ROBERT R. MCCAMMON Chlopiece lata Boy's life Przelozyla Maria Grabska Gnalismy naprzod jak furie, Kpiac sobie z anielskich rad, Wprost w lasy mroczne, glebokie. Przed nami umykal czart Grube dno flaszki po coli W dziewicza wiodlo nas dal, Gdzie zamiast szosy wyrastal Ocean trawiastych fal. Psy wtedy byly nam bracmi. Rowery nas niosly w snach Ku gwiazdom nocnego nieba, Na Marsa czerwony piach. Jak Tarzan chwytal ktos liane, A Zorro swej szpady strzegl. Bond scigal obcych agentow, W wir bitwy Herkules szedl. Przed nami slala sie przyszlosc -Lad piekny, bez skaz i wad, Gdzie rzeki plyna ku zrodlom, Rodzicom ujmujac lat Chcielismy zalac swiat wrzawa, Drwic, biegac, polowac, grac... Choc w lustrze zmarszczki dzis widze, Te ksiazke chlopcom chce dac. przelozyl Miroslaw Grabowski Zanim wyruszymy razem w podroz, chce wam wyjasnic kilka istotnych rzeczy. Przezylem to wszystko. I w tym sek. Caly problem z narracja w pierwszej osobie polega na tym, ze Czytelnik wie, iz narrator nie zginal. Cokolwiek wiec moglo mi sie przytrafic - i cokolwiek sie przytrafilo - mozecie byc pewni, ze uszedlem z zyciem, alisci kazde z tych doswiadczen moglo mnie uczynic nieco lepszym lub nieco gorszym czlowiekiem - sami zadecydujecie jakim. W paru miejscach zechcecie pewnie powiedziec: "Hola, skad on moze wiedziec, ze takie a takie wydarzenie mialo miejsce albo ze dana osoba powiedziala to czy zrobila tamto, skoro w ogole go tam nie bylo?" Odpowiedz jest prosta: pozniej dowiedzialem sie wystarczajaco duzo, by wypelnic luki W kilku przypadkach zmyslilem przebieg wydarzen, a w kilku innych uznalem? ze wszystko powinno sie bylo potoczyc wlasnie tak, mimo iz w rzeczywistosci bylo inaczej. Urodzilem sie w lipcu 1952 roku. Kiedy pisze te slowa, zblizam sie do czterdziestki. Ladny wiek, nie sadzicie? Nie jestem juz, jak ongis pisali moi recenzenci, "obiecujacy". Jestem tym, kim jestem. Zaczalem pisac, kiedy jeszcze bylem w szkole sredniej, a wymyslac rozne historie na dlugo przedtem, nim w ogole pojalem, czym sie w istocie zajmuje. Od 1978 roku drukuja to, co pisze. Zostalem wiec pisarzem. Czy moze "autorem"? "Autor powiesci kieszonkowych" - spiewali Beatlesi. Moze slowo "pisarz" zarezerwowano dla tych, ktorych ksiazki oprawia sie w tloczona skore? Jedno jest pewne: moja skora sporo przeszla w ciagu tych lat Podobnie jak kazdy z moich braci i siostr w tym naszym wirujacym wokol wlasnej osi domu, doswiadczalem zarowno kopniakow, jak i usmiechow losu. Ja jednak zostalem wyrozniony umiejetnoscia tworzenia z pojedynczych nitek postaci i swiatow. A zatem pisarz czy autor? Moze po prostu gawedziarz? Chcialem przelac owe wspomnienia na papier, gdzie latwiej je zatrzymac. Czy wiecie, ze wierze w czary? Urodzilem sie i wychowalem posrod czarodziejow; w czarodziejskim miescie i czarownych czasach. O, malo kto zdawal sobie sprawe, ze zylismy w pajeczynie magii, powiazanej srebrnymi wlokienkami przypadku i okolicznosci. Ale ja wiedzialem o tym od samego poczatku. Kiedy mialem dwanascie lat, swiat byl dla mnie latarnia magiczna, w ktorej zielonym blasku ogladalem przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc. Z wami pewnie bylo tak samo, tylko juz zdazyliscie o tym zapomniec. Widzicie, jestem zdania, ze na poczatku kazdy z nas ma czarodziejska moc. Rodzimy sie pelni cyklonow, plonacych lasow i komet. Rozumiemy spiew ptakow, umiemy czytac z chmur i dostrzegamy nasze przeznaczenie w ziarnkach piasku. Ale pozniej miejsce w naszych duszach zajmuje nauka. Magia zostaje z nich wyswiecona, wybita, wyprana i wyczesana. Stawia sie nas na prostej, utartej sciezce i mowi o odpowiedzialnosci. Slyszymy, ze jestesmy juz dosc duzi. Kaze sie nam wreszcie dorosnac, na milosc boska. A wiecie, dlaczego nam to mowia? Bo ludzie, ktorzy nas pouczaja, boja sie naszej nieokielznanej mlodosci, bo nasza czarodziejska moc sprawia, ze czuja wstyd i tesknote za tym, czemu pozwolili rozsypac sie w proch. Kiedy odejdziesz tak daleko z krainy czarow, nigdy wiecej nie bedziesz mial do niej wstepu. Moze czasem ujrzysz ja przez moment Poznasz ja i przypomnisz ja sobie na ulamek sekundy. Jesli ludzie placza na filmach, to dlatego, ze w ciemnym kinie przez krotka chwile dotykaja zlotego zrodla magii. Potem wychodza w jaskrawe swiatlo rozsadku i logiki i zrodlo wysycha, ludzie zas czuja w sercu dziwny smutek i nie wiedza dlaczego. Kiedy jakas piosenka poruszy w tobie wspomnienie, kiedy wirujace w promieniu swiatla pylki odwroca twoja uwage od swiata, kiedy noca slyszysz w oddali stukot kol przejezdzajacego pociagu i zastanawiasz sie, dokad tez on zmierza, wykraczasz poza czlowieka, ktorym jestes, i miejsce, w ktorym sie znajdujesz. Na najkrotsza z krotkich chwil wkraczasz do czarodziejskiego krolestwa. Gleboko w to wierze. To, iz z kazdym mijajacym rokiem oddalamy sie od sedna tego, co sie w nas zrodzilo, jest zwykla zyciowa prawda. Dzwigamy na ramionach coraz wiecej ciezarow. Niektore z nich sa pozyteczne, inne mniej. Przydarzaja sie nam rozne rzeczy. Nasi bliscy umieraja. Ludzie biora udzial w wypadkach, z ktorych wychodza kalecy. Z takiej czy innej przyczyny traca poczucie kierunku. W tym pelnym zwariowanych labiryntow swiecie wcale o to nietrudno. Samo zycie robi co moze, zeby odebrac nam wspomnienie owej magii. A czlowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, az wreszcie pewnego dnia czuje, ze cos utracil, ale nie ma pewnosci co. To tak jak gdybys puszczal oko do ladnej dziewczyny, a ona odezwalaby sie do ciebie "prosze pana". To sie po prostu zdarza. Pamiec o tym, kim bylem i gdzie mieszkalem, jest dla mnie bardzo wazna. W znacznej mierze sklada sie ona na to, kim bede, kiedy moja podroz dobiegnie konca. Potrzebne mi wspomnienie czarow, jezeli kiedykolwiek zechce je jeszcze odprawiac. Musze wiedziec. Musze pamietac. I chce wam o tym opowiedziec. Nazywam sie Cory Jay Mackenson. Wychowalem sie w miejscowosci Zephyr w poludniowej Alabamie. Nigdy nie bylo tam za zimno ani za goraco. Ulice tonely w cieniu debow, a wszystkie domy mialy ganki i siatki w oknach. W miescie byl park, a w nim dwa boiska do baseballu - jedno dla dzieci, a drugie dla doroslych. Byl tam rowniez publiczny basen z blekitna, czysta woda. Dzieci zawsze nurkowaly w najglebszym miejscu w poszukiwaniu upuszczonych miedziakow. Czwartego Lipca odbywal sie festyn, a pod koniec lata - konkurs literacki. Kiedy w 1964 roku skonczylem dwanascie lat, Zephyr mialo okolo tysiaca pieciuset mieszkancow. Byla tam kawiarnia "Pod Blyszczaca Gwiazda", byl sklad Woolwortha i maly sklepik spozywczy pod nazwa "Piggly-Wiggly", a przy drodze numer 10 stal dom, w ktorym mieszkaly sprzedajne dziewczyny. Nie kazda rodzina miala odbiornik telewizyjny. W calym hrabstwie obowiazywala prohibicja, co oznacza, iz kwitl tam nielegalny handel alkoholem. Drogi rozchodzily sie z miasta na cztery swiata strony, a noca mieszkancy slyszeli pociag towarowy do Birmingham, ktory pozostawial za soba zapach spiekanego zelaza. Zephyr mialo cztery koscioly, szkole podstawowa i cmentarz na Poulter Hill. W poblizu bylo jezioro - tak glebokie, iz calkiem mozliwe, ze wcale nie mialo dna. Moje rodzinne miasto pelne bylo bohaterow i lotrow; ludzi uczciwych, ktorzy znali urode prawdy, i takich, ktorych sama uroda byla klamstwem. Prawdopodobnie niewiele sie roznilo od waszego miasta. Ale Zephyr bylo czarodziejskim miejscem. W blasku ksiezyca przechadzaly sie tu duchy. Opuszczaly porosniety trawa cmentarz, stawaly na wzgorzu i rozmawialy o dawnych, dobrych czasach, kiedy coca-cola naprawde miala niepowtarzalny smak i mozna bylo odroznic demokrate od republikanina. Wiem, bo sam je slyszalem. Wiatr wnosil do domow aromat kapryfolium i rodzacej sie milosci. Blekitne, postrzepione blyskawice uderzaly w ziemie i budzily nienawisc. Mielismy wichury i susze, a przeplywajaca obok miasta rzeka miala brzydki zwyczaj wylewania z brzegow. Pewnej wiosny, kiedy mialem piec lat, powodz przyniosla na ulice miasta roje wezy. Wtedy niczym czarny huragan z nieba sfrunely setki sokolow i uniosly weze w smiercionosnych dziobach, a rzeka cofnela sie do koryta jak zbity pies. Potem jak na glos trabki zza chmur wymaszerowalo slonce, a ze splamionych krwia dachow mego miasta uniosla sie para. Mielismy czarna krolowa, ktora liczyla sobie sto szesc lat Mielismy rewolwerowca, ktory ocalil zycie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. Mielismy potwora w rzece i tajemnice w jeziorze. Mielismy ducha, grasujacego po szosach za kierownica czarnego sportowego samochodu z plomieniami wymalowanymi na masce. Mielismy Gabriela i Lucyfera, i zboja, ktory powstal z martwych. Mielismy najezdzce z kosmosu, chlopca o niezawodnym ramieniu i dinozaura, ktory do woli buszowal po Merchants Street To bylo cudowne miejsce. Wciaz sa we mnie wspomnienia chlopiecych lat, spedzonych w tej zaczarowanej krainie. Pamietam. I to juz wszystko, co chcialem wam wyjasnic. I CIENIE WIOSNY 1. PRZED BRZASKIEM -Cory! Obudz sie, synku! Juz czas.Pozwalam sie wyciagnac z ciemnej jaskini snu, otwieram oczy i patrze na niego. Jest juz ubrany, ma na sobie brazowy kombinezon, z imieniem "Tom" wypisanym bialymi literami w poprzek kieszeni na piersi. Dolatuje mnie zapach jajek na bekonie; w kuchni cicho gra radio, szczeka patelnia i podzwaniaja szklanki: to mama porusza sie w swoim zywiole, tak pewnie jak pstrag w potoku. -Juz czas - powtarza ojciec i zapala lampke przy lozku. Mruze powieki, pod ktorymi bledna ostatnie senne obrazy. Slonce jeszcze nie wzeszlo. Jest poczatek marca i chlodny wiatr targa drzewami za oknem. Czuje go, kiedy przyloze dlon do szyby. Tato wraca do kuchni na kawe, a mama, wiedzac, ze juz nie spie, nastawia radio troszke glosniej, zeby uslyszec prognoze pogody. Wiosna trwa juz od kilku dni, ale tegoroczna zima miala ostre kly i pazury, ktorymi uczepila sie Poludnia niczym biala kocica. Nie bylo sniegu - tu nigdy nie pada - ale zimny wiatr dal z cala moca wprost z pluc bieguna. -Wloz cieply sweter! - wola mama. - Slyszysz? -Slysze! - odkrzykuje i wyciagam z bielizniarki gruby zielony sweter. Patrze na swoj pokoj, wypelniony teraz zoltym swiatlem lampki i pomrukiwaniem grzejnika: oto indianska makata, czerwona jak krew Cochise'a; biurko z siedmioma magicznymi szufladami; krzeslo pokryte aksamitem, ktorego niebieskawa czern przywodzi na mysl plaszcz Batmana; akwarium, a w nim malenkie rybki - tak przezroczyste, ze widac, jak bija im serduszka; dalej wspomniana juz bielizniarka, oblepiona kalkomaniami, ktore mozna znalezc w pudelkach z modelami samolotow do sklejania firmy Revell; lozko, a na nim koldra uszyta przez krewna Jeffersona Davisa, szafka i polki - o tak, przede wszystkim polki. Kopalnia skarbow. Miesci sie tu cala moja biblioteczka: setki komiksow - Liga Sprawiedliwych, Flash, Zielona Latarnia, Batman, Duch, Czarny Sokol, Sierzant Rock i Wesola Kompania, Aquaman i Fantastyczna Czworka. Sa tu sterty magazynow "Swiat Chlopca", dziesiatki tomikow serii "Slynne potwory krainy filmu", "Groza na ekranie" i "Mechanika dla wszystkich". Jest rowny rzad zoltych okladek "National Geographic"; musze sie przyznac ze wstydem, ze wiem, gdzie sie podzialy wszystkie zdjecia z Afryki. Polki ciagna sie calymi milami. Kolekcja marmurow lsni w kamionkowym sloju. Uspiona cykada oczekuje lata, by znow zaspiewac. Obok lezy jo-jo, ktore gwizdze, chyba ze sznurek sie zerwie i tato musi go naprawic. Dalej niewielki katalog z probkami materialow - prezent od pana Parlowe'a z Magazynu Konfekcji Meskiej Stagga. Wyklejam nimi podlogi kabin w modelach samolotow, a fotele wycinam z kartonu. Dalej srebrna kula, odlana przez Samotnego Jezdzca dla lowcy wilkolakow. Guzik z czasow wojny secesyjnej, ktory oderwal sie od brunatnego munduru, kiedy burza przeszla nad Shiloh. Gumowy noz do walki z krwiozerczymi krokodylami w wannie. Kanadyjskie monety, gladkie jak rowniny Polnocy. Jestem bogaty ponad wszelka miare. -Sniadanie na stole! - wola mama. Zapinam suwak swetra w tym samym odcieniu co wystrzepiona koszula Sierzanta Rocka. Laty na kolanach moich blekitnych dzinsow niczym medale za odwage upamietniaja potyczki ze zwirem i drutem kolczastym. Mam na sobie czerwona flanelowa koszule, dosc jaskrawa, by rozwscieczyc byka, skarpetki biale jak golebie skrzydla i czarne jak noc tenisowki. Moja mama jest slepa na kolory, a tato mysli, ze to dziedziczne. Ale ja nie jestem daltonista. Swoja droga zabawnie jest patrzec na ludzi, ktorym zawdziecza sie przyjscie na ten swiat, i tak wyraznie dostrzegac w nich siebie. Dochodzisz wtedy do wniosku, ze kazdy czlowiek jest genetycznym kompromisem. Mam drobna budowe matki i jej ciemne faliste wlosy, ale odziedziczylem tez ostry nos i niebieskie oczy ojca. Po mamie mam dlonie o dlugich palcach i - "dlonie artysty", jak twierdzi, kiedy sie martwie, ze sa takie chude - a po ojcu geste brwi i niewielka bruzde w podbrodku. Czasami marze przed zasnieciem, ze kiedy sie obudze, bede wygladal jak Stuart Whitman w Szlaku Cimarron albo Clint Walker w Cheyenne ale prawda przedstawia sie tak, ze jestem chudym, gapowatym smarkaczem sredniego wzrostu i postury, a kiedy zamkne oczy i wstrzymam oddech, zlewam sie z tapeta. Za to w wyobrazni nieraz scigam przestepcow pospolu z detektywami i kowbojami, ktorzy co wieczor paraduja przed nami na telewizyjnym ekranie, pomagam Tarzanowi zwolywac lwy w lesie za domem i strzelam do Niemcow, toczac z nimi samotna wojne. Mam mala grupke przyjaciol, takich jak Johnny Wilson, Davy Ray Callan czy Ben Sears, ale nigdy nie bylem tym, co sie nazywa dusza towarzystwa. Czasem, gdy z kims rozmawiam, ze zdenerwowania placze mi sie jezyk, wiec wole milczec. Moi koledzy nie roznia sie zbytnio ode mnie wiekiem, wzrostem czy temperamentem. Jesli nie mamy szans na zwyciestwo, unikamy walki, a zreszta zaden z nas nie umie sie dobrze bic. I chyba wlasnie tak zaczyna sie literatura lub - jesli wolicie - korekta rzeczywistosci; nadawanie swiatu ksztaltu, jaki bylby zapewne przyjal, gdyby pan Bog nie mial zeza i dwoch lewych rak. W prawdziwym swiecie bylem bezsilny; w moim krolestwie stawalem sie Herkulesem uwolnionym z okowow. Wiem, ze jedno na pewno odziedziczylem po dziadku Jaybirdzie, ojcu taty: jego ciekawosc swiata. Dziadek skonczyl juz siedemdziesiat szesc lat, byl zylasty jak stary wol, mial plugawy jezyk i jeszcze bardziej plugawe maniery, ale wciaz buszowal po lasach wokol swojej farmy. Przynosil do domu rzeczy, na ktorych widok babcia Sarah mdlala: wezowe skorki, puste gniazda szerszeni, nawet zdechle zwierzeta. Mial zwyczaj rozcinac je scyzorykiem i zagladac, co maja w srodku. Okrwawione wnetrznosci rozkladal na gazetach. Pewnego razu powiesil na drzewie martwa ropuche, zawolal mnie i kazal patrzec, jak muchy sie na niej pasa. Przynosil do domu jutowy worek pelen lisci, wytrzasal je we frontowym pokoju i po kolei ogladal przez szklo powiekszajace, po czym zapisywal roznice miedzy nimi w jednym ze swych niezliczonych notesow. Zbieral niedopalki cygar i zeschniete kawalki przezutego tytoniu, ktore trzymal w szklanych fiolkach. Potrafil godzinami siedziec i patrzec na ksiezyc. Mozliwe, ze byl stukniety. Mozliwe, ze "stukniety" to slowo na okreslenie kogos, kto przestajac byc dzieckiem zachowuje czarodziejska moc. Ale dziadek Jaybird czytal mi niedzielne komiksy i opowiadal o nawiedzonym domu w malej osadzie, w ktorej sie urodzil. Moze i byl przyziemny, malostkowy czy glupi, ale zapalil we mnie plomyk ciekawosci, w ktorego swietle potrafilem dostrzec daleki swiat poza Zephyr. Tamtego ranka przed wschodem slonca jadlem sniadanie z mama i tata w naszym domu przy Hilltop Street. Byl rok 1964. Na swiecie zachodzily wielkie zmiany, o ktorych nie mialem pojecia. W tamtej chwili wiedzialem tylko, ze mam ochote na jeszcze jedna szklanke soku pomaranczowego i ze bede pomagal tacie na trasie, zanim odwiezie mnie do szkoly. Wiec kiedy skonczylismy jesc i naczynia zostaly sprzatniete, wyszedlem na dwor, zeby sie przywitac ze Zbojem i nalozyc mu do miski zawiesistej odzywki dla psow. Mama ucalowala nas na pozegnanie, a ja wlozylem watowana kurtke, zlapalem ksiazki i popedzilem za ojcem do starej, dychawicznej furgonetki. Spuszczony z uwiezi Zboj odprowadzil nas kawalek, ale na rogu Hilltop i Shawson zaczynalo sie terytorium Bodoga - dobermana Ramseyow. Slyszac werble, grajace w krtani rywala, Zboj wycofal sie dyplomatycznie. Przed nami rozciagalo sie pograzone w cichym snie miasto Zephyr, a na niebie tkwil bialy sierp ksiezyca. W kilku oknach palily sie swiatla. Bylo ich niewiele; dochodzila dopiero piata. Krzywy ksiezyc odbijal sie w powolnym zakolu Rzeki Tecumseha, a jesli tej nocy plywal w niej Stary Mojzesz, szorowal chyba skorzastym brzuchem po dnie. Drzewa na ulicach, wciaz jeszcze bezlistne, poruszaly galeziami na wietrze. Wszystkie cztery swiatla uliczne w miejscu, ktore mozna bylo nazwac glownym skrzyzowaniem, pulsowaly zolto w zgodnym rytmie. Na wschodzie szeroka rozpadline koryta rzeki przecinal kamienny most z zamyslonymi chimerami. Niektorzy twierdzili, ze twarze chimer, wyrzezbione w poczatku lat dwudziestych, przedstawialy roznych generalow Konfederacji, wystepujacych tu w roli upadlych aniolow. Na zachodzie autostrada przedzierala sie przez porosniete lasem wzgorza w drodze ku innym miastom. Tory kolejowe biegly przez polnocne rubieze Zephyr - dzielnice Bruton, gdzie mieszkali wszyscy Murzyni. Na poludniu znajdowal sie miejski park z muszla koncertowa i dwoma ziemnymi boiskami do baseballu. Park nosil imie Clifforda Graya Hainesa, zalozyciela Zephyr. Byl tu pomnik owego dostojnego meza, ktory siedzial na kamieniu, oparlszy podbrodek na dloni. Wedlug taty wygladal zupelnie jakby mial zatwardzenie i nie mogl sie zalatwic ani tez wstac z nocnika. Dalej na poludnie droga numer 10 przecinala granice miasta i niczym czarny waz wodny wila sie przez podmokle lasy, omijajac parking dla przyczep i Jezioro Saksonskie, ktorego brzegi opadaly w dol ku niezmierzonej otchlani. Tato skrecil w Merchants Street i jechalismy teraz przez handlowe centrum Zephyr. Odgrodzony chodnikiem od przelotowej ulicy, pysznil sie Zaklad Fryzjerski Dollara, za nim Magazyn Konfekcji Meskiej Stagga, Magazyn Sprzetu i Pasz, sklep spozywczy o dzwiecznej nazwie "Piggly-Wiggly", sklad Woolwortha, kinoteatr "Liryczny" oraz inne atrakcje. Nie bylo ich wiele; ledwie sie czlowiek obejrzal, juz byl na koncu ulicy. Ojciec minal przejazd kolejowy, pokonal jeszcze dwie mile i skrecil w brame, nad ktora wisial szyld: MLECZARNIA "ZIELONE LAKI". Ciezarowki podjezdzaly do rampy i ladowaly towar. Panowal tu duzy ruch; zaklad otwierano wczesnie, bo mleczarze musieli rano obsluzyc wyznaczone trasy. Czasem, gdy ojciec mial szczegolnie napiety harmonogram, prosil mnie, zebym pomogl mu w pracy. Lubilem cisze i bezruch poranka. Lubilem ogladac swiat przed switaniem. Lubilem dowiadywac sie, co zamawiali w mleczarni rozni ludzie - nie wiem dlaczego. Moze dochodzila we mnie do glosu ciekawosc dziadka Jaybirda. Ojciec przejrzal liste dostaw z brygadzista, wielkim, barczystym chlopem o nazwisku Bowers, a potem obaj wzielismy sie do zaladunku. Pakowalismy do furgonetki butelki z mlekiem, kartony swiezych jaj, kubki twarogu i salatki ziemniaczano-fasolowej, bedacej specjalnoscia "Zielonych Lak". Po wyjeciu z chlodni wszystko bylo lodowato zimne; w swietle wiszacych nad rampa latarni skrzyl sie szron na butelkach. Papierowe kapsle zdobila twarz usmiechnietego mleczarza i slowa: "Na zdrowie!" Pan Bowers oparl notatnik na biodrze i z olowkiem zatknietym za ucho przygladal sie, jak pracujemy. -Pewnie chcialbys zostac mleczarzem, co, Cory? - zapytal, a ja odpowiedzialem, ze to mozliwe. -Swiat zawsze bedzie potrzebowal mleczarzy - ciagnal pan Bowers. - Nie mam racji, Tom? -Jasne jak slonce - przyznal ojciec; bylo to jego powiedzonko na wszystkie okazje. Poslugiwal sie nim, gdy sluchal rozmowcy tylko jednym uchem. -Zloz podanie, kiedy skonczysz osiemnascie lat - rzekl do mnie pan Bowers. - Znajdziemy cos dla ciebie. - Klepnal mnie w ramie z takim impetem, ze omal nie pogubilem zebow, a butelki na tacy, ktora nioslem, zakolebaly sie z glosnym brzeknieciem. Tato usiadl za kierownica o grubych poprzeczkach. Kiedy wdrapalem sie na fotel obok niego, przekrecil kluczyk, silnik zaskoczyl i wycofalismy sie spod rampy razem z naszym mlecznym ladunkiem. Ksiezyc opadal za horyzont wprost przed nami, a na krawedzi nocy wisiala jeszcze ostatnia gwiazda. -I co ty na to? - spytal. - Mam na mysli, czy mialbys ochote zostac mleczarzem. -Niezla zabawa - powiedzialem. -Tylko w teorii. No, nie mam na co narzekac, ale zadna praca nie bawi, kiedy wykonujesz ja codziennie. Chyba jeszcze nigdy nie mowilismy o tym, co chcialbys w zyciu robic, prawda? -Nie, tatusiu. -No coz, nie uwazam, ze powinienes byc mleczarzem tylko dlatego, ze ja nim jestem. Widzisz, wcale nie zamierzalem byc mleczarzem. Dziadek Jaybird chcial, zebym zostal farmerem jak on. Babcia Sarah widziala we mnie przyszlego lekarza. Potrafisz to sobie wyobrazic? -zerknal na mnie i wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Ja lekarzem! Doktor Tom! Nie, moi panstwo, to nie dla mnie. -A kim chciales zostac? - zapytalem. Tato milczal przez chwile. Wygladalo na to, ze rozmysla nad moim pytaniem. Doszedlem do wniosku, ze chyba dotad nikt jeszcze mu go nie zadal. Ujal mocniej kierownice i plynnie wszedl w zakret drogi, ktora rozwijala sie przed nami w swietle reflektorow, a potem powiedzial: -Pierwszym czlowiekiem na Wenus. Albo jezdzcem na rodeo. Albo czlowiekiem, ktory patrzy na pusty plac i oczyma duszy widzi dom, jaki na nim zbuduje calusienki, az do ostatniego gwozdzia. Albo detektywem. -W gardle zadrzal mu smiech. - Ale w mleczarni szukali dostawcy, wiec jestem tym, kim jestem. -Wcale bym sie nie obrazil, gdybym zostal kierowca wyscigowym -stwierdzilem. Tato czasem zabieral mnie na wyscigi ciezarowek na torze pod Bamesboro. Siedzielismy, jedlismy hot-dogi i patrzylismy na snopy iskier, wylatujace w powietrze po kazdym zderzeniu powyginanych blach. - Detektyw to tez klawy zawod. Rozwiazywalbym zagadki kryminalne, jak chlopcy Hardy'ego. -Tak, to byloby niezle - zgodzil sie tato. - Ale prawda jest taka, ze nigdy nie wiadomo, jak sprawy sie potocza. Celujesz w dziesiatke, niechybnie jak strzala, ale zanim trafisz do celu, porywa cie wiatr. Nie wydaje mi sie, bym kiedykolwiek spotkal choc jedna osobe, ktora ostatecznie zostala tym, kim chciala byc w dziecinstwie. -Ja chcialbym byc wszystkim - powiedzialem. - Chcialbym zyc milion razy. -Hm - ojciec pokiwal glowa ze zrozumieniem. - To by dopiero byl cud, nie sadzisz? - Wyciagnal reke. - Tu mamy pierwszy przystanek. Mieszkancy tego domu musieli miec dzieci, bo zamawiali dwie kwarty mleka zwyklego i dwie kakaowego. Po chwili ruszylismy dalej przez ulice, ktorych cisze macil tylko wiatr i poszczekiwanie zbudzonych ze snu psow. Zatrzymalismy sie na Shantuck Street, zeby dostarczyc maslanke i twarog komus, kto widocznie lubil kwasne rzeczy. Zostawilismy lsniace butelki na stopniach wiekszosci domow przy Bevard Lane. Ojciec roznosil je predko, ja tymczasem sprawdzalem liste i kompletowalem zamowienie dla nastepnego domu, wyjmujac chlodne opakowania z wnetrza furgonetki. Stanowilismy zgrany zespol. Tato powiedzial, ze ma kilku klientow nad Jeziorem Saksonskim, na poludnie od miasta. Potem zawrocil do centrum, zebysmy mogli rozwiezc reszte dostaw, zanim zabrzmi dzwonek na lekcje. Minelismy park i wkrotce wyjechalismy z Zephyr. Po obu stronach szosy gestnial las. Zblizala sie szosta. Na wschodzie, ponad porosnietymi sosna i kudzu wzgorzami, niebo zaczynalo sie juz rozjasniac. Minal nas samochod jadacy w przeciwnym kierunku. Szofer mrugnal swiatlami, a ojciec mu pomachal. -To Marty Barklee. Rozwozi gazety - powiedzial. Zadumalem sie nad faktem, ze istnieje caly odrebny swiat, ktorego zycie toczy sie przed wschodem slonca, a ludzie, ktorzy teraz dopiero sie budza, nie maja z nim nic wspolnego. Skrecilismy z szosy numer 10 i przejechalismy kawalek polna droga, zeby dostarczyc mleko, maslanke i salatke ziemniaczana do malego domku ukrytego w lesie. Potem ruszylismy dalej w kierunku jeziora. -Studia - odezwal sie ojciec. - Zdaje sie, ze powinienes isc na studia. -Chyba tak - baknalem, ale to wszystko wydawalo mi sie bardzo odlegle od punktu, w ktorym znajdowalem sie teraz. Wiedzialem tylko, ze istnieja akademickie druzyny futbolowe na uniwersytecie stanowym i ze niektorzy chwala Beara Bryanta, a inni wielbia Shuga Jordana. W moim przekonaniu uczelnie wybieralo sie w zaleznosci od ulubionej druzyny. -Zeby sie dostac na studia, trzeba miec dobre stopnie - ciagnal tato. - Musisz sie pilnie uczyc. -Czy detektywi musza konczyc studia? -Mysle, ze tak, jesli chca dobrze wykonywac swoj zawod. Gdybym poszedl na studia, kto wie... moze zostalbym czlowiekiem, ktory potrafi wybudowac dom na pustym placu. Nie przewidzisz, co niesie ci los, i taka jest... ...prawda - mial zamiar powiedziec, ale nie skonczyl zdania, bo w chwili gdy wyszlismy z zakretu, tuz przed nami wyskoczyl z lasu brazowy samochod. Ojciec pisnal, jak gdyby ukasil go szerszen, z calej sily nacisnal na hamulec i odbil kierownica w lewo. Brazowy samochod minal nas o cal. Zobaczylem, ze zjezdza z szosy numer 10 i stacza sie z nasypu po prawej stronie drogi. Reflektory mial wylaczone, ale za kierownica ktos siedzial. Opony z chrzestem przedzieraly sie przez sciolke; samochod wjechal na niewielka, urwiscie zakonczona czerwona skale i zniknal w mroku. Bryzgi wody polecialy do gory i wtedy uswiadomilem sobie, ze samochod wlasnie zsunal sie do jeziora. -On wpadl do wody! - krzyknalem. Ojciec zatrzymal woz, zaciagnal reczny hamulec i wyskoczyl na zarosniete zielskiem pobocze. Zanim zdazylem wygramolic sie z furgonetki, juz biegl w strone jeziora. Wiatr ze swistem wirowal wokol nas. Ojciec zatrzymal sie na czerwonym urwisku. W niklym, rozowawym swietle ujrzelismy, jak samochod pograza sie w wodzie; z bagaznika dobywaly sie wielkie bable powietrza. -Hej! - wrzasnal ojciec, zwijajac dlonie w trabke wokol ust. - Wyskakuj stamtad! Wszyscy wiedzieli, ze Jezioro Saksonskie jest glebokie jak otchlan piekielna. Gdy samochod zniknie w atramentowej czerni, nikt go juz nigdy nie wydobedzie. -Wyskakuj! - krzyknal ponownie ojciec, ale kierowca, kimkolwiek byl, nie odpowiadal. - Pewnie stracil przytomnosc - rzekl do mnie ojciec, zdejmujac buty. Samochod zaczal sie przechylac na strone, po ktorej siedzial kierowca. Rozlegl sie okropny, podobny do wycia dzwiek, wydawany przez wdzierajaca sie do auta wode. -Odsun sie - rzucil tato i skoczyl do jeziora. Byl dobrym plywakiem. Kilkoma poteznymi uderzeniami ramion dotarl do samochodu i wtedy zobaczyl, ze okno po stronie kierowcy jest otwarte Czul ssanie wody, ktora oplywala mu nogi, wciagajac auto w bezdenna glebine. -Wylaz! - ryknal, ale czlowiek wciaz siedzial bez ruchu. Ojciec uczepil sie drzwi i zlapal go za ramie. Kierowca byl mezczyzna i nie mial na sobie koszuli. Jego cialo bylo biale i zimne. Ojciec poczul, ze wlos mu sie jezy. Glowa tamtego opadla bezwladnie do tylu. Mial krotko ostrzyzone jasne wlosy, otwarte usta i zamkniete oczy, ktore ginely w czarnych siniakach. Cala twarz byla opuchnieta i bestialsko zmasakrowana. Gardlo mial omotane miedziana struna do pianina. Cienki drut zaciagnieto tak mocno, ze przecial skore i zaglebil sie w cialo. -Jezu! - szepnal ojciec rozgarniajac wode. Samochod chwial sie i syczal. Glowa mezczyzny pochylila sie teraz na piers, jak gdyby do modlitwy. Woda siegala mu juz powyzej golych kolan. Ojciec uswiadomil sobie, ze kierowca byl zupelnie nagi, nie mial na sobie nawet strzepka odzienia. Na kierownicy cos blysnelo i ojciec zobaczyl kajdanki, mocujace prawy przegub trupa do wewnetrznej poprzeczki. Moj tato zyl na tym swiecie trzydziesci cztery lata. Widywal juz nieboszczykow. Hodge Klemson, jeden z jego najserdeczniejszych przyjaciol, utonal w Rzece Tecumseha, kiedy obaj mieli po pietnascie lat. Rozdete cialo odnaleziono po trzech dniach. Pokryte zoltym dennym mulem, wygladalo jak zeskorupiala starozytna mumia. Ojciec widzial to, co zostalo z Waltera i Jeanine Traynor przed szesciu laty po czolowym zderzeniu buicka Waltera z tartaczna ciezarowka, prowadzona przez otumanionego prochami smarkacza. Widzial czarne, polyskliwe szczatki malego Steviego Cauleya, kiedy strazacy zdusili ogien, buchajacy z poskrecanej karoserii "Nocnej Mony". Kilkakrotnie patrzyl w usmiechnieta szyderczo twarz smierci i znosil ten widok jak mezczyzna, ale tym razem bylo inaczej. Tym razem smierc miala oblicze mordu. Samochod tonal. Maska szla coraz glebiej pod wode, tylne stateczniki zaczely sie unosic do gory. Cialo za kierownica znow zmienilo pozycje i ojciec dostrzegl cos na ramieniu mezczyzny - blekitna plamke, wyraznie widoczna na tle bialej skory. To nie byl siniec, lecz tatuaz - trupia czaszka z odwinietymi do tylu skrzydlami, wyrastajacymi wprost ze skroni. Woda gwaltownie wypchnela z samochodu nastepna porcje wielkich baniek powietrza. Jeziora nie wolno bylo lekcewazyc: upominalo sie o swoja zabawke, aby zamknac ja przed swiatem w sekretnym schowku. Kiedy samochod zaczal osuwac sie w otchlan, wir porwal mego ojca za nogi i wciagnal pod wode. Patrzylem na to wszystko z czerwonej skaly na brzegu. W pewnej chwili jego glowa zniknela. -Tato! - krzyknalem przerazony. Pod woda ojciec mocowal sie z ramionami jeziora. Samochod osunal mu sie spod nog i zniknal w glebinie. Kiedy ojciec miotal sie, szukajac jakiegos oparcia w tym plynnym grobie, ku powierzchni pospieszyly kolejne pecherzyki. Uwolniony przez nie z lepkich objec wody, ojciec wspial sie po nich jak po srebrzystych schodach na dach jeziora, gdzie mogl zaczerpnac tchu. Zobaczylem, ze jego glowa wynurza sie na powierzchnie. -Tato! - zawolalem jeszcze raz. - Tato, wracaj! -Nic mi nie jest! - odkrzyknal, ale glos mu drzal. - Juz wracam! Zaczal plynac pieskiem w strone brzegu, nagle opadly z sil jak wyzety galgan. Jezioro wciaz burzylo sie w miejscu, gdzie tonacy samochod poruszyl jego wnetrznosci, jak gdyby usilowalo strawic niejadalny kasek. Ojciec nie byl w stanie sforsowac skalnego urwiska, wiec podplynal troche dalej, gdzie mogl podciagnac sie na kamienie, czepiajac sie pedow kudzu. -Nic mi nie jest - powtorzyl, ale kiedy znalazl sie juz na brzegu, nogi sie pod nim ugiely i opadl na kolana w bloto. Zolw wielkosci polmiska przesliznal sie obok niego i zanurkowal, chrapnawszy z zaklopotaniem. Obejrzalem sie w strone furgonetki. Nie wiem dlaczego, ale sie obejrzalem. Zobaczylem czlowieka, ktory stal w lesie po drugiej stronie drogi. Po prostu stal; mial na sobie dlugi plaszcz, ktorego poly powiewaly na wietrze. Moze poczulem wzrok kogos, kto mnie obserwowal, podczas gdy ja patrzylem, jak ojciec plynie do tonacego auta. Poczulem przeszywajacy chlod. Zadygotalem, mrugnalem pare razy i w miejscu, gdzie stal tamten czlowiek, ujrzalem tylko targany wiatrem las. -Cory! - zawolal tato.- Podaj mi reke, synku! Zsunalem sie na mulisty brzeg i pomoglem mu na tyle, na ile mogl pomoc zziebniety, przerazony dzieciak. Kiedy tato poczul pod nogami twardy grunt, odgarnal mokre wlosy z czola i rzekl goraczkowo: -Musimy sie dostac do telefonu. W tym samochodzie byl czlowiek. Poszedl prosto na dno! -Widzialem... widzialem... - wskazalem las po drugiej stronie drogi numer 10 -tam byl... -No, chodzze predzej! Ojciec biegl juz przez szose na sztywnych, mokrych nogach. Buty trzymal w reku. Zerwalem sie i podazylem za nim, blisko jak cien. Moj wzrok powedrowal w kierunku miejsca, gdzie widzialem tajemnicza postac, ale nie bylo tam nikogo, zupelnie nikogo. Tato uruchomil silnik i wlaczyl nagrzewnice. Zeby mu szczekaly, a w szarym swietle poranka twarz mial blada jak wosk. -Cholerny swiat! - powiedzial. Bylem wstrzasniety, bo nigdy przy mnie nie klal. - Ten gosc byl przykuty kajdankami do kierownicy. Kajdankami! Boze, cala twarz mial zbita na miazge! -Kto to byl? -Nie wiem - podkrecil grzejnik i ruszyl na poludnie ku najblizszym zabudowaniom. - Ktos go zalatwil, to pewne! Jezu, jak mi zimno! Skrecil w droge gruntowa, ktora odbijala na prawo. O piecdziesiat jardow od szosy numer 10 stal bialy domek z oszklona weranda. Z boku przylegal do niego ogrod z krzakami roz. Pod plastikowa wiata staly dwa samochody, czerwony mustang i stary cadillac upstrzony plamami rdzy. Ojciec zatrzymal sie tuz przed budynkiem. -Zaczekaj tutaj - powiedzial, w mokrych skarpetkach podszedl do drzwi i nacisnal przycisk dzwonka. Musial zrobic to jeszcze dwukrotnie, zanim drzwi wreszcie otwarly sie z brzekiem i stanela w nich ruda kobieta, na oko trzy razy tezsza od mojej mamy. Miala na sobie niebieski szlafrok w czarne kwiaty. -Panno Grace, musze od pani zatelefonowac. To pilne - powiedzial ojciec. -Alez pan jest caly mokry! - Glos panny Grace przypominal zebate ostrze zardzewialej pily. Na palcach dloni, w ktorej trzymala papierosa, polyskiwaly pierscionki. -Stalo sie nieszczescie - wyjasnil ojciec. Panna Grace westchnela jak ruda chmura gradowa. -No dobrze, niech pan wejdzie. I prosze uwazac na dywan. Tato wszedl do srodka; dzwoneczek znow brzeknal, kiedy drzwi sie za nim zamknely. Siedzialem w furgonetce. Pierwsze pomaranczowe promienie slonca wydostaly sie spoza wzgorz na wschodzie. W kabinie czuc bylo zapach jeziora, na podlodze pod fotelem ojca zebrala sie kaluza. Widzialem kogos, kto stal w lesie. Wiem, ze go widzialem. Ale czy na pewno? Dlaczego nie podszedl, nie zainteresowal sie losem czlowieka w samochodzie? I kim byl tamten czlowiek w samochodzie? Wlasnie glowilem sie nad tym, kiedy drzwi uchylily sie ponownie i ukazala sie w nich panna Grace. Tym razem na blekitny szlafrok narzucila puszysty bialy sweter, wlozyla tez tenisowki. Jej kostki i lydki byly krzepkie jak mlode drzewa. W jednej rece trzymala pudelko herbatnikow "Lorna Doone", a w drugiej zapalonego papierosa. Podeszla do furgonetki i usmiechnela sie do mnie. -Czesc - powiedziala. - Ty jestes Cory? -Tak, psze pani - odpowiedzialem. Jej usmiech nie wygladal na szczery. Miala waskie wargi, szeroki, splaszczony nos, a zamiast brwi cienkie kreski wymalowane nad gleboko osadzonymi niebieskimi oczyma. Podsunela mi pudelko. -Chcesz ciastko? Nie bylem glodny, ale rodzice zawsze mnie uczyli, ze sie nie odmawia, kiedy ktos czestuje. Wzialem jedno. -Wez jeszcze - zachecila mnie panna Grace, wiec siegnalem po nastepne. Panna Grace tez zjadla jedno, a potem pociagnela papierosa i wypuscila dym przez nos. -Twoj tato dostarcza nam nabial - powiedziala. - Na pewno macie nas na liscie. Szesc kwart mleka, dwie maslanki, dwie kwarty kakao i trzy pinty smietany. Sprawdzilem liste. Bylo tam jej nazwisko - Grace Stafford - i zamowienie. Zgadzalo sie co do joty. Powiedzialem, ze zaraz wszystko przygotuje, i zaczalem wyjmowac butelki z wozu. -Ile masz lat? - zapytala. - Dwanascie? -Dopiero w lipcu bede mial dwanascie, psze pani. -Tez mam syna. - Panna Grace strzepnela popiol z papierosa i wlozyla do ust nastepna "Lorne Doone". - W grudniu skonczyl dwadziescia. Mieszka w San Antonio. Wiesz, gdzie to jest? -Tak, psze pani. W Teksasie. Tam gdzie Alamo. -Zgadza sie. A skoro on ma dwadziescia, to ja trzydziesci osiem. Stare prochno ze mnie, nie sadzisz? Domyslilem sie, ze pytanie bylo podchwytliwe. -Nie, psze pani - odpowiedzialem po namysle. O, widze, ze mam do czynienia z mlodym dyplomata! - Tym razem usmiechnely sie rowniez jej oczy. - Zjedz jeszcze ciasteczko. -Podala mi pudelko, zawrocila do drzwi i wrzasnela przez nie: - Lainie! Lainie, rusz tylek, chodz no tutaj! Najpierw jednak pojawil sie ojciec. W ostrym swietle poranka wygladal staro, a pod oczami mial ciemne kregi. -Dzwonilem do biura szeryfa - powiedzial, sadowiac sie na przemoczonym fotelu i wpychajac stopy do butow. - Mamy zaczekac na nich w miejscu, gdzie samochod stoczyl sie do jeziora. -Kto to mogl byc, u diabla? - spytala panna Grace. -Nie mam pojecia. Twarz mial... - Ojciec zerknal na mnie, potem z powrotem na nia. - Byl paskudnie pobity. -Musial byc zalany. Pewnie bimbrem. -Nie sadze. - Ojciec nie wspomnial przez telefon o tym, ze kierowca byl nagi, uduszony struna z pianina i przykuty do kierownicy. Ta informacja byla przeznaczona dla uszu szeryfa, a nie panny Grace czy kogokolwiek innego. - Nie widziala pani moze faceta z tatuazem na lewym ramieniu? Wygladalo to jak czaszka, z ktorej wyrastaja skrzydla. -Ogladalam wiecej tatuazy, niz ma ich cala Marynarka Wojenna - stwierdzila panna Grace - ale nie przypominam sobie, zebym w tej okolicy natknela sie na cos takiego. Dlaczego pan pyta? Facet byl bez koszuli? -Wlasnie. Mial te skrzydlata czaszke wytatuowana mniej wiecej w tym miejscu. - Tato dotknal swojego lewego ramienia, znow sie wzdrygnal i nerwowo zatarl dlonie. - Nigdy go nie wydobeda... Nigdy. To jezioro ma co najmniej trzysta stop glebokosci. Zadzwieczaly dzwoneczki. Obrocilem sie w strone drzwi z taca pelna butelek z mlekiem. Chwiejnym krokiem wyszla z nich dziewczyna o oczach zapuchnietych od snu. Miala na sobie dlugi szlafrok w szkocka krate i byla boso. Na ramiona opadaly jej wlosy o barwie jedwabistych kit kukurydzy. Skierowala sie ku tacy z mlekiem, przymruzyla oczy w jasnym swietle i powiedziala: -Czuje sie, jakbym byla przepieprzona na wylot. O maly wlos nie zemdlalem. Nigdy w zyciu nie slyszalem, zeby kobieta wymowila tak plugawe slowo. Oczywiscie wiedzialem, co oznacza, ale kiedy bez skrepowania padlo z tych ladnych ust, bylem wstrzasniety. -Tu jest mlody czlowiek, Lainie - powiedziala panna Grace glosem, ktory moglby skrecic zelazny gwozdz. - Uwazaj, co mowisz, jesli laska. Lainie spojrzala na mnie. Pod jej chlodnym spojrzeniem poczulem sie zupelnie tak jak wtedy, gdy wlozylem widelec do kontaktu. Oczy miala czekoladowe, a na wargach polusmiech, ktory rownie dobrze mogl byc szyderczym grymasem. W jej twarzy bylo cos szorstkiego, czujnego, jak gdyby nie ufala juz nikomu. W zaglebieniu szyi zauwazylem mala czerwona plamke. -Czyj to dzieciak? - zapytala. -Syna pana Mackensona. Pokaz troche klasy, dobrze? Z trudem przelknalem sline i oderwalem wzrok od oczu Lainie. Jej szlafrok rozchylal sie dyskretnie. Nagle dotarlo do mnie, jakie dziewczeta uzywaja brzydkich slow i co to za miejsce. Zarowno od Johnny'ego Wilsona, jak i od Bena Searsa slyszalem, ze gdzies w poblizu Zephyr jest dom pelen dziwek. Nawet w szkole podstawowej wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy mowiles komus: "Idz do burdelu", narazales sie na to, ze ten ktos wybije ci zeby. Zawsze jednak wyobrazalem sobie burdel jako elegancka posiadlosc, okolona placzacymi wierzbami, w ktorej czarni lokaje podaja gosciom koktajle mietowe na werandzie. W rzeczywistosci burdel okazal sie niewiele wytworniejszy od zakotwiczonej na stale przyczepy kempingowej. Tak czy owak, widzialem go w calej okazalosci, a dziewczyna o kukurydzianych wlosach i niewyparzonym jezyku czerpala dochody z rozkoszy cielesnych. Czulem, jak plecy pokrywa mi gesia skorka, a scen, jakie niczym powolny, grozny orkan zamajaczyly mi w wyobrazni, wolalbym wam nie opowiadac. -Zabierz to mleko do kuchni - ponaglila ja panna Grace. Szyderstwo przewazalo nad usmiechem, a czekoladowe oczy staly sie niemal czarne. -Dlaczego ja? W tym tygodniu dyzur ma Donna Ann! -Dyzur w kuchni ma ta, ktorej kaze, moja panno, a ty powinnas go miec przez caly miesiac i dobrze wiesz dlaczego! A teraz rob, co mowie, i zamknij te wyszczekana buzie! Usta Lainie sprawnie zlozyly sie w ciup, ale oczy nie przybraly tak latwo wyrazu falszywej pokory; wciaz czaily sie w nich zimne ostrza gniewu. Wziela ode mnie tace i stojac odwrocona plecami do taty i panny Grace, pokazala mi wilgotny, rozowy jezyk, po czym zwinela go w trabke. Nastepnie jezyk wsunal sie z powrotem do ust, jego wlascicielka zas obrocila sie na piecie i uraczyla nas wszystkich podstepnym jak cios miecza pierdnieciem, po czym powlokla sie do domu. Kiedy zniknela nam z oczu, panna Grace chrzaknela i powiedziala: -Ta dziewucha ma tyle oglady, co kolek w plocie. -A z innymi jest lepiej? - zapytal tato. Panna Grace wydmuchnela kolko z papierosowego dymu i odparla: -Nie, ale ta nawet nie udaje, ze ma jakiekolwiek maniery. - Jej wzrok spoczal na mnie. - Wez sobie reszte ciastek, Cory, dobrze? Spojrzalem na ojca. Wzruszyl ramionami. -Dobrze, psze pani - powiedzialem. -Swietnie. Bardzo sie ciesze, ze cie poznalam. - Panna Grace z powrotem skupila uwage na moim ojcu i na tkwiacym w kaciku ust papierosie. - Niech mi pan da znac, kiedy cos sie wyjasni. -Oczywiscie. Dziekuje, ze pozwolila mi pani skorzystac z telefonu. - Tato wsliznal sie za kierownice. - Tace zabiore przy nastepnym kursie. -Niech pan uwaza na siebie - rzucila panna Grace i weszla do pomalowanego na bialo burdelu, podczas gdy ojciec wlaczyl silnik i spuscil reczny hamulec. Pojechalismy z powrotem na miejsce wypadku. W porannym swietle tafla jeziora mienila sie blekitnymi i purpurowymi smugami. Tato zaparkowal furgonetke na polnej drodze - tej samej, z ktorej wypadl fatalny samochod, jak sobie obaj uswiadomilismy. Potem usiedlismy i czekalismy na szeryfa. Slonce swiecilo coraz mocniej, a niebo zmienilo barwe na lazurowa. Moj umysl podzielil sie na dwie czesci: jedna myslala o samochodzie i zauwazonej w lesie postaci, druga zastanawiala sie, skad moj tato tak dobrze zna panne Grace i jej burdel. Co prawda, tato znal wszystkich swoich klientow; czesto rozmawial o nich z mama przy obiedzie. Nigdy jednak nie slyszalem, aby choc slowem wspomnial o pannie Grace czy tez o burdelu. No coz, nie byl to najwlasciwszy temat do rozmowy przy stole. A poza tym i tak nie poruszyliby go w mojej obecnosci; mimo iz moi koledzy i w ogole wszyscy w szkole, poczynajac od czwartej klasy, wiedzieli, ze gdzies pod Zephyr jest dom pelen sprzedajnych dziewczyn. Bylem tam. Na wlasne oczy widzialem sprzedajna dziewczyne. Widzialem jej zwiniety jezyk i kolyszace sie w faldach szlafroka posladki. Doszedlem do wniosku, ze powinno mi to przysporzyc niemalej slawy. -Cory? - odezwal sie cicho ojciec. - Wiesz, czym zajmuje sie panna Grace w tamtym domu? -Ja... - Nawet trzecioklasista mogl sie tego domyslic. - Wiem, tato. -Kiedy indziej bylbym po prostu zostawil towar pod drzwiami. - Patrzyl na jezioro, jak gdyby wciaz widzial opadajacy powoli w glebine samochod z martwym cialem przykutym do kierownicy. - Mam ja na liscie dostaw od dwoch lat. W kazdy poniedzialek i czwartek, jak w zegarku. A w razie gdybys byl ciekaw... twoja mama wie, ze tu jezdze. Nic nie odpowiedzialem, ale poczulem sie o wiele lepiej. -Nie chce, zebys z kimkolwiek rozmawial o pannie Grace i tym domu - ciagnal ojciec. - Chce, abys zapomnial, ze tu byles, jak rowniez o wszystkim, co widziales i slyszales. Czy mozesz to dla mnie zrobic? -Dlaczego? - musialem o to zapytac. -Panna Grace moze sie roznic od ciebie, mnie czy mamy, moze robic wrazenie osoby zle wychowanej albo jedzy, a pastor na pewno nie pochwala sposobu, w jaki zarabia na zycie, ale to dobra kobieta. Po prostu nie chce, zeby po miescie zaczely krazyc plotki. Im mniej sie mowi o pannie Grace i tym domu, tym lepiej. Rozumiesz? -Chyba tak. -To dobrze. Rozluznil zacisniete na kierownicy palce. Temat zostal zamkniety. Dotrzymalem obietnicy. Moja slawa rozwiala sie jak dym, i tyle. Wlasnie mialem mu powiedziec o czlowieku, ktorego widzialem w lesie, kiedy zza zakretu wyjechal czarno-bialy ford z kogutem na dachu i herbem Zephyr na drzwiach. Samochod zwolnil i zatrzymal sie w poblizu naszej furgonetki. Wysiadl z niego szeryf J.T. Amory (J.T. bylo skrotem od Junior Talmadge). Ojciec wyszedl mu na spotkanie. Szeryf Amory byl chudym, wysokim mezczyzna o konskim obliczu. Na jego widok przypomnial mi sie widziany kiedys obrazek, przedstawiajacy Ichaboda Crane'a, sciganego przez Jezdzca bez Glowy. Szeryf mial wielkie dlonie i stopy oraz pare uszu zdolnych wpedzic w kompleksy slonia Dumbo. Jego nos wystarczyloby tylko troche powiekszyc, by godnie zastapil choragiewke na dachu. Gwiazde nosil przypieta do kapelusza, ktorym nakrywal lysa czaszke okolona wianuszkiem ciemnych wlosow. Nasunawszy kapelusz glebiej na spocone czolo, szeryf przeszedl z ojcem na brzeg jeziora, gdzie wdali sie w dluga rozmowe. Obserwowalem ruchy rak taty, gdy pokazywal Amory'emu, skad wyjechal samochod i w ktorym miejscu zatonal. Obaj spojrzeli na gladka powierzchnie jeziora. Wiedzialem, o czym mysla. Samochod mogl sie zapasc az do srodka ziemi. Nawet kasliwe zolwie, ktore zyly przy brzegu, nie potrafily nurkowac dostatecznie gleboko, by kiedykolwiek go ujrzec. Nieznany kierowca siedzial teraz w ciemnosci, a w zebach mial mul. -Przykuty kajdankami - rzekl cicho pan Amory. Mial oczy koloru wegli, a bladosc jego skory nasuwala mysl, ze woli noc od dnia. - Jestes tego pewien, Tom? I tego, ze uduszono go drutem? -Jestem pewien. Ktos dolozyl staran, zeby go zalatwic na amen. Jeszcze troche, a bylby mu odcial glowe od tulowia. -Przykuty - powtorzyl szeryf. - Zapewne po to, zeby nie wyplynal. - W zamysleniu postukal sie palcem w dolna warge. - No coz - rzekl w koncu. - Zdaje sie, ze mamy tu morderstwo, nie sadzisz? -Jesli to nie morderstwo, to nie wiem, co nim jest. W tym czasie wysiadlem z furgonetki i udalem sie w miejsce, skad - jak mi sie wydawalo - obserwowal mnie tajemniczy mezczyzna. Nie znalazlem nic oprocz ziemi, kamieni i zielska. Jesli to byl mezczyzna - pomyslalem. A moze kobieta? Nie zauwazylem, by postac miala dlugie wlosy, ale wlasciwie widzialem tylko lopoczacy na wietrze plaszcz. Przeszedlem sie tam i z powrotem wzdluz linii drzew. Dalej las gestnial i stawal sie coraz bardziej podmokly. Wrocilem z pustymi rekami. -Przyjdz potem do mnie do biura; spiszemy raport - rzekl do ojca szeryf. - I lepiej wstap do domu przebrac sie w cos suchego. Ojciec skinal glowa. -Musze skonczyc dostawe i odwiezc Cory'ego do szkoly. -W porzadku. I tak niewiele mozemy zrobic dla tego faceta na dnie. -Szeryf chrzaknal i wepchnal rece do kieszeni. - Morderstwo. Ostatnie morderstwo mielismy tu w 1961 roku. Pamietasz, jak Bo Kallagan zabil zone pucharem, ktory wygral w kregle? Wrocilem do furgonetki i czekalem na ojca. Slonce bylo juz wysoko i sumiennie oswietlalo caly swiat, ale mnie bylo ciezko na sercu. Zdawalo mi sie, ze istnieja dwa swiaty: jeden przed brzaskiem i drugi - sloneczny. Jesli to prawda, istnieja tez ludzie nalezacy do tych dwoch roznych swiatow. Jedni przemykaja sie przez kraine nocy, drudzy trzymaja sie jasnych godzin dnia. Moze widzialem wlasnie jednego z mieszkancow ciemnosci, swiata sprzed brzasku. I moze - na sama mysl poczulem chlod - moze on tez spostrzegl, ze ja go widze. Uswiadomilem sobie, ze nanioslem brudu do furgonetki. Cale tenisowki mialem oblepione blotem. Obejrzalem usmarowane podeszwy. Do jednej przyczepilo sie male zielone piorko. 2. NA DNO I W MROK Zielone piorko powedrowalo do kieszeni. Stamtad dostalo sie do mojego pokoju i znalazlo schronienie w pudelku po cygarach "White Owl", gdzie drzemala juz kolekcja starych kluczy i zasuszonych owadow. Zamknalem wieczko, wlozylem pudelko do jednej z siedmiu magicznych szuflad i zatrzasnalem ja z powrotem.I tak piorko popadlo w zapomnienie. Im dluzej myslalem o widzianej na skraju lasu postaci, tym bardziej bylem pewien, ze moje oczy - przerazone wizja ojca, ktory idzie na dno w slad za tonacym samochodem - musialy ulec zludzeniu. Kilka razy zaczynalem mu o tym opowiadac, ale zawsze cos stawalo nam na przeszkodzie. Kiedy mama sie dowiedziala, ze ojciec skoczyl do jeziora, dostala ataku histerii. Byla na niego tak wsciekla, ze szlochala i wrzeszczala rownoczesnie. W koncu ojciec zmusil ja, zeby usiadla w kuchni, i zaczal jej spokojnie tlumaczyc, dlaczego to zrobil. -Przy kierownicy siedzial czlowiek - powiedzial. - Skad mialem wiedziec, ze juz nie zyje? Myslalem, ze stracil przytomnosc. Co bys sobie o mnie pomyslala, gdybym tam stal i nawet palcem nie kiwnal? -Mogles sie utopic! - napadla na niego mama. Lzy splywaly jej po policzkach. - Mogles uderzyc glowa o jakas skale i utonac! -Nie utonalem. Nie uderzylem sie o zadna skale. Musialem tak postapic. Podal jej papierowa chusteczke i mama otarla oczy. -W tym jeziorze jest pelno jadowitych wezy! - wystrzelila ostatni pocisk. - Mogles wpasc prosto do ich gniazda! -Ale nie wpadlem. Mama westchnela i pokrecila glowa z mina osoby, ktorej przyszlo zyc z najwiekszym glupcem wszechczasow. -Lepiej zdejmij to mokre ubranie - powiedziala w koncu. - Ja tylko dziekuje Bogu, ze to nie twoje cialo lezy teraz na dnie. Wstala, zeby pomoc mu rozpiac przemoczona koszule. -Czy wiesz, kto to byl? -Nigdy przedtem go nie widzialem. -Kto mogl zrobic cos takiego swojemu blizniemu? -A, nad tym niech sie juz glowi szeryf. - Ojciec sciagnal koszule, a mama ujela ja dwoma palcami, jak gdyby woda z jeziora przenosila trad. - Musze wpasc do jego biura i pomoc mu spisac raport. Mowie ci, Rebecco, kiedy spojrzalem w te martwa twarz, serce stanelo mi w piersi. Nigdy dotad nie widzialem czegos takiego i mam w Bogu nadzieje, ze nigdy juz czegos takiego nie zobacze. -Rany boskie! - powiedziala mama. - A gdybys dostal ataku serca? Kto bylby ciebie ratowal? Moja mama byla wiecznie zatroskana. Martwila sie pogoda, kosztami utrzymania, awaria pralki, papiernia w Adams Valley, zanieczyszczajaca Rzeke Tecumseha, cenami nowej odziezy i w ogole wszystkim. Swiat jawil sie jej jako ogromna koldra, bez przerwy rozlazaca sie w szwach. Jej strapienie zastepowalo igle, ktora wzmacnia zagrozone sciegi. Jesli tylko potrafila sobie wyobrazic najgorszy z mozliwych przebieg wypadkow, miala wtedy poczucie, ze w pewien sposob nad nimi panuje. Jak juz wspomnialem, taki miala styl bycia. Ojciec mogl podejmowac decyzje rzucajac kostka do gry, ale mama z gory cierpiala na konto kazdej nadchodzacej godziny. Mysle, ze chyba sie wzajemnie rownowazyli. Dwoje kochajacych sie ludzi powinno sie uzupelniac. Rodzice mojej mamy, dziadzio Austin i babcia Alice, mieszkali okolo dwunastu mil na poludnie od nas w miasteczku zwanym Waxahatchee, polozonym na skraju bazy lotniczej w Robbins. Babcia Alice byla jeszcze wieksza pesymistka niz mama. Cos w jej duszy laknelo tragicznej manny. Dziadzio Austin - ktory za mlodu byl drwalem i mial drewniana noge na pamiatke po tym, jak kiedys obsunela mu sie pila lancuchowa -grozil, ze jesli sie nie uspokoi i nie przestanie go dreczyc, to on odkreci noge i przyloi nia babci po glowie. Nazywal drewniana podpore swoja "fajka pokoju", ale, o ile wiem, nigdy nie wykorzystywal jej do innych celow niz ten, w ktorym zostala wystrugana. Mama miala jeszcze starszego brata i siostre, za to moj ojciec byl jedynakiem. Tak czy owak, poszedlem tego dnia do szkoly i przy pierwszej sposobnosci opowiedzialem Davy'emu Rayowi Callanowi, Johnny'emu Wilsonowi i Benowi Searsowi, co sie wydarzylo. Zanim jeszcze dzwonek obwiescil koniec lekcji i moglem pojsc do domu, nowina obiegla juz Zephyr niczym szalejaca pozoga. "Morderstwo" stalo sie haslem dnia. Rodzice bez przerwy odbierali jakies telefony. Kto tylko zyw, chcial poznac szczegoly ponurego zajscia. Wyprowadzilem swoj stary, zardzewialy rower, zeby zabrac Zboja na wycieczke do lasu, i nagle przyszlo mi na mysl, ze byc moze jedna z tych osob znala juz wszystkie szczegoly. Moze dzwonila tylko po to, by sprawdzic, czy zostala zauwazona, albo zeby sie dowiedziec, co zdolal ustalic szeryf Amory? Pedalujac przez las w towarzystwie Zboja, ktory biegl przy mojej nodze, uswiadomilem sobie, ze ktos z mieszkancow Zephyr moze byc morderca. Dni mijaly; coraz cieplej i pelniej rozkwitala wiosna. Tydzien po kapieli ojca w Jeziorze Saksonskim fakty dawaly sie strescic w paru slowach: szeryf nie stwierdzil zadnego zaginiecia na terenie Zephyr i sasiednich gmin. Artykul na pierwszej stronie wydawanego w Adams Valley "Dziennika" nie wniosl do sprawy nic nowego. Amory, dwoch jego zastepcow, kilku strazakow i szesciu ochotnikow plywali lodziami po jeziorze, ciagnac za soba tam i z powrotem sieci, ale wylowili tylko gromadke rozjuszonych zolwi i kilka wezy wodnych. W latach dwudziestych na miejscu Jeziora Saksonskiego byl kamieniolom, lecz ktoregos dnia koparki natknely sie na podziemna rzeke, ktorej nie udalo sie zatrzymac ani odprowadzic gdzie indziej. Glebokosc jeziora szacowano na trzysta do pieciuset stop. Nie bylo takiej sieci, ktora moglaby wydobyc na powierzchnie zatopione auto. Pewnego wieczoru szeryf przyszedl porozmawiac z rodzicami, mnie zas tym razem pozwolono zostac w pokoju. Amory trzymal kapelusz na kolanach, a jego nos rzucal potezny cien. -Ktokolwiek to zrobil-tlumaczyl-musial wprowadzic samochod tylem na te droge gruntowa. Znalezlismy odciski opon, ale slady stop byly zupelnie zatarte. Morderca obciazyl czyms pedal gazu i na chwile przedtem, nim wyjechales zza zakretu, spuscil reczny hamulec, zatrzasnal drzwi i uskoczyl w bok, a samochod ruszyl z miejsca i przecial droge numer 10. Zabojca, rzecz jasna, nie wiedzial, ze sie tam pojawisz. Gdyby nie to, samochod stoczylby sie do jeziora, zatonal i nikt nigdy by sie o tym nie dowiedzial. - Szeryf wzruszyl ramionami. - Tyle tylko udalo mi sie wymyslic. -Rozmawial pan z Martym Barkleem? -Tak. Marty niczego nie widzial. Droga gruntowa biegnie w taki sposob, ze nawet mijajac ja z umiarkowana predkoscia, mozna w ogole jej nie zauwazyc. -A wiec na czym stoimy? Szeryf zadumal sie nad pytaniem ojca. Srebrna gwiazda na kapeluszu zablysla w swietle lampy. Na podworku rozjazgotal sie Zboj, a jego plemienny zew podjely inne psy az do najdalszych krancow Zephyr. Szeryf rozlozyl wielkie rece i przez chwile im sie przygladal. -Tom - powiedzial - sytuacja jest naprawde niezwykla. Mamy slady opon, ale brak nam samochodu. Mowisz, ze widziales przykutego do kierownicy nieboszczyka z drutem zacisnietym wokol szyi, ale nie mamy ciala i zapewne nigdy go nie odzyskamy. W tym miescie nikt nie zaginal. W calym okregu brakuje tylko jednej nastolatki, ktora matka podejrzewa o ucieczke ze swoim chlopakiem do Nashville. A przy okazji, chlopak i tak nie mial tatuazu. Nie zdolalem znalezc nikogo, kto by widzial faceta z tatuazem podobnym do tego, jaki nam opisales. Szeryf popatrzyl na mnie, potem na mame, a potem przeniosl spojrzenie czarnych jak wegle oczu z powrotem na ojca. -Znasz te zagadke, Tom? Jezeli w lesie przewraca sie drzewo, ale w poblizu nie ma nikogo, kto moglby to uslyszec, to czy drzewo robi halas, czy tez nie? Jezeli nie ma ciala i na ile moglem to stwierdzic, nigdzie nikt nie zginal, to czy popelniono morderstwo, czy nie? -Widzialem je na wlasne oczy - rzekl tato. - Podajesz w watpliwosc moje slowa, J.T.? -Nie, tego nie powiedzialem. Mowie tylko, ze dopoki nie bede mial ofiary, nie jestem w stanie zdzialac nic wiecej. Potrzebne mi nazwisko, Tom, albo twarz. Bez identyfikacji nie wiem nawet, od czego mam zaczac. -A tymczasem zabojca spaceruje sobie miedzy nami wolny jak ptak i na razie nie musi sie nawet martwic, ze go zlapia, czy tak? -Ano - przyznal szeryf - tak to mniej wiecej wyglada. Oczywiscie Amory obiecal, ze nadal bedzie pracowac nad ta sprawa i ze obdzwoni caly stan z prosba o informacje o zaginionych osobach. Predzej czy pozniej -powiedzial - ktos wreszcie zacznie szukac czlowieka, ktory utonal w jeziorze. Kiedy szeryf juz sobie poszedl, ojciec wymknal sie na werande. Nie zapalil nawet swiatla. Kiedy mama kazala mi sie przygotowac do snu, wciaz jeszcze siedzial tam samotny jak palec. Tej wlasnie nocy obudzil mnie jego krzyk. Bylo zupelnie ciemno. Usiadlem w poscieli; nerwy mialem napiete jak postronki. Slyszalem za sciana glos mamy. -Juz dobrze - mowila. - To byl zly sen, po prostu zly sen. Juz wszystko w porzadku. Tato przez dluzszy czas milczal. Slyszalem, jak puszcza wode w lazience. Potem zaskrzypialy sprezyny w ich lozku. -Moze chcesz mi go opowiedziec? - spytala mama. -Nie. O Boze, nie. -To byl tylko zly sen - powtorzyla z naciskiem. -Co z tego? Jak dla mnie byl wystarczajaco rzeczywisty. -Dasz rade zasnac z powrotem? Ojciec westchnal. Wyobrazilem go sobie w ciemnej sypialni, z twarza ukryta w dloniach. -Nie wiem - odparl. -Daj, rozmasuje ci plecy. Sprezyny znow zaskrzypialy pod ciezarem przesuwajacych sie cial. -Jestes potwornie spiety - powiedziala mama. - Kark masz zupelnie zesztywnialy. -Boli jak diabli. O, tu. Tu, gdzie trzymasz palec. -To skurcz. Widocznie naciagnales sobie miesien. Cisza. Wprawne rece mamy nieraz przynosily ulge takze i moim plecom. Co jakis czas odzywala sie poruszona sprezyna. Potem znow uslyszalem glos ojca: -Znow snil mi sie ten czlowiek w samochodzie. -Domyslilam sie tego. -Patrzylem na niego. Twarz mial zbita do krwi, a szyje okrecona drutem. Widzialem kajdanki, ktore mial na przegubie, i ten tatuaz na ramieniu. Samochod osuwal sie coraz nizej, a on... on wtedy otworzyl oczy. Zadygotalem. Nagle wyobrazilem to sobie. Zduszony glos ojca przypominal szloch. -Popatrzyl na mnie. Spojrzal mi prosto w oczy. Spod powiek ciekla mu woda. Otworzyl usta; jezyk mial czarny jak leb wodnego weza. Powiedzial: "Chodz ze mna". -Nie mysl o tym - przerwala mu mama. - Zamknij oczy i sprobuj sie uspokoic. -Nie moge sie uspokoic. Nie potrafie. Oczyma duszy widzialem tate, zwinietego w znak zapytania na lozku, a nad nim mame, rozcierajaca mu stezale miesnie plecow. -To koszmar - ciagnal. - Ten czlowiek podniosl reke i zlapal mnie za ramie. Paznokcie mial sine. Jego palce wpily mi sie w cialo, a on powtorzyl: "Chodz ze mna, na dno i w mrok". I wtedy jezioro zamknelo mi sie nad glowa. Nie moglem sie z niego wydostac; otworzylem usta do krzyku, ale wypelnila je woda. Rebecco... O Boze, Rebecco! -Przeciez to nieprawda, posluchaj mnie: to tylko zly sen, a teraz juz wszystko wroci do normy. -Nie - odparl tato. - Nie wroci. Nie daje mi to spokoju. Z dnia na dzien jest coraz gorzej. Myslalem, ze uda mi sie z tego otrzasnac. Moj Boze, widywalem juz przeciez z bliska nieboszczykow. Ale to... to co innego. Drut na szyi, kajdanki, ta twarz, z ktorej ktos zrobil miazge... to co innego. I nawet nie wiem, kim byl; nic o nim nie wiem... Dreczy mnie to we dnie i w nocy. -Przejdzie ci - wtracila mama. - Zawsze mi to powtarzasz, kiedy sama zamartwiam sie na smierc. "Trzymaj sie - mowisz - to minie". -Moze i tak. W Bogu nadzieja, ze minie. Na razie ten koszmar zagniezdzil mi sie w glowie i za zadne skarby nie moge sie go pozbyc. A najgorsze, Rebecco, najbardziej upiorne jest to, ze ten, kto to zrobil, musial byc tutejszy. Wiedzial, jak glebokie jest to jezioro. Wiedzial, ze gdy samochod pojdzie na dno, juz nikt nigdy nie zobaczy ciala. Rebecco, to moze byc ktos, komu codziennie dostarczam mleko. Albo ktos, kto siedzi z nami w jednej lawce w kosciele. Ktos, u kogo kupujemy zywnosc lub ubranie. Kogo znamy przez cale zycie... a raczej wydaje sie nam, ze go znamy. Boje sie. Jeszcze nigdy w zyciu sie tak nie balem. Wiesz dlaczego? Przez chwile milczal, a ja wyobrazalem sobie zylke pulsujaca mu na skroni. -Bo jesli tu nie jest bezpiecznie - podjal - to nie ma juz bezpiecznych miejsc na tym swiecie. Glos zalamal mu sie troche na ostatnim slowie. Pomyslalem, jak to dobrze, ze nie jestem w tamtym pokoju i nie musze patrzec mu w twarz. Uplynelo jeszcze pare chwil. Ojciec lezal pewnie bez ruchu, a mama wciaz masowala mu plecy. -Jak myslisz, bedziesz mogl teraz zasnac? - spytala w koncu. -Sprobuje - odrzekl tato. Sprezyny jeknely jeszcze kilka razy. Uslyszalem, ze mama szepcze cos ojcu do ucha. -Mam nadzieje - odparl i oboje umilkli. Czasami ojciec chrapal, ale tej nocy bylo cicho. Zastanawialem sie, czy lezy przy spiacej mamie z otwartymi oczyma i czy nadal widzi trupa, ktory siega po niego, zeby go wciagnac pod wode. To, co wczesniej powiedzial, nie pozwalalo mi zasnac. "Jesli tu nie jest bezpiecznie, to nie ma juz bezpiecznych miejsc na tym swiecie". Ten wypadek pozostawil w sercu ojca rane, glebsza niz Jezioro Saksonskie. Moze sprawil to fakt, ze wszystko stalo sie tak nagle, a moze zimna krew, z jaka dokonano tego bestialskiego czynu? A moze glowna wine ponosila swiadomosc, ze nawet w najspokojniejszym miasteczku za zamknietymi drzwiami mogly sie kryc potworne tajemnice? Sadze, ze ojciec przez cale zycie wierzyl, ze w glebi duszy kazdy czlowiek jest dobry. Ta tragedia strzaskala podstawy jego wiary. Mialem wrazenie, iz morderca przykul ojca do tej strasznej chwili tak samo, jak skul reke ofiary z kierownica. Zamknalem oczy i zaczalem sie modlic o to, by ojciec znalazl droge, ktora go wyprowadzi z ciemnosci. Mijal marzec, lagodny jak baranek, a sprawa zabojstwa wciaz wisiala nad miastem. 