10724
Szczegóły |
Tytuł |
10724 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10724 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10724 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10724 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksandra Zielińska
Wyzwolenie
So many centuries
so many Gods
we were the prisoners
of our own fantasty
but now we are marching
against these Gods
I’m the wizard, I will change it all
Valhalla – Deliverance
Why’ve you ever forgotten me?
Blind Guardian, Valhalla
Siedziałem w concordzie, pocąc się niemiłosiernie i drżąc z przerażenia. Do tego stopnia,
że jedna ze stewardes zwróciła na mnie uwagę. Prawie cały czas nie spuszczała ze mnie
wzroku. Prawdę mówiąc, to jej się wcale nie dziwiłem.
Nie miałem właściwie żadnego powodu do strachu. No... może prócz malutkiego,
dodatkowego bagażu – do mojej łydki, tuż pod materiałem spodni, mocną taśmą, przyklejony
był woreczek z kilogramem czyściutkiej heroiny. Przemycałem towar z U.S.A. do Anglii.
Robiłem w tym interesie od niedawna, toteż nie posiadałem wielkiego doświadczenia. Jednak
dla pieniędzy, jakie za to dostawałem, mógłbym zeżreć karalucha wraz z latoroślami. Na
surowo i bez ketchupu.
Im bliżej granicy, tym bardziej obawiałem się zdemaskowania.
***
– Annie?
– Co? – Długonoga stewardesa z westchnieniem zmęczenia, zamieszała kawę w kubku. –
Co, Mary? Wiem, że wyglądam jak zmokła dupa spod latarni, ale nie spałam od dwudziestu
czterech godzin.
– Nie, nie chodzi o to.
– Więc?
– Widziałaś tego chłopaka, co siedzi przy oknie i trzęsie się jak osika?
– Jasne, że wiem, o którego przystojniaka ci chodzi. Wygląda mi na schizofrenika.
– On chyba coś ma.
– Chodzi o coś konkretnego? – zapytała Annie. Była naprawdę zmęczona i znudzona,
jakiś obcy facet niewiele ją w tej chwili obchodził, nawet jeśli dygotał nerwowo i tonął we
własnym pocie. Nie takie rzeczy już widziała w trakcie rejsów.
– Jego noga. Jest jakaś dziwnie niekształtna...
– Pewnie inwalida
– Wygląda mi podejrzanie i tyle...
– To powiedz pilotowi, czy komuś tam. Poproś przystojniaka do kibla, obmacaj, a jak nic
nie znajdziesz, to powiedz mu, że to były ćwiczenia.
***
Serce podeszło mi do gardła, kiedy do mojego fotela podeszła stewardesa w towarzystwie
muskularnego drugiego pilota.
– Możemy pana prosić?
***
– To tylko choroba lokomocyjna – kłamałem, stojąc przy drzwiach kibla. Taśma boleśnie
wpijała mi się w nogę.
– Skoro tak, to proszę skorzystać z ubikacji i potem porozmawiamy. W szafce znajdzie
pan lekarstwa. – Uśmiech dziewczyny był stuprocentowo profesjonalny, ale na pewno nie
szczery.
Posłusznie wszedłem do toalety.
– O co zakład, że spuści towar w sedesie? –zapytał kpiąco drugi pilot.
***
Najpierw chciałem utopić herę w klozecie, ale uświadomiłem sobie, że jej wartość
przekracza moje kilkumiesięczne zarobki na stanowisku pomocnika młodszego
parkingowego. A tego, że będę musiał za nią zapłacić, byłem więcej niż pewien.
Czas uciekał szybko, a ja wciąż zastanawiałem się, co zrobić z narkotykiem.
Nad zlewem znajdowała się, wspomniana wcześniej przez stewardesę, szafka.
Otworzyłem ją w nadziei, że znajdę tam coś, cokolwiek, co pomoże mi wybrnąć z kłopotu.
