorobę, nic jej nie będzie. - Dziecko nie może być z tobą. Koniec dyskusji. - Doktorze!... Zgarnęła wszystkie swoje oszczędności, kopertę niby przypadkiem zostawiła na biurku w gabinecie, bo gadali, że czuły na forsę. Nie zwrócił, więc niby przyjął, choć potem siostra Eulalia tłumaczyła Cieślakowej, że mógł nie zauważyć nawet, wielu pacjentów zostawiało pieniądze w kopertach i luzem, hurtem wpychał to później do szuflady. Przymusowe leczenie. Szpital, sanatoria... - A Kaśka? - pytam cicho. - Ojciec ją zabrał. Wywiózł gdzieś za granicę. Już nigdy nie zobaczyłam mojego dziecka, nie wiem, gdzie jest. Ostatni kufel lśni po przetarciu jak lusterko w słońcu. Cieślakowa odkłada szmatę i patrzy tępo gdzieś nad moją głową. - Uważa pani, że doktor Smuga mógł postąpić inaczej? - pytam. - Hitlerowcy też zabierali dzieci rodzicom!... - syczy Cieślakowa. - Ależ on ratował panią! - nie wytrzymuję. - Ratował pani córeczkę! - Oddałam mu wszystkie oszczędności... - szepcze Cieślakowa kiwając głową jak zmęczony koń. - Mógł jakoś inaczej... - Mógł - zgadzam się po pauzie. - Była pani dorosła i dziecko należało do pani. Gdyby spojrzał trochę przez palce... gdyby zechciał... - Właśnie. Innym szedł na rękę. Przecież wiem. Tutaj nic nie da się ukryć, każdy zna każdego. Komendantowi milicji wszystko załatwił, jak trzeba. - Co za sprawa? - pytam. Cieślakowa uśmiecha się gniewnie: - Pogadaj z nim, może ci powie. Teraz już emeryt, Duduła Franciszek, mieszka o tam, za rogiem, na pięterku. Dwa bigosy, szesnaście osiemdziesiąt. Płacę, Cieślakowa skrupulatnie odmierza mi resztę z dwudziestu złotych. Mrugam na Pietruchę. Po co ci ten gips? - pyta Pietrucha, siedząc obok mnie na kostropatej ławce nie opodal przystanku PKS. - Chcesz pogadać z Kwaśniakiem, to mogę jeszcze zrozumieć. Ale portier, Cieślakowa, teraz jeszcze ten dziadzio emeryt, po jakie licho, Krzyś? - Sam nie wiem - uśmiecham się. - Jasna sprawa - podsumowuje Pietrucha. - Ludzie go nie kochali, ale był w porządku. Czego chcesz jeszcze? - Sam nie wiem - powtarzam. - To spływajmy stąd. Jedźmy do dziadków, czekają. Na wsi jest życie, a tutaj smród. Jedziemy? - Obiecałeś mi pomóc - przypominam. - Sprawa wcale nie jest jasna. Pietrucha mamrocze coś niechętnie, przeczesuje paluchami skudlone włosy, wywleka z gęstwiny kilka włókien zeschłej trawy: wspomnienie z noclegu w stodole. - Czego ty szukasz? - pyta po pauzie. - Przeciw niemu czy za nim? Ja także wyciągam z włosów parę źdźbeł siana, nawijam je na wskazujący palec. Źdźbła są ostre, nacinają skórę. - Szukam prawdy - odpowiadam z uśmieszkiem. - To wiem - zgadza się Pietrucha. - Ale jakiej? Za nim czy przeciw? Nie rozumie mojego nagłego rozbawienia, cichutkiego chichotu. Klepię Pietruchę po plecach i mrugam do niego, a on kreśli sobie kółeczko na czole. Wtedy właśnie dostrzegam, że ktoś mi się z boku przygląda, odwracam wolno głowę... - Cyganicha?! Co ty robisz tutaj? - Jestem u ciotki, przecież mówiłam ci, że do niej jadę. A ty? Witamy się, przedstawiam Oldze Pietruchę. Mój przyjaciel, jak zwykle, nie robi w pierwszej chwili dobrego wrażenia, Olga najeża się, szybko cofa rękę. - Przejazdem na autostopie - wyjaśniam. - Zatrzymaliśmy się na dzień, żeby zwiedzić katedrę i ruiny zamku. Pietrucha pasjonuje się historią sztuki, ma fioła na punkcie starych ruin. Pietrucha syczy coś, patrzy na mnie z gniewnym zdumieniem, ale w Oldze jakby topnieje nieufność. - Jaka tam katedra - mówi do Pietruchy - zwykły kościół. Ale ładny w środku, warto zobaczyć. A ruiny, chyba nic ciekawego. - Zależy... - bąka niewyraźnie Pietrucha, godząc się na rolę znawcy. - Twoja ciotka dawno tu mieszka? - zwracam się do Cyganichy. - Bardzo dawno. Zakładała tutaj szkołę zaraz po wojnie, jest nauczycielką. - Cyganicha przygląda nam się, nie wyglądamy świeżo. - Może wstąpicie? Obmyjecie się, odpoczniecie trochę. Mówi to bez nalegania, przez grzeczność raczej, ale ja ubiegam przeczący gest Pietruchy i przyjmuję zaproszenie: - Ciotka nie będzie miała nic przeciwko temu? Cyganicha zapewnia, że nie, więc fajno, wpadniemy za jakąś godzinkę, to ten szary dwupiętrowy dom na rogu, widać stąd, mieszkania cztery, na pierwszym piętrze. - Co za jedna? - pyta Pietrucha, gdy Olga, okręcając siatkę wokół ręki, znika w sklepie spożywczym. - Trochę dziwaczka - uśmiecham się - jedziemy w klasie na tym samym wózku. I ją, i mnie na dystans. Pietrucha milczy, w zadumie żuje dolną wargę. Wygląda jak cenny szympans. - Jak to właściwie jest? - pyta po pauzie. - Ty nie chcesz z nimi, czy oni z tobą? - Wzajemnie - odpowiadam. - A bo co? - Głupia sprawa - odzywa się Pietrucha po kolejnej pauzie. - Przecież żyjesz z nimi po sześć godzin dziennie... - Już nie. Zapomniałeś, że powtarzam rok? Pietrucha posępnie kręci głową. - Ci będą tacy sami, Krzysiek. Uparłeś się... - Zejdź ze mnie - rzucam. - W Raju lubili cię - mówi wolno Pietrucha. - Ty się dajesz lubić, jeżeli zechcesz, Krzysiek. - Co jeszcze? - pytam drwiąco. - Nadymasz się przed nimi, żeś inny. Chojraka odstawiasz. Udajesz, żeś lepszy, bo pewnie czujesz się gorszy. Dlaczego? Mam ochotę grzmotnąć go w małpi pysk. Gorąco uderza do twarzy, kłopot z oddechem. Odczekać. Pogwizduję przez zęby, poprawiam sznurowadło, przeciągam się. - Nie rozumiem - mruczę - że co? - Jak się dobrze przypatrzeć, to oni i my jesteśmy tacy sami - stwierdza z namysłem Pietrucha. - Różnica w detalach. Ty sobie powiedz, żeś ani lepszy, ani gorszy od nich, i przestań rogi wystawiać. Zobaczysz... - Co zobaczę... - Da się żyć, Krzysiek. - Mam wybrać między nimi i wami? - pytam się z krzywym uśmieszkiem. - Jak to sobie przepowiesz, że nie ma różnicy, to nie trzeba będzie wybierać - mówi wolniutko Pietrucha. - Normalnie. W Raju też nie ze wszystkimi się kochałeś - pamiętasz Jarząbka choćby? Tu tak samo. - Cholernie jesteś mądry, Pietrucha - wykrzywiam się kpiąco. - Tylko powiedz mi po co, bo nie wiem. No? - Świata na pół nie przetniesz. Ani na Księżyc się nie przeniesiesz, bo tam powietrza nie ma. - Wszystko? - Jeszcze ta Kryśka, pędzisz precz dziewczynę, a ona się w tobie kocha. - Tutaj się mylisz - protestuję. - Nie wiem, co jest grane, ale uczucie odpada. - Skąd wiesz? Skąd wiem? Nie umiem tego wytłumaczyć przyjacielowi, ale wiem na pewno, że Krystyna nie kocha się we mnie. Po prostu człowiek wyczuwa uczucia w drugim człowieku. Można udawać sympatię, niechęć, życzliwość, ale nie można z dobrym skutkiem udawać miłości, bo zaraz wylezie fałsz. Ludzie mają do tego szczególne rezonatory, nadczułe odbiorniki, zwane intuicją. - Po prostu wiem - stwierdzam. - Nalewać z pustego można, ale nie można się napić. - Przecież ona leci na ciebie. Czemu? - Coś ci powiem, Pietrucha - kładę przyjacielowi rękę na ramieniu. - Jeśli nam się zdaje, że rozumiemy dziewczyny, to się cholernie mylimy. One inaczej myślą i inaczej czują, a my osądzamy je według siebie. Pietrucha ssie dolną wargę. Czoło ma sfałdowane od namysłu. Do przystanku podjeżdża autobus, wysypują się z niego kobiety z tobołami, mężczyźni w gabardynowych długich płaszczach, kaszkietach, wysokich butach, kilku żołnierzy z dziewczynami. A słońce praży, gorąco. Ciotka Olgi jest chuda, leciuteńka jak polny ptaszek. Do tego ptasioszary pulower, ciemna spódnica, srebrnoszare włosy ułożone w fale. - Wchodźcie, wchodźcie - zachęca - Oleńka uprzedziła, że będziemy miały gości. Obaj chodzicie z nią do jednej klasy? - Tylko on - wskazuje na mnie Pietrucha. - Jak ładnie tutaj? Cepelia. Ale nie udawana, ze sklepu - naturalna, prościutka. Wycinanki na ścianach, parę obrazków na szkle, polne kwiaty w siwo-szach. Lniana serweta na stole z białych nie malowanych desek, takie same zydelki, tapczan przykryty kudłatym brązowym futrzakiem. Ciotka zaprasza nas do stołu, kroi placek ze śliwkami, Olga serwuje herbatę w kamionkowym czajniku. - Podobno macie świetną klasę - mówi ciotka, nakładając na talerzyki kawałki placka - zgrany kolektyw, Ola nie może się nachwalić. Patrzę ze zdumieniem na Cyganichę, ale widzę tylko jej plecy. - Yhm... - mruczę, napychając usta plackiem. - Sama jestem nauczycielką i rozumiem, jak wiele to znaczy - ciągnie ciotka. - Zwłaszcza, jeżeli ma się w domu... - urywa, szuka słów. - Jeżeli atmosfera domowa nie jest najlepsza, rekompensaty szuka się w szkole, wśród kolegów. - Ciociu! - prosząco ostrzegawczym tonem syczy Cyganicha. Ciotka uśmiecha się, głaszcze ją po grubym smolistym warkoczu, po karku i plecach. - Dlaczego o tym nie mówić? - uśmiecha się. - Naprawdę dobrych i zgranych kolektywów szkolnych jest bardzo niewiele. Uczniowie przychodzą, odsiadują jak w poczekalni dworcowej, i do domu. Albo kłótnie, swary, zawiści, złośliwości. Jeżeli dostaję taką klasę, próbuję uświadomić uczniom, jak wiele tracą przez brak dobrej woli. Po prostu nikt nie czuje się dobrze, a przecież każdy by chciał. - U nas wiara to rozumie - mówi Pietrucha. - Kto próbuje podskoczyć, tego za uszy i w dół - wyszczerza zęby. - W Raju, proszę pani, nie da rady inaczej. - Gdzie?... - nie rozumie ciotka. - Jestem z domu dziecka - wyjaśnia Pietrucha. - Nazywamy go Rajem. Ciotka Olgi chce coś powiedzieć, ale milczy, cmoka tylko i nalewa nam herbatę do filiżanek, dokłada świeże porcje placka. - Bardzo się cieszę, że Oleńka jest lubiana w klasie - stwierdza po chwili. - Zresztą nic dziwnego, zawsze była uczynna, koleżeńska, z poczuciem humoru. Uczyłam ją w szkole podstawowej, więc wiem. Tylko czasem zanadto rozfiglowana... - ciotka uśmiecha się. - Pamiętasz, jak nastraszyłaś Józka Szyra? - Ciocia da spokój... - mruczy ponuro Cyganicha z oczami wbitymi w filiżankę, brwiami ściągniętymi u nasady nosa. - Proszę!... Ciotka wyczuwa w jej tonie