3. NAJEZDZCA Jak to zwykle bywa, wszystko sie powoli ulozylo.Po poludniu w pierwsza sobote kwietnia, kiedy drzewa okrywaly sie pakami, a z rozgrzanej ziemi wychylaly sie lodyzki kwiatow, siedzialem sobie miedzy Benem Searsem a Johnnym Wilsonem w samym srodku rozwrzeszczanej hordy dzieciakow. Tarzan - Gordon Scott, najlepszy Tarzan wszechczasow - zatopil noz w brzuchu krokodyla. Trysnela krew, szkarlatna na barwnej tasmie Eastmana. -Widziales to? Widziales? - powtarzal Ben, szturchajac mnie lokciem w zebra. Oczywiscie, ze widzialem. Mialem przeciez oczy. Jednego bylem pewien: ze moje zebra nie dotrwaja nawet do kreskowki o Trzech Ofermach, wyswietlanej w przerwie miedzy filmami fabularnymi podczas podwojnego seansu. Kinoteatr "Liryczny" byl jedynym kinem w Zephyr. Zbudowano go w 1945 roku, tuz po wojnie, kiedy to jedni synowie Zephyr wracali do domu marszowym krokiem, a inni o kulach. Trzeba im bylo rozrywki, zeby mogli zapomniec o koszmarach spod znaku swastyki czy wschodzacego slonca. Jakis roztropny ojciec miasta siegnal do sakiewki i sprowadzil z Birmingham budowniczego, ktory wyciagnal plan i zaznaczyl naroza gmachu na pustym placu po skladzie tytoniu. Mnie oczywiscie nie bylo jeszcze wtedy na swiecie, ale pan Dollar chetnie opowiadal kazdemu te historie. Wzniesiono wiec palac zdobny w gipsowe anioly i odtad w sobotnie popoludnia zasiadaly w nim ulepione ze zwyklej gliny diableta, wnoszac ze soba prazona kukurydze, cukierki i dzikie okrzyki, swoim rodzicom zas dajac pare godzin wytchnienia. W owa sobote siedzialem tam wiec z dwoma kumplami i ogladalem Tarzana. Nie pamietam, dlaczego Davy'ego z nami nie bylo. Zdaje sie, ze za kare musial zostac w domu, bo uderzyl Molly Lujack w glowe sosnowa szyszka. Satelity wystrzelaly w kosmos, siejac wokol iskrami. Brodaty facet z cygarem wykrzykiwal cos po hiszpansku na wyspie u wybrzezy Florydy, a woda w swinskiej zatoce barwila sie krwia. Jakis lysy Rosjanin tupal noga ze zloscia. Zolnierze pakowali plecaki na wycieczke do dzungli, ktora nazywala sie Wietnam. Na pustyni wybuchaly bomby atomowe, targajac na strzepy manekiny w salonach domow na niby. Nic nas to nie obchodzilo. Nie na tym polegala magia. Magia rodzila sie w sobotnie popoludnia na podwojnym seansie w "Lirycznym" i kazdy z nas chetnie dawal sie oczarowac. Pamietam, ze kiedys ogladalem program telewizyjny z cyklu "77 Wieczornych Historyjek". Bohater byl w teatrze, ktory takze nazywal sie "Liryczny". Zaczalem rozmyslac nad tym slowem. Zajrzalem do wielkiego, 2483-stronicowego slownika, ktory dostalem od dziadka Jaybirda na dziesiate urodziny. "Liryczny - wyjasnial -melodyjny, nadajacy sie do spiewania. Rzewny. Poezja liryczna. Patrz takze: lira". W odniesieniu do kina nie mialo to wiele sensu, postanowilem wiec kontynuowac poszukiwania. Haslo "lira" przenioslo mnie w swiat poetyckich opowiesci, spiewanych przez wedrownych minstreli w czasach krolow i obronnych zamkow. Stad byl juz tylko krok do magicznego slowa "opowiesc". W owych wczesnych latach wydawalo mi sie, ze wszystkie ludzkie srodki przekazu wziely poczatek stad, ze ktos znal historie, ktora chcial sie podzielic z innymi. Potrzeba opowiadania, chec podlaczenia sie do wspolnej sieci jest chyba jedna z najbardziej nieodpartych pokus. A chec sluchania, przezywania losow innych niz nasze wlasne lezy u podstaw magii, ktora mamy we krwi. Poezja. -Dzgnij go, Tarzan! Szybko! - wrzeszczal Ben, a jego lokiec wyrabial norme za caly nadchodzacy rok. Ben Sears byl pulchnym chlopcem o ciemnych, krotko przystrzyzonych wlosach. Mial wysoki, dziewczecy glos i nosil okulary w rogowej oprawie. Na calym swiecie nie bylo takiej koszuli, ktora by mu nie wylazla ze spodni. Byl tak niezdarny, ze moglby sie niechcacy udusic wlasnymi sznurowkami. Mial szeroki podbrodek i pyzate policzki i zadnej szansy na to, by kiedykolwiek przysnic sie jakiejs dziewczynie w roli Tarzana, ale byl moim przyjacielem. Kontrastujac z pulchna obfitoscia Bena, Johnny Wilson byl chudym, spokojnym molem ksiazkowym. Mial w zylach indianska krew, o ktorej swiadczyly czarne, blyszczace oczy. W letnim sloncu jego skora nabierala barwy sosnowych szyszek. Wlosy tez mial prawie czarne, gladko ulizane z pomoca vitalisu, z wyjatkiem niesfornego czubka, ktory sterczal mu na linii przedzialka niczym kepka dzikiego szczypiorku. Ojciec Johnny'ego, brygadzista w fabryce plyt betonowych, polozonej miedzy Zephyr a Union Town, mial dokladnie taka sama fryzure. Pani Wilson byla bibliotekarka w tutejszej szkole podstawowej i chyba dlatego Johnny tyle czytal. Pozeral encyklopedie w ten sam sposob, w jaki inne dzieciaki lykaja dropsy cytrynowe albo pikantne chrupki. Nos Johnny'ego przypominal czirokezki tomahawk, a prawa brew przecinala niewielka blizna w miejscu, gdzie jego kuzyn Philbo uderzyl go patykiem podczas wspolnej zabawy W wojne jeszcze w 1960 roku. W szkole Johnny Wilson musial znosic wyzwiska w rodzaju "Indianca" albo "Czarnucha". Na dodatek od urodzenia mial znieksztalcona stope, co jeszcze podwajalo impet kierowanych do niego zaczepek. Ale Johnny byl stoikiem, choc oczywiscie wtedy nie znalem tego slowa. Akcja filmu toczyla sie skomplikowanymi meandrami, nieuchronnie zmierzajac do konca - tak samo jak plynaca przez dzungle rzeka zmierza w kierunku morza. Tarzan zwyciezyl zlych lowcow sloni, zwrocil Gwiazde Salomona plemieniu i oddalil sie w strone zachodzacego slonca. Nastepnie obejrzelismy kreskowke o Trzech Ofermach, w ktorej Moe garsciami wyrywal Larry'emu wlosy, a Curly siedzial w wannie pelnej ostryg. Bawilismy sie znakomicie. A potem bez zadnych fanfar rozpoczal sie drugi film. Byl czarno-bialy i na widowni od razu rozlegly sie jeki. Wiadomo, ze tylko kolor oddaje prawde o zyciu. Na ekranie pojawil sie tytul: Najezdzcy z Marsa. Dzielo tracilo starzyzna i chyba pochodzilo z lat piecdziesiatych. -Ide po prazona kukurydze - oznajmil Ben. - Czy komus cos przyniesc? Odparlismy, ze nie i Ben samotnie zaczal sie przepychac pomiedzy rzedami ochryplych od wrzaskow widzow. Napisy dobiegly konca i wreszcie zaczelo sie cos dziac. Uzbrojony w kubek prazonej kukurydzy Ben zdazyl wrocic w sama pore, by zobaczyc, jak wsrod huku piorunow splywa z nieba latajacy talerz i osiada na piaszczystym wzgorku za domem glownego bohatera. Zwykle gdy na ekranie nie toczyla sie bojka, sobotni kinomani glosno dawali wyraz swemu niezadowoleniu, lecz tym razem widok zlowieszczego spodka zdolal nas skutecznie uciszyc. Jestem przekonany, ze w ciagu najblizszej poltorej godziny obroty stoiska z lakociami spadly do zera, choc od czasu do czasu jakis dzieciak zrywal sie z miejsca i wybiegal na zewnatrz, zeby odetchnac w krzepiacym swietle dnia. Oczywiscie tamtej burzliwej nocy bohater widzial wszystko przez swoj maly teleskop, ale nikt nie chcial mu wierzyc. Chlopiec nie przestawal obserwowac pagorka i byl swiadkiem, jak piaszczysty wir porwal policjanta - wessal go pod ziemie, niczym groteskowy kosmiczny odkurzacz. Potem policjant wrocil do domu chlopca i zaczal go przekonywac, ze z tym ladowaniem to bzdura. Tym bardziej ze nikt poza nim nie widzial latajacego talerza! Zachowywal sie jednak... dziwacznie. Mial blada twarz i martwe oczy robota. Na jego karku bohater zauwazyl brzydka rane w ksztalcie litery "X". Policjant byl kiedys milym, skorym do zartow facetem. Po powrocie ze wzgorka juz sie nie usmiechal. Cos go odmienilo. Rany w ksztalcie litery "X" zaczely sie pojawiac na szyjach innych ludzi. Slowa chlopca trafialy w proznie. Tlumaczyl rodzicom, ze w ziemi, tuz za ich domem, gniezdza sie Marsjanie. I w koncu rodzice postanowili to sprawdzic. Ben zapomnial o prazonej kukurydzy. Johnny podciagnal kolana prawie pod sama brode. Ja balem sie glosniej odetchnac. Alez z ciebie gluptas - powiedzieli chlopcu po powrocie ze spaceru szorstcy, posepni rodzice. Nie ma sie czego bac. To wymysl. Wszystko jest w najlepszym porzadku. Chodz z nami, pojdziemy tam, gdzie podobno wyladowal ten spodek. Sam sie przekonasz, jakim jestes gluptasem. -Nie idz - szepnal Ben. - Nie idz tam, nie idz! Slyszalem zgrzyt jego paznokci wbijanych w porecz fotela. Chlopiec uciekl z domu. Uciekl od tych obcych ludzi, ktorzy nie potrafili sie juz usmiechac. Wszedzie wokol widzial rany w ksztalcie litery "X". Nawet naczelnik policji mial taka rane na karku. Ludzie znani mu od urodzenia nagle przestali byc soba. Wszyscy chcieli go gwaltem zatrzymac, dopoki nie przyjda po niego rodzice. Gluptasie - powtarzali. Ktoz by uwierzyl w bajeczke o Marsjanach siedzacych pod ziemia w oczekiwaniu na chwile, w ktorej zawladna swiatem? Groza siegala szczytu. W koncu oddzial wojska zapuscil sie w labirynt tuneli, ktorymi Marsjanie podziurawili na ksztalt mrowiska cale wzgorze. Mieli tam maszyne, ktora wycinala ci na karku znak "X" i zmieniala cie w jednego z nich. Przywodca najezdzcow - najezona mackami glowa zamknieta w szklanej kuli - wygladal, jak gdyby wyklul sie w zbiorniku na odpadki. Wspomagany przez zolnierzy bohater walczyl z kosmitami, ktorzy smigali po tunelach, zaprzeczajac istnieniu prawa grawitacji. A kiedy doszlo do wielkiego starcia marsjanskich maszyn z czolgami armii Stanow Zjednoczonych i na szali zawisl los calej Ziemi... ...chlopiec sie obudzil. To tylko sen - powiedzial mu ojciec. Matka usmiechnela sie do niego. Tylko sen, nie ma sie czego bac. Spij spokojnie, dobranoc. Tylko sen, zly sen. I wtedy chlopiec cicho wstal z lozka, zerknal przez teleskop i zobaczyl, jak z ciemnego, zasnutego burzowymi chmurami nieba splywa w dol latajacy talerz i osiada na piaszczystym wzgorku za domem. Koniec? Zapalily sie swiatla. Popoludniowy seans dobiegl konca. Kiedy wysypywalismy sie na ulice, poslyszalem jak pan Stellko, kierownik kina, mowi do jednej z bileterek: -Czemu jest tak cholernie cicho? Prawdziwa groza jest niema. Jakos zebralismy sie w sobie na tyle, by wsiasc na rowery i zaczac krecic pedalami. Czesc dzieci poszla do domow pieszo, inne czekaly, az przyjada po nie rodzice. Wszyscy bylismy jeszcze pod wrazeniem przezytych przed chwila emocji i kiedy nasza trojka zatrzymala sie przy stacji benzynowej na Ridgeton Street, zeby napompowac przednie kolo w rowerze Johnny'ego, przylapalem Bena, jak wpatruje sie w kark pana White'a, z ktorego platami schodzil opalony naskorek. Rozstalismy sie na rogu Bonner i Hilltop. Johnny pomknal do domu jak wicher, grube nogi Bena tez zaczely nabierac tempa, za to ja musialem walczyc z zardzewialym lancuchem o kazdy przejechany metr. Moj rower najlepsze lata mial juz dawno za soba. Kiedy za posrednictwem pchlego targu trafil do mnie, juz byl bardzo stary. Co jakis czas napomykalem o nowym, ale ojciec powiedzial, ze musi mi wystarczyc to, co mam, a jezeli to mi nie odpowiada, moge chodzic piechota. Z pieniedzmi czesto bylo u nas krucho; nawet bilet do kina traktowany byl jak luksus. Nieco pozniej odkrylem, ze owe sobotnie popoludnia stanowily jedyna okazje, aby sprezyny w lozku moich rodzicow mogly odegrac symfonie, nie zmuszajac mnie do niepotrzebnych domyslow. -Dobrze sie bawiles? - zapytala mama, kiedy zziajany wkroczylem do domu po powitalnych karesach ze Zbojem. -Dobrze - odparlem. - Ten film z Tarzanem byl ekstra. -Byles na podwojnym seansie, prawda? - zagadnal ojciec rozparty na sofie, z nogami uniesionymi do gory. W telewizji toczyl sie inauguracyjny mecz pierwszej ligi. Wlasnie zaczynal sie sezon baseballowy. -Tak. Wyminalem ich, zmierzajac do kuchni po jablko. -A o czym byl drugi film? -O... wlasciwie o niczym specjalnym. W pewnych sprawach rodzice maja wech lepszy od wyglodnialego kocura. Pozwolili mi wziac jablko, umyc je nad zlewem, dokladnie wypolerowac i przyniesc do pokoju. Pozwolili mi nawet zatopic w nim zeby. Dopiero wtedy ojciec oderwal wzrok od ekranu i rzucil: -Co ci sie stalo? Odgryzlem kawalek jablka. Mama usiadla obok taty i podobnie jak on utkwila we mnie wzrok. -Slucham? - zapytalem ostroznie. Co sobote wpadasz do domu jak cala horda rozbojnikow i od razu zaczynasz opowiadac nam film. Z trudem dajesz sie powstrzymac od odegrania kazdej sceny. A dzis co w ciebie wstapilo? -Eee... chyba... Wlasciwie to sam nie wiem. -Chodz no tutaj - odezwala sie mama. Kiedy podszedlem, jej dlon pobiegla do mojego czola. - Nie masz goraczki. Na pewno dobrze sie czujesz? -Doskonale. -Zatem pierwszy film byl o Tarzanie. - Kiedy tato sie raz na cos uwzial, to nie popuscil; zupelnie jak buldog. - A drugi? Zapewne moglbym powtorzyc im tytul. Ale jak mialem im wytlumaczyc, o czym naprawde byl ten film? Powiedziec, ze obudzil drzemiace w nas leki, dotknal tego, czego kazde dziecko boi sie najbardziej: ze w jednej nieodwracalnej chwili jego rodzice znikna i zostana zastapieni przez zimnych, niezdolnych do usmiechu kosmitow? -O... o potworach - zdecydowalem sie w koncu. -No, to pewnie bardzo ci sie podobal. - W telewizorze rozlegl sie pistoletowy strzal pilki uderzajacej o kij i uwaga ojca blyskawicznie skupila sie z powrotem na grze. - Rany! No, ruszaj sie, Mickey! W tym momencie zadzwonil telefon. Pobieglem go odebrac, nim rodzice zechca zadac mi nastepne pytanie. -Cory? Czesc, mowi pani Sears. Czy moglbys poprosic mame? -Juz sie robi. Mamusiu! - zawolalem. - Telefon do ciebie! Mama wziela ode mnie sluchawke, ja zas czmychnalem do lazienki. Cale szczescie, ze mialem do zalatwienia sprawe numer 1. Nie wiem, czy zdolalbym usiedziec na sedesie, majac w pamieci ow najezony czulkami marsjanski leb. -Rebecca? - zapytala pani Sears. - Dzien dobry, jak sie masz? -Dziekuje, Lizbeth, dobrze. I jak tam, kupilas te losy na loterie? -Ma sie rozumiec. Cztery. Mam nadzieje, ze przynajmniej jeden bedzie pelny. -No, to swietnie. -Wlasciwie dzwonie dlatego, ze Ben przed chwila wrocil z kina i bylam ciekawa, jak sie czuje Cory. -Cory? - Mama urwala i zaczela sie zastanawiac nad stanem mojego umyslu. - Twierdzi, ze nic mu nie jest. To samo mowi Ben, ale zachowuje sie troche tak, jak gdyby byl czyms... wytracony z rownowagi, to chyba najwlasciwsze slowo. Zwykle po powrocie biega za nami po calym domu i dziob mu sie nawet na chwile nie zamyka, a dzisiaj ciezko z niego cokolwiek wyciagnac. Wlasnie wyszedl na podworze. Oznajmil, ze musi cos sprawdzic, ale nie chcial powiedziec co. -Cory jest w lazience - rzekla mama, jak gdyby to takze stanowilo czesc lamiglowki. Znizyla glos na wypadek, gdyby wydawany przeze mnie plusk nie przeszkadzal mi podsluchiwac. - On tez jest dzis jakis dziwny. Sadzisz, ze w kinie miedzy nimi cos zaszlo? -Wlasnie o tym myslalam. Moze sie poklocili. -No coz, przyjaznia sie od dawna, ale to sie zdarza. -Tak samo bylo ze mna i Amy Lynn McGraw. Przez szesc lat trzymalysmy sie razem jak papuzki nierozlaczki, a potem z powodu zgubionej paczki igiel nie rozmawialysmy ze soba przez okragly rok. W zwiazku z czym uwazam, ze chlopcy powinni sie spotkac. Jesli wybuchla miedzy nimi jakas scysja, moze lepiej byloby, gdyby od razu sprobowali sie pogodzic. -To brzmi rozsadnie. -Mialam zamiar zapytac Bena, czy chcialby, zeby Cory u nas zanocowal. Nie masz nic przeciwko temu? -Ja nie, ale musze najpierw pomowic z Tomem i Corym. -Zaczekaj chwileczke - wtracila pani Sears. - Ben wlasnie wrocil. - Mama uslyszala trzask zamykanych drzwi. - Ben? Rozmawiam z mama Cory'ego. Moze chcialbys, zeby Cory wpadl dzisiaj do nas? Moglby zostac na noc. Mama nastawila uszu, ale spuszczona przeze mnie w toalecie woda calkowicie zagluszyla odpowiedz Bena. -Mowi, ze chcialby - poinformowala pani Sears. Wyloniwszy sie z lazienki, od razu padlem ofiara tego zadzierzgnietego w najlepszej intencji spisku. -Cory, czy chcialbys spedzic dzisiejszy wieczor u Bena? Zamyslilem sie. -Czy ja wiem... - zaczalem. Nie moglem jej powiedziec, dlaczego sie zastanawiam. W lutym, kiedy ostatnio u nich nocowalem, pan Sears w ogole nie wrocil na noc, a pani Sears przez caly czas chodzila po domu i martwila sie, gdzie sie podzial jej maz. Ben wyznal mi, ze jego tato robi sobie nocne wycieczki, i prosil, zebym nikomu o tym nie mowil. -Ben chce, zebys przyszedl. - Mama blednie odczytala moje wahanie. Wzruszylem ramionami. -Dobra. To chyba pojde. -Idz spytac ojca, czy sie zgadza. - Kiedy podreptalem do frontowego pokoju, mama powiedziala do pani Sears: - Wiem, ile znaczy przyjazn. Jesli maja jakies problemy, pomozemy im je rozwiazac. -Tato mowi, ze nie ma sprawy - oznajmilem wracajac. W trakcie meczu ojciec zgodzilby sie nawet na czyszczenie zebow drutem kolczastym. -Lizbeth? Bedzie u was kolo szostej. - Mama nakryla dlonia sluchawke i powiedziala do mnie: - Na kolacje maja pieczonego kurczaka. Kiwnalem glowa, usilujac przywolac na twarz usmiech, ale myslami bylem gleboko w tunelu, gdzie Marsjanie knuli plan zniszczenia ludzkiej rasy - jednego miasteczka po drugim. -A jak tam u was, Rebecco? - odezwala sie pani Sears. - Wiesz, co mam na mysli. -No, idz juz, Cory - powiedziala mama. Usluchalem, mimo iz wiedzialem, ze teraz beda omawiane wazne sprawy. - Tom sypia juz troche lepiej - ciagnela - ale wciaz ma koszmary. Chcialabym mu jakos pomoc, a nie potrafie. Chyba bedzie musial sam sie z tym uporac. -Slyszalam, ze szeryf dal juz za wygrana. -Od trzech tygodni nie wpadl na zaden trop. W piatek mowil Tomowi, ze rozeslal listy po calym naszym stanie, a takze do Georgii i Missisipi, i nic. Zupelnie jak gdyby ten czlowiek pochodzil z innej planety. -Brr... az dreszcz czlowieka przechodzi na sama mysl. -To jeszcze nie wszystko. - Mama westchnela ciezko. - Tom sie zmienil. Nie chodzi mi tylko o koszmary. - Wycofala sie do spizarki na cala dlugosc przewodu w obawie, ze ojciec moze ja uslyszec. - Dokladnie zamyka wszystkie drzwi i okna, chociaz do niedawna w ogole nie uzywal kluczy. Przed tym wypadkiem zostawialismy przewaznie drzwi otwarte, tak jak wszyscy. Teraz Tom wstaje w nocy po kilka razy, zeby sprawdzic zasuwy. A w zeszlym tygodniu wrocil z trasy z rudym blotem na butach, chociaz nie padalo. Mam wrazenie, ze byl nad jeziorem. -Po co, na litosc boska? Nie wiem. Pewnie chcial pochodzic i porozmyslac. Pamietam, ze kiedy mialam dziewiec lat, moj kot - taki zolty kocur, mial na imie Calico - wpadl pod ciezarowke tuz przed naszym domem. Jeszcze dlugo byla na jezdni krwawa plama. To miejsce mnie przyciagalo. Wbrew wlasnej woli chodzilam tam, gdzie zginal, i patrzylam. Zawsze mi sie wydawalo, ze moglam temu zapobiec, ze gdybym cos zrobila, Calico jeszcze by zyl. Moze zreszta przedtem myslalam, ze wszyscy zyja wiecznie... -Zamilkla, wpatrzona w slady olowka na futrynie, znaczace powolny, acz nieublagany proces mego wzrostu. - Zdaje sie, ze Tom ma teraz o czym rozmyslac. Rozmowa potoczyla sie dalej, zahaczajac o to i owo, choc jej zasadniczym tematem byl wypadek nad Jeziorem Saksonskim. Ogladalem mecz razem z tata. Zauwazylem, ze bez przerwy otwiera i zaciska prawa dlon, jak gdyby probowal cos zlapac albo tez uwolnic sie z czyjegos uscisku. Potem trzeba sie juz bylo przygotowac do wyjscia, wiec zlozylem na kupke pizame, szczoteczke do zebow, zapasowa bielizne i skarpetki, po czym wepchnalem to wszystko do mojego wojskowego plecaka. Tato wyrazil nadzieje, ze bede na siebie uwazal, a mama - ze bede sie dobrze bawil, a rano wroce na tyle wczesnie, by nie spoznic sie do szkolki niedzielnej. Poglaskalem Zboja po glowie i rzucilem mu patyk, a potem wsiadlem na rower i odjechalem w sina dal. Ben mieszkal zaledwie o pol mili ode mnie, na slepym koncu Deerman Street. Zwykle przemykalem sie przez nia ukradkiem, bo na rogu Deerman i Shantuck stal ponury dom z szarego kamienia, w ktorym mieszkali oslawieni bracia Branlinowie. Trzynastoletni Gordo i czternastoletni Gotha mieli tlenione na jasny blond wlosy i z luboscia siali wokol zniszczenie. Przewaznie tlukli sie po okolicy na identycznych czarnych rowerach niczym sepy wypatrujace swiezej padliny. Slyszalem od Davy'ego Raya Callana, ze czasami smigali na tych rowerach tuz przed maska jakiegos samochodu, probujac zepchnac go z szosy. Sam zreszta bylem swiadkiem, jak Gotha -ten starszy - powiedzial wlasnej matce, zeby poszla do diabla. Z Branlinami bylo tak jak z czarna ospa: czlowiek mial nadzieje, ze go nie dopadna, ale jak juz dostali go w lapy, nie mial szans, ze wyjdzie z nich calo. Jak dotad, ich nielaskawy majestat nie uznal mnie za godnego uwagi i mialem szczery zamiar nadal schodzic im z drogi. Dom Bena wygladal mniej wiecej tak samo jak moj. Ben mial brazowego psa imieniem Jazgot, ktory przerwal sobie drzemke na ganku, zeby mnie obszczekac. Wtedy Ben wyszedl na powitanie, a pani Sears tez powiedziala "dzien dobry" i spytala, czy mam ochote na szklaneczke korzennego piwa. Mama Bena miala ciemne wlosy i calkiem ladna twarz, ale w biodrach byla gruba jak dynia. Kiedy weszlismy do srodka, pan Sears wyjrzal z sutereny, w ktorej miescil sie jego warsztat stolarski, zeby zamienic ze mna pare slow. Na podkoszulku i w ostrzyzonych po wojskowemu wlosach mial jeszcze pelno trocin. Pan Sears tez byl wysoki i tegi, mial rumiana twarz o wydatnych szczekach i czesto szczerzyl w usmiechu szeroko rozstawione zeby, jak przystalo na czlowieka zadowolonego z zycia. Opowiedzial mi kawal o pastorze baptystow. Nie zrozumialem puenty, wiec pan Sears zasmial sie, zeby mnie osmielic. -Oj, tatusiu! - jeknal Ben, jak gdyby slyszal juz ten glupi dowcip co najmniej dziesiec razy. Rozpakowalem plecak w pokoju, w ktorym moj przyjaciel przechowywal imponujaca kolekcje kapsli, osich gniazd i zdjec baseballistow. Kiedy skonczylem, Ben usiadl na lozku przykrytym narzuta z podobizna Supermana i spytal: -Opowiedziales staruszkom o tym filmie? -Nie. A ty? -Mmm. - Ben skubnal nitke wystajaca z twarzy Supermana. -Czemu im nie opowiedziales? -Nie wiem. A dlaczego ty im nie opowiedziales? Ben wzruszyl ramionami, ale widac bylo, ze sie powaznie namysla. -To bylo takie straszne, ze nie chcialem o tym mowic - rzekl w koncu. -Racja. -Bylem za domem - dodal. - Nie ma piasku. Lita skala. Zgodzilismy sie obaj, ze gdyby Marsjanie mieli wpasc do nas z wizyta, wiercenie tuneli w czerwonych skalistych wzgorzach dookola Zephyr przysporzyloby im nie lada trudnosci. Potem Ben otworzyl tekturowe pudelko i wyjal z niego obrazki z gumy do zucia, przedstawiajace krwawe sceny z czasow wojny secesyjnej - glownie zolnierzy padajacych od kul, przekluwanych bagnetami i rozrywanych na strzepy przez armatnie pociski. Do kazdego obrazka wymyslalismy stosowna historie, az w koncu rozlegl sie gong na znak, ze pieczone kurcze jest juz gotowe. Po kolacji, ktora poprawilismy jeszcze kawalkiem wspanialego placka czekoladowego i szklanka zimnego mleka z "Zielonych Lak", zagralismy wszyscy w scrabble. Rodzice Bena stanowili jedna pare, my druga, a pan Sears bez przerwy staral sie przemycic na plansze wymyslone slowa - takie, o ktorych nawet ja wiedzialem, ze nie ma ich w slowniku - na przyklad "kalafon" albo "gogota". Pani Sears powiedziala, ze zachowuje sie jak malpiszon obsypany swierzbiacym proszkiem, ale podobnie jak ja smiala sie z jego wyglupow. -Cory? - odezwal sie pan Sears. - A slyszales, jak trzej pastorzy chcieli sie dostac do nieba? Oczywiscie zanim zdazylem odpowiedziec "nie", juz byl w polowie kawalu. Zdaje sie, ze uwielbial anegdotki o pastorach. Bylem bardzo ciekawy, co by o nich powiedzial wielebny Lovoy z parafii metodystow. Minela osma i wlasnie rozpoczelismy druga partie, kiedy Jazgot zaszczekal na ganku, a po chwili rozleglo sie pukanie do drzwi. -Ja otworze - powiedzial pan Sears. Za drzwiami stal zylasty, niesympatyczny mezczyzna w dzinsach i kraciastej czerwonej koszuli. -Czesc, Donny! - przywital go pan Sears. - Wlaz do srodka, lobuzie! Pani Sears przygladala sie swojemu mezowi i mezczyznie o imieniu Donny. Widzialem, jak zaciska zeby. Donny rzekl cos polglosem i pan Sears zawolal do nas: -Posiedzimy sobie troche na ganku. Grajcie dalej beze mnie. -Kochanie... - Na ustach pani Sears pojawil sie usmiech, ale widac bylo, ze dlugo sie nie utrzyma. - Potrzebny mi partner. W tym momencie siatkowe drzwi zamknely sie za jej mezem. Pani Sears przez dluzsza chwile siedziala bez ruchu, wpatrzona w drzwi. Usmiech splynal jej z twarzy. -Twoja kolej, mamusiu - przypomnial jej Ben. -Dobrze. Pani Sears probowala skupic uwage na kwadratach z literami. Widzialem, ze bardzo sie stara, ale jej spojrzenie bez przerwy wedrowalo w strone siatkowych drzwi. Pan Sears i ten chudy Donny siedzieli na ganku na skladanych krzeslach i rozmawiali o czyms cicho i powaznie. -Dobrze - powtorzyla mama Bena. - Musze chwile pomyslec, dajcie mi jeszcze minutke. Uplynelo poltorej minuty. Gdzies w dali zaczal szczekac pies. Potem jeszcze dwa. Jazgot wlaczyl sie do choru. Pani Sears wciaz jeszcze wybierala litery, kiedy drzwi znow otwarly sie gwaltownie. -Hej, Lizbeth! Ben! Chodzcie tu, predko! -O co chodzi, Sim? Co sie... -Mowie, zebyscie tu przyszli! - wrzasnal, wiec wszyscy zerwalismy sie od stolu i pobieglismy zobaczyc. Donny stal na podworku i patrzyl gdzies na zachod. Wszystkie psy w sasiedztwie ujadaly jak wsciekle. W domach zapalaly sie swiatla, a ludzie wychodzili na zewnatrz, zeby sie przekonac, o co ten caly gwalt. Pan Sears wskazal palcem w tym samym kierunku, gdzie spogladal Donny. -Widzieliscie kiedys cos takiego? Podnioslem glowe. Ben takze; jeknal glosno, jak gdyby ktos zdzielil go prosto w zoladek. To cos oderwalo sie od nocnego firmamentu i spadalo w dol po wygwiezdzonym niebie. Bylo rozpalone do czerwonosci, ciagnely sie za nim purpurowe jezory ognia, a na ciemnym tle zostawialo biala smuge dymu. Serce o maly wlos nie wyskoczylo mi z piersi. Ben cofnal sie i pewnie by upadl, gdyby nie zawadzil o rozlozyste biodro swojej mamy. W glebi tlukacego sie szalenczo serca wiedzialem, ze w calym Zephyr wszystkie dzieciaki, ktore tego popoludnia byly w kinie, spogladaly na niebo czujac, jak strach rozdziera im usta do krzyku. Jeszcze troche, a zmoczylbym spodnie. Jakos zdolalem sie powstrzymac, ale niewiele brakowalo. Ben rzezil. Belkotal cos niezrozumiale, az w koncu pisnal: -To... to... to... -Kometa! - krzyknal pan Sears. - Patrz, jak spada! Donny chrzaknal i wlozyl sobie wykalaczke do ust. W padajacym z ganku swietle zauwazylem, ze ma brudne paznokcie. To cos spadalo dluga, powolna spirala, ktorej slad znaczyly wstegi iskier. Spadalo bezglosnie, za to ludzie nawolywali innych, zeby przyszli zobaczyc to cudo, a niektore psy zaczely wyc w ten szczegolny sposob, od ktorego czlowieka przeszywaja ciarki. -Spadnie gdzies miedzy Zephyr a Union Town - zauwazyl Donny. Glowe mial przechylona na bok, na twarzy ponury grymas, a ciemne wlosy lepkie od brylantyny. - Ale zasuwa skurczybyk! Miedzy Zephyr a Union Town lezalo osiem mil lasow i bagien, przecietych Rzeka Tecumseha. Pomyslalem, ze Marsjanom trudno byloby sobie znalezc lepsze terytorium, i poczulem, ze wszystkie obwody w moim mozgu brzecza jak wlaczone syreny pozarnicze. Zerknalem na Bena. Oczy wylazily mu na wierzch pod rosnacym w czaszce cisnieniem chemicznie czystego strachu. Kiedy znow podnioslem wzrok na ognista kule, nie moglem sie juz opedzic od obrazu uzbrojonej w macki glowy w szklanej bance, glowy o gladkim, zlosliwym i nieco orientalnym obliczu. Kolana mialem tak miekkie, ze ledwie moglem ustac. -Te, Sim - odezwal sie polglosem Donny nie przestajac zuc wykalaczki - moze bysmy ruszyli w poscig za tym gnojkiem? - Obejrzal sie w strone pana Searsa. Nos mial plaski, jak gdyby zmiazdzyla go potezna piesc. - Co powiesz, Sim? -Jasne! - podchwycil ojciec Bena. - Jasne, pojedziemy za nim! Zobaczymy, gdzie spadnie! -Nie, Sim! - W glosie pani Sears slychac bylo blagalna nutke. -Zostan dzis ze mna i z chlopcami! -To kometa, Lizbeth! - podkreslil z szerokim usmiechem. - Ile razy w zyciu ma czlowiek okazje scigac komete? -Prosze cie, Sim. - Zlapala go za reke. - Zostan z nami, dobrze? -Jej palce zacisnely sie kurczowo. -Niedlugo gruchnie. - Donny przygryzl wykalaczke i pod skora zarysowal mu sie napiety miesien szczeki. - Czas ucieka. -Racja! Czas ucieka, Lizbeth! - Pan Sears uwolnil sie z uscisku. -Wezme tylko kurtke! Jednym susem pokonal schodki na ganek i wpadl do domu. Zanim drzwi zdazyly sie z powrotem zatrzasnac, Ben pognal za nim. Pan Sears wbiegl do sypialni, ktora dzielil z zona. Otworzyl szafe, wydobyl z niej brazowa popelinowa kurtke i narzucil ja na ramiona. Potem siegnal na gorna polke i zaczal czegos szukac pod czerwonym kocem. Dokladnie w chwili, gdy jego dlon wynurzyla sie spod koca, Ben wszedl do pokoju i pomiedzy palcami ojca dostrzegl blysk metalu. Ben wiedzial, co to jest i do czego sluzy. -Tatusiu! - odezwal sie. - Prosze, zostan w domu. -Co jest, chlopcze? - Ojciec odwrocil sie do niego z nieprzeniknionym usmiechem, wsunal metalowy przedmiot do wewnetrznej kieszeni i zapial suwak kurtki. - Jade z panem Blaylockiem zobaczyc, gdzie spadnie kometa. Wroce za jakas chwile. Ben stanal w drzwiach, dzielacych jego ojca od calej reszty swiata. Oczy mial wilgotne i przerazone. -Czy moge jechac z toba, tatusiu? -Nie, Ben. Innym razem. Musze juz isc. -Pozwol mi jechac z wami, dobrze? Nie bede robil halasu. Zgodz sie! -Nie, synu. - dlon pana Searsa z rozmachem wyladowala na ramieniu Bena. - Musisz zostac w domu z matka i Corym. Ben uparcie trwal w miejscu, ale dlon ojca stanowczo usunela go z drogi. -No, juz, badz grzeczny - powiedzial pan Sears i wielkie buty poniosly go w strone drzwi. Ben uczynil jeszcze jedna rozpaczliwa probe, chwytajac ojca za reke i probujac go powstrzymac. -Nie wychodz, tatusiu! Nie idz tam! Prosze cie, nie idz! -Ben, nie zachowuj sie jak male dziecko. Pusc mnie, synku. -Nie! - Wezbrane w oczach Bena lzy zaczely cieknac po tlustych policzkach. - Nie puszcze cie! -Jade tylko zobaczyc, w ktorym miejscu spadnie kometa. To naprawde dlugo nie potrwa. -Jesli pojedziesz... jesli pojedziesz... - wydusil Ben przez scisniete gardlo - wrocisz odmieniony. -Jedzmy juz, Sim! - rozlegl sie naglacy glos Donny'ego Blaylocka. -Ben - pan Sears zdecydowanym ruchem uwolnil palce z uscisku - jade z panem Blaylockiem, wiec badz mezczyzna, dobrze? Ben wlepil tylko w niego udreczone oczy, wiec ojciec przejechal dlonia po jego krotko ostrzyzonej czuprynie. -Przywioze ci kawalek na pamiatke, tygrysie! -Zostan z nami! - pisnal zaplakany tygrys. Pan Sears odwrocil sie do niego plecami i wyszedl na ganek, gdzie czekal Donny Blaylock. Mama Bena wciaz stala ze mna na srodku podworza, przygladajac sie rozzarzonej kuli w ostatnich sekundach przed upadkiem. -Sim, nie rob tego - powiedziala glosem tak slabym, ze chyba nie dolecial na ganek. Pan Sears bez slowa ruszyl za Donnym Blaylockiem do zaparkowanego przy krawezniku samochodu. Byl to ciemnoniebieski chevrolet z wgniecionym prawym tylnym blotnikiem i czerwona piankowa kostka zwisajaca z anteny radiowej. Donny zrecznie wsliznal sie za kierownice, a pan Sears usiadl obok niego. Silnik zaskoczyl z hukiem ciezkiego dziala i wyrzucil klab czarnych spalin. Kiedy ruszyl, poslyszalem, ze pan Sears sie smieje, jak gdyby wlasnie skonczyl opowiadac dowcip o pastorze. Potem Donny musial wcisnac gaz do samej dechy, bo samochod z piskiem opon pomknal ku wylotowi ulicy. Zerknalem na zachod. Ognista kula zniknela gdzies za lasem i tylko czerwona poswiata pulsowala na nocnym niebie jak bijace serce. Kometa spadla na bezdrozach, gdzie nie bylo piasku, i przeszlo mi przez mysl, ze Marsjanie beda musieli sie przekopac przez tony mulu i wodorostow. Siatkowe drzwi trzasnely. Kiedy sie odwrocilem, zobaczylem na ganku Bena, ktory tarl zalzawione oczy wierzchem dloni i wpatrywal sie w glab ulicy, jak gdyby sledzil trase granatowego wozu. Chevrolet skrecil juz zreszta w Shantuck i zniknal nam z oczu. W oddali, chyba w Bruton, wciaz ujadaly psy. Pani Sears wydala z siebie dlugie, bezsilne westchnienie. -Wejdzmy do srodka - powiedziala. Ben mial opuchniete powieki, ale juz nie plakal. Wszystkim jakos przeszla ochota na gre w scrabble. Pani Sears zaproponowala, zebysmy sie poszli pobawic w pokoju Bena, a Ben powoli pokiwal na to glowa. Oczy mu sie szklily, jak gdyby ktos z calej sily zdzielil go w czaszke. Pani Sears weszla do kuchni i puscila wode do zlewu. Wrocilismy do pokoju. Usiadlem na podlodze z obrazkami z wojny secesyjnej, a Ben stanal przy oknie. Zdawalem sobie sprawe, ze cierpi. Nigdy dotad nie widzialem go w takim stanie. Czulem, ze powinienem sie odezwac. -Nie martw sie - powiedzialem. - To nie Marsjanie, tylko zwyczajny meteor. Ben milczal. -Meteor to po prostu kawal rozzarzonej skaly - ciagnalem. -W srodku nikogo nie ma. Ben nie zareagowal; pograzony byl w myslach. -Twojemu tacie nic nie grozi - powiedzialem. -Wroci nie ten sam - rzekl tak cicho, ze ciarki przeszly mi po grzbiecie. -Nieprawda! Posluchaj, przeciez to tylko film, tak nie bylo naprawde. -Kiedy wypowiedzialem te slowa, mialem wrazenie, jak gdyby cos sie skonczylo; rownoczesnie poczulem zal i ulge. - Zrozum, w rzeczywistosci nie istnieje maszyna, ktora wycina ludziom na karkach znak X. Nie ma wielkiej marsjanskiej glowy w szklanej kuli. To wszystko zostalo wymyslone. Rozumiesz? -Wroci nie ten sam - powtorzyl Ben. Probowalem, ale nie bylem w stanie mu tego wyperswadowac. Potem przyszla do nas pani Sears. Tez miala zaczerwienione oczy, ale dzielnie probowala sie usmiechnac. Na ten widok zabolalo mnie serce. -Kto pierwszy do wanny? - zapytala. - Moze ty, Cory? Kiedy o dziesiatej pani Sears zgasila nam swiatlo, jej meza nie bylo jeszcze w domu. Lezalem obok Bena pod bialym wykrochmalonym przescieradlem i wsluchiwalem sie w noc. Kilka psow prowadzilo jeszcze miedzy soba dyskurs, do ktorego co jakis czas wlaczal sie Jazgot, stlumionym glosem wyrazajac swoja opinie. -Ben? - szepnalem. - Spisz? Nie odpowiedzial, ale po jego oddechu poznalem, ze nie spi. -Nie martw sie - powiedzialem. - Dobrze? Odwrocil sie i wcisnal twarz w poduszke. W koncu odplynalem w zaswiaty. Wbrew temu, czego sie nalezalo spodziewac, nie snili mi sie Marsjanie ani rany na karkach moich najblizszych. Zobaczylem ojca, jak plynal za tonacym samochodem. Jego glowa zniknela pod woda i juz sie nie pokazala. Stalem na czerwonym urwisku i wolalem go, az w koncu przyszla do mnie Lainie w postaci bialej mgly i zamknela moja dlon w wilgotnym uscisku. Slyszalem, ze mama wola cos do mnie z daleka, a na skraju lasu stala postac w dlugim plaszczu, ktorego poly lopotaly na wietrze. Obudzilo mnie trzesienie ziemi. Z bijacym sercem otworzylem oczy. Cos musialo przed chwila niezle huknac, bo echo wciaz jeszcze wibrowalo mi w glowie. Bylo zupelnie ciemno; dookola nadal krolowala noc. Wyciagnalem reke i namacalem lezacego obok Bena. Wciagnal gwaltownie powietrze, jak gdyby moje dotkniecie smiertelnie go przerazilo. Poslyszalem wystrzal silnika, a kiedy wyjrzalem przez okno na Deerman Street, zobaczylem tylne swiatla odjezdzajacego chevroleta Donny'ego Blaylocka. Nagle dotarlo do mnie, ze to drzwi. Obudzil mnie loskot zatrzaskiwanych drzwi wejsciowych. -Ben? - wychrypialem bezwladnymi z sennosci ustami. - Twoj tato wrocil do domu. W saloniku cos sie zwalilo na podloge. Caly dom zatrzasl sie w posadach. -Sim? - rozlegl sie nienaturalnie piskliwy glos pani Sears. - Sim? Wyskoczylem z lozka. Ben nawet nie drgnal. Mialem wrazenie, ze wpatruje sie w sufit. Po omacku przeszedlem przez korytarz; deski podlogi za kazdym krokiem skrzypialy mi pod nogami. Przy drzwiach do frontowego pokoju wpadlem na pania Sears. Nigdzie nie palilo sie swiatlo. Nagle uslyszalem straszny, chrapliwy oddech. Przemknelo mi przez mysl, ze tego rodzaju odglosy mogl wydawac najezdzca, w ktorego marsjanskich plucach rzezilo ziemskie powietrze. -Sim? - powtorzyla pani Sears. - Tu jestem. -A jakze - odparl czyjs glos. - Jestes. Zawsze, kurwa, tu jestes. To byl glos pana Searsa, ale jakby nie ten sam. Odmieniony. Nie slychac w nim bylo ani krzty wesolosci, zartobliwego tonu; nawet echa dowcipow o pastorach. Byl mroczny i bezlitosny jak wieczne potepienie. -Sim, musze zapalic swiatlo. Pstryk. I wtedy go zobaczylem. Pan Sears tkwil na czworakach na podlodze, glowe mial zwieszona, a policzek wcisniety w dywan. Jego oczy ginely w faldach wilgotnej, nabrzmialej twarzy. Spodnie i prawy rekaw kurtki usmarowane mial blotem, jak gdyby przewrocil sie w lesie. Zamrugal oczyma; swiatlo go razilo, a z dolnej wargi zwisala mu srebrna nitka sliny. -Gdzie ona jest? - spytal. - Widzisz ja? -Tak... tuz obok twojej prawej reki. Lewa reka pana Searsa zaczela sie przesuwac po dywanie. -Ty pieprzona oszustko - wybelkotal. -To nie ta reka, Sim - odparla ze znuzeniem. Prawa reka wyciagnela sie w kierunku metalowego przedmiotu, ktory lezal na podlodze. Byla to flaszka whisky. Palce pana Searsa zacisnely sie na niej i przyciagnely ja do siebie. Potem dzwignal sie na kleczki i spojrzal na zone. Po twarzy przemknal mu paskudny wyraz zacieklej zlosci. -Nie probuj mnie przegadac - powiedzial. - Nawet nie otwieraj tej swojej tlustej, wyszczekanej jadaczki. Cofnalem sie na korytarz. Oto zobaczylem potwora, ktory zrzucil przybrana skore. Pan Sears usilowal sie podniesc. Zlapal za krawedz stolu, na ktorym nadal lezaly tafelki do gry w scrabble, i wszystko zwalilo sie na podloge w lawinie spolglosek i samoglosek. Potem jakos wywindowal sie do pozycji stojacej, odkrecil flaszke i przytknal jej szyjke do ust. -Poloz sie lepiej do lozka, Sim. - Powiedziane to bylo tak slabo, jak gdyby pani Sears z gory znala wynik swoich staran. -Do lozka! - przedrzeznil ja wydymajac wargi. - Do lozka! Nie chce isc z toba do lozka, ty tlusta krowo! Pani Sears wzdrygnela sie jak smagnieta batem. Przycisnela dlon do ust. -Och, Sim... - jeknela rozdzierajaco. Cofnalem sie jeszcze o krok. I wtedy minal mnie Ben w zoltej pizamie. Twarz mial pozbawiona wyrazu, ale na jego policzkach blyszczaly slady lez. Istnieja rzeczy o wiele gorsze niz te, jakie widzi sie w filmach o potworach. Niektore koszmary wykraczaja poza ekran czy stronice ksiazki i przychodza do twojego domu, usmiechaja sie drwiaco z twarzy ukochanej osoby. Wiedzialem, ze Ben po stokroc wolalby patrzec na ohydna marsjanska glowe w szklanej kuli niz w przekrwione oczy swego ojca. -Hej, Beniaminku! - Pan Sears sie zatoczyl i musial zlapac sie krzesla, zeby nie upasc. - Wiesz, co jest z toba nie tak? Wiesz? To, co bylo w tobie najlepsze, zostalo w tej dziurawej gumie, ot co sie stalo. Ben stanal przy matce. W duszy musial przechodzic gehenne, ale twarz mial jak wykuta z kamienia. Uswiadomilem sobie nagle, iz wiedzial, ze tak bedzie. Juz w chwili, gdy ojciec wyszedl z domu z Donnym Blaylockiem, Ben wiedzial, ze wroci odmieniony - nie przez Marsjan, ale przez ten sam bimber, ktory przyniosl ze soba w blaszanej flaszce. -Mamusia i synus. Coz za piekny widok! - Pan Sears probowal zamknac butelke, ale nie byl w stanie nalozyc prosto nakretki. - Stojcie dalej, stojcie i rozdziawiajcie te swoje przemadrzale geby. Uwazasz, ze to smieszne, chlopcze? -Nie, tato. -Owszem, nie wypieraj sie! Nie mozesz sie juz doczekac, kiedy rozbebnisz o tym naokolo, zeby wszyscy mieli radoche! Gdzie jest ten smarkacz Mackensonow? Hej, ty - Az sie skrzywilem, kiedy namierzyl mnie w korytarzu. - Mozesz ode mnie powtorzyc temu swojemu smierdzacemu skislym mlekiem tatusiowi, zeby poszedl do diabla! Slyszysz? Kiwnalem glowa i w tej samej chwili przestal zwracac na mnie uwage. Tak naprawde to nie byl glos pana Searsa; mowilo przez niego cos, co pod wplywem zawartosci flaszki cierpialo w jego wnetrzu straszne meki; alkohol palil to cos zywym ogniem, deptal i miazdzyl, az w koncu musialo krzyczec, zeby zaznac ulgi. -Co powiedzialas? - Pan Sears spojrzal groznie na zone spod ciezkich, opuchnietych powiek. -Ja nic... Rzucil sie ku niej jak szarzujacy byk. Pani Sears krzyknela i cofnela sie, ale jedna reka zlapal ja za koszule, a druga, w ktorej trzymal flaszke, uniosl za siebie, jak gdyby chcial uderzyc ja w twarz. -Mowilas cos! - wrzasnal. - Nie szepcz mi za plecami! -Tatusiu, nie! - zawolal blagalnie Ben i uczepil sie uda ojca, obejmujac je kurczowo obiema rekami. Chwila zdawala sie ciagnac w nieskonczonosc: pan Sears zamierzal sie na zone, ja tkwilem oslupialy w korytarzu, a Ben uparcie trzymal ojca za noge. Wargi pani Sears drzaly. Nie uchylajac glowy powiedziala: -Mowilam... ze oboje bardzo cie kochamy... i... chcemy, zebys byl szczesliwy. To wszystko. - Lzy poplynely z jej oczu. - Po prostu... zebys byl szczesliwy. Pan Sears milczal. Zamknal oczy i otworzyl je z wysilkiem. -Szczesliwy - powtorzyl szeptem. Ben szlochal z twarza wtulona w jego udo; kostki splecionych palcow mial biale. Pan Sears puscil zone, uniesiona reka opadla. - Szczesliwy. Nie widzicie, ze jestem szczesliwy? Przeciez sie usmiecham. Wyraz jego twarzy nie zmienil sie ani na jote. Stal oddychajac chrapliwie, obciazona butelka reka zwisala mu u boku. Zrobil krok w lewo, potem w prawo, ale jakos nie mogl sie zdecydowac, w ktora strone ma isc. -Moze usiadziesz, Sim? - Pani Sears pociagnela nosem i otarla go wierzchem dloni. - Chcesz, zebym ci pomogla? Kiwnal glowa. -No. Pomoz. Ben rozluznil uscisk, a pani Sears podprowadzila meza do krzesla. Opadl na nie jak stos brudnej bielizny do prania. Usta mial otwarte, a wzrok wbity w przeciwlegla sciane. Pani Sears przysunela sobie drugie krzeslo i siadla obok niego. W pokoju panowala atmosfera, jaka zwykle panuje tuz po burzy, ktora pewnej nocy moze znow sie rozszalec, ale na razie jest spokoj. -Chyba... - Pan Sears stracil watek, urwal i zamrugal oczami, usilujac sobie przypomniec, o czym chcial mowic. - Chyba niezbyt dobrze sie czuje - dodal. Pani Sears lagodnie oparla jego glowe na swoim ramieniu. Zacisnal mocno oczy, jego piers uniosla sie i opadla. Po chwili zaczal plakac. Wyszedlem w pizamie na dwor w chlodna i czysta noc. Czulem, ze nie wypada, bym jako obcy byl swiadkiem ich prywatnego cierpienia. Usiadlem na schodkach. Jazgot zwlokl sie z poslania, przysiadl obok mnie i polizal w reke. Mialem wrazenie, ze jestem potwornie daleko od domu. Ben wiedzial. Ilez odwagi musial z siebie wykrzesac, zeby tak lezec w lozku i udawac, ze spi. Wiedzial, ze kiedy nad ranem trzasna siatkowe drzwi, do domu wtargnie najezdzca wcielony w jego ojca. Ta swiadomosc i bezsilne czekanie musialy go kosztowac niemalo udreki. Po chwili Ben wyszedl na ganek i tez usiadl na schodkach. Zapytal, czy wszystko w porzadku. Odpowiedzialem twierdzaco i spytalem, co z nim. -W porzadku - mruknal. Czulem, ze mowi prawde. Nauczyl sie juz z tym zyc, a chociaz to bylo straszne, radzil sobie najlepiej jak umial. -Tate czasem cos takiego nachodzi - wyjasnil. - Nie potrafi sie powstrzymac i mowi rozne rzeczy. Kiwnalem glowa. -Wcale nie myslal tego, co powiedzial o twoim tacie. Nie czujesz do niego nienawisci, prawda? -Jasne, ze nie - odparlem. -A do mnie? -Nie - powiedzialem. - Do nikogo nie czuje nienawisci. -Naprawde swietny z ciebie kumpel - rzekl Ben i objal mnie ramieniem. Pani Sears wyjrzala na zewnatrz i przyniosla nam koc. Byl czerwony. Siedzielismy patrzac, jak gwiazdy przesuwaja sie po nocnym niebie. Wkrotce zaczely cwierkac pierwsze ptaki. Na sniadanie dostalismy goraca owsianke i buleczki z jagodami. Pani Sears powiedziala nam, ze pan Sears spi i pewnie przez wiekszosc dnia bedzie spal i ze gdybym poprosil mame, aby do niej zadzwonila, to moglyby sobie uciac dluzsza pogawedke. Potem ubralem sie, spakowalem swoje rzeczy do plecaka i podziekowalem pani Sears za goscine. -Zobaczymy sie jutro w szkole - powiedzial Ben, po czym wyszedl wraz ze mna na dwor i zanim wsiadlem na rower, jeszcze przez pare minut rozmawialismy o baseballowej druzynie mlodzikow, ktora juz niedlugo miala rozpoczac treningi. Zaczynal sie przeciez sezon. Nigdy wiecej zaden z nas nie wspomnial o filmie, w ktorym Marsjanie chcieli podbic Ziemie - wszystkie miasta, ojcow, matki i dzieci. Obaj na wlasne oczy widzielismy twarz najezdzcy. Wstal niedzielny poranek. Nacisnalem na pedaly, a kiedy obejrzalem sie w strone domu przy slepym koncu Deerman Street, przyjaciel pomachal mi na pozegnanie. 4. WIELKANOCNE OSY Meteor, jak sie okazalo, musial sie spalic na popiol, spadajac do nas z kosmosu. Kilka sosen zajelo sie ogniem, ale w nocy z niedzieli na poniedzialek spadl deszcz i pozar zgasl z sykiem. Kiedy w poniedzialek rano rozlegl sie szkolny dzwonek, lalo nadal i nie przestalo lac przez caly dlugi, szary dzien. W nastepna niedziele wypadala juz Wielkanoc i mama wyrazila nadzieje, ze deszczowa pogoda - ktora wedlug prognozy miala sie utrzymywac nieprzerwanie do konca tygodnia - nie zepsuje sobotniej parady na Merchants Street. Rankiem w Wielki Piatek odbywala sie w Zephyr jeszcze jedna parada. Rozpoczynala sie okolo szostej rano w Bruton kolo drewnianego domku, pomalowanego purpurowa, pomaranczowa, czerwona i slonecznozolta farba. Wyruszala stamtad procesja czarnych mezczyzn w bialych koszulach, czarnych garniturach i krawatach, za ktorymi podazala grupa kobiet i dzieci w ciemnych ubraniach. Dwaj mezczyzni niesli bebny. Wybijali na nich rowny, powolny rytm, do ktorego rownal krok caly korowod. Sznur ludzi mijal tory kolejowe, a potem zblizal sie do centrum miasta w grobowym milczeniu. Poniewaz bylo to doroczne wydarzenie, wielu bialych mieszkancow Zephyr wychodzilo z domow i stawalo na ulicach, zeby obejrzec procesje. Co roku byla wsrod widzow moja mama, bo ojciec o tej porze juz pracowal. Przewaznie dotrzymywalem jej towarzystwa, bo - podobnie jak wszyscy -pojmowalem znaczenie tego obrzedu. Pochod otwierali trzej Murzyni objuczeni jutowymi workami. Oprocz eleganckich krawatow kolysaly im sie na piersiach naszyjniki z bursztynowych paciorkow, kosci kurczecych i drobnych muszelek malzy rzecznych. W tym roku ulice byly mokre; zacinal deszcz, ale zaden uczestnik murzynskiej ceremonii nie schronil sie pod parasolem. Nikt nie odezwal sie do gapiow na chodnikach, nawet jezeli ktos dal dowod zlych manier, probujac go zagadnac. W samym srodku procesji dostrzeglem pana Lightfoota, ktory - mimo iz znal kazda biala twarz w miescie - kroczyl ze wzrokiem utkwionym w plecy poprzedzajacego go mezczyzny i nie rozgladal sie na boki. Pan Lightfoot stanowil nieoceniony nabytek dla polaczonych spolecznosci Bruton i Zephyr. Byl to rzemieslnik, ktory potrafil naprawic kazdy przedmiot, jaki kiedykolwiek czlowiekowi udalo sie wymyslic - choc trzeba przyznac, ze pracowal mniej wiecej w takim tempie, w jakim rosnie trawa. Ujrzalem pana Dennisa, ktory byl woznym w szkole podstawowej, pania Velvadine, pracujaca w parafialnej kuchni, oraz pania Pearl, ktora zawsze promiennym usmiechem witala klientow w piekarni na Merchants Street. Dzis miala na sobie przezroczysty kapturek przeciwdeszczowy i kroczyla z bardzo powazna mina. Na samym koncu procesji, za kobietami i dziecmi, szedl chudy mezczyzna w cylindrze i czarnym smokingu. Niosl maly bebenek, w ktory rytmicznie uderzal dlonia w czarnej rekawiczce. Ten wlasnie mezczyzna i jego zona stanowili glowne postacie ceremonii; to dla nich gapie wylegli z domow w ten chlodny, deszczowy poranek. Kobieta miala pojawic sie pozniej; jej maz szedl samotnie, z opuszczona glowa. Nazywalismy go Ksiezycowym Czlowiekiem, bo nikt nie znal jego prawdziwego imienia. Byl bardzo stary, lecz trudno bylo stwierdzic, ile dokladnie ma lat. Jesli nie liczyc wielkopiatkowej parady, oboje z zona bardzo rzadko pokazywali sie poza Bruton. Polowa jego dlugiej, waskiej twarzy, dotknieta wrodzona skaza lub moze choroba skory, przybrala bladozolty odcien, podczas gdy druga polowa zachowala barwe hebanu. Obie czesci splataly sie ze soba wzdluz plamistej, poszarpanej linii, ciagnacej sie przez wysokie czolo, grzbiet wytwornego nosa i pokryta bialymi kedziorami brode. Tajemniczy Ksiezycowy Czlowiek mial na kazdym przegubie po dwa zegarki, a u szyi zwisal mu na lancuchu pozlacany krucyfiks rozmiarow kosci od szynki. Byl on, jak sie domyslalismy, oficjalnym chronometrazysta parady, jak rowniez jedna z jej najwazniejszych osobistosci. Procesja posuwala sie wolno, krok za krokiem przez ulice Zephyr, az w koncu dotarla na ozdobiony gargulcami most nad Rzeka Tecumseha. Trwalo to strasznie dlugo, ale warto bylo spoznic sie do szkoly, zeby to obejrzec, i z tego tez powodu w Wielki Piatek lekcje nigdy nie zaczynaly sie wczesniej niz okolo dziesiatej. Znalazlszy sie na samym srodku mostu, trzej mezczyzni z workami zatrzymali sie i zastygli w miejscu jak czarne posagi. Reszta procesji przysunela sie najblizej jak tylko mogla, nie chcac blokowac przejazdu, choc szeryf Amory i tak ustawil na jezdni kozly z migajacymi ostrzegawczo swiatlami. Po chwili w Merchants Street wjechal powoli od strony Bruton pontiac bonneville, od przedniego do tylnego zderzaka pokryty lsniacymi plastikowymi imitacjami brylantow. Kierowca zatrzymal samochod posrodku mostu, wyskoczyl i otworzyl tylne drzwi, a Ksiezycowy Czlowiek ujal pomarszczona dlon swojej zony i pomogl jej wysiasc. I oto mielismy przed soba Dame. Byla chuda jak cien i rownie ciemna. Jej glowe otaczal oblok bialych i miekkich jak bawelna wlosow; szyje miala dluga, krolewska, ramiona waskie, lecz proste. Nie nosila z tej okazji ceremonialnej szaty, lecz prosta czarna sukienke ze srebrnym paskiem, biale buty i bialy toczek z woalka. Kiedy z pomoca Ksiezycowego Czlowieka wysiadla z samochodu, kierowca otworzyl parasol i przytrzymal go nad jej sedziwa, arystokratyczna glowa. Podobno Dama urodzila sie w roku 1858, co oznaczalo, iz miala juz sto szesc lat. Slyszalem od mamy, ze byla niewolnica w Luizjanie i przed wybuchem wojny secesyjnej uciekla wraz ze swa matka na bagna. Wychowywala sie w kolonii tredowatych, zbieglych skazancow i niewolnikow, ukrytej wsrod rozlewisk pod Nowym Orleanem, i tam wlasnie nauczyla sie wszystkiego, co umiala. Dama byla w Bruton krolowa. Nikt spoza Bruton - a, o ile mi wiadomo, W samym Bruton takze - nie znal jej imienia ani nazwiska. Okreslenie "Dama" pasowalo do niej; byla wytworna w kazdym calu. Ktos podal jej dzwonek. Spojrzala w dol na metna, brunatna rzeke i zaczela nim miarowo kolysac w tyl i w przod. Oboje z mama wiedzielismy, dlaczego to robi. Wszyscy gapie wiedzieli. Dama wzywala rzecznego potwora, by wychynal z blotnistego barlogu. Nigdy nie udalo mi sie zobaczyc stworzenia, zwanego Starym Mojzeszem. Pewnej nocy, kiedy mialem dziewiec lat, a po ulewnym deszczu powietrze bylo niemal rownie geste jak woda, zdawalo mi sie, ze slysze jego wolanie. Zaczelo sie gluchym pomrukiem, nizszym od najnizszej organowej piszczalki, tak glebokim, ze czujesz go w kosciach, zanim jeszcze pochwyci go ucho. Nastepnie pomruk zaczal przybierac wyzsze tony, przechodzac w ochryply ryk, ktory omal nie doprowadzil do obledu wszystkie psy w miescie, a potem nagle ucichl. Wszystko razem trwalo moze piec sekund. Nazajutrz nocny halas byl w szkole tematem dnia. Gwizdek pociagu -zawyrokowali Ben i Davy Ray. Johnny nie zdradzil sie ze swoja opinia. Moi rodzice byl zdania, ze slyszelismy odglos przejezdzajacego pociagu, ale dopiero pozniej dowiedzielismy sie, ze ulewa rozmyla tory o dwadziescia mil od Zephyr i towarowy do Birmingham tej nocy nie odbyl kursu. Dziwne rzeczy sie dzieja na swiecie. Kiedys rzeka wyrzucila pod mostem poszarpana krowe. Nie miala glowy i cos wyzarlo jej wnetrznosci - powiedzial memu ojcu pan Dollar, gdy wstapilismy do zakladu fryzjerskiego, zeby dac sie oskalpowac. Dwaj mezczyzni, ktorzy zastawiali sieci na langusty wzdluz brzegu tuz za miastem, rozglaszali wszem i wobec, ze widzieli plynacy rzeka ludzki kadlub. Piers trupa byla rozdarta jak puszka sardynek, a rece i nogi wyrwane ze stawow. Nie slyszelismy jednak, by ktos natknal sie na nieboszczyka w dole rzeki. Pewnej pazdziernikowej nocy cos uderzylo w podwodna czesc przesla mostu z gargulcami, zostawiajac w nim szczerbe, ktora trzeba bylo wypelnic betonem. "Duzy pien drzewa" - tak brzmialo oficjalne wyjasnienie burmistrza Swope'a ktore ukazalo sie w "Dzienniku". Dzwon bil, ramie Damy poruszalo sie jak metronom. Staruszka zaczela spiewac nadspodziewanie czystym i donosnym glosem. Murzynskie slowa piesni byly dla mnie zrozumiale mniej wiecej w tym samym stopniu co fizyka jadrowa. Co jakis czas Dama milkla, przechylala lekko glowe w bok, jak gdyby czegos wypatrywala lub nasluchiwala, po czym znow zaczynala kolysac dzwonkiem. Nie uzyla imienia Stary Mojzesz. Powtarzala: "Damballah, Damballah, Damballah", a potem jej glos znow sie wznosil, podejmujac afrykanska piesn. Wreszcie opuscila dzwonek. Skinela glowa i Ksiezycowy Czlowiek odebral go od niej. Uparcie wpatrywala sie w rzeke, ale nie jestem w stanie stwierdzic, co w niej widziala. Potem sie cofnela, a do krawedzi mostu podeszli trzej mezczyzni z jutowymi workami. Otworzyli je i zaczeli z nich wydobywac oklejone tasma przedmioty, owiniete w woskowany papier - taki jakiego uzywa sie u rzeznika. Niektore pakunki umazane byly krwia. W powietrzu rozniosl sie odor swiezego miesa. Mezczyzni zaczeli rozwijac krwawe ochlapy i wrzucac do brazowej, sklebionej wody befsztyki, mostki i zeberka wolowe. W slad za nimi powedrowal do rzeki caly oskubany kurczak i kurze wnetrznosci, wytrzasniete z plastikowego pojemnika. Z zielonej fajansowej wazy wyslizgiwaly sie jeden za drugim mozdzki cielece, inny zas z zakrwawionych pakunkow zawieral mokre, czerwonobrunatne nerki wolowe i watrobe. Otwarto sloj marynowanych nozek wieprzowych; jego zawartosc z pluskiem wpadla do wody, a tuz za nia polecial ryj i uszy prosiecia. Ostatnie bylo krowie serce, wieksze niz piesc zapasnika. Uderzylo o wode jak czerwony kamien. Wtedy mezczyzni zwineli worki, a do przodu znow wysunela sie Dama, ostroznie stawiajac nogi na zachlapanym krwia chodniku. Przyszlo mi do glowy, ze wlasnie zmarnowano mnostwo niedzielnych obiadow. -Damballah, Damballah, Damballah! - zawolala ponownie Dama i przez dobre piec minut stala bez ruchu, wpatrujac sie w plynaca dolem rzeke. Potem westchnela przeciagle i zawrocila do ozdobionego diamentami pontiaca. Na moment dojrzalem jej twarz za woalka. Brwi miala zmarszczone; widocznie nie spodobalo jej sie to, co zobaczyla - albo czego nie zobaczyla pod mostem. Wsiadla do samochodu; Ksiezycowy Czlowiek poszedl za jej przykladem, a szofer zamknal za nimi drzwi i zajal miejsce za kierownica. Pontiac wycofal sie, aby moc zakrecic, a nastepnie ruszyl w strone Bruton. Pochod udal sie z powrotem ta sama droga, ktora przybyl. Zwykle po ceremonii slychac bylo smiechy i ozywione rozmowy; czarni zatrzymywali sie, zeby pogawedzic z bialymi, ale tego roku posepny nastroj Damy udzielil sie reszcie i nikomu jakos nie chcialo sie smiac. Pojmowalem znaczenie tego rytualu nie gorzej od innych mieszkancow Zephyr. Dama zapraszala Starego Mojzesza na doroczna uczte. Nie wiem, od jak dawna ja odprawiano, ale na pewno zaczelo sie to na dlugo przed moim urodzeniem. Niektorzy - jak wielebny Blessett z Kosciola Wolnych Baptystow - uwazali, ze to poganstwo i diabelskie sztuczki, ktore powinny zostac raz na zawsze wykorzenione przez burmistrza i rade miejska, ale w Starego Mojzesza wierzylo takze dostatecznie wielu bialych, by uciszyc obiekcje pastora. Bylo to cos takiego, jak noszenie przy sobie kroliczej lapki albo rzucanie szczypty przez ramie, jesli rozsypalo sie sol. Takie rzeczy sa czescia bogatej faktury zycia; lepiej ich przestrzegac na wypadek, gdyby wyroki boze okazaly sie bardziej nieodgadnione, niz my, chrzescijanie, zdolni jestesmy pojac. Nazajutrz padalo jeszcze gesciej, nad Zephyr przetaczaly sie chmury burzowe. Parada na Merchants Street zostala odwolana ku wielkiemu rozczarowaniu Rady do spraw Kultury i Klubu Handlowcow. Pan Vandercamp junior - jeden z wlascicieli Magazynu Sprzetu i Pasz - od szesciu lat jezdzil na zamykajacej parade platformie przebrany za krolika, odziedziczywszy to zadanie po panu Vandercampie seniorze, ktory byl juz za stary na podskoki. W tym roku deszcz zmyl wszelka nadzieje na to, ze bedzie mozna lapac cukierki w ksztalcie jajek, rozrzucane z samochodow przez roznych kupcow i ich rodziny; panie z Klubu Slonecznego nie mogly sie pochwalic swoimi swiatecznymi sukienkami, mezami i dziecmi; miejscowi weterani wojenni musieli pogodzic sie z tym, ze nie przemaszeruja ulicami miasta pod powiewajacym sztandarem, a Cory Konfederacji - dziewczeta z gimnazjum w Adams Valley - nie mogly zalozyc krociutkich spodniczek i wywijac parasolkami. Wielkanocny poranek wstal obleczony w mrok. Tato i ja solidarnie psioczylismy na ten straszny zwyczaj, ktory kazal nam sie szorowac do polysku, a potem wbijac w wykrochmalone biale koszule, garnitury i wypolerowane buty. Na wszelkie nasze narzekania mama miala jedna odpowiedz, rownie wyswiechtana jak owo "jasne jak slonce" mego taty. Mawiala: "To tylko jeden dzien", chociaz ani sztywny kolnierzyk, ani wezel krawata nie przestawal od tego uwierac. Wielkanoc byla swietem rodzinnym, wiec najpierw mama telefonowala do dziadzia Austina i babci Alice, a potem ojciec bral sluchawke i dzwonil do dziadka Jaybirda i babci Sarah. A pozniej, jak co roku, wszyscy zbieralismy sie w Pierwszym Kosciele Metodystow, by posluchac o pustym grobie. Zanim zdazylismy zaparkowac furgonetke, bialy kosciol na Cedarvine Street -pomiedzy Bonner i Shantuck - byl juz prawie pelen. Szlismy przez rozsnuta mgle w strone swiatla, saczacego sie z witrazowych okien kosciola. Cala pasta splywala nam z butow. Ludzie zrzucali nieprzemakalne plaszcze i skladali parasole pod okapem dachu, wystajacym nad frontowymi drzwiami. Kosciol byl stary - zbudowano go w 1939 roku - i wapno zlazilo juz z jego scian, pozostawiajac szare plamy. Zwykle przed Wielkanoca doprowadzano go do gruntownego porzadku, ale w tym roku deszcz pokonal zarowno pedzle, jak i kosiarki i na trawniku bujnie pienilo sie zielsko. -Wejdz, przystojniaku! Dalej, kwiatuszku! Patrz pod nogi, kluseczko! Wesolych Swiat, slonko! - wital wchodzacych parafian doktor Lezander. Jak daleko siegne pamiecia, nigdy nie opuscil zadnej niedzieli. Doktor Frans Lezander byl w Zephyr weterynarzem i to on w zeszlym roku wyleczyl Zboja z robakow. Wciaz mowil z silnym cudzoziemskim akcentem, chociaz - jak sie dowiedzialem od taty - on i jego zona Veronica przybyli z Holandii jeszcze przed moim urodzeniem. Doktor mial piecdziesiat kilka lat, okolo metra szescdziesieciu wzrostu, szerokie ramiona, lysa czaszke i rowno przystrzyzona siwa brode. Nosil nieskazitelny trzyczesciowy garnitur, zawsze z muszka i gozdzikiem w butonierce, a poza tym wymyslal ludziom przezwiska, kiedy wchodzili do kosciola. -Dzien dobry, brzoskwiniowy placuszku! - rzekl do mojej usmiechnietej mamy; z ojcem wymienil zazyly uscisk dloni mowiac: - Nie zardzewiales jeszcze w tym deszczu, piracie drogowy? - Po czym klepnal mnie w ramie, wyszczerzyl w usmiechu lsniacy srebrny siekacz i dodal: - Wskakuj do srodka, Szalony Koniu! -Slyszales, jak mnie nazwal? - spytalem ojca, gdy juz znalezlismy sie wewnatrz. - Szalony Kon! Nowy niedzielny przydomek byl jedna z koscielnych atrakcji. W swiatyni bylo duszno, choc pod sufitem krecily sie drewniane wiatraki. Siostry Glass siedzialy z przodu na podwyzszeniu, grajac duet na pianinie i fisharmonii. Obie stare panny mogly sluzyc za doskonala ilustracje slowa "dziwactwo". Nie byly identyczne, na tyle jednak podobne, ze przypominaly odbicie w lekko skrzywionym zwierciadle. Obie byly wysokie i chude. Sonia czesala bialoplowe wlosy w kok, a Katharina czesala swoje plowobiale wlosy w taki sam kok. Obie nosily okulary w grubych czarnych oprawkach. Sonia grala na pianinie, lecz nie na fisharmonii, Katharina zas vice versa. Blizniaczki bez przerwy dokuczaly sobie nawzajem, ale mieszkaly razem w budynku przy Shantuck, ktory wygladal jak domek z piernika. W zaleznosci od tego, kogo sie zapytalo, mialy albo piecdziesiat osiem, albo szescdziesiat dwa, albo szescdziesiat piec lat. Dziwacznego wrazenia dopelnial sposob, w jaki sie ubieraly: Sonia nosila tylko wszelkie odcienie blekitu, podczas gdy Katharina byla niewolnica zieleni. Skutek byl nieuchronny: dzieciaki nazywaly Sonie panna Niebieska Szklanka, a o Katharinie mowiono... no, sami juz sie pewnie domyslacie. Tak czy owak, dziwne czy nie, potrafily grac jak natchnione. Lawki byly juz tak nabite, ze nie wetknalbys w nie nawet szpilki. Kosciol przypominal cieplarnie, w ktorej rozkwitly egzotyczne kapelusze. Ludzie krecili sie w kolko, usilujac znalezc jakies miejsce; z przodu spieszyl juz nam na pomoc jeden z porzadkowych, pan Horace Kaylor, blyskajac bialym wasem i wywroconym do gory lewym okiem, na ktorego widok przejmowal czlowieka dreszcz. -Tom! Tutaj! Na milosc boska, slepy jestes, czy co? Na calym swiecie byl tylko jeden czlowiek, ktory potrafil ryczec w kosciele niczym ranny los. Stal wymachujac rekami nad morzem kapeluszy. Poczulem, ze mama sie wzdryga, a ojciec objal ja ramieniem, jak gdyby sie bal, ze zemdleje ze wstydu. Dziadek Jaybird zawsze musial zrobic cos takiego, zeby - jak okreslil to tato, kiedy myslal, ze go nie slysze - "wypiac tylek na cala reszte". Dzien dzisiejszy nie stanowil wyjatku. -Zajelismy wam miejsca! - wrzasnal dziadek, przyprawiajac obie Szklanki o dreszcz, skutkiem czego jedna zagrala za nisko, a druga za wysoko. - Chodzcie, zanim ktos sie wpakuje! Dziadzio Austin i babcia Alice siedzieli w tym samym rzedzie. Dziadzio mial na sobie ubranie z serzy, ktore wygladalo tak, jak gdyby rozciagnelo sie na deszczu co najmniej o dwa numery. Jego pomarszczona szyje sciskal bialy nakrochmalony kolnierzyk i blekitna muszka, rzadkie siwe wlosy mial gladko ulizane, a oczy pelne smutku. Drewniana noge wetknal gleboko pod przednia lawke. Siedzial tuz obok dziadka Jaybirda, co tylko wzmagalo jego zdenerwowanie, bo obaj pasowali do siebie jak piernik do wiatraka. Za to babci Alice nikt by nie posadzil o smutek. Miala na sobie kapelusz, pokryty bialymi kwiatuszkami, biale rekawiczki i zielona sukienke w lsniacym odcieniu, jaki przybiera morze w promieniach slonca. Jej urocza owalna twarz promieniala; siedziala obok babci Sarah i obie wygladaly jak stokrotki z jednego bukietu. Teraz jednakze babcia Sarah szarpala dziadka Jaybirda za rekaw marynarki - tej samej czarnej marynarki, ktora wkladal w deszcz i pogode na wszelakie swieta i pogrzeby - usilujac go zmusic, zeby usiadl i przestal kierowac ruchem. Dziadek kazal ludziom sciesnic sie w lawkach, po czym grzmiacym glosem zawolal: -Tu jeszcze sa dwa miejsca! -Siadaj, Jay! Usiadzze! - W koncu babcia uszczypnela go w zylasty posladek. Dziadek spojrzal na nia srogo i nareszcie usiadl. Rodzice i ja wepchnelismy sie do lawki. -Ciesze sie, ze cie widze, Tom - rzekl dziadzio Austin potrzasajac dlonia. - To jest, gdybym cie widzial. - Okulary mial szczelnie zasnute mgla. Zdjal je i przetarl szkla chusteczka do nosa, po czym podjal: -Rzeklbym, iz od ladnych paru lat nie widzialem w kosciele tylu lu... - Scisk jak w burdelu w dzien wyplaty, co, Tom? - przerwal mu dziadek Jaybird, a babcia Sarah szturchnela go lokciem w zebra z takim impetem, ze sztuczne zeby dziadka szczeknely glosno. -Moze pozwolisz mi skonczyc chociaz jedno zdanie. - Dziadzio Austin zaczynal czerwieniec. - Odkad tu siedzimy, nie dajesz mi dojsc do slo... -Swietnie wygladasz, chlopcze! - Dziadek Jaybird przechylil sie obok dziadzia Austina, zeby klepnac mnie w kolano. - Karmisz go miesem, Rebecco? Chlopak, ktory rosnie, musi jesc mieso, zeby miec muskuly! -Nie slyszysz, co do ciebie mowie? - Policzki dziadzia Austina przybraly purpurowy odcien. -Co mam slyszec? - zagrzmial dziadek Jaybird. -Podkrec aparat sluchowy, Jay - wtracila babcia Sarah. -Co?! -Aparat sluchowy! - huknela doprowadzona do ostatecznosci babcia. - Podkrec go! Zapowiadalo sie na to, ze dlugo bedziemy pamietac te Wielkanoc. Wszyscy witali sie ze wszystkimi, a strumien mokrych ludzi wciaz wlewal sie do kosciola. O dach zaczely bebnic coraz gestsze krople deszczu. Dziadek Jaybird, ktorego wlosy sterczaly jak biala szczoteczka wokol dlugiego, kpiarskiego oblicza, koniecznie chcial porozmawiac z ojcem o morderstwie, ale tato potrzasnal tylko glowa i nie podtrzymal tematu. Babcia Sarah spytala mnie, czy bede w tym roku gral w baseball, a ja odpowiedzialem, ze tak. Babcia miala okragla, dobroduszna twarz i szaroniebieskie oczy, ktore gniezdzily sie w kregach posplatanych zmarszczek, ale wiedzialem, ze potrafi sie zloscic, a maniery dziadka Jaybirda czesto ja do tego zmuszaja. Z powodu deszczu pozamykano wszystkie okna i powietrze naprawde zaczynalo robic sie geste. Podloga byla mokra, po scianach ciekla wilgoc, a skrzydla wentylatorow obracaly sie z jekiem. W kosciele pachnialo setka roznych perfum, lakierow do wlosow i plynow po goleniu, a ponadto unosil sie w nim slodki aromat kwiecia, zdobiacego butonierki i kapelusze. Wszedl chor w szkarlatnych komzach. Nim jeszcze zaintonowano pierwsza piesn, koszule mialem przepocona na wylot. Wstalismy, odspiewalismy hymn i usiedlismy z powrotem. Dwie potwornie tegie kobiety - pani Garrison i pani Prathmore - przepchnely sie do przodu, zeby nam powiedziec o zbiorce datkow na rzecz ubogich rodzin z Adams Valley. Potem znow wstalismy, odspiewalismy jeszcze jeden hymn i usiedlismy. Glosy obu dziadkow przypominaly rechot kumakow, klocacych sie ze soba w bagnistym stawie. Pulchny, okraglolicy pastor Richmond Lovoy stanal za pulpitem i zaczal mowic o tym, jak chwalebny to dzien, gdy Jezus zmartwychwstal. Wielebny Lovoy mial brazowa myszke nad lewym okiem i przyproszone siwizna skronie; kazdej niedzieli podczas kazania odczesane do tylu wlosy lekcewazyly warstwe brylantyny i spadaly mu na czolo brazowa fala, ktora przybierala po kazdym gwaltowniejszym ruchu. Zona pastora miala na imie Esther. Mieli trojke dzieci: Matthew, Luke'a i Joni. Podczas gdy wielebny Lovoy mowil, przekrzykujac dudniacy w niebie grzmot, uswiadomilem sobie, kto siedzi tuz przede mna. Diablica. Umiala czytac w myslach i to byl bezsporny fakt. Ledwie mi zaswitalo, ze tam siedzi, a juz jej glowa obrocila sie wokol osi i spojrzaly na mnie czarne oczy, ktore mogly przestraszyc wiedzme o polnocy. Diablica nazywala sie Brenda Sutley. Miala dziesiec lat, rude wlosy w strakach i blada twarz usiana ciemnymi piegami, na ktorej zyly wlasnym zyciem dwie brwi, wlochate jak gasienice. Nieregularne rysy sprawialy wrazenie, jak gdyby ktos usilowal zdusic jej na buzi ogien trzymana na plask lopata. Prawe oko wygladalo na wieksze od lewego, zamiast nosa miala haczykowaty dziob z dwiema ziejacymi w nim dziurkami, a waskie usta zdawaly sie wedrowac z jednej strony twarzy na druga. Takie bylo jej dziedzictwo i nic na to nie mogla poradzic. Jej mama przypominala hydrant pozarowy z czerwona strzecha i kasztanowymi wasami, a przy jej rudobrodym ojcu nawet kolek w plocie wygladal krzepko. Zwazywszy na liczbe rudych upiorow w rodzinie, nic dziwnego, ze Brenda Sutley byla nawiedzona. Diablica dorobila sie tego przezwiska po tym, jak na lekcji rysunkow namalowala portret swojego ojca z rogami i rozwidlonym ogonem, a potem powiedziala nauczycielce, pannie Dixon, i calej klasie, ze jej tatus trzyma na dnie szafy cala kupe ilustrowanych czasopism, w ktorych diably wtykaja ogony w dziurki diablic dziewczynek. Ale Diablica nie tylko rozglaszala skrzetnie ukrywane rodzinne sekrety. Na lekcje wychowawcza przyniosla w pudelku po butach zdechlego kota, do ktorego powiek przylepione byly dwie monety jednocentowe; na kolejnych zajeciach plastycznych ulepila z bialej i zielonej plasteliny cmentarz z nagrobkami wszystkich kolegow z klasy, opatrzonymi datami ich smierci, skutkiem czego kilkoro dzieci wpadlo w histerie, uswiadomiwszy sobie, ze nie dozyja szesnastki. Przejawiala upodobanie do wyrafinowanych kawalow - by wspomniec chocby kanapki przekladane psimi odchodami. Procz tego powszechnie uwazano, ze miala wiele wspolnego z peknieciem rur w damskiej ubikacji szkoly podstawowej w Zephyr, kiedy to kazda muszla zostala szczelnie zatkana zeszytowym papierem. Jednym slowem, byla okropna. A teraz jej krolewska okropnosc spogladala na mnie. Na krzywych wargach powoli rozlal sie usmiech. Nie moglem oderwac wzroku od tych czarnych swidrujacych oczu, zdazylem tylko pomyslec: Juz po mnie. Caly klopot z rodzicami polega na tym, ze kiedy sie chce, zeby zwrocili na czlowieka uwage i przyszli mu na pomoc, ich mysli wedruja gdzies po innych swiatach. Natomiast kiedy wolalbys, zeby przestali cie dostrzegac, siedza ci na karku. Chcialem, zeby mama, tato albo ktokolwiek kazal Brendzie Sutley sie odwrocic i sluchac wielebnego Lovoya, ale oczywiscie wszystko odbylo sie tak, jak gdyby Diablica nagle stala sie niewidzialna. Dorosli widzieli tylko mnie - jej najnowsza ofiare. Prawa dlon Diablicy uniosla sie niczym glowa malego bialego weza o brudnych klach. Powoli, z potepiencza gracja, wystawila palec wskazujacy i skierowala go w strone jednej z ziejacych w nosie dziur. Palec gleboko zanurzyl sie w nozdrzu; mialem wrazenie, ze wepchnie go az do nasady. Nastepnie palec wysunal sie z powrotem, a na jego czubku widniala polyskujaca zielona masa wielkosci ziarna kukurydzy. Czarne oczy nawet sie nie zmruzyly. Usta zaczely sie otwierac. -Nie - blagalem ja telepatycznie - prosze, nie rob tego! Zielony palec posuwal sie w kierunku wilgotnego, rozowego jezyka. Nie moglem oderwac wzroku, a moj zoladek skurczyl sie w ciasny supelek. Zielen i roz. Brudny paznokiec i zwisajace z niego lepkie pasemko. Diablica oblizala palec do czysta. Chyba gwaltownie mi sie odbilo, bo ojciec scisnal mnie za kolano i szepnal: "Nie rozrabiaj!", ale oczywiscie nie zauwazyl niewidzialnej Diablicy, gdy ta zadawala mi tortury. Usmiechnela sie do mnie, zlosliwy ognik w czarnych oczach przygasl, glowa odwrocila sie z powrotem i taki byl koniec mych katuszy. Pani Sutley uniosla owlosiona dlon i poglaskala ogniste loki coreczki, jak gdyby ta byla najslodsza dziewczynka, jaka kiedykolwiek chodzila po bozym swiecie. Wielebny Lovoy wezwal nas do modlitwy. Pochylilem glowe z calej sily i zacisnalem powieki. Po niecalych pieciu minutach cos mocno uderzylo mnie w kark. Obejrzalem sie. Z przerazenia zabraklo mi tchu. Tuz za soba zobaczylem czworo stalowych oczu o odcieniu swiezo wyostrzonych brzytew, nalezacych do Gothy i Gordo Branlinow. Po obu stronach siedzieli ich rodzice, gleboko pograzeni w modlitwie. Podejrzewam, iz prosili Boga, aby uchronil ich z rak ich potomstwa. Obaj bracia mieli na sobie granatowe ubrania, biale koszule i jednakowe krawaty, z ta roznica, ze krawat Gothy byl bialy w czarne prazki, a krawat Gordo w czerwone. Starszy o rok Gotha mial jasnoplowe wlosy, Gordo zas o ton bardziej zolte. Ich twarze wygladaly, jak gdyby ktos wyciosal je niezdarnie w brazowym kamieniu. Juz same rysy - potezne, wysuniete do przodu szczeki, kosci policzkowe omal nie przebijajace skory, czola jak granitowe plyty - przywodzily na mysl przyczajona zlosc. W ciagu tych paru sekund, kiedy to odwazylem sie spojrzec w ich wyzywajace oblicza, Gordo podstawil mi pod nos uniesiony srodkowy palec, a Gotha wepchnal do rurki twardy, czarno nakrapiany groszek. -Cory! - szepnela mama szturchnawszy mnie w bok. - Zamknij oczy i modl sie! Tak tez uczynilem. Drugi groszek trafil mnie w potylice. Cos takiego boli, ze czlowiek ma ochote wyc. Przez reszte modlitwy slyszalem za soba Branlinow, szepczacych i chichoczacych jak paskudne trolle. Moja glowa stanowila ich dzisiejszy cel. Kiedy sie juz pomodlilismy, odspiewalismy nastepny hymn. Odczytano ogloszenia i powitano gosci. Wsrod wiernych zaczela krazyc taca. Polozylem na niej dolara, ktorego ojciec dal mi rano w tym celu. Chor spiewal; siostry Glass graly na pianinie i fisharmonii. Z tylu rechotali Branlinowie. Potem pastor znow wstal, zeby wyglosic niedzielne kazanie, i wlasnie wtedy na mojej dloni wyladowala osa. Trzymalem reke na kolanie i nie poruszylem jej, chociaz dreszcz trwogi przemknal mi wzdluz kregoslupa niczym blyskawica. Osa rozgoscila sie pomiedzy malym a serdecznym palcem i siedziala tam, wysuwajac granatowoczarne zadlo. A teraz pozwolcie, ze wtrace pare slow o osach. Osy bardzo sie roznia od pszczol. Pszczoly sa pekate i pogodne; fruwaja od kwiatka do kwiatka i nie zalezy im na ludzkiej krwi. Sa ciekawskie i cierpia na hustawke nastrojow, ale zwykle mozna przewidziec, co zrobia, i latwo ich uniknac. Osy jednakze - a szczegolnie ten smukly, ciemny gatunek, ktory wyglada jak sztylet z mala glowka - zostaly stworzone po to, by topic zadla w cialach smiertelnikow, wydobywajac z nich okrzyki podobne tym, jakie wydaje koneser, kiedy odkorkuje wyborne wino. Otarcie sie glowa o gniazdo os moze, jak slyszalem, pociagnac za soba skutki podobne do postrzelenia srutem. Widzialem ongis twarz pewnego chlopca, ktorego pociely w usta i powieki, kiedy latem buszowal na strychu starego domu: takiej meki i opuchlizny nie zyczylbym nawet Branlinom. Osy to wariatki; zadla ni stad, ni zowad. Najchetniej przewiercilyby cie do szpiku kosci, gdyby mogly zapuscic zadla tak gleboko. Sa wsciekle, podobnie jak Branlinowie. Jesli szatan rzeczywiscie ma ulubione zwierzatko, nie jest nim czarny kot, malpa ani tez skorzasta jaszczurka. Byla nim, jest i zawsze bedzie osa. Trzecie ziarno grochu puknelo mnie w glowe. Bolalo, ale z bijacym sercem i gesia skorka wpatrywalem sie wylacznie we wtulona miedzy palce maly a serdeczny ose. Cos przelecialo mi kolo twarzy. Podnioslem wzrok i zobaczylem, jak druga osa krazy nad glowa Diablicy, a potem siada na jej czubku. Musialo ja zalaskotac, bo podniosla reke i strzepnela owada, nawet nie wiedzac, co strzepuje. Osa uniosla sie z gniewnym szmerem czarnych skrzydel. Bylem pewien, ze zaraz ja ukluje, ale chyba poczula bratnia dusze, bo zamiast tego poleciala w strone sufitu. Wielebny Lovoy mowil w natchnieniu o ukrzyzowanym Jezusie, placzacej Matce Boskiej i kamieniu, ktory zostal odrzucony z wejscia do grobu. Spojrzalem na sufit kosciola. Niedaleko jednego z wirujacych wiatrakow byla dziurka nie wieksza od cwiercdolarowki. Ujrzalem, jak wylaza z niej trzy osy i szybuja w dol, nad glowy wiernych. Kilka sekund pozniej pojawily sie jeszcze dwie, ktore zaczely krazyc w parnym, przeslodzonym powietrzu. Nad kosciolem przetoczyl sie grzmot. Szum deszczu niemal calkiem zagluszyl wznoszacy sie i opadajacy glos wielebnego Lovoya. Nie mialem pojecia, o czym mowi; zerknalem na ose pomiedzy palcami, a potem znow na dziure w suficie. Bylo ich coraz wiecej. Szerokimi spiralami splywaly w glab zamknietej, dusznej i wilgotnej sali. Zaczalem je liczyc. Osiem... dziewiec... dziesiec... jedenascie... Kilka usiadlo na leniwych skrzydlach wentylatora i jezdzilo na nich jak na karuzeli. Czternascie... pietnascie... szesnascie... siedemnascie... Ciemny klab rozdygotanych os przepchnal sie przez otwor. Dwadziescia... dwadziescia jeden... dwadziescia dwa... Przy dwudziestu pieciu przestalem liczyc. Pomyslalem, ze musza miec gniazdo na strychu. Na pewno bylo wielkosci pilki futbolowej i tetnilo sobie zyciem w wilgotnej ciemnosci. Kiedy tak patrzylem, skamienialy jak Maria, kiedy spotkany na drodze nieznajomy pokazal jej przebity wlocznia bok, kolejny tuzin os wyroil sie z dziury. Chyba nikt poza mna ich nie zauwazyl; czyzby byly niewidzialne tak samo jak Diablica w chwili, gdy wydlubywala sobie koze z nosa? Owady krazyly wolno pod sufitem, wspolzawodniczac z wentylatorami. Bylo ich teraz tyle, ze utworzyly ciemna chmure, jak gdyby burzy udalo sie dostac do srodka. Zadomowiona miedzy moimi palcami osa poruszyla sie. Spojrzalem na nia i syknalem, kiedy nastepne ziarnko grochu uderzylo mnie w kark, gdzie wlosy mialem ostrzyzone do skory. Osa przemaszerowala po moim wskazujacym i zatrzymala sie na kciuku. Zadlo opieralo mi sie o dlon; czulem jego malenkie zebate ostrze, przypominajace w dotyku okruch stluczonego szkla. Wielebny Lovoy byl juz w swoim zywiole, wymachiwal rekami, a wlosy zaczynaly zsuwac mu sie na czolo. Na zewnatrz trzasnal grzmot i deszcz wsciekle uderzyl o dach. Zdawalo mi sie, iz nadszedl dzien sadu: pora sklecic razem pare desek i zaczac wzywac parami zwierzeta. Wszystkie oprocz os - pomyslalem; tym razem mamy szanse naprawic blad Noego. Wpatrywalem sie w dziure w suficie z mieszanina fascynacji i strachu. Mialem wrazenie, ze to szatan znalazl sposob, by wsliznac sie na wielkanocne nabozenstwo. Oto krazyl nam nad glowami, zadny naszych cial. Dwie rzeczy wydarzyly sie rownoczesnie. Wielebny Lovoy wyrzucil ramiona do gory i rzekl donosnie, z kaznodziejskim zaspiewem: -I tegoz cudownego poranka po najczarniejszej nocy anieli zstapili z nieba i... ghakkk! - Unioslszy rece ku aniolom, nagle poczul musniecie malych skrzydelek. Mama polozyla dlon na mojej i scisnela ja czule, wraz z moja wlasna osa. Odkryla ja w tej samej chwili, gdy osy zadecydowaly, ze kazanie wielebnego Lovoya trwa juz wystarczajaco dlugo. Mama wrzasnela. Pastor wrzasnal. I to byl sygnal, na ktory czekaly osy. Czarna chmura w sile ponad stu zadel spadla na nas jak siec na glowy schwytanych zwierzat. Poslyszalem, jak ukaszony dziadek Jaybird ryczy: "Oz, cholera!" Babcia Alice wydala z siebie operowe, acz lekko drzace wysokie C. Mama Diablicy zawyla, kiedy osy zaatakowaly jej kark. Tato Diablicy wioslowal w powietrzu chudymi ramionami. Diablica wybuchnela smiechem. Z tylu Branlinowie skrzeczeli z bolu; rurka i ziarnka grochu poszly w zapomnienie. W calym kosciele rozlegaly sie krzyki i jeki. Ludzie w swiatecznych ubraniach skakali i wymierzali ciosy w powietrze, jak gdyby walczyli z demonami z jakiegos innego wymiaru. Wielebny Lovoy plasal w paroksyzmie cierpienia, potrzasajac pokasanymi dlonmi tak gwaltownie, ze omal nie wyrwal ich z nadgarstkow. Miast hymnu chor spiewal piesn bolu, a osy ciely policzki, brody i nosy. W powietrzu wirowaly ciemne smugi, ktore rzucaly sie ludziom w twarze i okrecaly wokol glow niczym cierniowe korony. "Uciekajmy! Uciekajmy!" "Wiejmy!" - rozleglo sie gdzies za mna. Panny Szklanki przerwaly gre i pobiegly do wyjscia z osami we wlosach. Wszyscy inni takze sie zerwali i to, co ledwie dziesiec sekund wczesniej bylo spokojnym zgromadzeniem wiernych, zmienilo sie w oszalaly ze zgrozy tabun. Do tego moga cie doprowadzic osy. -Ta przekleta noga gdzies sie zaklinowala! - wolal dziadzio Austin. -Jay! Pomoz mu! - krzyknela babcia Sarah, ale dziadek Jaybird przedzieral sie juz do przejscia miedzy lawkami, wypelnionego zbitym, podrygujacym tlumem. Ojciec poderwal mnie z lawki. Lewym uchem pochwycilem zlosliwy bzyk i juz w nastepnej chwili zarobilem takie ukaszenie w brzeg malzowiny, ze lzy same wytrysnely mi z oczu. Uslyszalem, ze krzycze: "Au!", chociaz w ogolnym wrzasku i biadaniu jedno male "Au!" nie mialo zadnego znaczenia. Tylko dwie inne osy zdolaly mnie uslyszec. Jedna przez marynarke i koszule uklula mnie w prawe ramie, druga pomknela ku mojej twarzy jak murzynska wlocznia i wbila mi zadlo w dolna warge. Wydalem nieartykulowany okrzyk: "Ojejujejujoj!" - taki, ktory oddaje rozmiary bolu, choc nie ma w nim zadnej sensownej sylaby - i takze rzucilem sie do walki z brzeczacym nalotem. Czyjs glos popiskiwal ze smiechem. Kiedy podnioslem zalzawione oczy na Diablice, zobaczylem, ze skacze na lawce szczerzac zeby z radosci, a twarz ma pocetkowana czerwonymi sladami. -Wszyscy wychodzic! - wrzasnal doktor Lezander. Trzy osy przyczepily sie do jego lysej czaszki, klujac gdzie popadnie. Tuz za doktorem pchala sie do wyjscia siwowlosa pani Lezander o surowym obliczu. Przybrany niebieskimi kwiatkami odswietny kapelusz zjechal jej na bok, a osy obsiadly jej szerokie barki. W jednej rece sciskala Biblie, w drugiej torebke i obiema zadawala straszliwe ciosy atakujacym rojom, zgrzytajac zebami w slusznym gniewie. Ludzie przedzierali sie przez drzwi, nie zwazajac na parasolki i plaszcze. Zaciekle walczyli o szanse skrocenia swych mak w falach potopu. Kiedy swiateczny tlumek wchodzil do kosciola, stanowil przykladny zbior lagodnych, cywilizowanych chrzescijan. Ci, ktorzy opuszczali swiatynie, byli juz barbarzyncami do szpiku kosci. Kobiety i dzieci przewracaly sie na blotnistej sciezce, mezczyzni zas przebiegali po nich i padali twarzami w marszczone deszczem kaluze. Kapelusze spadaly z glow i toczyly sie jak rozmokle kola, poki nawalnica nie wtloczyla ich w ziemie. Pomoglem ojcu uwolnic drewniana noge dziadzia Austina spod lawki. Osy ciely ojca po rekach, a za kazdym zadlem slyszalem, jak posykuje. Mama i obie babcie probowaly wyjsc spomiedzy lawek. Ludzie w przejsciu przewracali sie i platali ze soba. Wielebny Lovoy, o palcach spuchnietych do wielkosci serdelkow, usilowal schowac twarze swoich dzieci miedzy soba a szlochajaca Esther. Chor dawno juz sie rozpadl; po niektorych zostaly tylko puste szkarlatne komze. Razem z tata wydostalismy z lawki dziadzia Austina. Policzki mial mokre; osy roily mu sie wokol karku. Ojciec je rozgonil, ale po chwili jeszcze wiekszy roj otoczyl nas palajacym zadza mordu kolem, zupelnie jak Komancze podczas napadu na wozy osadnikow. Dzieci plakaly, kobiety piszczaly, a osy miotaly sie i ciely. -Wychodzic! Wychodzic! - krzyczal przy drzwiach doktor Lezander, wypychajac ludzi na zewnatrz, kiedy robil sie korek. Jego zona, posepna holenderska niedzwiedzica, zlapala jakiegos nieszczesnika i zwyczajnie wyrzucila go za prog. Docieralismy do wyjscia. Dziadzio Austin zachwial sie, lecz ojciec go podtrzymal. Mama wypedzala osy z wlosow babci Sarah, klujacych jak pokrzywa. Dwie rozpalone igly wbily mi sie w kark, jedna w ulamek sekundy po drugiej. Mialem uczucie, ze moja glowa zaraz eksploduje. Wtedy ojciec zlapal mnie za reke, pociagnal i oto krople deszczu zabebnily mi po czaszce. Wszyscy znalezlismy sie za drzwiami, ale tato posliznal sie w kaluzy i upadl na kolana w rozdeptana maz. Zlapalem sie za kark i zaczalem biegac w kolko, placzac z bolu, lecz po chwili rozjechaly mi sie nogi i moje swiateczne ubranie rowniez zetknelo sie z miejscowym blotem. Wielebny Lovoy wyszedl ostatni. Zatrzasnal za soba drzwi i oparl sie o nie, jak gdyby chcial powstrzymac zlo, by nie wydostalo sie na zewnatrz. Pioruny bily raz po raz. Deszcz walil z nieba jak uderzenie mlotka, tlukac w nas do utraty zmyslow. Niektorzy siedzieli w blocie, inni w otepieniu snuli sie dookola, jeszcze inni po prostu stali bez ruchu w strugach wody, chcac w ten sposob ochlodzic piekace ukaszenia. Ja tez cierpialem. Oszolomiony bolem wyobrazalem sobie, ze za zamknietymi drzwiami kosciola radosnie swietuja osy. Ostatecznie one tez mialy Wielkanoc. Zmartwychwstaly po zimie, tej strasznej porze roku, ktora wysusza gniazda i mumifikuje we snie osie niemowleta. Podzwignely swoj wlasny kamien i odrodzone wynurzyly sie z grobu w swiatlo nowej wiosny, nas zas uraczyly dobitnym kazaniem o niezniszczalnosci zycia. Ich wystapienie mialo nam zapasc w pamiec na wiele dluzej, niz jakakolwiek mowa wielebnego Lovoya. Kazde z nas osobiscie doswiadczylo bolu, jaki zadaja wbijajace sie w cialo gwozdzie i ciernie. Ktos pochylil sie nade mna. Poczulem zimne bloto, przycisniete do ukaszen na karku. Spojrzalem w ociekajaca woda twarz dziadka Jaybirda. Wlosy mu sterczaly, jak gdyby porazil go prad. -Nic ci nie jest, chlopcze? - zapytal. Odwrocil sie od nas i uciekl, zeby ratowac wlasna skore. Byl tchorzem, Judaszem, a to, ze przyniosl mi ulge, nie bylo zadna pociecha. Nie odpowiedzialem. Popatrzylem na niego, jak gdyby byl przezroczysty. -Wyjdziesz z tego - powiedzial, po czym wyprostowal sie i poszedl zajac sie babcia Sarah, ktora stala przytulona do mamy i babci Alice. W moich oczach wygladal jak chudy, zmokniety szczur. Gdybym byl wzrostu ojca, pewnie bym mu przylozyl. Wstyd mi bylo za niego; mimo woli odczuwalem gleboki, palacy wstyd. I rowniez mimo woli zaczalem sie zastanawiac, czy ja tez nosze w sobie tchorzostwo dziadka Jaybirda. Wtedy jeszcze tego nie wiedzialem, ale juz wkrotce mialem sie przekonac. Na drugim koncu Zephyr rozdzwonily sie dzwony innego kosciola; dzwiek docieral do nas poprzez sciane deszczu jak slyszany we snie. Wstalem. Czulem, jak pulsuje mi ramie, dolna warga i kark. Bol niewatpliwie uczy nas pokory. Nawet Branlinowie plakali jak male dzieci. Nigdy nie widzialem, zeby ktos sie stawial, majac w ciele pelno dziur po zadlach, a wy? Wielkanocne dzwony dzwieczaly nad zalanym woda miastem. Nabozenstwo sie skonczylo. Alleluja! 