W środku stały różne buteleczki. Moją uwagę zwróciła jedna z nich. Wyróżniała się małymi
rozmiarami i szarą etykietą z napisem WYPIJ MNIE! Krople miętowe. Musiałem trzymać się
roli. Poza tym choroba lokomocyjna i stres naprawdę dały mi się we znaki. Jednym haustem
połknąłem zawartość buteleczki. Po chwili mym ciałem wstrząsnął dreszcz.
Drugi. Trzeci.
Zachwiałem się, przed upadkiem uratował mnie zlew. Złapałem za jego krawędź. Nie
wiedziałem, co się działo, czułem się jakbym wypił co najmniej cyjanek. Drżałem jak
w febrze, a moje ciało pokrywały krople potu. Ostatnim wysiłkiem wyprostowałem się
i spojrzałem w lustro. Nie poznałem samego siebie. Przekrwione oczy, sine usta, blada twarz.
Czułem, jak drętwieją mi dłonie, zdradziecka buteleczka upadła na podłogę.
Czyżby krople miętowe mogły okazać się trujące?! Przedawkowałem?!
Absurd!
To była ostatnia myśl.
***
Mary dyskretnie zapukała do drzwi ubikacji.
– Proszę pana! W porządku?
Brak odpowiedzi.
Stali tak już od kilkunastu minut i utwierdzali się wzajemnie w przekonaniu, że trafili
przemytnika.
– Wyważamy? – spytał pilot. – Nie słychać spłuczki, więc to twarda sztuka. Nie
pozbędzie się towaru tak szybko.
– Może być niebezpieczny?
– Jeśli jest uzależniony, to będzie bronił sprzętu jak matka dzieci. Jeśli to tylko
sprzedawczyk, może podda się bez walki. Ale miej nadzieję, że trafiliśmy na znerwicowanego
studenta z zatwardzeniem.
– Wyważamy, Chuck.
– Jasne, słonko. Ty tu rządzisz.
Annie pojawiła się przy nich jak na zawołanie.
– Wiem, że fajnie jest się bawić w Jamesa Bonda, ale mogliście poprosić o klucze.
Z szerokim uśmiechem wręczyła Chuckowi uniwersalny klucz.
– Wiecie co? On tam pewnie siedzi i wciąga cały towar nosem – stwierdziła teatralnie
konspiracyjnym szeptem.
– Annie... – zaprotestowała słabo Mary, której sytuacja nie nastrajała raczej do żartów.
– No co? Nie bierz wszystkie tak serio, bo się szybko zestarzejesz.
Pilot otworzył drzwi i oniemiał. Obie stewardessy również zamarły ze zdumienia.
– Sorry, pomyliłam się. – Annie pierwsza odzyskała głos. – On nie chciał oddać nam
narkotyków, więc sam się z nimi spuścił w kiblu.
Nikt nie zaprzeczył. Może dlatego, że nie bardzo było jak. Toaleta była pusta.
***
Powoli otworzyłem jedno oko, potem drugie. Głowa bolała mnie straszliwie, mimo tego
podniosłem się i stanąłem w miarę pewnie na nogach. Przetarłem oczy, z trudem
przypominając sobie jak się tu znalazłem.
Znajdowałem się w korytarzu, który zdawał się nie mieć końca. Ściany był oślepiająco
białe. Podobnie jak drzwi, osadzone jedne przy drugich wzdłuż korytarza, wszystkie były
śnieżnobiałe i wyglądały identycznie. Spojrzałem w górę, potem pod własne stopy i poczułem
jak wzdłuż kręgosłupa pełznie mi dreszcz strachu.
Bo sufitu, podobnie jak podłogi nie było.
Trwałem zawieszony w pustce, wśród białych ścian i tajemniczych drzwi.
Nieprzenikniona cisza dzwoniła mi w uszach. Zrobiłem kilka kroków – żadnego odgłosu.