coś szczególnego, bo zerka na siostrzenicę ze zdziwieniem i zmienia temat, zaczyna opowiadać o Łosie-wie, które odżyło w ostatnich latach dzięki wybudowanym w pobliżu zakładom radiotechnicznym, gdzie znalazło zatrudnienie wielu miejscowych. - Widzieliście to nowe osiedle za rzeką? Czteropiętrowe bloki z wielkimi balkonami, prawie tarasy, a w dole lipy, sosny, brzezina. Tak budowano, żeby nie zniszczyć drzew, i udało się. Ludzie mieszkają w parku. - Ale samo miasto jest zaniedbane - wtrącam. - Racja - przyznaje ciotka Olgi. - Wielu domów nie opłaca się remontować, zgniłe rudery. Za kilka lat prawie całe Łosiewo przeniesie się do nowych dzielnic po drugiej stronie Rudawki. Rudery wyburzy się. - Trochę szkoda - mówię. - Te domki wokół rynku mają styl, jakąś bajkową atmosferę. Narysowałem kilka. - Smuga ma uzdolnienia plastyczne - wyjaśnia Cyganicha. - Wygrał wojewódzki konkurs rysunku amatorskiego. - Eee... - czuję, że mi uszy czerwienieją. - Smuga? - ciotka Olgi spogląda ha mnie z zaciekawieniem. - Macie może w rodzinie lekarza? W Łosiewie mieszkał kiedyś doktor Rafał Smuga, znałam go blisko. - Krzysiek jest jego synem - mówi Olga. - Przybranym synem - koryguję. Ciotka milczy kilka długich chwil, przeżuwając wolniutko kęs placka. Mruży oczy, jakby patrzyła bardzo daleko. - Nazywasz go ojcem? - pyta. - Tak - odpowiadam po pauzie. - Jak mu się powodzi? - Doskonale. Dyrektor szpitala, członek władz miejskich. - Oczywiście... - w zadumie kiwa głową ciotka Olgi. - Czas modeluje ludzi, czas ich zmienia... Uśmiecha się do pacjentów? Dziwne pytanie. - Każdy lekarz uśmiecha się - mówię. - Podobno zawodowy obowiązek. Ciotka popija herbatę, wyciera wargi kolorową papierową serwetką. - Sama się dziwię, że tak to dokładnie pamiętam - zaczyna półgłosem. - Dostałam wysokiej gorączki, ledwo dowlokłam się do szpitala, w poczekalni straciłam przytomność. Miałam straszny ból brzucha. Doktor Smuga przyszedł dopiero po godzinie. Zaczął mnie badać, ugniatać brzuch. - Ostrożnie - krzyknęłam - boli! - Wytrzyma pani - odwarknął - tutaj boli każdego. Położyć się na lewy bok! - Nie można trochę uprzejmiej? - zapytałam. - Uprzejmości w Wersalu, tutaj jest Łosiewo. Tu boli? - Aaa!... - wrzasnęłam. - A niech to jasny gwint! - rzucił wściekle. - Jeszcze jedna do golenia. Zapytałam, co to ma znaczyć, nie byłam przyzwyczajona do takiego traktowania. Wyjaśnił oschle, że mam ostre zapalenie wyrostka robaczkowego i muszę być natychmiast operowana, a on wykonał już dzisiaj pięć zabiegów i po prostu ma dość. - W porządku - powiedziałam - niech mnie pan odeśle do województwa. - Uczyć może pani u siebie w szkole - rzucił. - Tutaj ja decyduję. Pielęgniarka przyniosła mu termos z kawą, wypił duszkiem dwie filiżanki i kazał przygotować mnie do zabiegu. Ciotka urywa, kruszy kawalątko placka na drobniutkie ziarenka, które sypią się strumyczkiem na obrus. - Operacja udała się. Zaraz po mnie operował pijaka, któremu w bójce siekierą odrąbano rękę. Uratował ją. Potem był jeszcze jeden zabieg i wyjazd karetką do ciężko chorej. Wrócił nad ranem, poczekalnia w przychodni była już pełna... Wiem to od siostry Eulalii, opowiedziała mi nazajutrz, kiedy spytałam o maniery doktora. I jak tu się uśmiechać, powiedziała. Kto inny na jego miejscu rzuciłby w diabły to piekło i wiał, gdzie pieprz rośnie. Co miesiąc przysięgają mu w województwie, że przyślą natychmiast lekarza do pomocy. Już drugi rok przysięgają, po prostu nikt nie chce tu tyrać. Przyjechało kilku lekarzy i każdy uciekł najdalej po tygodniu. Ubogi powiat, harówka potworna, komu by się chciało? Więc rozumie pani... A dlaczego Smuga nie ucieknie? spytałam. Pamiętam, że siostra wzruszyła tylko ramionami, widocznie sama nieraz się nad tym zastanawiała i nie umiała znaleźć odpowiedzi. - Znowu pauza, chwila zadumy. - W rok po przyjeździe do Łosiewa przeżył osobistą tragedię... Głośno było o tym, ludzie kochają plotkować. W mig rozniosło się, że do doktora Smugi przyjechała z Gdańska narzeczona, świeżo upieczona lekarka, piękna podobno. On też był przystojny... - Ciotka Olgi uśmiecha się. - Smukły, śniady, wysoki, lwia grzywa nad wysokim czołem. Ciekawe jak teraz wygląda, po dwudziestu przeszło latach? - Przytył - mówię z uśmieszkiem. - Brzuszek rośnie, a włosów nie za wiele. Ciotka przygląda mi się z dezaprobatą, jakbym powiedział coś niestosowanego. Potem zaczyna opowiadać. Szkicuje duszny lipcowy dzień, kłęby kurzu nad rynkiem, kasztanową alejkę pełną staruszków i zakochanych. Niedzielne popołudnie, z głośnika melodia „Powoli człapał konik skrajem szosy...”, ciotka prowadzi grupę uczniów z wycieczki do zamkowych ruin. W alei mijają doktora Smugę, idącego pod rękę z wielkooką blondynką w kraciastym podróżnym kostiumie. Niby spacer, ale napięte twarze obojga zdradzają podniecenie. Smuga szepcze coś do ucha blondynce, ta przytakuje niechętnie wolnymi ruchami głowy. Wszyscy patrzą na nich: Smuga spaceruje! Z kobietą! Pod rękę! Doktor z damą na spacerze, o rety! I nagle ryk syreny. Karetka wjeżdża na chodnik, rozpędza sygnałem spacerowiczów i wpada w aleję, zagradzając drogę doktorowi. - Wypadek w tartaku! Dwóch ciężko rannych, prędzej, panie doktorze! Smuga wskakuje do auta, prawie w biegu, blondynka zostaje w alei sama. Rozgląda się bezradnie. A ludzie mrugają do siebie, uśmiechają się krzywo: „Tak tu jest, ślicznotko, doktorowi spacerki nie przysługują, co, może ci się nie podoba? Wystroiła się lala jak na pokaz mody...” Siostra Eulalia opowiedziała dalszy ciąg. Skąd znowu, nie podsłuchiwała, ale nocą głos niesie po szpitalu, nawet szepty słychać. - To nie jest miejsce do życia, Rafale. Spójrz, jak ty wyglądasz! Sczerniałeś, schudłeś. Takiej orki nawet wół nie wytrzyma. Jedziemy. - Dokąd? - Dostałam etat w klinice. Pobierzemy się i ty także dostaniesz, wuj załatwi wszystko. - Przyrzekłaś, że po dyplomie przyjedziesz tutaj. - Przyjechałam. I widzę, że trzeba stąd wiać. - A ci ludzie? - Powiatu nie zostawią bez lekarza. Widzą, że się godzisz, więc każą ci orać samemu. Jeśli postawisz sprawę ostro, znajdą kogoś na twoje miejsce. Dwa lata katorgi wystarczą... - Nie. - Co nie? - Zostań ze mną. Obiecałaś. - Czyś ty oszalał? Dlaczego?! Nie mam ochoty być męczennicą. Dwoje lekarzy na cały powiat, przecież to szaleństwo! - Dotychczas był jeden lekarz. - Dosyć, Rafał. Jutro jedziemy do województwa i załatwiamy formalności. Uzasadnienie: małżeństwo. Muszą cię zwolnić. - Zostaję tutaj, Ewo. - Rafał!... - Zostaję tutaj. - Bohater zafajdany! Idiota! I dla kogo ty się chcesz poświęcić?! Myślisz, że ktoś ci podziękuje? Widzę, jak na ciebie patrzą, każdy z pretensjami, żebyś żyły wypruł, nie dasz rady. Dopiero kiedy rzucisz to przeklęte miejsce i nikt nie zechce go zająć, w województwie zrozumieją, że muszą tu posłać co najmniej czterech lekarzy. No więc? - Zostaję tutaj. - Nie kochasz mnie? - To ty mnie nie kochasz, Ewo. Nic nie rozumiesz. - Dość. Odprowadź mnie na stację. Nie odprowadził jednak, karetka przywiozła kobietę z krwotokiem, a ją odwiozła na stację, do ostatniego pociągu. Nie pokazała się więcej w Łosiewie. I listu nie było: korespondencja Smugi szła na adres szpitala, ona, Eulalia, sortuje listy, zobaczyłaby. Przez dwa miesiące ze szczególną uwagą studiowała koperty, bo żal jej było doktora, który sczerniał i schudł jeszcze bardziej, zostały mu tylko olbrzymie, ciemne, gorejące oczy. Ciotka Olga kończy opowieść, glos jej cichnie, aż zupełnie wygasa. Nie widzi nas. Zgarnia ze spodka okruszyny i ugniata je w kulkę. Taka podróż w przeszłość jest chyba frapująca dla starszej samotnej pani. Może i ona kochała się w ojcu? Do licha... nie gra mi tu coś. Co ma wspólnego mój ojciec z ponurym fanatykiem o płonących oczach?... Olga wychodzi razem z nami, idziemy w milczeniu kasztanową alejką, którą niegdyś szedł mój ojciec w towarzystwie złotowłosej narzeczonej. Jakbym słyszał wycie karetki jadącej przez chodnik... - Ciekawy ten twój ojciec - odzywa się Olga. - Niezwykły człowiek. Tobie dobrze, Krzysztof. Patrzę na nią spode łba, ironicznie: - Nie wiedziałem, że mamy taką cudowną klasę. Olga czerwieni się, nie odpowiada. - Głupi jesteś - słyszę nagle z boku głos Pietruchy. Pewnie, że głupi. Coraz głupszy. Sam się w sobie nie mogę połapać. Alejka biegnie w dół łagodnym zakolem, wymyka się z miasta i dziczeje, gęstniej, zamienia się w las. - Cyganicha, mam prośbę. Rozpuść warkocz. Olga patrzy na mnie ze zdumieniem. Gdzie się podział Pietrucha? Nie ma go z nami. - Rozpuść warkocz - proszę cicho. - Proszę cię. Olga powoli przekłada warkocz na pierś i zaczyna go rozplatać. Włosów robi się coraz więcej, mroczną falą otaczają jej śniadą twarz, zsuwają się z ramion. - Jesteś bardzo ładna - mówię. - Nie zależy mi. - Powinno zależeć. - No więc, nie jestem ładna. Mam za grube usta, za gęste brwi. - Jesteś bardzo ładna - powtarzam. - To nie ma nic wspólnego z ustami czy brwiami. Po prostu całość. Olga śmieje się cichuteńko, odwraca głowę. - A ja ci zazdrościłam - mówi po chwili, patrząc gdzieś w bok, na fale słonecznego światła spływające między drzewami. - Czego? - pytam. - Odwagi. - Nie rozumiem... - wzruszam ramionami. - Ja bym się nie umiała zdobyć na powtarzanie klasy. Ty jednak... - Przestań - przerywam jej. - Ale... - Przestań! Zaciskam pięści, czuję, jak paznokcie wbijają się w ciało. Bezsilny gniew, głupia rozpacz zadufanego kabotyna. I wtedy spomiędzy drzew wynurzają się nagle dwie sylwetki. Ta małpia, barczysta, to Pietrucha, ta druga dziewczęca... znam skądś. Jasne proste włosy, zadarty nos. Anna Kwaśniakówna. - Cześć, Ola! Nie wiedziałam, że jesteś w Łosiewie. - A ja nie wiedziałam, że ty tu jesteś. Idziemy