5. SMIERC ROWERU Deszcz ciagle padal.Szare chmury zawisly nad Zephyr, a z ich spuchnietych brzuchow splywal na ziemie potop. Usypial mnie szum deszczu bebniacego o dach, a budzil loskot grzmotu. Zboj trzasl sie w budzie i skomlil. Wiedzialem, jak sie czuje. Po ukaszeniach os pozostaly mi juz co prawda tylko czerwone cetki, ale za to przez wiele kolejnych dni nawet promien slonca nie padl na nasze miasto. Wciaz tylko lal nieustanny deszcz i nawet kiedy nie odrabialem lekcji, siedzialem w swoim pokoju, czytajac po raz drugi stare tomiki "Slynnych potworow" albo komiksy z polki. Caly dom przesiakl deszczem, piwnicznym zapachem wilgotnych desek i mokrej ziemi. Z powodu opadow odwolano sobotnie poranki w "Lirycznym", bo dach kina zaczal przeciekac. Nawet powietrze wydawalo sie sliskie jak zielona narosl na mokrych kamieniach. Kiedy w tydzien po swietach siedzielismy przy obiedzie, ojciec odlozyl nagle noz i widelec, spojrzal na mokre, zamglone okna i powiedzial: -Jesli tak dalej potrwa, chyba bedziemy musieli sprawic sobie skrzela. Powietrze bylo ciezkie od nadmiaru wilgoci, chmury przeslonily nam swiatlo i pozostawily nas w gestym, bagnistym polmroku. Podworka zmienily sie w stawy, a ulice w strumienie. Zaczeli wypuszczac nas wczesniej ze szkoly, zeby kazdy mogl bezpiecznie dotrzec do domu, i pewnej srody, na siedemnascie minut przed trzecia po poludniu, moj rower wyzional ducha. Usilowalem przedostac sie przez nurt rwacy Deerman Street. Nagle przednie kolo zapadlo sie w wyrwe w uszkodzonym chodniku, a sila wstrzasu zadudnila w przerdzewialej ramie. Wszystko stalo sie rownoczesnie: kierownica zsunela sie w dol, szprychy przedniego kola trzasnely, siodelko peklo, rama rozeszla sie w starych, wysluzonych spojeniach i nagle okazalo sie, ze leze na brzuchu w wodzie, ktora spokojnie wplywa do mojej zoltej przeciwdeszczowej kurtki. Przez chwile lezalem tak, oszolomiony, probujac dociec, jak to sie stalo. W koncu usiadlem, otarlem wode z oczu, spojrzalem na swoj rower i juz wiedzialem, ze jest martwy. Moj rower byl juz staruszkiem, gdy tato kupil go na pchlim targu. Teraz nie pozostala w nim ani odrobina zycia. Czulem to, siedzac na ulicy w ulewnym deszczu. Cos, co dla przedmiotow bedacych dzielem czlowieka stanowi dusze, peklo i ulecialo wprost w wodniste niebiosa. Rama zwichrowala sie i wygiela, kierownica wisiala na pojedynczej srubie, siodelko obrocilo sie dookola niczym glowa na skreconym karku. Lancuch spadl z zebatek, a z najezonej polamanymi szprychami obreczy przedniego kola zsunela sie opona. O malo sie nie rozplakalem na widok tej ruiny, ale chociaz bolalo mnie serce, wiedzialem, ze placz nic tu nie pomoze. Moj rower sie zuzyl, doszedl do kresu swych dni, zwyczajnie i po prostu. Nie bylem jego pierwszym wlascicielem i moze to takze przyspieszylo jego koniec. Moze porzucony rower przez dlugie lata teskni za pierwsza reka, ktora poczul na kierownicy, a kiedy sie starzeje, na swoj rowerowy sposob sni o swych mlodych drogach. Moj rower nigdy naprawde nie byl moj; podrozowal ze mna, ale jego pedaly i kierownica zachowaly wspomnienie innego pana. Moze w owa deszczowa srode popelnil samobojstwo, bo wiedzial, ze ja marze o rowerze zmontowanym tylko i wylacznie dla mnie. Moze i tak bylo. Na pewno wiedzialem tylko jedno: ze reszte drogi do domu musze przejsc piechota i ze nie moge wlec ze soba trupa. Wciagnalem go na czyjes podworko i oparlem o ociekajacy deszczem dab. Poszedlem dalej z przemoczonym tornistrem na plecach. W butach chlupala mi woda. Kiedy ojciec wrocil do domu z mleczarni i dowiedzial sie, co sie stalo z rowerem, wsadzil mnie do furgonetki i pojechalismy zabrac jego zwloki z Deerman Street. Wycieraczki przedzieraly sie tam i z powrotem przez przednia szybe. -Na pewno da sie naprawic - rzekl tato. - Znajdziemy kogos, kto bedzie umial go pospawac. Zawsze to wyjdzie taniej niz nowy rower. -Jasne - odparlem, lecz wiedzialem, ze rower jest martwy. Zadne spawanie nie bylo w stanie go ozywic. - Przednie kolo tez sie zepsulo - dodalem, ale wpatrzony w droge ojciec nie slyszal. Dotarlismy do miejsca, gdzie oparlem nieboszczyka o drzewo, - Gdzie on jest? - spytal tato. - Czy to na pewno tutaj? Miejsce bylo wlasciwe, ale rower zniknal. Tato zatrzymal samochod, wsiadl i zapukal do drzwi domu naprzeciwko. Drzwi sie otworzyly i wyjrzala z nich siwowlosa kobieta. Rozmawiali moze przez minute; ujrzalem, ze kobieta wskazuje reka ulice. Potem ojciec wrocil do furgonetki, kulac sie w mokrej kurtce. Z czapki kapala mu woda. Wslizgnal sie za kierownice, zatrzasnal drzwi i powiedzial: -Kiedy wyszla wyjac poczte ze skrzynki, zobaczyla rower pod drzewem w swoim ogrodzie, wiec zatelefonowala do pana Sculleya, zeby go zabral. Pan Emmet Sculley paral sie wszelkiego rodzaju starzyzna. Jezdzil po Zephyr jaskrawozielona ciezarowka z czerwonym napisem: ANTYKI, pod ktorym widnialo jego nazwisko i numer telefonu. Ojciec zapuscil silnik i spojrzal na mnie. Znalem to jego spojrzenie. Bylo surowe i gniewne; nie wrozylo mi nic dobrego na przyszlosc. -Dlaczego nie podszedles do drzwi i nie uprzedziles jej, ze wrocisz po rower? Nie wpadlo ci to do glowy? -Nie, tato - zmuszony bylem przyznac. - Nie wpadlo. Ojciec cofnal furgonetke z chodnika i ruszyl - nie z powrotem do domu, lecz w kierunku zachodnim. Wiedzialem, dokad jedziemy. Sklad starzyzny pana Sculleya lezal na zachod od miasta, za okalajacym je pierscieniem lasow. Po drodze musialem wysluchac opowiesci ojca - jednej z tych, ktore zaczynaja sie mniej wiecej tak: "Kiedy ja bylem w twoim wieku, musialem isc pieszo, jesli chcialem sie dokadkolwiek dostac. Uwazalbym sie za szczesciarza, gdybym mial rower, nawet uzywany. Jesli trzeba bylo przejsc dwie albo trzy mile, to szlismy, moi kumple i ja. I dzieki temu bylismy zdrowsi. Slonce, deszcz czy wiatr - co za problem? Wszedzie umielismy dojsc na wlasnych dwoch nogach..." i tak dalej, sami wiecie, co mam na mysli. Pokoleniowy pean na czesc minionego dziecinstwa. Zostawilismy za soba granice miasta. Blyszczaca droga wila sie przez mokry zielony las. Deszcz nie ustawal, platy mgly chwialy sie na czubkach drzew i przeplywaly nad szosa. Ojciec jechal powoli, bo droga nie byla bezpieczna nawet przy suchej nawierzchni. Nadal rozwodzil sie nad watpliwymi urokami zycia bez roweru, chcac w ten sposob - jak sie zaczalem domyslac - dac mi do zrozumienia, ze jesli moj stary rumak nie da sie naprawic, powinienem sie przyzwyczaic do spacerow. Za osnutym mgla pasmem wzgorz uderzyl piorun. Droga przed nami byla pusta; wierzgala pod oponami jak dziki mustang, ktory nie chce dac sie osiodlac. Nie wiem, dlaczego wybralem akurat ten moment, zeby sie obejrzec. Dosc, ze sie obejrzalem. Zobaczylem doganiajacy nas z duza predkoscia samochod. Wlosy na karku stanely mi deba, a skora zaczela mrowic, jak gdyby tuptaly po niej miliony drobnych lapek. Samochod przypominal czarna, smukla, groznie lypiaca pantere o lsniacych chromowanych zebach i wlasnie przyspieszal na dlugim zakrecie, z ktorym moj ojciec przed chwila sie uporal z pomoca chwiejnego aliansu gazu i hamulca. Silnik furgonetki warczal, ale czarny pojazd, ktory zblizal sie do nas, nie wydawal zadnego dzwieku. Za kierownica widzialem blada twarz i zarys ludzkiej postaci. Ujrzalem czerwonopomaranczowe plomienie, namalowane po bokach hebanowej maski, i juz w nastepnej chwili samochod siedzial nam na ogonie. Najwyrazniej nie zamierzal ani zwolnic, ani zboczyc na drugi pas. Odwrocilem sie do ojca z krzykiem: -Tato! Ojciec podskoczyl na siedzeniu i szarpnal kierownica. Furgonetke wynioslo w lewo, poza wytarta linie znaczaca srodek szosy. Tato dokonywal cudow, zeby wyprowadzic woz z poslizgu. Kiedy opony z powrotem zlapaly przyczepnosc i przestalo nam grozic, ze wyladujemy w lesie, zerknal na mnie z wsciekloscia w oczach. -Zwariowales? - warknal. - Chciales nas pozabijac? Czarny samochod zniknal. Nie wyprzedzil nas. Nie mial gdzie skrecic. Po prostu zniknal. -Widzialem... widzialem... -Co takiego widziales? Gdzie? -Wydawalo mi sie... ze widze samochod - wyjakalem. - Mialem wrazenie, ze zaraz w nas uderzy. Ojciec rzucil okiem we wsteczne lusterko. Oczywiscie zobaczyl tylko pusta, zalana deszczem droge, tak samo jak ja. Wyciagnal reke, dotknal mojego czola i zapytal: -Dobrze sie czujesz? -Dobrze, tatusiu. W kazdym razie nie byla to kwestia temperatury. Tego jednego bylem pewien. Upewniwszy sie, ze nie mam goraczki, ojciec cofnal reke i polozyl ja z powrotem na kierownicy. -Siedz spokojnie - nakazal, wiec siedzialem jak trusia. Znow skoncentrowal sie na sliskiej szosie, ale zauwazylem, ze co pare sekund miesien jego zuchwy drga nerwowo. Prawdopodobnie zastanawial sie, czy poslac mnie do doktora Parrisha, czy tez zwyczajnie sprac mi tylek. Nie wspominalem juz wiecej o czarnym samochodzie, bo wiedzialem, ze ojciec mi nie uwierzy. Ale dawniej widywalem go juz na ulicach Zephyr. Obwieszczal swoje przybycie wscieklym rykiem, potem migal ci przed oczyma, a kiedy znikal, czules zapach piekla i widziales, jak drzy rozgrzane powietrze nad jezdnia. "Najszybszy woz w miescie" - powiedzial Davy Ray pewnego upalnego, sierpniowego dnia, kiedy krecilismy sie z chlopakami kolo lodowni na Merchants Street, lowiac chlodne podmuchy, wionace z lodowych blokow. "Moj tato - zdradzil nam Davy Ray - mowi, ze nikt nie przescignie <>". "Nocna Mona". Tak nazywal sie czarny samochod. Byl wlasnoscia niejakiego Steviego Cauleya. Mowiono o nim "maly Stevie", bo mierzyl niewiele ponad poltora metra, chociaz mial juz dwadziescia lat. Odpalal jednego chesterfielda od niedopalka drugiego i moze przez to nie urosl. Ale glownym powodem, dla ktorego nie powiedzialem ojcu, ze to "Nocna Mona" scigala nas sliska lesna droga, bylo to, ze wciaz jeszcze pamietalem, co stalo sie pewnej nocy w pazdzierniku zeszlego roku. Tato, ktory byl wtedy w ochotniczej strazy pozarnej, odebral telefon od naczelnika Marchette'a. Na drodze numer 16 rozbil sie samochod i wlasnie plonal w lesie. Tato powiedzial o tym mamie i pospieszyl na pomoc, a kilka godzin pozniej wrocil do domu z popiolem we wlosach, przesiakniety zapachem spalonego drewna. Po tym, co ogladal tej nocy, nie chcial juz dluzej byc strazakiem. Jechalismy droga numer 16. A samochodem, ktory w zeszlym roku na niej splonal, byla "Nocna Mona" z malym Steviem Cauleyem za kierownica. Cialo malego Cauleya - a raczej to, co z niego zostalo - spoczywalo w trumnie na cmentarzu na Poulter Hill. "Nocna Mona" takze odeszla tam, gdzie wedruja spalone auta. I oto widzialem, jak wyplynela z mgly i ruszyla za nami w poscig. Widzialem kogos, kto siedzial za jej kierownica. Milczalem. I tak narobilem juz sobie dosc klopotow. Tato skrecil z szosy numer 16 w blotnista, kreta lesna droge. Dojechalismy do miejsca, gdzie ktos poprzybijal do drzew najrozniejsze stare, zardzewiale tablice. Byla ich co najmniej setka. Zachwalaly wszystko, poczynajac od oranzady "Green Spot", poprzez proszki od bolu glowy "B.C.", az do "Grand Ole Opry". Droga prowadzila przez ten reklamowy las do szarego drewnianego domu z na wpol zawalona weranda. W ogrodku przed domem - a mam tu na mysli morze chwastow, nie zas to, co normalni ludzie rozumieja pod pojeciem "ogrodek, - pietrzyly sie niechlujne stosy przerdzewialych na wylot wyzymaczek, kuchenek, lamp, lozek, elektrycznych patelni, lodowek i innych drobniejszych sprzetow. Byly tu zwoje drutu, wyzsze od mojego ojca, wielkie kosze pelne butelek, a w samym srodku tego smietnika stal metalowy znak w ksztalcie usmiechnietego policjanta, ktory dumnie wypinal piers opatrzona napisem: STOP! NIE KRADNIJ! W jego glowie widnialy trzy dziury po kulach. Nie sadze, zeby kradzieze stanowily problem dla pana Sculleya, bo gdy tylko ojciec zatrzymal samochod i otworzyl drzwi, wylegujace sie na ganku dwa rude wyzly zerwaly sie i zaczely ujadac wnieboglosy. Kilka sekund pozniej siatkowe drzwi otworzyly sie z trzaskiem i wyjrzala z nich drobna, niska kobieta z siwym warkoczem. W reku trzymala karabin. -Kto tam?! - ryknela glosem, ktory moglby zagluszyc pile tarczowa. -Czego chcecie? Ojciec podniosl rece do gory. -Jestem Tom Mackenson, pani Sculley. Z Zephyr. -Tom jaki? -Mackenson! - Tato usilowal przekrzyczec oba wyzly. - Z Zephyr! -Spokoj! - wrzasnela pani Sculley, chwycila zwisajaca z haka packe na muchy i smagnela nia pare razy po zadach, co w znacznym stopniu zdolalo psy uciszyc. Wysiadlem z furgonetki i stanalem przy ojcu. Nasze buty tonely w ubloconym zielsku. -Ja do pani meza, pani Sculley - rzekl tato. - Przez pomylke zabral rower mego syna. -E, tam - odparla. - Emmet sie nie myli. -Czy zastalem go w domu? -Jest z tylu. - Pani Sculley machnela lufa karabinu. - W jednej z tych szop za domem. -Dziekuje pani. Ojciec ruszyl we wskazanym kierunku, a ja za nim. Zdazylismy ujsc moze z piec krokow, kiedy pani Sculley zawolala za nami: -Hej! Zeby sie ktory nie potknal i nie zlamal nogi, bo my nie bedziemy za to odpowiadac, slyszycie? Jesli to, co lezalo przed domem, mozna bylo okreslic slowem "balagan", to, co dzialo sie z tylu, zakrawalo na koszmar. Dwie "szopy" z blachy falistej mialy wielkosc magazynow tytoniu. Zeby sie do nich dostac, trzeba bylo pokonac wyboisty szlak, ktory wil sie pomiedzy gorami wyrzuconych rzeczy: adapterow, potluczonej zastawy, narzedzi ogrodniczych, krzesel, kosiarek, drzwi, gzymsow kominkowych, garnkow i patelni, starych cegiel, dachowek, zelazek, grzejnikow i miednic, nie mowiac juz o calej reszcie. -Litosci! - mruknal tato pod nosem, gdy przedzieralismy sie dolina posrod tych niesamowitych wzgorz. Deszcz pluskal i bebnil po wszystkich starych gratach, a gdzieniegdzie splywal z metalicznych szczytow drobnymi, bulgoczacymi strumykami. Nagle wyrosla przed nami poskrecana i splatana kupa czegos, co sprawilo, ze stanalem jak wryty, bo oto znalazlem prawdziwie mistyczne miejsce. Mialem przed soba setki rowerowych ram - polamanych, pozbawionych kul, splecionych ze soba warkoczykami rdzy. Podobno gdzies w Afryce slonie maja tajemne cmentarzysko, gdzie skladaja swoje szare, ciezkie, pomarszczone ciala i w postaci lekkich duchow ulatuja z nich na zawsze. W owej chwili wierzylem, ze znalazlem cmentarz, na ktorym zwloki rowerow rozpadaja sie w deszczu i piekacym sloncu jeszcze wiele lat po tym, jak ich duchy wyruszyly na wieczna wedrowke. Niektore rowery w tym ogromnym stosie przypominaly juz tylko kupke rdzawych lisci, przygotowanych do spalenia w jesienne popoludnie. W kilku miejscach sterczaly rozbite reflektory, slepe, lecz na swoj trupi sposob wyzywajace. Powykrzywiane kierownice wciaz odziane byly w gumowe uchwyty, a z niektorych zwisaly strzepy kolorowego winylu jak gasnace plomienie. Oczyma duszy ujrzalem wszystkie te rowery, drzace pod swieza powloka lakieru, na nowych oponach, z nowymi pedalami i lancuchami, sunacymi gladko przez wymoszczone czystym smarem zebatki. Ogarnal mnie dziwny, niezrozumialy smutek, bo nagle pojalem, ze kazda rzecz musi miec swoj koniec, obojetne, jak bardzo pragniemy ja zatrzymac. -Halo! - odezwal sie ktos. - Zdaje sie, ze slyszalem alarm. Zobaczylismy mezczyzne, ktory pchal przed soba duzy reczny wozek. Ubrany byl w kombinezon i ublocone gumowce; mial ogromne brzuszysko i usiana plamami watrobowymi glowe, zwienczona na ciemieniu kepka siwych wlosow. Na pomarszczonym obliczu pana Sculleya krolowal baniasty nos, ktorego czubek pokrywala purpurowa siateczka popekanych zylek. Zza okraglych okularow blyszczaly szare oczy. Na zarosnietym podbrodku pysznila sie brodawka, z ktorej sterczaly trzy biale wloski. Pan Sculley wyszczerzyl w usmiechu nie tyle pozolkle, ile raczej zbrazowiale zeby: -Czym moge panom sluzyc? -Jestem Tom Mackenson - przedstawil sie ojciec i wyciagnal do niego reke. - Syn Jaya. -No jasne! Ze tez cie od razu nie poznalem! - Pan Sculley zdjal brudna parciana rekawice, zeby uscisnac dlon mojemu ojcu. - A to pewnie jego wnuk? -Zgadza sie. Na imie ma Cory. -Chyba cie juz gdzies widzialem - rzekl do mnie pan Sculley. - Pamietam, jak twoj tata mial tyle lat co ty. Znamy sie z twoim dziadkiem od niepamietnych czasow. -Panie Sculley, zdaje sie, ze zabral pan dzisiaj rower sprzed domu na Deerman Street. -Ano tak. Wiele juz tam z niego nie bylo. Kompletna ruina, rzec by mozna. -No coz, to byl rower Cory'ego. Sadze, ze moglbym go naprawic, gdyby udalo sie nam go odzyskac. -Oo. - Usmiech znikl z twarzy staruszka. - Obawiam sie, Tom, ze to niemozliwe. -Dlaczego? Przeciez przywiozl go pan tutaj, prawda? -No, tak. To znaczy: byl tutaj. Doslownie przed chwila zabralem go do srodka. - Pan Sculley wskazal jeden z barakow. -A zatem mozemy chyba zabrac go z powrotem? Pan Sculley przygryzl dolna warge. Spojrzal na mnie, potem znow na ojca. -Raczej nie, Tom. - Zepchnal wozek na bok pod sterte martwych rowerow i powiedzial: - Zreszta chodz, sam zobaczysz. Ruszyl przodem. Kulal, jak gdyby zamiast glowki i panewki zamontowano mu w biodrze zwykly zawias. -Bo to wszystko, uwazasz, wzielo sie stad - mowil - ze juz od roku mialem zamiar pozbyc sie tych rowerow. Trzeba tu bylo troche uprzatnac, bo juz nie mialem gdzie skladowac innych gratow. No wiec powiedzialem do Belle... Belle to moja zona... powiedzialem: "Belle, wezme sie za to, jak tylko przywioze jeszcze jeden rower. Jeszcze jeden i koniec". Przez otwarte drzwi wprowadzil nas do chlodnego wnetrza baraku. Dyndajace na drutach zarowki kladly cienie wsrod nowych stosow rupieci. Tu i owdzie z mroku wylanialy sie wieksze, podobne do marsjanskich pojazdow sprzety, prezentujac drobne fragmenty tajemniczych wglebien i krawedzi. Cos szuralo i popiskiwalo - myszy albo nietoperze, nie wiem. Szopa przypominala jaskinie i na pewno Indianin Joe czulby sie w niej jak w domu. -Patrzcie pod nogi - ostrzegl nas pan Sculley, wchodzac w nastepne drzwi. Zatrzymal sie obok duzej, prostopadlosciennej maszyny, wyposazonej w dzwignie i przyciski, po czym rzekl: - Jakies pietnascie minut temu ta oto sieczkarnia po prostu zjadla twoj rower. Poszedl na pierwszy ogien. -Pokazal nam beczulke pelna drobnych, poskrecanych kawalkow metalu. Obok inne barylki czekaly na swoja porcje. - Uwazasz, teraz moge to sprzedac jako zlom. Czekalem na jeszcze jeden rower, zeby zaczac je kruszyc, i tym jednym okazal sie wlasnie twoj. - Pan Sculley spojrzal na mnie. Jego mokra od deszczu lysina blyszczala w swietle wiszacej nad glowa zarowki, a w oczach staruszka widnialo cos na ksztalt wspolczucia. -Przykro mi, Cory. Zatrzymalbym go, gdybym wiedzial, ze ktos sie o niego upomni, ale on i tak juz byl martwy. -Martwy? - powtorzyl ze zdziwieniem ojciec. -Jasne. Wszystko umiera. Zuzywa sie i w koncu juz nie da sie naprawic, chocbys wlozyl w to nie wiem ile serca i pieniedzy. Tak bylo z tym rowerem. Tak jest ze wszystkim, co ludzie przynosza do mnie albo dzwonia, zebym to sobie zabral. Zreszta sam wiesz, ze rower byl martwy, jeszcze zanim wlozylem go do zgniatarki, nie, Cory? -Tak, prosze pana - poswiadczylem. - Wiedzialem. -Przynajmniej nie cierpial - rzekl do mnie pan Sculley, a ja pokiwalem glowa. Mialem uczucie, ze rozumie, na czym polega sama istota bytu; ze zachowal mlode oczy i mlode serce, mimo iz jego cialo zdazylo sie juz zestarzec. Przenikal wzrokiem kosmiczny porzadek rzeczy i wiedzial, ze zycie nie tli sie jedynie w ciele i krwi, ale takze w przedmiotach, ktorym ufamy, a ktore odwdzieczaja sie nam wierna sluzba i dostarczaja radosnych wspomnien - przedmiotach takich, jak wygodna, wysluzona para butow, niezawodny samochod, pioro, ktore nigdy sie nie zacina, albo rower, ktory wozil cie przez wiele mil. W tym momencie ci, ktorzy maja stare serca z kamienia, parskna pewnie smiechem i powiedza: "To smieszne!" Ale pozwolcie, ze zadam im jedno pytanie: czy nigdy - nawet przez ulotna chwile - nie chcieliscie miec z powrotem swojego pierwszego roweru? Pamietacie przeciez, jak wygladal. Pamietacie. Jak go nazywaliscie? Cyngiel, Maslanka, Iskra, a moze Blyskawica? Gdzie sie potem podzial ten rower i kto go zabral? Czy kiedykolwiek zastanawialiscie sie nad tym? -Chcialbym ci cos pokazac, Cory. - Pan Sculley dotknal mojego ramienia. - Chodzcie tedy. Obaj z ojcem przeszlismy za nim do nastepnego pomieszczenia, zostawiajac za soba maszyne do kruszenia rowerow. Saczylo sie tu zielonkawe swiatlo z zarosnietego brudem okna. Pokoj miescil biurko pana Sculleya i jego archiwum. Staruszek otworzyl szafke i siegnal na najwyzsza polke. -Nie pokazuje tego byle komu - oznajmil - ale tak sobie mysle, ze moze chcielibyscie rzucic okiem. - Zaczal szperac na polce, przesuwajac liczne pudelka, az w koncu rzucil: - O, jest - i jego dlon wynurzyla sie z cienia. Trzymal w niej wyblakly kawalek drewna, ktorego kore wciaz jeszcze porastaly wyschniete malze. Tkwilo w nim cos, co wygladalo jak cienki, dlugi na piec cali sztylet z kosci sloniowej. Pan Sculley podniosl przedmiot do swiatla. Oczy blyszczaly mu za okraglymi szklami. -Widzicie? I jak myslicie, co to jest? -Nie mam pojecia - odparl tato. Ja rowniez potrzasnalem glowa. -Przyjrzyj sie blizej. - Pan Sculley podsunal mi drewniany klocek pod sam nos. Na zoltawej powierzchni dziwnego sztyletu dostrzeglem bruzdy i szramy, a krawedzie mial zabkowane jak noz do oprawiania ryb. -To kiel - powiedzial pan Sculley - a raczej zab jadowy. -Zab? - Ojciec zmarszczyl brwi, jego spojrzenie przebieglo kilka razy pomiedzy panem Sculleyem a kawalkiem drewna. - Toz to dopiero musial byc wielki waz! To nie byl waz, Tom. Wycialem ten kawalek z pnia, ktory woda wyniosla na brzeg rzeki, kiedy trzy lata temu zbieralem tam butelki. Widzisz te muszle? Drewno musialo byc stare i pewnie dosc dlugo przelezalo na dnie. Dopiero ostatnia powodz wyrwala je z mulu. - Staruszek delikatnie przeciagnal obleczonym rekawica palcem po zabkowanym ostrzu. - Cos mi sie zdaje, ze mam jedyny istniejacy dowod. -Chyba nie ma pan na mysli... - zaczal ojciec, a ja juz wiedzialem, co to jest. -A wlasnie, ze tak. To jest zab z buzki Starego Mojzesza. - Podsunal mi swe znalezisko, ale cofnalem sie odruchowo. - Zdaje sie, ze na starosc popsul mu sie wzrok - ciagnal pan Sculley. - Moze zapolowal na ten pien, bo mu sie wydawalo, ze to wielki zolw? A moze byl w zlym humorze i kasal wszystko, co mu podeszlo pod nos? - Palec pana Sculleya popukal w wyszczerbiona krawedz. - Wole nie myslec, co taki zabek moglby zrobic czlowiekowi. Paskudny bylby widok, nie sadzisz? -Czy moge to obejrzec? - spytal tato. Pan Sculley wreczyl mu kiel, podszedl do okna i zaczal przez nie wygladac, podczas gdy ojciec uwaznie badal wzrokiem trzymany w reku przedmiot. -Niech skonam! - rzekl po chwili. - Chyba ma pan racje. To naprawde zab! -A nie mowilem? - przypomnial mu pan Sculley. - Ja nie klamie, chlopcze. -Powinien go pan komus pokazac - szeryfowi albo burmistrzowi Swope'owi... Rany, sam gubernator powinien to zobaczyc! -Swope juz to widzial. To on doradzil mi, zebym to schowal do szafy i zamknal na klucz. -Dlaczego? Przeciez to temat na pierwsze strony gazet! Burmistrz Swope jest innego zdania. - Pan Sculley odwrocil sie od okna i zauwazylem, ze oczy mu pociemnialy. - Na poczatku myslal, ze to falsyfikat. Kazal go obejrzec doktorowi Parrishowi, a ten wezwal doktora Lezandera. Obaj sie zgodzili, ze musi to byc zab jakiegos gada. A potem wszyscy odbylismy narade za zamknietymi drzwiami w gabinecie burmistrza. Swope orzekl, ze nie bedzie tego ujawnial. Powiedzial, ze zab moze byc prawdziwy albo nie i ze z jego powodu nie warto denerwowac ludzi. - Pan Sculley wyjal ojcu z dloni przebity fragment pnia. - Ja mu na to: "Lutherze Swope, czy nie sadzisz, ze ludzie mieliby ochote na wlasne oczy ujrzec dowod, ze w Rzece Tecumseha jest potwor?" A on spoglada na mnie, nie wyjmujac z ust tej cholernej fajki, i mowi: "Ludzie i tak o tym wiedza. Dowod tylko by ich przerazil. Tak czy owak - powiada - jezeli w rzece jest potwor, to jest to nasz potwor i z nikim nie bedziemy sie nim dzielic." I tak sie to skonczylo. - Staruszek podsunal mi zab. - Chcesz dotknac, Cory? Zebys mogl potem powiedziec, ze trzymales go w reku? Delikatnie musnalem krawedz palcem wskazujacym. Zab byl chlodny, tak jak chlodne musialo byc muliste dno rzeki. Pan Sculley odlozyl klocek z klem z powrotem na polke i zamknal drzwi szafy. Na zewnatrz deszcz znow przybral na sile i bebnil w blaszany dach. -Stary dran pewnie sie cieszy - mruknal pan Sculley - ze z nieba na ziemie leci tyle wody. -Mimo to uwazam, ze powinienes go komus pokazac - rzekl ojciec. - Na przyklad komus z redakcji gazety w Birmingham. -Moze bym to i zrobil, Tom, ale tak sobie mysle, czy tez Swope nie utrafil w sedno. Moze Stary Mojzesz to naprawde nasz potwor. Moze jesli zaczniemy wszedzie o nim paplac, beda nam go probowali odebrac. Zlapia go w siec i wsadza do wielkiego akwarium jak przerosnietego szczupaka. - Starzec zasepil sie i potrzasnal glowa. - Nie, tego bym nie chcial. I nie sadze, by Dama tego chciala. Odkad pamietam, co roku karmi go w Wielki Piatek. Pierwszy raz nie smakowalo mu zarcie. -Nie smakowalo? - zdziwil sie ojciec. - To znaczy? -Nie ogladales tegorocznej parady? - Kiedy ojciec przyznal, ze nie, pan Sculley ciagnal: - W tym roku po raz pierwszy Stary Mojzesz nie trzepnal ogonem w most, co w jego jezyku znaczy: "Dzieki za wyzerke". Bestia jest szybka, trwa to tylko chwile, ale jak czlowiek slyszal ten dzwiek tyle razy, zawsze go pozna. W tym roku nic takiego sie nie wydarzylo. Przypomnialem sobie zatroskana mine, z ktora Dama opuscila most w Wielki Piatek, i ponury nastroj, w jakim procesja wracala do Bruton. Wine musial tu ponosic fakt, ze Dama nie uslyszala trzepniecia ogonem w most. Ale co mial oznaczac ow brak podziekowania za uczte? -Trudno orzec, co to moze znaczyc. - Pan Sculley chyba czytal mi w myslach. -Dama nie byla tym zachwycona, to pewne. Na dworze zaczelo sie sciemniac. Tato powiedzial, ze musimy juz wracac, po czym podziekowal panu Sculleyowi, ze zadal sobie tyle trudu i pokazal nam, gdzie sie podzial rower. -To nie panska wina - dodal, gdy staruszek kustykal przed nami, zeby wskazac nam droge do wyjscia. - Wykonywal pan po prostu swoj zawod. -Ano wlasnie. To byl ten ostatni rower, na ktory jeszcze czekalem. A jak juz rzeklem, i tak nie daloby sie go naprawic. Sam moglem to ojcu powiedziec. W gruncie rzeczy mowilem mu o tym, ale jedna z niedogodnosci bycia dzieckiem jest to, ze dorosli sluchaja cie tylko jednym uchem. -Slyszalem o tym samochodzie w jeziorze - rzekl pan Sculley, kiedy juz zblizylismy sie do drzwi. Jego glos odbil sie echem w przepascistym baraku i poczulem, ze ojciec caly tezeje. - Paskudna smierc dla czlowieka, bez uczciwego pochowku - ciagnal starzec. - Czy szeryf Amory wpadl na jakis trop? -Ja w kazdym razie o tym nie slyszalem. - Glos ojca lekko zadrzal. Bylem pewien, ze widzi tonacy samochod i przykute do kierownicy cialo za kazdym razem, kiedy kladzie sie do lozka i zamyka oczy. -Mam wlasna teorie na temat tego, kim byl ten facet i kto go zabil - oznajmil pan Sculley. Stanelismy na progu. Ulewny deszcz wciaz bebnil w pagory martwych rzeczy, a ostatni promien slonca przybral zielony odcien. Staruszek spojrzal na ojca i oparl sie o framuge drzwi. -Musial wejsc w droge Blaylockom. Na pewno nie byl stad, bo tutaj kazdy, kto ma po kolei w glowie, wie, ze Wade, Bodean i Donny Blaylockowie sa gorsi od rogatych grzechotnikow, a ten ich tatus, Biggun, moglby samego diabla nauczyc paru sztuczek. O, tak, to dzieki Blaylockom facet spoczywa sobie teraz na dnie jeziora; tego mozecie byc pewni. -Podejrzewam, ze szeryf tez juz o tym pomyslal. -Pewnie tak. Problem polega na tym, ze nikt nie wie, gdzie sie ukrywaja. Pojawiaja sie tu i owdzie, kiedy maja do zalatwienia jakas ciemna sprawke, ale znalezc te ich lisia jame to juz zupelnie inna rzecz. - Pan Sculley wyjrzal na zewnatrz. - Troche sie przejasnia. Chociaz i tak pewnie nie boicie sie wody. Pobrnelismy przez bloto w kierunku furgonetki. Kiedy mijalismy sterte rowerow, jeszcze raz rzucilem na nia okiem i ujrzalem cos, czego nie zauwazylem poprzednio: pomiedzy splatanymi ramami wily sie pedy kapryfolium, a wsrod rdzy jasnialy biale wonne dzwoneczki. Uwage ojca przykulo co innego, dalej za gora rowerow, czego rowniez nie spostrzegl, gdy szlismy w tamta strone. Przystanal i zaczal sie przygladac. Ja tez sie zatrzymalem, a pan Sculley, ktory kustykal przodem, wyczul, ze stoimy, i odwrocil sie. -Zastanawialem sie, gdzie ja zabrali - powiedzial ojciec. -Taak. Tez bede ja musial kiedys odholowac. Sam rozumiesz, chlopcze, trzeba tu zrobic troche miejsca. Niewiele daloby sie o niej powiedziec. Zmienila sie w zardzewiala kupe poskrecanego metalu, ale gdzieniegdzie wciaz jeszcze trzymal sie oryginalny czarny lakier. Przednia szyba rozsypala sie w drobny mak, a dach byl wgnieciony do srodka. Zachowala sie jednak czesc maski, a na niej jezory malowanych plomieni. Ta rzecz cierpiala przed smiercia. Ojciec odwrocil sie i ruszyl do furgonetki, a ja pomaszerowalem za nim. Powinienem dodac, ze prawie deptalem mu po pietach. -Wpadnijcie jeszcze kiedys! - pozegnal nas pan Sculley. Psy zaczely ujadac i na ganek wyszla jego zona, lecz tym razem bez karabinu. Wrocilismy do domu droga, po ktorej grasowal duch. 6. STARY MOJZESZ PRZYBYWA NA WEZWANIE Mniej wiecej w tydzien po naszej wizycie u pana Sculleya poznym wieczorem rozdzwonil sie telefon. Sluchawke podniosla mama. Kiedy ja odlozyla, w jej glosie slychac bylo nutke histerii. -Tom! J.T. mowi, ze tama na Jeziorze Holmana puscila! Wzywaja wszystkich do ratusza! -Dobry Boze! - Ojciec zerwal sie z sofy, na ktorej rozparty ogladal dziennik telewizyjny, i wsunal stopy do butow. - No, to powodz mamy jak w banku. Cory! - krzyknal. - Ubieraj sie! Z jego tonu wywnioskowalem, ze lepiej bedzie, jezeli sie pospiesze. Odlozylem opowiadanie o duchu w czarnym wyscigowym samochodzie, ktore wlasnie usilowalem splodzic, i bez zwloki wskoczylem prosto w dzinsy. Kiedy nawet rodzice zaczynaja sie bac, serce wali czlowiekowi z predkoscia dwudziestu mil na minute. Doslyszalem z ust ojca slowo "powodz". Ostatnia powodz miala tu miejsce, jeszcze zanim skonczylem szesc lat, i nie wyrzadzila wiekszych szkod poza tym, ze wzbudzila poploch wsrod bagiennych wezy. Dosc sie jednak naczytalem o historii Zephyr, by wiedziec, ze w roku 1938 rzeka zalala ulice na wysokosc czterech stop, a w 1930 wiosenny przybor prawie calkiem zakryl niektore domy w Bruton. Tak wiec moje miasto miewalo juz przykre doswiadczenia z woda, a zwazywszy, ze od poczatku kwietnia lalo nie tylko w Zephyr, ale na calym Poludniu, trudno bylo przewidziec, co tym razem moze sie zdarzyc. Rzeka Tecumseha brala poczatek z Jeziora Holmana, oddalonego o jakies czterdziesci mil na polnoc. Poniewaz jak wszystkie rzeki zmierzala ku morzu, musielismy pogodzic sie z jej towarzystwem. Upewnilem sie, ze Zboj jest bezpieczny na wybiegu za domem, po czym wszyscy - mama, tato i ja - wpakowalismy sie do furgonetki i ruszylismy w kierunku ratusza - starej gotyckiej budowli, stojacej u wylotu Merchants Street. Niemal we wszystkich domach palily sie swiatla; system informacyjny dzialal pelna para. Zaledwie mzylo, ale woda siegala do felg ciezarowki, bo kanalizacja dala za wygrana i niektore piwnice byly juz zalane. Z tego powodu moj przyjaciel Johnny Wilson wraz z cala rodzina przeniosl sie na jakis czas do krewnych w Union Town. Parking przed ratuszem byl zapchany po brzegi samochodami osobowymi i polciezarowkami. W dali po niebie przemknela blyskawica, oswietlajac nawisle nisko chmury. Stloczonych ludzi kierowano do glownej sali posiedzen - olbrzymiej komnaty, ktorej sufit zdobil fresk, przedstawiajacy uskrzydlone anioly z belami bawelny w objeciach. Byla to pozostalosc z czasow, kiedy odbywaly sie tu aukcje bawelny, zanim dwadziescia lat temu nie przeniesiono oczyszczalni i magazynow do polozonego w bezpiecznej odleglosci od rzeki Union Town. Przysiedlismy na jakiejs ledwie ociosanej lawce i mielismy szczescie, ze w ogole znalezlismy miejsce, bo ludzie wciaz naplywali i zanosilo sie na to, ze niedlugo zabraknie nawet powietrza do oddychania. Ktos poszedl po rozum do glowy i wlaczyl wentylatory, ale zasoby cieplego powietrza wydobywajace sie z ludzkich ust zdawaly sie niewyczerpane. Pani Kattie Varbrough, jedna z najwiekszych plotkarek w calym miescie, przysiadla sie do mamy i od razu zaczela paplac z ozywieniem, podczas gdy jej maz, ktory tez byl mleczarzem w "Zielonych Lakach", uczepil sie ojca. Weszli panstwo Sears z Benem, ale usiedli na drugim koncu sali. Diablica, ktorej wlosy wygladaly jak natarte brylantyna, wkroczyla do srodka ciagnac za soba wychudlego ojca i potwornych rozmiarow mame. Usadowili sie blisko nas, a kiedy Diablica pochwycila moje pelne odrazy spojrzenie i usmiechnela sie do mnie, przeszedl mnie dreszcz. Wszedl wielebny Lovoy z rodzina, szeryf Amory z zona i corka, Branlinowie, a po nich pan Parlowe, pan Dollar, Davy Ray z rodzicami, panna Niebieska Szklanka z panna Zielona Szklanka oraz mnostwo ludzi, ktorych blizej nie znalem. Zrobilo sie ciasno. -Prosze wszystkich o cisze! Cisza! - nawolywal z zajmowanego ongis przez licytatora podium pan Wynn Gillie, wiceburmistrz. Za nim przy stole siedzial burmistrz Luther Swope i naczelnik strazy pozarnej Jack Marchette, ktory dowodzil takze obrona cywilna w naszym miescie. -Cisza! - wrzasnal pan Gillie, az mu zyly nabrzmialy na szyi. Rozmowy stopniowo ucichly i wtedy na mownice wstapil burmistrz Swope. Byl wysoki i szczuply, mial piecdziesiat lat, posepna twarz z konska szczeka i siwe wlosy, odczesane do tylu nad bardzo wysokim czolem. Bez przerwy kopcil fajke z korzenia wrzosca, czym przypominal lokomotywe weglowa na dlugim, stromym podjezdzie. Oprocz tego nosil dokladnie wygniecione spodnie i koszule z monogramem na kieszonce. Robil wrazenie biznesmena, ktoremu sie powiodlo, i tak rzeczywiscie bylo: nalezaly do niego zarowno sklep z meska konfekcja, jak i miejska lodownia, ktora od lat stanowila wlasnosc rodziny. Jego zona, Lana Jean, siedziala obok doktorostwa Parrishow. -Mniemam, ze wszyscy juz slyszeli zle wiesci - rozpoczal pan Swope. Moze i wygladal na burmistrza, ale mowil tak, jak gdyby usta mial pelne owsianki. - Nie mamy wiele czasu, ludzie. Naczelnik Marchette twierdzi, ze rzeka juz przekroczyla poziom alarmowy. Kiedy dojdzie tu woda z Jeziora Holmana, znajdziemy sie w prawdziwych opalach. Byc moze czeka nas najwieksza powodz w historii miasta. A to oznacza, ze najpierw zaleje Bruton, bo ono lezy najnizej. Vandy, gdzie jestes? Pan Vandercamp senior podniosl zartretyzowana dlon. -Pan Vandercamp zaraz otworzy magazyn sprzetu - ciagnal burmistrz Swope. -Ma tam lopaty i worki, ktore mozemy napelnic piaskiem i zaczac budowac wlasna zapore pomiedzy Bruton a rzeka. Moze uda sie nam powstrzymac najgorszy przybor. Jednym slowem, wszyscy musza sie wziac do roboty: mezczyzni, kobiety, nawet dzieci. Dzwonilem juz do bazy lotniczej w Robbins. Przysla nam tu troche wojska do pomocy. Ludzie z Union Town tez sa juz w drodze. Tak wiec kazdy, kto moze pracowac, powinien sie udac do Bruton i nastawic na to, ze bedzie musial przerzucic troche ziemi. -Nie tak predko, Luther! Mezczyzna, ktory wykrzyknal te slowa, podniosl sie z miejsca. Trudno bylo go nie zauwazyc. Zawsze mi sie zdawalo, ze ksiazka o bialym wielorybie wziela tytul od niego. Pan Dick Moultry mial rumiana, pucolowata twarz, a wlosy, ktore strzygl na rekruta, przypominaly brazowa poduszeczke do igiel. Mial na sobie podkoszulek wielkosci sredniego namiotu i niebieskie dzinsy, ktore pomiescilyby mego ojca, naczelnika Marchette'a i pana Swope'a razem wzietych. Moultry podniosl do gory pulchne ramie i wycelowal palec w naszego burmistrza. -Cos mi sie zdaje, Luther, ze kazesz nam zapomniec o wlasnych domach! A moze sie myle? Zostawic wlasne domy i tyrac dla bandy czarnuchow! Ta uwaga dokonala wylomu w dotychczasowej jednomyslnosci. Niektorzy zaczeli wolac, ze pan Moultry ma racje, inni zas - ze jej nie ma. -Dick - rzekl burmistrz, wpychajac sobie fajke do ust - wiesz doskonale, ze kiedy rzeka wylewa, zawsze robi to w Bruton, bo tam jest plasko. Jesli zdolamy ja tam zatrzymac, bedziemy mogli... -Wobec tego gdzie sa ci z Bruton? - Wielka, kwadratowa glowa pana Moultry'ego obrocila sie wyzywajaco w prawo i w lewo. - Nie widze tu zadnych ciemnych twarzy! Gdzie oni sa? Czemu oni nie przyszli, zeby nas blagac o pomoc? -Poniewaz nigdy nie prosza o pomoc. - Burmistrz wypuscil klab niebieskawego dymu; pod kotlami lokomotywy zaczynal buzowac ogien. -Moge ci zareczyc, ze sa na brzegu i probuja postawic tame, ale nie poprosza o pomoc, chocby woda zalala ich po dachy, bo Dama bylaby temu przeciwna. Mimo to potrzebuja naszej pomocy, Dick, tak jak ostatnim razem. -Gdyby mieli choc troche rozumu, dawno by sie stamtad wyniesli! -upieral sie pan Moultry. - Do diabla, niedobrze mi sie juz robi, kiedy wciaz slysze o tej Damie! Za kogo ona sie uwaza? Za jakas cholerna krolowa? -Siadaj, Dick - odezwal sie naczelnik Marchette, mocno zbudowany mezczyzna o ostrych rysach i przenikliwych niebieskich oczach. - Nie czas i miejsce na tego rodzaju dyskusje. -Bo ty mi to powiesz! - Pan Moultry postanowil nie ustepowac tak latwo. - Niech Dama pofatyguje sie do bialych ludzi i ladnie nas poprosi! Na to znow zerwala sie burza okrzykow aprobaty i protestow. Zona pana Moultry'ego, Feather, zerwala sie z miejsca i wrzasnela: -Kurcze, on ma racje! Pani Moultry miala platynowe wlosy, wagowo zas miescila sie raczej w kategorii ciezkiej niz piorkowej. -Nie zawracajcie mi glowy jakimis Murzynami! - huknal jej maz, przekrzykujac ogolny rozgardiasz. -Alez, Dick - rzekl ze zdumieniem burmistrz Swope - to sa nasi Murzyni! Krzykom i wrzaskom nie bylo konca. Jedni twierdzili, ze jako dobrzy chrzescijanie musimy ratowac Bruton przed zalaniem, inni zas dawali wyraz swej nadziei, ze powodz okaze sie wielka jak wszyscy diabli i raz na zawsze zmyje Bruton z powierzchni ziemi. Moi rodzice milczeli, podobnie jak wiekszosc zebranych; wojna toczyla sie miedzy krzykaczami. Nagle w sali zaczela zalegac cisza. Nadchodzila od tylu, gdzie ludzie tloczyli sie przy drzwiach. Ktos parsknal smiechem, lecz zdlawil go niemal w zarodku. Tu i owdzie dal sie slyszec szept lub rzucona polglosem uwaga. I wtedy do sali wkroczyl mezczyzna, a widzac, jak ludzie schodza mu z drogi, mozna bylo pomyslec, ze oto rozstepuje sie Morze Czerwone. Mezczyzna sie usmiechnal. Mial chlopieca twarz i jasnobrazowe wlosy, sterczace nad wysokim czolem. -O co ten gwalt? - zapytal. Mowil z poludniowym akcentem, ale od razu bylo widac, ze jest wyksztalcony. - Ktos panu robi trudnosci, panie Swope? -Eee... nie, Vernon. Nic takiego. Prawda, Dick? Pan Moultry wygladal tak, jak gdyby mial ochote splunac z niesmakiem. Twarz jego zony w oprawie platynowych lokow zrobila sie czerwona jak burak. Poslyszalem chichot Branlinow, ale zaraz ktos ich uciszyl. -Mam nadzieje, ze nie powstal zaden problem. - Vernon wciaz sie usmiechal. - Wiecie panstwo, ze tatus bardzo nie lubi problemow. -Siadajcie - rzekl z naciskiem burmistrz i panstwo Moultry usiedli, omal nie wybijajac posladkami dziury w lawce. -Czuje, ze zaszla tu pewna... roznica pogladow - ciagnal Vernon. W gardle wzbieral mi smiech, ale ojciec zlapal mnie za przegub i scisnal tak mocno, ze od razu mi przeszlo. Ludzie - a zwlaszcza co starsze wdowy - wiercili sie niespokojnie na krzeslach. - Panie Swope, pozwoli pan, ze wejde na podium? -Boze, zmiluj sie - szepnal ojciec, a mama zatrzesla sie od bezglosnego smiechu, ktory udalo jej sie powstrzymac na wysokosci zeber. -Eee... zapewne tak, Vernon, Naturalnie. Prosimy do nas. - Burmistrz cofnal sie o krok, osnuty fajkowym dymem. Vernon Thaxter wstapil na podium i zwrocil sie do zebranych. W elektrycznym swietle wydawal sie bardzo blady. Caly. Byl golutenki. Nie mial na sobie nawet strzepka odziezy. Jego fiutek i te... no, wiecie... zwisaly na wierzchu, tak ze kazdy mogl je swobodnie obejrzec. Vernon byl chudy - przypuszczalnie dlatego, ze tyle chodzil. Podeszwy musial miec twarde jak nie garbowana skora. Krople deszczu blyszczaly na jego nagim ciele, wlosy tez mial mokre. Wygladal jak ciemnoskory hinduski mistyk, ktorego zdjecie widzialem w "National Geographic", choc oczywiscie nie byl ciemny i nie byl Hindusem. Z przykroscia musze stwierdzic, iz nie byl takze mistykiem. Byl zdeklarowanym, najzwyczajniejszym w swiecie wariatem. Spacery w stroju, w jakim go Pan Bog stworzyl, nie stanowily nic nowego dla Vernona Thaxtera. Robil to przez caly czas, o ile tylko nie bylo nazbyt chlodno. Pozna jesienia i zima rzadko sie go widywalo. Kiedy pojawial sie na wiosne, nieodmiennie wywolywal szok; do konca czerwca nikt juz sie za nim nie ogladal, a w pazdzierniku spadajace liscie wzbudzaly wieksze zainteresowanie. Potem znow nadchodzila wiosna i Vernon Thaxter znowu demonstrowal publicznie swoje wdzieki. Moze sie wam wydac dziwne, ze szeryf Amory od razu nie powlokl Vernona do wiezienia za obnazanie sie. Nie uczynil tego z powodu Morwooda Thaxtera, ojca Vernona. Morwood byl wlascicielem banku. Nalezaly do niego rowniez mleczarnia "Zielone Laki" i przedsiebiorstwo handlu nieruchomosciami. Prawie kazdy dom w Zephyr mial obciazona hipoteke w banku Morwooda Thaxtera. Parcele, na ktorych zbudowano kinoteatr "Liryczny" i gmach sadu tez byly wlasnoscia Morwooda, podobnie jak kazdy wolny placyk przy Merchants Street, a takze sklecone z paru desek domy w Bruton i dwudziestoosmiopokojowy palacyk u szczytu Tempie Street. Strach przed tym siedemdziesiecioletnim starcem, ktory juz prawie sie nie pokazywal, sprawial, iz szeryf powstrzymywal sie od nie przemyslanych wystapien, a czterdziestoletniemu Vernonowi pozwalal spacerowac nago po ulicach miasta. Jak daleko siegne pamiecia, zawsze tak bylo. Mama twierdzila, ze dawniej Vernon byl calkiem normalny, ale napisal ksiazke i pojechal z nia do Nowego Jorku, a po roku wrocil do domu goly i stukniety. -Panie i panowie - zaczal Vernon - i dzieci oczywiscie tez! -Kruchymi ramionami oparl sie o brzeg mownicy. - Sytuacja jest bardzo powazna. -Mamusiu! - rozlegl sie przenikliwy pisk Diablicy. - Ten facet ma ja... W tym momencie owlosiona dlon zatkala jej usta. Podejrzewam, ze starszy pan Thaxter trzymal lape takze i na ich domu. -Sytuacja jest nadzwyczaj powazna - powtorzyl Vernon, obojetny na wszystko procz wlasnego glosu. - Tatus przyslal mnie tutaj, abym przekazal panstwu, iz oczekuje, ze obywatele tego miasta wykaza w tej ciezkiej chwili prawdziwe cnoty chrzescijanskie i poczucie braterstwa. Panie Vandercamp? -Tak, Vernonie? - odezwal sie staruszek. -Czy bedzie pan tak uprzejmy i sporzadzi liste tych zdrowych na ciele i zdrowo myslacych osob, ktore zglosza sie do pana po narzedzia do kopania, aby pomoc mieszkancom Bruton? Tatus bylby panu niezmiernie wdzieczny. -Z przyjemnoscia. - Pan Vandercamp senior byl bogaty, nie dosc jednak bogaty, by sprzeciwiac sie Morwoodowi Thaxterowi. -Dziekuje. W ten sposob tatus bedzie mial gotowa liste na wypadek, gdyby stopa odsetkowa znow wzrosla, a w tych niepewnych czasach wzrosnie na pewno. Tatus zawsze uwazal, ze ci mezczyzni - i nie tylko mezczyzni - ktorzy nie grymasza, kiedy maja dac cos z siebie dla dobra swoich sasiadow, zasluguja na specjalne wzgledy. - Vernon usmiechnal sie i rozejrzal po sali. - Czy ktos chcialby cos jeszcze powiedziec? Nikt nie mial nic do powiedzenia. Troche trudno dyskutowac z golasem na jakikolwiek temat z wyjatkiem tego, dlaczego nie nosi ubrania, a tej drazliwej kwestii nikt nie osmielilby sie poruszyc. -Sadze zatem, ze wszyscy wiemy, co robic - rzekl Vernon. -Zycze powodzenia. Podziekowal burmistrzowi za udzielenie mu glosu, po czym zstapil z mownicy i wyszedl z sali ta sama droga, ktora tu przyszedl, a Morze Czerwone znow rozwarlo sie przed nim i zamknelo za jego plecami. Mniej wiecej przez minute wszyscy siedzieli w milczeniu; moze po prostu czekali, az Vernon Thaxter oddali sie dostatecznie. Potem ktos parsknal smiechem, ktos inny sie do niego przylaczyl, Diablica zaczela piszczec i podskakiwac z uciechy, a czesc ludzi krzyczala na tych, co sie smiali, zeby sie wreszcie zamkneli, i ratusz znow zmienil sie w wesole piekielko na ziemi. -Spokoj! Uspokojcie sie wszyscy! - wolal burmistrz, a naczelnik Marchette wstal i ryknal: "Cisza! Cisza!" glosem podobnym do syreny mgielnej. -To szantaz! - Pan Moultry ponownie zerwal sie z miejsca. - Nic, tylko cholerny szantaz! Kilka osob przyznalo mu racje, ale kilka innych - wsrod nich i moj tato - wstalo i kazalo panu Moultry'emu przymknac dziob i sluchac, co ma do powiedzenia naczelnik strazy pozarnej. Szef Marchette wyjasnil, co nastepuje: kazdy, kto chcial przylaczyc sie do pracy, powinien sie udac do Bruton, gdzie rzeka muskala skraj miasta w drodze do mostu z gargulcami. W tym samym czasie kilku ochotnikow zaladuje na ciezarowke lopaty, kilofy i inne narzedzia ze skladu pana Vandercampa. Potega Morwooda Thaxtera nigdy nie uwidocznila sie wyrazniej niz wtedy, gdy pan Marchette skonczyl wydawac instrukcje: wszyscy, z panem Moultrym wlacznie, udali sie do Bruton. Waskie uliczki murzynskiej dzielnicy staly juz w wodzie. Szamotaly sie w niej kury, tu i owdzie plywaly psy. Deszcz znow przybral na sile, wygrywajac na blaszanych dachach glosna, dzika melodie. Czarni wywlekli z domow swoj dobytek i taszczyli go w polozone wyzej miejsca. Spod kol nadjezdzajacych z Zephyr samochodow i ciezarowek rozchodzily sie fale, ktore plynely przez zalane podworka i pienily sie, uderzajac o fundamenty domow. -Tym razem bedzie kiepsko - rzekl ojciec. Wiekszosc mieszkancow Bruton uwijala sie juz po kolana w wodzie na umocnionym drewnianymi palami brzegu. Ziemny wal rosl coraz wyzej, ale apetyt rzeki byl nienasycony. Zostawilismy furgonetke kolo publicznej hali do koszykowki w Osrodku Sportowym Dzielnicy Bruton, gdzie parkowalo juz wiele innych samochodow, i pobrnelismy w strone rzeki. Nad przybierajaca woda snuly sie pasma mgly, a w ciemnosci krzyzowaly sie swiatla latarek. Niebo rozdarla blyskawica i huknal grzmot. Dolecialy nas goraczkowe pokrzykiwania, naglace ludzi do szybszej i ciezszej pracy. Dlon mamy ujela mnie za reke i zacisnela sie na niej mocno, podczas gdy tato ruszyl naprzod, by przylaczyc sie do grupy mezczyzn z Bruton. Nad rzeke zajechala wlasnie tylem wywrotka wyladowana piaskiem; jakis Murzyn podal ojcu reke, zeby sie mogl wdrapac na samochod, po czym obaj zaczeli napelniac piaskiem niewielkie jutowe worki i rzucac je innym przemoczonym ludziom. Ktos wolal: "Tutaj! Tutaj!" "Dlugo nie wytrzyma!" - krzyknal ktos inny. Glosy krzyzowaly sie i mieszaly tak samo jak promienie latarek. Byly przestraszone. Ja tez sie balem. Natura, jesli wymknie sie spod kontroli, budzi w nas najbardziej pierwotne leki. Przywyklismy wierzyc, ze jestesmy panami swej dzielnicy, ze Bog dal nam ziemie, bysmy nia rzadzili. Ta iluzja jest nam potrzebna jak nocna lampa przy lozku. Prawda jest straszniejsza: w obliczu orkanu jestesmy tak samo bezbronni jak mlode drzewka, a nasze ukochane domy tylko jedna powodz dzieli od unoszacych sie na wodzie drzazg. Sadzimy nasze rosliny w trzesacej sie ziemi, zyjemy tam, gdzie kiedys wypietrzaly sie i padaly gory, a prehistoryczne morza wysychaly w oblokach mgly. Ani my, ani miasta, ktore zbudowalismy, nie beda trwaly wiecznie; nawet ziemia jest czyms w rodzaju przejezdzajacego pociagu. Kiedy stoi sie w metnej wodzie, ktora powoli siega czlowiekowi do pasa, slyszy sie krzyki w ciemnosci i widzi sie ludzi walczacych z naporem, ktory nie daje sie powstrzymac, wtedy dociera do czlowieka prawda: nie wygramy, ale nie mozemy sie poddac. Nikt z tych, ktorzy pracowali w strugach deszczu na tonacym brzegu, nie liczyl na to, ze uda sie zmienic bieg rzeki. Nikt nigdy tak nie myslal. Mimo to pracowali dalej. Ze sklepu zelaznego przyjechala ciezarowka pelna narzedzi, a pan Vandercamp junior mial ze soba kartke, na ktorej ludzie sie podpisywali, biorac od niego lopaty. Wznoszono zapory z ziemi i workow z piaskiem, a rzeka saczyla sie przez nie niczym brunatna zupa z ust szczerbatego staruszka. Poziom wody wciaz sie podnosil. Sprzaczka od paska zniknela mi juz z oczu. Po niebie przeleciala zygzakiem blyskawica i niemal w tej samej chwili rozlegl sie trzask grzmotu - tak glosny, ze pare kobiet krzyknelo ze strachu. -To bylo blisko! - zauwazyl wielebny Lovoy, ktory trzymal lopate i byl tak ublocony, ze wygladal jak golem. Swiatlo gasnie! - krzyknela kilka sekund pozniej jakas czarna kobieta i rzeczywiscie, w calym Bruton i Zephyr braklo pradu. Widzialem, jak swiatla w domach migotaly i gasly. Potem moje miasto pograzylo sie w ciemnosciach i nie sposob bylo nawet stwierdzic, gdzie przebiega granica pomiedzy niebem a woda. W oknie domu stojacego jeszcze w granicach miasta, lecz bardzo daleko od Bruton, ujrzalem cos, co moglo uchodzic za plomyk swiecy. Podczas gdy na nie patrzylem, swiatelko przenioslo sie do nastepnego okna. Zdalem sobie sprawe, ze patrze na posiadlosc pana Morwooda Thaxtera, polozona w najwyzszym miejscu ulicy Tempie Street. I wtedy poczulem, ze ktos mi sie przyglada. Na lewo od nas stal czlowiek w dlugim przeciwdeszczowym plaszczu, z rekami w kieszeniach. Po burzy zerwal sie wiatr, ktory ze swistem poruszal mokrymi faldami plaszcza, i nagle serce omal nie stanelo mi w piersi, bo przypomnialem sobie tajemnicza sylwetke w lesie nad Jeziorem Saksonskim. Po chwili ow czlowiek wyminal moja mame i mnie i pobrnal w strone pracujacych. Byl wysoki - uznalem go zatem za mezczyzne - a ruchy mial zdecydowane i energiczne. Promienie dwoch latarek zwarly sie na kilka sekund w powietrzu, krzyzujac sie dokladnie na postaci w plaszczu. Walczace swiatla nie odarly z mroku twarzy, ale za to ujawnily cos innego. Mezczyzna mial na glowie przemoczona na wylot fedore. Wstazka przy kapeluszu zabezpieczona zostala srebrnym krazkiem wielkosci poldolarowki, zza ktorego wystawalo ozdobne piorko. Bylo pociemniale od wilgoci, ale mialo wyrazny zielony odcien. Taki sam jak zielone piorko, ktore tamtego ranka przylepilo mi sie do podeszwy. Moje mysli zaczely gnac przed siebie w oszalalym tempie. A moze wstazke zdobily kiedys dwa piorka, zanim jedno z nich porwal wiatr? Jedna smuga swiatla cofnela sie pokonana. Druga zboczyla gdzie indziej. Mezczyzna szedl dalej w ciemnosci. -Mamo? - odezwalem sie. - Mamo? Postac minela nas w odleglosci nie wiekszej niz osiem stop i zaczela sie oddalac. Biala dlon uniosla sie do gory, zeby przytrzymac kapelusz. -Mamo? - sprobowalem jeszcze raz. Tym razem wreszcie doslyszala mnie w panujacym dookola halasie. -O co chodzi? - spytala. Zdaje sie... zdaje sie... - nie potrafilem powiedziec, co mi sie zdawalo. Nie wiedzialem, czy byla to ta sama osoba, ktora widzialem po drugiej stronie drogi, czy tez nie. Postac krok za krokiem brnela coraz dalej przez mulista wode. Wyrwalem dlon z uscisku mamy i ruszylem za mezczyzna. -Cory! - uslyszalem. - Cory, chwyc mnie za reke! Puscilem to mimo uszu. Woda wirowala wokol mnie. Szedlem dalej. -Cory! - krzyknela mama. Musialem spojrzec mu w twarz. -Prosze pana! - zawolalem. Zagluszal mnie szum deszczu, rzeka i odglosy robot. Nie slyszal mnie; a jesli nawet, i tak sie nie odwrocil. Czulem, jak nurt podrywa mi stopy. Tkwilem zanurzony po pas w zimnym blocku. Mezczyzna kierowal sie w strone brzegu rzeki, gdzie pracowal moj tato. Swiatla latarek podskakiwaly i chwialy sie w powietrzu. Roztanczony refleks pochwycil prawa dlon mezczyzny w chwili, gdy wyjmowal ja z kieszeni. Zalsnilo w niej cos, co mialo ostry brzeg i metaliczny polysk. Serce stanelo mi w piersi. Czlowiek w kapeluszu z zielonym piorkiem szedl na nabrzeze, by spotkac sie tam z moim ojcem. Byc moze planowal to spotkanie od chwili, gdy ojciec skoczyl do wody w slad za tonacym samochodem. Mogl liczyc na to, ze w calym tym zamieszaniu, halasie i mokrej ciemnosci niepostrzezenie zatopi ostrze w plecach taty. Rozgladalem sie dookola, ale nigdzie nie moglem dojrzec ojca. Widzialem tylko niewyrazne, lsniace od deszczu sylwetki, usilujace stawic czolo nieuniknionemu. W walce z rzeka mezczyzna okazal sie silniejszy ode mnie. Zaczynalem tracic go z oczu. Rzucilem sie do przodu, pod prad, i wtedy nogi mi sie rozjechaly; polecialem w dol, a mulisty nurt przykryl mnie z glowa. Zamachalem rekoma, probujac sie czegokolwiek uchwycic, ale wokol nie bylo nic stalego, a nogami tez nie moglem siegnac dna. Cos w mojej glowie krzyknelo, ze juz nigdy nie zdolam zaczerpnac powietrza. Miotalem sie bezradnie, kiedy nagle ktos mnie zlapal i podniosl do gory. Mul sciekal mi z twarzy i wlosow. -Mam cie - odezwal sie meski glos. - Nic ci sie nie stalo? -Cory! Co sie z toba dzieje, synku? - To byl glos mojej mamy; przerazenie siegnelo w nim zenitu. - Oszalales? -Pewnie wpadl w jakas dziure, Rebecco. Mezczyzna postawil mnie na ziemi. Wciaz mialem wody po pas, ale przynajmniej dotykalem stopami podloza. Otarlem z oczu bryzgi blota i spojrzalem na doktora Curtisa Parrisha, ktory stal przede mna w szarym plaszczu przeciwdeszczowym i takimze kapeluszu. Kapelusz nie byl opasany wstazka, totez nie zdobila go ani srebrna spinka, ani zielone piorko. Obrocilem sie dookola, szukajac wzrokiem czlowieka, ktorego probowalem dogonic, ale wtopil sie w grupe ludzi nad rzeka - wraz z nozem, ktory wyciagnal z kieszeni. -Gdzie jest tato? - spytalem czujac, ze od nowa ogarnia mnie panika. - Musze go znalezc! -Hej, hej, spokojnie! - Doktor Parrish zlapal mnie za ramiona. W jednej rece trzymal latarke. - Tom jest dokladnie tam. - Skierowal promien latarki na kilku ubloconych mezczyzn. Czlowiek w kapeluszu z piorkiem oddalil sie w zupelnie innym kierunku, ale za to dostrzeglem ojca; pracowal razem z jakims nie znanym mi Murzynem i panem Varbroughiem. - Widzisz go? -Tak, prosze pana - odparlem i znow zaczalem sie rozgladac za tajemnicza postacia. Na prozno: wyparowala. -Cory, jak mogles mi tak uciec? Smiertelnie mnie wystraszyles! - krzyknela z wyrzutem mama i zamknela moja dlon w zelaznym uscisku. Doktor Parrish byl grubokoscistym mezczyzna dobiegajacym juz piecdziesiatki. Mial stanowczy, kwadratowy podbrodek i splaszczony nos, ktory przypominal wszystkim, ze kiedy doktor byl jeszcze sierzantem w armii, zdobyl mistrzostwo w boksie. Tymi samymi rekami, ktorymi przed chwila wylowil mnie ze zdradzieckiej dziury, dwanascie lat temu pomogl mi opuscic lono matki. Mial geste, ciemne brwi i oczy koloru stali, a przeciwdeszczowy kapelusz okrywal ciemne wlosy, ktore juz posiwialy na skroniach. -Marchette mowil mi przed chwila, ze otworzyli szkolna sale gimnastyczna - rzekl do mamy. - Zaopatrzyli ja w lampy olejowe; wlasnie zwoza koce i troche lozek. Kieruja tam wiekszosc kobiet i dzieci, bo woda wciaz sie podnosi. -Wiec my tez powinnismy tam pojsc? -Chyba tak byloby najmadrzej. Nie ma sensu, zebyscie sterczeli w tym zamieszaniu. - Tym razem skierowal latarke w przeciwna strone, ku rozmieklemu boisku, obok ktorego zaparkowalismy samochod. - Tam zbieraja wszystkich, ktorzy chca sie schronic. Najprawdopodobniej za kilka minut pojedzie nastepna ciezarowka. -Ale tato nie bedzie wiedzial, gdzie jestesmy! - zaprotestowalem, wciaz myslac o zielonym piorku i nozu. -Ja mu powiem. Tom na pewno wolalby, zebyscie byli w bezpiecznym miejscu, a zreszta powiem ci prawde, Rebecco: jezeli dalej tak pojdzie, do rana bedziemy lowic zebacze na strychach. Nie trzeba nas bylo dluzej namawiac. -Brigthie juz tam jest - ciagnal doktor. - Powinniscie zlapac nastepna ciezarowke. Prosze, wezcie to. - Podal mamie latarke. Odwrocilismy sie od specznialej Rzeki Tecumseha i zaczelismy brnac w strone boiska. -Trzymaj mnie mocno za reke - upominala mama, gdy fale powodzi klebily sie wokol nas. Obejrzalem sie. W ciemnosci widac bylo tylko ruchome swiatelka, odbijajace sie od metnej, niespokojnej wody. -Patrz pod nogi! - uslyszalem. Na brzegu - nie tam, gdzie pracowal tato, lecz kawalek dalej - podniosly sie krzyki. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzialem, ale spieniona, kotlujaca sie fala wlasnie sie przelala przez szczyt ziemnego walu i kiedy rzeka runela w dol, ludzie nagle znalezli sie po piers w kipieli. Swiatlo latarki wyluskalo z brudnej piany blysk nakrapianych brazowo lusek. Ktos krzyknal: "Weze!", a juz w nastepnej chwili sklebiony nurt nieomal nakryl ich z glowa. Pan Stellko, kierownik kina, postarzal sie o dziesiec lat, kiedy wyciagnal reke, zeby sie czegos uchwycic, i poczul, ze okryty luska ksztalt wielkosci pnia drzewa przemyka tuz obok niego we wzburzonej wodzie. Pan Stellko rownoczesnie skamienial i posiusial sie w spodnie, a zanim odzyskal glos i mogl zaczac krzyczec, potwornego gada juz nie bylo. Plynal na falach powodzi ulicami Bruton. -Ratunku! Niech ktos mi pomoze! - rozlegl sie w poblizu kobiecy glos. -Zaczekaj - powiedziala mama. Ktos brnal ku nam z pluskiem, niosac olejna lampe. Deszcz syczal na rozgrzanym szkle i unosil sie smuzkami pary. -Prosze mi pomoc! - zawolala kobieta. -Kto tam? - Mama oswietlila latarka przerazona twarz mlodej Murzynki. Nie znalem jej, ale mama odezwala sie: - Nila Castile? Czy to ty? -Tak, prosze pani, to Nila! A pani? -Rebecca Mackenson. Kiedys czytalam ksiazki twojej matce. Doszedlem do wniosku, ze musialo to byc jeszcze przed moim urodzeniem. -Chodzi o tatusia, pani Rebecco! Chyba serce mu wysiadlo! -Gdzie on jest? -W domu! O, tam! - Wskazala reka w mrok. Woda siegala jej do pasa. Ja bylem juz zanurzony po piers. - Nie moze wstac! -W porzadku, Nila. Nie denerwuj sie. - Moja mama, ktora skladala sie z samych drobnych lekow obciagnietych po wierzchu skora, potrafila byc zdumiewajaco opanowana, kiedy kogos trzeba bylo uspokoic. Na tym, jak rozumialem, polega bycie doroslym. W potrzebie moja mama ujawniala cos, czego niestety brakowalo dziadkowi Jaybirdowi: odwage. -Idz przodem - powiedziala. Woda z hukiem wdzierala sie do domow w Bruton. Dom Nili Castile, jak wiele innych, byl waziutka, szara klitka. Wprowadzila nas do pierwszego pokoju, gdzie takze klebila sie woda. -Gavin! Juz wrocilam! - zawolala. Swiatlo jej lampy i maminej latarki padlo na starego Murzyna, siedzacego na krzesle po kolana w wodzie, na ktorej unosily sie gazety i ilustrowane czasopisma. Oczy mial zamkniete, twarz pobruzdzona cierpieniem, a reka przyciskal mocno koszule nad sercem. Tuz obok, trzymajac go za druga reke, stal maly, szescio - lub siedmioletni chlopczyk. -Dziadzio placze, mamusiu - powiedzial. -Wiem, Gavinie. Tatusiu, przyprowadzilam pomoc. - Nila Castile postawila lampe na stole. - Slyszysz mnie, tatusiu? -Ooooch - jeknal starzec. - Tym razem niezle daje mi w kosc. -Pomozemy ci wstac. Musimy cie stad zabrac. -Nie, kotku. - Potrzasnal glowa. - Stare nogi... juz nie poniosa... -Co my zrobimy? - Nila odwrocila sie do mojej mamy i zobaczylem, ze w oczach blyszcza jej lzy. Rzeka bez pardonu wlewala sie do mieszkania. Na zewnatrz odezwal sie grzmot i na chwile oslepila nas blyskawica. Gdyby to wszystko dzialo sie w telewizji, moment bylby odpowiedni na reklamy. Ale prawdziwe zycie nie robi sobie przerw. -Taczki - powiedziala mama. - Macie cos takiego? Nila odparla, ze nie, ale kiedys pozyczali taczki od sasiadow i mozliwe, ze jeszcze stoja u nich na podworku. -Zostan tutaj - rzucila do mnie mama i podala mi olejna lampe. Teraz ja mialem byc odwazny, czy mi sie to podobalo, czy nie. Mama i Nila wyszly z latarka, a ja zostalem w zalanym woda pokoju z malym chlopczykiem i starcem. -Jestem Gavin Castile - rzekl chlopczyk. -A ja Cory Mackenson - odparlem. Wcale nie jest latwo zachowywac towarzyskie formy, kiedy sie stoi po pas w brunatnej wodzie, a migotliwe swiatlo nie dociera do scian pomieszczenia. -To jest moj dziadek, pan Booker Thornberry - ciagnal Gavin, sciskajac staruszka za reke. - Nie czuje sie dobrze. -Jak to sie stalo, ze nie wyniesliscie sie stad razem ze wszystkimi? -Poniewaz - ocknal sie z apatii pan Thornberry - to jest moj dom, chlopcze. Moj dom. Nie boje sie tej cholernej rzeki. -Kazdy sie boi - odparlem. Kazdy, kto ma choc odrobine rozsadku. To mialem na mysli. -Nikomu nie bronie uciekac - pan Thornberry, ktory - jak zaczynalem sobie uswiadamiac - byl rownie uparty jak dziadek Jaybird, skrzywil sie, gdy na nowo przeszyl go bol. Zamrugal powoli i z chudej czarnej twarzy spojrzaly na mnie ciemne oczy. - Moja Rubynelle tu wlasnie rozstala sie z tym swiatem. W tym domu. Nie mam zamiaru umierac w jakims szpitalu dla bialych. -Chce pan umrzec? - zapytalem go. Przez chwile sie zastanawial. -Umre we wlasnym domu - powiedzial. -Woda jest coraz glebsza - stwierdzilem. - Wszyscy mozemy sie potopic. Stary czlowiek nachmurzyl sie. Odwrocil glowe i spojrzal na czarna raczke, ktora trzymal w swojej. -Dziadek zabiera mnie do kina! - rzekl Gavin, uczepiony chudego ramienia, podczas gdy woda siegala mu juz prawie po szyje. - Widzielismy Zwariowane nutki! -I krolika Bugsa - dodal staruszek. - Widzielismy cwanego krolika i tego jakale, ktora wyglada jak prosiak, prawda, chlopcze? -Tak jest - odparl Gavin i usmiechnal sie szeroko. - A niedlugo znow pojdziemy do kina, prawda, dziadku? Pan Thomberry nie odpowiedzial. Gavin kurczowo trzymal go za reke. Zrozumialem wtedy, czym jest odwaga. Bierze sie ona stad, ze kocha sie kogos bardziej niz siebie samego. Mama i Nila Castile wrocily ciagnac taczki. -Zaraz cie w nich posadzimy, tatusiu - powiedziala Nila. -Zawieziemy cie w miejsce, skad, jak mowi pani Rebecca, zabieraja ludzi ciezarowkami. Pan Thornberry zaczerpnal gleboki wdech, przytrzymal go przez kilka sekund i wypuscil. -Cholera - szepnal. - Cholerne stare serce cholernego starego glupca. - Przy ostatnim slowie glos mu sie troche zalamal. -Niech sie pan na nas oprze - zaofiarowala sie mama. Skinal glowa. -Dobrze - powiedzial. - Czas sie stad zbierac, prawda? Posadzily go na taczkach, ale wkrotce obie zdaly sobie sprawe, ile wysilku bedzie je kosztowac popychanie ich w taki sposob, by glowa starca znajdowala sie nad woda, mimo iz dziadek skladal sie prawie z samej skory i kosci. Zrozumialem, na czym polega problem: w chwili gdy Gavin wyjdzie z domu na ulice, woda przykryje go z glowa. Prad porwie go jak lupine fasoli. Kto bedzie go niosl? -Bedziemy musialy wrocic tu po chlopcow - zadecydowala mama. -Cory, wez lampe i stancie z Gavinem na stole. Blat stolu obmywala juz woda, ale mogl nas utrzymac ponad jej powierzchnia. Zrobilem tak, jak mama mi kazala. Gavin tez wdrapal sie na gore. Zlapalem lampe i stanelismy razem na malenkiej wysepce z sosnowego drewna. -W porzadku - stwierdzila mama. - Cory, nie ruszaj sie stad. Jezeli na krok sie stad ruszysz, spiore cie tak, ze popamietasz do konca zycia. Zrozumiano? -Tak jest. -Gavin, zaraz tu wrocimy - powiedziala Nila Castile. - Musimy zaniesc dziadka tam, gdzie ludzie beda mogli mu pomoc. Slyszales? -Tak jest - odparl Gavin. -Sluchajcie waszych mam, chlopcy - odezwal sie pan Thornberry ochryplym z bolu glosem. - Inaczej ja wygarbuje wam skory. -Tak jest - odparlismy zgodnie. Domyslilem sie, ze pan Thornberry ostatecznie zdecydowal, ze chce zyc. Mama i Nila podniosly raczki taczek najwyzej, jak potrafily, i mozolnie zaczely je pchac przez brazowa wode. Kazda trzymala je z jednej strony, a mama miala jeszcze latarke. Pan Thornberry uniosl glowe do gory, az na pomarszczonej szyi wystapily mu zyly. Slyszalem, jak mama sapie z wysilku. Taczki ruszyly z miejsca i zaczely sie posuwac przez wode, chlupoczaca w drzwiach i na zalanym ganku. U stop dwoch betonowych schodkow woda siegala staruszkowi po szyje i bryznela mu w twarz. Cala trojka zaczela sie oddalac; napierajacy od tylu nurt pomagal kobietom pchac dziwaczny pojazd. Nigdy wczesniej nie przyszlo mi do glowy, ze mama ma tyle sily. Chyba w ogole nie mozna przewidziec, na co kogos stac, dopoki ten ktos nie zostanie do tego zmuszony. -Cory? - odezwal sie Gavin po jakiejs minucie. -Tak? -Nie umiem plywac - powiedzial. Przytulil sie do mnie i teraz, kiedy juz nie musial byc odwazny ze wzgledu na dziadka, zaczynal coraz bardziej dygotac. -Zaden problem - zapewnilem go. - Nie bedziesz musial plywac. Mialem taka nadzieje. Czekalismy. Na pewno zaraz wroca. Woda juz nam sie wlewala z gory do przemoczonych butow. Zapytalem Gavina, czy zna jakies piosenki, a on odpowiedzial, ze zna Na szczycie Szarej Gory, i zaczal spiewac cienkim, drzacym, ale calkiem milym glosikiem. Jego spiew - a wlasciwie jodlowanie - przywabil cos, co nagle wplynelo do pokoju przez otwarte drzwi. Uslyszawszy halas, zdlawilem okrzyk przestrachu i szybko wyciagnalem lampe w tamta strone. Byl to brazowy psiak, caly oblepiony blotem. Oczy blyszczaly mu dziko w swietle lampy. Oddychal ciezko, wioslujac w naszym kierunku przez salonik zalany woda. -Chodz, malutki! - powiedzialem. Sprawa jego plci nie miala w tej chwili wiekszego znaczenia; wygladalo na to, ze pilnie potrzebna mu jest jakas przystan. - No, chodz! Oddalem Gavinowi lampe. Pies pisnal i zaskomlal, kiedy powolna fala wslizgnela sie przez drzwi i zakolysala nim w gore i w dol. Woda plusnela o sciany. -Chodz, piesku! Pochylilem sie, zeby dosiegnac zdyszanego zwierzaka. W mdlym, zoltawym swietle zajasnial wywieszony na zewnatrz rozowy jezor. Zlapalem psa za przednie lapy. Spojrzal mi w twarz takim wzrokiem, jakim wskrzeszony do nowego zycia chrzescijanin moglby dziekowac Odkupicielowi. Wyciagalem go z wody za przednie lapy, kiedy poczulem, jak zadygotal. Cos chrupnelo. I bylo juz po wszystkim. Glowa i barki psa wynurzyly sie z wody, ale dalej nie bylo juz nic, ani ledzwi, ani ogona, ani tylnych lap - nic poza przepastna dziura, z ktorej zaczal sie wylewac potok czarnej krwi i dymiacych wnetrznosci. Pies tylko raz cicho pisnal. Ale jego lapy wciaz drgaly, a oczy wciaz mial utkwione we mnie. Do konca zycia nie zapomne cierpienia, jakie w nich zobaczylem. Krzyknalem cos - nie wiem co i nigdy sie tego nie dowiem - i upuscilem to, co kiedys bylo psem. Chlupnelo i poszlo pod wode, potem znow sie wynurzylo, a lapy wciaz probowaly wioslowac. Poslyszalem, jak Gavin wrzeszczy cos, co brzmialo jak "chcesz wody Mars?" A potem wokol zwlok, za ktorymi jak makabryczny ogon ciagnely sie jelita, zakipiala woda i tuz pod powierzchnia ujrzalem skore jakiegos stworzenia. Okryta byla romboidalnymi luskami o barwie jesiennych lisci - bladego brazu, lsniacej purpury, starego zlota i brunatnej rdzy. Byly tam rowniez wszystkie odcienie rzeki, od wirow mulistej ochry do rozowych odblaskow ksiezyca. Zobaczylem las zrosnietych z cialem muszli, szare bruzdy blizn i rude, zardzewiale haczyki. Zobaczylem, jak ksztalt grubosci sedziwego debu obraca sie z wolna pod woda w blogim poczuciu, ze nie musi sie spieszyc. Jak zaczarowany wpatrywalem sie w ten spektakl, mimo iz obok Gavin kwilil ze strachu. Wiedzialem, na co patrze, i chociaz zabraklo mi tchu, a serce walilo jak oszalale, pomyslalem, ze jest to najpiekniejsze stworzenie, jakie wyszlo spod reki Boga. Potem przypomnialem sobie poszczerbiony kiel, zatopiony niczym brzytwa w kawalku drewna u pana Sculleya. Piekny czy nie, Stary Mojzesz przed chwila rozszarpal psa na pol. Nadal byl glodny. Wszystko stalo sie tak szybko, ze moj umysl ledwie zdazyl to zauwazyc: para szczek rozchylila sie i blysnely kly. Na jednym z nich tkwil stary bucior wraz z szamoczaca sie srebrzysta ryba. Woda zabulgotala; szczeki wchlonely pozostala polowe psa i zamknely sie delikatnie jak usta dziecka, ktore delektuje sie cytrynowym karmelkiem w kinoteatrze "Lirycznym". Pochwycilem w przelocie spojrzenie kociego, bladozielonego oka wielkosci pilki baseballowej, okrytego galaretowata blonka. A potem Gavin zlecial ze stolu, a lampa, ktora trzymal, zgasla z sykiem. Nie myslalem o tym, ze mam byc odwazny. Nie myslalem o tym, ze sie boje. Nie umiem plywac! Oto, o czym myslalem. Zeskoczylem celujac w miejsce, w ktorym zniknal Gavin. Woda byla gesta od mulu i siegala mi do ramion, co oznaczalo, ze malec zanurzyl sie w niej po sam nos. Rzucal sie i kopal, a kiedy zlapalem go w pasie, pomyslal pewnie, ze to Stary Mojzesz, bo omal nie wyrwal mi ramion ze stawow. -Gavin! Nie kop! - wykrzyknalem i wyciagnalem mu twarz z wody. Belkotal "humahobahum", jak zalany silnik, ktory usiluje zaskoczyc. Za soba, w ciemnym mokrym pokoju, poslyszalem halas. Cos wynurzalo sie z wody. Odwrocilem sie. Gavin zaskowyczal i obiema rekami zlapal mnie za szyje tak mocno, ze bylby mnie zadusil. Ujrzalem, jak Stary Mojzesz - ogromny, straszny i zapierajacy dech - powstaje z odmetow niczym bagienny pien, ktory nagle ozyl. Glowe mial trojkatna i plaska, jak leb weza. Sadze jednak, ze nie byl zwyczajnym wezem, bo wydawalo mi sie, ze widze dwie krotkie konczyny tuz ponizej tego, co mozna by uznac za szyje. Cos - pewnie ogon - huknelo o sciane tak, ze caly dom sie zatrzasl. Glowa wyrznela o sufit W kurczowym uscisku Gavina czulem, jak twarz nabiega mi krwia. Nawet nie patrzac wiedzialem, ze Stary Mojzesz spoglada na nas oczyma, ktore potrafily dostrzec zebacza w metnej wodzie o polnocy. Ocenial nas; wyczuwalem to tak wyraznie, jak gdyby ktos przycisnal mi do czola zimne ostrze noza. Mialem nadzieje, ze nie przypominamy mu psow. Stary Mojzesz pachnial jak rzeka w samo poludnie: ciepla, bagnista i nabrzmiala zyciem. Gdybym powiedzial, ze odczulem respekt przed ta straszliwa bestia, z pewnoscia wyrazilbym sie zbyt oglednie. W tamtej chwili zalowalem, ze nie znajduje sie w jakimkolwiek innym miejscu na kuli ziemskiej, chocby i w szkole. Ale nie mialem wiele czasu na myslenie, bo wezowy leb Starego Mojzesza zaczal znizac sie ku nam niczym lyzka koparki i uslyszalem syk otwierajacej sie paszczy. Cofnalem sie, wrzeszczac na Gavina, zeby mnie puscil, ale on ani myslal mnie posluchac. Gdybym byl na jego miejscu, tez bym nie puscil. Leb szarpnal sie w nasza strone, ale w tej samej chwili zdazylem uskoczyc z pokoju do waskiego korytarzyka -o ktorego istnieniu wcale nie wiedzialem - i paszcza Starego Mojzesza uderzyla w futryne drzwi, w ktorych stalem ja z Gavinem. Potwor o malo sie nie wsciekl. Cofnal sie i znow runal do przodu z tym samym rezultatem - tyle, ze tym razem futryna zaczela pekac. Gavin rozszlochal sie zalosnym "u-u-u!", spieniona fala, wzburzona ruchami bestii, plusnela mi w twarz i przewalila sie ponad moja glowa. Cos dziabnelo mnie w prawe ramie i przez moment myslalem, ze zaraz wyskocze ze skory. Siegnalem reka i znalazlem unoszaca sie na wodzie miotle. Stary Mojzesz wydal dzwiek przypominajacy lokomotywe, ktorej kotly za chwile wybuchna. Zobaczylem, ze ohydny leb zbliza sie do drzwi korytarza, i przyszedl mi na mysl Tarzan w wykonaniu Gordona Scotta, ktory uzbrojony we wlocznie walczyl z gigantycznym pytonem. Zlapalem miotle i kiedy Stary Mojzesz znow uderzyl w drzwi, wpakowalem mu kij prosto w te otchlanna, psozercza paszczeke. Wiecie, co sie dzieje, kiedy dotknie sie palcem dna gardla, prawda? No coz, z potworami widocznie jest tak samo. Stary Mojzesz wydal gulgoczacy dzwiek, gromki jak grzmot w beczce. Glowa cofnela sie wraz z ugrzezla w przelyku szczotka z kukurydzianych pedow. I wtedy - tylko w ten sposob moge to wyrazic - Stary Mojzesz sie zrzygal. Wiem, co mowie. Poslyszalem chlupot cieklego obrzydlistwa, ktore trysnelo mu z paszczy. Ryby - niektore jeszcze zywe, a inne na wpol strawione - sypaly sie na nas wsrod rakow, zolwich skorup, muszli, oslizlych kamieni, grud gliny i kosci. Smrod... hm, mozecie go sobie wyobrazic. Byl sto razy gorszy, niz kiedy kolega siedzacy w lawce przed toba zwroci poranna owsianke. Schowalem glowe pod wode, zeby przed tym fetorem uciec, a Gavin, czy tego chcial, czy nie, musial zanurkowac wraz ze mna. Pod woda pomyslalem, ze Stary Mojzesz powinien byc bardziej wybredny, kiedy zeruje na dnie Rzeki Tecumseha. Wokol nas przewalaly sie rwace wiry. Wynurzylem sie z powrotem. Gavin gwaltownie zaczerpnal powietrza w pluca i rozdarl sie jak opetany. Ja zreszta tez juz sie darlem. -Ratunku! - wrzeszczalem. - Pomocy! Przez frontowe drzwi wpadlo swiatlo, przeslizgnelo sie po skotlowanej kipieli i blysnelo mi w twarz. -Cory! - rozlegl sie surowy glos. - Zabronilam ci sie gdziekolwiek ruszac, prawda? -Gavin? Gavin!!! -Dobry Boze! - zdziwila sie mama. - Co tu tak smierdzi? Woda uspokajala sie z wolna. Wreszcie dotarlo do mnie, ze Stary Mojzesz nie rozdzieli juz matek i synow. Zdechle ryby unosily sie w sliskiej mazi na powierzchni wody, ale uwaga mamy skupiona byla na mnie. -Juz ja ci wygarbuje skore, Cory Mackenson! - krzyknela, brnac do srodka tuz przed Nila Castile. Zaraz potem obie weszly prosto w plywajace wymiociny potwora i sadzac z odglosow, mama nie myslala juz o laniu, jakie miala mi sprawic. Szczesciarz ze mnie. 7. Z WIZYTA U DAMY Rzecz jasna, zaden z moich przyjaciol mi nie uwierzyl.Davy Ray Callan rozesmial sie tylko i potrzasnal glowa. Powiedzial, ze gdyby chcial, moglby wymyslic o wiele lepsza bajke. Ben Sears spojrzal na mnie, jak gdybym obejrzal o jeden film o potworach za duzo. Johnny Wilson zastanowil sie nad tym spokojnie i z rozmyslem, jak to ma w zwyczaju, po czym zawyrokowal: -Lipa. To niemozliwe - A wlasnie, ze mozliwe! - Siedzielismy u mnie na ganku, w cieniu pod oslepiajaco blekitnym niebem. - Tak bylo naprawde, przysiegam! -Cos podobnego?! - Davy Ray, ten, ktory miewal najbardziej zbzikowane pomysly i opowiadal najbardziej niestworzone historie, podniosl gwaltownie ciemna glowe i popatrzyl na mnie tymi bladoblekimymi oczyma, w ktorych zawsze czail sie dziki smiech. - To dlaczego Stary Mojzesz po prostu cie nie zjadl? Jakim cudem potwor wystraszyl sie dzieciaka z miotla? -Poniewaz - odparlem rozdrazniony i wsciekly - nie mialem przy sobie atomowej strzelby na potwory, oto dlaczego! Skad mam wiedziec? Ale tak wlasnie bylo i mozesz zapytac... -Cory - dobiegl mnie od drzwi cichy glos mamy - sadze, ze powinienes juz przestac o tym mowic. Przestalem. Pojalem, o co jej chodzi. Przekonywanie kogokolwiek, ze to prawda, nie mialo sensu. Nawet mama miala pewne watpliwosci, chociaz Gavin Castile opowiedzial swojej mamie, co sie zdarzylo, zacinajac sie przy tym z podniecenia. Tymczasem panu Thornberry nic sie nie stalo. Zyl i z dnia na dzien byl coraz mocniejszy. Podejrzewam, ze chcial wyzdrowiec, zeby moc jeszcze nieraz zabrac wnuka na Zwariowane nutki. Moze moim kolegom latwiej byloby uwierzyc, gdyby mieli okazje powachac moje ubrania, zanim mama wrzucila je do smietnika. Wyrzucila tez wlasna poplamiona sukienke. Ojciec wysluchal mnie, pokiwal glowa i zlozyl na kolanach obandazowane rece. Pod opatrunkami mial ogromne pecherze, ktorych dorobil sie przy kopaniu. -Coz - rzekl. - Moge tylko powiedziec, ze wiecej jest dziwnych rzeczy na tej ziemi, niz dane nam bedzie poznac, nawet gdybysmy zyli sto razy. Dzieki Bogu, ze nic wam sie nie stalo i ze nikt nie utonal w czasie powodzi. Co dzis bedzie na obiad? Minely dwa tygodnie. Zostawilismy kwiecien za soba i wkroczylismy w sloneczne dni maja. Rzeka Tecumseha, dowiedziawszy sie, kto tu jest szefem, wrocila do swojego koryta. Jedna czwarta wszystkich domow w Bruton - w tym rowniez dom Nili Castile - nie nadawala sie do zamieszkania, tak wiec niemal przez cala dobe dochodzily stamtad odglosy pilowania desek i wbijania gwozdzi. Ulewne deszcze i powodz przyniosly jednak Zephyr pewna korzysc: kiedy wyszlo slonce, ziemia eksplodowala kwiatami i cale miasto bylo teraz bajecznie kolorowe. Trawniki przybraly gleboki odcien szmaragdu, kapryfolium roslo jak wsciekle, a wzgorza okryly sie gesta warstwa kudzu. Czulismy, ze zbliza sie lato. Zajalem sie nauka do koncowych egzaminow. Nigdy nie bylem specjalnie mocny w matmie, a mialem zamiar zdobyc dobra ocene, zebym nie musial chodzic - na sama mysl o tym dlawila mnie odraza - na letni kurs poprawkowy. W spokojniejszych chwilach zastanawialem sie, jak udalo mi sie przegonic Starego Mojzesza kijem od szczotki. Mialem szczescie trafiajac nim prosto w gardziel potwora, to pewne. Doszedlem jednak do wniosku, ze nie to bylo najwazniejsze. Olbrzymi rozjuszony Stary Mojzesz byl troche podobny do dziadka Jaybirda: potrafil sie pieklic ile wlezie, ale jesli ktos utarl mu nosa, natychmiast bral nogi za pas. Czy raczej - w tym przypadku - pletwy. Stary Mojzesz byl tchorzem. Moze przyzwyczail sie juz, ze zjada stworzenia, ktore nie stawiaja oporu - jak zebacze, zolwie czy przebierajace lapami w wodzie przerazone psy. Mozliwe, iz zujac kij od szczotki stary potwor wykoncypowal sobie, ze latwiejsza zdobycz znajdzie tam, skad przybyl - na dnie rzeki, w chlodnej, mulistej sali bankietowej, gdzie nikt mu sie nie odgryza. Tak przynajmniej wyglada moja teoria. Nie chcialbym jej juz jednak nigdy sprawdzac w praktyce. Snil mi sie czlowiek w dlugim plaszczu i kapeluszu z zielonym piorkiem. Z wysilkiem brnalem ku niemu, a kiedy zlapalem go za reke, odwrocil sie i wtedy zobaczylem, ze jego twarz nie jest pokryta zwyczajna ludzka skora, lecz czworokatnymi luskami o barwie jesiennych lisci. Mial kly ostre jak sztylety, a z podbrodka kapala mu krew. Uswiadomilem sobie, ze przerwalem mu posilek. Pozeral wlasnie malego brazowego psa, ktorego gorna wijaca sie polowe wciaz trzymal w lewej rece. Nie byl to przyjemny sen. Ale moze bylo w nim troche prawdy. Gdzies gleboko... Pozbawiony w tym czasie wlasnych dwoch kolek, zostalem piechurem. Spacery do szkoly i z powrotem sprawialy mi nawet przyjemnosc, ale - poniewaz wszyscy koledzy mieli rowery - moja pozycja towarzyska obnizyla sie o jeden lub dwa punkty. Pewnego popoludnia rzucalem Zbojowi patyk i turlalem sie z nim po trawniku, kiedy poslyszalem dziwny, rzezacy dzwiek. Podnioslem glowe, Zboj tez nastawil uszu. Ulica jechala furgonetka. Dobrze ja znalem. Byla gesto usiana plamami rdzy, miala sfatygowane resory, a do tego robila tyle halasu, ze wszystkie psy za nia ujadaly. Zboj zaczal szczekac i minelo troche czasu, nim udalo mi sie go uciszyc. Do paki ciezarowki przymocowana byla metalowa rama, z ktorej zwisala zadziwiajaca kolekcja narzedzi. Wiekszosc z nich robila wrazenie rownie wiekowych i nic niewartych co sam pojazd, ich klekot zas nasuwal mysl o domu wariatow. Na drzwiach od strony kierowcy widnial niezbyt schludnie wymalowany przez szablon napis: LIGHTFOOT-NAPRAWY. Furgonetka zatrzymala sie przed naszym domem. Ojciec mial wrocic z pracy dopiero za godzine, ale mama, zaniepokojona halasem, wybiegla na ganek. Drzwi ciezarowki otworzyly sie i wysiadl z niej wysoki, chudy Murzyn w burym kombinezonie. Uczynil to tak powoli, ze moglo sie wydawac, iz kazdy ruch sprawia mu bol. Na glowie mial szara czapeczke, a pokryta kurzem ciemna skora takze przybrala popielaty odcien. Powoli zblizyl sie do ganku. Jestem pewien, ze nawet gdyby zza wegla wyskoczyl nagle szarzujacy byk, pan Marcus Lightfoot prawdopodobnie nie przyspieszylby kroku. -Dzien dobry, panie Lightfoot - odezwala sie mama, wycierajac dlonie w papierowy recznik. Byla zajeta w kuchni i nie zdazyla nawet zdjac fartuszka. - Jak sie pan miewa? Pan Lightfoot usmiechnal sie. Mial drobne, kwadratowe, snieznobiale zeby, a spod czapki kipialy mu geste siwe wlosy. Sposob, w jaki mowil, przywodzil na mysl wode kapiaca z zatkanej rury. -Dzien... dobry... i pani, pani... Mackenson. Czesc... Cory. Jak na pana Lightfoota rozmowa toczyla sie w szybkim tempie. Od trzydziestu lat byl on pierwsza zlota raczka w calym Zephyr i Bruton, fach ten zas przejal po ojcu. Talent do wszelkich mechanicznych urzadzen zyskal mu slawe, a chociaz jego powolnosc przyprawiala o bol zebow, nawet najbardziej skomplikowana naprawa nie sprawiala mu najmniejszej trudnosci. -Ladny... - urwal i zapatrzyl sie na blekitne niebo. Mijaly sekundy. Zboj warknal, wiec ujalem go za obroze. - ...dzien - zdecydowal sie dokonczyc pan Lightfoot. -Bardzo ladny - przytaknela mama i zamilkla czekajac, az powie cos jeszcze, ale pan Lightfoot wrosl w ziemie i tym razem zagapil sie na nasz dom. Siegnal do jednej ze swoich licznych kieszeni, wyjal garsc gwozdzi za centa i zaczal obracac je w dloni, jak gdyby on tez na cos czekal. -Hm... - mama odchrzaknela. - Czym moge panu sluzyc? -Tak sobie... przejezdzalem - odparl powolny jak ciepla melasa. - Myslalem... ze moze... - znow przerwal i przez kilka sekund przygladal sie trzymanym w reku gwozdziom - trzeba... pani... cos... naprawic? -Nie, wlasciwie nie. Nic mi nie przychodzi... - mama urwala, a z jej miny domyslilem sie, ze jednak przyszlo jej cos do glowy. - Opiekacz. Zepsul mi sie przedwczoraj. Mialam do pana zadzwonic, ale... -Wiem... prosze pani. - Pan Lightfoot pokiwal glowa ze zrozumieniem. - Czas... tak szybko... leci... Wrocil do furgonetki po skrzynke z narzedziami, stary metalowy skarbiec pelen przegrodek, w ktorych znajdowaly sie wszelkie nity i sworznie, o jakich tylko mogla zamarzyc dusza mechanika. Owinal sie pasem, przy ktorym wisialo kilka roznego rodzaju mlotkow, srubokretow i nadzwyczaj wyrafinowanych kleszczy. Mama otworzyla przed nim drzwi, a kiedy wszedl do domu, spojrzala na mnie i wzruszyla ramionami, co mialo oznaczac: "Nie mam pojecia, po co w ogole tu przyszedl". Zostawilem Zbojowi ogryziony patyk i tez wszedlem do domu. Usiadlem w chlodnej kuchni ze szklanka mrozonej herbaty i patrzylem, jak pan Lightfoot oglada opiekacz. -Moze chcialby sie pan czegos napic, panie Lightfoot? - zapytala mama. -Nie, psze pani. -Mam troche makaronikow... -Nie, psze pani... uprzejme... dzieki. Wyjal z innej kieszeni prostokatny kawalek czystego bialego plotna i rozwinal je. Udrapowal material na siedzeniu jednego z krzesel przy kuchennym stole. Wylaczyl opiekacz z gniazdka, postawil go na stole obok swojej skrzynki i usiadl na bialym plotnie. Wszystko to dzialo sie w tempie przypominajacym zdjecia podwodne. Pan Lightfoot wybral wlasciwy srubokret. Mial dlugie, smukle palce chirurga albo artysty. Przygladanie sie jego pracy bylo drakonska proba cierpliwosci, ale nikt nie osmielil sie twierdzic, ze pan Lightfoot nie wie, co robi. Rozkrecil opiekacz i zaczal sie przygladac obnazonym rusztom. -Ho-ho - rzekl po dluzszej chwili. - O-ho-ho. -Co sie stalo? - Mama zajrzala mu przez ramie. - Da sie naprawic? -Widzi... pani? Ten maly... czerwony drucik - puknal w drucik koncem srubokretu - obluzowal sie. -I to wszystko? Tylko ten maly drucik? -Tak, psze pani, to... - Zaczal starannie owijac drucik wokol bolca. Patrzylismy na niego jak zahipnotyzowani. - ...wszystko - dokonczyl nagle. Potem zlozyl opiekacz, wlaczyl go do kontaktu, wcisnal przycisk i wszyscy ujrzelismy, jak spirale zaczynaja sie czerwienic. - Czasami... - powiedzial. Czekalismy. Slyszalem, jak rosna mi wlosy. -...wystarczy... Ziemia obracala sie pod naszymi stopami. -...drobiazg. Zaczal z powrotem zwijac biala szmatke. Wciaz czekalismy, ale widocznie mysli pana Lightfoota zboczyly na inny tor albo po prostu ten watek dobiegl konca. Murzyn rozejrzal sie po kuchni. -Czy... cos... jeszcze... trzeba... naprawic? -Nie, chyba poza tym wszystko dziala. Pan Lightfoot skinal glowa, ale widac bylo, ze weszy za awaria jak spaniel za kaczka. Zatoczyl powolna runde po kuchni, kladac po drodze rece na lodowce, czteropalnikowej kuchence i kranie nad zlewem, jak gdyby przez dotyk potrafil okreslic stan zdrowotny kazdego urzadzenia. Spojrzelismy z mama na siebie zaskoczeni. Pan Lightfoot z pewnoscia zachowywal sie osobliwie. -Lodowka... troche... burczy - stwierdzil. - Mam... zajrzec? -Nie, prosze sie nie fatygowac - powiedziala mama. - Panie Lightfoot, czy pan sie dzis dobrze czuje? -Jasne... pani Mackenson. Jasne. Otworzyl kredens, nasluchujac cichego pisku zawiasow. Odczepil od pasa srubokret i dokrecil zawiasy w obu parach drzwiczek. Mama znow odchrzaknela, tym razem nerwowo, i powiedziala: -Eee... Ile jestem panu winna za naprawe opiekacza? -To... - sprawdzil zawiasy w drzwiach kuchni i podszedl do miksera marki "MixMaster", ktory stal na szafce -...juz zaplacone - dokonczyl. -Zaplacone? Nie rozumiem pana. - Mama zdjela juz z polki kamionkowy dzbanek, pelen banknotow dolarowych i drobnych monet. -Tak, psze pani. Zaplacone. -Ale przeciez nie dalam panu jeszcze pieniedzy. Palce pana Lightfoota zanurzyly sie w kolejnej kieszeni i tym razem wylowily biala koperte. Podal mamie. Zauwazylem, ze napisano na niej niebieskim atramentem "Mackensonowie". Z odwrotnej strony gruda bialego wosku zastepowala pieczec. -No - rzekl. - Zdaje sie... ze... to wszystko... na... - ujal skrzynke z narzedziami -...dzisiaj. -Dzisiaj? - zdziwila sie mama. Tak, psze pani. Zna pani... - wbil teraz wzrok w instalacje oswietleniowa, jak gdyby marzyl tylko o tym, by zaglebic rece w jej elektrycznych trzewiach -...moj numer. Jak tylko... cos sie... popsuje... starczy - usmiechnal sie - zadzwonic. Odprowadzilismy go do wyjscia. Jeszcze raz nam pomachal i odjechal swoja rozklekotana furgonetka. Brzek zelastwa doprowadzil do szalu wszystkie okoliczne psy. -Tom na pewno w to nie uwierzy - powiedziala mama bardziej do siebie niz do mnie. Potem otworzyla koperte, wyjela z niej list i przebiegla go oczyma. - O! - powiedziala. - Chcesz posluchac? -Jasne! -"Bede zaszczycona, jezeli zechca Panstwo mnie odwiedzic w najblizszy piatek o siodmej wieczorem. Prosze zabrac ze soba syna". Spojrz, od kogo. - Mama podala mi list i zobaczylem podpis: "Dama". Kiedy tato wrocil do domu, mama zdazyla mu opowiedziec o wizycie pana Lightfoota i pokazac list, jeszcze zanim zdjal z glowy firmowa czapke. -Jak myslisz, czego ona od nas chce? - spytal. -Nie wiem, ale zdaje sie, ze postanowila zatrudnic pana Lightfoota w charakterze naszej prywatnej zlotej raczki. Ojciec jeszcze raz obejrzal list. -Ma ladne pismo, jak na taka staruszke. Podejrzewalbym raczej, ze bazgrze jak kura pazurem. - Zagryzl gorna warge. Patrzac na niego widzialem, ze zaraz zacznie sie wykrecac. - Jeszcze nigdy nie widzialem jej z bliska - baknal. - Na ulicy tak, ale... -Potrzasnal glowa. - Nie, chyba nie pojde. -Co ty wygadujesz? - spytala z niedowierzaniem mama. - Dama zaprasza nas do swojego domu! -I co z tego? - Ojciec oddal jej list. - Nie chce tam isc. -Dlaczego, Tom? Podaj mi chociaz jeden rozsadny powod. -W piatek jest w radiu transmisja z meczu Philliesow z Piratami. - Ojciec rozsiadl sie wygodnie w fotelu. - To chyba wystarczajacy powod. -Nie sadze. - Mama zacisnela usta. Tu dochodzimy do pewnej ciekawostki: moi rodzice (choc jestem przekonany, ze zyli ze soba zgodniej niz 99 procent malzenstw w Zephyr) czasami sie klocili. Nikt nie jest doskonaly, a zatem i zwiazek dwoch niedoskonalych osob nie obejdzie sie bez tarc i zadrasniec. Widywalem juz, jak ojciec pieklil sie z powodu zagubionej skarpetki, podczas gdy w rzeczywistosci byl wsciekly, ze nie dostal podwyzki. Widywalem tez moja zazwyczaj spokojna matke pomstujaca nad sladem ubloconego buta na wyszorowanej podlodze, gdy tymczasem prawdziwa przyczyna jej niezadowolenia byla kasliwa uwaga ktoregos z sasiadow. W owej pogmatwanej sieci uprzejmosci i scysji, znanej pod nazwa zycia, zdarzaja sie wiec sytuacje podobne do tej, ktora wlasnie zaczynala dojrzewac w naszym domu. -To dlatego, ze jest kolorowa, tak? - Mama zaatakowala pierwsza. - To prawdziwy powod! -Nic podobnego. -Jestes zupelnie taki sam jak twoj ojciec. Slowo daje, Tom... -Milcz! - wrzasnal ojciec. Nawet ja poczulem sie, jak gdyby ktos zdzielil mnie obuchem w glowe. Uwaga na temat dziadka Jaybirda, ktory wsrod rasistow byl tym, czym perz wsrod chwastow, stanowila doprawdy cios ponizej pasa. Ojciec nie nosil w sercu nienawisci do czarnych - to wiedzialem na pewno - ale trzeba bylo rowniez pamietac, ze zostal wychowany przez czlowieka, ktory codziennie rano oddawal honory konfederackiej fladze, a czarna skore uwazal za diabelskie pietno. Ojciec dzwigal na barkach ciezkie brzemie, bo kochal dziadka Jaybirda, lecz w glebi duszy wierzyl, ze nienawisc do drugiego czlowieka - jakiekolwiek bylyby jej korzenie - jest grzechem przeciwko Bogu. Te sama wiare staral sie wpoic i mnie. Tak wiec jego nastepne stwierdzenie wyplywalo bardziej z dumy niz wszelkich innych pobudek: -I nie mam zamiaru przyjmowac jalmuzny od tej kobiety! -Cory - zwrocila sie do mnie mama - zdaje sie, ze masz do odrobienia zadanie z matematyki? Poszedlem do swojego pokoju, co nie znaczy, ze przestalem ich slyszec. Nie mowili glosno, tylko dobitnie. Podejrzewam, ze klotnia szykowala sie juz od dluzszego czasu, zlozylo sie zas na nia wiele roznych przyczyn: samochod w jeziorze, wielkanocna inwazja os, fakt, ze ojca nie bylo stac na kupno nowego roweru, niebezpieczna powodz. Slyszac, jak ojciec mowi mamie, ze nawet wolami nie zaciagnie go do domu Damy, odnioslem wrazenie, ze wszystko sprowadzalo sie do jednego: on sie jej bal. -Wykluczone! - mowil. - Nie mam zamiaru odwiedzac kogos, kto przeklada z kata w kat jakies kosci i stare zwierzece truchla... - urwal. Domyslilem sie, ze w tym momencie zdal sobie sprawe, iz wlasnie opisuje dziadka Jaybirda. - Nie i juz - zakonczyl niepewnie. Mama doszla do wniosku, ze temat zostal rozwalkowany na smierc. Poslyszalem, jak wzdycha. -Chcialabym tam pojsc i dowiedziec sie, co ma mi do powiedzenia. Masz cos przeciwko temu? Cisza. Potem ledwie doslyszalny glos: -Nie, naturalnie, ze nie mam. -Chce wziac ze soba Cory'ego. To sprowokowalo nastepny wybuch. -Co? Chcesz, zeby ogladal szkielety, ktore trzyma w szafie? Rebecco, nie wiem, czego chce ta kobieta, i nic mnie to nie obchodzi! Podobno zabawia sie woskowymi laleczkami, czarnymi kotami i Bog jeden wie czym jeszcze! Uwazam, ze nie powinnas brac dziecka do takiego domu. -Prosi w liscie, zebysmy przyprowadzili Cory'ego. Widzisz? -Widze. I zupelnie tego nie pojmuje, ale powtarzam ci raz jeszcze: Dama nie jest osoba, z ktora czlowiek powinien sie zadawac. Pamietasz Burka Hatchera? Do piecdziesiatego osmego roku byl w mleczarni pomocnikiem brygadzisty. -Owszem. -Burk Hatcher mial zwyczaj zuc tyton. Napychal nim cala gebe i bez przerwy plul. Zanim sie obejrzal, weszlo mu to w nawyk i - tylko zebys nikomu nie pisnela o tym ani slowa! - kilka razy zapomnial sie i splunal prosto do kadzi z mlekiem. -Tom! Chyba nie mowisz powaznie! -Jasne jak slonce, ze powaznie. Sluchaj dalej. Ktoregos dnia Burk Hatcher szedl sobie przez Merchants Street. Wlasnie byl sie ostrzyc u pana Dollara - a wlosy mial mocne i tak geste, ze z trudem mogl je rozczesac. No wiec, kiedy tak szedl, znow sie zapomnial i splunal na chodnik. Ale tytoniowa plwocina nie doleciala na chodnik, bo po drodze obryzgala buty Ksiezycowego Czlowieka. O ile wiem, Burk nie zrobil tego celowo. Po prostu Ksiezycowy Czlowiek akurat obok niego przechodzil. Burk mial troche zboczone poczucie humoru i uznal, ze to zabawne. Rozesmial sie tamtemu prosto w twarz. I wiesz, co sie stalo? -Co? - spytala mama. -Tydzien pozniej Burkowi zaczely wypadac wlosy. -Nie, w to juz nie uwierze! Tak bylo! - Nieugiety ton ojca wskazywal, ze on w kazdym razie w to wierzy. - Nie minal miesiac od tamtego niefortunnego spluniecia, a Burk byl lysy jak kula bilardowa! Zaczal nosic peruke! Tak, prosze szanownej pani, peruke! O malo nie zwariowal! - Oczyma duszy widzialem ojca pochylonego w fotelu, z mina tak posepna, ze matka zagryza wargi, by nie wybuchnac smiechem. - Jezeli sadzisz, ze Dama nie miala z tym nic wspolnego, to chyba sama postradalas zmysly! -Tom, daje slowo, nie przypuszczalam, ze tak gleboko wierzysz w czarna magie! -E tam, wierze, nie wierze! Widzialem lysa pale Burka Hatchera! Rany, moglbym ci opowiedziec niejedna plotke, ktora slyszalem o tej kobiecie! Na przyklad o zabach, skaczacych ludziom do gardel, albo o wezach w wazie z zupa, albo... o, nie! Moja noga nie postanie w tym domu! -A jezeli obrazi sie na nas za to, ze nie przyjdziemy? - zapytala mama. Pytanie zawislo w powietrzu. -Czy nie rzuci na nas zaklecia, jesli nie zabiore do niej Cory'ego? Znalem ten ton i wiedzialem, ze mama teraz drazni sie z ojcem. Ojciec jednak nie odpowiadal i przypuszczalnie przezuwal wszelkie mozliwe tragiczne konsekwencje zlekcewazenia zaproszenia Damy. -Sadze, ze lepiej bedzie, jezeli pojde z Corym - podjela mama - zeby jej okazac szacunek. Tak czy owak, nie jestes ani troche ciekawy, dlaczego chce sie z nami zobaczyc? -Nie! -Ani odrobineczke? -Boze - westchnal tato po kolejnym namysle. - Potrafilabys namawiac ropuche, zeby sie leczyla z brodawek. Dama trzyma je pewnie w sloiku, obok sproszkowanej mumii i skrzydel nietoperza! W rezultacie kiedy w piatek slonce zaczelo opadac za ciemniejacy horyzont, a przez ulice Zephyr powial chlodny wiatr, wsiedlismy z mama do furgonetki i pojechalismy w swiat. Tato pozostal przy radioodbiorniku, nastawionym na oczekiwana transmisje z rozgrywek baseballowych, ale jestem pewien, ze mysla byl z nami. Po prostu nie chcial popelnic jakiegos bledu i obrazic Damy slowem albo czynem. Musze przyznac, ze sam tez nie bylem wcieleniem kamiennego spokoju. Pod biala koszula z dopinanym krawatem, ktory nakazala mi wlozyc mama, kolataly rozdygotane nerwy. W Bruton wciaz wrzala praca. Czarni zawziecie zbijali swoje domy z powrotem w jedna calosc. Minelismy miejscowe centrum handlowe - niewielki placyk, na ktorym znajdowal sie zaklad fryzjerski, sklep spozywczy, sklep z obuwiem i odzieza, a takze pare innych firm prowadzonych przez mieszkancow Bruton. Mama skrecila w Jessamyn Street i na jej koncu zatrzymala sie przed domem, w ktorym wszystkie okna jarzyly sie swiatlem. Maly drewniany dom - jak juz wspominalem - pokrywaly jaskrawe plamy pomaranczowej, czerwonej, szkarlatnej i zoltej farby. Z boku stal garaz, w ktorym -jak sie domyslilem - przechowywano pontiaca wysadzanego sztucznymi brylantami. Trawnik byl schludnie przystrzyzony, a od kraweznika az do schodow na ganek prowadzil chodnik. Dom nie budzil przerazenia, nie wygladal tez na rezydencje wladczyni, byl calkiem zwyczajny i jesli nie liczyc bajecznie kolorowej fasady, nie roznil sie zbytnio od innych domow przy tej samej ulicy. Mimo to zawahalem sie, kiedy mama obeszla samochod i otworzyla mi drzwi. -No, chodz - powiedziala. W glosie uslyszalem napiecie, ktorego nie sposob sie bylo domyslic z jej miny. Miala na sobie odswietna sukienke i najlepsze wyjsciowe buty. - Juz prawie siodma. Siodma - pomyslalem. Czy siodemka nie byla czasem magiczna cyfra voodoo? -Moze tato mial racje? - zaoponowalem. - Moze nie powinnismy... -Nic nam nie grozi. Patrz, ile swiatel. Jesli to mialo mnie uspokoic, nie podzialalo. -Nie ma sie czego bac - dodala. I to mowila kobieta, ktora bala sie, ze szara farba izolacyjna, jaka ostatnio pokryto dach szkoly podstawowej, moze byc szkodliwa dla pluc! Nie wiem, jak udalo mi sie wdrapac po schodach na werande. Latarnia przed drzwiami pomalowana byla na zolto, zapewne po to, by odstraszac zuki. Wyobrazalem sobie, ze na drzwiach wisi kolatka w ksztalcie trupiej czaszki ze skrzyzowanymi piszczelami, ale zamiast tego zobaczylem niewielka srebrna raczke. -Do dziela - powiedziala mama i zastukala do drzwi. Poslyszelismy stlumiona rozmowe, a potem odglos krokow. Zdawalem sobie sprawe, ze mamy coraz mniej czasu na ucieczke. Mama objela mnie ramieniem i chyba poczulem, jak bije jej serce. Potem galka w drzwiach przekrecila sie powoli i dom Damy otworzyl przed nami swe podwoje. W progu pojawil sie wysoki, barczysty Murzyn w granatowym ubraniu, bialej koszuli i krawacie. Wydal mi sie rownie wielki i krzepki jak czarny dab. Jego dlonie wygladaly, jak gdyby mogl nimi kruszyc kule do gry w kregle. Brakujaca czesc nosa zostala chyba odcieta za pomoca brzytwy. Zrosniete u jego nasady brwi byly geste jak siersc wilkolaka. W siedmiu magicznych slowach: ten czarny olbrzym wystraszyl mnie na smierc. -Eee... - zaczela mama i glos odmowil jej posluszenstwa. - Eee... -Prosze, niech pani wejdzie, pani Mackenson. - Potwor usmiechnal sie, a jego oblicze stracilo nieco ze swej grozy i stalo sie nawet uprzejme. Ale gleboki jak miedziany beben glos przejmowal dreszczem az do szpiku kosci. Murzyn usunal sie na bok, a mama chwycila mnie za reke i wciagnela do srodka. Drzwi zamknely sie za nami. Wewnatrz powitala nas mloda kobieta o kakaowej skorze. Miala twarz w ksztalcie serca i piwne oczy. Uscisnela dlon mojej mamie i powiedziala z usmiechem: -Jestem Amelia Damaronde i naprawde bardzo sie ciesze, ze moglam pania poznac. - Na obu rekach nosila peki bransoletek, a w kazdym uchu po piec zlotych kolczykow. -Milo mi. To jest moj syn, Cory. -A, wiec to jest ten mlody czlowiek! - Amelia Damaronde odwrocila sie do mnie. Miala w sobie cos, co sprawialo, iz przestrzen miedzy nami robila wrazenie naladowanej elektrycznoscia. - Fajnie, ze tez przyszedles. To jest moj maz, Charles. Olbrzymi Murzyn skinal nam glowa. Amelia siegala mu ledwie pod pache. -Pomagamy Damie we wszystkim - wyjasnila. -Rozumiem. - Mama kurczowo sciskala mnie za reke, podczas gdy ja rozgladalem sie dookola. Ludzki umysl to przedziwny organ. Wymysla pajeczyny tam, gdzie nie ma pajakow, a mrok tam, gdzie pala sie swiatla. Salonik Damy nie byl swiatynia szatana ani skladem czarnych kotow i bulgoczacych retort. Byl to zwyczajny pokoj; staly tu krzesla, sofa i maly stolik zastawiony bibelotami. Etazerka pelna byla ksiazek, a na scianach wisialy kolorowe obrazy w ramkach. Jeden z nich przykul moja uwage: przedstawial twarz brodatego czarnego mezczyzny o oczach przymknietych w grymasie ekstazy lub bolu. Na jego glowie widniala cierniowa korona. Nigdy przedtem nie widzialem czarnego Jezusa. Bylem zbity z tropu, lecz rownoczesnie w moim mozgu otworzyla sie jakas klapka, odslaniajac pograzone w mroku obszary, z ktorych istnienia nie zdawalem sobie nawet sprawy. Nagle z korytarza wszedl do pokoju Ksiezycowy Czlowiek. Na jego widok oboje z mama wzdrygnelismy sie. Mial na sobie blekitna koszule z podwinietymi rekawami, czarne spodnie i szelki. Dzis prezentowal tylko jeden zegarek, a zamiast lancucha z wielkim pozlacanym krucyfiksem wystawal mu zza kolnierzyka tylko bialy brzeg podkoszulka. Nie mial tez na glowie cylindra; strzepiasta linia, dzielaca czarna i bladozolta skore, ciagnela sie wzdluz wysokiego czola i niknela w grzywie welnistych, bialych wlosow. Szpiczasta brodka zadarta, byla nieco do przodu. Ciemne, otoczone siatka zmarszczek oczy spoczely najpierw na mojej mamie, a potem na mnie. Ksiezycowy Czlowiek usmiechnal sie lekko i sklonil glowe, po czym uniosl koscisty palec i gestem zaprosil nas na korytarz. Nadszedl czas, by stanac przed Dama. -Ostatnio nie czuje sie najlepiej - powiedziala nam Amelia. - Doktor Parrish pakuje w nia fury witamin. -Ale to chyba nic groznego, prawda? - spytala mama. -Ten deszcz siadl jej na pluca. Wilgoc zawsze jej szkodzi, ale odkad zaczelo swiecic slonce, jej stan znacznie sie poprawil. Podeszlismy do drzwi. Ksiezycowy Czlowiek siegnal do klamki. Ramiona mial watle i przygarbione. Otworzyl drzwi; poczulem zapach przykurzonych fiolkow. Amelia zajrzala do srodka. -Prosze pani. Przyszli pani goscie. Wewnatrz zaszelescila posciel. -Popros, zeby weszli - dal sie slyszec drzacy glos starej kobiety. Moja mama zrobila gleboki wdech i wkroczyla do pokoju. Musialem wejsc razem z nia, bo trzymala moja dlon jak w kleszczach. Ksiezycowy Czlowiek pozostal na korytarzu, a Amelia powiedziala: -Jezeli bede potrzebna, prosze zawolac - po czym delikatnie zamknela za nami drzwi. I oto znalezlismy sie twarza w twarz z Dama. Lezala na bialym zelaznym lozku, podparta haftowana poduszka i przykryta podciagnieta prawie pod szyje koldra. Na scianach pokoju wymalowane byly palczaste liscie w gestwie zielonych pedow i gdyby nie cichy jek wentylatora, mozna by pomyslec, ze znalezlismy sie w rownikowej dzungli. Na nocnej szafce, zagraconej stosami ksiazek i czasopism, palila sie elektryczna lampka; w zasiegu reki lezaly tez okulary w drucianej oprawce. Dama przygladala nam sie przez chwile, a my jej. W bialej poscieli czern jej skory przybrala niemal granatowy odcien. Cala twarz miala pokryta zmarszczkami. Przypominala jedna z tych laleczek, ktorych jablkowe buzie wiedna w upalnym poludniowym sloncu. Mialem kiedys okazje widziec garsc swiezego sniegu zeskrobanego z rur w lodowni, ale miekki oblok wlosow Damy byl od niego bielszy. Miala na sobie blekitna nocna koszule na ramiaczkach, oslaniajacych kosciste barki. Sterczace obojczyki rozciagaly jej skore tak mocno, iz mialem wrazenie, ze musza jej sprawiac bol. Tak samo kosci policzkowe: wydawaly sie dosc ostre, by przeciac na pol brzoskwinie. Prawde powiedziawszy, tylko jedno wyroznialo ja sposrod innych sedziwych, wysuszonych Murzynek, ktorym glowy trzesly sie juz ze starosci. Miala zielone oczy. Slowo "zielone" nie oznacza tu zadnego splowialego koloru. Mam na mysli barwe przejrzystych szmaragdow, klejnotow, jakich moglby poszukiwac Tarzan w jednym z zaginionych miast Afryki. Lsnily uwiezionym i plonacym w nich swiatlem; patrzac w nie czlowiek czul, ze jego najglebsza jazn zostanie zaraz otwarta jak puszka sardynek, ze za chwile da sobie wykrasc wszystkie tajemnice. I wlasciwie nie mial nic przeciwko temu; moze nawet chcial, by tak sie stalo. Nigdy w zyciu, az do dzis, nie widzialem takich oczu. Przerazaly mnie, lecz zarazem nie moglem oderwac od nich wzroku, bo byly piekne jak drapiezne dzikie zwierze, ktorego nawet na moment nie wolno wypuscic spod kontroli. Dama zamrugala powiekami, a na jej pomarszczonych ustach pojawil sie usmiech. Jesli te zeby byly sztuczne, stanowily mistrzowska imitacje. -Slicznie wygladacie oboje - odezwala sie slabym glosem. -To milo z pani strony - zdolala wyjakac mama. -Pani maz nie chcial przyjsc. -Eee... nie, to znaczy... slucha w radiu transmisji z meczu. -Taka znalazl sobie wymowke? - Dama uniosla nieco biale brwi. -Ja... nie rozumiem, co pani ma na mysli. Sa tacy - powiedziala Dama - ktorzy sie mnie boja. Potrafi to pani sobie wyobrazic? Boja sie starej kobiety, ktora niedlugo skonczy sto szesc lat! A ja tymczasem leze w lozku i nie moge nawet zejsc na kolacje! Kocha pani meza, pani Mackenson? -Tak. Bardzo. -To dobrze. Prawdziwa i wierna milosc moze was przeprowadzic przez kazde wertepy. A musze ci powiedziec, zlotko, ze czeka was jeszcze sporo wyboistych drog, zanim oboje bedziecie w moim wieku. Cudowne i przerazajace zielone oczy w pomarszczonej czarnej twarzy zwrocily sie teraz na mnie, jak gdyby chcialy mnie przewiercic na wylot. -Witaj, mlody czlowieku - uslyszalem. - Pomagasz mamie w domu? -Tak, psze pani - wyszeptalem. Gardlo mialem wyschniete na wior. -Wycierasz naczynia? Sprzatasz w swoim pokoju? Zamiatasz ganek? -Tak, psze pani. -To znakomicie. Ale zaloze sie, ze jeszcze nigdy nie robiles z miotla tego, do czego posluzyla ci szczotka Nili Castile, prawda? Z trudem przelknalem sline. Teraz juz oboje z mama wiedzielismy, o co chodzi. Dama usmiechnela sie szeroko. -Szkoda, ze mnie tam nie bylo. Jak mi Bog mily, zaluje! -Nila pani powiedziala? - spytala mama. -Owszem. Odbylam tez dluga rozmowe z malym Gavinem. - Dama nie spuszczala ze mnie wzroku. - Ocaliles mu zycie, mlody czlowieku. Wiesz, ile to dla mnie znaczy? Potrzasnalem glowa. -Bardzo lubilam matke Nili, niech odpoczywa w pokoju. Nila jest mi bliska niczym przybrana corka, a malego zawsze traktowalam jak wlasnego wnuka. Gavin ma przed soba ladny kawal uczciwego zycia. Pozwoliles mu je przezyc. -Ja tylko... nie chcialem, zeby mnie tez zjadl - wyjakalem. Zachichotala. Powietrze rzezilo jej w plucach. -Przegoniles go miotla! Panie Boze! Myslal, ze taka z niego cwana bestia, ze moze wyplynac z rzeki i urzadzic sobie u nas uczte! Ale ty mu zgotowales godny poczestunek, prawda? -Zjadl psa - powiedzialem. -Nie watpie. - Dama przestala chichotac i splotla chude palce na brzuchu. Spojrzala na moja mame. - Wyswiadczyla pani przysluge Nili i jej ojcu. I dlatego kiedykolwiek cos sie pani popsuje, prosze dzwonic do pana Lightfoota, a on to juz naprawi. Pani syn uratowal zycie Gavinowi. Dlatego chcialabym mu cos podarowac, jezeli pani sie zgodzi. -Alez to zbyteczne... -Nic nie jest zbyteczne. - Dama zirytowala sie nieco, co natchnelo mnie mysla, ze za mlodu musiala byc z niej twarda sztuka. - I dlatego wlasnie zamierzam to zrobic. -Dobrze - sploszyla sie mama. -Mlody czlowieku - wzrok Damy znow spoczal na mnie - co chcialbys dostac? Zastanowilem sie przez moment. -Cokolwiek zechce? - upewnilem sie. -W granicach rozsadku - wtracila mama. -Cokolwiek zechcesz. Zastanowilem sie jeszcze przez chwile, ale nie mialem zbytnich klopotow z podjeciem decyzji. -Rower. Nowy rower, na ktorym nikt jeszcze nie jezdzil. -Nowy rower. - Dama skinela glowa. - Z lampa? -Tak, prosze pani. -I klaksonem? -Byloby fajnie - przytaknalem. -I chcesz, zeby byl szybki? Szybszy niz kot, ktory ucieka na drzewo? -Tak, psze pani. - Odczuwalem coraz wieksze podniecenie. - Jasne! -To bardzo ladnie z pani strony - wlaczyla sie do rozmowy mama - naprawde to doceniamy. Ale przeciez mozemy pojsc do sklepu razem z ojcem Cory'ego i wybrac jakis rower, skoro juz... -On nie bedzie ze sklepu - przerwala jej Dama. -Slucham? -Nie bedzie ze sklepu. - Stara kobieta zawiesila glos, dajac mamie czas na przetrawienie jej slow. - Te ze sklepu nie sa dostatecznie dobre. Nie sa wyjatkowe. Mlody czlowieku, chcialbys przeciez miec naprawde wyjatkowy rower, czyz nie? -Ja... mysle, ze nie bede wybrzydzal, prosze pani. Znow sie rozesmiala. -No, prosze, co za maly dzentelmen! A zatem, prosze szanownego pana, pan Lightfoot i ja odbedziemy bojowa narade i zobaczymy, co uda sie nam wykombinowac. Czy to ci odpowiada? Powiedzialem, ze tak, chociaz nie za bardzo potrafilem zrozumiec, w jaki sposob ich narada miala zaowocowac nowiutenkim rowerem. -Podejdz blizej - polecila. - Chodz no tutaj, chlopcze. Mama wypuscila mnie z objec i podszedlem do lozka. Szmaragdowe oczy gorzaly przede mna jak dwie lampy spirytusowe. -Co jeszcze lubisz robic oprocz tego, ze jezdzisz na rowerze? -Lubie grac w baseball. Lubie czytac. Lubie pisac opowiadania. -Opowiadania! - Brwi Damy znow podjechaly do gory. - Czy to znaczy, ze mamy tu literata? -Cory od malego przepada za ksiazkami - wyjasnila mama. - Pisze krociutkie nowele o kowbojach, detektywach i... -Potworach - dokonczylem. - Czasami. -O potworach? - powtorzyla staruszka. - Napiszesz o Starym Mojzeszu? -Niewykluczone. -Napiszesz kiedys ksiazke? Moze o naszym miescie i jego mieszkancach? -Nie wiem - wzruszylem ramionami. -Spojrz na mnie - rozkazala. Spojrzalem. -Patrz uwaznie. Spojrzalem uwaznie. I wtedy stalo sie cos dziwnego. Dama zaczela mowic i mialem wrazenie, ze kiedy mowi, powietrze miedzy nami opalizuje perlowo. Jej oczy pochwycily moje w pulapke; nie moglem oderwac od niej wzroku. -Mnie tez nazywano potworem - powiedziala. - Mowiono o mnie i gorzej. Widzialam smierc swojej mamy, a nie bylam wtedy wiele starsza od ciebie. Zabila ja kobieta zazdrosna o jej dar. Przysieglam sobie, ze kiedys ja odnajde. Nosila czerwona sukienke, a na ramieniu siedziala jej malpa, ktora mowila rozne rzeczy. Ta kobieta nazywala sie LaRouge. Szukalam jej przez cale zycie, ale w koncu znalazlam. Bylam w Lepersville, plynelam lodzia przez zalane woda plantacje. W migotliwej mgielce na jej twarzy zaczely wygladzac sie zmarszczki. -Widzialam chodzace trupy, a moj najlepszy przyjaciel pokryty byl luska i pelzal na brzuchu. Twarz Damy znow odmlodniala. Jej uroda zaczela palic mi policzki zywym ogniem. -Widzialam tego, ktory robi maski. Splunelam w zrenice szatana i zatanczylam w salach Czarnego Zakonu. Byla dziewczyna o dlugich czarnych wlosach, wysokich i dumnych kosciach policzkowych i ostrym podbrodku. W jej oczach klebily sie przerazajace wspomnienia. -Przezylam zycie sto razy - powiedziala glosno i wyraznie - i wciaz jeszcze nie jestem martwa. Widzisz mnie, mlody czlowieku? -Tak, prosze pani - uslyszalem swoj glos, dobiegajacy z ogromnej odleglosci. - Widze. W ulamku sekundy czar prysl. W jednej chwili patrzylem na piekna mloda kobiete, a juz w nastepnej mialem przed soba Dame taka, jaka byla naprawde -stuszescioletnia staruszke. Jej oczy nieco ochlodly, ale i tak czulem, ze mam goraczke. -Kiedys napiszesz opowiesc o moim zyciu - powiedziala. Brzmialo to bardziej jak rozkaz niz jak rzucona mimochodem uwaga. - Moze teraz pojdziesz sobie porozmawiac z Amelia i Charlesem, a ja w tym czasie zamienie pare slow z twoja mama? Powiedzialem, ze chetnie. Nogi mialem jak z waty. Minalem mame i skierowalem sie do drzwi. Pot saczyl mi sie za kolnierz. Kiedy bylem juz w drzwiach, przyszla mi do glowy pewna mysl i odwrocilem sie z powrotem w strone lozka. -Przepraszam pania... - zaryzykowalem. - Czy moze... znalazloby sie u pani cos, co pomogloby mi zdac matme? To znaczy... jakis magiczny napoj albo cos w tym rodzaju? -Cory! - syknela mama. Ale Dama tylko usmiechnela sie i powiedziala: -Owszem, mlody czlowieku. Powiedz Amelii, zeby przygotowala ci wywar numer dziesiec. Wypij go, a kiedy wrocisz do domu, ucz sie pilnie, pilniej niz kiedykolwiek przedtem. Tak pilnie, ze bedziesz mogl rachowac nawet przez sen. - Uniosla palec. - Mysle, ze ta sztuczka podziala. Wyszedlem z pokoju i zamknalem za soba drzwi, gotow skosztowac magii. -Wywar numer dziesiec? - spytala podejrzliwie mama. -Szklanka mleka z galka muszkatolowa - wyjasnila staruszka. -Mamy z Amelia caly spis wywarow przeznaczonych dla ludzi, ktorym potrzeba czegos na wzmocnienie odwagi, pewnosci siebie czy czego tam jeszcze. -I na tym polega cala pani magia? -Wiekszosc. Ludziom trzeba tylko dac klucz, a sami juz sobie poradza z otwarciem zamka. - Dama przekrzywila glowe.- Ale jest tez inny rodzaj magii. I dlatego chcialam z pania porozmawiac. Mama milczala. Nie pojmowala, do czego to wszystko zmierza. -Mialam wizje - powiedziala Dama. - Wizje na jawie i we snie. Zaczelo sie tu dziac cos zlego. Na drugim brzegu tez zapanowal niepokoj. -Na drugim brzegu? -Tam, dokad ida umarli. Po drugiej stronie rzeki. Nie Rzeki Tecumseha. Szerokiej, ciemnej rzeki, ktora ja tez niedlugo przeplyne. A wtedy obejrze sie za siebie, wybuchne smiechem i powiem: "A wiec o to w tym wszystkim chodzi!" Mama potrzasnela glowa, kompletnie otumaniona. -Caly porzadek runal - ciagnela stara kobieta - zarowno w krainie zywych, jak i na ziemi umarlych. Wiedzialam, ze cos jest nie tak, kiedy Damballah nie przyjal poczestunku. Jenna Velvadine opowiadala mi, co zaszlo w waszym kosciele w wielkanocny poranek. To takze byla sprawka duchow. -To byly osy - podkreslila mama. -Dla was osy. Dla mnie przeslanie. Na drugim brzegu ktos strasznie cierpi. -Nie... -...rozumiem? - dokonczyla za nia staruszka. - Wiem, ze pani tego nie rozumie. Czasem mnie samej ciezko to pojac. Ale znam jezyk bolu, pani Mackenson. Mowilam nim od dziecka. Siegnela do szafki nocnej, otworzyla szuflade i wyjela z niej kawalek papieru w linie, wyrwany z notesu. Podala go mojej mamie. -Poznaje to pani? Mama spojrzala na kartke. Byl na niej odreczny, wykonany olowkiem szkic glowy; wygladalo to na czaszke z odrzuconymi do tylu skrzydlami, wyrastajacymi ze skroni. -Widuje we snie mezczyzne z takim tatuazem na ramieniu. Widze tez pare rak: w jednej jest gumowa palka owinieta czarna tasma, a druga trzyma drut. Slysze glosy, ale nie wiem, co mowia. Ktos krzyczy i bardzo glosno gra muzyka. -Muzyka? - Mama poczula, ze przenikaja chlod. Ojciec opowiedzial jej o zwlokach w samochodzie. Poznala skrzydlata czaszke. Dama skinela glowa. -Albo z plyt, albo ktos wypruwa flaki z pianina. Mowilam o tym Charlesowi. Przypomnial mi artykul, ktory ukazal sie w jednym z marcowych numerow "Dziennika". To pani maz widzial, jak ten nieboszczyk tonie w Jeziorze Saksonskim, prawda? -Tak. -Czy to moze miec cos wspolnego z ta sprawa? Mama nabrala gleboko powietrza, przytrzymala je w plucach, a potem wypuscila. -Tak - powiedziala. -Tak wlasnie myslalam. Czy pani maz dobrze sypia? -Nie. Ma... zle sny. Sni mu sie jezioro i... ten czlowiek. -Probuje dotrzec do pani meza - stwierdzila Dama. - Przyciagnac jego uwage. Ja odbieram wiadomosc tylko przez przypadek, jak gdybym wlaczyla sie do cudzej rozmowy telefonicznej. -Wiadomosc? Jaka wiadomosc? -Nie wiem - przyznala Dama. - Ale takie cierpienie z pewnoscia moze doprowadzic czlowieka do utraty zmyslow. Oczy mamy zaszklily sie lzami. -Ja... nie umiem... nie potrafie... - Glos jej sie zalamal, a po lewym policzku pociekla lza jak struzka zywego srebra. -Niech mu pani pokaze ten rysunek. Niech mu pani powie, zeby mnie odwiedzil, jesli chce o tym porozmawiac. Wie, gdzie mieszkam. -Nie przyjdzie. On sie pani boi. -Musi mu pani uswiadomic, ze ta sprawa doprowadzi go do szalenstwa, jezeli jej nie zalatwi. Prosze mu powiedziec, ze moge sie jeszcze okazac najlepszym sojusznikiem, jakiego mial w zyciu. Mama skinela glowa. Zlozyla kartke z notesu we czworo i zacisnela ja w dloni. -Niech pani wytrze oczy - poradzila jej Dama. - Chyba nie chce pani zmartwic tego mlodego czlowieka? Kiedy mama wrocila juz do rownowagi, staruszka chrzaknela z uznaniem. -O, prosze! Znowu wyglada pani slicznie. A teraz prosze powiedziec synowi, ze dostanie rower, gdy tylko bede mogla sie tym zajac. I prosze go przypilnowac, zeby sie uczyl. Wywar numer dziesiec nie skutkuje, jezeli mama albo tato nie stworza mu do tego warunkow. Mama podziekowala Damie za to, ze byla taka mila. Powiedziala, ze postara sie sklonic ojca, zeby ja odwiedzil, ale niczego nie moze obiecac. -W kazdej chwili bedzie tu mile widziany - rzekla Dama. - Niech pani dba o siebie i swoja rodzine. Kiedy szlismy do samochodu, w kacikach mialem jeszcze resztki wywaru numer dziesiec. Czulem, ze teraz moge podrzec ksiazke do matmy na strzepy. Wyjechalismy z Bruton. Rzeka falowala miekko pomiedzy dwoma brzegami. Nocny wiatr delikatnie dmuchal przez galezie drzew. W domach, za oswietlonymi oknami, ludzie konczyli jesc kolacje. Glowe mialem zaprzatnieta dwoma obrazami: nieziemsko piekna twarza mlodej kobiety o zielonych oczach oraz nowym rowerem, wyposazonym w przednia lampe i klakson. Mama rozmyslala o martwym czlowieku, ktorego cialo lezalo na dnie jeziora, lecz duch nawiedzal we snie ojca, a teraz rowniez Dame. Lato stalo juz u wrot miasta, perfumujac ziemie zapachem kapryfolium i fiolkow. Gdzies w Zephyr ktos gral na pianinie. II LATO ANIOLOW I DIABLOW 1. OSTATNI DZIEN SZKOLY Tik... tik... tik...Bez wzgledu na to, co mowi kalendarz, zawsze uwazalem ostatni dzien szkoly za pierwszy dzien lata. Slonce powoli stawalo sie coraz goretsze i dluzej wisialo na niebie, ziemia sie zazielenila, a niebo przejasnilo i teraz snuly sie po nim tylko najlzejsze piorka oblokow. Upal skomlal o nasza uwage jak pies, ktory wie, ze nadchodzi jego wielki dzien; na boisku do baseballu przystrzyzono trawe i odnowiono wszystkie biale linie, a basen zostal odmalowany i napelniony woda. Kiedy nasza wychowawczyni, pani Selma Neville, rozplywala sie nad tym, jak pozytecznie spedzilismy ten rok i ile nowych rzeczy zdolalismy sie nauczyc, wszyscy uczniowie, ktorzy przebrneli przez gehenne egzaminow koncowych, jednym okiem zezowali na zegar. Tik... tik... tik... W lawce, ustawionej zgodnie z alfabetem pomiedzy Rickym Lembeckiem a Dinah Macurdy, jedna moja polowa sluchala nauczycielki, podczas gdy druga nie mogla sie doczekac konca jej wywodow. Glowe mialem pelna slow. Musialem przynajmniej czesc z nich wytrzasnac na cieply, letni wiatr. Ale az do ostatniego dzwonka stanowilismy wlasnosc pani Neville, musielismy wiec siedziec i czekac, az wyratuje nas czas, niczym Roy Rogers klusujacy przez wzgorza. Tik... tik... tik... Litosci! Za prostokatnymi oknami w metalowych ramach czekal na nas swiat. Nie mialem pojecia, jakie przygody spotkaja mnie i moich kolegow latem 1964 roku. Wiedzialem tylko, ze letnie dni sa dlugie i leniwe, a kiedy slonce wreszcie ustepuje z nieba, spiewaja cykady i wiruja w tancu robaczki swietojanskie; nie trzeba robic lekcji i jest naprawde cudownie! Zdalem egzamin z matmy i - ze srednia trzy minus, skoro juz musicie znac prawde - wywinalem sie od letnich kursow poprawkowych. Kiedy wraz z przyjaciolmi oddawalismy sie wakacyjnym rozkoszom, szalejac w krainie wolnosci, nieraz myslelismy o uwiezionych w szkole nieszczesnikach - takich jak Ben, skazany na te katorge w zeszlym roku - i wspolczulismy im gleboko, bo czas gnal do przodu bez nich, a przeciez nie stawali sie przez to mlodsi. Tik... tik... tik... Czas, krol okrutnikow. Z korytarza dobiegl szmer i tupot nog, potem smiech i okrzyki czystej, pieniacej sie radosci. Jakas nauczycielka zdecydowala sie wypuscic klase troche wczesniej. Wszystko sie we mnie zatrzeslo na mysl o tej krzyczacej niesprawiedliwosci. Ale pani Neville, ktora nosila aparat sluchowy i farbowala wlosy na pomaranczowo, chociaz miala co najmniej szescdziesiat lat, mowila dalej, jak gdyby za drzwiami wcale nie bylo slychac odglosow ucieczki. Nagle uswiadomilem sobie, ze ona nie chce nas wypuscic. Pragnela nas zatrzymac najdluzej, jak to bylo mozliwe; nie z czystej belferskiej przekory, ale byc moze dlatego, ze w domu nikt na nia nie czekal, a lato spedzone w samotnosci nie jest latem. -Mam nadzieje, ze w czasie wakacji ani chlopcy, ani dziewczeta nie zapomna o bibliotece - mowila do nas lagodnie ta sama osoba, ktora w gniewie potrafila krzesac takie iskry, ze tamten spadajacy meteor wygladal przy nich jak niewypal. - Nie wolno wam przestac czytac tylko dlatego, ze lekcje sie skonczyly. Wasze umysly zostaly stworzone po to, by ich uzywac, wiec do wrzesnia nie oduczcie sie mys... DRRRRRRYN! Zerwalismy sie rownoczesnie, jak odnoza jednego podraznionego owada.-Chwileczke - powiedziala pani Neville. - Chwileczke. Jeszcze was nie zwolnilam. To juz byl sadyzm. Przyszlo mi na mysl, ze pani Neville na pewno w tajemnicy wyrywa muchom skrzydelka. -Wyjdziecie z mojej klasy - oswiadczyla - jak mlode damy i dzentelmeni. Gesiego prosze, i kolejno rzedami. Panie Alcott, moze pan poprowadzic klase do wyjscia. No, przynajmniej bylismy juz w ruchu. Ale kiedy sala zaczela pustoszec, a na korytarzu rozleglo sie dzikie wycie, pani Neville zawolala: -Cory Mackenson! Prosze, podejdz na chwile do katedry. Podszedlem buntujac sie w duchu. Pani Neville usmiechnela sie do mnie ustami, ktore przypominaly sznurkowa siatke z czerwona lamowka. -Czy nie jestes zadowolony, ze jednak postanowiles sie bardziej przylozyc do matematyki? - zapytala. -Tak, prosze pani. -Gdybys przez caly rok uczyl sie rownie pilnie, moglbys otrzymac dyplom pochwalny. -Tak, prosze pani. "Szkoda, ze nie dostalem wywaru numer dziesiec jesienia" - przemknelo mi przez mysl. Klasa byla juz pusta. Slyszalem cichnace w korytarzu echa. W powietrzu unosil sie zapach kredy, olowkowych ostruzyn i chili ze stolowki; duchy juz zaczynaly sie gromadzic. -Lubisz pisac, prawda? - Pani Neville zerknela na mnie sponad dwuogniskowych szkiel. -Chyba tak. -Pisales najlepsze wypracowania w klasie i masz najwyzsza note z ortografii. Zastanawialam sie, czy nie chcialbys wziac udzialu w tegorocznym konkursie. -W konkursie? -Konkursie literackim - wyjasnila. - Przeciez wiesz. Rada do spraw kultury organizuje go co roku w sierpniu. O tym nie pomyslalem. Rada do spraw kultury, na ktorej czele stali pan Grover Dean i pani Evelyn Prathmore, sprawowala piecze nad zmaganiami autorow esejow i opowiadan. Zwyciezcy otrzymywali pamiatkowe plakietki i odczytywali swoje dziela w czasie uroczystego przyjecia w bibliotece. Wzruszylem ramionami. Opowiesci o duchach, kowbojach, detektywach i potworach z kosmosu nie mialy szans w konkursie; pisalem je tylko dla zabawy, dla siebie. -Powinienes sie nad tym zastanowic - ciagnela pani Neville. - Umiesz sie poslugiwac slowem. Ponownie wzruszylem ramionami. To glupie uczucie, kiedy nauczyciel mowi do ciebie jak do normalnego czlowieka. -Milych wakacji - powiedziala pani Neville i nagle zdalem sobie sprawe, ze jestem wolny. Moje serce poczulo sie jak zaba, ktora wyskoczyla na slonce z blotnistej kaluzy. -Dzieki! - zawolalem i pognalem do drzwi, ale zanim wyszedlem, cos kazalo mi sie obejrzec. Pani Neville siedziala za katedra, na ktorej tym razem nie bylo wypracowan do sprawdzenia ani ksiazek pelnych wiedzy, wtlaczanej nam do glow. Oprocz bibuly i temperowki, ktora na jakis czas miala zostac bezrobotna, na katedrze lezalo tylko czerwone jablko, ofiarowane pani Neville przez Paule Erskine. Widzialem, jak otoczona padajacym z okna swiatlem nauczycielka siega po jablko i podnosi je do ust, zupelnie jak na zwolnionym filmie, a potem rozglada sie po sali, pelnej pustych lawek porytych inicjalami pokolen, ktore przewalily sie niczym fala toczaca sie w przyszlosci. Nagle wydala mi sie strasznie stara. -Milych wakacji, pani Neville! - Zawolalem od progu. -Zegnaj! - powiedziala i usmiechnela sie. Bieglem korytarzem; moje ramiona uwolnily sie wreszcie od ciezaru ksiazek, a mozg - od faktow i cyfr, dat i cytatow. Wybieglem wprost w zlociste swiatlo slonca i w ten sposob zaczelo sie dla mnie lato. Wciaz nie mialem roweru. Uplynely juz prawie trzy tygodnie od wizyty, ktora zlozylismy Damie. Bez przerwy nagabywalem mame, zeby do niej zadzwonila, ale kazala mi zachowac cierpliwosc i powiedziala, ze dostane nowy rower, kiedy go przysla, ani minuty wczesniej. Mama i tato odbyli dluga rozmowe na temat Damy, siedzac na ganku w blekitnym wieczornym polmroku. Zdaje sie, ze rozmowa nie byla przeznaczona dla moich uszu, ale doslyszalem, jak tato powiedzial: "Nie obchodzi mnie, co jej sie sni. Nie pojde tam". Czasami budzilem sie w nocy, kiedy krzyczal przez sen, a potem mama probowala go uspokoic. Slyszalem, jak mamrotal: "jezioro..." albo "na dno i w mrok..." Wiedzialem, co utkwilo mu w myslach niczym brudna drzazga. Podczas obiadow tato zaczal odsuwac od siebie prawie pelny talerz, gwalcac tym samym zasade, ktora najczesciej przybierala postac slow: "Oproznij talerz do czysta, Cory, w Indiach wielu chlopcow gloduje". Zaczal tracic na wadze i coraz ciasniej zaciagal pasek przy spodniach swojego mleczarskiego uniformu. Nawet twarz zaczela mu sie zmieniac: kosci policzkowe stawaly sie coraz ostrzejsze, a oczy zapadly sie gleboko. Bez przerwy sluchal w radiu transmisji z rozgrywek baseballowych; ogladal tez mecze w telewizji. Czesto zasypial w fotelu. Spal z otwartymi ustami, a po twarzy przebiegaly mu bolesne skurcze. Zaczynalem sie o niego bac. Chyba rozumiem, co go tak, gryzlo. Nie chodzilo tylko o to, ze widzial nieboszczyka; nawet nie o to, ze czlowiek ten zostal zamordowany. W Zephyr zdarzaly sie juz morderstwa, chociaz, dzieki Bogu, bylo ich niewiele. Mysle, ze najbardziej wstrzasnela nim zimna brutalnosc tego ohydnego czynu. Pod wieloma wzgledami ojciec byl madrym czlowiekiem. Mial duzo zdrowego rozsadku, odroznial dobro od zla i zawsze wiedzial, co mowi, ale rownoczesnie czesto podchodzil do swiata zbyt naiwnie. Nie sadze, by kiedykolwiek powaznie traktowal mozliwosc, iz zlo moglo zagniezdzic sie w Zephyr. Sama mysl, ze mozna blizniego pobic i udusic, przykuc kajdankami do kierownicy i odmowic mu chrzescijanskiego pochowku w poswieconej ziemi - i ze to wszystko zdarzylo sie tutaj, w miasteczku, w ktorym sie urodzil i wychowal - zadawala mu gleboka, jatrzaca sie rane. Chyba strzaskala cos, czego sam nie potrafil naprawic. Moze dodatkowo utrudnial mu to fakt, ze zamordowany wydawal sie czlowiekiem pozbawionym przeszlosci. Nikt nie odpowiedzial na rozeslane przez szeryfa apele. -Przeciez nie mogl byc nikim - uslyszalem pewnej nocy za sciana. - Czyzby nie mial zony, dzieci, braci albo siostr? Czyzby w ogole nie mial zadnej rodziny? Na milosc boska, Rebecco, przeciez musial sie jakos nazywac! Kim byl? I skad pochodzil? -Tego to juz szeryf musi sie dowiedziec. -J.T. nie potrafi sie dowiedziec niczego! Dal za wygrana! -Sadze, ze powinienes zobaczyc sie z Dama, Tom. -Nie. -Dlaczego? Przeciez widziales rysunek. Wiesz, ze to ten sam tatuaz. Dlaczego przynajmniej z nia nie porozmawiasz? -Dlatego ze... - Tato urwal; czulem, ze odpowiedzi szuka we wlasnej duszy. - Dlatego ze nie wierze w jej czary, oto dlaczego. To falszywe sztuczki. Na pewno przeczytala o tatuazu w "Dzienniku". -W gazecie nie podano szczegolowego opisu. Wiesz o tym doskonale. Poza tym powiedziala, ze slyszy glosy i dzwiek fortepianu, a takze, ze widzi czyjes rece. Idz z nia porozmawiac, Tom. Prosze cie, idz. -Ta stara nic mi nie powie - rzekl ojciec stanowczo. - A w kazdym razie nic, co bym chcial uslyszec. I na tym stanelo. Nadal przesladowal go we snie upior bezimiennego topielca. Ale w pierwszym dniu lata w ogole o tym wszystkim nie myslalem. Zapomnialem o Starym Mojzeszu, Nocnej Monie i czlowieku w kapeluszu z zielonym piorkiem. Myslalem tylko o tym, ze zaraz spotkam sie z przyjaciolmi i rozpocznie sie nasz swiateczny rytual. Do domu wrocilem biegiem. Zboj czekal juz na mnie na ganku. Powiedzialem mamie, ze wracam za chwile, i ze Zbojem przy nodze zniknalem miedzy drzewami za domem. W lesie bylo zielono i odswietnie. Cieply wiatr poruszal listowiem, a jaskrawe slonce splywalo w dol po ciemnych pniach. Dotarlem do sciezki, ktora poprowadzila mnie jeszcze dalej w lesne ostepy. Zboj zawieruszyl sie na chwile i zdazyl jeszcze zapedzic na drzewo wiewiorke, zanim mnie dogonil. Po dziesieciu minutach przedarlem sie przez chaszcze na obszerna, zielona polane na wzgorzu, u ktorego stop rozciagalo sie Zephyr. Moi przyjaciele, ktorzy przyjechali na rowerach, byli juz na miejscu, a wraz z nimi ich psy: ogromny rudy Wodz Johnny'ego Wilsona, Jazgot Bena Searsa i laciaty, brazowo-bialy Kumpel Davy'ego Raya Callana. Tu, na gorze, wiatr byl silniejszy. Wirowal wokol polany radosnym pierscieniem letniego powietrza. -Hurra! - wrzasnal Davy Ray. - Koniec ze szkola! -Koniec ze szkola! - zawyl Ben i zaczal skakac dookola jak wariat, przy wtorze glosnego szczekania Jazgota. Johnny tylko sie usmiechnal i spojrzal z gory na miasto. Slonce kladlo mu sie na twarzy goracym rumiencem. -Gotowy? - spytal mnie Ben. -Gotowy - przytaknalem. Serce zaczelo mi walic jak opetane. -Wszyscy gotowi?! - wrzasnal Ben. Bylismy gotowi. -A zatem do dziela! Juz lato! Ben zaczal biec szerokim kolem wzdluz brzegu polany, a obok niego dlugimi susami pedzil Jazgot. Ruszylem za nimi, a Zboj zygzakiem poszedl w moje slady. Za nami pobiegli Johnny i Davy Ray. Ich psy ganialy tam i z powrotem po polanie, tarmoszac sie nawzajem. Bieglismy coraz szybciej. Wiatr wial nam w twarze, a potem znow w plecy. Upojone pedem psy gnaly za nami, poszczekujac z radosci. Slonce iskrzylo sie na Rzece Tecumseha, niebo bylo lazurowe i przejrzyste, a letni upal tetnil nam w plucach. Juz czas. Wszyscy wiedzielismy, ze juz czas. -Ben startuje pierwszy! - zawolalem. - Przygotowac sie! Uwaga... Ben wydal z siebie dziki okrzyk. Koszula pekla z trzaskiem i na plecach Bena rozwinela sie para skrzydel. -Skrzydla rosna - sapalem. - Sa tego samego koloru co wlosy, tylko troche zdretwiale, bo dlugo nie byly uzywane, ale juz zaczynaja lopotac! Popatrzcie tylko! Spojrzcie na nie! Stopy Bena oderwaly sie od ziemi, a skrzydla zaczely unosic go w gore. -Jazgot tez leci - powiedzialem. - Zaczekaj na niego, Ben! Jazgot rozwinal skrzydla i popiskujac nerwowo wzniosl sie za swoim panem. -Chodz, Jazgot! - zawolal Ben. - Lecimy! -Davy? - zapytalem - Wczules sie juz? Chcial tego, naprawde bardzo chcial, ale widzialem, ze jeszcze nie jest gotowy. -Johnny - powiedzialem - zaraz polecisz! Z lopatek Johnny'ego eksplodowaly lsniace czarne skrzydla. Poszedl w gore, a przy nim wioslowal w powietrzu wielki rudy Wodz. Spojrzalem na Bena, ktory byl juz piecdziesiat stop nad ziemia i szybowal jak pekaty orzel. -Ben cie wyprzedzil, Davy Ray! Patrz na niego! Hej, Ben! Zawolaj Davy'ego Raya! -Rusz sie, Davy! - krzyknal Ben i wykrecil beczke. - Powietrze jest ekstra! -Jestem gotow - syknal Davy Ray przez zacisniete zeby. - Jestem gotow! Pomoz mi, Cory! -Czujesz, jak zaczynaja ci rosnac skrzydla, prawda? O, widze je! Zaraz sie rozwina! A oto i one! Nic cie juz nie krepuje! -Czuje je! Czuje! - I na spoconej twarzy mojego przyjaciela rozblysnal usmiech. Gladkie kasztanowe skrzydla zatrzepotaly i Davy Ray plynnym ruchem uniosl sie w powietrze. Wiedzialem, ze odkad zaczelismy przychodzic na te polane, nigdy nie bal sie latac. Z trudem przychodzil mu tylko ten pierwszy skok w nieznane, gdy czlowiek odrywa sie od ziemi. -Kumpel frunie za toba! - zawolalem widzac, ze psie skrzydla w bialo-brazowe laty zlapaly wiatr i Kumpel sunie w gore, przebierajac lapami. Moje wlasne skrzydla nagle wystrzelily mi z plecow, spragnione wichru przedarly sie przez koszule i rozwinely jak brunatne proporce. Czulem, jak goraczka wolnosci sprawia, ze staje sie niewazki. Zaczalem sie wznosic i poczatkowo ogarnela mnie panika - jak po pierwszym letnim skoku do zimnej wody w miejskim basenie. Od konca sierpnia moje skrzydla drzemaly, zwiniete ciasno pod skora. Czasem drzaly nerwowo, gdy zblizal sie Halloween, Swieto Dziekczynienia, swiateczne ferie na Boze Narodzenie i Wielkanoc, lecz nie budzily sie ze snu, a we snie marzyly o tym dniu. Byly niezdarne i ociezale; i jak kazdego lata, odkad powstal nasz rytual, zdziwilem sie, jakim cudem same z siebie potrafia wychwytywac najlzejsze prady powietrza. Nagle moje skrzydla wypelnily sie wiatrem i poczulem ich niesamowita, atletyczna moc. Szarpnely sie odruchowo jak po kichnieciu, lecz nastepny ruch byl juz bardziej wywazony i mocniejszy, trzeci zas byl juz czysta poezja. Skrzydla zaczely miarowo rozgarniac powietrzny nurt. -Latam! - krzyknalem i w slad za przyjaciolmi i ich psami wzbilem sie w jasne niebo. Tuz obok siebie poslyszalem znajome szczekniecie. Obejrzalem sie. Zboj lecial za mna na bialych skrzydlach, ktore wyrosly mu z grzbietu. Podfrunalem wyzej, starajac sie dogonic Johnny'ego i Davy'ego, ktorzy z kolei scigali Bena. -Nie tak szybko! - Zawolalem ostrzegawczo, ale Ben juz szybowal siedemdziesiat stop nad ziemia. Pomyslalem, ze nalezal mu sie taki lot za to, co musial wycierpiec tam, na dole. Jazgot i Kumpel wirowali dluga, powolna spirala, a Zboj poszczekiwal, wpraszajac sie do zabawy. Wodz byl indywidualista, podobnie jak jego pan. Potem Zboj znowu dal susa w moim kierunku. Polizal mnie po twarzy, a ja objalem go ramieniem i razem wznieslismy sie ponad wierzcholki drzew. Davy Ray przezwyciezyl strach. Wydal z siebie ptasi krzyk i ze smiechem zanurkowal ku ziemi glowa w dol, przyciskajac do siebie wyprostowane ramiona. Skrzydla mial gladko zlozone na plecach, a twarz sciagnieta silnym podmuchem powietrza. -Wyrownaj, Davy Ray! - Krzyknalem, kiedy smignal obok mnie, a za nim niezbyt pewnie przemknal Kumpel. - Wyrownaj lot! Ale Davy dalej pedzil ku zielonemu dywanowi lasu. Kiedy sie juz zdawalo, ze nieodwolalnie rozbije sie jak meteor, jego skrzydla nagle rozwinely sie w cudowny wachlarz, a cialo zlozylo sie jak scyzoryk i zmienilo kierunek. Gdyby chcial, moglby ogryzac igly z sosen. Davy frunal ponad wierzcholki drzew, pokrzykujac z zachwytu, ale Kumpel z trzaskiem roztracal cienkie galazki, nim udalo mu sie wypoziomowac lot. Odbil sie nieco w gore, prychajac i warczac, a wystraszone wiewiorki odprowadzaly go oszolomionym wzrokiem. Wciaz wznosilem sie sladem Bena. Johnny kreslil na uboczu powolne, misterne osemki. Zboj i Jazgot zaczeli sie bawic w gonitwe szescdziesiat stop nad ziemia. Ben usmiechnal sie do mnie. Zarowno twarz, jak i wystajaca ze spodni koszule mial mokre od potu. -Cory! - zawolal. - Patrz tylko! Potem splotl ramiona na brzuchu, kolana podciagnal pod brode i runal w dol jak kula armatnia. Podobnie jak Davy rozwinal szeroko skrzydla, zeby przyhamowac, ale wtedy stalo sie cos nieprzewidzianego. Jedno skrzydlo nie rozwinelo sie calkowicie. Ben pisnal ze strachu i zaczal koziolkowac w powietrzu, wymachujac rekami. -Spaaaadaaaam! - zakwilil, probujac podeprzec modlitwa osamotnione skrzydlo, po czym zaryl brzuchem w czuby drzew. -Nic ci nie jest? - spytal go Davy. -Nic ci sie nie stalo? - powtorzylem za nim. Johnny tez przestal biec, a Jazgot natychmiast odnalazl swego pana i zaczal go lizac po twarzy. Ben usiadl i pokazal nam obdarty ze skory lokiec. -Au! - powiedzial. - Troche piecze. Wlasnie zaczynala pokazywac sie krew. -Po cos sie tak rozpedzal?! - zgromil go Davy Ray. - Wariat! -Nic mi nie jest, naprawde! - Ben wstal. - Chyba to jeszcze nie koniec latania, Cory? Znow byl gotow do startu. Rozpostarlem ramiona i zaczalem biec. Moi przyjaciele, machajac rekami, rozbiegli sie w roznych kierunkach, a wiatr podrywal nas z ziemi. -Davy Ray jest juz na wysokosci siedemdziesieciu stop - mowilem - a Kumpel nie odstepuje go na krok. Johnny robi osemke na piecdziesieciu stopach. No, Ben! Zbieraj sie z tych drzew! Zerwal sie z igliwiem we wlosach, szczerzac zeby z radosci. Pierwszy dzien lata zawsze byl cudowny. -Tedy, chlopaki! - wrzasnal Davy Ray i skrecil w strone Zephyr. Polecialem za nim. Moje skrzydla znaly juz podniebne szlaki. Slonce grzalo nas w plecy. Domy Zephyr przesuwaly sie pod nami jak na zabawkowej makiecie. Samochody wygladaly jak skladane autka, ktore mozna bylo kupic za piec i dziesiec centow. Lecielismy nad polyskliwym brunatnym wezem Rzeki Tecumseha, nad mostem z gargulcami i starym wiaduktem kolejowym. W dole widac bylo paru rybakow w lodzi. Gdyby Stary Mojzesz postanowil zwedzic im przynete, nie czekaliby tak spokojnie, az ryby zaczna brac. Nasze male cienie i cienie naszych psow kreslily na ziemi znikajaca smuzke, niczym linijke listu pisanego atramentem sympatycznym. Minelismy podluzna, ciemna plame Jeziora Saksonskiego. Nie podobalo mi sie nawet wtedy, kiedy z pomoca cieplego wstepujacego pradu wznioslem sie na wysokosc siedemdziesieciu stop. Nie podobalo mi sie to, co spoczywalo w jego wnetrzu jak pestka w zepsutym jablku. Davy znow zanurkowal i przelecial mniej niz dziesiec stop nad powierzchnia jeziora. Pomyslalem, ze powinien byc ostrozniejszy: gdyby zmoczyl skrzydla, latanie mialby z glowy do czasu, gdy wyschna. Potem Davy ponownie wzbil sie w gore i wszyscy pomknelismy dalej ponad rozpostarta za jeziorem kapa, zszyta z zielono-brazowych kwadratow lasu i ziemi uprawnej. -Gdzie jestesmy, Cory? - spytal Davy Ray. Odparlem: -Jeszcze chwila, a bedziemy w...bazie lotniczej Robbins, polozonej na wielkiej plaskiej wyspie wsrod oceanu lasow. Pokazalem im srebrzysty mysliwiec odrzutowy, ktory wlasnie schodzil do ladowania. Poza baza, niedostepny dla wszystkich, nie wylaczajac uskrzydlonych chlopcow, ciagnal sie poligon, na ktorym piloci mysliwcow cwiczyli strzelanie do sztucznych celow naziemnych, a bombowce zrzucaly czasem prawdziwy ladunek, ktorego wybuch wprawial w drzenie wszystkie szyby w Zephyr. Nie lecielismy dalej; zawrocilismy w rozgrzanym blekicie nad lotniskiem i pofrunelismy z powrotem ta sama droga nad polami i lasem, jeziorem, rzeka i dachami miasteczka. Zatoczylismy ze Zbojem kolko nad moim domem. Inni chlopcy fruwali wokol swoich, a psy poszczekiwaly z radosci. Uswiadomilem sobie, jak malenki jest moj dom w porownaniu z ogromnym swiatem, jaki rozciagal sie we wszystkich kierunkach. Z gory widzialem drogi biegnace az po horyzont, a na nich samochody i ciezarowki, spieszace ku nieznanym miejscom. Marzenia o dalekich podrozach tak samo stanowia czesc lata, a w tej wlasnie chwili zastanawialem sie, czy kiedys bede mogl wyruszyc ktoras z owych drog, a jesli tak - w ktora strone sie udam. Zastanawialem sie tez, co by bylo, gdyby mama i tato nagle wyszli z domu, zobaczyli na podworku moj cien i cien Zboja i spojrzeli w gore. Watpie, czy wiedzieli, ze ich syn umie latac. Zrobilem runde wokol kominow i wiezyczek palacyku Thaxterow na koncu Tempie Street. Potem dogonilem przyjaciol i na obolalych skrzydlach dotarlismy nad nasza polane. Zatoczylismy jeszcze pare kolek, a potem gesiego zaczelismy wdziecznie opadac na ziemie, jak liscie. Zarylem pietami w podloze, lecz bieglem dalej, zeby skrzydla i cale cialo mogly sie przyzwyczaic do przyciagania ziemskiego. Do tego czasu wyladowali juz wszyscy; bieglismy z psami dookola polany, roztracajac wiatr piersia, a potem pozwalajac, by to on nas pchal. Nasze skrzydla zwinely sie i wrocily do ukrytych kieszeni w wydrazonych lopatkach. Skrzydla naszych psow takze ukryly sie w ciele i zarosly gesta sierscia - biala, brazowa, ruda i biala w brazowe laty. Podarte koszule same sie naprawily i nasze mamy nie mialy szansy zgadnac, co sie przez nie tak niedawno przebilo. Ociekalismy potem, nasze twarze i ramiona blyszczaly, a kiedy ziemia znow pochwycila nas w swoje objecia, przestalismy biec i wyczerpani popadalismy na trawe. Psy od razu skorzystaly z okazji, by polizac nas po brodach i nosach. Rytualny lot sie zakonczyl: rozpoczelismy nastepne lato. Siedzielismy jeszcze przez chwile, a kiedy nasze serca i umysly opuscila goraczka, zaczelismy rozmawiac. Mowilismy o rzeczach, ktore zaplanowalismy sobie na to lato, a bylo ich tak wiele, ze dni zdawaly nam sie stanowczo zbyt krotkie. Wszyscy jednak zgodzilismy sie co do tego, ze tym razem juz nieodwolalnie urzadzimy sobie lesny biwak. Potem trzeba juz bylo wracac do domu. -Czesc, chlopaki! - zawolal Ben wsiadajac na rower. Jazgot po chwili zastanowienia pomknal za nim. -Na razie! - Davy Ray nacisnal na pedaly, ignorujac Kumpla, ktory rzucil sie w poscig za puchatym ogonem zajaca. -Zobaczymy sie jutro - rzekl Johnny i odjechal, a wierny Wodz pobiegl u jego boku. Pomachalem mu reka, mruczac pod nosem: -Jutro bedzie futro! Kiedy wkroczylem do kuchni, mama spojrzala na mnie ze zgroza. -Jestes mokry jak ruda mysz! - powiedziala. - Co wyscie tam robili? Wzruszylem ramionami i siegnalem po dzbanek z zimna lemoniada. -Nic wielkiego - odparlem. 