Czy dostałem jakiegoś delirium? Straciłem przytomność? Zatrułem się tymi cholernym
kroplami?! Śnię?
Umarłem?
Trudno. Jawa czy sen, trzeba się zorientować w sytuacji. Zrobiłem krok w stronę
najbliższych drzwi. Wyglądały nad wyraz realnie. Obmacałem misternie rzeźbioną klamkę,
też była realna.
Przekręciłem ją powoli, zamek cicho trzasnął. Moim oczom ukazał się niezwykły widok.
Patrzyłem na zgliszcza umierającego miasta. Wysokie, żałosne budynki z pustymi oczami
wybitych okien. Smugi dymu bijące w niebo. Bezruch i pustka. Smutny krajobraz
Apokalipsy.
Na ulicy pojawił się mężczyzna. Szedł powoli, trzymał w dłoni broń. Ubrany był
w idealnie dopasowany garnitur, w kolorze najgłębszej czerni. Oczy skrył za równie
ciemnymi szkłami.
Uśmiechnął się do mnie i uniósł pistolet.
Z trzaskiem zamknąłem drzwi. Oddychałem szybko, włosy dosłownie zjeżyły mi się ze
strachu. Zwariowałem?!
Przerażony nie na żarty ruszyłem dalej korytarzem. Mijałem identyczne drzwi, ale już nie
odważyłem się otworzyć któryś z nich. Uparcie szedłem przed siebie, aż wreszcie korytarz się
skończył.
Stałem przed pięknymi, białymi wrotami. Widniał na nich krwiście czerwony znak:
Nie wiedziałem co oznacza, choć kojarzył mi się z celtyckimi runami. Mógł
symbolizować zarówno zwycięstwo, pokój jak i śmierć. Złotą klamkę zdobiła wyryta
Gwiazda Dawida z wpisanym w środku nie znanym mi pentagramem. Kształt dziurki od
klucza przypominał krzyż. Westchnąłem.
I otworzyłem drzwi.
Stanąłem przed obliczem mego przeznaczenia.
***
– Witaj, witaj. Wprawdzie się ciebie nie spodziewałem, ale wejdź. Chętnie
z porozmawiam, tylko zamknij, proszę, drzwi. Nie znoszę przeciągów, a jak pewnie
zauważyłeś, w Korytarzu panuje chłód.
Znów wisiałem w śnieżnej pustce. Przede mną, przy nowoczesnym biurku, siedział
szpakowaty mężczyzna przy kości. Mógł mieć ze czterdzieści lat, uśmiechał się.
– Czyżby szok związany z przekroczeniem Zasłony osłabił twój słuch, mój drogi?
Zamknij drzwi.
Odruchowo wykonałem polecenie. Przyglądałem się tamtemu mężczyźnie, wytykając
sobie głupotę związaną z wypijaniem nieznanych substancji z tajemniczymi etykietami,
w stylu WYPIJ MNIE!.
– Kim jesteś? – wykrztusiłem w końcu.
– Bogiem.
– Słucham?! – Poczułem jak nogi się pode mną uginają. Więc jednak zwariowałem.
A skoro zwariowałem, to chyba nie ma sensu starać się zachowywać rozsądnie. Albo
uprzejmie. – Bóg? Czyżbym umarł? No i co jeszcze? Gdzie fanfary, panie Stwórco?! Hę?
– No cóż... – Facet wyraźnie się speszył, ale zaraz odzyskał rezon. – Może przesadziłem
trochę. Nie jestem Bogiem, takim o jakim myślisz, o jakim mówi się w waszym świecie.
Mogę się nazwać Konstruktorem, Architektem, Opiekunem. Dbam o Wszechświat.
W zasadzie to nawet miło, że wpadłeś. Rzadko z kimś gadam, bo moje zadanie ma inne
przesłanie. Ale zrymowałem, co?