nad staw porośnięty rzęsą, nad wodą schylają się wierzby, moczą witki w zielonkawej wodzie. Cyganicha i Anna przodem, my za nimi. - Chyba ci już wystarczy - mówi cicho Pietrucha. - Możemy jechać do dziadków. - A Kwaśniak? - Choćby nawet. Każdemu może się zdarzyć głupota. To, co potem, ważniejsze. - Muszę znać całość. - Po co? - pyta Pietrucha. Zęby zrozumieć. Bo na razie jest chaos, mętlik piekielny, abrakadabra. Z jednej postaci robią się dwie, cztery i każda w inną stronę, po swojemu. Jak je zgrać? Co jest prawdą, a co nie jest? Siedzi sobie w fotelu, łysiejący, wytworny szlafrok z chińskiego jedwabiu, kominek, drwiący uśmieszek. A dla pacjentów uśmiech od ucha do ucha, miodowa serdeczność za stówę od sztuki. Ten sam? Od Weremiuka i Cieślakowej, od nocy bez snu, gorejący i gniewny? I jeszcze opowieść starego na ławeczce przed domem: - Czy pamiętam? Ho, ho! Każdy go tutaj pamięta, a co dopiero ja, kochaneczku. Byłem tu wtedy komendantem milicji, figurą, można powiedzieć, członkiem wszelkich władz. Chcieliśmy uaktywnić Smugę w organizacjach społecznych, bądź co bądź lekarz, człowiek wykształcony, potrzeba nam było ludzi z autorytetem. Trzy razy wysyłaliśmy mu zaproszenie na posiedzenie prezydium i ani razu nie przyszedł. No to cóż, kazałem doprowadzić... Wstyd, powiadam, towarzyszu doktorze, tak się migać od funkcji społecznych. Mamy tu różne organizacje, stowarzyszenia, ligi. Może LOK? Może ZBOWiD? Wiemy o waszej chlubnej przeszłości partyzanckiej, wybierzemy do zarządu... A on mi: Dobra, komendancie. Ja na zebranie ZBOWiD-u, a wy galopem do szpitala, wytnijcie woreczek żółciowy, dwa wyrostki, zbadajcie pacjentów w ambulatorium i przeprowadźcie szczepienia w podstawówce. No, prędzej! Bo się nie wyrobicie, a jutro dwa razy tyle roboty! - Tak mi zagaił, kochaneczku, trzasnął drzwiami i wyszedł. Żeby w ten sposób do komendanta!... Mogłem go jednym palcem... Ale to jeszcze nic, kochaneczku. Mamy tu piękne lasy, wtedy pełne jeszcze zwierzyny wszelakiej, osobistości z samej Warszawy na polowania zjeżdżały. No i pewnego razu, wyobraź ty sobie, wypadek. Dzwonią z nadleśnictwa, pułkownik Taki a Taki, postrzał śrutem, za przeproszeniem... poniżej pleców. Ten pułkownik był ważną personą. A doktor Smuga odmawia wyjazdu karetką, zajęty jest powiada, przywieźcie chorego własnym transportem. Transport jest, ma się rozumieć, ale żeby doktor osobiście miał się nie pofatygować?! Więc ja za telefon i wrzeszczę: Wy co, Smuga, na głowę upadliście?! Chcecie, żeby pułkownik mnie i was jednym cięciem załatwił? Już ganiajcie do niego!... A doktorek takim spokojnym jadowitym głosem: Sami sobie ganiajcie, kolego, a nie zapomnijcie pocałować pułkownika, w zranioną okolicę. Byle we własnym imieniu, nie w moim. Że co?! - wrzeszczę. Że to, odpowiada doktor, pacjentka w ciężkim stanie, nie zostawię jej. Zapłacicie za to! - sapię w słuchawkę, a Smuga, żebym nie zabierał mu czasu, i bęc słuchawką. Co miałem robić? Przywieźli pułkownika do szpitala, pielęgniarki go opatrzyły, a na lekarza musiał jeszcze poczekać dobry kwadrans, bo kończył jakiś zabieg. No i co myślisz, kochaneczku? Pułkownik, zamiast go zniszczyć, posłał mu potem skrzynkę koniaku. Miał szczęście Smuga, i ja przy nim, bo jakby na innego trafiło... - Muszę znać całość - powtarzam. - Jak w krzyżówce: jednego słowa zabraknie i nie ma rozwiązania. - Co chcesz rozwiązać? - pyta Pietrucha. - Siebie najpierw rozwiąż. Znów mnie trafił. Podnoszę z ziemi uschniętą ziemię, łamię drewno na drobne kawałki i wrzucam do wody. Ola i Anna rozmawiają o czymś pod wierzbą, Anna gestykuluje, marszczy gniewnie perkaty nosek. - Właśnie próbuję - odpowiadam przyjacielowi. W krzakach leży łódka z parą wyszczerbionych wioseł, dziób przypięty jest łańcuchem do pnia sosny, ale łańcuch przerdzewiał, udaje tylko, że trzyma. - Nie będzie draki? - upewnia się Olga. Pokazuję gestem, że można się nie obawiać. Spychamy z Pietrucha łódź na wodę. Pietrucha siada do wioseł, a ja pomagam dziewczętom wejść do środka. Płyniemy wzdłuż zielonych, ponacinanych zatokami brzegów, żaby wydzierają się wniebogłosy, dzikie kaczki pryskają z sitowia. Fajnie. Gdy wypływamy z cienia w słońce, włosy Olgi zapalają się ciemnym blaskiem. Siedzi przy mnie oddzielona centymetrem wolnej przestrzeni i pilnie baczy, aby ten dystans zachować. Łódź kołysze się jednak i Cyganicha kilka razy opiera się o mnie. Czuję wtedy jej zmieszanie i sam nie wiadomo dlaczego jestem zmieszany, szybko cofam rękę, która niechcący dotknęła jej pleców. Dziwne. Cały rok chodziłem do klasy z Olgą do jednej klasy i nigdy jej nie widziałem. To znaczy widziałem, oczywiście, ale zupełnie inaczej. Nie lubiłem przecież. „Święta krowa”... Niechby Albert teraz spróbował!... Co z tobą, Krzysiek? Serce nie może tak się tłuc od kołysania łódki. I duszno ci, i gorąco, i do bólu korci cię, żeby zanurzyć dłoń w tych czarnych błyszczących włosach... Olga też ma rumieńce, dystans między wami można już mierzyć w ułamkach milimetra. Nie ma dystansu. Bardzo niepewnie obejmujesz Olgę i bardzo ostrożnie przytulasz, spodziewając się protestu, jakiejś odżywki, żartu. Ale nic. Pietrucha rozmawia z Anną, zwróceni są do was plecami, wiosła uderzają o wodę. Czujesz na policzku ciepły owal ucha. Szepczesz coś do ucha, cicho, cicho, cichuteńko, samym oddechem. Olga uśmiecha się. - Wtedy, pamiętasz... - pyta szeptem - śledziłeś mnie? - Nie - kręcę głową. - Wtedy to był przypadek. Ale potem zrobiło mi się dziwnie. - Jak dziwnie? - Nie wiem. Z początku zgrywałem się, później jednak... - Co? - Nie wiem, naprawdę. V Jak rozgryźć kogoś, jeżeli nie sposób rozgryźć samego siebie? Tajemnicze procesy przebiegają w głębi człowieka, zawiłe i nieprzeczuwalne, aby nagle wydobyć się na powierzchnię zaskakującym efektem. Może nie wymyśliłem sobie na poczekaniu, dla zgrywy, tego „braterstwa dusz” z Oleńką? Mogłem przecież obserwować ją podświadomie przeć cały rok, buntować się przeciw narastającej fascynacji, bo każda fascynacja jest zależnością, a natury, takie jak moja, bronią się przed tym intuicyjnie - nagle uciec. Wcale nie chciałem wyjechać z Łosiewa. Sypialiśmy w stodole owinięci derkami, na śniadanie mleko od gospodarza, razowiec grubo posmarowany masłem, ser edamski, obiad w gospodzie u pani Cieślakowej, ze zniżką „na wynos”, kolacja czasem proszona. Co zabawniejsze, Pietrucha także przestał mówić o dziadkach. Polubił wiosłowanie z Anną, pół dnia rezydowali na stawie, Olga i ja wiedzieliśmy prawie na pewno, że ich tam znajdziemy. Kwaśniak nie wracał. Zadzwonił do córki, że dłużnicy płacą opornie i musi opóźnić powrót. Zaproponował, aby wróciła do domu: prześle pieniądze pocztą. Anna odmówiła, jak sądzę nie tylko ze względu na forsę. Kiedy nam powtórzyła, że ojciec wróci nie wcześniej niż w środę, oczka Pietruchy rozjarzyły się nagle cieplutkim blaskiem. - Fajnie jest w tym waszym Łosiewie - powiedział do nas trojga, a my nie zaśmialiśmy się, choć można było. Miał wyrzuty sumienia, że jest na moim utrzymaniu. Napomknął coś o tym, patrząc w bok, zły na siebie. - Durniu! - warknąłem. - Jesteś byle kto czy przyjaciel? A jeśli przyjaźń, to o czym ty gadasz, do jasnej Anielki? - ...- Nie wydzieraj się - odmruknął. - Nawet w przyjaźni musi być równowaga. Dziś ty mnie, jutro ja tobie. - Zaczekam do jutra, nie spieszy mi się - powiedziałem. - Nie o to chodzi, żebym ci jutro postawił śniadanie, tylko żebym mógł - stwierdził ponuro Pietrucha. - Daj spokój. - Położyłem mu rękę na ramieniu. - Ja tych pięciuset złotych nie zarobiłem, starzy zostawili. - Myślisz, że Smuga kochał się w tej lekarce? - zapytał Pietrucha. Rąbnął mnie tym pytaniem. Była to jedyna sprawa, której nie chciałem roztrząsać, jakoś tak ze względu na mamę. Co prawda nie znał jej wtedy, ale... jakoś tak. - Nie wiem - odparłem krótko. - A ja bym chciał wiedzieć - upierał się Pietrucha. - To ważne. Dlaczego człowiek rezygnuje z miłości. Co ma większe znaczenie. - Honor - powiedziałem. - Godność. Ambicja. - Gadanie - Pietrucha pokręcił głową. - Jeżeli faktycznie kochasz... - A co ty wiesz o kochaniu? - zaśmiałem się. Pietrucha poczerwieniał, odwrócił się do mnie bokiem. Staliśmy przed budką z lodami, liżąc duże bakaliowe, Olga i Anna spóźniały się, a raczej to my przyszliśmy za wcześnie. Aptekarz powiedział, żebym wstąpił do niego po drugiej, więc miałem jeszcze kilka godzin czasu. - Może coś wiem - mruknął. - Myślę, na przykład, że wiem, dlaczego Smuga puścił lekarkę. - To ona jego puściła. - Nie - zaprzeczył Pietrucha. - Przecież chciała, żeby z nią jechał. - No więc ambicja - powtórzyłem. - Honor. - Rozczarowanie - Pietrucha dolizał bakaliowe i zgryzł wafel. - Okazała się inna, kapujesz? Człowiek musi sprawdzać się człowiekowi, inaczej klops. Na rozczarowanie nie ma sposobu, wszystko wtedy umiera, zostaje tylko żal. Że człowiek dał się nabrać. Że wierzył. Zainwestował i poszło w czorty. Mrugnąłem do Pietruchy. - Żadna kosmetyka - powiedziałem. - Psychologia. Masz zadatki na wielkiego badacza dusz ludzkich. Pietrucha strzelił mnie pięścią w żebro, nie za mocno, ale poczułem. Pasowało mi jego objaśnienie do łosiewskiego portretu doktora. Tylko sam doktor się nie tłumaczył. Po prostu nie miał nic wspólnego z ojcem. Olga i Anna przyszły w jednakowych jasnobłękitnych farmerkach rozszerzonych u dołu, obie szczuplutkie, wiotkie, z włosami na ramionach. Cyganicha już nie zaplatała warkocza i twarz miała przez to jeszcze ciemniejszą, afrykańską nieomal. Anna była jej odwróceniem i w dziwny sposób wydawało się, że są siostrami. Kupiłem dziewczynom lody, chciały mi zwrócić pieniądze, wzruszyłem kpiąco ramionami. Poszliśmy kasztanową