2. ROZMOWY U FRYZJERA -Troche z gory i scieniowac po bokach?-Tak chyba bedzie najlepiej. -Juz sie robi, Tom. Oto, w jaki sposob pan Perry Dollar, wlasciciel zakladu fryzjerskiego na Merchants Street, rozpoczynal kazde strzyzenie. Niewazne, jaka fryzure zyczyl sobie klient; zawsze wychodzil troche obciety z gory i scieniowany po bokach. Oczywiscie mowimy tu o prawdziwym strzyzeniu, nie o tych "wystylizowanych" bajerach. Za dolara i piecdziesiat centow zostajesz nalezycie obsluzony: najpierw owijaja cie az po sama szyje sztywnym fryzjerskim recznikiem w niebieskie prazki, potem robia ci na glowie pogrom wiekszymi nozyczkami i poprawiaja maszynka, nastepnie na twoim karku laduje oklad z goracej piany i czujesz, jak facet zdziera ci ze skory drobne wloski prosta, swiezo naostrzona brzytwa, a na koncu zostajesz hojnie zlany zawartoscia jednej z tajemniczych butelek opatrzonych etykietami: "Dzikie Ziele", "Vitalis" albo "Wysoki Polysk". Mowie "tajemniczych", bo za kazdym razem, kiedy strzyglem sie u pana Dollara, ustawione na polce nad fotelem butelki byly wypelnione dokladnie do polowy, poziom plynu nie zmienial sie nawet o cal. Po zakonczeniu strzyzenia - choc slowo "skalpowanie" o wiele lepiej oddaje istote rzeczy - pan Dollar odwijal ci z szyi recznik i zmiatal z kolnierzyka martwe wloski szczotka, ktora w dotyku przypominala wasy dzikiej swini. Potem dorosli mogli siegnac do sloja z orzeszkami ziemnymi, a dzieci dostawaly landrynke: cytrynowa, grejpfrutowa lub wisniowa - do wyboru. -Goraco dzisiaj - zauwazyl pan Dollar, unoszac wlosy ojca na grzebieniu i przycinajac ich konce nozyczkami. -Oj, tak. -Chociaz bywalo cieplej. O tej porze roku w trzydziestym szostym bylo juz trzydziesci dziewiec stopni. -W dwudziestym siodmym o tej porze roku bylo czterdziesci! -oswiadczyl pan Owen Cathcoate, sedziwy okaz, ktory tuz pod wentylatorem w glebi zakladu gral w warcaby z panem Gabrielem Jacksonem, zwanym powszechnie "Jazzmanem". Pomarszczona, usiana watrobowymi plamami twarz pana Cathcoate'a przypominala mape jakiejs dziwnej, obcej krainy. Mial waskie oczka i dlonie o dlugich palcach, a przerzedzone, plowobiale wlosy opadaly mu na ramiona, przyprawiajac pana Dollara o katusze, ilekroc na nie spojrzal. Pan Jackson byl brzuchatym Murzynem o stalowoszarej czuprynie, ktora uzupelnial schludny wasik. Na zapleczu fryzjerni mial warsztat, gdzie naprawial i czyscil przyniesione przez ludzi buty. Przydomek "Jazzman" otrzymal dlatego, ze - jak mawial moj tato - "wydmuchiwal z tego swojego klarnetu motyle, szerszenie i co tylko zechcial". Klarnet, zamkniety w wysluzonym czarnym futerale, spoczywal zawsze w zasiegu jego reki. -Bedzie jeszcze cieplej, zanim zacznie sie lipiec - rzucil pan Jackson, zadumany nad szachownica. Wyciagnal reke, zeby przestawic pionek, ale po namysle zrezygnowal. - Cos mi sie zdaje, Owen, ze probujesz mnie zapedzic w kozi rog! -Nawet przez mysl by mi to nie przeszlo, drogi panie Jackson. -Ech, ty stary, szczwany lisie! - rzekl pan Jackson, kiedy spostrzegl prosciutka, ale smiertelna pulapke, jaka zastawil na niego pan Cathcoate. -Chcesz mnie oblupic ze skory i podac na obiad? No, zebys sobie tylko nie polamal zebow! - I zrobil ruch, ktory przynajmniej na chwile wybawil go z niebezpieczenstwa. Pan Dollar byl niski, krepy i mial twarz zadowolonego buldoga, na ktorej niczym chwasty bujnie pienily sie siwe brwi. Dla rownowagi czaszke golil wlasciwie do zera. Potrafil bez wysilku rozgryzc kazdego. O historii Zephyr wiedzial doslownie wszystko. Bedac od ponad dwudziestu lat jedynym fryzjerem w miescie, trzymal reke na pulsie tetniacych w nim plotek i gdyby czlowiek mial wolne popoludnie, zeby usiasc i go posluchac, otrzymalby pelny przeglad tego, co sie dzieje w calej okolicy. Procz tego pan Dollar mial potezna kolekcje wystrzepionych komiksow, "Lak i Wod" oraz "Ilustrowanego Przegladu Sportowego", a Davy Ray twierdzil, ze na zapleczu stala przeznaczona tylko dla doroslych skrzynka czasopism w rodzaju "Ogiera", "Scisle tajne" i "Arki". -Cory - odezwal sie do mnie pan Dollar, uwijajac sie wokol taty. -Poznales juz tego nowego chlopaka? -Nie. - Nawet nie wiedzialem, ze pojawil sie jakis nowy chlopak. -Byl tu wczoraj z ojcem, zeby sie ostrzyc. Wlosy zdrowe, nie powiem, ale na tym jego czubku stepilem sobie nozyczki. - Klik, klik, zaspiewaly potwierdzajaco nozyce. - Wprowadzili sie w zeszlym tygodniu. -To ta rodzina, ktora wynajela dom na rogu Greenhowe i Shantuck? -zainteresowal sie tato. -Ci sami. Curlissowie. Mili ludzie. I wszyscy maja ladne, mocne wlosy. -A czym sie zajmuje pan Curliss? -Jest komiwojazerem. Sprzedaje koszule jakiejs firmy z Atlanty. Chlopak jest pare lat mlodszy od Cory'ego. Posadzilem go na koniu i nawet nie pisnal. Kon byl rzezbionym zlotym kucykiem, ocalalym z jakiejs skazanej na zaglade karuzeli, ktory obecnie tkwil przybity do podlogi tuz obok zwyklego fryzjerskiego fotela. Sadzano na nim do strzyzenia tylko male dzieci. Przyznam sie, ze czasami bylo mi troche zal, ze nie moge juz na nim usiasc i trzymac stop w strzemionach, podczas gdy pan Dollar pozbawia mnie uwlosienia. Tak czy owak, fakt, ze ten maly Curliss majac juz dziewiec albo dziesiec lat chcial siedziec na koniku, swiadczyl o tym, ze musi byc maminsynkiem. -Ten Curliss wyglada na przyzwoitego faceta - ciagnal pan Dollar, orzac nozyczkami czupryne mego ojca. - Dosc spokojny. Powiedzialbym, ze za spokojny na komiwojazera. W tej robocie trzeba sie mocno uwijac. -Mowa! - rzekl tato. -Odnioslem wrazenie, ze czesto sie przeprowadzaja. Opowiadal mi o tych wszystkich miastach, gdzie mieszkal razem z rodzina. Podejrzewam, ze to specyfika zawodu: firma mowi "jedz" i musisz jechac. -Ja bym tak nie potrafil - zawyrokowal tato. - Musze czuc, ze zapuscilem korzenie. Pan Dollar kiwnal glowa, po czym zmienil temat na inny, a potem na jeszcze inny, jak buszujacy w wysokiej trawie czlowiek, ktory nie widzi celu, tylko miejsce, gdzie za chwile postawi stope. -Tak, prosze szanownego pana - zakonczyl. - Powinni mi tu przyslac tych Beatlesow; zaraz bym z nich zrobil chlopow jak sie patrzy. - Sciagnal brwi i zaraz przeskoczyl na nastepny temat: - Komunisci mowia, ze zrobia z nami porzadek. Powinnismy ich powstrzymac, poki czas, zanim przyjda tutaj i zaleja nasz kraj. Poslac by naszych chlopcow, zeby przetrzepali im tylki w tym... no, wiesz... tam, gdzie hoduja te wszystkie bambusy. -W Wietnamie - poddal tato. -Zgadza sie, wlasnie tam. Wybic to talatajstwo i wiecej nie bedziemy musieli sie martwic. - Nozyczki pana Dollara poruszaly sie coraz szybciej. Po chwili nowa mysl zrodzila mu sie pod kopula. - I co, J.T. dowiedzial sie w koncu, kto lezy na dnie jeziora? Obserwowalem twarz ojca. Nie odbilo sie na niej nic, ale wiedzialem, ze pytanie dzgnelo go dotkliwie. -Nie, Perry. Niczego sie nie dowiedzial. -Wiecie, co mysle? To musial byc agent federalny - wysunal przypuszczenie Jazzman. - Pewnie szukal destylarni i Blaylockowie go wykonczyli. -Pan Sculley tez tak uwaza - wtracil tato. -Blaylockowie to zaraza, ot co. - Pan Dollar siegnal po maszynke i zaczal obrabiac baczki taty. - I nie bylby to pierwszy czlowiek, jakiego maja na sumieniu. -Dlaczego tak twierdzisz? -Sina Sears kupowal kiedys whisky od najmlodszego, Donny'ego. -Oo! - Pan Dollar zerknal na mnie. - Nie bedziemy rozpowiadac tego dalej, prawda? -Jasne, ze nie - oznajmil tato. - No i co? -No coz, slyszalem to z wlasnych ust Sima, a Sim chyba wie, co mowi. No wiec Donny Blaylock dostarczal mu bimbru i Sim twierdzi, ze pewnej nocy - wtedy, kiedy ten meteor spadl kolo Union Town - upili sie razem w lesie i Donny opowiadal mu rozne rzeczy. -Jakie rzeczy? - zaciekawil sie tato. -Podobno zabil czlowieka. Nie przyznal sie Simowi, dlaczego, kiedy i kogo. Powiedzial tylko, ze zabil czlowieka i wcale tego nie zaluje. -Czy J.T. o tym wie? -Nie. I ode mnie na pewno sie tego nie dowie. Nie mam zamiaru wyslac go na tamten swiat. Widziales kiedy Bigguna Blaylocka? -Nie. -Wielki jak los i zly jak sam diabel. Gdybym powtorzyl Amory'emu to, co powiedzial mi Sim, musialby ruszyc na lowy, zeby wytropic Blaylockow. A gdyby rzeczywiscie udalo mu sie ich nakryc - w co watpie - powiesiliby go za nogi i poderzneli mu gardlo jak... - Pan Dollar obrzucil spojrzeniem moje uszy, wystajace zza komiksu o Czlowieku-Jastrzebiu. -No coz, mysle, ze tyle bysmy widzieli naszego szeryfa - zakonczyl. -Nasze hrabstwo nie jest wlasnoscia Blaylockow! - oburzyl sie tato. - Jesli popelnili morderstwo, musza za to zaplacic! -Powinni, co do tego nie ma dwoch zdan - zgodzil sie pan Dollar i znow wprawil maszynke w ruch. - Biggun pojawil sie tu w listopadzie zeszlego roku. Przyjechal po buty, ktore kiedys oddal do naprawy. Pamietasz, Jazzman? -Jasne, ze pamietam! Piekne, drogie buty. O malo nie umarlem ze strachu, ze je gdzies zarysuje. -Wiesz, co powiedzial, kiedy placil za robocizne? - spytal ojca pan Dollar. - Powiedzial, ze te buty sluza do deptania i jak ktos mu sie pod nie nawinie, to juz nie wstanie. Mysle, ze mialo to oznaczac, ze nie zyczy sobie, by ktokolwiek wtykal nos do jego interesow. Wiec kto bylby na tyle glupi, zeby samemu napytac sobie biedy? -To wlasnie zrobil ten facet z jeziora - wtracil Jazzman. - Wsciubial nos w interesy Blaylockow. -Nie obchodzi mnie, ze pedza bimber i sprzedaja go z ciezarowki - ciagnal pan Dollar. - Ja go nie pije i mnie od tego zdrowia nie ubedzie. Nie przeszkadza mi to, ze szachruja na wyscigach samochodowych, bo nie jestem hazardzista. I nie obchodzi mnie, co tam wyprawiaja z tymi upadlymi aniolami Grace Stafford, bo mam zone i dzieci. -Czekaj - przerwal mu ojciec. - Co z ta Grace Stafford? -Dom wcale nie jest jej. Ona nim tylko zarzadza. Wszystko, z lokowkami do wlosow wlacznie, nalezy do Blaylockow. Tato odchrzaknal dyskretnie. -Nie wiedzialem o tym. Tak, moi panowie! - Pan Dollar plasnal tacie na kark klebem piany i zaczal ostrzyc brzytwe na skorzanym pasku. - Dla Blaylockow to gratka! Obdzieraja ze skory tych biednych chlopcow z bazy. - Pewna reka zaczal golic kark mojego ojca. - J.T. im nie podskoczy. Trzeba by Edgara Hoovera, zeby ich wpakowac za kratki. -Albo Wyatta Earpa - odezwal sie pan Cathcoate. - Ma sie rozumiec, gdyby jeszcze zyl. -Tak, on by sobie z nimi poradzil. - Pan Dollar zerknal na mnie, wzmagajac tym moje zaciekawienie, a nastepnie znow spojrzal na staruszka. -Sluchaj no, Owen! Cory chyba jeszcze nie slyszal o tobie i Wyatcie Earpie? - Tu pan Dollar mrugnal do mnie porozumiewawczo. - Moglbys mu opowiedziec te historie. Pan Cathcoate przez chwile milczal, ale i nie poruszyl zadnego pionka, mimo iz wlasnie byla jego kolej. -Nie - odparl w koncu. - Po co to odgrzebywac... -Dajze spokoj, Owen! Powiedz chlopcu! Chcialbys o tym uslyszec, prawda? - Zanim zdazylem cokolwiek odpowiedziec, pan Dollar oznajmil: -Widzisz? Chce ja uslyszec! -Minelo juz tyle czasu - rzekl cicho pan Cathcoate. -To bylo w tysiac osiemset osiemdziesiatym pierwszym, nieprawdaz? Dwudziestego szostego pazdziernika, a rzecz dziala sie w Tombstone w stanie Arizona. Miales wtedy ledwie dziewiec lat? -Zgadza sie - przytaknal pan Cathcoate. - Mialem wtedy dziewiec lat -Powiedz chlopcu, co wydarzylo sie tego dnia. Pan Cathcoate nadal wpatrywal sie w szachownice. -No, Owen - ponaglil go lagodnie Jazzman. - Powiedz mu. -Tego dnia... zabilem czlowieka - rzekl pan Cathcoate. - I ocalilem zycie Wyattowi Earpowi w corralu O.K. -No i masz, Cory! - usmiechnal sie pan Dollar. - Pewnie sie nie spodziewales, ze siedzisz tu w towarzystwie prawdziwego rewolwerowca, co? Ze sposobu, w jaki to powiedzial, wywnioskowalem, ze nie wierzy w ani jedno slowo staruszka, ale swietnie sie bawi, prowokujac go do zwierzen. Oczywiscie slyszalem o corralu O.K. Kazdy chlopiec, ktory choc przelotnie interesowal sie kowbojami i Dzikim Zachodem, znal historie o tym, jak pewnego dnia bracia Earp - Wyatt, Virgil i Morgan - oraz slawny szuler Doc Holliday zmierzyli sie ze zlodziejska banda Clantonow i McLowerych w goracym kurzu Tombstone. -Czy to prawda, panie Cathcoate? - zapytalem. -Najprawdziwsza. Tego dnia mialem szczescie. Bylem jeszcze dzieckiem i w ogole nie znalem sie na broni. O malo nie odstrzelilem sobie nogi. -Powiedz mu, jak uratowales starego Wyatta. - Pan Dollar parujacym recznikiem starl resztki piany z szyi ojca. Pan Cathcoate zmarszczyl brwi. Mialem wrazenie, ze nie lubi o tym myslec, ale moze po prostu szukal w pamieci szczegolow. Dziewiecdziesieciodwuletni mezczyzna musi otworzyc kupe zamkow, zeby przypomniec sobie czasy, gdy mial dziewiec lat. Choc podejrzewam, ze ten wlasnie dzien wart byl zapamietania. -Na ulicach nie bylo nikogo - rzekl w koncu. - Wszyscy wiedzieli, ze Earpowie, Doc Holliday, Clantonowie i chlopcy McLowerych beda przelewac krew. Zanosilo sie na to juz od dluzszego czasu. Ale ja nie moglem wytrzymac i schowalem sie za jakas szopa. Bylem maly i glupi. - Pan Cathcoate odsunal krzeslo od szachownicy, splotl razem dlugie palce, a podmuch wentylatora rozwiewal mu wlosy. - Slyszalem krzyki i strzaly; slyszalem kule, wbijajace sie w ludzkie ciala. Takiego dzwieku sie nie zapomina, chocby czlowiek zyl sto dziewiecdziesiat dwa lata. - Waskie szparki oczu skierowaly sie na mnie, ale widzialem, ze patrzy w przeszlosc, gdzie kleby kurzu unosily sie ze splamionej krwia ziemi, a cienie umarlych celowaly do siebie z szesciostrzalowych rewolwerow. - Straszna byla strzelanina - powiedzial. - Jakas kula przebila deske tuz obok mojej glowy. Slyszalem tylko, jak gwizdnela. Rozplaszczylem sie na ziemi i balem sie ruszyc. Po chwili za szope dowlokl sie jakis czlowiek i padl na kolana. To byl Billy Clanton. Byl podziurawiony jak sito, ale wciaz trzymal w reku rewolwer. Spojrzal na mnie; wprost na mnie. Potem zakaszlal, krew pociekla mu z nosa i ust, i przewrocil sie na twarz tuz obok mnie. -Rany! - baknalem czujac, jak ramiona pokrywa mi gesia skorka. -To jeszcze nie wszystko! - oswiecil mnie pan Dollar. - Mow dalej, Owen! -Padl na mnie jakis cien - ciagnal zgrzytliwym glosem pan Cathcoate. - Podnioslem wzrok i nagle zobaczylem Wyatta Earpa. Twarz mial pokryta kurzem i wydawalo mi sie, ze facet ma co najmniej dziesiec stop wzrostu. Powiedzial: "Zmykaj do domu, chlopcze". Wciaz go slysze - jak gdyby stal tuz przy mnie. Bylem tak przerazony, ze nawet nie drgnalem. Wyatt Earp przeszedl obok mnie na druga strone szopy. Walka byla skonczona. Clantonowie i McLowery'owie lezeli na ziemi, postrzelani na strzepy. I wtedy to sie stalo. -Co sie stalo? - spytalem niecierpliwie, gdy pan Cathcoate przerwal dla zaczerpniecia oddechu. -Jakis facet, schowany w pustej beczce na deszczowke, podniosl sie i zaczal celowac w plecy Wyatta Earpa. Nie znalem go; nigdy przedtem go nie widzialem. Ale stal obok mnie, tak blisko jak ty teraz. Wymierzyl i poslyszalem szczek odwodzonego spustu. -Teraz bedzie dobre - wtracil pan Dollar. - I co dalej, Owen? -Wtedy... podnioslem rewolwer Billy'ego Clantona. Byl ciezki jak armata, a cala rekojesc mial umazana krwia. Z trudem moglem go utrzymac. -Pan Cathcoate przymknal oczy i podjal cicho: - Bylo juz za pozno, zeby krzyczec. W ogole na nic juz nie bylo czasu. Chcialem tylko strzelic w powietrze, zeby go wystraszyc i zwrocic uwage pana Earpa. Ale bron wypalila, o tak: bum! - Otworzyl oczy na samo wspomnienie tego strzalu. -Przewrocilem sie, o malo nie wyrwalo mi ramienia ze stawu. Poslyszalem, jak kula odbija sie od kamienia, nie wiecej jak szesc cali od mojej prawej stopy. Rykoszetem trafila tego czlowieka prosto w przegub dloni, w ktorej trzymal rewolwer. Rozorala mu reke, az bylo widac kosc. Facet wypuscil bron. Sikal krwia jak fontanna, az w koncu wykrwawil sie na smierc, a ja przez caly czas powtarzalem: "Przepraszam, przepraszam, przepraszam". Bo naprawde nie chcialem nikogo zabic. Mialem zamiar go tylko powstrzymac, zeby nie zdazyl zastrzelic pana Earpa. - Wydal z siebie przeciagle westchnienie, ktore zabrzmialo jak szum wiatru niosacego kurz nad grobami na Boot Hill. - Stalem nad jego cialem, trzymajac w reku spluwe Billy'ego Clantona. Doc Holliday podszedl do mnie, dal mi cwierc dolara i powiedzial: "Kup sobie cos slodkiego, chlopcze". Stad wzial sie moj przydomek. -Jaki przydomek? - zainteresowalem sie. -Slodki Chlopak - odparl pan Cathcoate. - Potem pan Earp przyszedl do nas na kolacje. Moj ojciec byl farmerem, w domu sie nie przelewalo, ale poczestowalismy go wszystkim, co tylko bylo w spizarni. Podarowal mi rewolwer i olstry Billy'ego Clantona w podziece za to, ze uratowalem mu zycie. - Pan Cathcoate potrzasnal lysiejaca glowa. -Powinienem byl posluchac mamy i od razu wyrzucic te cholerna pukawke. -Dlaczego? Dlatego - rzekl z irytacja - ze za bardzo mi sie spodobala! Zaczalem uczyc sie nia poslugiwac. Coraz bardziej lubilem jej zapach, ciezar, sposob, w jaki grzala mi dlon po wystrzale, i to, jak butelka, do ktorej mierzylem, w mgnieniu oka rozpadala sie na kawalki, ot co! - Skrzywil sie, jak gdyby skosztowal nadgnilego owocu. - Zaczalem stracac ptaki z nieba i wydawalo mi sie, ze jestem strasznie szybki. I wtedy zaczela mnie dreczyc ciekawosc, czy bylbym szybszy od innego faceta ze spluwa. Bezustannie cwiczylem: co chwile szarpalem za olstry i wyciagalem tego gnata. A kiedy skonczylem szesnascie lat, pojechalem dylizansem do Yumy i zabilem tam rewolwerowca nazwiskiem Edward Bonteel. I wtedy wlasnie wdepnalem w to bagno. -Stary Owen byl kiedys slawny - rzekl pan Dollar, strzepujac drobne wloski z ramion ojca. - To znaczy, mam na mysli Slodkiego Chlopaka. Ilu ludzi poslales na spotkanie ze stworca, Owen? - Pan Dollar zerknal na mnie i znow puscil szybkie oko. -Czternastu. - W glosie pana Cathcoate'a nie bylo dumy. - Zastrzelilem czternastu ludzi. - Spojrzal na czerwono-czarne kwadraty szachownicy. - Najmlodszy mial dziewietnascie lat. Najstarszy czterdziesci dwa. Moze niektorzy z nich zaslugiwali na smierc; ale nie mnie o tym sadzic. Kazdego z nich zabilem w uczciwej walce. Ale chodzi o to, ze chcialem ich zabic. Marzylem o slawie, chcialem byc kims waznym. W dniu, w ktorym ranil mnie mlodszy, szybszy chlopak, uznalem, ze zyje na kredyt. Wycofalem sie. -Byl pan ranny? - spytalem. - Gdzie? -W lewy bok. Tyle ze ja mialem lepsze oko. Trafilem go w sam srodek czola. Ale wiedzialem, ze moj czas sie skonczyl. Wyjechalem na Wschod i w koncu osiadlem tutaj. I to cala moja historia. -Masz jeszcze te bron i olstry, Slodki? - chcial sie dowiedziec pan Dollar. Pan Cathcoate nie odpowiedzial. Siedzial bez ruchu i myslalem, ze zasnal, choc jego zmruzone oczy nadal byly otwarte. Potem nagle wstal i na zesztywnialych nogach podszedl do pana Dollara. Spojrzal mu prosto w twarz z odleglosci paru cali. Widzialem jego odbicie w lustrze: wargi mial zacisniete, a sedziwe, posepne oblicze przywodzilo na mysl czaszke obciagnieta ogorzala skora. Jego usta rozchylily sie w usmiechu, ale nie byl to mily usmiech: byl przerazajacy, a na jego widok pan Dollar az sie skurczyl. -Perry - rzekl pan Cathcoate - wiem, ze uwazasz mnie za starego glupca, ktory nie ma wszystkich klepek w porzadku. Godze sie z tym, ze smiejesz sie ze mnie, kiedy wydaje ci sie, ze nie widze. Ale gdybym nie mial oczu z tylu glowy, dawno juz nie byloby mnie posrod zywych. -Eee... tego... Skadze znowu, cos ty, Owen! - wybelkotal pan Dollar. - Wcale sie z ciebie nie smieje! Slowo! -Teraz albo sam klamiesz, albo zarzucasz mi klamstwo - rzekl cicho starzec, ale ton jego glosu przeszyl mnie zimnym dreszczem. -Ja... przepraszam, jesli cie... -Owszem, mam jeszcze rewolwer i olstry - przerwal mu pan Cathcoate. - Zatrzymalem je na pamiatke dawnych czasow. A teraz chcialbym, zebys mnie dobrze zrozumial - pochylil sie jeszcze blizej. Pan Dollar probowal sie usmiechnac, ale przywolal na twarz jedynie slaby grymas. - Mozesz mi mowic "Owen" albo "pan Cathcoate", wedle woli. Mozesz sie do mnie zwracac przez "hej, ty!" albo "staruszku". Ale nie wolno uzywac tego przydomka z Zachodu. Ani dzis, ani jutro, ani nigdy. Rozumiemy sie, Perry? -Owen, nie ma potrzeby... -Rozumiemy sie? - powtorzyl pan Cathcoate. -Eee... tak. Naturalnie. Jasne. Cokolwiek zechcesz, Owen. -Nie, nie cokolwiek. Wlasnie to. -Jasne. Nie ma sprawy. Pan Cathcoate jeszcze przez kilka sekund wpatrywal sie panu Dollarowi w oczy, jak gdyby chcial go przejrzec na wylot. Potem rzekl: -Na mnie juz czas - i skierowal sie w strone drzwi. -A co z nasza partia, Owen? - rzucil za nim Jazzman. Pan Cathcoate przystanal. -Nie chce mi sie juz grac - rzekl i wyszedl na zewnatrz w gorace czerwcowe popoludnie. Fala upalu wdarla sie do srodka, nim drzwi sie za nim zamknely. Wstalem i podszedlem do witryny, przygladajac sie, jak pan Cathcoate powoli sunie chodnikiem wzdluz Merchants Street, z rekami w kieszeniach. -No i co wy na to? - spytal nas pan Dollar. - Ciekawe, co go napadlo? -Wie, ze nie wierzysz w te jego historie - stwierdzil Jazzman, zbierajac piony z szachownicy. -To wszystko prawda czy nie? - Tato podniosl sie z fotela. Uszy mial teraz znacznie bardziej odstajace "niz dawniej, a kark mocno zaczerwieniony po goleniu. -Oczywiscie, ze nie! - parsknal pan Dollar. - Owen ma bzika! Juz dawno mu odbilo! -Czyli to wcale nie bylo tak, jak on mowil? - Nadal obserwowalem starca przez wystawowe okno. -Nie. Wszystko sobie zmyslil. -Skad jestes taki pewien? - spytal tato. Daj spokoj, Tom! Co by robil tu, w Zephyr, rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu? I nie sadzisz, ze gdyby jakis dzieciak uratowal zycie Wyatta Earpa w corralu O.K., to pisano by o tym w podrecznikach historii? Poszedlem do biblioteki, zeby sie przekonac. Ani slowa o zadnym smarkaczu w corralu O.K., a w ksiazce o rewolwerowcach, ktora tam znalazlem, nawet nie wspomniano o facecie zwanym Slodkim Chlopakiem. - Pan Dollar wscieklym ruchem reki zmiotl wlosy z fotela. - Twoja kolej, Cory. Siadaj. Juz mialem sie odwrocic od okna, kiedy ujrzalem, ze pan Cathcoate macha do kogos. Przeciwlegla strona Merchants Street szedl Vernon Thaxter, nagi jak swieta niewinnosc. Maszerowal szybkim krokiem, jak gdyby mial cos waznego do zalatwienia, ale uniosl reke pozdrawiajac pana Cathcoate'a. Dwoch wariatow minelo sie na ulicy, dazac w dwie rozne strony. Wcale nie chcialo mi sie smiac. Zastanawialem sie, co popchnelo pana Cathcoate'a do tego, ze tak bardzo chcial wierzyc w swoja przeszlosc rewolwerowca, podobnie jak Vernon Thaxter wierzyl, ze naprawde musi gdzies dojsc na czas. Wspialem sie na fotel. Pan Dollar owinal mi szyje recznikiem i pare razy przejechal grzebieniem przez czupryne. Tato rozsiadl sie przy stoliku i otworzyl "Ilustrowany Przeglad Sportowy". -Troche z gory i scieniowac po bokach? - spytal pan Dollar. -Tak, prosze pana - odparlem. - Wlasnie tak. Nozyczki zadzwieczaly i na podloge zaczely spadac drobne martwe czastki mojej osoby. 3. CHLOPIEC Z PILKA Stal na ganku, kiedy wrocilismy z ojcem od pana Dollara. Zwyczajnie stal sobie na podporce. Nowiusienki rower.-Rany - wyjakalem, gdy wysiadlem z furgonetki. Tylko tyle bylem w stanie powiedziec. Wszedlem na ganek jak w transie i dotknalem go. Nie byl snem. Byl prawdziwy i piekny. Tato gwizdnal z uznaniem. Potrafil ocenic urode roweru juz na pierwszy rzut oka. -Majstersztyk, co? -O, tak. Wciaz jeszcze nie moglem w to uwierzyc. Mialem przed soba cos, o czym w glebi serca marzylem od nieskonczenie dlugiego czasu. Teraz nalezalo do mnie i czulem sie krolem calego swiata. W pozniejszych latach nieraz myslalem, ze usta zadnej kobiety nie byly tak czerwone jak ten rower. Zaden nisko zawieszony zagraniczny samochod sportowy, o kolach ze szprychami i warczacym cicho silniku, nie mogl sie z nim rownac moca i zrecznoscia. Nie widzialem juz nigdy, by chrom blyszczal tak czysto jak srebrny ksiezyc w letnia noc. Moj rower mial duzy okragly reflektor i klakson z gumowa gruszka, a jego rama wygladala nie mniej solidnie i krzepko niz bicepsy Herkulesa. Ale oprocz tego byl szybki; kierownica chylila sie do przodu, zapraszajac mnie, bym skosztowal wichru, a czarnych gumowych pedalow nie tknela przede mna zadna ludzka stopa. Tato przejechal palcem po reflektorze, a potem jedna reka podniosl rower do gory. -Chlopcze, on prawie nic nie wazy! - zdumial sie. - To najlzejszy metal, jakiego kiedykolwiek dotykalem! Postawil go z powrotem, a rower poslusznie osiadl na podstawce jak wytresowane, choc ledwie oswojone zwierze. W ciagu dwoch sekund juz bylem na nim. Z poczatku mialem troche klopotow, bo przy nachylonych do przodu raczkach i siodelku trudno mi bylo utrzymac rownowage. Glowe mialem juz ponad przednim kolem; przygiete plecy tworzyly linie prosta, rownolegla do kregoslupa roweru. Mialem uczucie, ze siedze na maszynie, ktora w kazdej chwili moze wypowiedziec mi posluszenstwo, jesli nie bede ostrozny. Miala w sobie cos, co zarazem podniecalo mnie i przerazalo. Z domu wyszla mama. Rower dostarczono jakas godzine temu - powiedziala. Pan Lightfoot przywiozl go swoja ciezarowka. -Mowil, ze Dama prosi, zebys jezdzil na nim spokojnie, dopoki sie do ciebie nie przyzwyczai. - Mama spojrzala na ojca, ktory wlasnie obchodzil nowy rower dookola. - Chyba moze go zatrzymac? -Nie lubie przyjmowac jalmuzny. Wiesz o tym. -To nie jalmuzna. To nagroda za dobry uczynek. Tato jeszcze przez chwile krazyl wokol roweru. Potem zatrzymal sie i nacisnal butem przednia opone. -Musial ja kosztowac mase pieniedzy. To piekny rower, co do tego nie ma dwoch zdan. -Moge go zatrzymac, tatusiu? - zapytalem. Ojciec podparl sie pod boki, przygryzl dolna warge i spojrzal na mame. -To nie jalmuzna? -Nie. Jego wzrok spoczal na mnie. -Tak - rzekl i chyba nigdy w zyciu to slowo nie sprawilo mi tyle radosci. - Jest twoj. -Dzieki! Dziekuje ci milion razy! -Wiec teraz, kiedy juz masz nowy rower, jak go nazwiesz? Jeszcze o tym nie pomyslalem. Potrzasnalem glowa, nadal probujac sie przyzwyczaic do nowej pozycji, w ktorej moje cialo wyciagniete bylo do przodu jak oszczep. -Moglbys sie przejechac na probe, nie uwazasz? - Tato objal mame w pasie i usmiechnal sie do mnie. -Jasne - powiedzialem, ale najpierw zsiadlem z roweru, podnioslem nozki i delikatnie sprowadzilem go po schodkach. Nie wypadalo go szarpac, zanim sie nie poznamy. Moze zreszta wciaz sie balem, ze zaraz sie obudze. Usiadlem na siodelku, opierajac sie noga o ziemie. -No jazda - zachecil mnie tato - tylko nie wypal dziur w asfalcie! Kiwnalem glowa i nadal tkwilem w miejscu. Przysiegam, ze czulem, jak rower drzy w oczekiwaniu. A moze to ja sie trzaslem. -Szerokiej drogi - rzekl ojciec. Nadeszla chwila prawdy. Wciagnalem gleboki oddech, oparlem jedna stope na pedale, a druga sie odepchnalem. Potem druga noga tez znalazla pedal, a ja skierowalem nos roweru w strone ulicy. Kola krecily sie niemal bezglosnie, wydajac tylko ciche "cyk... cyk... cyk...", jak bomba, ktora ma zaraz wybuchnac. -Milej zabawy! - zawolala za mna mama. Obejrzalem sie i zdjalem jedna reke z kierownicy, zeby jej pomachac. Rower nagle wymknal mi sie spod kontroli i wierzgnal wscieklym zygzakiem. O maly wlos mialbym pierwsza wywrotke. Jakos udalo mi sie zlapac kierownice i kolo sie wyprostowalo. Pedaly byly gladkie jak waniliowe lody, opony smigaly po rozgrzanym chodniku. Zdalem sobie sprawe, ze dosiadlem roweru, ktory mogl sie spode mnie wyrwac jak rakieta. Mknalem ulica, a wiatr swiszczal mi w dopiero co obcietych wlosach. Prawde mowiac, czulem sie, jak gdybym walczyl o zycie. Bylem przyzwyczajony do starego, rozciagnietego lancucha i zebatki, ktorej opor wysysal z nog wszystkie sily, podczas gdy ten rower wymagal delikatniejszego traktowania. Kiedy po raz pierwszy nacisnalem na hamulec, omal nie wylecialem z siodelka. Zatoczylem szeroki krag i znow sie rozpedzilem. Nabral tempa tak szybko, ze na karku wystapily mi krople potu. Mialem wrazenie, ze jeszcze jedno pchniecie pedalu, a wzbije sie nad ziemie, ale przednie kolo sluchalo zacisnietych na kierownicy rak i w lot zgadywalo, gdzie chce skrecic. Rower niosl mnie jak rakieta przez ocienione starymi drzewami ulice mego rodzinnego miasta i kiedy razem prulismy wiatr, zdecydowalem, ze wlasnie tak go nazwe. -Rakieta - powiedzialem. Slowo zawirowalo i ulecialo do tylu w strumieniu rozgarnietego powietrza. - Jak ci sie to podoba? Nie zrzucil mnie. Nie zboczyl w kierunku najblizszego drzewa. Uznalem, ze sie zgadza. Zaczalem sie osmielac. Kladlem ja na boki, krecilem osemki i skakalem przez krawezniki, a Rakieta sluchala mnie bez wahania. Pochylilem sie nad kierownica, z calej sily nacisnalem na pedaly i Rakieta wystrzelila w Shantuck Street, niosac mnie przez migajace jak w kalejdoskopie plamy slonca i cienia. Wjechalem na chodnik, gdzie opony ledwie zauwazaly mijane szczeliny. Powietrze parzylo mnie w pluca i chlodzilo mi twarz, a domy i drzewa przelatywaly obok szeroka, rozmazana smuga. W tamtej chwili czulem, ze ja i Rakieta stanowimy jedno, jakbysmy byli powleczeni jedna skora i plynal w nas ten sam smar. Kiedy sie usmiechnalem, maly zuczek wpadl mi do ust. Wcale sie nie przejalem; polknalem go, bo wiedzialem, ze jestem niezwyciezony. A takie mysli nieuchronnie prowadza do przykrych niespodzianek. Wjechalem w dziure po wyrwanej plytce chodnikowej, nie zwalniajac i nawet nie probujac jej ominac. Poczulem, ze dreszcz przebiega Rakiete od przedniego do tylnego blotnika. Rama wydala odglos podobny do chrzakniecia. Wstrzas oderwal mi dlon od kierownicy, przednia opona odbila sie od betonu, a rower wierzgnal i stanal deba jak rozwscieczony ogier. Moja lewa stopa stracila kontakt z pedalem, a pupa - z siodelkiem. Szybujac w powietrzu przypomnialem sobie slowa mamy: "Dama prosi, zebys jezdzil spokojnie, dopoki sie do ciebie nie przyzwyczai". Nie mialem wiele czasu, zeby sie nad tym glebiej zastanowic. W nastepnym ulamku sekundy wyrznalem w czyjs zywoplot i w jednym krotkim "uchch!" uszlo ze mnie cale powietrze, po czym osunalem sie w dol po zielonych galazkach. Zdaje sie, ze przerylem ten zywoplot na wylot. Ramiona i policzki mialem troche podrapane, ale skora wciaz byla z grubsza w jednym kawalku i nawet nie ciekla mi krew. Wydostalem sie z zywoplotu, otrzasajac sie z lisci, i zobaczylem, ze Rakieta lezy obok na trawie. Strach scisnal mnie za gardlo: jezeli uszkodzilem nowy rower, tato z pewnoscia spusci mi porzadne lanie. Uklaklem przy Rakiecie, badajac jej obrazenia. Przednia opona byla troche otarta, a blotnik wygiety, ale lancuch wciaz tkwil na swoim miejscu, a raczki kierownicy zachowaly ksztalt. Reflektor byl caly, rama prosta. Rakieta obdrapala sie troche, ale jak na tak grozny wypadek, stan jej zdrowia byl zdumiewajaco dobry. Wyprostowalem rower, dziekujac w duchu memu aniolowi strozowi. Przejechalem palcem po wgniecionym blotniku i wlasnie wtedy w przedniej lampie zobaczylem oko. Bylo okragle, zlote, mialo ciemna zrenice i patrzylo na mnie z poblazliwa zaduma. Mrugnalem zaskoczony. Zlote oko zniknelo. Ujrzalem juz tylko zwyczajna zarowke za okraglym szkielkiem. Przygladalem sie jej przez dluzsza chwile, ale nie ujrzalem juz zadnego oka. Odwrocilem Rakiete do cienia, pozniej znow pod slonce, lecz widziadlo nie zjawilo sie ponownie. Obmacalem glowe. Nie znalazlem ani jednego guza. Co za przedziwne rzeczy legna sie w chlopiecej wyobrazni! Wspialem sie na siodelko i ruszylem dalej chodnikiem. Tym razem pedalowalem powoli i delikatnie, a nim jeszcze przejechalem piecdziesiat stop, zobaczylem przed soba potluczone resztki butelki po oranzadzie, rozsiane po calym chodniku. Zjechalem z kraweznika na ulice, zeby je ominac dla dobra opon Rakiety. Strach pomyslec, co by bylo, gdybym wjechal w nie z duza predkoscia; w porownaniu z tym kilka zadrapan o krawedz plytki chodnikowej bylo lekkim uszczerbkiem. Mielismy duzo szczescia, Rakieta i ja. Niedaleko mieszkal Davy Ray Callan. Zatrzymalem sie przy jego domu, ale pani Callan powiedziala, ze Davy poszedl na boisko z Johnnym Wilsonem, zeby troche pocwiczyc. Indianie - nasza druzyna mlodzikow, w ktorej gralem na drugiej bazie -przegrali pierwsze cztery mecze i trzeba nam bylo naprawde solidnego treningu. Podziekowalem mamie Davy'ego i wycelowalem Rakiete w kierunku pobliskiego boiska. Davy Ray i Johnny stali w sloncu i czerwonym kurzu, przerzucajac pilke tam i z powrotem. Wjechalem na boisko i zatoczylem runde wokol nich. Obaj rozdziawili usta na widok mojego nowego roweru. Oczywiscie zaraz musieli go dotknac, usiasc na nim i przejechac sie troche. W porownaniu z Rakieta ich rowery wygladaly jak zakurzone antyki. Mimo to Davy Ray oswiadczyl: "Niezbyt dobrze sie prowadzi, prawda?", a Johnny: "Jest sliczny, ale pedaly ma troche za sztywne". Wiedzialem, ze nie mowia tego po to, by zacmic moj pokaz; byli moimi przyjaciolmi i cieszyli sie moim szczesciem. Po prostu woleli swoje wlasne rowery. Rakieta stworzona byla dla mnie i tylko dla mnie. Postawilem ja na podporce i zaczalem sie przygladac, jak Davy Ray rzuca Johnny'emu wysokie pilki. Z trawy zrywaly sie zolte motyle, a niebo nad glowa bylo bezchmurne i niebieskie. Spojrzalem w kierunku pomalowanych na brazowo trybun, nad ktorymi wisialy reklamy roznych sklepow przy Merchants Street, i na samej gorze dostrzeglem jakas postac. -Hej, Davy! - zawolalem. - Kto to? Davy zerknal w gore i podniosl rekawice, zeby w nia zlowic odbita przez Johnny'ego pilke. -Nie wiem. Jakis dzieciak. Siedzi tam, odkad przyszlismy. Przyjrzalem sie chlopcu. Obserwowal nas pochylony do przodu, z broda oparta na dloni i lokciem na kolanie. Zostawilem Davy'ego i podszedlem do trybun. Maly zerwal sie, jak gdyby zaraz mial uciec. -Co tam robisz?! - zawolalem do niego. Nie odpowiedzial. Stal i wyraznie nie mogl sie zdecydowac: wiac czy tez nie? Podszedlem blizej. Jego twarz wydala mi sie obca. Mial krotko obciete ciemne wlosy, z ktorych po lewej stronie sterczal cienki czubek, i nosil okulary, ktore wygladaly jakby byly na niego za duze. Mogl miec osiem albo dziewiec lat i przypominal grochowa tyczke o chudych, niezgrabnych konczynach. Ubrany byl w niebieskie, polatane na kolanach dzinsy i biala koszulke, a przezroczysta bladosc jego skory od razu nasuwala mysl, ze niezbyt czesto wychodzi na dwor. -Jak masz na imie? - zapytalem opierajac sie o siatke, odgradzajaca boisko od trybun. Milczal. -Umiesz mowic? Zobaczylem, ze drzy. Bal sie tak samo jak jelen, schwytany w promien swiatla z latarki mysliwego. -Jestem Cory Mackenson - oznajmilem, przekladajac palce przez oczka siatki. -Moze jednak masz jakies imie? -Jafne - powiedzial. W pierwszej chwili myslalem, ze powiedzial "Jahwe", ale potem zaswitalo mi, ze po prostu sepleni. -A jakie? -Nemo - odparl. -Nemo? Jak kapitan Nemo? -Co? Najwyrazniej nie byl pilnym czytelnikiem Julesa Verne'a. -A jak sie nazywasz? -Curlif. Curlif. Pare sekund zajelo mi rozszyfrowanie tego slowa. Nie Curlif, lecz Curliss. To ten nowy, ktorego ojcem jest podrozujacy sprzedawca. Chlopiec, ktory usiadl na koniku, zeby pan Dollar mogl go ostrzyc. Maminsynek. Nemo Curliss. To imie pasowalo do niego. Nawet wygladal jak cos, co zaplatalo sie w sieci na ktorejs z dwudziestu tysiecy mil podmorskiej zeglugi. Ale rodzice nauczyli mnie, ze kazdy czlowiek zasluguje na szacunek, nawet jesli jest maminsynkiem, a poza tym, jezeli chodzi o wyglad zewnetrzny, ze mnie takze nie bylo zadne cudo. -Jestes tu nowy - stwierdzilem. Kiwnal glowa. -Pan Dollar wspominal o tobie. -Naprawde? -Tak. Mowil... - juz mialem powiedziec: "ze siadles na koniku", ale ugryzlem sie w jezyk -...ze sie u niego strzygles. -No. Wyszedlem prawie lyfy. - Nemo podrapal sie w czubek glowy cienkopalczasta dlonia, przyczepiona byle jak do chudego bialego nadgarstka. Poslyszalem krzyk Davy'ego: "Patrz, Cory!" i zerknalem w dol. Johnny solidnie przylozyl sie do pilki, ktora nie tylko ominela rekawice Davy'ego, ale i przeleciala nad siatka, uderzyla w drugi rzad lawek i sturlala sie na dol. -Kiepsko! - mruknal Davy stukajac piescia w rekawice. Nemo Curliss zszedl z trybuny i podniosl pilke. Chyba nigdy w zyciu nie widzialem kogos tak watlego. Sam bylem chudy, ale on skladal sie wylacznie ze skory i kosci. Spojrzal na mnie sowimi oczyma, powiekszonymi przez szkla. -Moge ja odrzucic? - spytal. Wzruszylem ramionami. -Mnie tam wszystko jedno - powiedzialem i odwrocilem sie do Davy'ego. Moze jestem swinia, ale nie moglem powstrzymac zlosliwego usmieszku. - Uwazaj, Davy. -Rany Julek! - Davy zaczal sie cofac z udawanym przerazeniem. - Nie przewroc mnie, maly! Nemo wspial sie na najwyzsza lawke i spojrzal na boisko, mruzac oczy. -Gotow?! - wrzasnal. -Gotow! Rzucaj, wazniaku! - odkrzyknal Davy. -Nie ty - sprostowal Nemo. - Ten drugi, z tylu. Potem sie cofnal, zamachnal sie kulistym ruchem, za ktorym oko nie bylo w stanie nadazyc, i pilka wyleciala mu z dloni, kreslac w powietrzu biala smuge. Poslyszalem, jak syczy, wznoszac sie w niebiosa niczym fajerwerk z krotkim lontem. Davy krzyknal: "Hej!" i popedzil z powrotem, zeby ja zlapac, ale pilka minela go wysoko i znikla. Daleko za Davym Johnny spojrzal w gore na spadajaca sferoide i zrobil trzy kroki do przodu, potem dwa do tylu, a potem cofnal sie jeszcze o krok i znalazl sie w tym samym miejscu, w ktorym stal na poczatku rzutu. Podniosl reke i ustawil ja na wysokosci twarzy. Rozleglo sie mocne, czule "cmok!", gdy pilka pocalowala skorzana rekawice. -Prosto w lape! - zawolal Davy. - Czlowieku, widziales, jak ona leciala?! Johnny biegl w kierunku pierwszej bazy, sciagajac po drodze rekawice i rozcierajac piekaca od uderzenia dlon. Spojrzalem na Nemo i szczeka mi opadla. Wciaz nie moglem uwierzyc, ze taki maly, chudy kajtek potrafil przerzucic pilke baseballowa ponad siatka, a co dopiero trafic wprost w wyciagnieta reke przez pol szerokosci boiska. Co wiecej, Nemo nie sprawial wrazenia, ze nadwerezyl sobie ramie, a mnie po takim zamachu przez tydzien bolalby caly bark, nie mowiac juz o tym, czy w ogole wydusilbym taka odleglosc. To byl pierwszoligowy rzut, a wiem, jak gra pierwsza liga. -Nemo! - powiedzialem. - Gdzie sie nauczyles tak rzucac? Zerknal na mnie zza swoich szkiel. -Jak? - spytal. -Zejdz no tutaj, dobrze? Nemo znow sie przestraszyl. Mialem wrazenie, ze z kijem baseballowym zetknal sie od zlej strony. Trzy rzeczy mozna znalezc w kazdym miescie w kraju: kosciol, tajemnice i tegiego byczka, lubiacego sie znecac nad drobniutkim smarkaczem, ktory by sie zmiescil w papierowej torbie. Pomyslalem, ze jezdzac z miasta do miasta za swoim tatusiem Nemo Curliss naogladal sie takich typow. Zawstydzilem sie tamtego szyderczego usmiechu. -Nie boj sie - powiedzialem. - Po prostu zejdz tu do nas. -Rany, co za rzut! - Davy odebral od Johnny'ego pilke i podbiegl z nia do wejscia dla graczy, w ktorym wlasnie ukazal sie Nemo. - Poprowadziles ja jak po sznurku, chlopie! Ile ty masz lat? -Dziewiec - brzmiala odpowiedz. - Prawie dziewiec i pol. Widzialem, ze wzrost Nema zbil Davy'ego z tropu tak samo jak mnie. Na dobra sprawe to bylo niemozliwe, zeby taki krasnal poteznym strzalem wpakowal pilke prosto w rekawice. -Stan na drugiej bazie, Johnny! - zawolalem. Pomachal mi reka i pobiegl zajac pozycje. - Chcesz troche porzucac, Nemo? -Czy ja wiem... Powinienem juz wracac do domu. -Tylko chwile. Chcialbym zobaczyc, co potrafisz. Davy, pozyczysz mi rekawice? Davy zdjal rekawice, ktora polknela lewa dlon Nemo niczym brazowy wieloryb. -Najlepiej stan na gorce i rzuc do Johnny'ego - poddalem. Nemo spojrzal na gorke, na druga baze, a potem na ostatnia. -Stane tutaj - zadecydowal i podszedl do stanowiska odbijajacego, podczas gdy ja i Davy patrzylismy na niego w oslupieniu. Z ostatniej bazy do drugiej bylo dosc daleko nawet dla chlopakow w naszym wieku, a co dopiero dla kogos, kto mial dopiero dziewiec i pol roku. -Jestes pewien, Nemo? - spytalem, a on odpowiedzial: -Jafne. Nemo wyjal pilke z rekawicy w pelnym szacunku skupieniu. Patrzylem, Jak jego dlugie palce przesuwaja sie po niej, wybieraja chwyty na szwach i zaciskaja sie mocno. -Gotow?! - krzyknal. -No, jestem gotowy! Rzu... Puc! Gdybysmy nie widzieli tego na wlasne oczy, zaden z nas by w to nie uwierzyl. W ulamku sekundy Nemo zamachnal sie i rzucil, a gdyby Johnny nie mial wyjatkowego refleksu, pilka trafilaby go w sam srodek klaty i wbila w piach. I tak impet rzuconej pilki wypchnal go z drugiej bazy. Z zacisnietej w rekawicy pilki uniosl sie kurz. Johnny zaczal chodzic w kolko z twarza sciagnieta bolem. -Nic ci nie jest?! - zawolal Davy. -Troche boli - Powiedzial. Tylko my wiedzielismy, ile musialo go kosztowac przyznanie sie do bolu. - Moge jeszcze raz lapac. Bylismy za daleko, zeby uslyszec, jak dodaje pod nosem: "Mam nadzieje". Odrzucil pilke wysokim lukiem, a Nemo postapil szesc krokow do przodu, spojrzal na mknaca mu prosto w twarz kule i w ostatniej chwili wyluskal ja z powietrza. Ten maly wiedzial, na czym polega oszczednosc ruchow, a dalbym slowo, ze jego nos byl w powaznym niebezpieczenstwie. Nemo wrocil na stanowisko. Otarl kurz z noskow brazowych mokasynow, pocierajac je o nogawki dzinsow. Zamachnal sie do rzutu, a Johnny przygotowal sie do odebrania. Nemo opuscil reke i przelozyl pilke do rekawicy. -Rzucanie to nic takiego - powiedzial. - Wyftarczy miec reke, zeby rzucac. -Ale nie tak! - zaprzeczyl Davy Ray. -Naprawde myslicie, ze to jakas wielka sztuka? -Jestes szybki ->>wtracilem. - Naprawde szybki, Nemo. Rzucajacy z naszej druzyny ci nie dorownuje, a jest dwa razy taki jak ty. -To proste - Nemo spojrzal na Johnny'ego. - Biegnij do trzeciej bazy! -Co takiego? -Biegnij do trzeciej bazy! - powtorzyl Nemo. - Wyciagnij otwarta rekawice, tylko tak, zebym ja widzial! -Co? -No, szybciej! - ponaglil go Nemo. - Nie mufisz na mnie patrzec, po proftu otworz rekawice! -No, dalej, Johnny! - zawolal Davy. - Zrob to! Johnny byl odwaznym facetem. Udowodnil to wlasnie wtedy, kiedy jego stopy zaczely wzbijac kurz pomiedzy druga i trzecia baza. Nie patrzyl w naszym kierunku, ale glowe i ramiona mial skulone, a wyciagnieta na wysokosci piersi rekawice zwrocona wprost na Nemo Curlissa. Nemo szybko wciagnal w pluca powietrze. Cofnal sie, jego biale ramie blysnelo i pilka pomknela w powietrzu jak pocisk. Johnny gnal przed siebie, utkwiwszy wzrok w trzeciej bazie. Kiedy dzielilo go od niej moze z piec krokow, pilka z impetem uderzyla w sam srodek jego rekawicy, a zaskoczony Johnny stracil rownowage i zaryl w ziemie w fontannie zoltego pylku. Kiedy kurz troche osiadl, zobaczylismy, ze Johnny siedzi na trzeciej bazie z pilka w rekawicy. -Rany - powiedzial oszolomiony. - O, rany. Nigdy w zyciu nie widzialem pilki baseballowej rzuconej z tak absolutna precyzja. Johnny nie musial nawet po nia siegac; ba, w ogole nie wiedzial, ze nadlatuje, dopoki nie uderzyla go w dlon. -Nemo? - odezwalem sie. - Grales kiedys w druzynie mlodzikow? -Nie. -Ale grales juz wczesniej w baseball, prawda? - spytal Davy Ray. -Nie. - Nemo zmarszczyl brwi i podsunal palcem okulary, ktore zaczely mu zjezdzac po sliskim od potu nosie. - Mama mi nie pozwala. Mowi, ze moglbym fobie zrobic krzywde. -Nigdy nie grales w zespole? -No, mam w domu pilke i rekawice. Czafem mam okazje lapac dalekie pilki. Czafem fprawdzam, jak daleko potrafie rzucic. Ftawiam butelki na plocie i ftracam. Takie tam rzeczy. -I twoj tato tez nie chce, zebys gral? - zapytalem. Nemo wzruszyl ramionami i dziobnal kurz czubkiem buta. -On nie ma wiele do gadania. Nie moglem wyjsc z podziwu. Mialem przed soba samorodny talent w postaci chudziutkiego, sepleniacego skrzata w grubych okularach. -Rzucisz mi pare razy? - spytalem, a Nemo sie zgodzil. Pozyczylem od Johnny'ego rekawice, ktora z ulga sciagnal z obolalej dloni, i podalem pilke Nemo, po czym pobieglem do drugiej bazy i tam sie zasadzilem. -Celuj dokladnie tutaj, Nemo! - powiedzialem, wyciagajac przed siebie ramie na wysokosci barku. Nemo kiwnal glowa, zamachnal sie i wypuscil pilke. Nie musialem nawet ruszac dlonia. Pilka trafila w rekawice z sila, od ktorej rozdzwonily mi sie wszystkie nerwy od koncow palcow az do obojczyka. Kiedy ja odrzucilem, Nemo musial podbiec do przodu i mocno sie wyciagnac, zeby jej dosiegnac. Cofnalem sie troche w strone zarosnietego chwastami srodkowego pola i unioslem reke nad glowa. - Teraz tu, Nemo! Nemo przykucnal, prawie uklakl. Glowe mial pochylona do przodu, jak gdyby usilowal sie zwinac w ciasny wezel. Trwal tak przez kilka sekund, podczas ktorych slonce blyszczalo mu w okularach, a potem nagle eksplodowal. Zerwal sie z kleczek jak Superman startujacy z budki telefonicznej. Jego ramie smignelo w tyl, a potem do przodu. Gdyby ow koscisty lokiec napotkal po drodze czyjas szczeke, delikwent moglby jeszcze przez kwadrans wypluwac polamane zeby. Pilka wyfrunela z dloni Nemo i zaczela sie do mnie zblizac z przerazajaca predkoscia. Byla niska i nieomal muskala ziemie pomiedzy miejscem palkarza a gorka. Minawszy gorke, zaczela sie wznosic i mialem wrazenie, ze jeszcze przyspiesza. Przeleciala nad druga baza wciaz nabierajac wysokosci. Davy cos krzyczal, ale nie rozumialem slow. Cala uwage skupilem na nadlatujacej bialej kuli. Trzymalem rekawice nad glowa, dokladnie w tym samym miejscu, w ktorym sie znajdowala w chwili rzutu, chociaz bylem tez przygotowany na unik, bo nie chcialem, zeby zrobila ze mnie miazge. Pilka weszla w pole autowe; slyszalem, jak syczy, nabuzowana i grozna. Nie drgnalem. Mialem jeszcze czas przelknac sline i juz byla nade mna. Uderzyla prosto w kieszen rekawicy, swoim impetem cofajac mnie o pare krokow. Zamknalem wokol niej palce, a kiedy ja w ten sposob uwiezilem, poczulem pulsujacy zar, niczym tetno pod krowia skora. -Cory! - krzyczal Davy Ray, zwijajac dlonie w trabke wokol ust. - Cory! Nie wiedzialem, czemu tak wrzeszczy, i niewiele mnie to obchodzilo. Bylem w transie. Nemo Curliss mial nieziemska reke. Nie domyslalem sie, ile z tego pochodzilo od Boga, a ile sam sie nauczyl, ale jedno bylo dla mnie jasne: Nemo zostal wyposazony w rzadka kombinacje reki i oka, ktora wynosila go ponad zwyklych smiertelnikow. Innymi slowy, byl geniuszem. -Cory! - Tym razem krzyczal Johnny. - Popatrz! -Co? - zawolalem. -Za toba!!! Poslyszalem dzwiek pracujacych kosiarek. Kiedy sie obejrzalem, mialem ich tuz przed soba. Poprzez wysoka trawe poza oczyszczonym polem autowym zblizali sie do mnie na czarnych rowerach Gotha i Gordo Branlinowie. Usmiechali sie szeroko, bezlitosnie naciskajac na pedaly, a slonce plonelo w ich zoltych wlosach. Zielone pasikoniki i czarne polne swierszcze pryskaly na boki, ratujac zycie, spod miazdzacych kol. Chcialem uciec, ale nogi mialem jak z waty. Branlinowie zatrzymali sie obok mnie -Gotha z prawej strony, Gordo z lewej. Pot blyszczal im na koscistych twarzach; oczyma przewiercali mnie na wylot. Z oddali dobieglo krakanie kruka, niczym szatanski chichot. Starszy, czternastoletni Gotha wyciagnal reke i wskazujacym palcem dziobnal moja rekawice. -Zabawiasz sie pileczka, Cory? - zapytal takim tonem, ze zabrzmialo to nieprzyzwoicie. -Pewnie lubi sie bawic kulkami - wykrzywil sie Gordo. Byl o rok mlodszy od Gothy i odrobine nizszy. Wlasciwie zaden z nich nie byl specjalnie rozrosniety, ale obaj skladali sie z samych miesni i byli szybcy jak charty. Gordo pomiedzy brwiami mial niewielka blizne, a druga na policzku, co dowodzilo, ze bol i przelew krwi nie sa mu obce. Spojrzal w kierunku ostatniej bazy, gdzie stali Davy, Johnny i Nemo. -A to kto, do ciezkiej cholery? -Nowy - powiedzialem. - Na imie mu Nemo. -Dupek? - Gotha tez spojrzal na Nemo i na twarzach obu braci pojawil sie wilczy grymas. Zwachali krew jagniecia. - Obejrzymy sobie tego dupka - powiedzial do Gordo i nacisnal na pedaly. Gordo podbil mi rekawice tak, ze pilka wypadla na ziemie, a kiedy sie po nia schylilem, splunal mi we wlosy. Potem ruszyl w slad za swoim bratem. Wiedzialem, co bedzie. Wystarczalo, ze Nemo byl taki maly i chudy, ale kiedy Branlinowie poslysza, ze sepleni, to juz koniec. Powstrzymalem oddech, kiedy zblizali sie do Rakiety. Mijajac ja, Gotha z calkowita obojetnoscia zwalil ja kopnieciem z podporki. Przelknalem gniew jak gorzkie nasienie, nie wiedzac, ze kiedys wyda owoc. Branlinowie zatrzymali rowery, biorac trzech chlopcow w kleszcze. -Gracie, koledzy? - Gotha usmiechnal sie jak waz w rajskim ogrodzie. -A, tak sobie rzucamy - odparl Davy Ray. -Hej, czarnuchu! - zwrocil sie do Johnny'ego Gordo. - Na co sie tak gapisz? Johnny wzruszyl ramionami i wbil wzrok w ziemie. -Smierdzisz jak gowno, wiesz o tym? - nie dawal mu spokoju Gordo. -Nie chcemy zadnych awantur - oswiecil go Davy Ray - zgoda? -A kto tu mowi o awanturze? - Gotha zsunal sie z roweru, postawil go na nozkach i oparl sie o niego. - Mysmy o niczym takim nie mowili. Daj mi papierosa. Gordo siegnal do tylnej kieszeni i podal bratu paczke chesterfieldow. Gotha wydobyl pudelko zapalek z reklama Pasz i Sprzetu, wlozyl papierosa do ust i podal pudelko Nemo Curlissowi. -Zapal. Nemo wyjal zapalke. Rece mu drzaly. Dopiero za trzecim potarciem zdolal ja zapalic. -Podaj mi ogien - rozkazal Gotha. Nemo, ktory pewnie widzial juz wielu Branlinow w innych miastach, zrobil, co mu kazano. Gotha wciagnal dym i wydmuchal go rozdetymi nozdrzami. -Na imie masz Dupek, nie? -Ja... ja... jeftem Nemo. -Jeftem? - Gordo splunal przez zeby. - Jeftem? Ktos ci dziob przeinaczyl, dupku? Podnioslem z trawy Rakiete. Oto musialem podjac decyzje: moglem wsiasc na rower i odjechac, pozostawiajac moich przyjaciol i Nemo Curlissa wlasnemu losowi albo opowiedziec sie po ich stronie. Nie bylem bohaterem, to pewne. Wiedzialem jednak, ze jesli w tej chwili odjade z tego miejsca, bede zhanbiony na wieki. Nie powiem, zebym nie chcial dac dyla, a zreszta kazde zdziebelko zdrowego rozsadku podpowiadalo mi, ze powinienem brac nogi za pas. Ale czasem zdrowy rozsadek wychodzi czlowiekowi na dobre, a czasem nie mozna z nim zyc. Powloklem sie na rzez. Serce dygotalo mi w piersi. -Wygladasz jak pedzio - rzekl Gordo do Nemo Curlissa. - Jestes pedziem? -Sluchajcie, chlopcy. - Davy Ray usmiechnal sie niepewnie. - Moze byscie... Gotha okrecil sie na piecie, zrobil dwa duze kroki, wparl dlon w piers Davy'ego, rownoczesnie podcinajac mu kostke. Davy runal na ziemie w klebach kurzu i jeknal. Gotha stanal nad nim z chesterfieldem w zebach. -Ty - powiedzial. - Lepiej. Sie. Zamknij. -Musze juz isc. - Nemo chcial sie odwrocic, ale Gordo zlapal go za ramie i osadzil w miejscu. -Pieprzysz - rzekl. - Niemozliwe, zebys chcial gdzies isc. -Kiedy musze, bo moja mama bedzie ftrasznie... Gordo ryknal smiechem, ploszac ptaki ze wszystkich drzew wokol boiska. -Posluchaj go tylko, Gotha! On chyba ma siki w tej gebie! -Moze lizal komus fujare - zawyrokowal Gotha. - Zgadza sie? - Wbil ciezkie spojrzenie w twarz Nemo. - Lizales im fujary? Co sprawilo, ze Branlinowie byli tacy, jacy byli, tego nikt nie potrafil odgadnac. Moze urodzili sie juz tacy podli, a moze to w nich naroslo jak ropny naciek wokol jatrzacej sie rany. W kazdym razie nie uznawali zadnego prawa procz tego, ktore sami stanowili, a obecna sytuacja gwaltownie zblizala sie do niebezpieczenstwa. Gordo potrzasnal malym. -Zgadza sie? Lubisz cudze ptaszki? -Nie - wykrztusil Nemo. -Lubi, lubi - rzekl Gotha. Jego cien nadal spoczywal na Davym Rayu. - A najbardziej by mu przypadl do smaku wielki tlusty bambus. -Nie, nie! - Piersia Nemo targnal pierwszy szloch. -O, synus zaraz sie rozplacze! - ucieszyl sie Gordo. -Ja chce... do domu... - zalkal Nemo. Lzy ciekly mu spod okularow. Nie ma na swiecie okrutniejszego stworzenia niz mlody dzikus z drzazga w tylku i zloscia w duszy. Sprawa przedstawia sie jeszcze gorzej, kiedy ow dzikus jest podszyty tchorzem, czego wyraznie dowodzil fakt, ze Branlinowie nigdy nie porywali sie na chlopcow w swoim wieku lub starszych. Rozejrzalem sie. Boisko mijal wlasnie jakis samochod, ale kierowca nie zwrocil na nas uwagi. Stalismy w palacych promieniach slonca, zdani wylacznie na siebie. -Poloz dzidziusia, Gordo - zakomenderowal Gotha i jego brat popchnal Nemo na ziemie. - A teraz go nakarm - dorzucil i Gordo rozpial zamek w spodniach. -Dajcie spokoj! - zaprotestowal Johnny. - Nie robcie tego! Gordo wyciagnal na wierzch penisa i stanal w rozkroku nad Nemo. -Zamknij morde, czarnuchu, chyba ze sam masz ochote na prysznic. Nie bylem w stanie dluzej na to patrzec. Przyjrzalem sie trzymanej w reku pilce. Nemo plakal. Gordo czekal, az mocz splynie mu z pecherza. Nie moglem juz tego zniesc. Pomyslalem o przewroconej Rakiecie. Pomyslalem o lzach na twarzy Nemo. Rzucilem w Gordo pilka z jakichs dziesieciu stop. Nie byl to majstersztyk, ale pilka solidnie gruchnela go w prawe ramie. Miauknal jak rys i odwrocil sie od Nemo dokladnie w chwili, gdy trysnela zolta fontanna, moczac mu przod dzinsow i splywajac prosto do butow. Gordo zlapal sie za ramie, wrzasnal i rownoczesnie zaszlochal, skrzywiony z bolu. Zobaczylem twarz jego brata, otoczona klebami dymu z zacisnietego w zebach papierosa. Policzki mu spasowialy i nagle rzucil sie na mnie. Nie zdazylem nawet pomyslec o uniku, kiedy wyrznal mnie z calej sily. Nastepna rzecza, jaka pamietam, byl zgniatajacy mi piers ciezar Gothy Branlina, ktory najzwyczajniej w swiecie na mnie siedzial. -Nie... nie moge... oddychac... - wykrztusilem. -To dobrze - powiedzial i uderzyl mnie piescia w twarz. Pierwsze dwa ciosy naprawde bardzo bolaly. Nastepne dwa doprowadzily mnie na skraj przytomnosci, chociaz jeszcze sie wilem, krzyczalem i probowalem sie wyrwac. Kostki palcow Gothy umazane byly krwia. -Oz, kurde, chyba mam zlamana reke! - jeczal skulony w trawie Gordo. Czyjes palce zlapaly Gothe za tlenione wlosy. Szarpnely jego glowa do tylu, az papieros wypadl mu z ust. Zobaczylem, ze stoi nad nim Johnny. -Trzymaj go - powiedzial Davy Ray i wpakowal piesc w nos Gothy. Chrupnelo, krew pociekla strumieniem, a Gotha ryknal jak bawol i poderwal sie z mojej klatki piersiowej. Rzucil sie z piesciami na Davy'ego Raya. Johnny uczepil sie go, probujac go zlapac za ramiona, ale Gotha tylko sie okrecil i wymierzyl mu cios prosto w skron. Gordo z furia podcial Johnny'emu nogi. Twarz mial cala w plamistych wypiekach. Johnny upadl i zobaczylem, ze czyjas piesc laduje mu w oku. -Wy dranie! - krzyknal Davy Ray i rzucil sie na Gothe, ale ten zlapal go za kolnierz, potrzasnal nim jak workiem brudnej bielizny, po czym sprowadzil do parteru. Podnioslem sie, wypluwajac krew. Nemo wial, az sie za nim kurzylo, ale zaplatal sie we wlasne nogi i gruchnal szczupakiem w trawe. Niechetnie wspominam to, co sie dzialo w ciagu nastepnych trzydziestu sekund. Kiedy Davy Ray zwijal sie juz z placzem na ziemi, Gotha i Gordo uderzyli na Johnny'ego i zaczeli go obrabiac z brutalna precyzja. A kiedy ten z trudem lapal powietrze, bulgocac krwia splywajaca mu z nosa, wrocili do mnie. -Ty maly gowniarzu - syknal Gotha ocierajac krew z twarzy. Oparl noge o moja piers i z powrotem przygwozdzil mnie do ziemi. -Zostaw go mnie - rzekl Gordo, ktory wciaz jeszcze trzymal sie za ramie. Za bardzo krecilo mi sie w glowie, zebym mogl sie bronic. Zreszta i tak przeciwko tym dwom niewiele bym zdzialal bez nabijanej kolcami maczugi, tasaka i dodatkowych piecdziesieciu funtow miesni. -Nakop mu, Gordo - ponaglil go Gotha. Gordo zlapal mnie za przod koszuli i szarpnal. Koszula zatrzeszczala i pamietam, ze pomyslalem, co powie mama, kiedy ja zobaczy. -Zabije cie - powiedzial czyjs glos. Gotha parsknal smiechem, ktory przypominal warkniecie. -Odloz to, malutki. -Zabije cie, przysiegam, ze to frobie! Otworzylem oczy, wyplulem krew i ujrzalem Nemo Curlissa, ktory stal o jakies piec metrow od nas. W odwiedzionej do tylu chudej raczce trzymal baseballowa pilke. Sytuacja zrobila sie bardzo interesujaca. Mialem szczescie trafiajac Gordo w ramie, jednakze w dloni Nemo twarda, okragla pilka stanowila smiertelna bron. Nie mialem watpliwosci, ze Nemo jest w stanie trafic ktoregos z Branlinow miedzy oczy tak, ze jego cel juz sie nie podniesie. Nie mialem tez watpliwosci, ze jest sklonny to zrobic. Widzialem jego oczy, powiekszone przez szkla. Plonela w nich, niczym luna dalekiej pozogi, nieopisana furia. Juz nie plakal i nie drzal. Z ta pilka w garsci byl panem wszechswiata. Naprawde mysle, ze byl gotow kogos zabic. Moze w koncu sie wsciekl, ze jest urodzona ofiara, ze sepleni i przyciaga przesladowcow jak slabe ciele, na widok ktorego drapieznikom cieknie slinka. Moze po dziurki w nosie mial juz upokorzen. Cokolwiek nim powodowalo, w jego oczach czailo sie grozne postanowienie. Gordo puscil mnie. Usiadlem w trawie, z rozcieta warga i wymieta koszula. -Popatrz, juz sie trzese ze strachu - wycedzil slodko Gotha i zrobil krok w strone Nemo. Gordo ruszyl lukiem o kilka krokow od brata. Penis wciaz zwisal mu z rozpietych dzinsow. Przemknelo mi przez mysl, ze bylby dobrym celem. -Rzuc to, gnojku - powiedzial. Branlinowie byli bardzo bliscy smierci. -Hej, wy tam! Odwrocilem glowe, ciezka jak worek kamieni. Na poboczu stala pocztowa furgonetka. Listonosz szedl w naszym kierunku. Mial na sobie tropikalny helm, ktory ocienial mu twarz, krotkie spodnie i czarne skarpety, a jego niebieska koszule znaczyly ciemne smugi potu. Podobnie jak wszystkie dzikie zwierzeta, Branlinowie rozpoznawali skrzyp zawiasow w drzwiach klatki. Bez slowa odwrocili sie od pobojowiska i pobiegli do swoich rowerow. Gordo w pospiechu wepchnal interes do spodni, zapial suwak i wskoczyl na siodelko. Gotha zatrzymal sie jeszcze, zeby znow kopnac Rakiete; podejrzewam, ze nie mogl sie oprzec checi niszczenia. Potem on tez wsiadl na rower i obaj zaczeli goraczkowo pedalowac z powrotem ta sama droga, ktora tu przybyli. -Czekajcie no chwile! - zawolal listonosz, ale Branlinowie sluchali tylko siedzacych w ich cialach demonow. Mkneli przez boisko wzbijajac kleby kurzu, potem runeli po sladach wygniecionych poprzednio w gestej trawie, az w koncu znikneli w rozciagajacym sie za boiskiem lesie. Kilka krukow zaskrzeczalo na powitanie swoich padlinozernych ziomkow. Bitwa dobiegla konca; pozostalo tylko posprzatac. Pan Gerald Hargison - listonosz, ktory co miesiac przynosil mi kolejny numer "Slawnych potworow" w szerokiej brazowej kopercie - doszedl do mnie i zatrzymal sie na widok mojej twarzy. -Dobry Boze! - wykrzyknal i domyslilem sie, ze jest zle. - Cory? Kiwnalem glowa. Moja dolna warga przybrala juz rozmiary puchowej poduszeczki, a lewe oko wlasnie zaczynalo puchnac. -Nic ci nie jest, chlopcze? No, na pewno nie czulem sie na silach, zeby krecic hula-hoop, ale moglem sie utrzymac na nogach i mialem jeszcze wszystkie zeby. Davy Ray tez byl w nie najgorszej formie, tyle tylko, ze cala twarz mial w siniakach, a jeden z braci nadepnal mu na palce u reki. Najciezej ranny byl Johnny. Pan Hargison, ktory mial miesiste, rumiane oblicze i chodzac od domu do domu palil cygara w plastikowym ustniku, az sie skrzywil, kiedy pomogl mu usiasc. Orli nos Johnny'ego byl bez watpienia zlamany. Ciekla z niego gesta, ciemnoczerwona krew, a podpuchniete oczy rozbiegaly sie na boki. -Ile palcow widzisz? - Pan Hargison pokazal Johnny'emu trzy palce. -Szesc - odparl chlopiec. -Chyba ma... - i tu padly slowa, ktore nieodmiennie nas przerazaly, przywodzac na mysl obrazy sliniacych sie kretynow -...wstrzas mozgu. Zawioze go do doktora Parrisha. Wy dwaj dojdziecie jakos do domu? My dwaj? Widzialem Davy'ego Raya, ale gdzie byl Nemo? Pilka lezala na ziemi tuz przy ostatniej bazie. Chlopiec o niezawodnym ramieniu zniknal. -To byly te chlopaki Branlinow, prawda? - Pan Hargison pomogl Johnny'emu wstac, wyjal z kieszeni szortow chusteczke i przytknal mu ja do nosa. W ulamku sekundy biel splamila sie krwia. - Ktos powinien im wreszcie porzadnie wygarbowac skore. -Wszystko bedzie dobrze, Johnny - powiedzialem, ale on w milczeniu ruszyl na miekkich nogach do furgonetki, podtrzymywany przez pana Hargisona. Patrzylismy z Davym, jak pan Hargison sadza go na przednim siedzeniu, obchodzi woz dookola i uruchamia silnik. Johnny przechylil sie na oparcie, a glowa zwisala mu bezwladnie. Naprawde bylo z nim zle. Kiedy samochod listonosza zakrecil i pojechal w kierunku gabinetu doktora Parrisha, schowalismy rower Johnny'ego pod trybuna, tak zeby nie bylo go widac. Branlinowie mogli tu wrocic i rozniesc go na strzepy, zanim wpadnie po niego pan Wilson, ale nic wiecej nie bylismy w stanie zrobic. Potem w skolatanych glowach zaswitala nam mysl, ze kto wie, czy jeszcze nie siedza w lesie, czekajac, az pan Hargison odjedzie. To sprawilo, ze zaczelismy sie spieszyc. Davy zabral pilke i wsiadl na swoj rower, a ja podnioslem Rakiete. Przez krotki moment widzialem w reflektorze zlote oko. Patrzylo na mnie z chlodnym politowaniem, jak gdyby chcialo powiedziec: "I ty jestes moim nowym panem! Zginiesz marnie, jesli ci nie pomoge!" Nasz pierwszy wspolny dzien byl nader burzliwy, ale mialem nadzieje, ze jakos sie dogadamy. Opuscilismy boisko, z trudem wprawiajac w ruch obolale czlonki. Wiedzielismy, co nas teraz czeka: panika naszych rodzicow, rozroba u Branlinow, gniewne telefony, prawdopodobnie odwiedziny szeryfa i puste obietnice panstwa Branlinow, ze ich synowie nigdy, przenigdy juz czegos takiego nie zrobia. Nie nas na to nabierac. Na razie wywinelismy sie od zguby, ale Gotha i Gordo mieli dobra pamiec. W kazdej chwili mogli wypasc zza rogu na tych czarnych rowerach i dokonczyc to, co zaczeli. A raczej to, co ja wszczalem, rzucajac w nich pilka baseballowa. I nagle Branlinowie zatruli nam cale lato. Czekal nas jeszcze lipiec i sierpien, a male byly szanse, ze do wrzesnia nie powybijaja nam wszystkich zebow. 