Słuchałem i z każdym słowem nabierałem pewności, że to nie było moje szaleństwo, ani
też żadna narkotykowa wizja.
– Ja śnię do cholery i się chcę obudzić! – wyrwało mi się.
– Oj głupiutki z was gatunek. – Westchnął mój rozmówca. – Zastanów się, co by się stało
gdybyś śnił no i oczywiście się obudził. – Strzelił palcami, a na biurku nagle pojawił się
komputer Na pierwszy rzut oka zupełnie zwyczajny. Mężczyzna stuknął kilkakrotnie
w klawiaturę i na monitorze ukazał się obraz, niby film, przedstawiający samolotowy kibel,
dwie stewardesy, pilota i kilku ubranych na czarno policjantów. – Ach, tak. Znajdowałbyś się
prawdopodobnie w komisariacie, daleko od domku. Jesteś jednakże tu, czyli w Głównej
Sterowni, poprzez błąd systemu.
– Słucham?!
– Nawet ideałom zdarza się pobłądzić. Co w tym dziwnego? Pułapki w stylu tajemniczych
buteleczek, ciasteczek i używeczek, drzwi, prowadzących w różne miejsca o różnych porach,
znikających tuneli i tym podobnych, pozostawił po sobie mój poprzednik. Bardzo
roztargniony facet. To przez niego się tu znalazłeś. A skoro już tu jesteś, pogadajmy chwilę.
Chętnie oświecę cię w sprawach istnienia, bo to was, ludzi, zawsze niepomiernie
interesowało. Choć prosty z ciebie organizm, podzielę się z tobą moimi odkryciami. Wiesz,
mam kompleksy, muszę się dowartościować – dodał z rozbrajającym uśmiechem.
Z fascynacją wpatrywałem się w ekran: przerażone stewardesy, zaaferowani
przedstawiciele prawa i... Tuż koło klozetu, dostrzegłem maleńką zdradziecką buteleczkę.
Wszystko przez nią. Albo, dokładniej, jej zawartość. WYPIJ MNIE. A ja, głupi, wypiłem!
Plułem sobie w brodę – przede mną siedział jakiś wariat, a miejsce mego pobytu było bardziej
niż nieznane.
– Wpadłeś tu przez tunel, utworzony przez mojego poprzednika – podjął temat
Konstruktor. – Jak już wspominałem, był dość roztrzepany, ale to w końcu geniusz. Ulepszył
program, który nosi miano Ozyrysa i steruje czasem, materią i istnieniem wszelkim. Jego
edytor daje możliwość tworzenia świata od podstaw. Skorzystałem z tego, a moim
najlepszym pomysłem są chyba templariusze i takie ich krucjaty. Ach, i inkwizycja! Nad tym
się trochę głowiłem, wyszło jednak bez zarzutu. Tym sprzętem – wskazał niedbale na
komputer – ustalam porządek wszechrzeczy. Mogę... – Kliknięciem myszy przywołał na
ekranie obraz jezdni. – Mogę na przykład spowodować wypadek i ... – kolejne kliknięcia. Zza
zakrętu wynurza się tir, z rozpędem zmiata parę osobowych aut. – Biedne duszyczki
opuszczają jeden świat i wędrują w drugi. Sprytne, nie?
– Nie. To paranoja! – Zmrużyłem oczy z nienawiścią. Już nie widziałem w nim wariata.
W jakiś nie do końca zrozumiały dla mnie sposób, nagle zacząłem być pewien, że gość mówi
prawdę. – Zrobiłeś z życia grę komputerową! Mordujesz ludzi po to, by zapewnić sobie
rozrywkę w tym zasranym miejscu!
– Nie, nie – zaprzeczył pobłażliwie. – To zbyt okrutnie powiedziane. Uznajmy, że umilam
wam i sobie egzystencję.
– Nie rozumiem...
– To proste. Zabijam jednostki, by nie skasować całego świata. Szybko się nudzę.