aleją, przez całą jej szerokość. Pietrucha z brzegu, ja między Olgą i Anną. Staruszkowie na ławkach przyglądali nam się z zaciekawieniem: nowe twarze, lokalna atrakcja. Skąd? Po co? Do kogo? - Dlaczego bujałeś? - usłyszałem szept Anny. - Jesteś synem Smugi. - Niezupełnie synem - sprostowałem - ale masz rację, Anna. Pietrucha nie wyjaśnił? - On sam dobrze nie wie, czego ty szukasz. Co chcesz... - zrobiła pauzę - i czego nie chcesz znaleźć. - Mam prośbę - uśmiechnąłem się do niej. - Jeśli już sama zaczęłaś. Pomóż. Muszę wyciągnąć z twojego ojca pewną historię, a wcale nie wiem, czy będzie chciał mówić. - To jest historia przeciwko twojemu staremu? Bo Pietrucha mi mówił... - Nieważne - uciąłem. - Chcę usłyszeć prawdę. Anna skinęła głową. Pietrucha chwycił ją za rękę i pobiegli w gąszcz lasu, po chwili usłyszeliśmy chrobot łańcucha i plusk łodzi spychanej na wodę. Ja także spróbowałem wziąć Olę za rękę, ale udało mi się to na przeciąg paru sekund zaledwie: cofnęła dłoń pod pretekstem poprawienia włosów. Szliśmy w milczeniu. Kiedy między drzewami błysnęło zielone oko stawu, skręciliśmy nieco w bok, jakbyśmy zamierzali obejść go łukiem. - Mieszkałam tu z ciotką przez dwa lata - powiedziała Olga. - Wtedy poznałam Annę, chodziłyśmy do jednej klasy. Współczułam jej. Nie miałam wówczas pojęcia, dlaczego rodzice umieścili mnie u ciotki. Jej rodzice nie mieszkali ze sobą... Między moimi już się psuło, ale nie wiedziałam o niczym. - Rozumiem - mruknąłem. - Jak myślisz, Krzysiek... Dlaczego niektórzy rodzice nie umieją żyć ze sobą? - Mało o tym wiem - powiedziałem. - Swoich rodziców nie pamiętam, a Smugowie są dobrym małżeństwem. Kochają się. - Nigdy nie wyjdę za mąż. - Głupstwa gadasz - roześmiałem się. - Każdy chce w końcu założyć swoją własną rodzinę. Ty też zechcesz. - Żeby się rozleciała? - Nie musi. Zależy, jaki będzie twój mąż. I jaka ty będziesz dla niego. - Nie chcę, żeby moja córka przeżyła kiedyś to wszystko, co ja przeżyłam. Ciotka jest sama i nie narzeka. - Skąd wiesz, że nie cierpi? - zapytałem. - Samotność musi być straszna. Gdybym nie miał Pietruchy, moich kumpli z Raju... Urwałem. - Chodź, poszukamy ich - powiedziała Olga. Stanęliśmy nad wodą i zaczęliśmy machać do Pietruchy i Anny, żeby nas wzięli na łódź. Aptekarz przyjął mnie w swoim zagraconym mieszkaniu: pełno tu było komódek, sekreter, konsol, etażerek z bibelotami, obrazów w złoconych ramach, wiszących i stojących zegarów, które tykały na głosy w niejednakowym rytmie. Aptekarz był gruby jak kadź. W jednej nogawce jego sztuczkowych spodni zmieścilibyśmy się obaj z Pietruchą. Siedział w ogromnym kwiecistym fotelu, głaskał purpurowe podbródki i przyglądał mi się małymi, okrągłymi oczkami bez koloru. Usteczka i nosek też były malusieńkie, jak u dziecka, ledwo widoczne na olbrzymim porowatym obszarze twarzy. - Dlaczego akurat o doktorze Smudze? - zapytał. - Nie ma u was ciekawszych ludzi, mój młody kolego? - Pewnie są - zgodziłem się. - Ale polonistka wyznaczyła mi właśnie jego. Pan dobrze pamięta doktora Smugę z jego pobytu w Łosiewie? - Czy pamiętam! - aptekarz wykrzywił usteczka. - To nie jest człowiek, o którym warto pisać wypracowania. Na szczęście nie ma już ani jego, ani tych okropnych czasów, kiedy tolerowano z konieczności podobne postawy. - Doskonale, panie magistrze - uśmiechnąłem się promiennie do aptekarza. - Bohater wypracowania wcale nie musi być pozytywny. Ma być tylko prawdziwy. - Moralność! - aptekarz wzniósł ku górze serdelkowaty palec. - Etykę postępowania zawsze ceniłem sobie najwyżej, a już zwłaszcza etykę lekarską. Współpracowałem z wieloma medykami w moim życiu, z niejednym blisko się przyjaźniłem. Zaś doktorowi Smudze, proszę wybaczyć, z niesmakiem podawałem rękę. Przykłady? Proszę uprzejmie, mój młody kolego. Za wizytę domową zażądał od Kniaziewicza równowartości konia! Za mniej, powiedział, nie przyjdzie, niech Kniaziewicz pofatyguje się do ambulatorium. Mecenas Kniaziewicz mógł sobie pozwolić na zapłacenie takiego honorarium, ale czy to moralne? W dodatku przepisał mu... aspirynę! Nie wytrzymałem, zaśmiałem się. Aptekarz popatrzył na mnie z dezaprobatą: - Nic w tym śmiesznego. Do mecenasa Kniaziewicza, ledwo kichnął, przybiegali nie tacy jak Smuga. Przed wojną był podsekretarzem stanu w ministerstwie. Ziemiańska rodzina, trzymali stajnie wyścigowe. Niejedno zrobił dla Łosiewa, choćby latarnie uliczne albo wyposażenie biblioteki. Smuga po prostu zakpił z niego i w dodatku odarł ze skóry. Znam więcej takich przypadków, gdzie kazał sobie słono płacić za pomoc lekarską. Niech tylko wyczuł, że ktoś ma pieniądze... - aptekarz rozkasłał się, wytarł zwilgotniałe wargi batystową chusteczką. - Przychodzili do mnie pacjenci z receptami na „cudowne zastrzyki”. Zwykły roztwór fizjologiczny! Obojętny płyn do rozcieńczania! Wyobrażasz sobie, mój młody kolego? - A pomagały ludziom te zastrzyki? - spytałem. - Wmówić można sobie wszystko - mruknął aptekarz - a co dopiero lekarz pacjentowi - Tylko że to nieetyczne! Jeśli ktoś jest histerykiem, lekarz powinien mu to powiedzieć, a nie przepisywać fałszywe lekarstwa. - Racja, proszę pana - przytaknąłem grzecznie. - A jaki brutal! Jaki arogant! - zasyczał aptekarz. - Nie mówił do ludzi, tylko pokrzykiwał. Przyszedł raz, pamiętam, do apteki z buzią na mnie: do cholery, co pan dał Kozikowskiej, o mały włos się nie przejechała! Ja przepisuję pięć tysięcznych, a pan sporządza pięć dziesiątych, śmiertelną dawkę! Chce pan gnić w kryminale?! Jestem spokojny z natury, w farmacji pracuję bez mała pół wieku, wiem, co to skrupulatność. Nigdy, w całej praktyce, nie popełniłem poważniejszej omyłki. Szukam więc recepty, ręce mi drżą, znajduję w końcu. Podsuwam pod nos Smudze. Jego ręką: pięć dziesiątych! Wyobrażasz sobie, mój młody kolego? No i kto będzie gnił w kryminale? pytam doktora. Żeby przynajmniej się zmieszał! Żeby przeprosił! Od tego jest pan magistrem farmacji, żeby umieć skorygować taką pomyłkę. Mnie z przepracowania kółka w oczach skaczą. Uważaj pan na przyszłość. Zamurowało mnie ze zdumienia na taką bezczelność. Ja mam uważać! Nie on! I co ty na to, mój młody kolego? Kiedy zabrał się stąd po konflikcie z doktorem Kalisiakiem, odetchnąłem z prawdziwą ulgą. - Aptekarz odsapnął, jakby demonstrując tę ulgę. - I nie ja jeden odetchnąłem. - Smuga nie był tu lubiany - podsuwam. - Lubiany, ha, ha, ha! - śmieje się gniewnie aptekarz. - Chory potrzebuje nie tylko recepty, ale przede wszystkim dobrego słowa. Dobre słowo działa czasem skuteczniej od leku. Nie przypadkiem dobrzy lekarze żartują z pacjentami, prawią im komplementy, konwersują towarzysko. To jest terapia, mój młody kolego. Więc nie dziwota, że nikt nie lubił doktora Smugi. Przyznawano, że jest świetnym chirurgiem, szanowano umiejętności, ale nie darzono sympatią. Bo i on ludzi sympatią nie darzył. Aptekarz podsunął mi kryształową paterkę z herbatnikami, grzecznie wziąłem jednego, pogryzłem. - Nie darzył więc ludzi sympatią... - powtórzyłem za rozmówcą. - Dlaczego w takim razie harował jak katorżnik? W imię czego to robił? Przecież mógł stąd wyjechać. - Wiadomo - powiedział aptekarz. - Pecunia non olet, jak mawiali Rzymianie, czyli pieniążki nie śmierdzą. Jemu wręcz pachniały, vide exemplum z mecenasem Kniaziewiczem. Uzbierał tu podobno fortunę. No i co, mój młody kolego, nie zrezygnujesz z tematu wypracowania? - Przeciwnie - wyszczerzyłem zęby. Aptekarz odprowadził mnie do drzwi, zwinnie manewrując zaułkami, wśród antyków. Przypomniał sobie, że zostałem mu polecony przez ciotkę Olgi: - Ucałuj rączki pani profesor Zakrzewskiej, wielkiej zacności niewiasta! Obiecałem ucałować. Szpital tutejszy był troszkę większy od naszego, ale niedużo. Tak samo bielutki, czysty, pachnący kamforą i spirytusem. Siostra Eulalia pokazała mi gabinety fizykoterapii, pracownię analityczną, rentgen. - Najnowsza aparatura! - powiedziała z dumą. - Dostaliśmy pierwsi w całym województwie. U was na pewno takiej jeszcze nie ma. - Nie ma - przytaknąłem, żeby jej zrobić przyjemność, bowiem myliła się: mieliśmy już te wszystkie aparaty. Zaprowadziła mnie do pokoju pielęgniarek, wydobyła z szafki wielką bombonierkę: - Weź tę, z rumem. Jak zdrowie mamy? - Dziękuję - odparłem. - Chyba wiesz, że pracowałyśmy tu razem. Byłyśmy przyjaciółkami. - Siostra Eulalia zaśmiała się, miała różową twarz z siateczką zmarszczek wokół oczu. - Walczyłyśmy o względy doktora Smugi i Zocha wygrała. Była sprytniejsza ode mnie... No i ładniejsza, ciemnowłosa. Twój tata od pewnego czasu nie cierpiał blondynek. - Rozumiem - kiwnąłem głową. - Co rozumiesz? - zdziwiła się siostra Eulalia. - Już i o tym ci doniesiono? No tak, była i odjechała.. Wyobrażam sobie, czegoś się tu nasłuchał o doktorze. Zjedliśmy po jeszcze jednej czekoladce, w elektrycznym imbryku zabulgotała herbata. Do pokoju weszły dwie młodziutkie pielęgniarki, praktykantki, siostra Eulalia pomogła im poustawiać na tacy leki do rozdania chorym. Dziewczęta zerkały na mnie z ciekawością: takich gości siostra przełożona zapewne dotąd nie miewała. Kiedy wyszły, siostra Eulalia wlała herbatę do filiżanek, przysunęła mi cukier w kubeczku: - Z zapasów na nocne dyżury. Twój tata wsypywał do kawy po pięć łyżeczek cukru. Wypijał tych kaw w ciągu doby ze dwanaście, więc cukru szło mnóstwo. Ale nic prawie nie jadł, żył tylko tą słodzoną kawą. Czekałyśmy, kiedy mu serce pęknie od nadmiaru kofeiny, miał na szczęście stalowy organizm, kto inny dawno by kopyta wyciągnął. Wykorzystywał na sen każdą wolną chwilę, spał nawet na stojąco, między jednym zabiegiem a drugim. Budził się i był natychmiast trzeźwy, to rzadka umiejętność, zwłaszcza przy takim