4. RUSZAM W DROGE Nasze przewidywania sprawdzily sie co do joty. Po rodzicielskiej panice i gniewnych telefonach wpadl z wizyta do Branlinow szeryf Amory. Jak pozniej oswiadczyl memu ojcu, nie zastal zadnego z braci. Powiedzial ich rodzicom, ze chlopcy zlamali nos Johnny'emu Wilsonowi i omal nie zmiazdzyli mu czaszki, na co pan Branlin wzruszyl ramionami i rzekl: -No coz, szeryfie, chlopcy to zawsze chlopcy. Lepiej niech sie naucza za mlodu, ze na swiecie nie jest tak lekko. Szeryf Amory z wysilkiem powsciagnal zlosc i wycelowal palec prosto w kaprawe oczy pana Branlina. -Sluchaj pan! Niech pan zrobi z nimi porzadek, bo inaczej skoncza w poprawczaku! A jezeli pan nie chce, to ja sie za nich wezme! Po calym pokoju walaly sie porozrzucane skarpetki i brudne koszule. Pan Branlin gapil sie w telewizor, a pani Branlin jeczala z sypialni, ze krzyze ja bola. -Nie mam nic przeciwko temu - oswiadczyl pan Branlin. - Oni sie mnie nie boja. Nie boja sie nikogo na swiecie. Zrownaliby z ziemia ten panski poprawczak. -Ma pan im powiedziec, zeby przyszli do biura, bo sam po nich przyjde! Pan Branlin pogrzebal sobie w zebach wykalaczka, chrzaknal i potrzasnal glowa. -Probowal pan kiedy zlapac wiatr, szeryfie? Ci dwaj maja wolnosc we krwi. - Oderwal wzrok od popoludniowego serialu na zyczenie i spojrzal na szeryfa, nie zadajac sobie trudu, by wyjac sterczaca z ust wykalaczke. - Powiada pan, ze moi chlopcy sprali tylki jakims czterem smarkaczom? Cos mi sie zdaje, ze dzialali w obronie wlasnej. Musieliby przeciez nie miec wszystkich klepek, zeby wszczynac bojke z czterema naraz, nie uwaza pan? -Z tego, co slyszalem, to nie byla samoobrona. -Z tego, co ja slyszalem - pan Branlin urwal, zeby obejrzec brunatny strzep na czubku wykalaczki - ten chlopak Mackensonow rzucil w Gordo pilka i malo brakowalo, a zlamalby mu reke. Gordo pokazywal mi siniaka, czarnego jak as winny. - Wykalaczka wraz z ladunkiem powrocila do ust, a uwaga pana Branlina skupila sie na ekranie, po ktorym hasal Errol Flynn w roli Robin Hooda. - Taak, ci Mackensonowie bez przerwy ganiaja do kosciola, a chlopaka ucza rzucac pilka w jednego z moich synow. Potem placza i lamentuja, kiedy gowniarz dostanie za swoje. Tez mi chrzescijany! - parsknal. W tej sprawie jednakze szeryf Amory postawil na swoim. Pan Branlin zgodzil sie oplacic rachunek doktora Parrisha i koszty lekarstw Johnny'ego. Gotha i Gordo musieli zamiesc i wyszorowac wiezienie i z rozkazu szeryfa przez tydzien nie wolno im bylo chodzic na basen. Oczywiscie to tylko wzmoglo ich zlosc na Davy'ego Raya i na mnie. Zalozono mi szesc szwow na rozcieta dolna warge - co bolalo prawie tak samo jak zainkasowany cios - ale pan Branlin oswiadczyl, ze za to nie zaplaci, bo to ja rzucilem w Gordo pilka. Mama wpadla w furie, ale tato w koncu machnal na to reka. Davy Ray wyladowal w lozku, z lodowym kompresem, a jego purpurowa, posiniaczona twarz wygladala, jakby ktos sie po niej przejechal jak po drodze. Jak sie dowiedzialem od ojca, wstrzas mozgu Johnny'ego byl na tyle powazny, ze chlopiec musial lezec plackiem do momentu, az doktor Parrish pozwoli mu sie ruszyc, co moglo potrwac kilka tygodni albo jeszcze dluzej. Johnny dowiedzial sie, ze nawet kiedy bedzie juz mogl wstac, nie wolno mu bedzie biegac i szalec, a nawet jezdzic na rowerze, ktory jego ojciec wydobyl nie tkniety spod trybun. Tak wiec Branlinowie dokonali zbrodni gorszej niz pobicie: skradli Johnny'emu czesc lata, a przeciez drugi raz juz nie bedzie mial w czerwcu dwunastu lat. Mniej wiecej w tym samym czasie, siedzac na lozku przy zaciagnietych zaslonach - bo swiatlo razilo mnie w obrzekle oczy - ze stosem "Slynnych potworow" na kolanach, zaczalem z nich wycinac niektore obrazki. Potem wzialem rolke tasmy klejacej i porozlepialem je na scianach, biurku, drzwiach szafy i wszedzie, gdzie tylko tasma chciala sie trzymac. Kiedy skonczylem, mialem w pokoju prawdziwe muzeum potworow. Z gory spogladal na mnie Upior z Opery Lona Chaneya, Dracula Beli Lugosiego, Frankenstein i Mumia Borisa Karloffa. Lozko otaczaly nastrojowe czarnobiale sceny z Metropolis, Londynu po polnocy, Dziwolagow, Czarnego kota i Domu na Nawiedzonym Wzgorzu. Na szafie klebily sie bestie: Ymir Raya Harryhausena walczyl ze sloniem, monstrualny pajak czatowal na Niewiarygodnie Kurczacego sie Czlowieka, a zza plecow brodzacego w Tamizie Gorgo wygladal Kolos o twarzy przecietej blizna, skorzasty Potwor z Czarnej Laguny i Rodan, szybujacy na rozlozystych skrzydlach. Nad biurkiem bylo specjalne miejsce - mozecie je nazwac miejscem honorowym - dla bialowlosego, wykwintnego Rodericka Ushera z twarza Vincenta Price'a oraz dla Christophera Lee w roli chudego, spragnionego krwi Draculi. Moja mama weszla do pokoju, zobaczyla moje dzielo i uchwycila sie krawedzi drzwi, zeby nie upasc. -Cory! - wykrzyknela. - Zdejmij zaraz ze scian te paskudztwa! -Dlaczego? - spytalem, pokonujac opor nastroszonej szwami dolnej wargi. - Przeciez to moj pokoj. -Owszem, ale wsrod tych wszystkich straszydel beda ci sie snily koszmary! -Nie beda - zapewnilem ja. - Slowo. Mama wycofala sie z godnoscia, a obrazki zostaly. Snily mi sie koszmary, ale o Branlinach, a nie o stworach zdobiacych moj pokoj. Czerpalem otuche z mysli, ze mnie strzega i nie pozwola Branlinom wpelznac tutaj przez okno. Podczas snu opowiadaly mi o sile i zdolnosci przetrwania w swiecie, ktory boi sie tego, czego nie rozumie. Nigdy nie balem sie moich potworow. Kontrolowalem je. Spalismy razem w ciemnosciach, a one nigdy nie wykraczaly poza dopuszczalne granice. Moje monstra nie dopraszaly sie zdejmowanych glow, luskowatych skrzydel, drazniacego zyly glodu krwi czy znieksztalconych twarzy, na ktorych widok piekne dziewczeta mdlaly ze strachu. Nie byly zle; po prostu staraly sie przezyc w nieprzyjaznym swiecie. Porownywalem je w mysli do siebie i moich przyjaciol: niezdarne, brzydkie, pobite, lecz nie pokonane. Nikt ich nie chcial; szukaly dla siebie miejsca wsrod grozacych im zewszad pochodni, amuletow, krucyfiksow, srebrnych kul, bomb atomowych, odrzutowych mysliwcow i miotaczy ognia. Byly niedoskonale i heroiczne w swym cierpieniu. Powiem wam, czego sie balem. Pewnego popoludnia wzialem stary numer "Life'u" z kupki przeznaczonych do wyrzucenia czasopism, usiadlem na ganku i zaczalem przegladac. Zboj lezal wyciagniety kolo mnie, na drzewach zawodzily cykady, a niebo bylo nieruchome jak malowidlo. W pismie byly zdjecia zwiazane z wydarzeniem, ktore w listopadzie 1963 roku mialo miejsce w Dallas. Sloneczne fotografie przedstawialy prezydenta i jego zone w dlugiej czarnej limuzynie. Prezydent usmiechal sie i machal reka do tlumu. I nagle wszystko sie zmienilo, jak gdyby ktos starl reka ten pogodny obraz. Oczywiscie widzialem w telewizji scene zabojstwa Oswalda. Pamietam, jaki cichy wydal mi sie strzal - zwyczajne "puk", ktore w niczym nie przypominalo palby szesciostrzalowego rewolweru Matta Dillona ze Strzalow w Dodge City. Pamietam, jak Oswald krzyknal, padajac na ziemie. Robilem wiecej halasu, kiedy zawadzilem noga o kamien. Ogladajac zdjecia z pogrzebu prezydenta Kennedy'ego - konia bez jezdzca, synka zmarlego, ktory salutowal nad grobem, tlumy wpatrzone w przejezdzajaca trumne - zauwazylem cos, co wydalo mi sie zarazem dziwne i przerazajace. Na fotografiach widac bylo ciemne plamy. Moze byla to wina oswietlenia lub filmu, lub jeszcze czegos innego, ale mialem wrazenie, ze zdjecia stopniowo wypelnia mrok. W narozach czaily sie cienie; wyciagaly macki ku placzacym kobietom i mezczyznom w garniturach, dlugimi ciemnymi palcami laczyly samochody, budynki i wypielegnowane trawniki. Mrok spowijal ludziom twarze i gromadzil sie wokol butow jak sciekajaca pasta. Wydawal sie czyms zywym, co przebywa wsrod ludzi jak wirus i zachlannie siega coraz dalej. Na nastepnej stronie byla fotografia plonacego mezczyzny. Mial lysa glowe i orientalne rysy, siedzial na ulicy ze skrzyzowanymi nogami, a plomienie okrywaly go jak plaszcz. Oczy mial zamkniete, a choc ogien lizal go juz po twarzy, malowal sie na niej taki spokoj, jak na twarzy mojego ojca, kiedy slucha w radiu Roya Orbisona. Napis pod zdjeciami glosil, ze dzialo sie to w miescie zwanym Sajgon, a czlowiek ow byl mnichem, ktory oblal sie benzyna, usiadl i zapalil zapalke. Bylo tam jeszcze jedno zdjecie, ktore do dzis mnie przesladuje. Przedstawialo wypalony kosciol o potrzaskanych witrazowych oknach i krecacych sie wsrod ruin strazakow. Obok stalo kilkoro czarnych z zastyglymi w oszolomieniu twarzami. Na drzewach przed kosciolem wcale nie bylo lisci, choc podobno zdjecie zostalo zrobione pietnastego wrzesnia 1963 roku, jeszcze przed koncem lata. Pod spodem bylo napisane, ze tyle tylko zostalo z kosciola baptystow przy Szesnastej Ulicy w Birmingham po tym, jak ktos podlozyl w nim bombe, ktora wybuchla w chwili, gdy dzieci zaczely wychodzic ze szkolki niedzielnej, i ze wowczas zginely cztery dziewczynki. Podnioslem wzrok na moje rodzinne miasto. Spojrzalem na zielone pagorki, blekitne niebo i dachy Bruton w oddali. Zboj cicho zaskomlal przez sen. Nie zdawalem sobie sprawy, czym jest nienawisc, az do chwili, gdy wyobrazilem sobie, jak ktos pakuje bombe i w niedziele rano podklada ja w kosciele, zeby zabic male dziewczynki. Czulem sie kiepsko. Wciaz bolala mnie glowa, nadwerezona piescia Gothy Branlina. Wrocilem do pokoju, polozylem sie i zasnalem wsrod moich potworow. Poczatek lata w Zephyr zawsze wygladal tak samo: budziles sie w cieplej porannej mgielce, potem slonce stopniowo ja wypalalo, a powietrze robilo sie tak wilgotne, ze koszula lepila ci sie do plecow, zanim przeszedles do skrzynki na listy i z powrotem. W poludnie swiat przestawal sie krecic wokol osi, a zaden ptak nie mial dosc odwagi, by rozgarnac skrzydlami parujacy blekit Po poludniu na polnocnym zachodzie czasami pojawilo sie pare chmur, obrzezonych purpurowa obwodka. Siedziales na ganku ze szklanka lemoniady, sluchales w radiu meczu baseballowego i patrzyles, jak chmury powoli tocza sie w twoim kierunku. Po chwili slychac bylo odlegly grzmot, a czasem blyskawica zaklocala odbior i radio trzeszczalo. Potem niekiedy padalo przez jakies pol godziny, ale przewaznie chmury maszerowaly dalej, chrzakajac i burczac, i nie spadla z nich ani kropla deszczu. Kiedy wieczorem ziemia troche przestygla, w lesie zaczynaly spiewac setki cykad, a z trawy unosily sie robaczki swietojanskie. Wlatywaly na drzewa, mrugaly i oswietlaly galezie jak gwiazdkowe girlandy, przeniesione nagle w koniec czerwca. Pojawialy sie gwiazdy i ksiezyc w kolejnej fazie. Jesli wlasciwie rozegralem partie, udawalo mi sie przekonac rodzicow, zeby pozwolili mi zostac troche dluzej - na przyklad do jedenastej. Siadalem wtedy na ganku i patrzylem, jak w Zephyr stopniowo gasna swiatla. Gdy juz palilo sie ich dostatecznie malo, gwiazdy stawaly sie o wiele jasniejsze. Mozna bylo wejrzec w samo serce wszechswiata i zobaczyc wiry lsniacych cial niebieskich. Wial cieply wietrzyk, niosac ze soba slodki zapach ziemi i wprawiajac liscie mijanych drzew w lekkie drzenie. W takich chwilach trudno bylo sobie wyobrazic, ze swiat nie zostal urzadzony z taka fachowa precyzja, jak rancho Cartwrightow z Bonanzy, ze nie w kazdym domu mieszka rodzina z filmu Moi trzej synowie. Pragnalem, zeby tak bylo, ale widzialem przeciez zdjecia rozprzestrzeniajacej sie ciemnosci, plonacego czlowieka i kosciola zburzonego przez bombe. Zaczynalem poznawac prawde. Postanowilem lepiej zaznajomic sie z Rakieta, kiedy rodzice pozwola mi znow jezdzic. Mama powiedziala mi bez ogrodek: "Jezeli sie przewrocisz i rana na wardze peknie, wyladujesz z powrotem u doktora Parrisha i tym razem szwow bedzie pietnascie albo dwadziescia!" Wolalem nie kusic losu. Trzymalem sie blisko domu i pedalowalem po trawniku z mina rownie cierpka, jak gdybym jezdzil na jednym z tych trzesacych sie kucykow, ktore biegaja w kolko podczas lokalnych jarmarkow. Czasami zdawalo mi sie, ze widze w reflektorze blysk zlotego oka, ale ilekroc spojrzalem wprost na nie, znikalo. Rakieta poddawala sie moim delikatnym ruchom, choc w szczeku przerzutek, w posuwistym ruchu pedalow i lancucha wyczuwalem, ze teskni do biegu, jak kazdy kon czystej krwi. Czulem przez skore, ze jest jeszcze wiele rzeczy, ktorych o niej nie wiem. Warga sie goila, z glowa tez bylo coraz lepiej. Tylko moja duma wciaz byla obita, a pewnosc siebie strzaskana. Tych obrazen nie bylo widac na zewnatrz i musialem sie nauczyc z nimi zyc. Pewnej soboty poszedlem z rodzicami na basen, zatloczony po brzegi licealna mlodzieza. Zapomnialem powiedziec, ze wpuszczano tu tylko bialych. Mama z przyjemnoscia wskoczyla do rozkolysanej blekitnej wody, ale tato wzial sobie lezak i nie chcial z niego zejsc, mimo iz oboje blagalismy go, zeby sie zanurzyl. Jakos dopiero pozniej przyszlo mi do glowy, ze kiedy ostatnio plywal, widzial tonacego w Jeziorze Saksonskim trupa. Posiedzialem z nim przez chwile, podczas gdy mama okrazala basen, i dzieki temu mialem okazje opowiedziec mu po raz trzeci lub czwarty o sportowym talencie Nemo Curlissa. Tym razem jednak w pelni panowalem nad jego uwaga, bo w poblizu nie bylo radia ani telewizora, a tato chcial sie skupic na czyms poza woda, na ktora nie mogl patrzec. Stwierdzil, ze powinienem opowiedziec trenerowi o Nemo i ze moze pan Murdock namowi mame chlopca, zeby pozwolila mu brac udzial w rozgrywkach ligi mlodzikow. Zanotowalem sobie w pamieci te sugestie. Po poludniu pojawil sie na kapielisku Davy Ray Callan wraz z mama, tata i szescioletnim braciszkiem Andym. Wiekszosc sincow zeszla mu juz z twarzy. Callanowie usiedli z moimi rodzicami i rozmowa zeszla na temat, co nalezaloby zrobic z tymi Branlinami i ze nie jestesmy jedynymi, ktorych skatowali ci zboje. Poniewaz Davy i ja nie mielismy zbytniej ochoty sluchac, jak sie nam przypomina o naszej porazce, poprosilismy rodzicow o pieniadze, zeby skoczyc na koktajl mleczny do "Wirujacego Kola". Uzbrojeni w dolarowe banknoty, oddalilismy sie, unoszac ze soba nasze blizny i swieza opalenizne. Andy rozplakal sie i chcial biec za nami, ale pan Callan go powstrzymal. "Wirujace Kolo" znajdowalo sie po drugiej stronie ulicy. Byl to bialy, pokryty sztukateria budynek, z gipsowymi soplami zwisajacymi z dachu. Przed wejsciem stal posag polarnego niedzwiedzia, bogato ozdobiony farbami w sprayu. Wsrod innych deklaracji niepodleglosci widnialy na nim takie hasla, jak: NIKT NIE DOKOPIE ABSOLWENTOM Z 64-GO, LOUIE, LOUIE czy DEBBIE LUBI D.D. Podejrzewalismy z Davym, ze pan Sumpter Womack, wlasciciel i kierownik "Kola", byl przekonany, ze "D.D." to inicjaly jakiegos chlopca. Nikt nie wyprowadzal go z bledu. "Wirujace Kolo" bylo czyms, co mozna by nazwac lokalem dla nastolatkow. Kuszaca won hamburgerow, hot-dogow, frytek i trzydziestu roznych koktajli - od korzennego az po brzoskwiniowy - sprawiala, ze parking ciagle byl pelen chlopcow i dziewczat z gimnazjum w pozyczonych od rodzicow samochodach i polciezarowkach. Ta sobota nie stanowila wyjatku. Auta i furgonetki parkowaly drzwi w drzwi; przez otwarte okna plynela muzyka, ktora unosila sie nad calym placem jak duszacy opar. Przypomnialem sobie, ze kiedys widzialem tu Nocna Mone, a w niej malego Steviego Cauleya z jasnowlosa dziewczyna, ktora oparla mu glowe na ramieniu. Kiedy ich mijalem, Stevie odgarnal z czola kruczoczarne wlosy i spojrzal na mnie oczyma blekitnymi jak woda w basenie. Twarzy dziewczyny w ogole nie widzialem. Zastanawialem sie, czy ta dziewczyna, kimkolwiek byla, wiedziala, ze maly Stevie straszy teraz w Nocnej Monie na drodze do Union Town. Davy - nieuleczalny ryzykant - kupil koktajl "Jumbo" z mieta pieprzowa i otrzymal piecdziesiat centow reszty, po czym zaczal wybijac mi z glowy pomysl zakupienia koktajlu waniliowego. -Zwykly waniliowy mozesz dostac zawsze! - tlumaczyl. - Sprobuj... -przebiegl wzrokiem tablice, na ktorej wypisane byly wszystkie smaki - sprobuj tego z maslem orzechowym! Sprobowalem i nie pozalowalem, bo byl to najlepszy mleczny koktajl, jaki kiedykolwiek pilem. W smaku przypominal rozpuszczony i schlodzony batonik. A potem stalo sie cos dziwnego. Szlismy przez rozpalony parking; koktajle ziebily nam dlonie przez papierowe kubki z czerwonymi kolami na sciankach. Pojawil sie jakis dzwiek - muzyka z kilku samochodowych glosnikow narastala, w miare jak palce nastolatkow krecily galkami, zeby zlapac te sama stacje. Pokretla powedrowaly do konca i muzyka z malych odbiornikow wylala sie wprost w letnie, rozswietlone powietrze. W ciagu kilku sekund kazde radio na parkingu nadawalo to samo; kilka silnikow zaskoczylo i zaczelo pracowac na coraz wyzszych obrotach, a mlodzienczy smiech tryskal wokol jak iskry. Zatrzymalem sie. Po prostu nogi wrosly mi w ziemie. Ta muzyka byla niepodobna do niczego, co kiedykolwiek slyszalem: meskie glosy splataly sie, rozdzielaly i znow stapialy w fantastycznej, nieziemskiej harmonii. Chrypialy coraz wyzej jak upojone radoscia ptaki, a w tle slychac bylo prowadzaca perkusje i brzeczaca, zgrzytliwa gitare, ktorej dzwiek sprawil, ze po opalonych plecach przebiegly mi ciarki. -Co to jest, Davy? - spytalem. - Co to za piosenka? "Ruszam w droge... i w droge... o-o-ooo... -Co to za piosenka? - powtorzylem czujac, jak narasta we mnie nie znana dotad panika. -Nie slyszales tego? Spiewaja ja wszyscy licealisci. ...Mam wszystkiego dosc, po utartej sciezce kaze isc mi los... Musze w koncu znalezc miejsce, gdzie ludzie maja luz... -Jak to sie nazywa? - zapytalem bliski ekstazy. -Bez przerwy nadaja ja w radio. Nazywa sie... W tej samej chwili nastolatki na parkingu zaczely spiewac; niektorzy rozkolysali samochody w tyl i w przod, a ja stalem z orzechowym koktajlem w reku, slonce swiecilo mi w twarz, a czysty zapach chloru z basenu dolatywal do mnie z drugiej strony ulicy. -...Beach Boys - zakonczyl Davy Ray. -Co? -Beach Boys. Oni to spiewaja. -Czlowieku! - wykrzyknalem. - To brzmi... to brzmi... Jak mialem to opisac? Jakie slowo w jezyku angielskim moglo wyrazic te mlodosc, nadzieje, pragnienie i wolnosc, te cudowna chwile, gdy stopy juz cie swierzbia, a krew plonie ci w zylach? Jakie slowo moglo opisac te braterska jednosc i uczucie, ze dopoki gra muzyka, jestes jednym z tych twardych wedrowcow, ktorzy odziedzicza ziemie? -Luzacko - poddal Davy Ray. To musialo nam na razie wystarczyc. I juz nikt nas nie ruszy, tamci znaja nas... ruszam w droge... Bylem oszolomiony. Bylem zachwycony. Te ochryple glosy porwaly mnie z rozgrzanego chodnika i uniosly w nieznana kraine. Nigdy przedtem nie bylem nad morzem. Ocean widzialem tylko na zdjeciach w czasopismach, w telewizji i kinie. Beach Boys. Chlopcy znad morza. Dzwieki przeszywaly mi serce. Przez moment mialem na sobie skorzana kurtke, pod soba fotel czerwonego wyscigowego samochodu, piekne blondynki blagaly mnie o jedno spojrzenie, a ja wyruszalem w droge. Piosenka ucichla; glosy schowaly sie z powrotem w glosnikach. Znow bylem tylko Corym Mackensonem, chlopcem z Zephyr, ale poznalem juz cieplo innego slonca. -Chyba poprosze starych, zeby pozwolili mi brac lekcje gry na gitarze - stwierdzil Davy, kiedy przechodzilismy przez ulice. "Git-tarze", tak to powiedzial. Pomyslalem, ze kiedy wroce do domu, usiade przy biurku i olowkiem marki "Ticonderoga" sprobuje nagryzmolic opowiesc o tym, gdzie podziewa sie plynaca w powietrzu muzyka. Moj nastroj musial sie udzielic takze i Davy'emu, bo nucil te piosenke, kiedy wrocilismy na basen do naszych rodzicow. Nadszedl Czwarty Lipca. W parku odbyl sie wielki festyn, a Przepiorki z Zephyr przegraly z Meteorami z Union Town siedem do trzech. Widzialem, jak Nemo Curliss obserwowal gre, wcisniety pomiedzy brunetke w czerwonej kwiecistej sukience a pospolitego mezczyzne w grubych okularach na nosie, pocacego sie obficie, tak ze jego wykrochmalona koszula byla juz cala mokra. Ojciec Nemo nie spedzal zbyt duzo czasu z zona i synem. Wstal i wyszedl po drugim rzucie, a pozniej widzialem go, jak krazyl posrod tlumu z katalogiem probek w reku i rozpaczliwa determinacja na twarzy. Nie zapomnialem o mezczyznie w kapeluszu z zielonym piorkiem. Siedzac z rodzicami w cieniu przy piknikowym stole i ogryzajac pieczone zeberka - podczas gdy starsi panowie rzucali podkowami, a nastolatki graly w pilke nozna - uwaznie obserwowalem tlum w nadziei, ze ujrze gdzies zwodnicze piorko. W trakcie tych poszukiwan przyszlo mi na mysl, ze zimowe kapelusze dawno powedrowaly do szaf, bo w zasiegu wzroku mialem wylacznie slomkowe. Burmistrz Swope w slomkowej fedorze lawirowal w tlumie, pykajac fajke i rozdajac na prawo i lewo usciski dloni umazanej tluszczem z pieczeni. Slomkowe kapelusze zdobily glowy naczelnika strazy pozarnej Marchette'a i pana Dollara. Slomkowy zeglarski kapelusik z jaskrawoczerwona wstazka tkwil na lysej glowie doktora Lezandera, ktory podszedl do naszego stolu, zeby zbadac bladawa blizne na mojej dolnej wardze. Mial chlodne palce, a jego oczy zajrzaly mi w twarz nieublaganie jak stal. -Jesli ci faceci kiedykolwiek jeszcze wejda ci w droge - powiedzial z tym swoim holenderskim akcentem - daj mi tylko znac, a ja wezme szczypce i raz-dwa ich wywalasze. Zgoda? - Szturchnal mnie lokciem i pokazal w usmiechu srebrny zab. Potem przyszla jego ogromniasta zona, Veronica, ktora tez byla Holenderka i ktorej szczeki nieodmiennie przywodzily mi na mysl konia. Przyniosla ze soba papierowy talerz, na ktorym pietrzyly sie zeberka, i zaraz odciagnela meza gdzies na bok. Pani Lezander byla nietowarzyska i rzadko zadawala sie z innymi kobietami. Mama mowila, ze z tego, co wie, starszy brat pani Lezander wraz z cala rodzina zginal w Holandii z rak hitlerowcow. Domyslalem sie, ze cos takiego moze skutecznie podkopac czyjas wiare w ludzi. Lezanderowie uciekli z Holandii jeszcze przed jej kapitulacja, a sam pan Lezander zastrzelil z pistoletu zolnierza niemieckiego, ktory wlamal sie do jego domu. Od czasu zabaw w wojne, ktora toczylismy w lesie z Davym Rayem, Benem i Johnnym, temat ten szalenie mnie fascynowal. Mialem ochote zapytac doktora Lezandera, jak wyglada prawdziwa wojna, ale tato zabronil mi o tym rozmawiac, twierdzac, ze takich spraw lepiej nie poruszac. Na festynie pojawil sie tez Vernon Thaxter, co sprawilo, ze paniom wykwitly na twarzach rumience, a panowie ze zdwojona uwaga zajeli sie pieczystym. Wiekszosc zachowywala sie tak, jak gdyby syn Morwooda Thaxtera byl niewidzialny. Vernon wzial sobie talerz z miesiwem i usiadl pod drzewem na skraju boiska do baseballu. Tym razem jednak nie byl zupelnie nagi. Mial na sobie oklapniety slomkowy kapelusz, w ktorym wygladal jak pomylony Huckleberry Fin. Moge sie zalozyc, ze Vernon byl jedynym czlowiekiem, do ktorego pan Curliss nie podszedl ze swoim katalogiem. W ciagu popoludnia kilkakrotnie slyszalem piosenke Beach Boys z tranzystorowych odbiornikow i za kazdym razem wydawala mi sie lepsza niz poprzednio. Tato slyszac ja zmarszczyl nos, jak gdyby poczul won skwasnialego mleka, a mama powiedziala, ze uszy jej puchna, ale ja uwazalem, ze jest swietna. Wszystkie nastolatki szalaly na jej punkcie. Kiedy nadawano ja po raz piaty, niedaleko od nas, w miejscu, gdzie kopali pilke chlopcy z gimnazjum, zrobilo sie zamieszanie. Ktos ryczal jak wsciekly bawol, wiec razem z tata przepchnelismy sie przez tlum gapiow, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Sprawca zamieszania mial okolo metra dziewiecdziesiat wzrostu, wijace sie rude wlosy fruwaly mu dookola glowy, a dluga, waska twarz sciagnela sie grymasem slusznego gniewu. Ubrany byl w bladoniebieski garnitur, w ktorego kieszonce widnial znaczek z amerykanska flaga, a nieco wyzej - niewielki krzyzyk, i czarnymi lakierkami numer czternascie wyganial diabla z malego czerwonego radia. -To. Musi. Sie. Skonczyc! - krzyczal walac butami do taktu. Chlopcy, ktorzy przedtem grali w pilke, teraz gapili sie na wielebnego Angusa Blessetta z otwartymi ustami, a szesnastoletnia dziewczyna, ktorej radio przed chwila poszlo w drzazgi, zaczela plakac. Beach Boys umilkli pod naporem buta - czy w tym przypadku lakierka. -Te szatanskie wrzaski musza sie wreszcie skonczyc! - huknal do zebranego tlumu wielebny Blessett z Kosciola Wolnych Baptystow. - Dniem i noca wciaz slysze ten belkot i Pan natchnal mnie, abym go uciszyl! Wymierzyl heretyckiemu odbiornikowi ostatniego kopniaka, przy czym z wraku wylecialy baterie i jakies przewody. Pot blyszczal mu na zaczerwienionych policzkach. Potem spojrzal na lkajaca dziewczyne, wyciagnal ramiona i ruszyl ku niej. -Miluje cie! - zakrzyknal. - I Bog cie miluje! Dziewczyna odwrocila sie i uciekla. Bynajmniej jej nie winie. Jesli ktos na moich oczach rozwalilby mi takie ladne radio, tez wcale nie mialbym ochoty go usciskac. Wielebny Blessett, ktory w zeszlym roku probowal uruchomic kampanie na rzecz zakazu odprawiania wielkopiatkowego rytualu na moscie, zwrocil sie teraz do gapiow: -Widzieliscie? Widzieliscie to biedne dziewcze, tak otumanione, ze nie odroznia swietego od grzesznika? A wiecie dlaczego? Bo slucha tego wrzaskliwego, bluznierczego belkotu! - Pastor wymierzyl palec w martwe radio. - Czy ktokolwiek z was zadal sobie tyle trudu, by posluchac, co tego lata napelnia uszy waszych dzieci? Wysluchaliscie tego? -Dla mnie to brzmi jak muchy na oslim grzbiecie - powiedzial ktos i ludzie zaczeli sie smiac. Obejrzalem sie. Zobaczylem mokre od potu cielsko Dicka Moultry'ego w koszuli poplamionej sosem z zeberek. -Smiejcie sie, jesli chcecie, ale wiedzcie, ze w oczach Boga to wcale nie jest smieszne! - zgromil nas wielebny Blessett. Chyba nigdy nie slyszalem, zeby mowil normalnie. - Tylko raz wsluchajcie sie w te slowa, a wlosy stana wam na glowach ze zgrozy, tak jak mnie! -O, niechze pan da spokoj, pastorze - usmiechnal sie ojciec. -W koncu to tylko piosenka. -Tylko piosenka? - lsniaca twarz wielebnego Blessetta odwrocila sie gwaltownie w strone mego ojca, a jego szare oczy zdawaly sie plonac pod ogniscie rudymi brwiami, ktore sprawialy wrazenie, jak gdyby ktos pociagnal je farba. - Powiadasz, ze to tylko piosenka, Tomie Mackenson? A gdybym ci rzekl, ze ta "tylko piosenka" sprawia, ze nasza mlodziez swierzbia grzeszne mysli? Gdybym ci rzekl, iz glosi zakazane chuci, samochodowe rajdy po ulicach i wszelkie wielkomiejskie wystepki? Co bys wtedy powiedzial, Tomie Mackenson? Ojciec wzruszyl ramionami. -Powiedzialbym, ze ten, kto to wszystko uslyszal, ma uszy jak pies gonczy. Ja tam ani slowa z tego nie zrozumialem. -Aha! No wlasnie! Oto i podstep szatana! - Wielebny Blessett dzgnal tate w piers wskazujacym palcem z resztka sosu pod paznokciem. -Wpelza do umyslow naszych dzieci, zanim jeszcze zrozumieja to, co slysza! -Co takiego? - zdziwil sie ojciec. Tymczasem podeszla do nas mama i ujela ojca pod reke. Tato nigdy nie zywil szczegolnej sympatii do pastora Blessetta i pewnie sie bala, ze moglby huknac go w leb. Wielebny Blessett cofnal sie nieco i znow omiotl wzrokiem tlum. Ze wszystkich atrakcji najbardziej chyba przyciaga ludzi krzykacz, ktory rozsiewa w powietrzu won szatana niczym zapach smakowitej pieczeni. -Dobrzy ludzie, przyjdzcie w srode o siodmej do Kosciola Wolnych Baptystow, a na wlasne uszy uslyszycie, o czym mowie! - wolal wodzac spojrzeniem od twarzy do twarzy. - Jesli milujecie Pana, to miasto i wasze dzieci, obroccie w perzyne kazde radio, ktore nadaje te diabelskie wrzaski! -Ku memu zdziwieniu kilka osob z obledem w oczach zawolalo, ze tak uczyni. - Chwalcie Pana, bracia i siostry! Chwalcie Pana! Po tym apelu wielebny Blessett zaczal krazyc wsrod tlumu, klepiac ludzi po ramionach i plecach i sciskajac im rece. -Umazal mi koszule sosem - stwierdzil ojciec, spogladajac z gory na plame. -Chodzcie, chlopcy. - Mama pociagnela go za ramie. - Wracajmy do cienia. Poszedlem za nimi, ale obejrzalem sie jeszcze za oddalajacym sie pastorem. Otaczala go grupka przekrzykujacych sie nawzajem ludzi. Mieli lekko podpuchniete twarze, a na plecach marynarki pastora rozrosla sie plama potu wielkosci cwiartki arbuza. Nie moglem zrozumiec: ta sama piosenka, ktora slyszalem wtedy w "Wirujacym Kole", byla bluzniercza? Nie wiedzialem zbyt duzo o wielkomiejskich wystepkach, ale z pewnoscia nie swierzbialy mnie grzeszne mysli. Byla to po prostu luzacka piosenka i kiedy jej sluchalem, czulem sie... no, na luzie. Mimo ze slyszalem ja juz tyle razy, wciaz nie moglem rozszyfrowac, co spiewa chor po "Ruszam w droge", podobnie jak nie mogli go zrozumiec Davy Ray, Ben, a takze Johnny, ktory wciaz mial twarz w bandazach i nie mogl wychodzic z domu. To bylo ciekawe: co takiego uslyszal w tej piosence wielebny Blessett, czego ja nie slyszalem? Postanowilem koniecznie sie tego dowiedziec. Tej nocy nad Zephyr zakwitly czerwone, biale i niebieskie fajerwerki. A w jakis czas po polnocy przed domem Damy stanal plonacy krzyz. 5. WITAJ, LUCYFERZE Obudzil mnie swad spalenizny.Mimo iz ptaki spiewaly, a slonce bylo juz wysoko na niebie, przypomniala mi sie straszna rzecz. Trzy lata temu o dwie przecznice na poludnie od nas pewnej sierpniowej nocy wybuchl pozar. Lato bylo upalne i suche, wiec dom zajal sie blyskawicznie, jak wrzucona w ogien sosnowa szyszka. Mieszkala w nim rodzina Bellwoodow: pan i pani Bellwood, ich dziesiecioletnia corka Emmie i osmioletni syn Carl. Pozar, ktory zaczal sie w iskrzacym gniazdku, dopadl Carla w lozku, zanim rodzice zdolali sie do niego dostac. Chlopiec zmarl kilka dni pozniej i zostal pochowany na Poulter Hill. Na nagrobku wyryto slowa: NASZ UKOCHANY SYN. Wkrotce potem Bellwoodowie wyprowadzili sie, pozostawiajac cialo Carla w ziemi Zephyr. Pamietam go bardzo dobrze, bo jego matka miala uczulenie na siersc i nie pozwalala mu trzymac psa, wiec czasami przychodzil do mnie, zeby sie pobawic ze Zbojem. Byl szczuplym chlopcem o wijacych sie wlosach piaskowego koloru i lubil bananowe dropsy, ktore Zartownis sprzedawal ze swojej ciezarowki. Powiedzial mi kiedys, ze niczego na swiecie nie pragnie tak mocno jak psa. Potem zabral go ogien, a tato usiadl ze mna i powiedzial, ze nic nie dzieje sie bez woli bozej, ale czasami strasznie trudno ja zrozumiec. Rankiem piatego lipca tato byl juz w pracy, wiec o zrodlo dymu musialem spytac mame. Prawie caly ranek spedzila przy telefonie, podlaczona do zdumiewajaco dokladnej sieci informacyjnej Zephyr, skladajacej sie z grona pan, ktore roznosily plotki, jak jastrzebie wyluskujac z nich ziarna prawdy. Kiedy palaszowalem kasze z jajecznica, mama usiadla kolo mnie przy stole. -Wiesz, co to jest Ku-Klux-Klan, prawda? - zapytala. Skinalem glowa. Widzialem ludzi Klanu w dzienniku telewizyjnym. Mieli na sobie biale szaty i szpiczaste kaptury i zbierali sie wokol plonacych krzyzy, uzbrojeni w karabiny i dubeltowki. Ich rzecznik, facet, ktory po sciagnieciu kaptura zaprezentowal swiatu twarz podobna do kupy loju, mowil, ze kto nie jest calym sercem Poludniowcem, lepiej niech sie stad zabiera i ze zaden waszyngtonski polityk nie bedzie mu mowil, ze ma lizac czarnuchow po butach. Policzki, a nawet powieki, mial opuchniete ze zlosci. Za nim ogien pozeral drewniany krzyz, a ludzie w bialych szatach kroczyli w kolo posepnym korowodem. -Zeszlej nocy Klan podpalil krzyz pod domem Damy - powiedziala mama. - Pewnie chcieli dac jej do zrozumienia, zeby wyniosla sie z miasta. -Dama? Ale dlaczego? -Twoj ojciec jest zdania, ze niektorzy sie jej boja. Podobno uwazaja, ze ma zbyt wiele do powiedzenia na temat tego, co sie dzieje w Bruton. -Przeciez ona tam mieszka. -Tak, ale ci ludzie sie boja, ze zechce decydowac takze o tym, co sie dzieje w Zephyr. W zeszlym roku prosila burmistrza, zeby umozliwil im wstep na kapielisko. W tym roku ponowila prosbe. -Tato tez sie jej boi, prawda? -Tak, ale to co innego - odrzekla mama. - Tata nie boi sie jej z powodu koloru skory. Boi sie, bo... - wzruszyla ramionami -...bo sa rzeczy, ktorych nie rozumie. Zamieszalem kasze widelcem, rozmyslajac nad ta kwestia. -A wlasciwie dlaczego burmistrz Swope nie pozwala im chodzic na basen? -Sa czarni - powiedziala mama. - Biali ludzie nie lubia sie kapac w jednej wodzie z czarnymi. -W czasie powodzi nikt o tym nie mowil - zauwazylem. -To byla woda z rzeki. A na basen nigdy nie mieli wstepu. Dama wniosla petycje, w ktorej pisze, ze chcialaby, aby w Bruton wybudowano basen, a jesli to niemozliwe - zeby pozwolono czarnym uczeszczac na kapielisko miejskie. Podejrzewam, ze wlasnie dlatego Klan chce sie jej pozbyc. -Przeciez zawsze tutaj mieszkala. Gdzie mialaby sie podziac? -Nie wiem i sadze, ze tych, ktorzy podpalili krzyz, nie bardzo to obchodzi. - Mama nachmurzyla sie, az drobne zmarszczki wystapily jej wokol oczu. - Nie wiedzialam, ze Klan dziala w okolicach Zephyr. Ojciec twierdzi, ze to banda tchorzy, ktorzy chca cofnac czas. Mowi, ze zanim przyjda lepsze czasy, czekaja nas trudne chwile. -A jesli Dama nie zechce stad wyjechac? - zapytalem. - Czy oni zrobia jej krzywde? -Mozliwe. W kazdym razie beda sie starali. -Ona nie wyjedzie - powiedzialem przypominajac sobie zielonooka pieknosc, ktora patrzyla na mnie z pomarszczonej twarzy Damy. - Nie zmusza jej do tego. -Masz calkowita racje. - Mama podniosla sie z krzesla. - Jedno jest pewne: nie chcialabym jej miec za przeciwnika. Dolac ci soku? Odparlem, ze nie. Mama nalala sobie szklanke soku pomaranczowego, a ja w tym czasie skonczylem jajecznice i wtedy powiedzialem cos, co sprawilo, ze spojrzala na mnie, jak gdybym poprosil ja o sfinansowanie wycieczki na ksiezyc. -Chce posluchac, co ma do powiedzenia pastor Blessett - stwierdzilem. Mama milczala. - O tej piosence - ciagnalem. - Chce sie dowiedziec, dlaczego jej tak nienawidzi. -Angus Blessett nienawidzi wszystkiego - odparla mama, kiedy wreszcie odzyskala mowe. - Potrafi dostrzec zblizajacy sie koniec swiata w parze kapci za centa. -To moja ulubiona piosenka. Chce sie przekonac, czy uslyszal w niej cos, co mi umknelo. -To proste. Pastor ma stare uszy. - Mama usmiechnela sie blado. - Pewnie tak samo jak ja. Mnie rowniez nie podoba sie ta piosenka, ale nie sadze, by byla dzielem szatana. -Chce wiedziec - upieralem sie. To byla zupelna nowosc. Jeszcze nigdy nie przejawilem tak zarliwej checi pojscia do kosciola, ktory w dodatku nie nalezal nawet do naszej kongregacji. Tato po powrocie z pracy dokladal staran, zeby mnie od tego odwiesc, mowiac, ze wielebny Blessett jest tak nabuzowany, iz z pewnoscia kiedys wybuchnie, i ze nigdy nie przestapilby progu jego kosciola, i tak dalej, ale w koncu - po cichej konferencji z mama, z ktorej udalo mi sie podsluchac slowa "ciekawosc" i "niech sie sam przekona" - niechetnie zgodzil sie towarzyszyc nam w srode wieczorem. I w ten wlasnie sposob znalezlismy sie wraz z setka innych ludzi w dusznej, nagrzanej klitce Kosciola Wolnych Baptystow przy Shawson Street, niedaleko mostu. Obaj z ojcem bylismy bez marynarek i krawatow, bo przeciez nie byla to niedzielna msza, a niektorzy z parafian przyszli w brudnych kombinezonach, ktorych uzywali do pracy w polu. Widzielismy mnostwo znajomych, a zanim jeszcze zaczelo sie nabozenstwo, pozostaly juz wylacznie miejsca stojace. Znaczna czesc zgromadzenia stanowily ponure nastolatki, ktore mialy takie miny, jak gdyby bezlitosni rodzice przywlekli je tu w petach. Podejrzewam, ze dramatyczne okrzyki pastora odniosly skutek, podobnie jak porozwieszane po calym miescie plakaty, oznajmiajace, ze "w srode wieczorem rozegra sie walka z szatanem - walczymy o nasze dzieci, by mogly stanac przed Panem!" Na podwyzszeniu ustawiono adapter i glosniki i wreszcie po dlugim czekaniu wkroczyl na nie wielebny Blessett, dzierzac w dloni bluznierczy krazek czarnego winylu, przystosowany do odtwarzania z predkoscia 45 obrotow na minute. Twarz mial zaczerwieniona, a pod bialym garniturem i rozowa koszula byl juz obficie zlany potem. W drugiej rece trzymal skorzany uchwyt drewnianej skrzynki z malymi otworami po bokach, ktora umiescil na podlodze, tak by mu nie przeszkadzala. Potem usmiechnal sie szeroko do wiernych i wrzasnal: -Bracia i siostry! Czy jestescie gotowi dac odpor szatanowi?! -Amen! - Odkrzykneli ludzie. - Amen! Amen! Najwyrazniej byli gotowi. Wielebny Blessett rozpoczal namietnym kazaniem o tym, jak wielkomiejskie zlo wkradlo sie do Zephyr, jak szatan chcial wciagnac cala mlodziez do piekla i jak obywatele Zephyr musieli z nim walczyc w kazdej minucie swego zycia, jesli nie chcieli kiedys smazyc sie w ogniu piekielnym. Na oblicze pastora wystepowaly krople potu, ramiona mlocily jak skrzydla wiatraka, a on sam biegal tam i z powrotem przed swoja widownia jak opetany. Musze przyznac, ze odstawil wielkie widowisko i bylem juz prawie przekonany, ze szatan czai sie pod moim lozkiem, czekajac tylko, az otworze "National Geographic" na zdjeciu nagich dzikusow. Pastor przestal biegac i Usmiechnal sie do nas, ocierajac lsniaca twarz. Drzwi od dawna juz byly otwarte, ale upal byl obezwladniajacy i koszula lepila mi sie do ciala. W zlotawym, przymglonym swietle wielebny Blessett zdawal sie buchac dymem. Uniosl plyte do gory. -Przyszliscie, aby to uslyszec - oznajmil - i uslyszycie. Wlaczyl adapter, nalozyl plyte na gruby bolec i przytrzymal igle nad pierwszym rowkiem. -Posluchajcie - rzekl - glosu demonow. - Po czym opuscil igle, a w glosnikach rozlegl sie trzask licznych zadrapan. Te glosy. Demony czy archanioly? Och, te glosy! Ruszam w droge, w droge, byle dalej z miasta. Ruszam w droge... -Slyszeliscie? - pastor poderwal igle do gory. - Ot, co! Mowia naszym dzieciom, ze po drugiej stronie plotu trawa jest bardziej zielona! Ze nie powinno im juz wystarczyc zycie w rodzinnym miasteczku! Probuja w nich zaszczepic diabelskie wloczegostwo! Igla znow powedrowala w dol. Kiedy dotarla do miejsca, gdzie jest mowa o samochodzie, ktorego nikt jeszcze nie przescignal, i ktory ustepuje tylko spotykanym dziewczynom, wielebny Blessett az podskoczyl z wscieklosci. -Slyszycie? Czyz nie kaza mlodym ludziom scigac sie na ulicach? Czyz nie mowia im, by bez ograniczen folgowali rozkoszom ciala? -rzekl z pogarda. - Pomyslcie o tym, ludzie! Wasi synowie i corki podniecaja sie tym swinstwem, a szatan tylko smieje sie nam prosto w twarz! Wyobrazcie sobie ulice zalane krwia naszych dzieci w rozbitych wrakach, wyobrazcie sobie wasze ciezarne corki i oszalalych z pozadania synow! Sadzicie, ze takie rzeczy zdarzaja sie tylko w wielkich miastach? Sadzicie, ze w Zephyr jestescie bezpieczni przed ksieciem ciemnosci? Posluchajcie jeszcze troche tej tak zwanej muzyki, a przekonacie sie, ze jestescie w bledzie! - po czym znow opuscil igle. Jakosc dzwieku nie byla najlepsza. Sadzac z ilosci zadrapan, wielebny Blessett musial chyba sam sluchac tej plyty kilkadziesiat razy. Nie dbalem o to, co mowil; ta piosenka byla o wolnosci i szczesciu, a nie o rozbijaniu sie samochodami po ulicach. Nie odbieralismy jej w ten sposob: dla mnie niosla ze soba brzmienie lata, okruch raju na ziemi; pastor Blessett widzial w niej tylko odor siarki i diabelski chichot. Nie moglem sie oprzec zdziwieniu, jak sluga bozy mogl w kazdym slowie slyszec glos szatana. Czyzby wbrew temu, co mowila Biblia, Bog nie mial wladzy nad wszystkim? A skoro ja mial, dlaczego wielebny Blessett tak bardzo bal sie diabla? -Potepiencze wycie! - wrzasnal, gdy Beach Boys spiewali, ze w sobotni wieczor nie nalezy zostawiac dziewczyny samej w domu. -Wyuzdany belkot! Boze, dopomoz naszym corkom! -Ten facet - szepnal tato, nachylajac sie do ucha mamy - miota sie jak jednonoga ropucha. Piosenka plynela dalej, a wielebny Blessett grzmial o lamaniu prawa i rozpadzie rodziny, o grzechu pierworodnym i wezu w rajskim ogrodzie. Rozpryskiwal wokol siebie sline i krople potu, a twarz mial juz tak czerwona, ze zaczalem sie bac, iz zaraz eksploduje. -Beach Boys! - oznajmil z zacieklym szyderstwem. - Wiecie, kim sa ci ludzie? To walkonie, ktorzy nie ruszyliby sie do roboty, nawet gdybys im podal gwozdz i zaplacil za jego wbicie piecdziesiat dolarow! Wyleguja sie w tej Kalifornii od rana do wieczora i spolkuja na piasku niczym dzikie zwierzeta! I tego nasza mlodziez slucha przez caly dzien? Boze, miej w opiece ten swiat! -Amen! - ktos krzyknal. Tlum zaczal sie juz rozgrzewac. - Amen, bracie! - poparl go ktos inny. -To jeszcze nic, przyjaciele! - zawolal pastor Blessett. Podniosl igle, dlonia przycisnal plyte, zeby przestala sie krecic, i zaczal szukac wlasciwego rowka, podczas gdy silnik adaptera jeczal protestujaco. - Posluchajcie tego! - Postawil igle na plycie i zwolnil ja, rownoczesnie druga reka zaczal krecic plyte w przeciwnym kierunku. Z glosnikow wydobyl sie powolny jek: Daaabaaaaasmaaastroooowaaaaaaa... -Slyszycie? Slyszycie? - Oczy pastora lsnily triumfalnie: oto rozwiklal zagadke, lezaca u sedna tej muzyki. - Diabel jest moja truskawka! Oto, co rzecze ta piesn, wyraznie niczym dzwon! Glosza chwale szatanowi i nawet sie z tym nie kryja! A radio nadaje to na wszystkich falach, w calym kraju i zapewne takze w tej chwili! Nasze dzieci puszczaja to, nie zdajac sobie sprawy, co saczy im sie do uszu, az bedzie juz za pozno i wszelka droga odwrotu zostanie przed nimi zamknieta! Taki plan uknul sobie szatan, by usidlic ich dusze! -Zdaje sie, ze to samo mowiono o charlestonie - rzekl tato do mamy, ale jego glos utonal w choralnym "amen!" Tak juz chyba zostal urzadzony ten swiat: ludzie chca wierzyc w dobro, ale zawsze sa gotowi obawiac sie zlego. Sadze, ze w najniewinniejszej piosence, jaka kiedykolwiek napisano, mozna by sie dosluchac glosu diabla. Na szczegolne zas potepienie zasluguja utwory mowiace o swiecie i zamieszkujacych go ludziach, z ktorych nawet najlepsi maja swoje problemy i grzechy na sumieniu. Moze jest tak dlatego, ze niektorych prawda kluje w oczy. Siedzialem w tym kosciele i sluchalem gniewnych wrzaskow pastora. Widzialem, jak twarz mu czerwienieje, oczy blyszcza, a slina pryska z ust. Widzialem, ze byl przerazony i rozzarzonymi weglami strachu ciskal w swoich wiernych. Przestawial igle, wynajdujac nowe kawalki, ktore mnie wydawaly sie bezsensowne, ale jego zdaniem niosly przeslanie szatana. Domyslilem sie, ze musial spedzic mnostwo czasu zgarbiony nad adapterem, jezdzac igla tam i z powrotem. Nie bylem tylko pewien, czy w rownym stopniu chce chronic ludzi, co nimi rzadzic. W tej drugiej dziedzinie odniosl znaczacy sukces: wkrotce prawie wszyscy wrzeszczeli juz "amen!" glosniej, niz kibicujace dziewczeta z gimnazjum Adams Valley wrzeszcza po kazdym golu. Tato potrzasnal glowa i skrzyzowal ramiona na piersi, a mama chyba stracila juz orientacje w calym tym rozgardiaszu. Nastepnie mokry jak ruda mysz pastor, toczac dookola oszalalym wzrokiem, obwiescil: -A teraz zmusimy diabla, zeby zatanczyl do swojej muzyki! - po czym zerwal wieko z drewnianej skrzynki. Ze srodka wyskoczylo cos zywego i natychmiast zaczelo sie szarpac. Beach Boys spiewali nadal, a pastor zlapal za smycz i zmusil uwiazane na niej stworzenie do dzikich podskokow w takt muzyki. Byl to maly czepiak, skladajacy sie glownie z dlugich, chudych konczyn. Twarz malpki marszczyla sie ze zlosci, kiedy pastor targal za linke na przemian w prawo i w lewo. -Tancz, Lucyferze! - krzyczal, zagluszajac nawet tych bezwstydnych kalifornijczykow. - Tancz, jak ci graja! Lucyfer, ktory tkwil zamkniety w tej skrzynce od Bog wie jak dawna, nie mial uszczesliwionej miny. Syczal i klapal morda, jego ogon wil sie w powietrzu jak szary, porosniety futrem bicz. Wielebny Blessett nie przestawal krzyczec: -Tancz, Lucyferze! No, dalej! Tancz! - miotajac uwiazana na lince malpka. Ludzie zaczeli wstawac, klaskac w rece i wychodzic z lawek. Jakas kobieta, ktorej brzuch przypominal wielka poduche, podniosla sie na grubych jak pniaki nogach i slaniajac sie ze wzruszenia zaczela chodzic w kolko, lkajac i nawolujac Jezusa, jak gdyby byl zaginionym psiakiem. -Tancz, Lucyferze! - wrzeszczal wielebny. Pomyslalem, ze zaraz zacznie wywijac biednym zwierzeciem nad glowa niczym zajecza lapka przy lancuszku od kluczy. Jakis mezczyzna, siedzacy w rzedzie przed nami, zerwal sie, rozlozyl szeroko ramiona i zaczal wykrzykiwac cos, w czym doslyszalem slowa "Bog", "chwala" i "niech przepadna nieczysci!" W pewnym momencie przylapalem sie na tym, ze patrze mu w rozpalony kark, szukajac na nim blizny w ksztalcie litery "X". Kosciol zmienil sie w dom wariatow. Tato zlapal mame za reke i powiedzial: -Wychodzimy stad! Ludzie krecili sie w kolko podrygujac szalenczo w ekstazie objawienia. I pomyslec, ze zawsze mi sie zdawalo, ze baptysci nie tancza. Wielebny Blessett wsciekle szarpnal malpke. -Tancz! - rozkazal, gdy muzyka znow zagrzmiala. - Pokaz im, co potrafisz! I wtedy, zupelnie nieoczekiwanie, Lucyfer dokladnie zastosowal sie do jego zyczenia. Zwierze skrzeknelo i najwyrazniej majac juz dosc szturchancow i szarpniec, wskoczylo mu na glowe. Pajakowate ramiona i nogi oplotly czaszke pastora, ktory kwiknal z przerazeniem, kiedy drobne, ostre zeby wbily mu sie w prawe ucho. Rownoczesnie malpka zaprezentowala wszystkim, czym ja do tej pory karmiono. Spod jej ogona splynela na bialy garnitur pastora struga brazowego paskudztwa. Na ten widok nawiedzony tlum, ktory dotad przemawial roznymi jezykami, nagle zamarl. Pastor szarpal sie na oslep, probujac zrzucic malpe z glowy, a trzewia Lucyfera pstrzyly mu ubranie brazowymi wzorkami. Kobieta z poduszkowatym brzuchem zaczela krzyczec. Kilku mezczyzn z pierwszego rzedu zerwalo sie na pomoc, bo ucho pastora zwisalo juz w strzepach. Kiedy dobiegli do zmagajacego sie z rozwscieczona malpa pastora, Lucyfer nagle odwrocil glowe - w sama pore, by dojrzec wyciagniete ku niemu rece. W zebach blysnal mu fragment ludzkiego ucha. Wypuscil z objec glowe Angusa Blessetta i z glosnym skrzekiem skoczyl wprost na mezczyzn, ktorzy wrzasneli jednym glosem, uskakujac spod deszczu zlewajacej ich obficie gnojowki. Smycz wyslizgnela sie z rak pana Blessetta i oto Lucyfer byl wolny. Nasladujac swego przebieglego imiennika, malpa skakala od jednego do drugiego, gryzla w uszy i polewala ubrania. Nie wiem, czym karmil ja pastor, ale najwyrazniej szkodzilo jej to na zoladek. Mama krzyknela, a tato sie uchylil, kiedy Lucyfer przelatywal obok nas w powietrzu, i cudem uniknelismy cuchnacych bryzgow. Malpka odbila sie od brzegu lawki, zawisla na lampie, a potem wyladowala na jakims blekitnym damskim kapeluszu, gdzie podlala nawozem sztuczny gozdzik. Po chwili juz byla na nowo w akcji: lapy, pazury, chlastajacy ogon, klapiace zeby, skrzek, prysznic. Smrod zgnilych bananow powalal na kolana. Jakis dzielny rycerz wiary probowal zlapac linke, ale w nagrode za swe wysilki otrzymal brazowy prysznic prosto w twarz. Chwilowo oslepiony, zachwial sie na nogach, jego zona uciekla od niego, a Lucyfer wydal dzwiek do zludzenia przypominajacy smiech. Potem zatopil kly w nosie jakiejs kobiety, namascil wlosy chudego nastolatka i zaczal skakac z lawki na lawke jak demoniczna, pomniejszona wersja Freda Astaire'a. -Lapcie go! - huknal wielebny Blessett, trzymajac sie za krwawiace ucho. - Lapac przekletnika! Ktos nawet juz go trzymal, lecz niemal w tej samej chwili wyrwal malpie z zebow poharatany kciuk. Byla niewiarygodnie szybka i zlosliwa jak sam diabel. Wiekszosc ludzi byla zbyt zajeta robieniem unikow przed latajacymi w powietrzu bryzgami, by w ogole myslec o pojmaniu czorta. Ja lezalem pod lawka, a mama i tato przykucneli w przejsciu. Wielebny Blessett krzyknal: -Drzwi! Niech ktos zamknie drzwi! Byl to dobry pomysl, ale stanowczo spozniony. Lucyfer mknal juz ku wyjsciu, a podobne do paciorkow oczka blyszczaly mu z uciechy, kiedy zostawial za soba podpis na calej scianie. -Zatrzymajcie go! - wolal pastor, lecz Lucyfer zatanczyl tylko na jakims meskim ramieniu, szczupakiem odbil sie od damskiej glowy i z triumfalnym skrzeczeniem wypadl przez otwarte drzwi w mrok. Kilku ludzi wybieglo za nim. Wszyscy odetchneli z ulga, choc powietrze niespecjalnie nadawalo sie do oddychania. Tato pomogl mamie wstac, a potem pomogl dwom innym panom dzwignac z podlogi gruba dame, ktora zemdlala i lezala jak powalony dab. -Prosze wszystkich o spokoj! - rzekl drzacym glosem wielebny. - Juz dobrze! Nic sie nie stalo! Zaskoczyly mnie te slowa w ustach czlowieka, ktory mial juz tylko pol ucha, a za to caly garnitur pokryty malpimi odchodami. Grzeszna piosenka, dla ktorej wszyscy sie tu zebralismy, poszla w zapomnienie. Z perspektywy czasu wydawala sie malo istotna. Ludzie powoli zaczeli sie otrzasac z szoku, ktorego miejsce zajelo oburzenie. Ktos krzyknal na wielebnego Blessetta, ze nie powinien byl wypuszczac malpy na wolnosc, a ktos inny dodal, ze zaraz z samego rana przysle mu rachunek z pralni. Kobieta z pogryzionym nosem chlipnela, ze wytoczy mu proces. Podnosilo sie coraz wiecej glosow, a pastor cofal sie przed nimi. Cala jego potega gdzies pierzchla. Pozostal z niego tylko oglupialy nieszczesnik, taki sam jak wszyscy. Mezczyzni powrocili z poscigu za Lucyferem spoceni i bez tchu. Okazalo sie, ze malpa wdrapala sie na drzewo i znikla. Moze sie gdzies pokaze, kiedy zrobi sie jasno - mowili. Wtedy sprobuja zwabic ja w siec. Ludzie probuja zwabic Lucyfera zamiast Lucyfer ludzi! Wydawalo mi sie to niesamowite, a zarazem przesmieszne. Tato ujal te mysl w slowa: -Milo pomarzyc - rzekl. Wielebny Blessett usiadl na podwyzszeniu. Siedzial tam w splamionym ubraniu i patrzyl na swoje rece, podczas gdy jego wierni opuszczali kosciol. Igla adapteru podskakiwala na plycie: cyk... cyk... cyk... Wrocilismy do domu w wilgotnym letnim zmroku. Na ulicach bylo juz cicho, ale z wierzcholkow drzew dolatywaly nas zarliwe owadzie symfonie. Nie moglem sie oprzec wrazeniu, ze z jednego z tych drzew sledzi nas Lucyfer. Teraz, gdy juz sie uwolnil, ktoz zdolalby go zamknac z powrotem w skrzynce? Wydawalo mi sie, ze znow czuje snujacy sie po miescie swad palonego krzyza. Doszedlem do wniosku, ze ktos widocznie grzeje hot-dogi na otwartym ogniu. 6. MATKA NEMO I TYDZIEN U DZIADKA JAYBIRDA Lato plynelo dalej. Wielebny Blessett staral sie podtrzymywac afere, ale - jesli nie liczyc kilku osob, ktore napisaly do "Dziennika" zadajac wycofania plyty ze sprzedazy - cala para uszla zen przez gwizdek. Moze winne temu byly dlugie, leniwe lipcowe dni, moze dreczaca ludzi zagadka, kto tez podpalil krzyz przed domem Damy, a moze ludzie sami wysluchali kontrowersyjnej piosenki i doszli do wlasnych wnioskow. Jakikolwiek byl powod, mieszkancy Zephyr stwierdzili, ze kampania pastora Blessetta nie warto sie przejmowac. Zakonczyla sie zreszta z hukiem, kiedy w domu pastora pojawil sie burmistrz Swope i stanowczo zakazal mu straszenia ludzi demonami, ktore istnialy wylacznie w jego umysle. Co sie tyczy Lucyfera, pare osob widzialo go, jak przenosil sie z drzewa na drzewo. Placek bananowy, stygnacy na ocienionym parapecie okiennym w domu Sonii i Kathariny Glass, zostal doszczetnie zniszczony. W innym wypadku twierdzilbym, ze to sprawka Branlinow, ale ci na razie sie przyczaili. Za to Lucyfer bujal wysoko nad ziemia. Naczelnik Marchette i kilku strazakow ochotniczo zasadzili sie na niego z siecia, ale w calym zajsciu ucierpialy tylko ich ubrania. Lucyfer nigdy nie chybial i zawsze mial na podoredziu stosowna amunicje, ktora wylatywala z niego jesli nie tylem, to przodem. Tato stwierdzil, ze to niezawodny mechanizm obronny, i usmial sie szczerze, ale mama powiedziala, ze na sama mysl o tym, iz ten malpiszon hasa po calym miescie, robi jej sie niedobrze. W ciagu dnia Lucyfer trzymal sie raczej na uboczu, ale po zmroku czesto wrzeszczal i skrzeczal tak glosno, ze moglby pobudzic tych, ktorzy spali na cmentarnym wzgorzu. Nieraz slyszalem huk wystrzalu, kiedy ktos, wyrwany nagle ze snu, probowal przedziurawic malpe kula, ale Lucyfer oczywiscie byl juz daleko. Budzily sie natomiast wszystkie psy, a ich szczekanie zrywalo na rowne nogi cale miasto. Dlatego tez rada miejska wydala nadzwyczajne rozporzadzenie, zakazujace uzywania broni palnej w granicach miasta po osmej wieczorem. Wkrotce Lucyfer nauczyl sie tluc patykami w pojemniki na smieci, co lubil robic miedzy trzecia a szosta nad ranem. Zignorowal podrzucony przez burmistrza pek zatrutych bananow i gladko ominal zatrzaskowa pulapke. Zaczal zostawiac brazowe slady na swiezo umytych samochodach, a pewnego dnia spuscil sie z drzewa i odgryzl kawalek ucha panu Hargisonowi, kiedy listonosz jak zwykle przemierzal swoja trase. Pan Hargison opowiedzial o tym ojcu, kiedy zjawil sie u nas z zabandazowanym uchem i przysiadl na chwile na ganku, zeby zapalic cygaro z plastikowym ustnikiem. -Zastrzelilbym drania, gdybym mial przy sobie bron - stwierdzil. - Szybki jest, to mu trzeba przyznac. Zdazyl mnie ugryzc i zwiac, a przysiegam, ze ledwie go zauwazylem. - Pan Hargison chrzaknal i pokrecil glowa. - Na diabla z taka robota, kiedy czlowiek w bialy dzien nie moze spokojnie przejsc przez ulice, nie narazajac sie na atak tej cholernej malpy. -Moze w koncu ja zlapia - rzekl bez przekonania tato. -Moze. - Pan Hargison wydmuchnal klab blekitnawego dymu i przez chwile patrzyl, jak rozwiewa sie w powietrzu. - Wiesz, co mysle, Tom? -Co takiego? -Ze to nie jest taka sobie zwyczajna malpa. -Nie bardzo cie rozumiem. -Zauwaz: dlaczego cholernik kreci sie tylko po Zephyr? Czemu nie pojdzie do Bruton i tam nie narobi klopotu? -Nie wiem - rzekl tato. - Jakos dotad nie przyszlo mi to do glowy. -Uwazam, ze ta kobieta maczala w tym palce. -Jaka kobieta, Geraldzie? -No, wiesz. - Pan Hargison znaczaco kiwnal glowa w kierunku Bruton. - Ona. Ta ich krolowa. -Masz na mysli Dame? -Wlasnie. Mysle, ze rzucila na nas jakies zaklecie, bo... no, wiesz... z powodu tego zajscia. -Chodzi ci o plonacy krzyz? -Mhm. - Pan Hargison przesunal sie do cienia, bo slonce zaczelo wypalac mu dziure w nodze. - Praktykuje na nas te swoja czarna magie, ot co mysle. To niepojete, ze nikomu dotad nie udalo sie schwytac tej cholernej malpy. Jednej nocy usiadla za oknem naszej sypialni i darla sie jak jakas strzyga, a Linda Lou o malo nie dostala ataku serca! -Malpa wydostala sie na wolnosc z winy wielebnego Blessetta - przypomnial mu ojciec. - Dama nie miala z tym nic wspolnego. -Tego to juz nie wiemy, prawda? - Pan Hargison strzepnal popiol na trawe i z powrotem wlozyl cygaro miedzy zeby. - Nie mamy pojecia, do czego moze byc zdolna. Slowo daje, ze Klan mial jednak dobry pomysl. Niepotrzebne nam tutaj to babsko. Ani ona, ani jej petycje. -Nie trzymam strony Klanu, Geraldzie - oswiadczyl tato. - I nie pisze sie na palenie krzyzy. Uwazam, ze to tchorzostwo. Listonosz chrzaknal cicho i z ust wymknal mu sie maly obloczek dymu. -Nie wiedzialem, ze Klan kiedykolwiek dzialal w tych okolicach - powiedzial. - Ale ostatnio slyszalem rozne rzeczy... -Na przyklad jakie? -Och, takie tam gadanie. W moim zawodzie slyszy sie mnostwo plotek. Niektorzy sa zdania, ze Klan wykazal sie niesamowita odwaga, posylajac ostrzezenie tej kobiecie. Uwazaja, ze juz najwyzszy czas ja stad usunac, zanim doprowadzi miasto do ruiny. -Mieszka tu od wielu lat. Jakos dotad go nie zrujnowala? -Do niedawna siedziala cicho. Dopiero od paru lat zaczela macic. Biali i kolorowi w jednym basenie! I wiesz co? Burmistrz Swope jest taki glupi, ze gotow jej ulec! -No coz - wtracil tato - czasy sie zmieniaja. -Rany boskie! - Pan Hargison spojrzal na ojca. - Chyba nie bierzesz jej strony, Tom? -Nie biore niczyjej strony. Mowie tylko, ze nie potrzeba nam w Zephyr bojowek, podpalen i wybuchajacych bomb. Czasy Bulla Connora sie skonczyly. Wydaje mi sie po prostu, ze swiat sie zmienia, bo tak juz zostal stworzony. - Ojciec wzruszyl ramionami. - Nie da sie powstrzymac przyszlosci, Geraldzie. To fakt. -Sadze, ze chlopcy z Klanu mogliby sie z toba nie zgodzic. -Mozliwe. Ale ich czasy rowniez sie skonczyly. Nienawisc rodzi tylko jeszcze glebsza nienawisc. Pan Hargison przez chwile siedzial w milczeniu. Patrzyl na widoczne w oddali dachy Bruton, chociaz trudno stwierdzic, co takiego w nich widzial. Potem sie podniosl, siegnal po swoja torbe i zarzucil ja sobie na ramie. -Kiedys miales wszystkie klepki w porzadku - oznajmil, ruszajac w kierunku furgonetki. -Czekajze, Geraldzie! Wracaj, no cos ty! - zawolal tato, ale pan Hargison nawet sie nie zatrzymal. Obaj chodzili do tej samej klasy gimnazjum Adams Valley i chociaz nie byli bliskimi przyjaciolmi, to przez cala mlodosc trzymali sie razem. Tato mowil mi kiedys, ze pan Hargison gral jako pomocnik w druzynie futbolowej i ze na szkolnej tablicy zasluzonych znajdowala sie srebrna plakietka z jego nazwiskiem. -Hej, Niedzwiedziu! - krzyknal raz jeszcze ojciec, uzywajac szkolnego przydomka pana Hargisona, ale ten wrzucil niedopalek cygara do kratki sciekowej i odjechal. Nadszedl dzien moich urodzin. Zaprosilem Davy'ego Raya, Bena i Johnny'ego na lody i tort, ozdobiony dwunastoma swieczkami. A kiedy opychalismy sie ciastem, tato postawil na moim biurku prezent urodzinowy. Zanim go znalazlem, Johnny musial juz isc do domu, bo wciaz miewal bole i zawroty glowy. Podarowal mi dwa smukle biale groty strzal ze swojej kolekcji. Od Davy'ego dostalem model Mumii z firmy "Aurora", a od Bena - cala torebke plastikowych dinozaurow. Na biurku, polyskujac czysta kartka bialego papieru wkrecona w walek, stala maszyna do pisania marki "Royal", szara jak okret wojenny. Miala juz troche na liczniku. Klawisze byly wytarte, a na boku dojrzalem wydrapane litery B.P.Z. Jak sie pozniej dowiedzialem, biblioteka publiczna w Zephyr urzadzila wyprzedaz czesci starszego sprzetu. Klawisz "E" sie zacinal, a malemu "i" brakowalo kropki. Ale w dniu moich urodzin usiadlem przy biurku w gestniejacym zmierzchu, odsunalem od siebie blaszana puszke pelna olowkow marki "Ticonderoga" i z bijacym sercem mozolnie wystukalem na kartce swoje imie i nazwisko. Oto wkroczylem w ere zaawansowanej technologii. Wkrotce uswiadomilem sobie, ze pisanie na maszynie nie jest takim prostym zadaniem. Moje palce okazaly sie nieposluszne i musialem je jakos okielznac. Cwiczylem dlugo w noc, az mama powiedziala, ze powinienem juz spac. COERY JAX MACKEMAON. DAVY RSY CAKLAN. JINMY QULSON. BEM SEARS. ZBOJ. STATY MOJOEST. DAMA. PLONECY KRUSYZ. BRANLIMWIQ. KAPE.USZ Z ZEILONYM PIQREM. ZEPHIR. ZEPHXRs ZEPHYR. Mialem do przebycia dluga droge, ale juz czulem podniecenie bohaterskich kowbojow, indianskich wojownikow, zolnierzy, detektywow i potworow, ktore gdzies w mojej glowie czekaly, az pozwole im przyjsc na swiat. Pewnego popoludnia jezdzilem sobie Rakieta w delikatnej mgielce, ktora podniosla sie po przelotnym deszczu, i nagle znalazlem sie kolo domu Nemo Curlissa. Przed domem malenka figurka podrzucala pilke do gory i lapala w locie. Postawilem Rakiete na nozkach i zaofiarowalem sie, ze troche porzucam. Tak naprawde chcialem jeszcze raz zobaczyc Nemo w akcji. Chlopiec z tak niezawodnym ramieniem, chocby to ramie wydawalo sie nie wiedziec jak kruche, z pewnoscia zostal jakos szczegolnie wyposazony przez Boga. Po chwili namowilem go, zeby celowal do dziupli w debie po drugiej stronie ulicy, a kiedy pilka utkwila w celu nie raz, lecz kolejne trzy razy, omal nie padlem na kolana przed Nemo, zeby oddac mu czesc. Wtedy drzwi domu otworzyly sie z brzekiem dzwoneczkow i na ganek wyszla pani Curliss. Chlopak nerwowo przymruzyl oczy, jak gdyby mial zaraz oberwac. -Nemo! - krzyknela kobieta, a ton jej glosu przypomnial mi tamta kasliwa ose. -Mowilam ci, zebys nie rzucal pilka, prawda? Caly czas obserwuje cie przez okno, mlody czlowieku! Matka Nemo zeszla po schodach i zblizyla sie do nas jak chmura gradowa. Miala dlugie ciemnobrazowe wlosy i zapewne kiedys byla calkiem ladna, ale teraz miala w twarzy jakis twardy rys. Z kacikow ciemnych swidrujacych oczu rozbiegaly sie glebokie zmarszczki, widoczne mimo pudru o pomaranczowym odcieniu, ktorym byla doslownie otynkowana. Ubrana byla w czarne opiete spodnie i biala bluzke w duze czerwone grochy. Na rekach miala zolte gumowe rekawice, a na wargach - szkarlatna szminke, co mnie troche zdziwilo. Zeby tak sie odpicowac do sprzatania! -Czekaj, az ojciec sie o tym dowie! - powiedziala. Dowie sie o czym? Przeciez Nemo tylko bawil sie na dworze. -Nawet sie nie przewrocilem - rzekl Nemo. -Ale mogles sie przewrocic! - warknela. - Wiesz, jaki jestes delikatny! Co bysmy zrobili, gdybys sobie cos zlamal? Skad wzielibysmy na lekarza? Slowo daje, ty chyba masz nie po kolei w glowie! - Oczy pani Curliss skierowaly sie ku mnie jak wiezienny reflektor. - A ty kim jestes? -Cory jeft moim przyjacielem - wtracil Nemo. -Przyjaciel. Mhm. - Jego matka obejrzala mnie od stop do glow, zaciskajac usta i marszczac nos w sposob, ktory mogl sugerowac, ze jestem dotkniety tradem. - Co za Cory? -Mackenson - powiedzialem. -Twoj ojciec kupuje od nas koszule? -Nie, psz pani. -Przyjaciel! - prychnela i jej twardy wzrok spoczal znow na Nemo. -Mowilam ci, zebys sie nie przegrzewal na dworze, prawda? I mowilam, zebys nie rzucal ta pilka! -Nie przegrzalem sie. Ja po proftu... -Jestes nieposluszny - przerwala. - Moj Boze, przeciez w tej rodzinie musi byc jakis porzadek! Jakies reguly! Ojca przez caly dzien nie ma w domu, a kiedy wraca, okazuje sie, ze wydal wiecej, niz zarobil! Ty z kolei robisz wszystko, zeby sie doprowadzic do choroby, przysporzyc mi jeszcze wiecej zmartwien! - Napieta skora ciasno obciagala twarz pani Curliss, a w jej oczach plonal niedobry blysk. - Nie wiesz, ze jestes chorowity? - zapytala. - Nie wiesz, ze kosci ci moga popekac przy silniejszym wietrze? -Nic mi nie jeft, mamusiu - baknal Nemo. Na szyi blyszczal mu pot. - Flowo. -Bedziesz to powtarzal, chocbys mial w koncu dostac udaru slonecznego, prawda? A potem sie przewrocisz i wybijesz sobie wszystkie zeby... I co, myslisz, ze tatus twojego przyjaciela zaplaci za dentyste? -Zmierzyla mnie gniewnym wzrokiem. - Czy w tym miescie nikt nie nosi porzadnych koszul? Czy nikt nie nosi bialych, dobrze skrojonych koszul? -Nie, prosze pani - przyznalem szczerze. - Nie sadze. -Czyz to nie piekne? - Usmiechnela sie kwasno. Ten usmiech byl palacy jak slonce i rownie trudno bylo na niego patrzec. - To mi dopiero cywilizacja! - Zlapala Nemo za ramie dlonia w zoltej rekawicy. - Do domu! - zakomenderowala. - W tej chwili! Pociagnela go w strone schodow. Nemo obejrzal sie przez ramie; na twarzy malowal mu sie zal i niezmierna tesknota. Musialem ja o to spytac. Po prostu musialem. -Pani Curliss, dlaczego nie pozwala pani, zeby Nemo gral z nami w baseball? Myslalem, ze zignoruje mnie i pojdzie dalej. Ale nagle zatrzymala sie tuz przed schodkami i gwaltownie odwrocila sie do mnie. Jej oczy zwezily sie w gniewne szparki. -Co powiedziales? -No... pytalem, dlaczego nie pozwala pani Nemo grac w baseball. Chodzi o to... ze on tak doskonale rzu... -Moj syn jest delikatny, o iles tego nie zauwazyl! Czy w ogole wiesz, co to znaczy? - Nie dala mi czasu na potwierdzenie. - To znaczy, ze ma slabe kosci! To znaczy, ze nie moze biegac i szalec tak jak inni chlopcy! To znaczy, ze nie jest dzikusem! -Tak, prosze pani, ale... -Nemo nie jest taki jak wy! Nie nalezy do waszego plemienia. Czy jestes w stanie to pojac?! On jest kulturalnym chlopcem i nie bedzie sie tarzal w piachu jak jakies dzikie zwierze! -Pomyslalem tylko, ze moze chcialby... -Sluchaj, ty! - podniosla glos. - Nie bedziesz mi tu mowil, co jest dobre dla mojego syna, a co nie! Nie ty zamartwiales sie do szalenstwa, kiedy mial trzy lata i umieral na zapalenie pluc! A gdzie wtedy byl jego ojciec? Jezdzil po kraju, probujac sprzedac dosc koszul, zeby uchronic nas przed bankructwem! Ale i tak stracilismy dom, ten sliczny dom ze skrzynkami na parapetach, i czy ktokolwiek nam pomogl? Czy pomogl nam choc jeden z tych dobrych chrzescijan? Nikt! Przez to stracilismy nasz dom i ogrod, w ktorym pochowalam mojego kochanego pieska! - Na ulamek sekundy gniewna maska na twarzy pani Curliss pekla i dojrzalem pod nia serce rozdarte z rozpaczy i strachu. Dlon kobiety zacisnela sie mocniej na ramieniu syna. Potem maska zrosla sie z powrotem i mama Nemo skrzywila sie szyderczo: - Doskonale wiem, cos za jeden! Widywalam takich w kazdym miescie, w ktorym mieszkalismy. Zalezy wam tylko na tym, zeby dreczyc mojego syna, a potem wysmiewac sie z niego za plecami! Lubicie patrzec, jak sie przewraca i obija sobie kolana, i lubicie sluchac, jak sepleni, bo wydaje sie wam, ze to smieszne! Znajdzcie sobie kogos innego do zabawy, bo moj syn nie bedzie sie do was znizal! -Nie chcialbym sie... -Do domu! - wrzasnela i popchnela Nemo na schodki. -Musze juz isc! - Nemo rozpaczliwie probowal zachowac resztki godnosci. - Przepraszam! Siatkowe drzwi zatrzasnely sie za obojgiem. Po chwili takze wewnetrzne drzwi zamknely sie z hukiem, przywodzacym na mysl nieodwolalny koniec. Wokol spiewaly rozradowane bezmyslnie ptaki. Stalem na zielonym trawniku, a moj cien lezal przede mna jak dluga wypalona szrama. Zobaczylem, jak zasuwaja sie rolety w oknach od frontu. Nic juz nie moglem powiedziec ani zrobic. Okrecilem sie na piecie, wsiadlem na Rakiete i zawrocilem do domu. Po drodze, kiedy przepojone zapachem lata powietrze owiewalo mi twarz, a komary wirowaly bezradnie w strumieniu pedzacego za mna wichru, zdalem sobie sprawe, ze nie kazde wiezienie zbudowane jest z szarego kamienia i strzezone przez wieze wartownicze i zasieki z kolczastego drutu. Czasami miesci sie w zwyklym domu, do ktorego nie dociera slonce przez zasuniete rolety. Cele moga tworzyc zbyt delikatne kosci, a czasem mur wiezienny jest bialy w czerwone grochy. W gruncie rzeczy nigdy sie nie wie, ze cos jest wiezieniem, dopoki nie zobaczy sie tego, co zostalo schwytane i zamkniete w srodku. Wlasnie nad tym dumalem, kiedy Rakieta nagle sie zatoczyla, omal nie zahaczajac sunacego chodnikiem Vernona Thaxtera. Doszedlem do wniosku, ze nawet zlote oko Rakiety zamrugalo ze zdziwienia na widok nagusa, kroczacego sobie w pelnym sloncu. Lipiec minal jak sen nocy letniej. Spedzilem go robiac to, co mieszkancy naszego miasteczka okreslali slowami: "glownie nic". Johnny Wilson czul sie coraz lepiej, zawroty glowy ustepowaly i pozwolono mu juz wloczyc sie po miescie wraz ze mna, Davym i Benem. Mimo to wciaz musial uwazac na siebie, bo doktor Parrish powiedzial, ze urazy glowy goja sie bardzo dlugo. Sam Johnny byl spokojny i pelen rezerwy jak zwykle, ale zrobil sie jakby troche powolniejszy. Na rowerze ciagnal sie w ogonie; zostawal z tylu nawet za niezdarnym Benem. Mialem wrazenie, ze postarzal sie od czasu, gdy Branlinowie pobili go do utraty przytomnosci; w trudny do wytlumaczenia sposob odsunal sie od nas. Sadze, ze stalo sie tak dlatego, ze skosztowal gorzkiego owocu cierpienia i utracil nieco beztroskiego spojrzenia na swiat, ktore odroznia dzieci od doroslych. Nie mogl go juz odzyskac, chocby nie wiem jak mocno naciskal na pedaly, starajac sie je dogonic. Jeszcze w dziecinstwie Johnny zajrzal w ciemna otchlan zaglady i jasniej niz ktokolwiek z nas zrozumial, ze przyjdzie dzien, w ktorym letnie slonce nie rzuci juz na trawe jego cienia. Rozmawialismy kiedys o smierci, siedzac w chlodnych podmuchach z lodowni i przysluchujac sie wysilonym pomrukom pracujacych w niej maszyn. Rozmowa zaczela sie od tego, ze Davy Ray powiedzial nam, ze jego tato wczoraj przejechal kota, a kiedy wrocil do domu, na prawej przedniej oponie byly jeszcze resztki kocich wnetrznosci. Wszyscy sie zgodzilismy, ze psy i koty na pewno maja wlasne niebo. Ale czy mialy rowniez wlasne pieklo? Ben orzekl, ze nie, poniewaz nie grzesza. A jesli pies sie wscieknie i kogos zagryzie, a potem trzeba go uspic? - zapytal Davy Ray. Czy to nie grzech smiertelny? Takie pytania, rzecz jasna, zaraz rodzily nastepne. -Czasami - rzekl oparty o drzewo Johnny - wyciagam moje groty, ogladam je i zastanawiam sie, kto je zrobil. Ciekawe, czy duchy tych ludzi wciaz jeszcze kreca sie wokol nas, szukajac miejsca, gdzie upadla strzala. -E, tam! - prychnal Ben. - Nie ma czegos takiego jak duchy! Prawda, Cory? Wzruszylem ramionami. Nie opowiadalem im nigdy o Nocnej Monie. Jesli nie uwierzyli, ze dziabnalem szczotka w paszcze Starego Mojzesza, jak moglem oczekiwac, ze uwierza w samochod-widmo, prowadzony przez ducha kierowcy? -Tato mowi, ze Snieznik to duch - wtracil sie Davy Ray. - Mowi, ze dlatego nikt go nie potrafi zastrzelic, bo on juz jest martwy. -Duchow nie ma - skwitowal Ben - i nie ma zadnego Snieznika. -A wlasnie, ze jest! - Davy gotow byl bronic opinii swego ojca. - Tato mowil, ze dziadek, kiedy byl jeszcze dzieckiem, widzial go raz. A w zeszlym roku widzial go znajomy jednego faceta z papiernik Podobno stal sobie w lesie, wielki jak slon! Facet strzelil do niego, ale Snieznik czmychnal, i tyle go widzieli! -Nie ma. Zadnego. Snieznika. - powtorzyl Ben. -A wlasnie, ze jest! -Nie! -Tak! -Nie! W ten sposob dyskusja mogla sie ciagnac przez cale popoludnie. Podnioslem szyszke i puknalem nia w brzuch Bena, a kiedy wrzasnal rozzloszczony, wszyscy zaczeli sie smiac. Snieznik byl marzeniem i zagadka dla wszystkich mysliwych z Zephyr. Jak glosila wiesc gminna, w lasach pomiedzy Zephyr a Union Town zyl wielki bialy jelen o rogach tak rozlozystych, ze mozna sie bylo po nich wspinac jak po galeziach debu. Widywano go co najmniej raz w ciagu kazdego sezonu, a mysliwy, ktory go spostrzegl, przysiegal, ze rogacz skoczyl w powietrze i rozplynal sie w gestym listowiu swojego krolestwa. Mezczyzni brali strzelby i ruszali w las, a po powrocie rozprawiali o sladach wielkich kopyt i szramach na drzewach, o ktore Snieznik ocieral swoj wieniec; ale sam bialy jelen wciaz byl nieuchwytny. Sadze, ze jesli rzeczywiscie buszowal po naszych lasach, zaden mysliwy nie chcialby go zastrzelic, bo Snieznik byl dla nich symbolem wszystkiego, co w zyciu tajemnicze i nieosiagalne. Kryl sie zawsze gdzies za tamtym ostepem, na nastepnej polanie, nakrapianej jesiennymi liscmi. Byl wieczna mlodoscia, tym, co laczy dziadka z ojcem i synem, marzeniem o przyszlych wielkich polowaniach i ucielesnieniem dzikosci, ktora nigdy nie da sie okielznac. Moj tato nie byl mysliwym, nie zylem wiec ta legenda na co dzien jak Davy Ray, ktorego ojciec w pierwszym dniu sezonu budzil sie chlodnym switem z remingtonem pod pacha. -Tato obiecal, ze w tym roku zabierze mnie ze soba - oswiadczyl Davy Ray. - Dopiero wam szczeki opadna, kiedy wyniesiemy go z lasu. Watpie, czy Davy albo jego tato zdecydowaliby sie nacisnac spust, gdyby rzeczywiscie wytropili Snieznika. Davy mial mala strzelbe, z ktorej czasem strzelal do wiewiorek i nieodmiennie chybial. Ben przygryzl zdzblo trawy i nadstawil twarz pod zimny podmuch z lodowni. -Jedno bym chcial wiedziec - wyznal. - Kim byl ten gosc, ktory lezy w Jeziorze Saksonskim? Podciagnalem kolana pod brode, patrzac, jak dwa kruki zataczaja kolko wysoko na niebie. -Przeciez to okropne - ciagnal Ben. - Twoj tato widzial, jak tonie, a teraz facet siedzi na dnie w swoim samochodzie, powolutku sobie gnije i zjadaja go zolwie! -Czy ja wiem? - powiedzialem. -Ale czasem o nim myslisz, nie? Przeciez tez tam byles. -Owszem. Czasami o tym mysle. Nie powiedzialem mu, ze nie bylo takiego dnia, w ktorym nie przyszedlby mi na mysl wypadajacy nam nagle przed maske samochod, skaczacy do wody ojciec, tamta postac w lesie albo mezczyzna w kapeluszu z zielonym piorkiem i z nozem w rece. -To niesamowite - rzekl Davy Ray. - Jak to mozliwe, zeby nikt go nie poszukiwal? Przeciez ktos musial go znac! -Na pewno przyjechal z daleka - orzekl Johnny. -Szeryf tez o tym pomyslal - wtracilem. - Dzwonil do innych okregow. -No tak - zasepil sie Ben - ale nie do wszystkich. Moge sie zalozyc, ze nie dzwonil do Kalifornii ani na Alaske. -Ciekawe, czego szukalby w Zephyr facet z Kalifornii albo Alaski! - prychnal Davy Ray. -A czemu nie? Nie jestes wszechwiedzacy, panie Madralo! -Wiem, kiedy ktos probuje mnie nabierac! Ben szykowal sie juz do miazdzacej riposty, ale wlasnie wtedy Johnny powiedzial cos, co zamknelo mu usta. -Moze byl szpiegiem - rzekl. -Szpiegiem? - skrzywilem sie. - Kogo mialby szpiegowac, skoro tu nic nie ma? -Owszem, jest. Baza lotnicza. - Johnny zaczal metodycznie naciagac sobie z trzaskiem palce u rak. - Moze byl rosyjskim szpiegiem. Moze obserwowal, jak zrzucaja bomby z samolotow, a moze dzieje sie tam jeszcze cos, o czym nikt nie wie. Milczelismy. Rosyjski szpieg zamordowany w Zephyr. Na sama mysl o tym przebiegly nam po plecach rozkoszne ciarki. -W takim razie kto go zabil? - spytal Davy Ray. - Inny szpieg? -Mozliwe. - Johnny przekrzywil glowe i przez chwile sie zastanawial. Lewa powieka zadrgala mu lekko, co rowniez bylo efektem odniesionych obrazen. - A moze - dodal - ten z jeziora byl amerykanskim szpiegiem, a zabil go rosyjski, bo tamten go wykryl. -No, nie! - rozesmial sie Ben. - Wiec mamy w okolicy rosyjskiego szpiega? -To calkiem mozliwe - rzekl Johnny i Ben przestal sie smiac. Johnny spojrzal na mnie. - Twoj tato mowil, ze ten gosc byl rozebrany do naga, prawda? Skinalem glowa. -Wiesz dlaczego? Pokrecilem glowa. -Poniewaz - ciagnal Johnny - zabojca byl sprytny. Zdjal z trupa ubranie, zeby nic nie wyplynelo na powierzchnie. I na pewno pochodzil z tych okolic, bo wiedzial, jak glebokie jest jezioro. A zmarly musial znac jakas tajemnice. -Tajemnice? - Davy Ray nastawil uszu. - Jaka? -A, tego to juz nie wiem - mruknal Johnny. - Po prostu tajemnice. - Jego ciemne indianskie oczy skierowaly sie w moja strone. -Twoj tato mowil, ze ten facet byl strasznie pobity, prawda? Jak gdyby dostal sie w lapy sadysty? Dlaczego morderca tak sie nad nim znecal, skoro i tak chcial go zabic? -No, dlaczego? - zapytalem. -Bo probowal go zmusic do mowienia. Tak jak w filmie, kiedy czarny charakter przywiazuje bohatera do krzesla i kaze mu podac szyfr. -Jaki szyfr? - zaciekawil sie Davy Ray. -To byl tylko przyklad - wyjasnil Johnny. - Ale wydaje mi sie, ze jezeli ktos ma zamiar kogos zabic, to nie tlucze go bez powodu. -Tak, ale moze niechcacy pobil go na smierc - wtracil Ben. -Nie - zaprzeczylem. - Facet mial drut zacisniety na szyi. Gdyby zmarl od pobicia, nie trzeba byloby go dusic. -Chlopie! - Ben zerwal zdzblo trawy i wsadzil je do ust. W gorze dwa kruki skrzeczaly, leniwie machajac skrzydlami. - Morderca w Zephyr! Moze nawet rosyjski szpieg! - Nagle przestal zuc trawe. - Hej! -powiedzial i zamrugal oczyma, jak gdyby naraz porazila go nowa mysl. -A jezeli znow zechce kogos zabic? Uznalem, ze pora ich wtajemniczyc. Odchrzaknalem i zaczalem im opowiadac o sylwetce na skraju lasu, zielonym piorku i mezczyznie w kapeluszu. -Nie widzialem jego twarzy - powiedzialem. - Dostrzeglem tylko kapelusz z mokrym piorkiem, a potem zobaczylem, ze wyciaga noz z kieszeni plaszcza. Myslalem, ze chce podkrasc sie do taty i dziobnac go znienacka. Moze i mial taki zamiar, ale pozniej doszedl do wniosku, ze mu sie to nie uda. Moze sie zaniepokoil, bo tato widzial tonacy samochod i powiedzial o nim szeryfowi. A moze zauwazyl, ze na niego patrze. Ale i tak go nie poznalem; nawet w przyblizeniu nie wiem, jak wygladal. Kiedy skonczylem, milczeli przez dobrych kilka sekund. Pierwszy odezwal sie Ben: -Dlaczego do tej pory nic nie mowiles? Nie chciales, zebysmy o tym wiedzieli? -Mialem zamiar wam powiedziec, ale po tej aferze ze Starym Mojzeszem... -Tylko nie zaczynaj od nowa! - ostrzegl mnie Davy Ray. -Nie wiem, kim jest mezczyzna w kapeluszu z piorkiem - ciagnalem. - Moze to byc ktokolwiek, nawet ktos, kogo doskonale znamy i przez mysl by nam nie przeszlo podejrzewac go o cos takiego. Tato mowi, ze nie sposob poznac kogos do konca, ze kazdy czlowiek cos w sobie ukrywa. Tak wiec to moze byc kazdy. Moi przyjaciele, podnieceni ta nowa informacja, ochoczo wcielili sie w role detektywow. Powiedzieli, ze beda sie rozgladac za mezczyzna w kapeluszu z zielonym piorkiem, ale zgodzilismy sie tez, ze nasza wiedze zatrzymamy dla siebie i nie bedziemy sie nia dzielic z rodzicami, zeby ktores przez przypadek nie wypaplalo wszystkiego mordercy. Zrzuciwszy ciezar z serca poczulem sie znacznie lepiej, ale wiele spraw wciaz nie dawalo mi spokoju. Kim byl czlowiek zabity przez Donny'ego Blaylocka wedle slow pana Dollara? Jakie znaczenie miala muzyka, ktora snila sie Damie? Tato wciaz uparcie nie chcial sie z nia spotkac, a nadal zdarzalo mu sie krzyczec przez sen. Wiedzialem wiec, ze chociaz ten straszny poranek pozostal daleko za nami, jego wspomnienie - i obraz skutych kajdanami zwlok - nadal go przesladuje. Tato nie zwierzal mi sie ze spacerow nad Jeziorem Saksonskim, ale chyba jednak tam chodzil, bo nieraz zostawial na schodkach okruchy czerwonej gliny. Sierpien przybyl do nas na fali parnych upalow. Pewnego ranka obudzilem sie ze swiadomoscia, ze za pare dni pojade na tydzien do dziadka Jaybirda, i natychmiast naciagnalem przescieradlo z powrotem na glowe. Czasu jednak nie dalo sie zawrocic. Nawet potwory na scianach nie byly w stanie mi pomoc. Kazdego lata spedzalem tydzien z dziadkiem Jaybirdem i babcia Sarah, czy tego chcialem, czy nie. Takie bylo zyczenie dziadka. Dziadzio Austin i babcia Alice zapraszali mnie co jakis czas na weekend, natomiast pobyt u dziadka Jaybirda zapewnial mi hurtowo sporo mocnych wrazen. W tym roku jednak zamierzalem ubic z rodzicami interes. Skoro juz musialem jechac na farme, gdzie dziadek Jaybird o piatej rano sciagal ze mnie koldre, a o szostej kazal mi kosic trawe, to czy nie moglbym sie wybrac na dwudniowa wycieczke z Davym Rayem, Benem i Johnnym? Tato powiedzial, ze sie nad tym zastanowi, i to bylo mniej wiecej wszystko, na co moglem liczyc. Tak wiec w koncu pozegnalem sie na tydzien ze Zbojem, moja walizka zostala umieszczona na pace furgonetki i rodzice wywiezli mnie na wies. Poczulem to, kiedy ojciec skrecil na wyboista droge, biegnaca przez pole kukurydzy do domu mojego dziadka. Babcia Sarah byla urocza kobieta, co do tego nikt nie mial watpliwosci. Podejrzewam, ze za mlodu z dziadka byl niezly numer, kiedy jeszcze dopisywaly mu sily, temperament i meski wdziek. Niestety, z uplywem kazdego roku coraz bardziej schodzil na psy. Tato ujmowal to wprost: brakowalo mu piatej klepki. Mama wolala mowic, ze jest ekscentryczny. Ja tam twierdze, ze byl niedobrym, ograniczonym czlowiekiem, ktory uwazal, ze caly swiat kreci sie wokol niego, ale jedno musze mu przyznac: gdyby nie Jaybird, nigdy nie napisalbym zadnego opowiadania. Zyczliwosc wobec ludzi nie lezala w naturze mego dziadka. Nigdy nie slyszalem, by chwalil swoja zone lub syna. Kiedy bylem przy nim, czulem sie jak sprzet, bedacy - na szczescie czasowo - jego wlasnoscia. Nastroje mial zmienne