– Jesteś szalony!
– Możliwe, ale nie zauważasz dobrych stron. Lubię was, choć obrażacie moją inteligencję.
– Przecież jesteś jednym z nas!
– Jak już mówiłem: za mądrzy to nie jesteście – westchnął jakby tłumaczył dziecku
podstawowe zasady – Widzisz mnie w takiej postaci, bo ci na to pozwalam. Jestem
nieskończenie wieczny, a twój ograniczony umysł nie jest w stanie mnie pojąć.
– Kim więc jesteś?
– Już mówiłem. Bogiem. Władcą. Mistrzem Tajemnic, Tańczącym na Ołtarzu Prawdy.
– Jak długo tu jesteś?
– Jak długo? Nie istnieje pojęcie "jak długo". Sam czas nie istnieje. Ozyrys daje mi
komfort sterowania każdym momentem, kształtuję wieczność kiedy chcę. Mogę zmienić los
staruszka, tuż po jego narodzinach. Śmierć jest życiem, odejście powrotem. Cały cykl toczy
się od nowa.
Odwróciłem się. Drzwi, którymi się tu dostałem, zniknęły. Poczułem narastającą falę
paniki. I klaustrofobii. Jeśli to był sen, chciałem się natychmiast obudzić. Jeśli nie, chciałem
uciec stad, uciec od szalonego boga i tego co mówił.
– Kto napisał Ozyrysa?
– Ten, który stworzył wszystko: pustkę, światy, koncepcję myśli. Mnie też. I innych, mi
podobnych. To Istota nie mająca ani kresu ani początku. Jej imię to sekret, Ona sama jest
Wielką Tajemnicą. Wy czcicie Ją jako Boga. Gdy się znudzę, zmieni mnie, ale będę istniał,
w innej pustce. Tutaj w sercu Wszechrzeczy, wszystko jest niezmienne.
Zakryłem oczy dłońmi. Nie mogłem znieść tej wszechobecnej bieli. Nie mogłem znieść
jego słów.
– Wypuść mnie – jęknąłem.
– Jak chcesz.
Przede mną wyrosły, zaginione wcześniej wrota. Dotknąłem klamki, była ciepła.
– Jesteś monstrum wypranym z uczuć – szepnąłem, miałem jednak pewność, że on słyszy
każde moje słowo. – Sugerujesz, że życie jest bez sensu, bo możesz zmienić każdą chwilę. Że
żyjemy, by umrzeć i trwać, zaczynając wszystko do początku. Że nie mamy wspomnień, że
nic po nas nie zostanie. Bez nas o nas. Mylisz się. Warto żyć dla chwili, bo chwila to miłość,
której nigdy nie zaznałeś i nie zaznasz. Zobaczymy jeszcze kto jest głupcem.
Wyszedłem. Zdążyłem usłyszeć jego odpowiedź.
– Masz rację. Zobaczymy. Będę tu czekał. Nie zawiedź mnie.
***
Znów znajdowałem się w Korytarzu.
Ruszyłem przed siebie. Po kilku minutach, gdy straciłem wszelką nadzieję na powrót do
domu (nie chciałem ryzykować otwierania innych przejść), napotkałem wrota, podobne do
tych, prowadzących do szalonego boga. Lśnił na nich jednak odmienny znak:
Wydawało mi się w tajemniczej runie rozpoznałem pacyfkę. Doszedłem do wniosku, że
w tym paranoicznym śnie wszystko się może zdarzyć.
O ile to w ogóle był sen.
Przekręciłem gładką klamkę. Pomyślałem przy tym, że jeśli spotkałem Boga, to za
przeciwnymi drzwiami trafię co najmniej na samego Lucyfera.
Nie wiedziałem, jak bardzo zbliżyłem się do prawdy.