przemęczeniu. Raz tylko... - zaśmiała się. - Tak? - ponagliłem. - Nie wiem, czy powinnam ci opowiedzieć... No dobra, to przecież było tak dawno. Zaraz po wizycie narzeczonej. Zamknął się w gabinecie lekarskim i nie otwierał przez godzinę, chociaż przywieziono paru ciężko chorych i był bardzo potrzebny. Kiedy otworzył... Już lepiej, żeby nie otwierał. Oczy miał przekrwione, włosy w nieładzie, oddychał ciężko i szczerzył zęby w dziwnym uśmiechu. Na biurku stała opróżniona butelka po spirytusie. Siostrę Eulalię zamurowało. Co miała zrobić? Udała, że niczego nie dostrzega, zameldowała doktorowi o nowych pacjentach. - A niech ich szlag trafi! - rzucił wesoło, obnażając zęby aż po dziąsła. Proszę im powiedzieć, że doktor Smuga powiesił się. W mogile ciemnej usia-siusia... zanucił, kołysząc głową. Pan doktor się położy, siostra Eulalia wepchnęła Smugę do gabinetu i spróbowała obalić na kozetkę, ale nie dawał się, wierzgał, odpychał ją. W tym momencie do gabinetu wdarła się kobieta z dwuletnim dzieckiem na ręku. Nie wiadomo, jakim sposobem sforsowała zaporę w postaci portiera, któremu zlecono nikogo nie wpuszczać. Dziecko dusiło się. Szkarlatyna, zajęte gardło, jedyny ratunek - tracheotomia: doprowadzenie powietrza rurką bezpośrednio do tchawicy. I Smuga wytrzeźwiał. Nagle, w sposób zdumiewający, niezrozumiały. Wstał z kozetki, zbadał dziecko: Sala do zabiegu. Dla mnie kawy, prędzej. Wypił duszkiem dzbanek, puścił sobie na głowę lodowaty prysznic, a po kilku minutach już operował. Był to ten sam doktor Smuga, co zawsze: skupiony, oschły, niesympatyczny, o szybkich, pewnych siebie ruchach. Siostra Eulalia podeszła do białej emaliowanej szafy, wyciągnęła najniższą szufladę i zaczęła w niej grzebać. Znalazła wreszcie: stary, pożółkły zeszyt, wypełniony dziewczęcym pismem. - Moje notatki - powiedziała. - Dziennik zajęć. Otworzyła na chybił trafił i położyła przede mną. „29 sierpnia, 6 rano. Dr S. operuje wyrostek, asystuje Zocha. Zocha schodzi, jeszcze 5 drobniejszych zabiegów, asystuję ja. 9 rano, przerwa, przyjęcia w ambulatorium do 11. Znów sala operacyjna. Badania w przychodni przeciwgruźliczej. Wyjazd do wypadku, traktor zmiażdżył nogę robotnikowi PGR. Poradnia Matki i Dziecka. Godz. 16 obchód w szpitalu. Godz. 17.40 wezwanie do Muszyny, komplikacje porodowe, i równocześnie telefon z Barciszyc: objawy zawału u dyrektora szkoły. Dr S. wysyła mnie do Muszyny karetką, sam jedzie na motorze do Barcuszyc. Wracam godz. 19.20, dra S. jeszcze nie ma, kolejka przed ambulatorium. Rozmawiam z pacjentami, selekcja, lżejsze przypadki odsyłam do domu, niech się zgłoszą jutro. Zostaje 8 osób. Godz. 20 wraca dr S., przyjęcia. Godz. 20.25 przygotowanie sali do zabiegu, 21.15 pierwszy zabieg, perforacja jelita grubego. Zocha zastępuje mnie na sali operacyjnej, lecę z nóg, przed odejściem kawa dla doktora...” - Jak on to wytrzymywał? - pytam cicho. - W napięciu człowiek może dużo wytrzymać - odpowiada siostra Eulalia. - Nie każdy oczywiście. I do czasu. W końcu przecież padł, miesiąc przeleżał w wojewódzkim szpitalu i wtedy dopiero skierowano do Łosiewa doktora Kalisiaka, później doktor Raczyńską, Dowgiełłę, Szypulskiego. Czterech lekarzy ledwo radziło sobie z tym, co Smuga targał sam jeden. Teraz mamy dziewięciu lekarzy i jeszcze kilka wolnych etatów do obsadzenia. - Pani lubiła Smugę? - Kochałam się w nim - mówi z uśmiechem siostra Eulalia. - I bałam się jak ognia. Za byle głupstwo potrafił zmieszać człowieka z błotem, zwymyślać od ostatnich. Kiedyś wrzasnął na mnie, że mu podałam nie ten instrument, a ja wściekłam się nagle: „Jestem kobietą, panie doktorze! Nie ma pan prawa!... A on: „Zamknij dziób i pracuj, myśl, co robisz. Kobietą możesz być u siebie w domu, po pracy”. Dalej taki raptus? Uśmiecham się. Staje mi przed oczyma ojciec: gładki, opanowany, prawiący paniom komplementy podczas przyjęć w naszym domu, popijający koniak małymi łyczkami, chuchający na fiata, wracający ze szpitala punktualnie o drugiej piętnaście... Nonsens. Nie ten sam człowiek. Po prostu niemożliwe, żeby ten sam. Siostra Eulalia wpycha mi do kieszeni garść czekoladek zawiniętych w serwetkę. Każe pozdrowić ojca i ucałować mamę w oba policzki: - Powtórz, że ich pamiętamy. Niech tu zajrzą kiedyś. - Powtórzę - przyrzekam. Kiedy człowiek jest sobą naprawdę? Teraz, dajmy na to: leżę w pachnącym sianie, patrzę przez szczeliny w dachu stodoły na czarne i bo przebite światełkami gwiazd, na pucołowaty księżyc, i czuję się mały, malusieńki, jak jedna z tych srebrnych dziurek na firmami n Bezradne mruganie w wiecznym mroku... Dokąd, po co? niebo z gwiazdami, każda będzie miała bladą zrozpaczoną twarz i ramiona wyciągnięte ku sąsiadce, a sąsiadka daleko, oddzielona nieprzebytą czernią. Wieczna samotność w lodowatej czerni. Ale nieprawda przecież! Bo mogę namalować słoneczny dzień, złotą buzię oprawioną w błękit, ptaki, drzewa, śmiejące się dzieci. Też niebo, świat - co prawdziwsze? Inaczej. Zanim sięgniesz po pędzel, powiedz sobie otwarcie i szczerze, w co grasz. Z kim. Dlaczego. Ten sam księżyc może być smutny i wspaniały, rozpaczliwy i śmieszny, tragiczny i komediowy - zależnie od tego, co czujesz patrząc w niebo. Lilek może zostać twoim najlepszym przyjacielem... A Pietrucha? Borzym? Nie ma sprzeczności. Powiedz sobie tylko, w co grasz, czego oczekujesz i co masz do zaofiarowania. A jeśli nic? No, nie przesadzaj. Przecież chcesz malować. Dla siebie? Produkuje się zegarki, cukierki i buty, śpiewa się w radio, pisze powieści, tańczy w Jeziorze łabędzkim, kręci filmy - dla innych ludzi. Porozumienie: ty mi piosenkę, ja tobie pomidory, oni nam, my im. Gramatyka. Więc malowanie jest twoim słowem, twoim darem, twoim udziałem w wymianie. Każdy to, co potrafi najlepiej, co ma najpiękniejszego... A świństwo? Fałsz? Ty im wszystko, a oni tobie kopa. Bęc po wyciągniętej łapie. Pamiętasz pierwszy dzień w klasie? Przecież chciałeś, żeby cię przyjęli. Wyobrażałeś sobie, że cześć, Wojtek jestem., Bożena, chcesz siedzieć ze mną? pokażę ci, co przerabialiśmy, wpadnij do mnie po lekcjach, grasz w nogę? mamy bilety do kina, potrafisz to? fajny jesteś! chodź z nami, przyjdź do nas, bądź, zostań... A co sam zrobiłeś w tej sprawie? Nadąłeś się jak ropucha, która chce przestraszyć. Słowo za słowo, gest za gest. Spróbujcie przystąpić! My takich z cebulką na przystawkę. No to zderzenie, jedno, drugie, jak magnesy o podobnych biegunach: od siebie. I masz. Więc nie opowiadaj sobie, że ty im wszystko, a oni po łapach. Za dużo honoru. Honoru? Pychy. Nadrabiania miną na wyrost, żabiego nadęcia. Dobra. Co dalej? Do Canossy na klęczkach? Przyjmijcie, kochani, kolegę marnotrawnego, już nie będę, poprawię się. Wybaczcie, zapomnijcie. Chała! Jeżeli dobra wola - to z obu stron. Prosić ani myślę. Krystyna... może parlamentariuszka? Przewracam się na derce, siano chrzęści, Pietrucha coś mamrocze przez sen. Chłodno. Powietrze jest rześkie, łaskocze w nozdrza. Widzę Oleńkę w błękitnych dżinsach, na nogawkach wyhaftowane purpurowe maki, czarna fala włosów leci z ramion potokiem. Biała bluzka na wierzchu. Pełne usta rozciągnięte w uśmiechu, nigdy dawniej takiego uśmiechu u niej nie widziałem, takiego blasku w oczach. Inna dziewczyna. Która prawdziwa? Ta z Łosiewa czy z klasy? Dziś wieczorem całowaliśmy się w lesie. Pietrucha wziął Annę na łódź, a my z Olgą usiedliśmy na wygładzonym i czarnym ze starości dębowym pniu, dotykając się ramionami. Wziąłem w dłonie jej twarz i wolniuteńko przybliżyłem do mojej. Zamknęła oczy, dostrzegłem to, chociaż było ciemno. Ja także zamknąłem oczy. Tak lepiej, łatwiej. I zaczęliśmy zbliżać się do siebie coraz bardziej i bardziej, aż w końcu poczułem ustami ciepłą wilgoć jej ust. Jak to się dzieje, że w ciemności, z zamkniętymi oczami, wargi trafiają do warg? Mogłem przecież pocałować ją w nos, w podbródek albo w policzek, a pocałowałem w usta i w głowie mi się zakręciło od tego, jakbyśmy nie siedzieli na pniu, tylko płynęli w łodzi i nie po spokojnym stawie, a przez fale morskie, do góry i w dół. Chciałem powiedzieć Oleńce, że ją kocham, ale nie powiedziałem. Za dużo ludzi używa tego słowa, aby mogło wyrazić to, co było we mnie. Zresztą, po co mówić? Ona czuje. Musi czuć, bo przecież nie drżałaby tak, nie tuliłaby się do mnie. Jeszcze chciałem jej powiedzieć, że oddałbym nie wiem co, aby z tych sekund uczynić wieczność. Niemożliwe. Zabrakło mi tchu i musieliśmy przerwać całowanie. Przez głupi oddech. Do jasnej Anielki! Nawet w takich chwilach płuca nie mogą zapomnieć o powietrzu, o utlenianiu krwi i tak dalej! Nasze własne płuca... - Chyba cię kocham - powiedziała szeptem Olga. Położyłem jej palec na ustach i koniuszkiem obrysowałem wargi. Księżyc wyprysnął zza chmur jak wyciśnięty z tubki i zakołysał się na nitce. Nie powiedziałem Oleńce, że chcę z nią przeżyć całe życie do końca, bo lękam się zobowiązań. Może jednak powiem jej to dziś. Albo jutro. Doktor Kalisiak dopiero przed kwadransem skończył operować, umył się właśnie i z twarzą zaróżowioną od zimnej wody wszedł do swego dyrektorskiego gabinetu na szklankę mocnej herbaty, którą powinna już była przygotować siostra Eulalia. Herbata czekała. Czekała również siostra, a z nią ja. - To jest syn pana doktora Smugi - przedstawiła mnie dyrektorowi szpitala. - Syn?... - Kalisiak zdziwił się, zmarszczył brwi, powoli wyciągnął do mnie rękę. - Przybrany syn - skorygowałem. - Podobno pan przyjaźnił się z tatą. Kazał mi przekazać serdeczne pozdrowienia. Siostra Eulalia wyszła z gabinetu, wezwana przez stażystkę. - Kłamiesz - powiedział doktor Kalisiak. - Smuga niczego nie kazał ci przekazywać, młody człowieku. Zgadza