jak fazy ksiezyca. Ale za to byl urodzonym gawedziarzem, a kiedy juz sie skupil na nawiedzonych domach, demonach wcielonych w kruki, indianskich cmentarzyskach i psach-widmach, czlowiek nie mial innego wyjscia, jak tylko ochoczo powedrowac za nim. Mozna powiedziec, ze makabra byla jego ulubiona dziedzina. W zaswiatach poruszal sie bez przeszkod; w zyciu szlo mu troche gorzej i swoja edukacje zakonczyl w czwartej klasie. Czasami sie zastanawialem, jakim cudem moj ojciec wyszedl na ludzi, skoro przezyl siedemnascie lat w niesamowitym cieniu dziadka Jaybirda. Co prawda, dziadek zaczal na dobre bzikowac dopiero po moim urodzeniu, a poza tym byc moze babcia wniosla do rodziny troche rozsadnych genow. Nigdy nie wiedzialem, co mnie czeka w ciagu tego upiornego tygodnia, ale moglem byc pewien, ze dlugo tego nie zapomne. Dom byl wygodny, choc najzupelniej zwyczajny. Wiekszosc ziemi, poza polem karlowatej kukurydzy, ogrodem i niewielka laczka, porosnieta byla lasem; w nim to wlasnie Jaybird polowal na swoje ofiary. Babcia Sarah szczerze sie ucieszyla z naszego przyjazdu i poprosila nas do salonu, w ktorym elektryczny wiatrak mell upalne powietrze. Po chwili zjawil sie Jaybird odziany w kombinezon. Przyniosl ze soba wielki szklany dzban zlotego plynu, ktory okreslil jako herbate z kapryfolium. -Warzylem ja przez dwa tygodnie - oznajmil. - Nie za dlugo, zeby byla lagodna. - Rozstawil na stole gliniane kubki. - Napijcie sie po lyczku! Musze przyznac, ze byla wysmienita. Za wyjatkiem dziadka Jaybirda - ktory pewnie zdawal sobie sprawe z mocy swego napitku - wszyscy wychylilismy po dwa kubki. W ciagu dwunastu godzin wyladowalem na kiblu z uczuciem, ze wyciekaja ze mnie wszystkie wnetrznosci. Mama i tato przechodzili takie same meczarnie. Babcia Sarah, ktora zdazyla sie juz przyzwyczaic do dziadkowych specjalow, spala jak susel -tyle ze od czasu do czasu wydawala przez sen posepny, wibrujacy i zgola upiorny dzwiek, od ktorego kazdemu wlos zjezylby sie na glowie. W koncu rodzice musieli juz wracac do Zephyr. Poczulem, ze mina mi rzednie. Chyba musialem wygladac jak skrzywdzone szczenie, bo mama objela mnie na ganku i powiedziala: -Wszystko bedzie dobrze. Zadzwon do mnie wieczorem, dobrze? -Zadzwonie - obiecalem i stanalem przed domem patrzac, jak odjezdzaja. Kurz osiadl na brazowych lodygach kukurydzy. Tylko tydzien, pomyslalem. Przez tydzien jakos wytrzymam. -Hej, Cory! - dziadek siedzial na bujanym fotelu i usmiechal sie, a to byl zly znak. - Opowiem ci kawal! Trzy kawalki sznurka wchodza do baru. "Jeden glebszy!" -mowi pierwszy sznurek do barmana. Barman patrzy na niego i powiada: "Sznurkom nie podajemy, wynocha!" Drugi sznurek probuje szczescia: "Jeden glebszy, prosze!" Barman na to: "Mowilem juz, ze sznurkom nie podaje, wiec splywaj, pokim dobry!" Trzeci sznurek byl spragniony jak diabli i zawzial sie, ze o suchym pysku z baru nie wyjdzie. "Jeden glebszy!" - mowi. Barman patrzy na niego, oczy zmruzyl i w koncu mowi: "Cos mi sie widzi, ze z ciebie tez jest kawal cholernego sznurka!" A na to sznurek rozciagnal sie na podlodze i rzecze: "Alez skad! Ja jestem szpagat!" Dziadek wybuchnal smiechem, ignorujac moja beznamietna mine. -Rozumiesz, chlopcze? Rozumiesz? "Jestem szpagat!" - zmarszczyl brwi i przestal sie smiac. - Do licha! - warknal. - Za grosz nie masz poczucia humoru. Zupelnie jak twoj ojciec! Tydzien. O moj Boze! Istnialy dwa tematy, o ktorych dziadek mogl rozprawiac godzinami: o tym, jak przezyl lata wielkiego kryzysu, pracujac przy wykanczaniu trumien, potem jako hamulcowy na kolei, a w koncu dorywczo jako ladowacz; a takze o swoich licznych podbojach wsrod kobiet, na mysl o ktorych "nawet sam Valentino zzielenialby z zazdrosci". Moze bym sie i przejal, gdybym wiedzial, kto to byl Valentino. Kiedy tylko znalezlismy sie w bezpiecznej odleglosci od czujnych uszu babci, dziadek zaczynal nawijac o "Edith, corce pastora z Tupelo" albo "Nancy, siostrzenicy droznika z Nastwille", albo "tej dziewczynie, co miala zeby jak krolik i bez przerwy gryzla malinowki". Rozplywal sie nad swoim "maluchem" i tym, jak dziewczyny szalaly na jego punkcie. Twierdzil, ze scigaly go dziesiatki zazdrosnych narzeczonych i mezow, ale zawsze udawalo mu sie wymknac, kiedy juz-juz go mieli. Raz - jak mowil, - wisial pod wiaduktem kolejowym nad wawozem o glebokosci stu stop, a tuz nad nim stali dwaj uzbrojeni w dubeltowki faceci i rozmawiali o tym, jak to zywcem obedra go ze skory, a potem gwozdziami przybija ja do drzewa. -Bo widzisz - dziadek Jaybird z oblesnym usmieszkiem przygryzl zdzblo trawy -nie bylo takiego, ktoremu bym baby nie uwiodl. Ech, to byly dobre czasy dla mnie i dla mojego malucha! Potem w jego oczach pojawial sie smutek, a mlody junak z ognistym maluchem odplywal coraz dalej w przeszlosc. -Zaloze sie, ze nie poznalbym dzisiaj zadnej z tych dziewczyn, gdybym ktora spotkal na ulicy. Oj, gdzie tam! Musialy sie juz dobrze postarzec, wszystkie co do jednej! Dziadek Jaybird uwazal, ze sen to strata czasu. Moze bralo sie to stad, iz wiedzial, ze jego dni na tej ziemi sa policzone. Punktualnie o piatej, slonce czy deszcz, zdzieral ze mnie koldre jak przelatujacy orkan i ryczal mi wprost do ucha: "Wstawaj, chlopcze! Myslisz, ze bedziesz zyl wiecznie?!" "Nie, dziadku" - mruczalem niezmiennie i siadalem na lozku, a dziadek w tym czasie pedzil babcie do kuchni, zeby przygotowala sniadanie, ktorym swobodnie pozywilby sie sierzant Rock i wiekszosc jego Wesolej Kompanii. Kiedy sniadanie bylo juz w zoladku, moglo zdarzyc sie wszystko. Dni, ktore spedzalem u dziadkow, nigdy nie biegly wedlug ustalonego schematu. Jaybird mogl rownie dobrze wreczyc mi motyke i zapedzic mnie do roboty w ogrodzie, jak zaproponowac, zebym sie przeszedl nad staw. Hodowal kilka tuzinow kurczat, trzy kozy - wszystkie ludzaco do niego podobne - i z nie wyjasnionych przyczyn trzymal na podworzu zolwia w wielkiej metalowej wannie, wypelnionej metna woda. Nazywal go Madrala. Kiedy jedna z koz wsciubila nos na jego terytorium, a Madrala ja capnal, rozpetywalo sie pieklo, ktore zreszta nie bylo niczym niezwyklym na dziadkowym podworku. "Pomieszanie z poplataniem" - mawial, kiedy na przyklad Madrala ugryzl koze, zwabiona woda w wannie, koza z kolei wtargnela w swiezo rozwieszone przez babcie na sznurkach pranie i obwieszona ciagnacymi sie po ziemi przescieradlami ganiala w kolko po ogrodzie, ktory wlasnie skonczylem grabic. Dziadek byl dumny ze swojej kolekcji malych zwierzecych szkieletow, ktore pracowicie skladal, laczac drutem poszczegolne kosci. Nigdy nie bylo wiadomo, gdzie czlowiek natknie sie na taki szkielet. Jaybird mial paskudny zwyczaj podkladania ich w miejsca, do ktorych siega sie nie patrzac - na przyklad pod poduszke lub do buta. Potem chichotal szatansko, kiedy slyszal twoj wrzask. Jego poczucie humoru bylo, mowiac delikatnie, lekko zwichniete. W srode po poludniu opowiadal mi, jak w zeszlym tygodniu znalazl kolo domu gniazdo grzechotnikow i pozabijal je wszystkie lopata. Wieczorem, kiedy juz zasypialem, martwiac sie z gory, ze znow bede musial wstac o brzasku, uchylil drzwi do mojego pokoju i odezwal sie w ciemnosci cichym, zlowieszczym glosem: -Cory? Uwazaj, jesli bedziesz wstawal do wychodka. Babcia znalazla dzis rano pod twoim lozkiem swiezo zrzucona wezowa skore. Byla na niej calkiem spora grzechotka. Dobranoc, chlopcze. I zamknal drzwi. Kiedy przyszedl o piatej, jeszcze nie udalo mi sie zasnac. Duzo pozniej zdalem sobie sprawe, ze dziadek Jaybird ostrzyl mnie niczym noz na szlifierce. Nie wiem, czy robil to swiadomie, ale tak wlasnie wyszlo. Wezmy te historie z wezem. Lezalem w ciemnosci, sparalizowany ze strachu, a moja wyobraznia pracowala pelna para. Niemal widzialem tego grzechotnika, ktory czail sie zwiniety gdzies w pokoju, czekajac na skrzypniecie deski nacisnietej bosa stopa. Widzialem barwy lasu na luskowatej skorze, uniesiona w powietrzu plaska, straszliwa glowe o lekko odslonietych zebach. Widzialem, jak powoli pulsuja miesnie wokol szczek, kiedy zwietrzyl moj zapach. Widzialem, ze usmiecha sie w ciemnosci, zupelnie jak gdyby mowil: "Juz jestes moj". Gdyby istniala szkola wyobrazni, jej dyrektorem bylby bez watpienia Jaybird. Tego, czego nauczylem sie owej nocy - jak zmusic wyobraznie, by rysowala ci w mozgu prawdziwe obrazy - nie dowiedzialbym sie w najlepszym college'u. Dodatkowo odbylem rowniez lekcje zaciskania zebow i znoszenia okrutnych katuszy przez wiele nie konczacych sie godzin, podczas ktorych przeklinalem sie w duchu za to, ze przy kolacji wypilem druga szklanke mleka. Jak widzicie, dziadek Jaybird dal mi niezla szkole, choc bynajmniej nie byl pedagogiem. Czekaly mnie i inne lekcje, wszystkie niezmiernie cenne. A takze sprawdziany. W piatek po poludniu babcia Sarah poprosila dziadka, zeby skoczyl do miasteczka i kupil jej paczke soli do lodow. Zwykle dziadek nie lubil jezdzic na posylki, ale tego dnia zgodzil sie chetnie. Spytal, czy mam ochote sie z nim przejechac, a babcia powiedziala, ze im predzej przywieziemy sol, tym predzej lody beda gotowe. Dzien byl w sam raz na lody. Trzydziesci dwa stopnie w cieniu, a w pelnym sloncu bylo tak goraco, ze cien biegnacego droga psa co jakis czas przysiadal, zeby odpoczac. Kupilismy sol, ale kiedy wracalismy juz do domu zwalistym dziadkowym fordem, rozpoczal sie nastepny sprawdzian. -Tu niedaleko mieszka Jerome daypool - rzekl dziadek. - To moj stary kumpel. Masz ochote wpasc sie z nim przywitac? -Powinnismy zawiezc babci te sol... -Tak, Jerome to dobry kumpel - powiedzial dziadek, skrecajac w strone domu swego przyjaciela. Przejechalismy moze ze szesc mil Tytoniowym Szlakiem, przecinajac glowna droge z Zephyr do Dogpatch, po czym Jaybird zatrzymal sie przed mocno zaniedbanym wiejskim domem. Na podworku, procz gnijacej kanapy, popsutej wyzymaczki, kupy starych opon i zardzewialych kaloryferow, staly jeszcze cztery inne samochody, co dowodzilo, ze Jerome Claypool mial wielu dobrych kumpli. -Chodz, Cory - rzekl dziadek wysiadajac z auta - wstapimy tu na chwile. Poczulem smrod tanich cygar, zanim jeszcze weszlismy na ganek. Jaybird zapukal do drzwi: tap-tap-taptarap. -Kto tam? - rozlegl sie wewnatrz ostrozny glos. -Krew i flaki - rzekl dziadek. Wytrzeszczylem na niego oczy, przekonany, ze postradal te resztke rozumu, jaka mu jeszcze pozostala. Drzwi uchylily sie na skrzypiacych zawiasach i wyjrzalo z nich podluzne oblicze, uzbrojone w pare ciemnych, okolonych zmarszczkami oczu. Oczy zatrzymaly sie na mnie, - A ten to kto? -Moj wnuk. - Dziadek polozyl mi dlon na ramieniu. - Ma na imie Cory. -Chryste, Jay! - Dluga twarz nachmurzyla sie. - Po co przywlokles tu ze soba dzieciaka? -Nic sie nie stalo. Dzieciak slowa nie pisnie. Prawda, Cory? - Dlon dziadka zacisnela sie. Nie wiedzialem, o co im chodzi, ale najwyrazniej nie bylo to miejsce, w ktorym babcia Sarah chetnie postawilaby noge. Przypomnialem sobie dom panny Grace za Jeziorem Saksonskim i dziewczyne o imieniu Lainie, ktora pokazala mi mokry rozowy jezyk. -Jasne - powiedzialem i uscisk rozluznil sie. Dziadkowy sekret byl u mnie bezpieczny. -Bodeanowi sie to nie spodoba - ostrzegl nas gospodarz. -Jerome, jak na moj gust, Bodean moze sobie wsadzic leb do dupy. Wpuscisz mnie do srodka czy nie? -Masz zielone? -Malo mi dziury nie wypala. - Jaybird poklepal sie po kieszeni. Zawahalem sie, kiedy pociagnal mnie przez prog. -Babcia czeka na so... Spojrzal na mnie i w glebi jego oczu zobaczylem jego prawdziwa nature, tlaca sie jak zar w odleglym palenisku. Na twarzy mial rozpaczliwy glod, podsycany czyms, co dzialo sie w tym domu. Sol do lodow poszla w zapomnienie; lody stanowily czesc innego swiata, oddalonego stad o szesc mil. -No, chodzze! - warknal. Postanowilem trwac przy swoim. -Mysle, ze nie powinnismy... -Ty myslisz! - wycedzil, a to cos, co ciagnelo go do tego domu, wylazlo mu na twarz, ktora przybrala teraz bardzo niemily wyraz. - Masz robic, co ci kaze, slyszysz? Wymierzyl mi poteznego szturchanca i poszedlem za nim z rozdartym sercem. Pan Claypool zamknal za nami drzwi i porzadnie je zaryglowal. W pomieszczeniu, do ktorego nie docieralo dzienne swiatlo, snul sie tytoniowy dym. Wszystkie okna byly zabite deskami, a z sufitu zwisalo pare rachitycznych zarowek. Pan Claypool poprowadzil nas korytarzem na tyly domu i otworzyl nastepne drzwi. Weszlismy do pozbawionego okien i rownie zadymionego pokoju. Na jego srodku, pod jaskrawa lampa, stal okragly stol, przy ktorym czterech mezczyzn gralo w karty. Przed nimi pietrzyly sie pokerowe zetony, a kazdy mial pod reka szklanke bursztynowego plynu. -Nie pier... - powiedzial jeden z nich i poczulem, ze uszy zaczynaja mi plonac. -Taki bluff to ja poznam na mile! -Wobec tego piatka, panie Cool - rzekl nastepny. Czerwony zeton wyladowal na kupie w srodku stolu. Czubek cygara zarzyl sie jak podmorski wulkan. -I jeszcze piec - powiedzial trzeci, z cygarem przylepionym w kaciku podobnych do szramy ust. - No, panowie, raczki na stol albo... - Jego male, swinskie oczka spoczely na mnie i mezczyzna z trzaskiem odlozyl karty koszulkami do gory. - Hej! - krzyknal. - Co ten smarkacz tu robi? W jednej chwili stalem sie osrodkiem zainteresowania. -Jaybird, czys ty, do cholery, zwariowal? - odezwal sie jakis mezczyzna spod sciany. - Wyprowadz go stad! -On jest w porzadku - rzekl dziadek. - Nalezy do rodziny. -Nie do mojej. - Facet z cygarem splotl tegie lapska na stole i pochylil sie do przodu. Ciemne wlosy mial ostrzyzone na jeza, a na malym palcu prawej reki blyszczal mu sygnet z brylantem. Wyjal cygaro z ust, a jego oczy zmruzyly sie w waskie szparki. -Znasz zasady, Jaybird. Nikt nie wchodzi tu bez pozwolenia. -On jest w porzadku. To moj wnuk. -Dla mnie moze sobie nawet byc pieprzonym ksieciem Anglii! Zlamales reguly gry. -Oj, po co sie az tak zaperzac... -Duren! - usta mezczyzny wykrzywily sie pogardliwie. Na twarzy lsnila mu warstewka potu. Na kieszonce jego bialej wilgotnej koszuli, obok tytoniowej plamy, widnial monogram: BB. -Duren! - powtorzyl. - Chcesz, zeby wpadla tu policja i wszystkich nas wykurzyla? Najlepiej od razu podaj adres temu cholernemu szeryfowi! -Cory nikomu nie powie. To dobry chlopak. -Cos takiego! - Swinskie oczka zwrocily sie ku mnie. - Jestes tak samo glupi jak twoj dziadek, synku? -Nie, prosze pana - odparlem. Zasmial sie. Brzmialo to zupelnie tak samo jak wtedy, kiedy Phillip Kenner zwymiotowal w klasie cala owsianke. W jego oczach nie bylo wesolosci, tylko usta sie trzesly. -Maly spryciarz z ciebie, co? -We mnie sie wdal, panie Blaylock - wtracil dziadek, a ja uswiadomilem sobie, ze mezczyzna, ktory uznal mnie za spryciarza, to ni mniej, ni wiecej, tylko sam Bodean Blaylock, brat Donny'ego i Wade'a, syn slawnego Bigguna. Przypomnialem sobie butne deklaracje o wtykaniu glowy, jakie dziadek wyglaszal przy drzwiach. W tej chwili to raczej Jaybird wygladal, jak gdyby patrzyl na swiat z wysokosci posladkow. -Diabla tam w ciebie - powiedzial mu Bodean, zasmial sie znowu i powiodl spojrzeniem po pozostalych graczach. Wtedy oni tez zaczeli sie smiac, jak dobrzy Indianie z bajki, ktorzy zawsze robia to samo co ich wodz. Nagle Bodean przestal sie smiac. -Zjezdzaj stad, Jaybird - rzekl. - Zaraz sie tu zacznie gra o wysokie stawki. Paru takich cwaniakow mysli, ze na mnie zarobi. Dziadek odchrzaknal nerwowo. Wzrok utkwiony mial w kupke zetonow. -Eee... tak sobie myslalem... ze skoro juz tu jestem, moze bym sie przysiadl na pare rozdan? -Zabieraj tego dzieciaka i zjezdzaj - powtorzyl Bodean. - Tu sie gra, to nie ochronka. -O, Cory moze poczekac na zewnatrz - rzekl Jaybird. - Nie bedzie mial nic przeciwko temu. Prawda, chlopcze? -Babcia czeka na sol do lodow - przypomnialem mu. Bodean znow sie rozesmial. Policzki mojego dziadka zrobily sie szkarlatne. -W nosie mam te cholerne lody! - syknal. W jego oczach malowala sie wscieklosc i cierpienie. - Moze sobie czekac chocby i do polnocy, i tak zrobie to, na co bede mial ochote! -Lepiej uciekaj do domu, Jaybird - odezwal sie kpiaco jakis mezczyzna. - Pojedz sobie lodow i nie pakuj sie w klopoty. -Zamknij sie!!! - ryknal dziadek. - Masz! - Pogrzebal w kieszeni, wyjal dwudziestodolarowy banknot i otwarta dlonia przybil go do stolu. - Wchodze do gry, nie? Zatkalo mnie na amen. Ryzykowac dwadziescia dolarow przy karcianym stoliku! Przeciez to straszna masa pieniedzy. Bodean Blaylock w milczeniu palil cygaro, wodzac spojrzeniem od banknotu do twarzy dziadka i z powrotem. -Dwie dychy? - powiedzial. - Tyle to moze starczy ci na otwarcie. -Mam wiecej, nie boj sie. Uswiadomilem sobie, ze dziadek musial obrabowac skarbonke - no, chyba ze mial jakis tajny pokerowy fundusz, ktory ukrywal przed babcia. Ona na pewno by tego nie pochwalila. Nie mialem tez watpliwosci, ze dziadek zgodzil sie skoczyc po sol, zeby miec pretekst do przyjazdu tutaj. Moze planowal tylko wpasc na chwile i zobaczyc, kto gra, ale teraz opanowala go goraczka i wiedzialem, ze nie ruszy go stad pozar ani potop. -Gramy czy nie? - powtorzyl. -Dziadek nie moze tu zostac. -Cory, idz sobie posiedziec w samochodzie. Bede za pare minut. -Ale babcia czeka... -Idz, jak ci kaze, i to JUZ! - rozdarl sie dziadek. Bodean zerknal na mnie przez tytoniowy dym. Jego spojrzenie mowilo: Widzisz, co moge zrobic z twoim dziadkiem, malutki? Wyszedlem na dwor. Zanim jeszcze dotarlem do drzwi, uslyszalem zgrzyt krzesla przysuwanego do stolu. Potem znalazlem sie na nagrzanym sloncem podworku. Wlozylem rece do kieszeni i kopnalem sosnowa szyszke az na druga strone drogi. Minelo dziesiec minut. Potem jeszcze dziesiec. Przyjechal jakis samochod i wysiadlo z niego trzech mlodych ludzi. Zapukali do drzwi i zostali wpuszczeni przez pana Claypoola. Drzwi zamknely sie z powrotem. Dziadka wciaz nie bylo. Posiedzialem chwile w samochodzie, ale upal byl nie do wytrzymania. Spocilem sie jak ruda mysz i z trudem odkleilem sie od siedzenia, zeby wysiasc. Zaczalem chodzic tam i z powrotem przed domem, przystajac na chwile, aby przyjrzec sie mrowkom, ktore ogryzaly do kosci zdechlego golebia. Minela moze godzina. W pewnym momencie zdalem sobie sprawe, ze dziadek ma mnie za nic i tak samo traktuje tez babcie Sarah. Stopniowo zaczal wzbierac we mnie gniew. Rozchodzil sie z brzucha jak tepy, pulsujacy zar. Wbilem wzrok w drzwi, usilujac telepatycznie zmusic go do wyjscia. Drzwi pozostaly jednak zamkniete. Przyszla mi do glowy nowa mysl, tak stanowcza, ze az szokujaca: A do diabla z nim! Wzialem sol i ruszylem przed siebie pieszo. Pierwsze dwie mile przeszedlem bez trudu. Na trzeciej zaczal doskwierac mi upal. Pot lal mi sie po twarzy i mialem wrazenie, ze skora na glowie mi plonie. Szosa migotala miedzy blizniaczymi scianami sosnowego lasu. Minely mnie dwa samochody, ale oba jechaly w przeciwnym kierunku. Chodnik parzyl mnie przez podeszwy butow. Mialem ochote usiasc w cieniu i odpoczac, ale nie zrobilem tego, bo odpoczynek oznaczal przyznanie sie do slabosci. Rownie dobrze moglem powiedziec otwarcie, ze nie powinienem byl wyruszac na szesciomilowy spacer w czterdziestostopniowym upale i oslepiajacym sloncu, ze lepiej byloby, gdybym zostal pod tamtym domem i czekal, az dziadek nagra sie do woli. Nie. Musialem isc. Pecherzami bede sie martwil pozniej. Zaczalem myslec o opowiadaniu, jakie zamierzalem napisac. Bohater -chlopiec, ktoremu powierzono szkatule pelna bezcennych krysztalow - przemierzal rozpalona pustynie. Zadarlem glowe, zeby przyjrzec sie jastrzebiom krazacym w rozgrzanych przestworzach, i kiedy przestalem zwracac uwage na to, co robie, wdepnalem w jakas dziure, wykrecilem noge w kostce i upadlem, przygniatajac soba pudelko soli. O malo sie nie rozplakalem. O malo co. Noga mnie bolala, ale moglem na niej stanac. O wiele wiekszy bol sprawil mi widok blyszczacej na chodniku soli. W denku pudelka ziala dziura. Zgarnalem sol rekami, napelnilem nia kieszenie i pokustykalem dalej. Nic nie bylo w stanie mnie powstrzymac. Nie mialem zamiaru siadac w cieniu i plakac nad sola sypiaca mi sie z kieszeni. Nie moglem pozwolic, zeby dziadek byl gora. Zblizalem sie wlasnie do konca trzeciej mili, kiedy poslyszalem za soba samochodowy klakson. Obejrzalem sie oczekujac, iz ujrze dziadkowego forda. Byl to jednakze pontiac w kolorze miedzi. Samochod zwolnil i przez opuszczone okno od strony pasazera wyjrzal doktor Curtis Parrish. -Podwiezc cie, Cory? -Oj, tak - powiedzialem z wdziecznoscia i wsiadlem. Stopy mialem juz spalone na wegiel, a kostka puchla coraz bardziej. Doktor Parrish dodal gazu i samochod potoczyl sie naprzod. - Jestem u dziadkow - dodalem. - Jeszcze trzy mile dalej ta droga. -Wiem, gdzie mieszka Jaybird. - Doktor podniosl swoja lekarska torbe, ktora rozpychala sie pomiedzy nami, i przerzucil ja na tylne siedzenie. - Paskudny upal. Skad wracasz? -Ja... eee... - Oto zostalem zmuszony do walki z wlasnym sumieniem. - Musialem po cos skoczyc dla babci - zdecydowalem sie w koncu powiedziec. -Aha. - Doktor milczal przez chwile. - Cos ci sie sypie z kieszeni. To piasek? -Sol. -Aha - rzekl i pokiwal glowa, jak gdyby mialo to jakikolwiek sens. - Co tam slychac u taty? Dalej ma w pracy takie urwanie glowy? -Slucham? -No wiesz, w mleczarni. Kiedy byl u mnie kilka tygodni temu, mowil, ze jest tak przeciazony robota, ze ma klopoty z zasypianiem. Dalem mu tabletki. Widzisz, stres moze wywierac na czlowieka straszny nacisk. Powiedzialem twojemu ojcu, ze powinien wziac sobie urlop. -A! - Tym razem to ja pokiwalem glowa, jak gdybym cokolwiek z tego wszystkiego rozumial. - Chyba juz jest lepiej. "Dalem mu tabletki". Tato nie mowil w domu, ze jest przepracowany ani ze byl u doktora Parrisha. "Dalem mu tabletki". Patrzylem przed siebie na rozwijajaca sie pod kolami droge. Moj ojciec nadal usilowal sie wyrwac z krolestwa duchow, nie mogacych zaznac spokoju. Uswiadomilem sobie, ze ukrywa swoje uczucia przed mama i przede mna, podobnie jak dziadek ukrywal przed babcia pokerowa goraczke. Doktor Parrish odprowadzil mnie az do samych drzwi. Kiedy babcia otworzyla na pukanie, powiedzial, ze znalazl mnie na poboczu. -A gdzie dziadek? - zapytala babcia. Chyba musialem miec nieszczesliwa mine, bo po paru sekundach namyslu sama odpowiedziala sobie na pytanie: - Znow wdal sie w jakies ciemne sprawki. -Mhm. Moge sie zalozyc! - rzekl doktor. -Pudelko mi sie rozlecialo - oznajmilem pokazujac jej garsc soli. Caly bylem mokry od potu. -Kupimy nowe pudelko. A to, co masz w kieszeniach, zostawimy dla Jaybirda. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzialem, ale przez najblizszy tydzien kazdy posilek, do ktorego zasiadal dziadek Jaybird, mial w sobie tyle soli, ze chrzescila mu w ustach. -Moze wejdzie pan na szklaneczke zimnej lemoniady, doktorze? Nie, dziekuje. Musze wracac do gabinetu. - Twarz doktora zachmurzyla sie, jak gdyby jego zmartwienie w ten sposob znalazlo sobie ujscie. - Pani Mackenson, znala pani Selme Neville? -Naturalnie, ze ja znam. Chociaz nie widzialam sie z nia juz od ponad miesiaca. -Wlasnie od niej wracam. Pewnie pani wie, ze przez caly zeszly rok walczyla z rakiem. -Nie mialam o tym pojecia! -Byla bardzo dzielna. Zmarla mniej wiecej dwie godziny temu. Chciala umierac w domu, nie w szpitalu. -Moj Boze, w ogole nie wiedzialam, ze Selma jest chora! -Nie chciala robic wokol siebie halasu. Nigdy nie odgadne, jak udalo sie jej dotrwac do konca roku szkolnego. Nagle dotarlo do mnie, o kim mowia. O pani Neville. Mojej pani Neville. Nauczycielce, ktora stwierdzila, ze powinienem wziac udzial w tegorocznym konkursie literackim. "Zegnaj" - powiedziala, kiedy wychodzilem z klasy pierwszego dnia lata. Nie "do widzenia" ani "do zobaczenia we wrzesniu", lecz stanowcze i ostateczne "zegnaj". Kiedy tak siedziala przy biurku w letnim swietle, musiala wiedziec, ze umiera. Wiedziala, ze we wrzesniu nie powita jej nowa banda rozesmianych mlodych malpiszonow. -Pomyslalem, ze pewnie chcielibyscie wiedziec - rzekl doktor Parrish i dotknal mojego ramienia dlonia, ktora dwie godziny wczesniej naciagnela przescieradlo na twarz pani Neville. - Uwazaj na siebie, Cory. Odwrocil sie i poszedl do swojego pontiaca. Patrzylismy z babcia, jak odjezdza. Godzine pozniej wrocil do domu Jaybird. Mial wyraz twarzy czlowieka, ktory zostal kopniety w zadek przez ostatniego kumpla i ktory patrzyl, jak ostatni portret Waszyngtona smieje sie szyderczo, ulatujac do kieszeni innego mezczyzny. Probowal zloscic sie na mnie za to, ze "ucieklem, podczas gdy on sie zamartwial na smierc", ale zanim jeszcze dobrze sie rozkrecil, babcia Sarah zbila go z tropu, pytajac jedwabistym glosem, gdzie jest sol do lodow. W koncu dziadek zaszyl sie samotnie na ganku, ponury i nadasany, a tymczasem zaczelo sie zmierzchac. Wokol niego wirowaly cmy, a dumny duch dziadka oklapl tak samo jak jego zwiedly maluch. Wlasciwie bylo mi go troche zal, ale Jaybird nie nalezal do ludzi, ktorym mozna wspolczuc. Jedno miekkie slowo, a od razu zaczalby sie ze mnie nabijac lub wsciekac. Jaybird nigdy nikogo nie przepraszal; Jaybird sie nigdy nie mylil. Dlatego wlasnie nie mial prawdziwych przyjaciol i dlatego tkwil teraz na ganku w towarzystwie aksamitnych skrzydelek, ktore krazyly wokol niego jak wyblakle wspomnienia hozych farmerskich corek. W ciagu tego tygodnia u dziadkow zdarzyl sie jeszcze jeden incydent. W nocy z piatku na sobote nie spalem zbyt dobrze. Snilo mi sie, ze wszedlem do klasy. Byla pusta; tylko pani Neville siedziala za katedra, wygladzajac jakies papiery. Zlote swiatlo ukosnie padalo na podloge i rysowalo smugi na tablicy. Twarz pani Neville jak gdyby sie skurczyla. Tylko oczy miala ogromne i jasne, jak oczy dziecka. Siedziala wyprostowana, patrzac na mnie, kiedy zatrzymalem sie w progu. -Cory? - powiedziala. - Cory Mackenson? -Tak, prosze pani - odparlem. -Podejdz blizej. Podszedlem. Kiedy zblizylem sie do jej biurka, zobaczylem, ze lezace na nim czerwone jablko wyschlo na wior. -Lato niemal dobieglo konca - powiedziala do mnie pani Neville. Kiwnalem glowa. - Jestes teraz starszy niz wiosna, prawda? -W lipcu byly moje urodziny - stwierdzilem. -To mile. - Jej oddech nie byl nieprzyjemny, ale pachnial zwiedlymi kwiatami. - Wielu chlopcow przychodzilo tu i odchodzilo - ciagnela. - Widzialam, jak jedni dorastaja i zapuszczaja korzenie, a inni dorastaja i wyjezdzaja z Zephyr. Chlopiece lata mijaja tak szybko, Cory. - Usmiechnela sie blado. - Chlopcom sie spieszy; chca zostac mezczyznami, a potem nagle przychodzi dzien, kiedy zaluja, ze nie moga znow stac sie dziecmi. Zdradze ci pewien sekret, Cory. Chcesz go uslyszec? Przytaknalem. -Nikt - szepnela pani Neville - tak naprawde nie dorasta. Zmarszczylem brwi. Tez mi sekret! Przeciez mama i tato byli dorosli, prawda? Tak samo pan Dollar, naczelnik Marchette, doktor Parrish, wielebny Lovoy, Dama i kazdy, kto ukonczyl osiemnascie lat. -Moga wygladac dorosle - mowila pani Neville - ale to tylko pozory. To glina, ktora oblepia ich z biegiem czasu. Mezczyzni i kobiety w glebi serca sa wciaz dziecmi. Nadal chcieliby sie bawic i skakac, ale ciezka glina im na to nie pozwala. Maja ochote zrzucic kajdany, jakie nalozyl im swiat, zdjac zegarki, krawaty i niedzielne buty i chociaz przez jeden dzien potaplac sie na golasa w sadzawce. Chcieliby sie poczuc wolni, a rownoczesnie wiedziec, ze w domu sa mamusia i tatus, ktorzy wszystkim sie zajma i zawsze beda ich kochac. Nawet w najgorszym czlowieku na swiecie kryje sie maly, przestraszony chlopczyk, ktory wciska sie w kat, zeby go nikt nie skrzywdzil. - Pani Neville odlozyla papiery i splotla rece na biurku. - Widzialam mnostwo chlopcow, ktorzy wyrosli na mezczyzn, Cory, i chce ci powiedziec tylko jedno: Pamietaj. -Pamietaj? Co mam pamietac? -Wszystko - powiedziala. - Kazda najdrobniejsza rzecz. Nie pozwol, by choc jeden dzien umknal ci bez wspomnien i zbieraj je jak cenne skarby. Bo to sa skarby. Wspomnienia to cudowne drzwi, Cory. One ucza, pomagaja i strzega. Kiedy na cos patrzysz, nie ograniczaj sie tylko do patrzenia. Zobacz to. Naprawde zobacz. A jesli to zapiszesz, ktos inny tez bedzie mial szanse to zobaczyc. Latwo jest isc przez zycie slepym, niemym i gluchym. Czyni tak wiekszosc ludzi, ktorych znasz albo kiedys poznasz. Krocza przez parade cudow i nie slysza z niej nawet jednej trabki. Ale jesli zechcesz, mozesz zyc tysiac razy. Mozesz rozmawiac z ludzmi, ktorych nigdy nie zobaczysz na oczy, w krainach, w ktorych nigdy nie postanie twoja stopa. - Pokiwala glowa, przygladajac mi sie uwaznie. - A jesli ci sie poszczesci, jesli bedziesz mial do powiedzenia cos naprawde istotnego, moze trafi ci sie szansa, by zyc jeszcze dlugo... -Urwala wazac swoje slowa. - Dlugo pozniej - dokonczyla. -I niby jak to wszystko ma sie stac? - zapytalem. -Zacznijmy od poczatku. Wez udzial w konkursie, tak jak ci radzilam. -Nie jestem dosc dobry. -Nie twierdze, ze jestes. Na razie. Po prostu daj z siebie wszystko i wez udzial w konkursie. Zrobisz to? Wzruszylem ramionami. -Nie wiem, o czym mam pisac. -Znajdziesz pomysl. Kiedy usiadziesz spokojnie i zapatrzysz sie w czysta kartke papieru, znajdziesz go. Tylko nie traktuj tego jak wypracowania. Pomysl sobie, ze to historia, ktora opowiadasz swoim przyjaciolom. Sprobujesz? -Zastanowie sie nad tym - powiedzialem. -Za bardzo sie nie zastanawiaj - ostrzegla. - Czasami myslenie przeszkadza czlowiekowi w dzialaniu. -Dobrze, prosze pani. -No coz. - Pani Neville nabrala powietrza w pluca i powoli je wypuscila. Rozejrzala sie po klasie, po pustych lawkach porytych inicjalami. -Zrobilam co moglam - rzekla cicho. - Wiecej juz nie jestem w stanie zrobic. Och, dzieci, dzieci, ilez lat macie przed soba. - Jej spojrzenie powrocilo do mnie. - Klasa jest wolna - powiedziala. Obudzilem sie. Na dworze bylo jeszcze ciemno. Pianie koguta zwiastowalo rychly wschod slonca. W sypialni dziadkow gralo radio Jaybirda, nastawione na muzyke country. Metaliczne brzmienie gitary, bladzace samotnie przez wiele mil mrocznych lasow, lak i szos, zawsze potrafilo rozedrzec mi serce na dwoje. Po poludniu przyjechali po mnie tato i mama. Ucalowalem na pozegnanie babcie Sarah, a dziadkowi podalem reke. Uscisnal mi dlon nieco mocniej niz zwykle. Oddalem uscisk. Znalismy sie na wylot. Potem poszedlem z rodzicami do furgonetki. Okazalo sie, ze przywiezli ze soba Zboja, wiec wdrapalem sie na skrzynie, przewiesilem nogi przez burte, a pies przytulil sie do mnie i ziajal mi prosto w twarz, ale wcale nie mialem mu tego za zle. Babcia Sarah i dziadek Jaybird staneli na ganku, zeby nam pomachac na do widzenia. Wracalem do domu, gdzie bylo moje miejsce. 7. WYCIECZKA Nie ma nic bardziej ekscytujacego - albo przerazajacego - niz czysta kartka papieru. Przerazajacego, gdyz zostawiajac ciemne slady na tej snieznej rowninie, mozesz liczyc wylacznie na siebie; a ekscytujacego dlatego, ze sposrod wszystkich ludzi na swiecie ty jeden znasz kierunek, w jakim zdazasz - lecz sam nie potrafisz dokladnie przewidziec, dokad dotrzesz. Kiedy usiadlem przy maszynie, zeby napisac to opowiadanie na konkurs literacki naszej Rady do Spraw Kultury, balem sie tak strasznie, ze bylem w stanie co najwyzej wystukac wlasne nazwisko. Historia wymyslona dla wlasnej przyjemnosci, a taka, ktora maja czytac obcy ludzie - to dwie zupelnie rozne sprawy. Pierwsza jest lagodnym kucykiem; druga - wscieklym mustangiem. Musisz mocno trzymac sie w siodle i gotowac na dluzsza przejazdzke.Kartka papieru cierpliwie patrzyla mi w oczy. W koncu postanowilem napisac o chlopcu, ktory uciekl z malego miasteczka, zeby zwiedzic swiat. Wymeczylem dwie strony i wtedy stalo sie jasne, ze nie mam do tego serca. Rozpoczalem opowiesc o chlopcu, ktory znalazl latarnie magiczna na wysypisku smieci. Ta rowniez powedrowala do kosza. Historia samochodu-widma szla mi calkiem dobrze, dopoki spalinowy upior nie uderzyl w mur mojej wyobrazni i nie stanal w plomieniach. Siedzialem i patrzylem na nastepna czysta kartke papieru. Na drzewach brzeczaly cykady. Zboj szczekal na jakas nocna zjawe. Z oddali dobiegl warkot samochodu. Przypomnial mi sie sen o pani Neville i to, co powiedziala: "Nie traktuj tego jak wypracowania. Pomysl sobie, ze to historia, ktora opowiadasz swoim przyjaciolom". A gdybym tak... gdybym napisal o czyms, co wydarzylo sie naprawde? Na przyklad... o panu Sculleyu i zebie Starego Mojzesza. Nie, pan Sculley bylby zly, gdyby ludzie zaczeli go nachodzic, aby zobaczyc zab. No dobrze, a... o Damie i Ksiezycowym Czlowieku? Nie. Za malo o nich wiedzialem. A powiedzmy...o martwym mezczyznie w samochodzie na dnie Jeziora Saksonskiego? Gdybym tak napisal opowiesc o tym, co sie zdarzylo tamtego ranka? O samochodzie, ktory wpadl do wody, i o tym, jak tato zanurkowal za nim? Napisac o wszystkim, co czulem i widzialem przed brzaskiem tamtego marcowego dnia? A moze... moze... napisac o mezczyznie w kapeluszu z zielonym piorkiem, ktory stal na skraju lasu? No, ten pomysl trafil mi do przekonania. Zaczalem slowami ojca: "Cory! Obudz sie, synku! Juz czas". Wkrotce jechalem z nim furgonetka przez uspione ulice Zephyr. Rozmawialismy o tym, kim chcialbym byc, jak dorosne, i nagle tuz przed nami wyskoczyl z lasu samochod; ojciec gwaltownie skrecil kierownice, a tamten woz stoczyl sie do jeziora z krawedzi czerwonego urwiska. Przypomnialem sobie, jak ojciec biegl w strone brzegu i jak serce mi sie scisnelo, kiedy wskoczyl do wody i zaczal plynac. Przypomnialem sobie, jak rozgladalem sie po lesie z drugiej strony drogi i zobaczylem na jego tle postac w dlugim plaszczu, ktory lopotal na wietrze, i w kapeluszu z zielonym... Momencik! Wcale tak nie bylo. Nadepnalem na zielone piorko, a potem odkrylem, ze przylepilo sie do ubloconej podeszwy. Ale skad moglo sie tam wziac zielone piorko, jesli nie zza wstazki przy kapeluszu? Tak czy owak, miala to byc prawdziwa relacja, a kapelusz zobaczylem przeciez dopiero w noc powodzi. Postanowilem trzymac sie faktow i napisac o znalezieniu piorka tak, jak sie to rzeczywiscie odbylo. Opuscilem czesc historii, zwiazana z panna Grace, Lainie i domem sprzedajnych dziewczyn, doszedlszy do wniosku, ze mama nie mialaby ochoty o tym czytac. Przebieglem oczyma caly tekst i uznalem, ze nie jest jeszcze tak dobry, jak moglby byc, wiec przepisalem go od nowa. Najtrudniej bylo ukladac dialogi, tak zeby przypominaly zwyczajna rozmowe. W koncu, po trzecim przebiegu przez maszyne, opowiadanie bylo gotowe. Mialo dwie strony objetosci, z podwojnym odstepem. Moje arcydzielo! Kiedy tato wyszedl z mokra glowa spod natrysku i odziany w pasiasta pizame zajrzal do mnie, zeby powiedziec mi dobranoc, pokazalem mu te dwie kartki papieru. -Co to? - Podniosl strone tytulowa do lampki stojacej na biurku. - Przed brzaskiem - przeczytal i spojrzal na mnie pytajaco. -To opowiadanie na konkurs literacki - wyjasnilem. - Wlasnie je napisalem. -O! Moge je przeczytac? -Oczywiscie. Zaczal czytac. Obserwowalem go. Kiedy dotarl do momentu, w ktorym z lasu wyjezdza samochod, miesien zuchwy zadrgal mu nerwowo. Wyciagnal reke, zeby sie oprzec o sciane. Wiedzialem, ze czyta teraz o tym, jak plynal do tego samochodu. Widzialem, jak jego dlon zaciska sie i otwiera, zaciska i otwiera. -Cory! - zawolala mama. - Zamknij Zboja na noc! Zerwalem sie, ale tato powiedzial: -Zaczekaj chwileczke - i wrocil do koncowych ustepow tekstu. -Cory! - zawolala znow mama, przekrzykujac telewizor we frontowym pokoju. -Rozmawiamy, Rebecco! - odkrzyknal tato, opuscil kartki i spojrzal na mnie. Twarz mial schowana w cieniu. -I jak? - zapytalem. -To cos zupelnie innego niz zwykle - rzekl cicho. - Zwykle pisujesz o duchach, kowbojach albo kosmitach. Skad ci przyszlo do glowy, zeby cos takiego wymyslic! Wzruszylem ramionami. -Nie wiem. Po prostu... chcialem napisac cos prawdziwego. -A wiec to jest prawda? To, ze widziales kogos, kto stal w lesie? -Tak. -Wiec dlaczego mi o tym nie powiedziales? Dlaczego zatailes to przed szeryfem? -Nie wiem. Moze... nie bylem pewien, czy rzeczywiscie tego kogos widzialem. -A teraz jestes pewien? Teraz, po pol roku, jestes pewien? I mogles powiedziec o tym szeryfowi, ale nie pisnales slowa! -No... chyba tak. To znaczy... wydawalo mi sie, ze ktos tam stal. Mial na sobie dlugi plaszcz i... -Jestes pewien, ze to byl mezczyzna? - przerwal mi ojciec. - Widziales jego twarz? -Nie, twarzy nie widzialem. Ojciec potrzasnal glowa. Miesien zuchwy znow mu zadrgal, a zylka na skroni zaczela pulsowac. -Bardzo zaluje - powiedzial - ze w ogole pojechalismy tamta droga. Zaluje, ze wskoczylem do wody. I tylko prosze Boga, zebym mogl sie wreszcie uwolnic od tego trupa z jeziora. - Zacisnal oczy, a kiedy je otworzyl, byly wilgotne i udreczone. - Nie chce, zebys pokazywal to komukolwiek. Slyszysz? -Ale chcialem wziac udzial w kon... -Nie, o Boze, nie! - Polozyl mi reke na ramieniu. - Posluchaj, synku. To wszystko dzialo sie szesc miesiecy temu. Przeszlo, minelo i nie ma sensu znow tego wyciagac. -Ale to sie zdarzylo - powiedzialem. - To fakt. -To byl koszmar - rzekl tato. - Zly sen. Szeryf nie stwierdzil zadnego zaginiecia. Ani tu, ani nigdzie w okolicy nikt nie mial takiego tatuazu. Zadna rodzina nie zlozyla wniosku o poszukiwanie zaginionego meza lub ojca. Nie rozumiesz, Cory? -Nie - odparlem. -Tego czlowieka po prostu nie bylo - ojciec mowil ochryple i z wysilkiem. - Nikogo nie obchodzil na tyle, by ktokolwiek zauwazyl jego brak. A kiedy zginal, pobity tak strasznie, ze juz prawie nie wygladal jak czlowiek, nie otrzymal nawet przyzwoitego pochowku. Bylem ostatnia osoba na tej ziemi, ktora go widziala, zanim utonal na wieki. Wiesz, czym to dla mnie bylo, Cory? Potrzasnalem glowa. Tato spojrzal na trzymane w reku kartki i polozyl je na biurku, obok maszyny do pisania marki "Royal". -Wiedzialem, ze na swiecie istnieje przemoc - rzekl nie patrzac mi w oczy. - Przemoc to element zycia, ale... zawsze przydarza sie gdzie indziej. Zawsze w innym miescie. Pamietasz, kiedy bylem strazakiem i pojechalem gasic samochod na drodze do Union Town? -Samochod malego Steviego Cauleya - powiedzialem. - Nocna Mone. -Wlasnie. Slady opon na jezdni swiadczyly, ze inny samochod zepchnal Cauleya z szosy. Ktos rozmyslnie doprowadzil do wypadku. Pekl bak i wszystko wylecialo w powietrze. To tez byla przemoc i kiedy zobaczylem, co zostalo z mlodego, pelnego zycia mezczyzny... - Skrzywil sie na wspomnienie zweglonych szczatkow. - Nie moglem zrozumiec, jak czlowiek moze zrobic cos takiego swojemu blizniemu. Nie pojmowalem takiej nienawisci. Nie umialem sobie wyobrazic, co popycha czlowieka na te droge, co moze go opetac do tego stopnia, ze potrafi pozbawic kogos zycia tak latwo, jak gdyby zabil muche? - Tato spojrzal mi w oczy. -Wiesz, jak nazywal mnie dziadek, kiedy bylem w twoim wieku? -Nie... -Trzesiportek. Bo nie lubilem polowac. Bo nie lubilem sie bic. Bo nie lubilem zadnej z tych rzeczy, ktore podobno lubia chlopcy. Zmusil mnie, zebym gral w pilke nozna. W ogole sie do tego nie nadawalem, ale robilem to dla niego. Wiesz, co powiedzial? "Chlopcze, do niczego w zyciu nie dojdziesz, jesli nie bedziesz mial instynktu zabojcy". Tak wlasnie powiedzial. "Doloz im, niech sie nogami nakryja, pokaz im, ze jestes twardy". Tyle ze ja nie jestem twardy. Nigdy nie bylem. Zawsze chcialem miec spokoj. Po prostu miec spokoj. - Podszedl do okna i stanal przy nim na chwile, przysluchujac sie cykadom. - Zdaje sie - rzekl - ze od dawna udaje silniejszego, niz w rzeczywistosci jestem. Ze potrafie sie odciac od tego martwego czlowieka w samochodzie i zapomniec o nim. Ale ja tego nie potrafie, Cory. On mnie wzywa. -On cie... wzywa? - powtorzylem. Tak. - Ojciec odwrocil sie do mnie plecami; widzialem tylko, jak dlonie zwijaja mu sie w piesci. - Mowi, ze chce, abym sie dowiedzial, kim byl. Chce, zebym odnalazl jego rodzine i sprawdzil, czy jest na tej ziemi ktos, kogo jego smierc okryla zaloba. Chce, zebym sie dowiedzial, kto go zabil i dlaczego. Chce, abym o nim pamietal. Mowi, ze dopoki ten, kto go skatowal i udusil, chodzi na wolnosci, nie zaznam spokoju. Ojciec odwrocil sie do mnie. Pomyslalem, ze wyglada teraz o dziesiec lat starzej niz wtedy, gdy bral do reki moje spisane na dwoch kartkach opowiadanie. -Kiedy bylem w twoim wieku - rzekl miekko - uwazalem, ze mieszkam w czarodziejskim miescie, w ktorym nie moze sie wydarzyc nic zlego. Chcialem wierzyc, ze wszyscy sa dobrzy, zyczliwi i sprawiedliwi. Ze ludzie zawsze dotrzymuja slowa, a ciezka praca zostaje nagrodzona. Ze czlowiek jest chrzescijaninem przez caly tydzien, nie tylko w niedziele. Ze prawo jest uczciwe, a politycy madrzy, i ze jesli idziesz prosta droga, znajdziesz pokoj, ktorego szukasz. - Usmiechnal sie. Przykro bylo mi na niego patrzec. Przez moment zobaczylem w nim chlopca, uwiezionego w tym, co senna zjawa pani Neville nazwala glina czasu. - Nigdy nie istnialo takie miejsce - rzekl tato - i nigdy nie bedzie istniec. Wiem o tym, lecz mimo to zaluje, ze tak jest; a ilekroc zamkne oczy i probuje zasnac, ten nieboszczyk z jeziora powtarza mi, ze przez caly czas bylem cholernym glupcem. Nie wiem, co mnie podkusilo, ale powiedzialem: -Moze Dama moglaby ci pomoc? -Jak? Rzucajac koscmi? Palac swiece i jakies kadzidla? -Nie. Moglbys z nia po prostu porozmawiac. Spojrzal pod nogi; wciagnal gleboko powietrze i wolno je wypuscil. Potem powiedzial: -Musze troche odpoczac - i ruszyl do drzwi. -Tato? Zatrzymal sie. -Czy chcesz, zebym zniszczyl to opowiadanie? Milczal. Przez chwile myslalem, ze w ogole mi nie odpowie. Jego spojrzenie pobieglo ku mnie, a nastepnie przenioslo sie na dwie kartki papieru. -Nie - rzekl w koncu. - To dobre opowiadanie. I prawdziwe, czyz nie? -Tak, tato. -I najlepsze, jakie potrafisz napisac? -Tak. Powiodl wzrokiem po rozlepionych na scianach potworach, a potem znow spojrzal na mnie. -Jestes pewien, ze nie wolalbys pisac o duchach albo Marsjanach? - spytal z bladym usmiechem. -Nie tym razem. Pokiwal glowa i przygryzl zebami dolna warge. -Nie przejmuj sie. Zglos je do konkursu - rzekl i wyszedl z pokoju. Nastepnego ranka wlozylem opowiadanie do koperty z manilowego papieru i pojechalem na rowerze do biblioteki publicznej, ktora miescila sie blisko sadu na Merchants Street. W chlodnej, majestatycznej sali, gdzie pod sufitem szeptaly wentylatory, a przez zasuniete zaluzje wysokich, lukowatych okien saczyly sie smugi swiatla, wreczylem koperte - oznaczona napisem: NOWELA, wykonanym mazakiem w kolorze palonej umbry - pani Evelyn Prathmore, siedzacej przy pierwszym biurku. -Coz to za opowiadanie tu mamy? - Pani Prathmore usmiechnela sie do mnie slodko. -O morderstwie - powiedzialem. Usmiech splynal z jej twarzy. -Kto w tym roku zasiada w jury? -Ja, pan Grover Dean, pan Lyle Redmond z katedry jezyka angielskiego w gimnazjum Adams Valley, burmistrz Swope, nasza znana poetka, pani Teresa Abercombie, i pan James Connahaute, redaktor naczelny "Dziennika". - Pani Prathmore ujela koperte dwoma palcami, jak gdyby brala do rak smierdzaca rybe. - To o morderstwie, powiadasz? -Tak, prosze pani. -A dlaczegoz taki mily, grzeczny mlody czlowiek pisze o morderstwie? Czy nie bylo juz przyjemniejszych tematow? Na przyklad... o psie, o twoim najlepszym przyjacielu albo... - najwyrazniej zabraklo jej pomyslow, bo zmarszczyla brwi -...o czyms, co byloby zarazem zabawne i pouczajace? -Nie, prosze pani. Musialem napisac o tym czlowieku na dnie jeziora. -O... - Pani Prathmore ponownie spojrzala na koperte. - Rozumiem. Czy twoi rodzice wiedza, ze bierzesz udzial w konkursie? -Tak, prosze pani. Tato czytal wczoraj te nowelke. Pani Prathmore ujela dlugopis i napisala na kopercie moje nazwisko. -Jaki jest wasz numer telefonu? - zapytala, a kiedy go jej podalem, zapisala liczby pod nazwiskiem. - Dobrze, Cory - powiedziala i usmiechnela sie chlodno. - Dopilnuje, zeby trafilo to we wlasciwe rece. Podziekowalem jej, odwrocilem sie i pomaszerowalem w strone drzwi, Zanim jednak wyszedlem, obejrzalem sie przez ramie. Pani Prathmore wyginala brzeg koperty, chcac ja odpieczetowac, ale przerwala te czynnosc, kiedy zobaczyla, ze na nia patrze. Fakt, ze tak pilno jej przeczytac moje dzielo, uznalem za dobry znak. Wyszedlem na slonce, zdjalem lancuch, ktorym przykulem Rakiete do lawki, i popedalowalem do domu. Lato juz bez watpienia zblizalo sie do konca. Poranki wydawaly sie jakby odrobine chlodniejsze. Noce nabraly apetytu i zjadaly coraz wiecej dnia. Cykady byly juz zmeczone; wibrujace skrzydelka zwolnily i wydawaly teraz tylko stlumione brzeczenie. Z naszego ganku rozciagal sie widok niemal wprost na wschod, gdzie wysoko na zalesionym wzgorzu roslo pojedyncze drzewo judaszowe. Jego liscie poczerwienialy w ciagu jednej nocy i za kazdym razem przykuwaly zdumiony wzrok, odcinajac sie od calej okolicznej zieleni. A co najgorsze - zwlaszcza dla tych z nas, ktorzy upajali sie wolnoscia letnich dni - zarowno telewizja, jak i radio nadawaly reklamy artykulow szkolnych z ferworem, ktory doprowadzal czlowieka do rozpaczy. Czas uciekal. Dlatego tez pewnego wieczoru po kolacji odwazylem sie poruszyc ten temat. Wzialem byka za rogi. Skoczylem glowa naprzod wprost na gleboka wode. -Czy moglbym spedzic z chlopakami noc pod namiotem? Tak brzmialo pytanie, po ktorym przy stole zapadla cisza. Mama spojrzala na tate. Tato spojrzal na mame. Ani jedno, ani drugie nie patrzylo na mnie. -Powiedzieliscie, ze sie zgodzicie, jezeli pojade na tydzien do dziadka Jaybirda -przypomnialem im. Tato chrzaknal i zamieszal widelcem w tluczonych ziemniakach. -Wlasciwie... - rzekl - czemu nie? Jasne. Rozbijcie namiot za domem, rozpalcie sobie ognisko... -Nie to mialem na mysli. Chodzilo mi o wycieczke polaczona z biwakiem. Na przyklad do lasu. -Za domem tez jest las - powiedzial tato - i to calkiem gesty. -O, nie - zaprotestowalem z bijacym sercem, bo czulem, ze igram z ogniem. - Mialem na mysli prawdziwa wyprawe. Daleko w las. Tam, skad nie widac juz Zephyr ani zadnych swiatel. -Rany boskie! - wystraszyla sie mama. Tato znow chrzaknal i odlozyl widelec. Splotl razem palce, a drobne zmarszczki miedzy jego brwiami poglebily sie w bruzdy. Wiedzialem z doswiadczenia, ze byly to pierwsze symptomy rodzacego sie "nie". -Daleko w las - powtorzyl. - Jak daleko? Nie wiem. Myslalem, ze mozemy pojsc prosto przed siebie, zanocowac w lesie, a rano wrocic do domu. Zabralibysmy kompas, kanapki, apteczke, plecaki i cala reszte. -A co by bylo, gdyby ktorys z was zlamal noge? - zapytala mama. -Albo ugryzl go grzechotnik? Albo upadl prosto w trujacy bluszcz, a Bog mi swiadkiem, ze tego lata wszedzie go pelno. Milczalem; tymczasem mama nacierala coraz zacieklej: -A jesli zaatakuje was rys? Moj Boze, przeciez w lesie moze was spotkac ze sto nieszczesliwych przygod! -Nic nam nie bedzie, mamusiu - zapewnilem ja. - Nie jestesmy juz dziecmi. -Na pewno nie jestescie wystarczajaco dorosli, zeby samotnie wloczyc sie po lesie! A jesli rozpeta sie burza, podczas gdy wy bedziecie o pare mil od domu! Jesli zaczna, walic pioruny? A jesli ktorys z was rozchoruje sie na zoladek? Tam nie ma telefonu, z ktorego mozna by do nas zadzwonic. Tom, powiedz mu, ze to zly pomysl. Tato sie skrzywil; brudna robota zawsze spadala na niego. -No, dalej! - poganiala go mama. - Powiedz mu, zeby zaczekal, az skonczy trzynascie lat. -W zeszlym roku kazaliscie mi czekac, az skoncze dwanascie - wytknalem jej. -Ty mi sie tu nie wymadrzaj! Tom, powiedzze mu! Przygotowalem sie juz na twarde, stanowcze "nie". Dlatego tez o malo nie umarlem ze zdumienia, kiedy tato zapytal: -A skad wezmiesz kompas? Mama spojrzala na niego ze zgroza. Poczulem, jak rozpala sie we mnie iskierka nadziei. -Tato Davy'ego Raya ma kompas, ktory nosi na polowania - odparlem. -Kompas moze sie stluc! - upierala sie mama. - Prawda? -zwrocila sie do ojca. Tato nie spuszczal ze mnie wzroku. Mine mial zamyslona i powazna. -Calonocna wycieczka nie jest zabawa dla dzieci. Znam wielu ludzi, ktorzy zgubili sie w lesie, i kazdy z nich moze ci powiedziec, jak to jest, kiedy nie ma lozka ani lazienki, kiedy spi sie na mokrych lisciach i przez cala noc drapie miejsca po ukaszeniach komarow. Czy tak cie to pociaga? -Chcialbym isc na te wycieczke - powiedzialem. -Rozmawiales juz o tym z kolegami? -Tak. Oni tez chca isc, jesli rodzice ich puszcza. -Tom, on jest za mlody! - wykrzyknela mama. - Moze w przyszlym roku... -Nie - rzekl ojciec. - Juz nie jest za mlody. Mama zdebiala. Zaczerpnela tchu, zeby cos powiedziec, ale tato polozyl jej palec na ustach. -Zawarlem z nim umowe - rzekl - a w tym domu dotrzymuje sie slowa. - Jego wzrok znow spoczal na mnie. - Zadzwon do nich. Jesli ich rodzice wyraza zgode, my tez nie bedziemy sie sprzeciwiac. Ale ustalimy, jak daleko wolno wam sie wypuscic i kiedy macie byc z powrotem, a jezeli cie tu nie bedzie o uzgodnionej porze, gwarantuje ci, ze przez tydzien nie usiadziesz bez bolu. Zgoda? -Zgoda! - zawolalem i wystartowalem do telefonu, ale tato powiedzial: -Nie tak szybko! Najpierw dokoncz kolacje. Od tej chwili wydarzenia nabraly tempa. Rodzice Bena nie zglosili sprzeciwu. Rodzice Davy'ego tez wyrazili zgode. Johnny jednakze nie mogl isc z nami. Wciaz mial zawroty glowy i rodzice bali sie puszczac go na noc do lasu. Byla to wiec kolejna rzecz, z ktorej okradli go Branlinowie. I tak pewnego slonecznego piatkowego popoludnia, obladowani plecakami, kanapkami, manierkami z woda, kremem przeciwko komarom, srodkami pierwszej pomocy na wypadek ukaszenia przez weza, zapalkami, latarkami i mapami okregu, ktore wypozyczylismy z ratusza, Davy Ray, Ben i ja wyruszylismy spod mojego domu do kuszacego lasu. Tam, dokad wabila nas glusza. Wszystkie slowa pozegnan zostaly juz wypowiedziane, psy zamkniete, rowery wprowadzone na ganki i przykute lancuchami. Davy niosl kompas swojego taty, a na glowie mial mysliwska czapeczke w maskujacy desen. Wszyscy bylismy ubrani w dlugie spodnie, ktore mialy nas chronic przed ukluciami cierni i zebami jadowitych wezy, a takze w zimowe buty. Wyruszalismy w nieznane; zwracalismy twarze ku sloncu jak pionierzy, wkraczajacy do przedwiecznej puszczy. Zanim jeszcze dotarlismy do granicy lasu, moja zawsze zatroskana mama zawolala za mna z ganku: -Cory! Nie zabraknie ci papieru toaletowego? Odkrzyknalem, ze nie. Jakos nie potrafie sobie wyobrazic matki Daniela Boone'a, zadajacej mu to pytanie. Wdrapalismy sie na wzgorze i przeszlismy przez polane, na ktorej odbyly sie nasze pierwsze letnie loty. Za nia rozpoczynal sie prawdziwy bor, ogromne krolestwo, ktorego nawet Tarzan nie przebieglby bez wytchnienia. Obejrzalem sie, zeby jeszcze raz zobaczyc lezace w dole Zephyr. Ben takze sie zatrzymal, a za nim Davy Ray. Wszystko wydawalo sie tak nieslychanie schludne: ulice, dachy, rowno przystrzyzone trawniki, chodniki i kwiatowe rabaty. Za chwile mielismy wkroczyc w splatany labirynt puszczy; grozna kraine, w ktorej darmo by szukac bezpieczenstwa i wygod. Innymi slowy, dopiero w tym momencie uswiadomilem sobie, w co sie pakuje. -No coz - rzekl w koncu Davy Ray - chyba powinnismy juz ruszac. -Wlasnie - mruknal Ben. - Ruszajmy. -Mhm - przytaknalem. Stalismy w miejscu. Wiatr wial nam w twarze, nie muskajac juz nawet spoconych karkow. Przed nami szumial las. Pomyslalem o kolyszacych sie i syczacych glowach hydry z filmu Jazon i Argonauci. -Ja ide - oswiadczyl Davy Ray i ruszyl naprzod. Odwrocilem sie plecami do Zephyr i poszedlem za nim, bo przeciez to on mial kompas. Ben, ktoremu koszula zdazyla juz wyjsc ze spodni, skrocil o jedna dziurke paski plecaka, zawolal: "Czekajcie!" i co predzej pobiegl za nami. Las, ktory od stu lat czekal na trzech chlopcow - takich jak my - wpuscil nas, a potem galezie i liscie zasunely sie za naszymi plecami. Teraz, skoro juz znalezlismy sie w dziczy, zdani bylismy wylacznie na siebie. Wkrotce ociekalismy potem. Pokonywanie stromych, zalesionych grzbietow w parnym sierpniowym upale nie bylo latwym zadaniem. Ben zaczal sapac i domagac sie od Davy'ego, zeby zwolnil. -Uwazaj, to jama weza! - wrzasnal Davy, wskazujac wyimaginowana dziure u stop Bena, skutkiem czego ow od razu wydatnie zwiekszyl tempo. Wedrowalismy przez zielone krolestwo slonca i cienia, gdzie slodkimi kisciami kipialo kapryfolium i gdzie rosly dzikie jezyny, i oczywiscie musielismy sie zatrzymac na chwile, zeby ich skosztowac. Potem ruszylismy dalej, kierujac sie kompasem i sloncem. Bylismy panami swego losu. Na szczycie wzgorza znalezlismy duzy glaz, gdzie mozna bylo usiasc, a na nim cos, co przypominalo indianskie znaki, wyciete w kamieniu. Niestety, nie my pierwsi dokonalismy tego odkrycia, bo w poblizu walalo sie opakowanie ksiezycowego piernika i rozbita butelka po 7-up. Poszlismy dalej, zaglebiajac sie w las, zdecydowani znalezc miejsce, ktorego nie tknela jeszcze ludzka stopa. Dotarlismy do lozyska wyschnietego potoku i ruszylismy jego korytem, a otoczaki chrzescily nam pod nogami. Na kilka minut przykul nasza uwage zdechly opos, nad ktorym klebily sie muchy. Davy Ray zagrozil, ze rzuci nim w Bena, ale wybilem mu z glowy ten niesmaczny pomysl i Ben odetchnal z ulga. Troche dalej, w miejscu, gdzie drzewa rosly rzadziej, a spod ziemi wystawaly biale skaly jak zebra dinozaura, Davy Ray przystanal i schylil sie. Kiedy sie wyprostowal, trzymal w dloni czarny grot strzaly o niemal idealnym ksztalcie, ktory schowal do kieszeni, zeby dac go Johnny'emu do kolekcji. Slonce zachodzilo. Bylismy oblepieni kurzem i potem, a komary wirowaly nad naszymi glowami i rzucaly sie nam do oczu. Nigdy nie rozumialem, co takiego widza komary w ludzkich oczach, ale widocznie ciagnie je do nich jak cmy do plomienia; dosc, ze sporo czasu zajmowalo nam wydlubywanie martwych owadow z zalzawionych kacikow. Kiedy slonce sie juz schowalo i zrobilo sie troche chlodniej, komary daly nam spokoj. Zaczelismy sie zastanawiac, gdzie moglibysmy znalezc miejsce na nocleg, i wtedy wlasnie objawilo sie nam sedno calej sprawy. Nie bylo tu mam ani tatusiow, ktorzy mogliby nam przygotowac kolacje. Nie bylo telewizorow, radioodbiornikow, wanien, lozek ani zadnych swiatel, z czego w pelni zdalismy sobie sprawe, kiedy niebo na wschodzie pociemnialo. Nie wiedzielismy, jak daleko znalezlismy sie od domu, ale w ciagu ostatnich dwoch godzin nie zauwazylismy zadnych sladow cywilizacji. -Lepiej zatrzymajmy sie tutaj - rzeklem do Davy'ego Raya, wskazujac niewielka polane, ale on odparl: -E, tam, mozemy pojsc jeszcze troche dalej. Wiedzialem, ze gna go naprzod ciekawosc, co znajduje sie za nastepnym grzbietem. Ben i ja podazylismy za nim; jak juz mowilem, w koncu to on mial kompas. Nasze latarki zaczely sie przedzierac przez gestniejacy zmrok. Cos zatrzepotalo mi tuz przed nosem i odplynelo w bok: nietoperz na lowach. Cos umknelo nam spod nog w lesnej sciolce. Ben bez przerwy pytal: "Co to? Co to?", ale nie bylismy w stanie udzielic mu odpowiedzi. Wreszcie Davy Ray sie zatrzymal, powiodl w kolo promieniem latarki i oznajmil: -Tu rozbijemy oboz. Uznalismy z Benem, iz najwyzszy czas, bo nogi nam doslownie odpadaly. Zrzucilismy plecaki z obolalych ramion, wysiusialismy sie na opadle z drzew szpilki, a potem zaczelismy sie rozgladac za drewnem na ognisko. Pod tym wzgledem mielismy szczescie, bo dookola lezalo mnostwo sosnowego chrustu i szyszek, ktore rozpalaly sie ledwie musniete zapalka. Wkrotce wiec w kregu, wylozonym kamieniami wedlug wskazowek mego taty, palilo sie solidne ognisko, a w jego rudej poswiacie my - trzej pionierzy z pogranicza - palaszowalismy kanapki przygotowane przez nasze mamy. Ogien trzaskal. Ben odkryl sloik slazowego syropu, ktory mama zapakowala mu do plecaka. Znalezlismy sobie patyczki i z rozkosza oddalismy sie degustacji. Otaczala nas tylko ciemnosc, ktora zaczynala sie tuz za kregiem zakreslonym przez swiatlo padajace z ogniska. Miedzy drzewami mrugaly robaczki swietojanskie. Tchnienie wiatru poruszalo czubami sosen, a wysoko w gorze widzielismy na niebie smuge Drogi Mlecznej. W lesnym sanktuarium nasze glosy przycichly, pelne szacunku dla tego miejsca. Rozmawialismy o nieudanym sezonie ligi mlodzikow, zarzekajac sie, ze w przyszlym roku jakos zmusimy Nemo Curlissa, zeby z nami zagral. Rozmawialismy o Branlinach i o tym, ze ktos powinien wyklepac im patelnie za to, ze zepsuli Johnny'emu cale lato. Obliczylismy, jak daleko jestesmy od domu. Davy byl zdania, ze piec lub szesc mil, podczas gdy Ben twierdzil, ze raczej dziesiec albo dwanascie. Zastanawialismy sie na glos, co robia w tej chwili nasi najblizsi, i zgodnie doszlismy do wniosku, ze pewnie zamartwiaja sie o nas na smierc i ze dobrze im zrobi to nowe doswiadczenie. Przeciez dorastalismy i czas juz byl najwyzszy, aby zrozumieli, ze dni naszego dziecinstwa sa policzone. W dali zahukala sowa. Davy Ray z ogromna nadzieja mowil o Sniezniku, ktory na pewno jest teraz w lesie, widzi i slyszy to samo co my; moze nawet poslyszal te sowe. Ben zaczal mowic, ze wkrotce zacznie sie rok szkolny, ale predko go uciszylismy. Polozylismy sie na plecach przy dogasajacym ognisku, patrzylismy w niebo i rozmawialismy o Zephyr i ludziach, ktorzy tam mieszkaja. Wszyscy przyznalismy, ze jest to czarodziejskie miasto. My tez bylismy zaczarowani, bo urodzilismy sie w nim. Kiedy plomienie zgasly i tylko popiol zarzyl sie jeszcze czerwono, sowa poszla juz spac, a cieply wiatr przywial do naszego obozowiska zapach dzikich wisni, obserwowalismy spadajace gwiazdy, ktore zostawialy na niebie rozjarzone zlote i blekitne smugi. A gdy przedstawienie sie skonczylo i wszyscy lezelismy w zadumie, Davy Ray rzekl: -Hej, Cory, a moze bys nam cos opowiedzial? -E, nie - odparlem. - Jakos nic mi nie przychodzi do glowy. -No to cos wymysl - uparl sie Davy Ray. - Nie badz zyla! -Wlasnie; tylko zeby nie bylo bardzo straszne - zastrzegl sie Ben. - Nie chce, zeby mi sie przysnil jakis koszmar. Zamyslilem sie na chwile, po czym zaczalem: -Wiecie, ze w tej okolicy byl kiedys oboz dla niemieckich jencow wojennych? Tato mi o tym mowil. Powiedzial, ze skoszarowali ich w lesie, a byli to najgorsi zbrodniarze, jakich potraficie sobie wyobrazic. Bylo to gdzies w poblizu bazy lotniczej, tylko ze wtedy nie bylo tam jeszcze bazy. -Naprawde? - spytal ostroznie Ben. -Nie, glupku! - ofuknal go Davy. - Przeciez on to zmysla! -Moze zmyslam - odrzeklem - a moze nie. Davy Ray zamilkl. -Tak czy owak - ciagnalem - w obozie wybuchl pozar i kilku hitlerowcow ucieklo. Niektorzy byli strasznie poparzeni, twarze i cale ciala mieli w ranach, ale zdolali sie przedostac do lasu i... -Widziales to w telewizji, prawda? - przerwal Davy Ray. -Nie - zaprzeczylem. - Opowiadal mi o tym moj tato. To wszystko dzialo sie dawno temu, jeszcze przed naszym urodzeniem. Tak wiec faszysci zaszyli sie w pobliskich lasach, a ich przywodca - ogromny chlop imieniem Bruno, o twarzy porytej straszliwymi bliznami - znalazl jaskinie, w ktorej zamieszkali. Ale nie mieli dosc zywnosci i kiedy niektorzy z nich umierali, inni krajali ich ciala nozami i... -Dajze spokoj! - zachnal sie Ben. -...i zjadali ich, a Bruno zawsze pozeral mozg. Rozbijal czaszki jak orzechy, wygarnial mozg obiema rekami i polykal w calosci. -Zaraz zwymiotuje! - zawolal Davy Ray i wydal z siebie niedwuznaczny dzwiek. Potem sie rozesmial i Ben tez zaczal sie smiac. -Po jakims czasie... powiedzmy, po dwoch latach, przy zyciu pozostal tylko Bruno, a byl teraz jeszcze wiekszy niz przedtem - ciagnalem. - Ale rany po oparzeniach nigdy mu sie do konca nie zagoily. Jedno oko mial na czole, a drugie zwisalo mu az na policzek. - W tym miejscu przerwal mi nowy wybuch smiechu. - No wiec spedziwszy tyle czasu w jaskini i zjadlszy wszystkich pozostalych Niemcow, Bruno zwariowal. Byl glodny, ale apetyt mial tylko na jedno: na mozdzek. -Fuj! - skrzywil sie Ben. Chcial jesc wylacznie mozgi - oznajmilem swojej dwuosobowej publicznosci.-Mial juz ponad dwa metry wzrostu, wazyl sto piecdziesiat kilo. Nosil taki dlugasny noz, ktorym potrafil za jednym zamachem sciac czlowiekowi czubek glowy. Policja i wojsko przez caly czas go poszukiwaly, ale nie mogly drania wytropic. Znaleziono zwloki straznika lesnego z rozcieta glowa, z ktorej zniknal mozg. Potem cialo starego bimbrownika, tez z wyjedzonym mozgiem, i wtedy stalo sie jasne, ze Bruno coraz bardziej przybliza sie do Zephyr. -I wtedy wezwali Jamesa Bonda i Batmana! - przerwal mi Davy. -Nie! - powaznie potrzasnalem glowa. - Nie mieli kogo wezwac. Byla tu tylko policja i wojsko, a kazdej nocy Bruno chodzil po lesie z nozem i latarnia. Morde mial taka okropna, ze na jego widok ludzie kamienieli ze strachu jak pod spojrzeniem Meduzy, a wtedy on ciach! rozcinal im glowy i mlask! wyjadal mozg. -Akurat! - wykrzywil sie Ben. - I pewnie stary Bruno ciagle jeszcze wloczy sie po tych lasach, a na kolacje wyjada ludziom mozgi, co? -Nie - odparlem, z wolna ukladajac zakonczenie historii. - Policjanci i zolnierze wreszcie go znalezli, i podziurawili kulami tak, ze wygladal jak ser szwajcarski. Ale od tej pory w bardzo ciemne noce mozna czasem zobaczyc w lesie, jak swiatlo latarni Brunona porusza sie posrod drzew - powiedzialem lodowatym szeptem. Tym razem nie smial sie ani Ben, ani Davy. - Taaak, widac wedrujace swiatlo, kiedy glod wygna Brunona do lasu. Przyswieca sobie latarnia, a jesli znajdziecie sie blisko, mozecie dostrzec blysk noza, ale nigdy nie patrzcie mu w twarz! - Podnioslem ostrzegawczo palec. - Nie patrzcie mu w twarz, bo inaczej zwariujecie i sami bedziecie mieli ochote na mozg! - Ostatnie slowo wykrzyknalem zrywajac sie na rowne nogi. Ben wrzasnal ze strachu, ale Davy Ray tylko sie rozesmial. -Hej, to wcale nie jest smieszne! - zaprotestowal Ben. -Nie musisz sie bac starego Brunona - powiedzial mu Davy Ray. - Przeciez nie masz mozgu, wiec mozesz byc spo... - Urwal i wpatrzyl sie w mrok. -Co sie stalo? - spytalem. -Teraz on chce nas wystraszyc! - burknal Ben. - No i co, widzisz, ze nie dziala! Twarz Davy'ego Raya zbielala. Przysiegam, ze widzialem, jak glowa pokrywa mu sie gesia skorka, a wlos staje deba. Wybelkotala "Bhh... bh... bh...", wskazujac gdzies przed siebie. Odwrocilem sie, zeby spojrzec w tamtym kierunku. Z ust Bena wyrwal sie jek. Mnie samemu wlos sie zjezyl na glowie, a serce zalomotalo. Miedzy drzewami zobaczylem zblizajace sie do nas swiatlo. -Bh... bh... Boze wszechmogacy! - wychrypial Davy. Wszystkich nas porazil ten rodzaj strachu, ktory kaze ci wykopac nore, wskoczyc do niej i zabarykadowac za soba wejscie. Swiatlo poruszalo sie wolno, ale bylo coraz blizej. A kiedy jeszcze sie zblizylo, rozdzielilo sie na dwa, a my roztrzesionymi brzuchami zarylismy sie w sciolce. W nastepnej chwili wiedzialem juz, co to bylo: reflektory samochodowe. Przez moment mialem wrazenie, ze auto zamierza wjechac prosto w nasza kryjowke, ale potem zboczylo i zobaczylismy, jak blyskaja czerwone swiatla stopu, kiedy kierowca nieco przyhamowal. Woz toczyl sie dalej kretym traktem, ktory przebiegal zaledwie o piecdziesiat jardow od naszego obozu. W ciagu paru minut rozplynal sie wsrod drzew. -Widzieliscie? - szepnal Davy Ray. -Jasne, ze widzielismy! - odparl Ben rowniez szeptem. - Przeciez nigdzie sie stad nie ruszalismy! -Ciekawe, kto to byl i po co przyjechal do lasu. - Davy Ray spojrzal na mnie. - Nie mialbys ochoty sprawdzic, Cory? -Prawdopodobnie bimbrownicy - stwierdzilem. Glos mi drzal. - Lepiej zostawic ich w spokoju. Davy Ray podniosl latarke. Twarz wciaz mial bardzo blada, ale w oczach blyszczalo mu podniecenie. -Zaraz sie dowiem, co sie dzieje! Wy mozecie sobie tu siedziec, jesli chcecie! Wstal, zapalil latarke i zaczal sie skradac sladem samochodu. Kiedy sie zorientowal, ze nie idziemy za nim, przystanal. -No, dobra - powiedzial. - Wiem, ze sie nie boicie ani nic z tych rzeczy... -To dobrze - rzekl Ben - bo ja sie stad nie ruszam. Wstalem. Jesli Davy Ray mial dosc odwagi, zeby isc, to ja tez. Poza tym sam chcialem sie przekonac, kto zapedzil sie samochodem tak daleko w las. -Chodz! - ponaglil mnie Davy. - Tylko uwazaj, gdzie stawiasz nogi! -Przeciez nie zostane tu sam! - Zerwal sie Ben. - Calkiem wam odbilo, wiecie o tym? -Wiemy. - W glosie Davy'ego zadzwieczala duma. - A teraz glowy nisko i zadnych rozmow! Skradalismy sie od drzewa do drzewa, kierujac sie wzdluz traktu, ktorego nawet nie zauwazylismy, kiedy o zmierzchu rozbijalismy oboz. Szlak wil sie tam i z powrotem wsrod drzew. Sowa znow zaczela hukac, a swietliki mrugaly ze wszystkich stron. Przeszlismy tak moze dwiescie jardow, kiedy Davy Ray nagle sie zatrzymal i szepnal: -To tu! Przed soba ujrzelismy samochod. Tym razem stal, ale jego silnik wciaz mruczal, a swiatla byly wlaczone. Przykucnelismy za drzewem. Nie wiem, co czuli koledzy, ale moje serce robilo mile na minute. Samochod wciaz tkwil w miejscu, a kierowca nie wysiadal. -Chce mi sie siusiu! - szepnal rozpaczliwie Ben, ale Davy kazal mu wytrzymac. Po pieciu lub szesciu minutach ujrzelismy inne swiatla, zblizajace sie przez las z przeciwnego kierunku. Tym razem byl to czarny cadillac. Zatrzymal sie naprzeciw pierwszego samochodu. Davy Ray spojrzal na mnie, a jego mina swiadczyla wyraznie, ze tym razem trafilismy na prawdziwa afere. Mnie tam osobiscie wcale na tym nie zalezalo; wolalem raczej jak najszybciej wycofac sie z tego, co uznalem za spotkanie bimbrownikow. Potem drzwi pierwszego samochodu otworzyly sie i wysiadlo z niego dwoch ludzi. -O rany! - tchnal mi do ucha Davy Ray. W krzyzujacych sie swiatlach reflektorow stalo dwoch mezczyzn, ubranych zwyczajnie, tylko glowy okrywaly im biale maski. Jeden z nich byl sredniego wzrostu, drugi wysoki i tegi - do tego stopnia, ze jego brzuch zwisal nad paskiem dzinsow. Ten sredni palil papierosa albo cygaro - trudno bylo powiedziec co - i przechylal zamaskowana glowe, wydmuchujac dym kacikiem ust. Potem otworzyly sie drzwi cadillaca i serce podeszlo mi do gardla, kiedy rozpoznalem w kierowcy Bodeana Blaylocka. To byl on; pamietalem twarz, ktora patrzyla na mnie znad stolika, jak gdyby chcial mi powiedziec, ze zlapal mojego dziadka i juz go nie wypusci. Z przeciwnej strony wynurzyl sie szczuply mezczyzna o gladko ulizanych czarnych wlosach i masywnym, wystajacym podbrodku. Mial na sobie obcisle czarne spodnie i czerwona koszule z kowbojskimi wzorami na karczku. W pierwszej chwili myslalem, ze to Donny Blaylock, ale tamten nie mial takiej brody. Czlowiek ow otworzyl tylne drzwi cadillaca i po chwili cale auto sie zatrzeslo, kiedy trzeci pasazer zaczal sie gramolic na zewnatrz. Ujrzalem gore na dwoch nogach. Olbrzymi brzuch wydymal czerwona kraciasta koszule i zalozony na nia kombinezon. Kiedy mezczyzna stanal przy samochodzie, jego glowa - lysa z wyjatkiem pasemka siwych wlosow okalajacych zoledzioksztaltna czaszke - siegala prawie metra dziewiecdziesieciu nad ziemia. Krotko przystrzyzony siwy zarost zbiegal sie w jednym punkcie pod broda. Pomarszczona twarz przywodzila na mysl plat czerwonego miesa, a jej wlasciciel sapal niczym kowalski miech. -Co to, chlopcy, wybieracie sie na maskarade?! - ryknal glosem, zywo przypominajacym dzwiek, jaki wydaje betoniarka, a potem zasmial sie jak wielki stary silnik, na ktorego stykach pojawia sie pierwsza iskra. Bodean i ten drugi takze zaczeli sie smiac. Faceci w maskach przestapili niepewnie z nogi na noge. -Wygladacie jak worki gowna - rzekl czlowiek gora, posuwajac sie do przodu. Przysiegam, ze jego dlonie mialy rozmiary swojskich szynek, a stopy w przydeptanych kowbojskich buciorach wygladaly, jak gdyby mogl nimi miazdzyc mniejsze drzewa. Tezszy czlowiek w masce powiedzial: -Jestesmy inko... inko... nie chcemy, zeby ktos nas rozpoznal. -Pieprzysz, Dick! - Brodaty potwor na nowo parsknal smiechem. -Trzeba byc idiota i do tego slepym, zeby nie rozpoznac twojego brzuszyska i tego tlustego zadka! Przygarnal kociol garnkowi - pomyslalem. -Ajajaj, myslelismy, ze pan tez nas nie rozpozna, panie Blaylock! -rzekl przypochlebnie mezczyzna nazywany Dickiem, a ja nagle uswiadomilem sobie, ze mam przed soba pana Dicka Moultry'ego, natomiast ten drugi to siejaca postrach glowa klanu Blaylockow - Biggun Blaylock we wlasnej osobie. Ben tez zdal sobie z tego sprawe. -Zabierajmy sie stad! - wyszeptal, ale Davy syknal: -Cicho badz! -Jak dla mnie - Biggun oparl rece na monstrualnych biodrach - mozecie sie ubierac chocby i w worki po weglu. Macie forse? -Tak jest. - Pan Moultry siegnal do kieszeni i wydobyl z niej zwitek banknotow. -Przelicz - rozkazal Biggun. -Juz sie robi. Piecdziesiat... sto... sto piecdziesiat... dwiescie... -Pan Moultry liczyl dalej, az doszedl do czterystu dolarow. -Wez pieniadze, Wade - rzekl Biggun, a mezczyzna w kowbojskiej koszuli postapil krok i wyciagnal reke. -Chwileczke - powiedzial drugi z zamaskowanych mezczyzn. -A gdzie towar? - Mowil niskim, burkliwym glosem, ktory robil wrazenie celowo zmienionego, a jednak wychwycilem w nim znajoma nute. -Bodean, wyjmij towar - rzekl Biggun. Bodean wyjal ze stacyjki cadillaka kluczyki i poszedl do bagaznika. Spojrzenie Bigguna przewiercalo na wylot mezczyzne o falszywym glosie. Cieszylem sie, ze nie skierowal go na mnie, bo bylo tak natezone, ze mogl nim chyba zginac zelazne sztaby. -Doskonala jakosc - rzekl Biggun. - Dokladnie to, o co prosiliscie, chlopcy. -Mam nadzieje. Placimy dosyc slono. -Chcecie sie przekonac? - Biggun pokazal w usmiechu olsniewajace zeby. - Na twoim miejscu, przyjacielu, pozbylbym sie tego cygara. Zamaskowany czlowiek zaciagnal sie po raz ostatni, po czym odwrocil sie i pstryknal niedopalkiem w kierunku naszej kryjowki. Cygaro upadlo o jakies dwa metry ode mnie. Dostrzeglem nadgryziony plastikowy ustnik. Wiedzialem, kto pali cygara z takimi ustnikami. To byl pan Hargison, nasz listonosz. Bodean otworzyl bagaznik, po czym zamknal go z powrotem i podszedl do zamaskowanych mezczyzn, trzymajac niewielka skrzynke w ramionach. Niosl ja bardzo delikatnie, niczym spiace dziecko. -Chcialbym to zobaczyc - rzekl pan Hargison glosem, ktorego nigdy dotad nie slyszalem z jego ust. -Pokaz mu, co kupuje - polecil synowi Biggun, a Bodean ostroznie odsunal zasuwke i uchylil wieko, zeby pokazac, co jest w srodku. Zaden z nas nie mogl zajrzec do skrzynki, ale pan Moultry podszedl blizej i cicho gwizdnal pod maska. -Pasuje? - spytal Biggun. -Nada sie - odrzekl pan Hargison. - Zanim sie polapia, co ich rabnelo, juz beda stepowac w piekle. -Dorzucilem jedna ekstra. - Biggun znow wyszczerzyl zeby w usmiechu i tym razem wygladal jak sam szatan. - Na