***
Tym razem trafiłem do innej pustki. Wokół panowała czerń, tonąłem w niej jak uprzednio
w bieli. Przede mną, przy komputerze, niezbyt nowoczesnym, siedział wychudzony
mężczyzna, z workami pod oczami. Obok klawiatury stała filiżanka z kawą.
– Przepraszam... – zacząłem.
Odwrócił się i spojrzał w moje oczy. Jego twarz była wymizerowana. Mógłbym dać
głowę, że to całkowite przeciwieństwo Boga. Na mój widok, mężczyzna rozjaśnił się
w uśmiechu. Dawałem mu ze trzydzieści sześć lat, ale równie dobrze mógł być
czterdziestolatkiem.
– Nie chciałem przeszkadzać...
– Ależ nie przeszkadza pan, sir! – zawołał i wstał z krzesła. Nosił staroświecki garnitur
i wydał mi się sympatyczny – Cieszę się, że trafił pan do mnie. Mam na imię Lucyfer. –
Wyciągnął rękę w moją stronę, chcąc się przywitać, a mnie jakoś nagle przeszła ochota na
obcowanie z diabłem. Chyba to zauważył, bo speszony cofnął dłoń. – Ach, rozumiem.
Stereotypy rządzą pana światem. To wszystko sprawka Taka, a mój Apollo jest jeszcze zbyt
wolny, choć wciąż go ulepszam – Wskazał komputer.
– Apollo? – zainteresowałem się mimo woli.
– Spotkał już pan Taka, jak mniemam?
– Chodzi o tego szaleńca z sąsiedztwa? Nic dziwnego, że mieszka w białym pokoju bez
klamek. Tam są te drzwi z dziwnym symbolem?
– Dokładnie. On nazywa siebie Mrocznym Takiem. Dziwne, że tego panu nie zdradził.
Lubi się chwalić. A wracając do rzeczy, to on steruje Ozyrysem: programem, który
pierwotnie stworzony był przez Jedynego do połączenia światów w jedną uporządkowaną
całość. Tak zajął się tym za Niego i spieprzył sprawę. Ja pracuję na Apollinie i naprawiam
skutki jego rozrywki. Żmudnie sprawdzam wszystko, by świat nie utonął w zdradzie,
zazdrości i śmierci, w rzeczach, które Tak uwielbia. Osobiście, jestem pacyfistą w każdym
calu. Dbam o pokój, ale mój Apollo to tylko gorszy dodatek do doskonałego Ozyrysa. Nic na
to nie poradzę...
– A Bóg? Pozwala na to?
– Wasz i nasz Bóg jest przeznaczeniem. Każda rzecz jaką wykona musi przynieść dobro,
jakkolwiek absurdalne się to wydaje. Nawet ja, nawet Tak nigdy Go nie obejmiemy.
Spoglądałem w czerń, dziwnie odległą, ale i przyjazną. Czułem Jego obecność.
– Czekam na dzień, w którym będę mógł wyeliminować Taka. Wtedy zapanuje pokój,
wolność i harmonia. Mam przygotowane to... – Lucyfer wyjął z kieszeni garnituru dyskietkę –
To Valhalla. Program, któremu poświęciłem wszystko. Zdolny jest do zawieszenia systemu
Ozyrysa i skasowania Taka. Przy drzwiach znajduje się stacja dysków, zauważyłeś?
– Nie.
– Pod runą jest podłużna szczelina, że się tak wyrażę. Wystarczy wsunąć dysk i hop-siup.
– Czemu tego nie zrobisz?
– To prowokacja. Ja nigdy nie zbliżę się do drzwi Taka, podobnie jak on do moich. Mogę
się również założyć, że on też napisał podobny do Valhalli program.
– Co was powstrzymuje?
– Przeznaczenie. Prowadzimy walkę na odległość, ten który się zbliży – przegra. Ja
czekam i będę czekać, aż Jedyny przyzna któremuś z nas zwycięstwo. Tu jednak czas nie
istnieje, więc może Taka już nie ma...?