się? Patrzył na mnie z ironicznym uśmieszkiem, wysoki, chudy, w grubych wypukłych okularach na ptasim nosie. - Zgadza się - potwierdziłem. - To powiedzenie ojca. Doktor Kalisiak w milczeniu zabrał się do picia herbaty. Nie zwracał na mnie uwagi, a ja mimo to czułem się dziwnie dobrze w jego towarzystwie. Dopił, odsunął szklankę, splótł palce na podciągniętym kolanie. - Zmęczony jestem - stwierdził. - Operacja trwała prawie cztery godziny. - Przepraszam, pójdę sobie. - Wstałem z krzesła. - Siedź - wyciągnął ramię, jakby mnie chciał pchnąć na siedzenie z brązowej ceraty. - Nigdy nie przyjaźniłem się z twoim ojcem. Ale imponował mi. Wielki chirurg. Małpia zręczność w palcach i zwierzęca intuicja. Podobno teraz nie operuje. - Rzadko - przytaknąłem. - Administrowanie szpitalem zabiera mu mnóstwo czasu. - Myślisz? Ja też kieruję szpitalem. Traktował mnie jak dorosłego, czułem to. - Pewnie pan jest lepszy - powiedziałem. - Ojciec może mieć dosyć operowania. - Tego nie miewa się dosyć - pokręcił głową Kalisiak. - To się robi nałogowo, dopóki starczy wiary w siebie. - Nie rozumiem. Proste. W komforcie człowiek się rozleniwia. Chirurg musi działać w najwyższym napięciu, z największą koncentracją. Jeden fałszywy ruch lancetem i nie ma człowieka. Więc trzeba wierzyć. Twojemu ojcu brakowało różnych rzeczy, ale nie brakło mu pewności siebie. Teraz może być na odwrót. - Ojciec nie ma prawa poczuć się zmęczony? - spytałem. - Nie - warknął Kalisiak. - Dlaczego? - Za dobry jest. Ma talent i ogromne doświadczenie. Ludzie go potrzebują. Czy wiesz, że on tu na moich oczach zeszył przebite nożem serce i pacjent żyje do dziś? W tamtych latach była to operacja bez precedensu. - Ciekawe, ile mu gość zapłacił za tę operację - mruknąłem. Kalisiak zaczął się śmiać. Odrzucił do tyłu ptasią głowę i rechotał, aż mu grydka latała. Odczekałem. - Mówili ci o pieniądzach? - zapytał. - O pełnym biurku? - Mówili - skinąłem głową. - A wiesz, co się stało z tymi pieniędzmi? - Ojciec zbiera antyczne figurki - powiedziałem. - Mamy fiata, eleganckie mieszkanie. - Nie z tamtych pieniędzy. On je... - Kalisiak nie dokończył, zamyślił się. - Pracowałem z nim przez rok. Było nas trzech, potem czterech przeciwko niemu. Tak uważał. Że go podgryzamy, szkalujemy, chcemy zdyskredytować w oczach pacjentów. Nie trawił naszej uprzejmości, dobrych stosunków z chorymi. Przyzwyczaił się do dźwigania samotnie straszliwego ciężaru i nie chciał go dzielić z nami. Pchał się wszędzie. Przychodził w nocy do szpitala, chociaż nie miał dyżuru, wyręczał nas w poradniach, w ambulatorium, nie pozwalał operować poważniejszych przypadków. Wszystko sam, jak dawniej. No i nie było rady... - doktor Kalisiak urwał, uśmiechnął się ponuro. - Trzeba było załatwić dyrektora Smugę. - Jak? - Przyjechał szef z województwa. Zebranie z personelem. Kilka rozmów indywidualnych, potem konfrontacja. Dołożyliśmy Smudze, wszyscy bez wyjątku. Oczy wytrzeszczał, nie rozumiał. Zaczął wrzeszczeć na szefa wydziału zdrowia. A ten oświadczył mu chłodno, że już nie jest dyrektorem szpitala w Łosiewie. Partyzancki czas się skończył, samotnym bohaterom należy się zasłużony odpoczynek. Może pół etatu w ambulatorium? Poradnia przeciwgruźlicza? Posada konsultanta? Smuga oniemiał, był biały jak ściana tutaj... Dyrektorem szpitala mianowano mnie. Wieczór. Taki sam gabinet, jeszcze w starym budynku. Za biurkiem Smuga, naprzeciw Kalisiak. - Przyszedł pan wykopać mnie z gabinetu? Powoli. Mieszkałem tutaj trzy lata, mam trochę rzeczy, muszę się spakować, zabrać wszystko. - Nie wypędzam pana, dyrektorze. Niech pan spróbuje zrozumieć... - Rozumiem! Doskonale rozumiem. Frajer zrobił swoje, frajer może odejść. Nadeszły czasy wersalu, cacanej sterylności, pieszczotek. Do tego Smuga się nie nadaje. - Chwileczkę... - A jasne, że się nie nadaje! Smuga umie orać, nie umie tańczyć menueta. Uszanowanko. Będzie pan łaskaw, kolego, rozpocząć dyrektorskie urzędowanie od tego papierka. I położył przed Kalisiakiem podanie o rezygnację. Chce odejść, wyjechać z Łosiewa. Prosi o przeniesienie na inny teren. W trybie natychmiastowym. - Pan go rozumiał? - zapytałem. - Wtedy nie - odparł doktor Kalisiak. - Emocje, ambicje, zacietrzewienie. W szpitalu był bałagan, jedna wielka improwizacja, miałem do Smugi sporo pretensji. Słusznych. Trzeba dystansu w czasie, żeby zrozumieć człowieka, takiego jak on. - Więc teraz rozumie pan. - Myślę, że tak. - Doktor Kalisiak patrzył gdzieś nad moją głową. - Spójrz. Odwróciłem się. Nad lekarską kozetką wisiała w prostych ramkach za szkłem reprodukcja obrazu Van Gogha. - Pejzaż z Arles - powiedziałem. - Plamy. Mnóstwo plamek porozrzucanych chaotycznie, czerwonych, czarnych, białych, złotych, szarych. Lubię ten obraz, daje do myślenia. Człowiek też jest taką mozaiką, nie uważasz? Tylko kwestia proporcji. Tu, na przykład, najwięcej jest plam zielonych i złotych, gdzie indziej przeważają szare lub czarne. Ot i cały sekret. - Ojciec jest dziś zupełnie inny - poinformowałem Kalisiaka. - Bo inne są czasy. - Wolę go takim, jaki był wtedy. - Nie masz na to wpływu - rzucił z uśmiechem doktor Kalisiak. - Bohater spod Narviku wcale nie musi rzucać się w ogień, jeśli akurat przechodził obok pożaru. Od tego jest straż pożarna. - Więc pan przyznaje, że ojciec był bohaterem - odezwałem się po pauzie, patrząc w oczy Kalisiakowi. - Hazardzistą - odparł Kalisiak. - Z miłości do ludzi? - Nie to słowo... - Kalisiak uśmiechnął się. - Judym był jednak inny. Jeżeli już miłość, to gniewna, pogmatwana, zapiekła w jedno z nienawiścią. Jak można kochać pijanych łobuzów, którzy porznęli się nożami? Ale ratować ich trzeba, zarywając sen, rzadką chwilę odpoczynku. Ktoś zapukał, do gabinetu zajrzał mężczyzna w lekarskim fartuchu: - Przepraszam... - Zaraz będę wolny - powiedział Kalisiak i lekarz znikł. - A te pieniądze? - spytałem wstając. - Nie dowieźli węgla dla szpitala - Kalisiak odrzucił głowę do tyłu, jakby rozmawiał z sufitem. - Smuga ściągnął przewodniczącego powiatowej rady: Chorzy zamarzną! a ten, żeby wytrzymać do jutra. Do jutra nie dam rady, powiedział mu Smuga, mam opału najwyżej na kwadrans. I na oczach przewodniczącego opróżnił swoje biurko, wrzucając do pieca stos banknotów. - Kalisiak zarechotał cieniutko. - O mało go nie zamknęli, bo niszczyć banknotów nie wolno, ale węgiel znalazł się po godzinie. I ostatnia rozmowa. Puchaty grecki dywan, ciemne meble na wysoki połysk, kolorowe poduszki na otomanie, olbrzymi telewizor Philipsa, klubowe fotele w białych pokrowcach. - Mój kolega, Krzysiek - przedstawia mnie Anna. - Mówiłam ojcu o nim. Chciałby porozmawiać. Walery Kwaśniak jest ogromnym mężczyzną o atletycznej budowie i sympatycznej okrągłej twarzy. Uśmiecha się do mnie przyjaźnie, wyciąga rękę: - W sprawie roboty? Siadaj, bracie, pogadamy. U mnie możesz ładnie zarobić przez wakacje, jeśli nie zabraknie ci sprytu. Masz rower? - Znajdzie się - mówię. - Rower musi być, w razie czego pożyczę ci. Torba z wzorami i w drogę. Pobliskie wsie już obskoczone, będziesz musiał ruszyć dalej. Od chaty do chaty i demonstrujesz obrazy, zachwalasz, reklamujesz. Jeśli masz gadkę, chłop kupi wszystko. Ważne, że rama pozłacana, obrazek błyszczy. No i tekst. Przyjmujesz zamówienie, bierzesz zadatek i dalej w drogę. Dla ciebie pięć procent od każdego zamówienia. W porządku? - W porządku - zgadzam się. - Ale ja nie tylko o tym. Kwaśniak siedzi naprzeciw mnie w fotelu i czuć go wódką; wrócił właśnie z gospody, gdzie ubijał interes. Widocznie dobrze poszło, bo humor ma wyśmienity, uśmiecha się do mnie: - O czym jeszcze, braciszku? Zaliczka ci potrzebna? No, no, nie robię tego, ale jesteś kolegą Anki... Sięga do tylnej kieszeni po portfel. Powstrzymuję go gestem: - Nie trzeba! Chciałem pana o coś zapytać. - Wal! - zachęca Kwaśniak. - Pan się przyjaźnił z doktorem Smugą. - Jeszcze wtedy nie był doktorem. - Walery Kwaśniak sztywnieje, przygląda mi się z zaciekawieniem. - Zaraz po wojnie, brakowało mu roku do dyplomu... Znasz go? - Znam jego syna - mówię. - Ważniaczek, przechwala się starym. A ja słyszałem, że ten cały Smuga to wcale nie taki kryształ, jakiego udaje. Podobno skrzywdził pana. - Skąd wiesz? - Przypadek - uśmiechnąłem się do Kwaśniaka. - Ludzie gadają, wie pan. A syn Smugi twierdzi, że to pan wrobił jego tatę. Założyliśmy się... - Ja jego?! - przerywa mi Kwaśniak, czerwieniejąc. - Zresztą, co tam. Szkoda wspominać. - Założyłem się - mówię prosząco. - Chcę utrzeć nosa ważniakowi. Opowiada wszystkim, że ojciec Anny... - Od Anki wara! - przerywa mi znowu Kwaśniak. - Ona nic nie ma do tego. Jeszcze jej matki nie znałem, kiedy była ta draka z Rafałem Smugą. Nie spodziewałem się... Podchodzi do kredensu, wyjmuje z górnej szafki kieliszek, butelkę koniaku, nalewa sobie, wypija. Potem podchodzi do mnie, pochyla się i rozgarnia rzadkie włosy na ciemieniu: - Widzisz? Wklęsłość. Brzydka poszarpana blizna. - Jego dzieło. Rafałka Smugi. Kluczem francuskim rąbnął. Mam papiery inwalidzkie, rentę dostaję. Robi mi się chłodno, dreszczyk przemyka między łopatkami. Kwaśniak nalewa sobie jeszcze jednego, wypija duszkiem, chucha. - Jak to było? - pytam szeptem. Poznali się w gabinecie pełnomocnika, był rok czterdziesty piąty, jeszcze słychać było strzelaninę, dudnienie dział. - Te aparaty są warte majątek, będą bezcenne, kiedy uruchomimy fabrykę. Zabezpieczcie je. W przyszłym tygodniu przyjadą specjaliści z Warszawy i przejmą laboratorium. Rozłożyli się w holu przed wejściem do laboratorium. Dwa materace, maszynka spirytusowa, automaty gotowe do strzału. Czasem Kwaśniak wychodził na godzinkę, czasem Smuga. ...Wrócił skądciś i powiada do mnie: Pogadajmy, Walery. Ty w tej wojnie wszystko straciłeś i ja straciłem. Kto był mądry, zakrzątnął się już, a my co? Hołysze. Jest okazja, Walery... Jaka? pytam. Umówiłem się z ludźmi, zajadą tu za godzinę. Aparaty na ciężarówkę, a dla nas po dziesięć świnek. Złote dwudziestodolarówki, majątek po wojnie. W pierwszej chwili wzięło mnie, głowę straciłem, zgoda. Ale potem myślę sobie, kraj w niedoli, z ruin ma się dźwignąć, a my mu rękę do kieszeni, jak zwykli złodzieje. Nie można! Nie ma większego łajdactwa niż okraść ojczyznę! No i tłumaczę to wszystko Rafałowi, proszę, żeby zrezygnował... A on mnie w łeb. Kluczem francuskim. Przedtem szarpaliśmy się trochę, seria z automatu poszła w sufit. Niedaleko stacjonowali żołnierze. Usłyszeli. Nakryli i jego, i tych ludzi, co akurat zajechali ciężarówką. Sąd był... - Smuga przyznał się? - pytam szeptem. - Próbował wykręcić kota ogonem - mówi Kwaśniak. - Że to ja byłem w zmowie ze złodziejami. Tchórz. Gdybym ja trzymał ze złodziejami, on dostałby kluczem w łeb. No nie? - Tchórz... - powtarzam samymi wargami. - Pewnie, że tchórz - kiwa głową Kwaśniak. - Nawet przed sądem próbował jeszcze kręcić. Aleja, bracie, nie jestem pamiętliwy. Co było, a nie jest... Zapomnijmy. To co, wyruszysz w teren jutro czy jeszcze dziś? Mętlik w głowie. Obłędna centryfuga. VI Mama obraca mną jak manekinem: - Okropnie wyglądasz! Szkielet! Coś ty robił przez ten miesiąc? Głodowałeś? - Przeciwnie - odpowiadam - jadłem za trzech. Nie utyłem, co prawda, ale urosłem o pięć centymetrów. Mało? Mama nie wygląda na przekonaną, dotyka palcami moich wklęsłych policzków, obmacuje żebra przez koszulę. - Prawdziwy szkielet... - wzdycha. - Gdzieś ty był? - Na wsi, u dziadków Pietruchy, jeszcze z dwiema koleżankami. Bombowo, mówię ci! Trochę pomagaliśmy przy żniwach, ale głównie odpoczynek, grzybobranie, kąpiele w jeziorku. Patrz! Pokazuję matce dwa długaśne sznurki ususzonych borowików. Mama ogląda grzyby, uśmiecha się z zadowoleniem: - Śliczne. Ale na Węgrzech już bym dopilnowała, żebyś się poprawił. Przywieźli mi w prezencie modne jasnobłękitne ubranie z teksasu, spodnie u dołu szerokie, bluza typu koszulowego. Psiakostka! Spodnie za krótkie, bluza za krótka: urosłem. Chyba nawet więcej niż pięć centymetrów. Drągal jestem, wyższy od starego. I wąs się sypie nad górną wargą, ciemne kudełki na brodzie. Ogolić się? Podobno starczy raz i już trzeba regularnie, podbródek robi się szorstki jak tarka. - Musisz jednak zacząć się golić, Krzysiu. Wyglądasz, jakbyś był brudny. A to ubranie da się chyba podłużyć, jest zapas. Ojciec ledwo przyjechał, pobiegł do szpitala. Będzie dopiero na obiedzie. Mama opowiada o Budapeszcie, pokazuje mi album, folder, wywołane na miejscu fotografie. Ojciec na balatońskiej plaży, w kąpielówkach: zaokrąglony brzuszek, uśmiech najedzonego kota, ani śladu muskułów. Mama w słomkowych kapeluszu. Rodzice pod parasolem grający w brydża, stolik, taras, żaglówka na jeziorze. - Żałuję, że z nami nie byłeś. - Ja nie żałuję - uśmiecham się do mamy. - Masz pozdrowienia od siostry Eulalii. Mama patrzy na mnie ze zdumieniem: - Od kogo? - Od siostry Eulalii - powtarzam. - Tej, której sprzątnęłaś sprzed nosa tatę. Mama śmieje się tak jakoś dziewczęco, perliście i grozi mi palcem: - No, no! Gdzieś ty spotkał Lalkę? - W Łosiewie - odpowiadam, jakby nigdy nic. Matka przestaje się śmiać. Podchodzi do mnie bliziutko i patrzy, wpatruje się, bada. - Skąd się wziąłeś w Łosiewie? - pyta cicho. - No? Czego tam szukałeś? Nie wiem właściwie, jak jej to wytłumaczyć. Musiałbym chyba zacząć od tego, że nie jestem ich prawdziwym dzieckiem, znamy się więc dopiero od pewnego momentu i stąd wyprawa w ich przeszłość, żeby zrozumieć, zobaczyć w pełniejszym wymiarze, porównać, wyselekcjonować... Nie tak. Ze przeciwko ojcu? - Nie wiem - spuszczam głowę. - Interesujące miasteczko. Wszyscy was tam pamiętają. Matka rozpakowuje walizę, układa na tapczanie swoje sukienki, bluzki, spodnie, sweterki. Część chowa do szafy, część idzie do pralni. - Jak zwykle, wzięłam za dużo ze sobą, nie wszystko nosiłam. O, tej sukienki nie miałam na sobie ani razu. Pamiętasz, jak ojciec się denerwował? Ledwo mógł unieść moją walizę. On zawsze ma rację. I zerka na mnie, czeka, co powiem, niespokojna, napięta. Przywitaliśmy się z ojcem po męsku, krótkim uściskiem, bez czułości. Zaraz potem poszedł do szpitala. - Raz ma, raz nie ma - mówię. - Czyś ty wyszła za niego ze strachu? - Nie rozumiem. - Tak to sobie wyobrażam, po tym, co usłyszałem o doktorze Smudze. „Siostro! Jutro pójdzie pani ze mną do urzędu stanu cywilnego. O jedenastej, proszę się nie spóźnić. Zostanie pani moją żoną, zrozumiano?” Mama śmieje się półgłosem, kręci głową, udając zgorszenie: - O ojcu takie rzeczy? Kto ci naopowiadał podobnych bzdur? Prawdę mówiąc, to ja go zawlekłam do ślubu, miał ledwo kwadrans na całą ceremonię, pacjentów była cała poczekalnia. I oczywiście zapomniał o ślubie, portier pożyczył mu swój krawat, u marynarki brakowało dwóch guzików. Nie! U tego pedanta, czyściocha? Dwóch guzików? Krawat od portiera, absurd... - Nie byłaś zazdrosna o tę blondynkę? - pytam. - Mają ozory ci ludzie... - Mama odwiesza do szafy ostatnią sukienkę i z samego spodu walizy wyciąga podłużne zawiniątko. - Jaką blondynkę? - udaje. - Wiesz. Lekarka, Ewa. Przyjechała do niego i odjechała. Matka siadła na poręczy fotela. Jest dziewczęco zgrabna. Szczuplutka, ciemnowłosa, trochę podobna do Oleńki. Mam jej to ochotę powiedzieć, ale musiałbym wyjaśniać, kim jest Olga, mama wyczułaby po moim głosie, że jestem nielicho wrobiony, i zaraz seria pytań... Zaczekajmy. - To był dramat w życiu ojca - mówi cicho mama i nasłuchuje, jakby się obawiała, że on może nadejść, usłyszeć naszą rozmowę. - Znali się z partyzantki, studiowali razem, wielka kilkuletnia miłość. Ojciec wierzył, że Ewa stanie przy nim, nie ulęknie się trudów, że razem, wspierając się wzajemnie, pokonają wszystkie przeszkody. Tak to się mówi ładnie, a nawet myśli. I raptem odkrył zupełnie innego człowieka. Wyobrażasz sobie, Krzysiu? To musiał być ból... Przecież on ją kochał, ale inną, taką, jaka już nie istniała. Opowiadał mi. Upłynęło sporo czasu, zanim mógł ze mną o tym pomówić. Pod kulami, w bojach była dzielna, miała opinię nieustraszonej. A codziennych trudności, ciężkiej powszedniej szarzyzny, harówki, tyrania - przeraziła się. Chciała - wygodnego życia. - Co w tym złego? - Nic. Każdy chce żyć lekko, pytanie tylko za jaką cenę. Ojciec próbował jej wtedy wytłumaczyć, że walka jeszcze się nie skończyła, brak w kraju lekarzy, trzeba wytrwać pewien czas. A ona, że teraz kolej na innych, oni swoje odwojowali. Jakich innych? Przecież... I wtedy, powiada, uświadomił sobie, że mówi nie do tej Ewy, tylko do kogoś innego. Zewnętrzne podobieństwo. Forma ta sama, ale inna treść. Poczuł się straszliwie znużony, martwy, opustoszały. Chciał, żeby odjechała jak najszybciej. - Nie rozumiem - mówię. - Praca była ważniejsza dla niego niż miłość? - Nie rozumiesz - potwierdza matka. - Co ma do tego praca? Miłość musi być na dobre i na złe. Ona go porzuciła w marszu, uciekła z pola bitwy. Więc nie kochała. I to był ból, gorycz zawodu. - Ojciec ci powiedział? - pytam. - Częściowo - odpowiada mama. - Resztę zrozumiałam sama, bo ja go kochałam naprawdę. - Takiego, jakim był... czy jakim jest? Twarz matki nieruchomieje, napinają się mięśnie szczęk. Milczymy. Słychać tylko nasze oddechy, z nagła nieregularne, przyśpieszone. - Więc po to pojechałeś do Łosiewa? - Po prawdę. - Prawda jest tutaj, Krzysztofie. Uśmiecham się do matki, przechylam głowę. - Nadeszły lata pokoju i mięśnie Lwiego Pazura zaciągnęły się sadłem - cytuję. - Orli wzrok stępiał, słuch nie był już tak ostry. Leżał wygodnie na skórach, jadł gotowane mięso i kurzył fajkę... Matka przytomnieje. Wstaje z poręczy fotela, odwija pergamin z podłużnego pakunku: - Przywiozłam ci salami. Widzisz? Pamiętałam, że za nią przepadasz. - Dziękuję, mamo. - Biorę od niej kiełbasę w jasnoszarej, omszałej skórce, ostro pachnącą korzeniami. - Nie tęsknisz za tamtym Smugą? - To jest ten sam człowiek, Krzysztofie. Zmienił się tylko czas. Trzeba się cieszyć, że stać nas na to. - Na co? - pytam. - Żeby nasi wojownicy mogli wypoczywać - odpowiada matka. - Zasłużyli sobie na miękkie skóry i gotowane mięso. Coś mi w tym nie pasuje, chcę protestować, ale nie mam argumentu. Na pozór wszystko się zgadza: inne czasy, inne warunki, inne wymagania. Na pozór? Dlaczego na pozór? A jednak nie mogę zaznać spokoju. Brak mi czegoś. Wcisnąłem do torby jasnobłękitne ubranie i zbiegłem po schodach. Fiat stał przed domem, poczerniały, zmęczony, z ochlapanymi błotem reflektorami. Ktoś napisał brudas na pokrywie bagażnika, pewno dzieci dozorczyni. Trzeba go będzie wyszorować po południu. Na drzwiach pracowni krawieckiej wisiała owalna ciężka kłódka. Do szyby wystawowej, za którą widniały dwa manekiny w kolorowych kwiecistych sukienkach, była przyklejona kartka: Zamknięte z powodu choroby. Czyjej choroby? Krawcowa zachorowała czy idzie o jej siostrę? Postałem chwilkę, żałując że nie będę miał podłużnego ubrania - bardzo chciałem pokazać się w nim Oldze dziś po południu - i zawróciłem do domu, gdy usłyszałem znajomy głos: - To ty, Krzysztofie? Odwróciłem się i zobaczyłem naszą wychowawczynię, panią Sie-rant, ubraną w młodzieżowy kombinezon, z białą przepaską we włosach, uśmiechniętą, jakby spotkanie ze mną sprawiło jej radość - demonstrowała pełny komplet dużych białych zębów. - Dzień dobry - ukłoniłem się sucho. - Już po wakacjach? Ładnie się opaliłeś nad Balatonem. Mieliście pogodę? U nas przeważnie padało. - Tam