– Nie rozumiem.
– Nikt nie rozumie prócz Stwórcy. Weź to. – Wręczył mi dyskietkę. – Nie obawiaj się.
Mam setki kopii. Valhalla zbyt wiele dla mnie znaczy, by móc ją utracić – dodał
z przepraszającym uśmiechem.
– Mam jeszcze jedno pytanie. – Posłusznie wziąłem dysk i schowałem go do kieszeni. –
Co znaczą symbole na drzwiach?
– To znak istnienia. Jeśli zniknie przypisana mu istota, ginie. Zastanawia pana może
dlaczego wybrano drzwi by ukazać Główną Sterownię? Otóż w pańskim świecie otwarcie
drzwi w określonym momencie, na który czeka się czasem lata, może otworzyć ścieżkę do
innego wymiaru. Ozyrys daje możliwość przejścia, jest połączeniem wszystkich światów. –
Uśmiechnął się, założył czarny cylinder i wziął do ręki laseczkę. Wyglądał jak XIX wieczny
dżentelmen – Proszę mi wybaczyć, ale wybieram się na partyjkę pokera.
– Co?! – Jeszcze przed chwilą myślałem, że nic mnie tu nie zdziwi, ale się jednak
myliłem.
– No... poker. Gracie w to w waszych czasach, prawda? Napisałem tę grę Apollem. Ale
panu chyba chodzi o coś innego... Gram z Takiem. Wiem, że to dziwne, ale... Spotykamy się
w alternatywnych światach, gdzie nic nie jest tym na co wygląda. Oj, tak... Cykl egzystencji
nieustannie się powtarza. Więc gramy jedną partię, pan wciąż tu jest i zawsze był. To
wszystko jest zamierzeniem Stwórcy i tak będzie zawsze, ku wieczności, czymkolwiek ona
jest.
Nie rozumiałem. Nie potrafiłem pojąć otaczających mnie paradoksów.
Wyszliśmy na korytarz. Lucyfer wskazał mi jedne z drzwi.
– Tędy pan wróci do domu, bo, jak pewnie już pan zauważył, wrota prowadzą do różnych
światów.
– A te? – spytałem, wskazując drzwi, za którymi wcześniej zobaczyłem mężczyznę
z bronią. – Czy to moja przyszłość? To mój dom... później?
– Wszystko jest względne – odrzekł.
– Co to znaczy?
– Muszę iść. Nie wolno mi się spóźnić. – Uśmiechnął się bardzo smutno. – Cieszę się, że
trafił pan do mnie. Ufam, że jeszcze będzie nam dane spotkać się. Oby w lepszych czasach.
Bywaj, Zbawicielu.
– Bywaj, Lucyferze.
Zniknął. Położyłem dłoń na klamce, która prowadziła do domu. Poczułem się jednak mam
dług wdzięczności wobec diabła. Nie wiedziałem dlaczego.
Puściłem się biegiem w kierunku pustki, którą zamieszkiwał Tak. Stanąłem w końcu
przed wrotami. Istotnie pod znakiem, znajdowała się stacja dysków.
Powoli, jakby z namaszczeniem, wyjąłem Valhallę z kieszeni i wsunąłem ją do napędu.
Usłyszałem kliknięcie i nagle otaczająca mnie biel znikła. Wszystko zalała czerń. Trwało
to sekundę. Jakby ktoś na górze wyłączył światło. Potem wszystko wróciło do stanu
poprzedniego. Wisiałem w pustce śnieżnej bieli.
Ale coś się zmieniło. Widząc to uśmiechnąłem się w duchu i wróciłem do drzwi
prowadzących do mojego świata. Z radością przekręciłem klamkę.
Zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni, pomyślałem. Dzięki Valhallo.
Obejrzałem się po raz ostatni. Z wrót Taka zniknął znak istnienia.