było cały czas słońce - powiedziałem. - Mieszkaliśmy w najelegantszym hotelu i mieliśmy do dyspozycji jacht. Wychowawczyni roześmiała się wesoło i położyła mi rękę na ramieniu: - Przepraszam, Krzysztofie. Przecież wiem od Krystyny, że nie pojechałeś na Węgry. Miałam nawet zamiar pomówić z twoimi rodzicami, skłonić ich, aby poniechali takiej kary. Ostatecznie... Nie dokończyła, spoważniała nagle. Przyglądała mi się z namysłem, jak gdyby coś rozważając. - Mogłem pojechać na Węgry - rzuciłem z krzywym uśmieszkiem. - W końcu rodzice prosili mnie, żebym pojechał. Ale nie chciałem, proszę pani. Do widzenia. Chciałem odejść. Pani Sierant przytrzymała mnie za ramię. - Bardzo się spieszysz? - zapytała. - Tu obok są dobre lody z bakaliami. - Powinienem być w domu... - bąknąłem. Wychowawczyni wzięła mnie mocno pod rękę i poprowadziła do maleńkiej kawiarni na rogu, a ja szedłem posłusznie, zły na siebie, że nie okazałem dostatecznej stanowczości. Kawiarenka była przytulna, o ludowym ciepłym wystroju, niskie mebelki z palonego drewna, na ścianach dziecięce rysunki pod szkłem. Pani Sierant zamówiła dwie duże porcje bakaliowych i po butelce soku z czarnej porzeczki. - Masz do nas żal? - zapytała. - Nie rozumiem - wzruszyłem ramionami. - Do kogo niby? - Do klasy. Do mnie osobiście. Powinnam była zająć się tobą bliżej, wniknąć głębiej w twój konflikt z kolektywem. - Nie ma sprawy - rzuciłem krótko. - W dużej mierze była to twoja własna wina, Krzysztofie. Spróbuj być samokrytyczny. Czego ona chce ode mnie? Spowiedzi? Skruchy? Kelnerka przyniosła czarki z lodami, wpakowałem do ust pełną łyżeczkę, aż mi zęby ścierpły. Lubię gryźć lody, nie znoszę lizania: za długo trwa, nim się poczuje smak. - Pyszne - uśmiechnąłem się do wychowawczyni, ładując następną łyżeczkę. - Trochę liczyłam na Krystynę - powiedziała w zadumie pani Sierant. - Zobowiązała się... Zastygłem z łyżeczką przy wargach. Powolutku podniosłem oczy na wychowawczynię. - Robiła, co mogła, proszę pani. Należy jej się dyplom uznania za włożony wysiłek. Więc to tak. Na prośbę wychowawczyni. Obmyśliły wspólnie plan okiełznania Krzysztofa Smugi, żeby jadł z ręki i grzecznie chodził pod siodłem. Oczywiście Krystyna nie wątpiła, że jej się to uda. Co za rozczarowanie. - Nie prosiłam jej o to. Sama wyraziła chęć zaprzyjaźnienia się z tobą. - A ja, proszę pani, sądziłem, że przyjaźń musi być bezinteresowna. Wychowawczyni podniosła głowę i popatrzyła na mnie gniewnie, ostro: - Czego ty chcesz od niej? Jaki interes?! - Przepraszam - mruknąłem. - Pewnie głupstwa gadam. Już nie będę. Pani Sierant pochyliła się w moją stronę. - Gdybyś mi wytłumaczył otwarcie i szczerze, dlaczego tak się zaniedbałeś pod koniec roku szkolnego... Gdybyśmy doszli do porozumienia, Krzysztofie... - To co? - zapytałem szeptem. - Może w drodze nadzwyczajnego wyjątku... porozmawiałabym z dyrektorem, z nauczycielami. Mógłbyś zdawać... Nie tracę roku. W jednej klasie z Oleńką. Przebudzenie ze złego snu, uszczęśliwienie mamy... - Wyobrażam sobie, jaki to cios dla twojego ojca. Dyrektor szpitala, radny, wybitna postać w naszym mieście i raptem syn powtarza rok. - Był u pani? To ja u niego byłam - odpowiada po pauzie wychowawczyni z moją chorą matką. Już wiedział, że powtarzasz klasę, a jednak przyjął nas natychmiast, poza kolejnością, załatwił dla matki sanatorium. Wspaniały człowiek! I ani słówkiem nie napomknął o tobie, o nic nie poprosił, aż się czułam zażenowana. Zaciskam pięści pod stołem. Dlaczego chce mi się wyć, gryźć paluchy? Szansa śmignęła jak przynęta na haku, już ją chciałem chwycić, rozdziawiłem gębę... - Wątpię, czy zdałbym, jeśli nawet nauczyciele się zgodzą - mówię do wychowawczyni. - Przez wakacje nic nie robiłem. - Niczego ci na razie nie obiecuję, najpierw pomówię z dyrektorem. Gdyby się jednak udało to załatwić, masz przed sobą prawie cały miesiąc na przygotowanie. - Eee... - przeciągam bez entuzjazmu. - Przez sierpień? Nie dam rady, proszę pani, jadę na obóz wędrowny. Pani Sierant wytrzeszcza na mnie swoje duże fiołkowe oczy. Jakby mi nagłe rogi wyrosły. - Chyba żartujesz, Krzysztofie. W obliczu takiej szansy? Niewiarygodne!... Robię minę idioty, uśmiecham się głupio. Idziemy z Olgą przez las w stronę rzeki, trzymamy się za ręce, w ciepłym powietrzu wisi zapach ziół. Kukułka bawi się w wyliczankę, echo niesie z dala jej figlarny głos: A kuku!... A kuku!... - Nie znasz się na dziewczynach - mówi Olga. - Ani na chłopakach - uzupełniam. - A już zwłaszcza na sobie. - Myślisz, że zaprzeczę? Śmiejemy się. Olga staje, kładzie mi ręce na ramiona i całuje w usta. Ciekawe, skąd ona wie, że właśnie tego nagle zapragnąłem. Zawsze odgaduje moje myśli. Aż się lękam tych jej zdolności telepatycznych, intuicji niezwykłej. - Jednak działała z premedytacją - mówię. - Ale bezinteresownie. - A pycha? Owinie mnie wokół palca na oczach wszystkich. - Mogło tak być na początku, ale potem... Zaczęło jej zależeć na tobie, normalnie, po dziewczęcemu. Może się nawet troszkę zakochała. - Co to znaczy zakochać się troszkę? - pytam. Olga dwoma palcami chwyta mnie za nos i udaje, że chce go ukręcić. Miotam głową, nie puszcza, ściska coraz mocniej. - Nie wygłupiaj się? - piszczę. - Boli! - Podrywałeś ją. - Nie! - Nawet do domu do niej polazłeś. Poznałeś z Pietruchą. Tańczyliście... - Jesteś zazdrosna? Puść, świntucho!!!... Uwalniam wreszcie nos i rzucam się na Oleńkę, ucieka, gonimy się z piskiem między drzewami, wybiegamy nad brzeg rzeki. W słońcu czerwieni się rdzą dziurawy kadłub „Andromedy”, komin sterczy w górę jak brudny palec. Dwie sylwetki na pokładzie, dziewczyna i chłopak. Opierają się o balustradę, zwróceni do nas profilami. Chłopak obejmuje dziewczynę. A ja, nim jeszcze możemy rozpoznać rysy, wiem już. I nie mylę się: para złotowłosych, Krystyna i Borzym. Nie widzą nas. Rozmawiają, przytuleni do siebie, zapatrzeni w ciemnozielony gąszcz, w bladobłękitną otchłań. Czyżby tu na mnie czekali przez cały miesiąc, odkąd uciekłem z pokładu? Czekali, czekali, aż odkryli siebie, zapomnieli o mnie, o reszcie świata... - Wycofujemy się - szepczę do Oleńki - żeby nas nie zobaczyli, cichutko. Odchodzimy w głąb lasu, a kiedy jesteśmy już dostatecznie daleko od „Andromedy”, Olga wyszczerza ząbki: - Jesteś zazdrosny? - I po sekundzie: - Puść, świntuchu!... Bo teraz jej nos znalazł się w kleszczach moich palców. Powiedzieć Oldze o spotkaniu z wychowawczynią? O szansie? Kiedy się kocha, nie może być tajemnic. Ale to nie tajemnica. Po prostu rzecz do załatwienia z samym sobą, kusząca i lepka. Tylko z sobą samym. - Co ci jest, Krzysiek? - Nic, Oleńko. Taka chwilowa zapaść, zaraz przejdzie. Znajomy gabinet. Złocone grzbiety ksiąg za szkłem w szafach bibliotecznych, mahoniowe biurko, cienie figurek na ścianach, głowa ojca w ciepłym kręgu lampy. Czyta coś. Słyszy jednak, że stanąłem w progu, podnosi głowę i patrzy na mnie pytająco. - Można? Kiwa głową. Idę na palcach, jakbym się bał spłoszyć miękką ciszę. Siadam naprzeciw ojca w głębokim fotelu, zapadam się w nim aż po ramiona. Milczymy. Potem mu mówię, że byłem w Łosiewie, a on odpowiada, że wie od mamy, i znowu milczymy kilka chwil. - Żałuję, że zostałem na drugi rok - odzywam się cicho. - Zrobiłem to specjalnie. Ojciec kiwa głową. Jego opalona twarz jest prawie czarna w sztucznym świetle. Czarna twarz i białe włosy, jak na kliszy fotograficznej. Wpatruję się w tę twarz, badam rys po rysie, szczegół po szczególe: poznawanie na nowo. - Rozmawiałem z Kwaśniakiem, tato. Chcę cię o coś zapytać. - Pytaj. - Siedziałeś wtedy w więzieniu? - Tak, do amnestii. - Sąd nie uwierzył, że Kwaśniak był w zmowie ze złodziejami, bo to ty rozbiłeś mu głowę kluczem francuskim. - Zgadza się, synu. - Ale było inaczej, prawda? Walczyłeś z Kwaśniakiem, żeby zapobiec rabunkowi, i zraniłeś go w walce. A on tę ranę wykorzystał przed sądem jako dowód przeciwko tobie. - Sąd uwierzył jemu. - Bo nie znał ciebie z czasów późniejszych. Ty nie byłeś tchórzem. Ojciec przymyka oczy i oddycha równo, spokojnie, cichuteńko. Obserwuję, jak drżą mu nozdrza, jak koniuszek języka zwilża spierzchnięte wargi. - Nie byłeś tchórzem - powtarzam. - Byłeś wspaniały. Dlatego prawie nikt cię tam nie lubi. - Pauza. - A tutaj cię lubią. - Czego chcesz ode mnie? - pyta szeptem ojciec. Przysuwam się, biorę go za rękę. Ma wielką, bardzo białą dłoń o grubych, długich palcach. Przytulam tę dłoń do policzka i przymykam oczy. Przedtem był telefon ze szpitala, słyszałem każde słowo z jednej strony i odgadywałem z drugiej. Doktor Zimecki doniósł o gwałtownym pogorszeniu u Zofii Makowskiej; ojciec najpierw kazał przygotować salę operacyjną, a potem zadzwonił: - Odwieźcie ją do województwa, kolego Zimecki. Jest karetka? Dobrze, zaraz będę. I wyszedł z domu, a ja wyszedłem za nim i zakradłem się do szpitala, widziałem wszystko, słyszałem wszystko. Chciałem krzyczeć, ale to nie był sposób. Ojciec zadzwonił ze szpitala i powiedział matce, że wróci późno, bo ma trudną operację. Nie kładłem się. Jeśli Makowska umrze podczas zabiegu, będziesz jej mordercą. Marczak zameldował, że nie może uruchomić karetki i doktor Rafał Smuga musiał podjąć najważniejszą decyzję w swoim drugim życiu. Nie mógł wiedzieć, że podejmuje ją dla ciebie. Korekta: w szpitalu jest kilka karetek, za parę minut zajechałaby inna i odjazd Makowskiej troszkę by się tylko spóźnił. Mimo to: jeżeli operacja się nie uda, nie zaznasz spokoju. Ojciec wrócił do domu o czwartej piętnaście. Świtało już. Okno w moim pokoju było różowe. Wyszedłem na korytarz i najpierw długo patrzyliśmy na siebie, a później pomogłem ojcu zdjąć marynarkę. Krynica, październik 1973 - październik 1974