szczescie - dodal. - Zamknij to, Bodean. Wade, bierz forse. -Davy... - szepnal Ben - cos po mnie lazi! -Zamknij sie, cykorze! -Naprawde! Czuje, ze cos po mnie chodzi! -Slyszeliscie cos? - spytal pan Moultry, a to pytanie zmrozilo mnie do szpiku kosci. Mezczyzni umilkli. Pan Hargison ujal skrzynke obiema rekami, a Wade scisnal w dloni pieniadze. Glowa Bigguna z wolna obrocila sie wokol swojej osi, a jego plonace slepia przeszukiwaly las. Hu-hu! -huknela w dali sowa. Ben pisnal cicho z przerazenia. Przylgnalem do ziemi i wtulilem twarz w sosnowe szpilki. Nieomal tuz przed moim nosem kopcilo sie cygaro pana Hargisona. -Nic nie slysze - odezwal sie Wade Blaylock i podal pieniadze ojcu. Biggun przeliczyl je raz jeszcze, oblizujac przy tym dolna warge, po czym wepchnal je do kieszeni. -Dobrze-panie-bobrze - rzekl do swoich klientow. - Rozumiem, ze nasza umowa zostala dopelniona, panowie. Nastepnym razem, kiedy bedziecie chcieli zlozyc specjalne zamowienie, wiecie, jak mnie znalezc. -Poczlapal do cadillaka, a Bodean skoczyl, zeby otworzyc przed nim drzwi. -Uprzejmie panu dziekujemy, panie Blaylock. - Cos w glosie Moultry'ego sprawilo, ze przyszedl mi na mysl wystraszony pies, ktory lasi sie do zlego pana. - Moze pan byc pewien, ze doceniamy... -PAJAK!!! Swiat zamarl w bezruchu. Sowa oniemiala. Droga Mleczna zamigotala na skraju zaglady. -Pajaki! - wrzasnal ponownie Ben i zaczal wsciekle tarzac sie w lesnej sciolce. -Calego mnie oblazly!!! Nie bylem w stanie zaczerpnac tchu. Po prostu nie potrafilem tego zrobic. Davy Ray spojrzal na Bena; szczeka mu opadla, a Ben w dalszym ciagu wil sie i wrzeszczal. Pieciu mezczyzn skamienialo na swoich miejscach, tyle ze teraz juz wszyscy patrzyli w naszym kierunku. Serce mi zadudnilo. Trzy sekundy uplynely powoli jak wiecznosc, a potem nocna cisze rozdarl ryk Bigguna Blaylocka: -Lapac ich!!! -Wiejemy! - krzyknal Davy gramolac sie na nogi. - Wiejemy stad! Wade i Bodean biegli w nasza strone; w swietle latarek ich ciala rzucaly na trawe ogromne cienie. Davy Ray gnal juz w kierunku, z ktorego tu przyszlismy. -Uciekaj, Ben! - rzucilem, zerwalem sie i pobieglem. Ben piszczal i goraczkowo omiatal sie rekami. Katem oka dojrzalem, ze Wade juz mial go zlapac, ale wtedy strach dodal Benowi skrzydel i rece Wade'a trafily w proznie. -Wracajcie tu, smarkacze! - darl sie Bodean, pedzac za mna i Davym Rayem. -Lapcie ich, do cholery! - ryczal Biggun. - Nie pozwolcie im uciec! Davy byl szybki, musze to przyznac. W krotkim czasie odsadzil sie ode mnie spory kawalek. Problem polegal na tym, ze to on mial latarke. Nie wiedzialem, dokad biegne, natomiast za soba slyszalem chrapliwy oddech Bodeana. Odwazylem sie jeszcze raz obejrzec, ale Ben pognal calkiem gdzie indziej, a Wade wciaz deptal mu po pietach. Nie wiem, czy pan Hargison i pan Moultry rowniez nas scigali. Bodean Blaylock wyciagnal reke, zeby mnie chwycic za kolnierz. Uchylilem glowe i raptownie zmienilem kierunek. Bodean poslizgnal sie na suchym igliwiu. Bieglem przez ciemny las. -Davy Ray! - zawolalem, bo zniknelo mi z oczu swiatlo jego latarki. - Gdzie jestes? -Tutaj, Cory! - odkrzyknal, ale nie potrafilem go umiejscowic. Za plecami slyszalem Bodeana, ktory przedzieral sie przez chaszcze. -Cory! Davy Ray! - wolal Ben gdzies daleko z prawej strony. -Do licha ciezkiego, sprowadzcie ich tutaj! - wsciekal sie Biggun. Obawialem sie, ze wkrotce przekonam sie na wlasnej skorze, do czego jest zdolny ten potwor i jego synalkowie, bo cokolwiek sie tu odbywalo, zdecydowanie chcial to zachowac w sekrecie. Juz mialem zawolac do Bena, ale ledwie otworzylem usta, moja lewa stopa poslizgnela sie na igliwiu i nagle stoczylem sie z jakiegos nasypu niczym worek zboza. Turlalem sie przez krzaki i pnacza, a kiedy sie wreszcie zatrzymalem, bylem tak skolowany i przerazony, ze syrop slazowy znow podszedl mi do gardla. Lezalem na brzuchu, z broda obdarta ze skory przez cos, na co wpadlem, i oczekiwalem, ze lada moment z ciemnosci wynurzy sie reka i zlapie mnie za kark. Slyszalem trzask galezi: Bodean byl gdzies w poblizu. Wstrzymalem oddech. Balem sie, ze uslyszy bicie mego serca. Wydawalo mi sie, ze dudni glosniej niz caly pulk doboszow, walacych mlotami w kowadla, i jesli Bodean go nie slyszy, to z pewnoscia jest gluchy jak pien. -Mozesz juz wyjsc, chlopcze. Wiem, gdzie jestes - dolecial mnie z lewej strony jego glos. Brzmialo przekonywajaco. Omal sie nie odezwalem, ale w pore zdalem sobie sprawe, ze on widzi w ciemnosciach tyle samo co ja. Milczalem nie podnoszac glowy. Po kilku sekundach Bodean odezwal sie troche blizej: -I tak was znajdziemy! Zachcialo wam sie szpiegowac? Bez obaw, wygarniemy was wszystkich, dranie! Oddalal sie. Odczekalem jeszcze pare minut, slyszac, jak Blaylockowie nawoluja sie wzajemnie. Najwyrazniej Davy Ray i Ben takze uciekli i Biggun szalal ze zlosci. -Macie ich znalezc, chocbyscie mieli szukac przez cala noc! - wrzeszczal na synow, a oni potulnie odpowiadali: "Tak jest". Doszedlem do wniosku, ze lepiej sie zbierac, poki okolicznosc sprzyja, wiec wstalem i wymknalem sie ukradkiem jak zbity szczeniak. Nie mialem pojecia, dokad ide. Wiedzialem natomiast, ze musze zostawic Blaylockow tak daleko za soba, jak to tylko mozliwe. Pomyslalem, ze moglbym zrobic petle i postarac sie znalezc kolegow, ale balem sie, ze Blaylockowie mnie przyskrzynia, wiec szedlem dalej w ciemnosci. Nawet jesli wokolo czaily sie rysie i grzechotniki, nie mogly przeciez byc gorsze od dwunogich bestii, ktore mnie scigaly. Szedlem tak moze z pol godziny, az w koncu znalazlem glaz, przy ktorym sie skulilem, i dopiero tam, pod gwiazdami, zdalem sobie sprawe z klopotliwego polozenia, w jakim sie znalazlem: moj plecak wraz z cala zawartoscia zostal w obozie, czyli nie wiadomo gdzie. Nie mialem zywnosci, wody, latarki ani zapalek, a kompas mial Davy Ray. Przemknela mi przez glowe bardzo przygnebiajaca mysl: mama miala racje; nalezalo poczekac, az skoncze trzynascie lat. 8. CHILE WILLOW Zdarzaly mi sie juz biale noce. Na przyklad wtedy, kiedy mialem angine - nie moglem zasnac i kazda minuta zdawala sie rozciagac w nieskonczonosc. Albo wtedy, kiedy Zboj mial robaki, a ja przez cala noc sie martwilem, bo wciaz charczal i piszczal. Ale ta noc, ktora spedzilem skulony przy twardym glazie, byla otchlania zalu, strachu i niewygody, wtloczona w ciasne ramy szesciu godzin. Jedno wiedzialem na pewno: ostatni raz w zyciu dalem sie namowic na biwak. Podskakiwalem za kazdym razem, kiedy wydawalo mi sie, ze cos slysze. Wbijalem wzrok w ciemnosc, wyobrazajac sobie zwaliste ksztalty tam, gdzie staly tylko chude sosny. Oddalbym kazdy egzemplarz "National Geographic" za dwie kanapki z maslem orzechowym i butelke oranzady. Tuz przed switem znalazly mnie komary. Byly tak wielkie, ze gdybym zlapal ktoregos za noge, moglbym bezplatnie przeleciec do Zephyr. Przedstawialem soba obraz nedzy i rozpaczy, poczynajac od czerwonych sladow po ukaszeniach, a konczac na burczacym brzuchu.Poza tym, ze tluklem komary i nadstawialem uszu, nasluchujac skradajacych sie krokow, mialem mnostwo czasu i moglem sie do woli zastanawiac, co bylo w skrzynce, za ktora pan Moultry i pan Hargison zaplacili czterysta dolarow. Ludzie, toz to fortuna! A jesli byli w to zamieszani Blaylockowie, sprawa nie mogla byc czysta. Do czego miala posluzyc zawartosc tej skrzynki panu Moultry i naszemu listonoszowi? Przypomnialy mi sie slowa pana Hargisona: "Zanim sie polapia, co ich rabnelo, juz beda stepowac w piekle". Cokolwiek by to bylo, interes musial byc nielegalny, skoro zalatwiali go w lesie i do tego pozna noca. Nie mialem watpliwosci, ze Blaylockowie - a byc moze takze pan Moultry i pan Hargison - poderzneliby nam gardla, byle tylko zachowac wszystko w tajemnicy. W koncu zaczelo wschodzic slonce, barwiac niebo rozem i szkarlatem. Doszedlem do wniosku, ze powinienem sie ruszyc, na wypadek gdyby Blaylockowie wciaz byli w poblizu. Wczoraj - a bylo to po poludniu - kierowalismy sie w strone slonca, postanowilem wiec udac sie prosto na wschod. Wprawilem w ruch obolale nogi, rozpaczliwie teskniac za domem. Umyslilem sobie, ze powinienem wejsc na jakas wynioslosc, skad moglbym zobaczyc Zephyr, Jezioro Saksonskie albo przynajmniej szose lub tory kolejowe. Z pagorkow bylo jednak widac tylko las. Mniej wiecej w dwie godziny po wschodzie slonca wreszcie sie cos wydarzylo: nad glowa z rykiem przemknal mi odrzutowiec i zobaczylem, ze wypuszcza klapy schodzac do ladowania. Zmienilem kurs o kilka stopni, kierujac sie tam, gdzie mialem nadzieje znalezc baze lotnicza Robbins. Tymczasem las gestnial, zamiast rzednac. Slonce wznioslo sie wyzej, grunt byl nierowny i wkrotce ociekalem potem. Komary wrocily wraz ze swymi bracmi, siostrami, wujkami i kuzynami i zaczely mi sie roic nad glowa jak ciemna aureola. Znow uslyszalem halas silnikow odrzutowych, choc sposrod drzew nie moglem dojrzec samolotow. Potem rozleglo sie gluche bum! bum! bum! kolejnych eksplozji. Przystanalem. Zdalem sobie sprawe, ze znalazlem sie kolo poligonu bombowego. Z nastepnego wzniesienia zobaczylem ciemne obloki dymu i kurz unoszacy sie w niebo mniej wiecej na polnocnym wschodzie. A to oznaczalo, ze od moich frontowych drzwi dzieli mnie jeszcze dluga, zmudna droga. Zarowno zoladek, jak i slonce w zenicie powiedzialy mi, ze minelo poludnie. O tej porze powinienem byc juz w domu. Niedlugo mama zacznie wylazic ze skory, a tato rozgladac sie za paskiem. Najbardziej bolesne byloby jednak przyznanie sie, ze wcale nie jestem taki dorosly, jak mi sie wczoraj wydawalo. Szedlem dalej, omijajac teren, na ktory zrzucano bomby. Jeszcze tylko paru ton materialow wybuchowych za pazucha mi brakowalo. Przedarlem sie przez gaszcz ciernistych krzewow, ktore kaleczyly mi cialo i szarpaly odzienie, ale zacisnalem zeby, przyjmujac w pokorze to, co zsylal mi los. Bez przerwy tlil sie we mnie strach; w kazdej plamie cienia widzialem grzechotniki. Jesli kiedykolwiek zalowalem, ze nie umiem naprawde latac, to wlasnie wtedy. I nagle zupelnie niespodziewanie wyszedlem z lasu na soczysta, zielona polane. Slonce migotalo na pomarszczonej tafli niewielkiego stawu, w ktorym plywala dziewczyna. Musiala tu byc od niedawna, bo tylko konce dlugich zlotawych wlosow miala mokre. Byla smagla jak lesna jagoda; woda lsnila na jej ramionach i barkach, kiedy wynosila je ponad powierzchnie. Juz mialem ja zawolac, kiedy obrocila sie na plecy i zobaczylem, ze jest naga. Serce skoczylo mi do gardla. Blyskawicznie schowalem sie za drzewo, najbardziej przerazony tym, ze moge ja sploszyc. Przebierala nogami od niechcenia, a nad woda widac bylo czubki jej piersi. Miejsce pomiedzy dlugimi, smuklymi udami rowniez nie bylo niczym zakryte. Wstyd mi bylo, ze podgladam, ale nie moglem oderwac od niej wzroku. Odwrocila sie i wslizgnela pod wode. Wynurzyla sie w polowie stawu. Odrzucila z czola geste mokre wlosy i znow polozyla sie na plecach, patrzac w gore na blekitne niebo. Sytuacja byla nader interesujaca. Tkwilem w lesie, glodny i spragniony, pocetkowany ukaszeniami komarow i zadrapaniami od cierni, swiadom, ze mama i tato dzwonia na przemian to do szeryfa, to do naczelnika strazy pozarnej, a dwadziescia stop ode mnie w lsniacym zielonym stawie plywala gola blondynka. Nie zdolalem sie jeszcze przyjrzec jej twarzy, ale wiedzialem, ze jest starsza ode mnie - mogla miec pietnascie albo szesnascie lat. Byla wysoka i szczupla; nie taplala sie w wodzie jak dziecko, lecz poruszala sie z wytwornym, niewymuszonym wdziekiem. Zauwazylem jej ubranie pod drzewem na przeciwleglym brzegu. Biegla stamtad sciezka w glab lasu. Dziewczyna zanurkowala, machajac nogami, potem znow sie wynurzyla i powoli poplynela w strone kupki ubran. Po chwili zatrzymala sie, znalazla oparcie dla stop na sliskim dnie i zaczela brnac w strone brzegu. Wiedzialem, ze to moja ostatnia szansa. -Zaczekaj! - zawolalem. Dziewczyna odwrocila sie. Jej twarz poczerwieniala, rece odruchowo uniosly sie do gory, zeby zakryc piersi, a w koncu przysiadla, chowajac sie w wodzie po szyje. -Kto tam? Kto to wolal? -To ja - pokornie wylonilem sie z kryjowki. - Przepraszam. -Kim jestes? I jak dlugo juz tam stoisz? -Tylko chwileczke - sklamalem jej w zywe oczy: - Nic nie widzialem. Dziewczyna otworzyla usta, patrzac na mnie z oburzeniem. Mokre wlosy zwijaly jej sie na ramionach. Twarz miala oswietlona przesianym przez liscie sloncem i mimo gniewnej miny widzialem w niej ucielesnienie piekna. Nie bylem na to przygotowany; jej uroda porazila mnie nagle i bezlitosnie. Wiele jest rzeczy, ktore dla chlopca sa piekne: polysk lakieru na rowerowej ramie, przepych psiej siersci, spiew skaczacego jo-jo, zolty ksiezyc w pelni, zielona trawa na lace, a nade wszystko wolny czas na zabawe. Twarz dziewczyny, chocby nie wiem jak harmonijna, zwykle nie stanowi przedmiotu zachwytow. W tamtej chwili jednak zapomnialem o pustym zoladku, ukaszeniach komarow i ranach po cierniach. Najpiekniejsza dziewczyna, jaka kiedykolwiek widzialem, patrzyla na mnie chabrowymi oczyma, a ja mialem wrazenie, ze budze sie z dlugiego zimowego snu i wkraczam w krolestwo, ktorego istnienia nawet nie podejrzewalem. -Zgubilem sie - udalo mi sie wyjakac. -Ktoredy tu przyszedles? Podgladales, prawda? -Nie... A przyszedlem stamtad. - Machnalem reka za siebie. -Zmyslasz - stwierdzila oschle. - Na wzgorzach nikt nie mieszka. -Wiem - powiedzialem. Wciaz tkwila przykucnieta w wodzie, oslaniajac sie ramionami. Widzialem, ze zlosc powoli jej mija, bo wyraz oczu zlagodnial. -Zgubiles sie - powtorzyla. - A gdzie mieszkasz? -W Zephyr. -Oj, teraz to juz na pewno zmyslasz! Zephyr jest hen, na drugim koncu doliny! -Wczoraj wybralem sie z przyjaciolmi na wycieczke - powiedzialem. - Potem cos sie stalo i zgubilem sie w lesie. -Co sie stalo? Wzruszylem ramionami. -Zaczeli nas gonic tacy faceci. -Nie nabierasz mnie? -Przysiegam, ze tak bylo! -I przyszedles tu az z Zephyr? Musisz byc wykonczony! -Jestem - przyznalem. -Odwroc sie - powiedziala. - Tylko nie waz sie ogladac, dopoki ci nie powiem. Obiecujesz? -Obiecuje - przyrzeklem solennie i odwrocilem sie do niej plecami. Slyszalem, jak wychodzi z wody, i oczyma duszy widzialem ja nagusienka od stop do glow. Zaszelescila odziez. Po chwili dziewczyna oznajmila: -Juz mozesz sie odwrocic. Kiedy znow na nia spojrzalem, miala na sobie rozowa trykotowa koszulke, dzinsy i trampki. -Jak sie nazywasz? - zapytala odgarniajac wlosy z czola. -Cory Mackenson, - A ja Chile Willow. No to chodz, Cory. Boze, jak ona cudownie wymawiala moje imie. Poszedlem za nia sciezka poprzez las. Byla wyzsza ode mnie i wcale nie poruszala sie jak mala dziewczynka. Doszedlem do wniosku, Ze musi miec szesnascie lat. Idac za nia, wdychalem jej zapach, podobny do aromatu rosy na swiezo scietej trawie. Staralem sie stawiac stopy na jej sladach. Gdybym mial ogon, na pewno bym nim merdal. -Mieszkam tu niedaleko - powiedziala Chile, a ja odparlem: -To dobrze. Przy polnej drodze stala oblepiona papa rudera z dobudowanym kurnikiem, a na zachwaszczonym podworku krolowal przerdzewialy na wylot wrak samochodu, oparty na pustakach. Wygladalo to jeszcze gorzej niz tamta melina, w ktorej dziadek Jaybird dal sie ograc w pokera. Zdazylem juz zauwazyc, ze dzinsy Chile sa wystrzepione i polatane, a w podkoszulku widnieja dziury wielkosci dziesieciocentowek. W porownaniu z jej domem najubozsza chalupa w Bruton mogla uchodzic za palac. Chile otworzyla siatkowe drzwi na skrzypiacych zawiasach i zawolala: -Mamo! Znalazlam kogos! Wszedlem za nia do ciemnego wnetrza. Frontowy pokoj smierdzial ostrym papierosowym dymem i nacia rzepy. W fotelu na biegunach siedziala jakas kobieta i robila na drutach, kolyszac sie miarowo. Z jej twarzy, pobruzdzonej i spieczonej od ciezkiej pracy na sloncu, spojrzaly na mnie takie same chabrowe oczy, jakie miala jej piekna corka. -Najlepiej go wyrzuc - stwierdzila nie przestajac poruszac drutami. -On sie zgubil - poinformowala ja Chile. - Mowi, ze jest z Zephyr. -Z Zephyr - powtorzyla kobieta. Jej wzrok znow spoczal na mnie. Ubrana byla w ciemnoniebieski fartuch z zoltym haftem na przodzie i gumowe klapki. - No, to wypusciles sie daleko od domu, chlopcze. Glos miala niski i chrapliwy, jak gdyby slonce wysuszylo takze jej pluca. Obok niej na odrapanym stoliku stala popielniczka pelna niedopalkow, w ktorej kopcil sie wypalony do polowy papieros. -Tak, prosze pani. Chcialbym zadzwonic do rodzicow. Czy moglbym skorzystac z pani telefonu? -Nie mamy telefonu. To nie Zephyr. -Oo. A... czy ktos moglby podrzucic mnie do domu? Matka Chile podniosla papierosa z popielniczki, zaciagnela sie nim gleboko i odlozyla go z powrotem. Kiedy sie ponownie odezwala, z jej ust uniosla sie smuzka dymu. -Bili zabral woz. Pewnie zaraz wroci. Mialem ochote zapytac, jak dlugo potrwa to "zaraz", ale nie chcialem byc nieuprzejmy. -Czy moglbym dostac szklanke wody? - zwrocilem sie do Chile. -Jasne. I powinienes zdjac te koszule, mozna by ja wykrecac. No juz, sciagaj to z siebie. Kiedy Chile zniknela w mikroskopijnej kuchence, rozpialem koszule i zaczalem odlepiac ja od ciala. -Powbijalo sie w ciebie troche cierni, chlopcze - stwierdzila matka Chile, wypuszczajac z ust dym. - Chile, przynies no jodyne i opatrz tego smyka. -Sie robi! - odkrzyknela dziewczyna. Zwinalem przepocona koszule i zastyglem w oczekiwaniu na rozkosz i bol. Chile musiala napompowac wody do kuchennego kranu. Wydostajac sie na zewnatrz, woda prychala i bulgotala. Kiedy dotarla do mnie w plastikowym kubku z podobizna Freda Flintstone'a, zauwazylem, ze jest ciepla i rudawa. Miala nieprzyjemny zapach, o czym sie przekonalem, gdy pociagnalem lyk. Potem twarz Chile Willow nachylila sie nade mna, a jej oddech byl slodki jak roze o poranku. Trzymala klebek waty i butelke jodyny. -Bedzie troche bolalo - uprzedzila mnie. -Jakos to zniesie - wyreczyla mnie w odpowiedzi jej matka. Chile zabrala sie do pracy. Skrzywilem sie i wstrzymalem oddech, kiedy poczulem pierwsze uklucia. Szczypalo jak licho. Bol stawal sie coraz dotkliwszy, wiec zaczalem obserwowac twarz Chile. Jej wlosy wysychaly, opadajac zlotymi falami na ramiona. Dziewczyna przyklekla przede mna. Wacik zostawial mi na ciele zolte slady. Serce bilo mi coraz mocniej. Spojrzenie blekitnych oczu napotkalo moje i Chile usmiechnela sie. -Swietnie sie spisujesz - powiedziala. Usmiechnalem sie do niej, chociaz pieklo mnie tak, ze wlasciwie chcialo mi sie plakac. -Ile masz lat, chlopcze? - zagadnela mnie matka Chile. -Dwanascie. - I znow wymknelo mi sie klamstwo: - Niedlugo skoncze trzynascie.- Nie odrywalem wzroku od oczu Chile. - A ty? -zapytalem. -Ja? Szesnascie. Jestem stara wapniaczka. -Chodzisz do liceum? -Chodzilam przez rok, jak dla mnie to wystarczy. -Nie chodzisz do szkoly? - Bylem zdumiony. - O rany! -Chodzi, chodzi - wtracila jej matka, zawziecie machajac drutami. -Do twardej szkoly zycia, tak samo jak ja. -Oj, mamo - odezwala sie Chile; w jej pelnych ustach te dwa slowa brzmialy jak muzyka. Zapomnialem o bolu. Bol byl niczym dla takiego mezczyzny jak ja. Jak powiedziala matka Chile, bylem w stanie to zniesc. Rozejrzalem sie po mrocznym pokoju, po odrapanych, poplamionych meblach, a kiedy znow popatrzylem na Chile, bylo to tak, jak gdyby po dlugiej deszczowej nocy zaswiecilo slonce. Jodyna piekla okrutnie, ale dotyk Chile byl lagodny. Wyobrazalem sobie, ze chyba mnie polubila, skoro obchodzi sie ze mna tak delikatnie. Widzialem ja naga. Oprocz mojej mamy nigdy w zyciu nie widzialem nagiej kobiety. Przebywalem z nia tak krotko, ale czymze jest czas, gdy odzywa sie serce? Moje serce przemawialo do Chile Willow, podczas gdy ona obmywala mi rany i usmiechala sie do mnie. Moje serce mowilo: Gdybys byla moja dziewczyna, dalbym ci sto robaczkow swietojanskich w zielonym szklanym sloju, zeby zawsze oswietlaly ci droge. Podarowalbym ci lake pelna dzikich kwiatow, a kazdy kwiat bylby inny. Dalbym ci moj rower, zeby strzeglo cie jego zlote oko. Napisalbym dla ciebie bajke i uczynilbym cie ksiezniczka, ktora mieszka w bialym marmurowym zamku. Gdybys tylko mnie zechciala, czynilbym dla ciebie czary. Gdybys mnie tylko zechciala... Gdybys tylko... -Dzielny malec z ciebie - powiedziala Chile. W glebi domu rozplakalo sie niemowle. -O Boze! - Matka Chile odlozyla druty. - Bubba sie obudzil. - Wstala i ruszyla w kierunku, skad dobiegal placz, a jej klapki mlaskaly na luszczacej sie podlodze. -Zaraz go nakarmie - rzucila za nia Chile. -Nie, ja to zrobie. Bili zaraz wroci; na twoim miejscu zalozylabym te obraczke. Wiesz, jak potrafi sie wsciekac. -Jeszcze bym nie wiedziala - mruknela pod nosem Chile. W jej oczach pojawil sie cien. Przemyla ostatnie zadrapanie i zakorkowala butelke. - No, gotowe. Jej matka wrocila, trzymajac na reku niespelna roczne dziecko. Stalem posrodku pokoju i mialem wrazenie, ze moja skora krzyczy. Chile wstala z kolan i wrocila do kuchni. Kiedy sie znow pojawila, na srodkowym palcu lewej reki miala cienka zlota obraczke. Wziela niemowle od matki, zaczela je kolysac i cicho gruchac do niego. -Niezly kloc - zauwazyla starsza kobieta. - Bedzie z niego kawal mezczyzny, to pewne. - Podeszla do okna i odsunela splowiala firanke. -O, jest Bili. Zaraz pojedziesz do domu, chlopcze. Uslyszalem halas silnika ciezarowki, ktora zatrzymala sie tuz pod gankiem. Zewnetrzne drzwi otworzyly sie i zamknely z trzaskiem, potem zaskrzypialy drzwi z siatki i do pokoju wszedl Bili. Byl wysoki, szczuply, ostrzyzony na jeza i mogl miec najwyzej osiemnascie lat. Ubrany byl w brudne dzinsy i niebieska koszule z tlusta plama na przedzie. Mial ciemne oczy o ciezkich powiekach, a w kacikach ust -przygryziona zapalke. -A to kto? - zapytal zaraz na wstepie. -Trzeba go podwiezc do Zephyr - odezwala sie matka Chile. -Chlopak zgubil sie w lesie. -Nie mam zamiaru tluc sie z nim do Zephyr! - obruszyl sie Bili. -W tej skorupie jest gorecej niz w piekle! -Gdzie byles? - spytala go Chile, tulac w ramionach dziecko. -Naprawialem ten silnik staremu Walshowi. A jesli myslisz, ze to zabawa, mysl dalej. Zerknal w jej strone, mijajac ja w drodze do kuchni. Jego spojrzenie przebieglo przez nia na wskros, jak gdyby w ogole jej tam nie bylo. Oczy Chile sposepnialy. -Dostales pieniadze? - zawolala za nim matka. -Tak, dostalem pieniadze! Mysli mama, ze calkiem zdurnialem i nie wezme pieniedzy za taka robote? -Przydaloby sie mleko dla Bubby! - powiedziala Chile. Poslyszalem, jak kuchenny kran ciagnie metna wode. -Cholera - mruknal Bili. -Zawieziesz chlopaka do Zephyr, czy nie? - spytala matka. -Nie - odparl. -Trzymaj. - Chile podala matce niemowle. - Wobec tego ja go zawioze. -Jeszcze czego! - Bili wrocil do pokoju z napelnionym brazowa ciecza kubkiem, na ktorym widnial portret nastepnego jaskiniowca. -Nigdzie nie pojedziesz, bo nie masz prawa jazdy! -Bez przerwy ci powtarzam, ze najwyzszy czas. -Nigdzie nie musisz jezdzic - oznajmil Bili i znow obrzucil ja obojetnym spojrzeniem. - Twoje miejsce jest w domu. Niech jej to pani powie, pani Purcell. -Nie mam zamiaru szczekac pod niczyim drzewem - sprzeciwila sie matka Chile, ale nie wziela dziecka. Usiadla z powrotem w fotelu na biegunach, wlozyla papierosa do ust i zabrala sie do roboty na drutach. Bili dopil resztke wody i zrobil laskawa mine. -No dobra, do diabla z tym. Zawioze go na stacje benzynowa kolo bazy. Bedzie mogl zadzwonic z automatu. -W porzadku, Cory? - zapytala Chile. -No... - Wciaz jeszcze krecilo mi sie w glowie, a widok tej obraczki razil mnie w oczy. - Chyba tak. -Korzystaj, pokim dobry, bo jak nie, dostaniesz kopa i wylecisz za drzwi -ostrzegl mnie Bili. -Nie mam pieniedzy na telefon - powiedzialem. -No, to zle z toba, maly! - Bili odniosl kubek do kuchni. - Bo ja ci swoich nie dam, to pewne! Chile siegnela do kieszeni dzinsow. -Ja mam troche pieniedzy - powiedziala wyjmujac mala plastikowa portmonetke w ksztalcie czerwonego serduszka, podobna do tych, jakie sprzedaja za dziewiecdziesiat dziewiec centow na stoisku z zabawkami u Woolwortha, tyle ze wytarta i popekana. Otworzyla ja. W srodku zobaczylem pare monet. -Potrzebne mi tylko dziesiec centow. Dala mi dziesiec centow z glowa Merkurego, a ja wepchnalem je do kieszeni. Usmiechnela sie do mnie, a sam ten usmiech wart byl fortune. -Wrocisz do domu caly i zdrowy. -Wiem. Spojrzalem na twarz dziecka i zobaczylem, ze ma takie same przepiekne chabrowe oczy. -No, chodzmy, jesli masz zamiar jechac - rzekl Bili zmierzajac do drzwi. Nawet jednego spojrzenia nie poswiecil zonie i dziecku. Wyszedl, siatkowe drzwi trzasnely i po chwili rozlegl sie warkot silnika. Nie moglem sie oderwac od Chile Willow. Pozniej sie dowiedzialem, ze miedzy dwojgiem ludzi moze istniec "pociag" i co to oznacza; ojciec opowiedzial mi o ptaszkach i pszczolach, ale oczywiscie do tego czasu uslyszalem juz wszystko od kolegow ze szkoly. Na razie jednak znalem tylko tesknote: marzylem o tym, zeby byc starszy, wyzszy, silniejszy i przystojniejszy i moc calowac te cudowne usta. Chcialem cofnac czas do momentu, gdy nie miala jeszcze w ramionach dziecka Billa. Teraz pragnalem jej powiedziec: Powinnas byla na mnie zaczekac. -Wracaj do domu, na swoje miejsce, chlopcze. - Pani Purcell przestala ruszac drutami i przyjrzala mi sie uwaznie. Ciekaw jestem, czy domyslila sie, co mi chodzi po glowie. Juz nigdy nie postawie nogi w tym domu. Nigdy wiecej nie zobacze Chile Willow. Wiedzialem o tym i napawalem sie jej widokiem, poki jeszcze moglem. Bili oparl sie na klaksonie. Bubba znow zaczal plakac. -Dziekuje ci - powiedzialem do Chile, wzialem mokra koszule i wyszedlem na slonce. Ciezarowka pomalowana byla zgnilozielona farba, boki miala powgniatane i cala chylila sie w lewo. Przy wstecznym lusterku dyndaly dwie czerwone pluszowe kostki. Wspialem sie na fotel pasazera i jakas sprezyna dziobnela mnie w pupe. Na podlodze stala skrzynka z narzedziami i poniewieraly sie klebki drutu. Okna byly otwarte, a mimo to w kabinie unosil sie mdlacy, slodkawy odor potu, ktory pozniej zaczal mi sie kojarzyc ze skrajna nedza. Obejrzalem sie w strone drzwi. Wyszla z nich Chile z dzieckiem na reku. -Kup mu po drodze troche mleka, Bili! - zawolala. Matka stanela za nia w polmroku. Nagle zauwazylem podobienstwo tych twarzy, chociaz jedna z nich zostala zniszczona przez uplyw czasu i zmienne koleje losu, a pewnie takze przez rozczarowania i gorycz. Mialem nadzieje, ze Chile zostanie to oszczedzone. Mialem nadzieje, ze nigdy nie zapomni, gdzie jest klucz do szuflady, w ktorej zamknela swoj usmiech. -No to czesc! - powiedziala do mnie. Pomachalem jej reka. Bili ruszyl z miejsca i na drodze dzielacej Chile Willow i mnie zaklebil sie kurz. Przejechalismy ponad mile, zanim wreszcie zaczela sie twarda nawierzchnia. Bili milczal przez cala droge. Wysadzil mnie kolo stacji benzynowej na skraju terenow bazy. Kiedy wysiadalem, powiedzial: -Te, maly! Na przyszlosc uwazaj, gdzie leziesz! Potem odjechal, a ja zostalem sam na goracym asfalcie. Bol jest niczym dla takiego mezczyzny jak ja. Wlasciciel stacji zaprowadzil mnie do telefonu. Juz mialem wrzucic dziesiatke z glowa Merkurego do szpary w automacie, ale poczulem, ze nie moge tego zrobic. Chile Willow wyjela ja z wlasnej portmonetki. Nie bylem w stanie rozstac sie z ta moneta. Poprosilem wlasciciela stacji, zeby pozyczyl mi na telefon, a moj tato odda mu pieniadze. "To nie bank" - mruknal, ale wyjal z kasy dziesiec centow. Juz po chwili moneta toczyla sie z brzekiem w glab aparatu. Wykrecilem numer, a po drugim sygnale telefon odebrala mama. Rodzice stawili sie na miejscu w pol godziny. Spodziewalem sie najgorszego, ale mama wysciskala mnie tak, ze o malo nie polamala mi zeber, a usmiechniety od ucha do ucha tato klepnal mnie lekko w tyl glowy i od razu sie zorientowalem, ze jestem w nie lada laskach. Po drodze do domu dowiedzialem sie, ze Davy Ray i Ben dotarli razem do Zephyr okolo siodmej rano i szeryf Amory slyszal juz o tym, jak dwaj zamaskowani mezczyzni kupili od Bigguna Blaylocka drewniana skrzynke z nieznana zawartoscia i jak Blaylockowie gonili nas po lesie. -Ci w maskach to pan Moultry i pan Hargison - powiedzialem. Bylo mi troche glupio, bo to pan Hargison ocalil nas z rak Branlinow. Mimo wszystko jednak szeryf powinien o tym wiedziec. Minelismy baze lotnicza - pasy startowe, hangary i budynki otoczone wysoka siatka zwienczona drutem kolczastym. Dalej ciagnela sie lesna droga, z ktorej skrecalo sie do domu sprzedajnych dziewczyn. Kiedy przejezdzalismy obok Jeziora Saksonskiego, ojciec prawie niezauwazalnie zwolnil, ale nawet na nie nie spojrzal. Miejsce, gdzie widzialem postac w lopoczacym plaszczu, zniknelo w bujnych zaroslach. Gdy tylko jezioro zostalo za nami, tato znow dodal gazu. W domu wszyscy kolo mnie skakali. Dostalem wielka miche czekoladowych lodow i tyle ciasteczek, ile bylem w stanie zjesc. Tato co drugie slowo mowil do mnie "chlopie" i "wspolniku". Nawet Zboj o malo nie zlizal mi skory z twarzy. Cudem ocalony, powrocilem z dziczy caly i zdrow. Oczywiscie rodzice chcieli uslyszec o mojej przygodzie i musialem im opowiedziec o dziewczynie, ktora opatrzyla mi rany. Powiedzialem im, jak sie nazywa, ze ma szesnascie lat i jest sliczna jak Kopciuszek z filmu Walta Disneya. -Zdaje sie, ze wpadla ci w oko, co, wspolniku? - Tato mrugnal do mamy, a ja rzeklem na to: -A tam, akurat mam czas zajmowac sie doroslymi babami! Ale zasnalem na kanapie sciskajac w dloni dziesiec centow. Jeszcze przed zachodem slonca w sobote wpadl do nas szeryf Amory. Widzial sie juz z Davym Rayem i Benem; teraz na mnie przyszla kolej skladac zeznania. Usiedlismy na ganku. Zboj ulozyl sie pod moim krzeslem i od czasu do czasu podnosil glowe, zeby liznac mnie w reke. W oddali, wsrod ciemniejacych chmur, dudnil grzmot. Szeryf wysluchal mojej opowiesci o drewnianej skrzynce, a kiedy oznajmilem, ze zamaskowanymi mezczyznami byli pan Moultry i pan Hargison, zapytal: -Dlaczego sadzisz, ze to oni, skoro nie widziales ich twarzy? -Dlatego, ze Biggun Blaylock nazwal tego grubego Dick, a oprocz tego widzialem niedopalek cygara, ktore wyrzucil pan Hargison. Bylo takie, jakie zawsze pali, z bialym plastikowym ustnikiem. -Rozumiem - pokiwal glowa. Jego konska twarz nie zdradzala zadnych emocji. - Ale zapewne wielu ludzi w okolicy pali takie cygara. A to, ze Biggun Blaylock zwrocil sie do kogos po imieniu, nie oznacza jeszcze, ze byl to Dick Moultry. -To byli oni - powiedzialem. - Jeden i drugi. -Davy Ray i Ben mowili mi, ze nie rozpoznali zamaskowanych mezczyzn. -Moze oni ich nie rozpoznali, prosze pana, ale ja tak. -No, dobrze. Sprawdze, gdzie Dick i Gerald byli wczoraj wieczorem okolo jedenastej. Pytalem Davy'ego i Bena, czy mogliby mnie zaprowadzic w tamto miejsce, ale twierdza, ze juz tam nie trafia. A ty? -Nie, prosze pana. Wiem tylko, ze bylo to kolo lesnej przecinki. -Mhm. Problem polega na tym, ze na wzgorzach krzyzuje sie mnostwo przecinek i starych drog, ktorymi zwozono drewno. Nie widziales przypadkiem, co bylo w tej skrzynce? -Nie, prosze pana. W kazdym razie pan Hargison powiedzial, ze dzieki niej jacys ludzie beda stepowac w piekle. Szeryf zmarszczyl brwi. W jego czarnych oczach pojawila sie iskierka zaciekawienia. -Jak ci sie zdaje, co mial na mysli? -Nie wiem. Ale Biggun Blaylock wie. Powiedzial, ze dorzucil im jedna ekstra. -Ale co? Tego tez nie wiem. - Patrzylem, jak blyskawica splywa z nieba daleko na widnokregu. - Moze znajdzie pan Bigguna Blaylocka i jego zapyta? -Biggun Blaylock - rzekl szeryf - jest niewidzialny. Czesto o nim slysze, wiem, co wyprawiaja on i jego synowie, ale nigdy go nie widuje. Sadze, ze ma kryjowke gdzies w lesie, byc moze w poblizu miejsca, gdzie sie zapedziliscie, chlopcy. - Amory tez przygladal sie blyskawicy. Splotl rece na kolanach i krecil kciukami. - Gdybym kiedykolwiek zlapal ktoregos z jego synow na goracym uczynku, moze udaloby mi sie go stamtad wykurzyc. Tylko ze prawde mowiac, Cory, urzad szeryfa w Zephyr jest jednoosobowy. Nie dostaje od hrabstwa zawrotnych sum. Kurcze - usmiechnal sie blado - mam te posade, bo nikt inny jej nie chce. Moja zona przez caly czas suszy mi glowe, ze powinienem ja rzucic i zajac sie jak dawniej malowaniem domow. No coz -wzruszyl ramionami, odganiajac od siebie te mysl - tutejsi ludzie generalnie boja sie Blaylockow. Zwlaszcza Bigguna. Watpie, czy udaloby mi sie skrzyknac wiecej niz pieciu do oblawy. A zanim bysmy go znalezli - zakladajac, ze w ogole go znajdziemy -na dlugo naprzod wiedzialby, ze sie zblizamy. Rozumiesz, w czym problem, Cory? -Tak, prosze pana. Blaylockowie stoja ponad prawem. -Nie ponad - poprawil mnie. - Po prostu nie cofna sie przed niczym, zeby je ominac. Zanosilo sie na burze. Wiatr szumial w galeziach drzew. Zboj podniosl nos i zaczal weszyc. Szeryf Amory wstal. -Pojde juz - powiedzial. - Dziekuje za pomoc. W zmierzchajacym swietle wydawal sie stary i zmeczony; nawet ramiona mial troche przygarbione. Zawolal "do widzenia" do mamy i taty przez siatkowe drzwi, a tato wyszedl na ganek zeby go odprowadzic. -Uwazaj na siebie, Cory - rzekl: mi na odchodnym. Zostalem na ganku glaszczac Zboja, podczas gdy szeryf jeszcze przez kilka minut rozmawial z ojcem przy samochodzie. Potem szeryf odjechal, a tato wrocil na ganek i teraz on wydal mi sie zgnebiony. -Chodz, wspolniku - powiedzial otwierajac przede mna siatkowe drzwi. - Zaraz lunie. Noca wyl wicher. Deszcz walil o ziemie, a na niebie nieustannie widnial pospieszny szlak blyskawicy, jak gdyby ktos przejechal palcem nad moim rodzinnym miastem. Tej nocy po raz pierwszy snily mi sie cztery czarne dziewczynki w swiatecznych sukienkach i wypolerowanych bucikach. Staly pod bezlistnym drzewem i raz po raz wolaly mnie po imieniu. 9. LATO SIE KONCZY Sierpien umieral, a z nim lato. Przed nami, w pozlacanej otoczce jesieni, rozciagaly sie dni szkolnej reguly.Tuz przed koncem lata wydarzylo sie jeszcze pare rzeczy. Miedzy innymi dowiedzialem sie, ze szeryf rzeczywiscie zlozyl wizyte panu Hargisonowi i panu Moultry'emu. Ich zony zakomunikowaly mu, ze owej nocy obaj panowie byli w domu i nawet nie wysciubili nosa za prog. Szeryf nie byl w stanie zrobic nic wiecej; ostatecznie nie widzialem twarzy dwoch mezczyzn, ktorzy odebrali od Bigguna Blaylocka drewniana skrzynke. Znalazlem w skrzynce wrzesniowy numer "Slynnych potworow". Na kopercie z moim nazwiskiem rozmazana byla dluga zielona smuga flegmy. Pewnego ranka mama odebrala telefon i zawolala: -Cory! To do ciebie! Podszedlem do aparatu. Po drugiej stronie uslyszalem pania Evelyn Prathmore, ktora poinformowala mnie, ze zdobylem trzecie miejsce w kategorii nowel w konkursie literackim Rady do Spraw Kultury Miasta Zephyr. Dowiedzialem sie, ze mam otrzymac plakietke z moim nazwiskiem. Czy zechcialbym laskawie przygotowac sie do odczytania swojej noweli podczas spotkania w bibliotece w druga sobote wrzesnia? Bylem oszolomiony. Wyjakalem, ze tak. Kiedy tylko odlozylem sluchawke, ogarnela mnie najpierw radosc, ktora omal nie wyrwala mnie z kapci i nie uniosla w powietrze, a zaraz po niej fala strachu, ktora natychmiast przybila mnie z powrotem do podlogi. Przeczytac opowiadanie? Na glos? Przed sala pelna ludzi, ktorych prawie nie znam? Mama zdolala mnie uspokoic. Byl to jeden z jej domowych obowiazkow i wykonywala go bez zarzutu. Powiedziala mi, ze mam mnostwo czasu na proby i ze malo nie peknie, taka jest ze mnie dumna. Zadzwonila do taty do mleczarni, a on obiecal, ze przywiezie do domu dwie butelki zimnej czekolady. Kiedy ja z kolei zadzwonilem do Johnny'ego, Davy'ego Raya i Bena, zeby podzielic sie z nimi wielka nowina, wszyscy byli zachwyceni, zlozyli mi gratulacje i natychmiast zaczeli podsycac rodzacy sie we mnie strach, z ubolewaniem komentujac fakt, iz mam odczytac swoje dzielo na glos. "A co bedzie, jesli zepsuje ci sie zamek w spodniach i sam sie rozepnie?" - spytal Davy Ray. "A co bedzie, jesli zaczniesz sie trzasc, i to tak bardzo, ze nie bedziesz mogl utrzymac kartek?" - spytal Ben. "A co bedzie, jesli otworzysz usta i nie bedziesz w stanie wydobyc z nich glosu?" - spytal Johnny. Przyjaciele! Ci to wiedza, jak stracic czlowieka z piedestalu, prawda? Pewnego jasnego popoludnia na trzy dni przed rozpoczeciem roku szkolnego, kiedy chlodny wiatr przeganial po niebie pierzaste chmury, pojechalismy na rowerach na boisko, zabierajac ze soba przywiazane do kierownicy rekawice do baseballu. Zajelismy pozycje wokol wyznaczonego rombu, ktory juz zaczynal zarastac. Na tablicy wynikow widnial dowod, ze druzyna mlodzikow nie byla samotna w swych cierpieniach: Przepiorki, ekipa naszych seniorow, przegraly piec do kolka z Mysliwcami - druzyna bazy lotniczej Robbins. Kaluze cienia zbieraly sie wokol naszych stop, podczas gdy my przerzucalismy pilke tam i z powrotem, rozmawiajac z odrobina smutku o mijajacym lecie. W glebi serc podniecala nas mysl o nowym roku szkolnym. Przychodzi taki moment, gdy wolnosc staje sie... hm, zbyt swobodna. Bylismy gotowi dac sie ujac w ryzy, by nastepnego lata moc znowu fruwac. Rzucalismy szybkie i podkrecone, wysokie i niskie. Ben rzucal najlepsze] "plaszczki", jakie w zyciu widzialem, a Johnny potrafil je odbic na moment przedtem, nim uderzyly w rekawice. Szkoda tylko, ze kazdy z nas byl krolem] autu, No coz, zawsze mozna miec nadzieje na nastepny sezon. Pocilismy sie tak moze przez czterdziesci minut, kiedy Davy Ray rzekl: -Hej, patrzcie, kto idzie! Spojrzelismy. Przez lan zielska brnal ku nam Nemo Curliss z rekami wbitymi w kieszenie. Nadal byl chudy jak grochowa tyczka, a skore mial wciaz biala jak serwetka. Bez watpienia nalezalo tu przypisac zasluge jego mamie. -Czesc! - powitalem go. -Siemasz, Nemo! - zawolal Davy. - Chodz nam troche porzucac. -O, fajnie - skwitowal to Johnny, wspominajac obolala dlon. - Moze tym razem Ben bedzie lapal? Nemo potrzasnal glowa i spuscil ja jeszcze nizej. Maszerowal przez boisko, minal Johnny'ego i Bena, az w koncu dotarl do mnie na ostatnia baze. Kiedy sie zatrzymal i wreszcie podniosl glowe, zorientowalem sie, ze przed chwila plakal. Zza grubych szkiel widac bylo czerwone, opuchniete oczy, a na policzkach blyszczaly mu slady lez. -Co sie stalo? - zaniepokoilem sie. - Ktos ci dokuczyl? -Nie - baknal. - Ja... ja... Davy Ray podszedl do nas, trzymajac w reku pilke. -O co chodzi? Nemo, ty placzesz? -Ja... - Nemo zdlawil ciche miaukniecie. Probowal nad soba zapanowac, ale przerastalo to jego sily. - Musze jechac - wyszlochal. -Jechac? - Zmarszczylem brwi. - Dokad? -Daleko. Po proftu... - Nemo machnal chudym ramieniem - po proftu wyjezdzam. Ben i Johnny tez przyszli na ostatnia baze. Otoczylismy go kregiem, a Nemo plakal, ocierajac zasmarkany nos. Ben nie mogl na to patrzec; odszedl o pare krokow i zaczal kopac jakis kamien. -Bylem u ciebie w domu, zeby ci powiedziec, a twoja mama powiedziala, ze jeftes tutaj - wyjasnil Nemo. - Chcialem, zebys wiedzial... -Ale gdzie musisz jechac? Z wizyta do kogos? - spytalem. -Nie... - Lzy od nowa poplynely mu po twarzy. To naprawde byl straszny widok. - Wyprowadzamy sie, Cory. -Wyprowadzacie sie? Dokad? -Nie wiem. Gdzies daleko. -Rany - rzekl Johnny. - Mieszkales sobie w Zephyr raptem przez jedno lato! -Mielismy nadzieje, ze w przyszlym roku bedziesz gral w naszej druzynie! - zawolal Davy. -Wlasnie - dodalem. - I ze bedziesz chodzil z nami do szkoly. -Nie. - Nemo potrzasal glowa; w jego zapuchnietych oczach malowala sie rozpacz. - Nie moge. Musimy sie przeprowadzic. Jutro wyjezdzamy. -Jutro? Dlaczego tak szybko? -Mama tak powiedziala. Mufimy jechac. Zeby tato mogl fprzedac troche koszul. Koszule. No tak, racja, koszule. Nikt w Zephyr nie nosil bialych koszul szytych na miare. Watpie, czy ktokolwiek w miastach, do ktorych pan Curliss zabieral zone, syna i probki tkanin, nosil takie koszule. Czy w ogole ktokolwiek je nosil. -Nie moge... - Nemo spojrzal na mnie, a na widok jego cierpienia zabolalo mnie serce. - Nigdy nie moge sie z nikim zaprzyjaznic - rzekl. -Bo... zawsze sie wyprowadzamy. -Tak mi przykro, Nemo - powiedzialem. - Naprawde mi przykro. Wiele bym dal za to, zebyscie nie musieli wyjezdzac. -Wiedziony odruchem, wyjalem baseballowa pilke z rekawicy i podalem mu ja. - Masz. Zatrzymaj ja na pamiatke po kumplach z Zephyr. Dobrze? Nemo zawahal sie. Potem wyciagnal te swoja cudowna reke i mocno oplotl pilke palcami; przyjal ja. W tym momencie Johnny naprawde pokazal klase: pilka byla jego wlasnoscia, ale nie pisnal ani slowa. Nemo zaczal obracac pilke w dloniach; widzialem, jak czerwony szew odbija sie w jego okularach. Spojrzal na nia, jak gdyby wpatrywal sie w czarodziejska kule. -Chcialbym tu zoftac - rzekl cicho i pociagnal nosem, z ktorego nadal cieklo. - Chcialbym tu zoftac, chodzic do szkoly i miec przyjaciol. -Spojrzal na mnie. - Po profra chcialbym byc taki jak wszyfcy. Tak bardzo chcialbym tu zoftac. -Moze kiedys tu wrocisz - probowal go pocieszyc Johnny, ale byla to nieudana proba. - Moze kiedys... -Nie - przerwal mu Nemo. - Nigdy nie wroce. Nigdy, nawet na jeden dzien. - Odwrocil glowe w strone domu, ktory wkrotce mieli opuscic. Lza splynela mu po twarzy i zawisla na brodzie. - Mama mowi, ze tato musi fprzedawac koszule, zebysmy mieli pieniadze. Czafem, w nocy krzyczy na niego i nazywa go leniem, i mowi, ze gdyby miala rozum, nigdy by za niego nie wyszla. A on powtarza: W naftepnym miescie. W naftepnym miescie nam sie poszczesci. - Twarz Nemo odwrocila sie ku mnie i w tej samej chwili zaszla na niej zmiana. Wciaz plakal, ale w oczach mial tyle gniewu, ze musialem cofnac sie o krok przed jego zarem. - Nigdy nie bedzie naftepnego miafta - powiedzial. -Bedziemy sie tak ftale przenosic; mama zawsze bedzie krzyczec, a tato bedzie jej obiecywac naftepne miafto. Ale to bedzie klamftwo. Nemo umilkl, ale jego gniew prawie krzyczal. Palce zacisnely sie na pilce, az zbielaly w nich kostki, oczy zapatrzyly sie w pustke. -Bedzie nam cie brakowac, Nemo - powiedzialem. -Pewno - dodal Johnny. - Jestes w porzadku. -Kiedys sam staniesz na gorce - zapewnil go Davy. - A kiedy juz sie tam znajdziesz, pokazesz im, co potrafisz. Slyszysz? -Tak - odparl Nemo bez wiekszego przekonania. - Szkoda, ze musze... -urwal. Nie bylo sensu o tym mowic; byl malym chlopcem i musial jechac. Nemo ruszyl przez boisko w strone domu, sciskajac w dloni baseballowa pilke. -Czesc! - zawolalem do niego, ale nie odpowiedzial. Wyobrazalem sobie, jak musi wygladac jego zycie: nie pozwalano mu uprawiac sportu, do ktorego przejawial wrodzone zdolnosci; zamykano go w kolejnych domach w zmieniajacych sie miastach, w ktorych zatrzymywal sie wystarczajaco dlugo, by znosic ponizenie i razy, ale nigdy nie dosc dlugo, by chlopcy zdazyli sie dowiedziec, kto i co kryje sie za ta przezroczysta skora, sepleniacym jezykiem i grubymi szklami. Ja nie potrafilbym scierpiec takiej meki. Nemo krzyknal. Krzyk wydobyl sie z niego z taka sila, ze wszyscy podskoczylismy. Potem zmienil sie, przeszedl w jek, ktory wznosil sie coraz wyzej, teskny i bolesny. I wtedy Nemo sie odwrocil - najpierw ramiona i glowa, pozniej dopiero biodra; zobaczylem, ze ma zeby zacisniete, a w szeroko otwartych oczach plonie wscieklosc. Jego prawe ramie smignelo tak szybko, ze wzrok za nim nie nadazal, kregoslup naprezyl sie jak bicz, a pilka poleciala niemal pionowo w niebo. Widzialem, jak wzlatuje. Widzialem, jak wznosi sie coraz wyzej. Widzialem, jak staje sie mala ciemna kropka. Potem pochlonelo ja slonce. Nemo opadl na kolana. Ten krzyk i rzut wyssaly z niego wszystkie sily. Powoli zamrugal powiekami. Nawet okulary mial przekrzywione na nosie. -Lap ja! - Davy zmruzyl oczy. - Zaraz spadnie! -Gdzie? - Johnny uniosl rekawice. -Gdzie ona jest? - spytalem i odsunalem sie nieco w bok, usilujac dojrzec cokolwiek w blasku slonca. Ben tez patrzyl w niebo. Rekawica zwisala mu bezwladnie u boku. -Ona zniknela - rzekl cicho. Czekalismy, przeszukujac wzrokiem niebosklon. Czekalismy, trzymajac rekawice w pogotowiu. Czekalismy. Spojrzalem na Nemo. Pozbieral sie z ziemi i wlasnie szedl do domu. Jego krok nie byl ani wolny, ani szybki, po prostu zrezygnowany. Wiedzial, co czeka go w nastepnym i kazdym innym miescie. -Nemo! - zawolalem za nim. Szedl dalej. Nawet sie nie obejrzal. Czekalismy, az spadnie pilka. Po chwili usiedlismy wszyscy w czerwonym kurzu. Nie odrywalismy wzroku od nieba, po ktorym szybowaly postrzepione chmury, a slonce zaczynalo sie juz chylic ku zachodowi. Nikt nic nie mowil. Nikt nie wiedzial, co powiedziec. Kilka dni pozniej Ben wysunal hipoteze, ze wiatr zwial pilke do rzeki. Johnny twierdzil, ze wpadla w stado ptakow, ktore zbily ja z kursu. Davy Ray byl zdania, ze pilka miala jakas fabryczna wade: rozpadla sie na kawalki tam w gorze, a my nie zauwazylismy, jak strzepy skory i rozwleczona wysciolka spadaja z powrotem na ziemie. A ja? Ja po prostu wierzylem. Zmierzch zastal nas na boisku. W koncu wdrapalem sie na siodelko, inni tez wsiedli na swoje rowery i zostawilismy za soba zarowno boisko, jak i letnie marzenia. Nasze mysli zwrocily sie juz ku jesieni. Musialem wreszcie komus powiedziec o czterech czarnych dziewczynkach, ktore nachodzily mnie we snie; o ubranych w niedzielne sukienki dziewczynkach, wolajacych do mnie spod bezlistnego drzewa. Musialem przeczytac opowiadanie o czlowieku z Jeziora Saksonskiego przed sala pelna ludzi. Musialem wykoncypowac, co bylo w skrzynce, ktora Biggun Blaylock sprzedal ciemna noca za czterysta dolarow. Musialem pomoc tacie odzyskac spokoj. Wszyscy czterej ruszylismy przed siebie. Wiatr wial nam w plecy, a przed nami rozposcieraly sie wszystkie drogi, wiodace ku przyszlosci. III PLONACA JESIEN 1. KAPELUSZ Z ZIELONYMPIORKIEM -Cory... Udalem, ze nie slysze zlowieszczego szeptu.-Cory... Nie mialem najmniejszego zamiaru odwracac sie. Panna Judith Harper - znana takze jako Harpia, Wlosiennica, albo Stara Kobza - demonstrowala wlasnie na tablicy dzielenie ulamkow. Arytmetyka zawsze stanowila dla mnie wyprawe w Strefe Zmierzchu, ale dzielenie ulamkow przypominalo niesamowita podroz w piaty wymiar. -Cory... - za moimi plecami ponownie rozlegl sie szept. - Mam na palcu wielka zielona koze! O Boze - pomyslalem - tym razem mogles mi tego oszczedzic! -Jesli sie nie odwrocisz i nie usmiechniesz sie do mnie, przylepie ci ja do karku. Od czterech dni chodzilismy do szkoly. Juz pierwszego dnia zrozumialem, ze ten rok bedzie dlugi i ciezki, bo jakis kretyn orzekl, ze Diablica jest "wybitnie uzdolniona" i promowal ja od razu o dwie klasy wyzej. Panna Harper wymyslila natomiast, ze trzeba nas porozsadzac - chlopcow i dziewczynki na przemian - skutkiem czego Diablica wyladowala w lawce tuz za mna. A najgorsze, wrecz najpotworniejsze bylo to, ze - jak ze zlosliwym usmieszkiem zdradzil mi Davy Ray - Diablica zagiela na mnie parol, i to tak potezny, jak wielki rogaty ksiezyc. -Cory! - Tym razem jej glos stanowczo domagal sie uwagi. Musialem sie odwrocic. Ostatnim razem, kiedy tego nie zrobilem, rozsmarowala mi na szyi smuge sliny w ksztalcie serduszka. Brenda Sutley wyszczerzyla zeby w usmiechu. Tluste rude wlosy zwisaly jej w watlych straczkach, a rozbiegane oczka skrzyly sie zlosliwa uciecha. Podniosla do gory palec wskazujacy z zaloba za paznokciem, ale na szczescie bez kozy. -Nabralam cie - szepnela. -Cory Jay Mackenson! - ryknela Kobza. - W tej chwili obroc sie do tablicy! Obrocilem sie jak smagniety biczem. Slyszalem wokol smiech zdrajcow, ktorzy wiedzieli, ze Harpia nie zadowoli sie tym dowodem szacunku. -Domyslam sie, ze wiesz juz wszystko o dzieleniu ulamkow, nieprawdaz? - zapytala opierajac dlonie na biodrach, szerokich jak czolg Pattona. - Wobec tego badz tak dobry, podejdz tu i pokaz nam, jak to sie robi! - Wyciagnela w moja strone przekleta zolta krede. Jezeli kiedykolwiek zostane skazany na smierc, marsz na krzeslo elektryczne nie bedzie gorszym przezyciem niz droga z lawki do panny Harper po krede, a potem do tablicy. -Dobrze - powiedziala, kiedy skulilem sie przed tablica jak zbity pies. - Zapisz nastepujace ulamki. - Po czym wyszczekala szereg liczb. Gdy je zapisywalem, zlamala mi sie kreda. Nelson Bitmer parsknal smiechem i w ciagu dwoch sekund stanal obok mnie jako towarzysz niedoli. Pojelismy jedno: panny Harper nie uda sie nam pokonac frontalnym atakiem. Nie zdolamy wedrzec sie na jej szance i zakrzyknac: "Wiktoria!" nad porozrzucanymi podrecznikami do matmy. Bedzie to powolna, nieustepliwa partyzantka, mozolna praca, by poznac jej slaby punkt. Do tej pory wszystkie dzieciaki juz wiedzialy, ze kazdy nauczyciel ma jakis czuly punkt: niektorych doprowadzalo do szalu zucie gumy, inni wsciekali sie slyszac chichoty za plecami, a jeszcze inni byli uczuleni na skrzypienie butow na linoleum. Ataki kaszlu, osle rzenie, salwy pochrzakiwan, sciekajaca po tablicy plwocina - oto byl nasz arsenal w walce z faszystowska zgraja belfrow. Kto wie? Moze namowimy Diablice, zeby przyniosla w pudelku po butach jakies zdechle, smierdzace zwierzatko albo tym swoim uzdolnionym nosem nasmarkala na glowe pannie Harper, az jej sie loki rozkreca. -Zle! Zle! Zle! - huknela na mnie Kobza, kiedy zakonczylem niesmiala probe podzielenia ulamkow. - Siadaj i na przyszlosc uwazaj, ty zakuta palo! Czekaly mnie ciezkie czasy miedzy Diablica a Kobza. Kiedy o trzeciej zadzwonil dzwonek i wraz z Davym Rayem, Benem i Johnnym skomentowalismy juz wszystkie wydarzenia dnia, wsiadlem na Rakiete i pod groznym, ciemniejacym niebem ruszylem do domu. Mama wlasnie czyscila piekarnik. -Cory - odezwala sie, kiedy wkroczylem do kuchni z zamiarem dokonania najazdu na sloj z ciasteczkami - dziesiec minut temu dzwonila do ciebie jakas pani z ratusza. Burmistrz Swope chce sie z toba widziec. -Burmistrz Swope? - Zastyglem z reka wyciagnieta po "Lorne Doone". - Po co? -Nie mowila po co; powiedziala tylko, ze to wazne. - Mama zerknela w okno. - Bedzie burza. Zaczekaj godzine, to ojciec cie podwiezie. Ciekawosc nie dawala mi spokoju. Czego mogl ode mnie chciec burmistrz Swope? Kiedy mama wrocila do mycia kuchenki, wyjrzalem przez okno i ocenilem zbierajace sie chmury. -Chyba dojade, zanim zacznie padac - powiedzialem. Mama wyjela glowe z piekarnika, ponownie spojrzala w okno i zmarszczyla brwi. -No, nie wiem. Moze cie zlapac po drodze. -Nic mi nie bedzie. - Wzruszylem ramionami. Zawahala sie; jej nerwowa natura dawala o sobie znac. Chociaz musze przyznac, ze od czasu pamietnej wycieczki mama czynila nadludzkie wysilki, zeby za bardzo sie o mnie nie martwic. Co prawda zgubilem sie, ale przeciez dowiodlem, ze potrafie sobie poradzic w trudnej sytuacji. W koncu powiedziala: -No, to jedz. Wzialem dwa herbatniki i wyszedlem na ganek. -Jezeli zacznie lac, zostan w ratuszu! - zawolala za mna. - Slyszysz? -Slysze! - odkrzyknalem, wskoczylem na rower i odjechalem, chrupiac "Lorne Doone". Niedaleko od domu Rakieta nagle zadrzala i poczulem, ze kierownica szarpnela w lewo. Zobaczylem przed soba Branlinow na blizniaczych czarnych rowerach, ale poniewaz jechali w tym samym kierunku, zaden mnie nie spostrzegl. Rakieta chciala jednak skrecic w lewo na najblizszym skrzyzowaniu, wiec idac za jej madra rada, zdecydowalem sie na objazd. Kiedy dotarlem do zbudowanego z ciemnej cegly gotyckiego ratusza na koncu Merchants Street, w dali burczal juz grzmot i nawet zaczelo padac. Krople byly chlodne; upalne letnie deszcze nalezaly juz do przeszlosci. Przykulem Rakiete lancuchem do hydrantu przeciwpozarowego i wszedlem do ratusza, ktory pachnial jak wilgotna piwnica. Tabliczka na scianie informowala, ze gabinet burmistrza jest na pierwszym pietrze, wiec ruszylem w gore szerokimi schodami, skapanymi w widmowym, przedburzowym swietle wpadajacym przez wysokie okna. U szczytu schodow na czarnej drewnianej poreczy przysiadly trzy rzezbione chimery. Pokryte luska lapy mialy podkurczone do gory, a szpony zlozone na piersiach. Sfatygowana flaga Konfederacji zdobila sciane nad zakurzonymi gablotami, w ktorych lezaly nadgryzione przez mole piaskowe mundury. Nad glowa mialem ciemna szklana kopule, do ktorej mozna sie bylo dostac tylko po drabinie. Odglos grzmotu rezonowal tam niczym w czaszy dzwonu. Poszedlem dlugim korytarzem, wylozonym linoleum w czarno-biale kwadraty. Po obu jego stronach byly biura: Biuro Zezwolen, Okregowy Urzad Skarbowy, Wydzial Spadkowy, Wydzial Ruchu Drogowego i tym podobne. We wszystkich pogaszono juz swiatla. Zauwazylem ciemnowlosego mezczyzne w niebieskozielonkawej muszce, ktory wyszedl zza oszklonych drzwi z napisem "Oczyszczanie i konserwacja". Zamknal drzwi kluczem z brzeczacego peku i spojrzal na mnie. -Czy moge ci w czyms pomoc, mlody czlowieku? - zapytal. -Mialem sie zglosic do pana burmistrza - odrzeklem. -Jego biuro jest na koncu korytarza. - Mezczyzna zerknal na kieszonkowy zegarek. - Mozliwe, ze juz poszedl do domu. Przewaznie wychodzimy okolo wpol do czwartej. -Dziekuje panu - powiedzialem i poszedlem dalej. Mezczyzna ruszyl w strone schodow, podzwaniajac kluczami i gwizdzac nie znana mi melodyjke. Minalem pomieszczenia Rady Miejskiej i Biuro Sedziego - oba juz ciemne - i na koncu korytarza stanalem przed solidnymi debowymi drzwiami z mosiezna tabliczka: "Biuro Burmistrza". Nie bylem pewien, czy mam pukac, czy tez nie, a nigdzie nie widzialem dzwonka. Przez kilka sekund glowilem sie nad kwestia etykiety, podczas gdy na zewnatrz coraz glosniej huczal grzmot. W koncu podnioslem zwinieta dlon i zastukalem. Po kilku sekundach drzwi sie otworzyly i wyjrzala z nich kobieta w okularach w rogowej oprawie. Pod gora spietrzonych wlosow stalowej barwy jej twarz robila wrazenie odlamka granitu - skladala sie wylacznie z ostrych krawedzi i urwisk. Brwi kobiety uniosly sie pytajaco. -Ja... mam sie spotkac z panem burmistrzem Swope'em - wyjasnilem. -Ach, to ty jestes Cory Mackenson? -Tak, prosze pani. -Wejdz - otworzyla drzwi nieco szerzej i przeslizgnalem sie obok niej do srodka, wdychajac po drodze silny aromat fiolkowych perfum albo moze lakieru do wlosow. Znalazlem sie w wylozonym czerwonym dywanem pokoju, w ktorym miescilo sie biurko, rzad krzesel i stojak z gazetami. Zbrazowialy na brzegach plan Zephyr zdobil jedna ze scian. Na biurku pietrzyl sie schludny stosik papierow; obok niego staly koszyki z przychodzaca i wychodzaca poczta oraz fotografie w ramkach, przedstawiajace niemowle wtulone pomiedzy usmiechnieta mloda kobiete a mezczyzne, a takze tabliczka, na ktorej widnial napis: P. INEZ AXFORD, a ponizej drobniejszymi literami: SEKRETARZ BURMISTRZA. -Prosze, usiadz na chwilke. Pani Axford przeszla przez pokoj do nastepnych drzwi. Zapukala delikatnie i z drugiej strony dolecialo niewyrazne "Slucham?". Sekretarka otworzyla drzwi. -Przyszedl ten chlopiec - powiedziala. -Dziekuje, Inez. - '- Uslyszalem skrzypienie krzesla. - Na dzisiaj to juz wszystko. Jesli chcesz, mozesz isc do domu. -Mam go tu przyslac? -Jeszcze dwie minutki i zaraz do niego wyjde. -Tak jest. Aha, czy podpisal pan to podanie o nowe swiatla drogowe? -Musze sie jeszcze nad nim zastanowic, Inez. Zabiore sie do tego zaraz rano. -Dobrze, prosze pana. Wobec tego juz pojde. - Pani Axford wycofala sie z jaskini burmistrza, zamknela drzwi i powiedziala do mnie: - Pan burmistrz przyjmie cie za dwie minuty. W czasie gdy czekalem, pani Axford pozamykala szuflady, wyjela toporna brazowa torebke i poprawila fotografie na biurku. Wepchnela sobie torebke pod pache, omiotla biuro przeciaglym spojrzeniem, aby sie upewnic, ze wszystko jest na swoim miejscu, po czym wyszla, nie zaszczyciwszy mnie ani jednym slowem. Czekalem. Grzmot rozlegl sie tuz nad moja glowa i przetoczyl sie ponad dachem ratusza. Poslyszalem bebnienie kropel deszczu - najpierw powolne, pozniej coraz bardziej natarczywe. Drzwi gabinetu otworzyly sie i pojawil sie w nich burmistrz Swope. Mial na sobie spodnie na szelkach w czerwone paski, a rekawy blekitnej koszuli z bialym monogramem na kieszonce podwinal do lokci. -Cory - Usmiechnal sie. - Wejdz, musimy porozmawiac. Nie wiedzialem, jak mam to rozumiec. Znalem burmistrza z widzenia, ale nigdy dotad z nim nie rozmawialem. Teraz stal przede mna z usmiechem i zapraszal mnie do swojego gabinetu! Chlopcy na pewno nie beda chcieli w to uwierzyc, podobnie jak nie uwierzyli, ze wsadzilem Staremu Mojzeszowi miotle do paszczy. -Wchodz, wchodz - ponaglil mnie burmistrz. Wszedlem do gabinetu. Wszystko bylo tu z ciemnego polyskliwego drewna. W powietrzu unosil sie zapach tytoniu fajkowego. Biurko wydawalo sie wielkie jak poklad lotniskowca. Szafy byly pelne grubych ksiag w skorzanych oprawach. Mialem wrazenie, ze nikt ich nie czyta, bo w zadnej nie bylo zakladki. Na olbrzymim perskim dywanie przed biurkiem staly dwa potezne krzesla obite czarna skora. Z okien roztaczal sie widok na Merchants Street, ale teraz przeslanialy go cieknace po szybach strugi deszczu. Burmistrz zamknal drzwi. Siwe wlosy zaczesane mial gladko do tylu nad lysiejacym czolem, a jego chabrowe oczy przybraly nader przyjacielski wyraz. -Usiadz, Cory - powiedzial. Zawahalem sie. -Na ktorym chcesz - dodal. Wybralem krzeslo po jego lewej stronie. Skorzane obicie cmoknelo, kiedy na nim usiadlem. Burmistrz Swope usadowil sie w swoim wlasnym fotelu z toczonymi poreczami. Na blacie biurka stal telefon, obciagniety skora kubek pelen pior, puszka tytoniu "Field and Stream" i stojak mieszczacy cztery fajki. Jedna z nich byla biala i miala wyrzezbiona na glowce twarz brodatego mezczyzny. -Zrobilo sie troche mokro, prawda? - zagail burmistrz splatajac razem palce. Znow sie usmiechnal i z bliska zobaczylem, ze ma pozolkle zeby. -Tak, prosze pana. -No coz, rolnicy na pewno sie ciesza. Bylesmy tylko nie mieli nastepnej powodzi, he? -O tak, prosze pana. Burmistrz Swope odchrzaknal. -Rodzice czekaja na ciebie? - zapytal. -Nie, prosze pana. Przyjechalem na rowerze. -Na Boga, przemokniesz do nitki wracajac do domu. -Nic nie szkodzi. -Bylebys tylko - powiedzial - nie mial po drodze jakiejs kraksy. Wiesz, w takiej ulewie moze cie potracic samochod albo kolo wpadnie w jakas rozpadline i... -Usmiech zniknal mu z twarzy, lecz po chwili powrocil. - Hm, to byloby paskudnie -dokonczyl. -To prawda, prosze pana. -Pewnie sie zastanawiasz, dlaczego chcialem sie z toba zobaczyc? Skinalem glowa. -Czy wiesz, ze bylem w komisji, ktora oceniala prace nadeslane na konkurs? Podobalo mi sie twoje opowiadanie. O tak, zasluzylo na nagrode. - Burmistrz wyjal ze stojaka fajke z korzenia wrzosca i otworzyl puszke z tytoniem. - Jeszcze jak zasluzylo! Jestes jak dotad najmlodsza osoba, ktora zdobyla wyroznienie w konkursie. - Patrzylem, jak palce burmistrza zaczynaja napelniac fajke okruchami tytoniu. - Sprawdzilem w rejestrach. Co wiecej, jestes duzo mlodszy od pozostalych. Masz powod do dumy. I twoi rodzice tez. -Chyba tak... -O, nie musisz byc taki skromny, Cory! Ja w twoim wieku nie umialem tak pisac. Bylem dobry z matematyki, ale angielski nie byl moja mocna strona. - Burmistrz wyjal z kieszeni pudelko zapalek, potarl jedna i przytknal do tytoniu w fajce. Z ust wykwitl mu obloczek blekitnego dymu. - Masz bogata wyobraznie - ciagnal. - Bardzo mi sie podobal ten fragment, w ktorym piszesz, ze zobaczyles postac w lesie za droga. Skad ci to przyszlo do glowy? -Tak naprawde... - "bylo" zamierzalem dodac. Ale zanim zdazylem to uczynic, rozleglo sie pukanie i do gabinetu zajrzala pani Axford. -Mozna? - zapytala. - Jezu, jak leje! Nie zdolalam nawet dojsc do samochodu, a wczoraj bylam u fryzjera! Czy ma pan moze jakis zbedny parasol? -Chyba tak, Inez. Zajrzyj do szafy. Pani Axford otworzyla szafe i zaczela w niej szperac. -Powinien byc w kacie - zapewnil ja pan Swope. -Bardzo dziwnie tu pachnie - orzekla pani Axford. - Chyba cos splesnialo. -Mhm, bede musial kiedys posprzatac - rzekl burmistrz. Pani Axford wynurzyla sie z szafy, dzierzac parasol. Nos miala zmarszczony, a w drugiej rece trzymala dwie sztuki odziezy pokryte bialym nalotem. -Prosze spojrzec! - powiedziala. - Grzyby juz na tym rosna. Serce podskoczylo mi do gardla. Wyciagajac przed siebie rece, pani Axford pokazywala burmistrzowi plaszcz przeciwdeszczowy i kapelusz, ktory wygladal jak gdyby przeszedl przez pralke i wyzymaczke. Wstazke sfatygowanego kapelusza zdobil srebrny dysk i pek zmietych zielonych piorek. -Fuj! Niech pan tylko powacha! - Pani Axford zrobila mine, na widok ktorej nawet zegar by sie zatrzymal. - Po co pan trzyma te swinstwa! -To moj ulubiony kapelusz. To znaczy... byl ulubiony. Zniszczylem go w noc powodzi, ale mysle, ze da sie go jakos naprawic. A ten plaszcz nosze od pietnastu lat. -Nic dziwnego, ze nie pozwala mi pan sprzatac w swojej szafie! Co jeszcze pan tam ma? -Nic, co by cie moglo zainteresowac. No, juz, uciekaj! Leroy czeka na ciebie w domu! -Mam zabrac te smieci i wyrzucic po drodze? -Nie, na Boga! - obruszyl sie burmistrz. - Wloz je z powrotem i zamknij drzwi! -Slowo daje - mruknela pani Axford wkladajac do szafy sztuki odziezy - wy mezczyzni jestescie gorsi niz dzieci! Przywiazujecie sie do starych szmat jak do ulubionych zabawek! - Zamknela z trzaskiem drzwi szafy. - Jak pan sobie zyczy. Nawet na zewnatrz czuc plesn. -Nic nie szkodzi, Inez. Jedz do domu, tylko uwazaj na drodze! -Naturalnie. - Pani Axford obrzucila mnie szybkim spojrzeniem i wymaszerowala z biura, uzbrojona w parasol. Podczas calej tej wymiany zdan chyba w ogole nie oddychalem. Teraz wreszcie wciagnalem powietrze i az zadygotalem, kiedy zapieklo mnie w plucach. -No, Cory - podjal burmistrz Swope - na czym to stanelismy? A tak, na tym mezczyznie w lesie. Skad przyszedl ci do glowy ten pomysl? -Ja... eee... Kapelusz z zielonym piorkiem znajdowal sie w szafie o dziesiec stop ode mnie. To burmistrz mial go na sobie tej nocy, gdy fale powodzi szalaly na ulicach Bruton. -Ja... nigdy nie twierdzilem, ze to byl mezczyzna - wyjakalem. - Napisalem tylko, ze ktos tam stal. -No coz, to byl niezly chwyt. Zaloze sie, ze przezyles ekscytujace chwile tamtego ranka, nieprawdaz? Burmistrz siegnal do drugiej kieszeni, a gdy jego dlon pojawila sie z powrotem, zobaczylem w niej male srebrzyste ostrze. To byl ten sam noz, ktory widzialem owej nocy, gdy tak sie balem, ze nieznajomy podkradnie sie do mego ojca i dzgnie go w plecy, aby pozbyc sie swiadka wypadku nad Jeziorem Saksonskim. -Chcialbym umiec tak pisac. - Pan Swope odwrocil nozyk. Na jego koncu znajdowal sie niewielki plaski kawalek metalu, ktorym przyklepal zarzacy sie tyton. - Zawsze lubilem opowiesci z dreszczykiem. -Ja tez - wychrypialem. Burmistrz wstal. Za jego plecami deszcz siekl po szybach. Nad miastem przelecial zygzak blyskawicy i nagle swiatla zamigotaly. Piorun huknal o ziemie. -O! - rzekl pan Swope. - To bylo troche zbyt blisko, nie uwazasz? -Tak, prosze pana. - Jeszcze troche, a moje dlonie wylamia porecze krzesla. -Mam do ciebie prosbe - rzekl burmistrz. - Zaczekaj tu chwile. Chcialbym ci cos pokazac i mysle, ze to wszystko wyjasni. Z fajka w zebach przeszedl przez pokoj, zostawiajac za soba smuge dymu, i zniknal w pomieszczeniu, w ktorym urzedowala pani Axford. Drzwi zostawil otwarte. Slyszalem, jak otwiera szuflade. Moje spojrzenie powedrowalo w strone szafy. Znajdowalo sie w niej zielone piorko. Tak blisko! A gdybym wyrwal je z kapelusza i porownal z tym, ktore przylepilo mi sie do podeszwy? Jesli beda takie same, co wtedy? No coz, jezeli dzialac, to szybko. Szuflada w drugim pokoju zamknela sie. Po chwili otworzyla sie nastepna. -Jeszcze chwileczke! - zawolal pan Swope. - Nie ma jej tam, gdzie powinna byc! Musialem wiac. I to zaraz. Wstalem na miekkich nogach i otworzylem szafe. Smrod zaplesnialej odziezy uderzyl mnie w twarz jak mokry policzek. Plaszcz i kapelusz lezaly na dnie, wcisniete w kat. Uslyszalem zgrzyt zamykanej szuflady. Chwycilem za piorko i pociagnalem. Nie chcialo wyjsc. Burmistrz Swope wracal do gabinetu. Zastygle serce uwiezlo mi w krtani. Huknal grzmot, deszcz znow zalomotal w szyby. Jeszcze raz zlapalem piorko i szarpnalem. Tym razem udalo mi sie je wyrwac zza wstazki. Bylo moje. -Cory? Co ty robisz w tej... Blyskawica roziskrzyla sie tak blisko, ze nieomal slychac bylo jej syk. Swiatla zgasly i nastepny grzmot targnal wszystkimi oknami. Stalem w ciemnosci, sciskajac piorko w garsci. Drzwi zagradzal mi burmistrz Swope. -Ostroznie, Cory - rzekl. - Gdzie jestes? Milczalem. Chylkiem podkradlem sie pod sciane i przywarlem do niej plecami. -Odezwij sie, Cory! Przestan sie ze mna droczyc! Poslyszalem, ze zamyka drzwi. Deski podlogi zatrzeszczaly cicho. Zblizal sie... -Cory, usiadzmy spokojnie. Jest pewna sprawa, o ktorej chcialbym z toba porozmawiac. Chmury za oknem staly sie prawie czarne, a pokoj przypominal loch. Wydawalo mi sie, ze widze chuda, wysoka postac, kroczaca w moim kierunku po perskim dywanie. Musialem jakos przedrzec sie do drzwi. -Nie ma powodu do obaw. - Burmistrz dokladal staran, by jego glos brzmial spokojnie i krzepiaco. Ale brzmial tak samo falszywie jak udawany glos pana Hargisona. - Cory - dolecialo mnie dlugie, smetne westchnienie. - Juz wiesz, tak? Jasne, ze wiedzialem. -Gdzie jestes, synu? Odezwij sie do mnie. Akurat. -Skad wiesz? - zapytal. - No, powiedzenie boj sie. Za oknem znow mignela blyskawica. W jej widmowym swietle przez ulamek sekundy zobaczylem burmistrza - bladego jak upior, otoczonego fajkowym dymem niczym metafizyczna poswiata. Teraz juz serce dudnilo mi jak werbel; blask blyskawicy odbil sie od metalowego przedmiotu, zacisnietego w prawej dloni pana Swope'a. -Tak mi przykro, ze sie dowiedziales, Cory - rzekl. - Nie chcialem sprawiac ci bolu. Nie moglem sie opanowac; w przyplywie paniki wykrzyknalem: -Ja chce do domu! Chyba rozumiesz, ze nie moge cie tak puscic. - Postac burmistrza zaczela sie do mnie zblizac poprzez naladowany elektrycznoscia mrok. - Prawda? Rozumialem. Najpierw zareagowaly moje nogi; poniosly mnie przez perski dywan w strone wyjscia. Nieomal rownoczesnie moje pluca zaczerpnely powietrza, a dlon mocniej scisnela zielone piorko. Nie wiem, jak blisko niego przemknalem, ale udalo mi sie dotrzec do drzwi. Probowalem przekrecic galke, ale rece mialem mokre od potu. Pan Swope musial doslyszec szczek, bo zawolal: "Stoj!" i wyczulem, ze zmierza wprost ku mnie. Galka ustapila wreszcie, drzwi sie otworzyly i jak kula armatnia wyskoczylem z gabinetu wprost na biurko pani Axford. Dolecial mnie trzask przewracajacych sie fotografii. -Cory! - zawolal burmistrz. - Nie rob tego! Odbilem sie od biurka niczym pileczka pingpongowa i wpadlem na rzad krzesel, rozwalajac sobie kolano o jakas twarda krawedz. Z ust wyrwal mi sie okrzyk bolu, a kiedy usilowalem odnalezc drzwi na korytarz, mialem wrazenie, ze krzesla ozyly i zlosliwie zagradzaja mi droge. Dlon pana Swope'a opadla na moje ramie jak pajak. Zimny dreszcz przeszedl mi po kregoslupie. -Stoj! - krzyknal burmistrz zaciskajac palce. Wyrwalem sie. Namacalem obok siebie jakies krzeslo i uczynilem sobie z niego tarcze. Pan Swope zderzyl sie z nim, nogi mu sie splataly i upadl na podloge z glosnym "Uff!" Odwrocilem sie, goraczkowo szukajac wyjscia. Caly czas spodziewalem sie, ze poczuje dlon zaciskajaca sie wokol kostek jak macka potwora z Najezdzcow z Marsa. W oczach stanely mi lzy przerazenia. Zdusilem je powiekami i nagle natknalem sie na zimna klamke drzwi prowadzacych na zewnatrz. Przekrecilem ja, naparlem na drzwi i pobieglem przez ciemny korytarz. Moje kroki zadudnily na linoleum, a przez sale swiatyni prawa glosnym echem przetoczyl sie grzmot. -Cory! Wracaj! - wolal burmistrz, jak gdyby naprawde przypuszczal, ze sie zatrzymam. Ruszyl za mna, rowniez biegiem. Oczyma wyobrazni ujrzalem swoje cialo zbite na miazge i przykute do kierownicy Rakiety, koziolkujacej coraz nizej i nizej w potworna otchlan Jeziora Saksonskiego. Potknalem sie o wlasna noge, upadlem i na brzuchu pojechalem po podlodze. Uderzylem podbrodkiem w listwe przy scianie, ale zerwalem sie i bieglem dalej, slyszac tuz za soba kroki pana Swope'a. -Cory! - wrzasnal z wsciekloscia. To na pewno byl glos psychopatycznego mordercy. - Zatrzymaj sie! Jeszcze czego! - pomyslalem. I wtedy ujrzalem szare, przycmione swiatlo saczace sie z kopuly nad klatka schodowa. Runalem w dol po schodach, nie trzymajac sie nawet poreczy, co juz samo wystarczyloby, zeby moja mama osiwiala ze strachu. Pan Swope sapal za moimi plecami, a jego glos rzezil coraz slabiej: -Nie, Cory! Nie! Dotarlem do podnoza schodow, popedzilem przez hol i frontowymi drzwiami wypadlem wprost w zimne strugi deszczu. Najgorsza burza przeszla juz nad Zephyr i teraz skrzeczala wsrod wzgorz jak wielka sinoszara ropucha. Odpialem lancuch i nawet go nie zdejmujac, ruszylem spod ratusza dokladnie w chwili, gdy burmistrz Swope pojawil sie w drzwiach, wrzeszczac, bym sie natychmiast zatrzymal. Dosc dziwny w ustach maniakalnego mordercy wydal mi sie ostatni okrzyk, jaki doslyszalem: -Na litosc boska, uwazaj! Rakieta przelatywala nad nakrapianymi deszczem kaluzami; jej zlote oko wybieralo wlasciwa droge. Chmury rzedly i zaczynaly przedzierac sie przez nie zolte smugi slonca. Moj tata mawial, ze gdy "deszcz pada i slonce swieci, czarownica maslo kleci". Rakieta kluczyla pomiedzy rozpryskujacymi wode samochodami na Merchants Street, a ja dalem sie wiezc, uczepiony kierownicy. Rakieta zatrzymala sie przed domem, przy schodkach na ganek, i wbieglem do srodka. Mokre wlosy mialem przylepione do glowy, a w dloni sciskalem ociekajace woda zielone piorko. -Cory! - zawolala mama, kiedy trzasnely drzwi. - Cory Mackenson, chodz no tu zaraz! -Chwileczke! Pobieglem do swojego pokoju i zaczalem goraczkowo wysuwac po kolei siedem magicznych szuflad, az wreszcie natrafilem na pudelko po cygarach "White Owi". Otworzylem je. Wewnatrz lezalo piorko, ktore znalazlem nad jeziorem. -Chodz tu w tej chwili! - krzyknela mama. -Czekaj! Ulozylem na biurku pierwsze piorko, a obok to, ktore wyrwalem z kapelusza burmistrza. -Cory, masz tu natychmiast przyjsc! Wlasnie rozmawiam przez telefon z panem Swope'em. O rany! Moj triumfalny nastroj zaczal sie kruszyc, osypywac i wkrotce legl w gruzach wokol moich mokrych tenisowek. Pierwsze piorko - to z lasu - mialo nasycony szmaragdowy odcien. To z kapelusza bylo przynajmniej o trzy tony jasniejsze, a w dodatku - dwa razy wieksze od tego znad jeziora. W ogole do siebie nie pasowaly. -Cory! Masz tu przyjsc i porozmawiac z burmistrzem, bo wezme na ciebie pasa! Kiedy osmielilem sie wejsc do kuchni, zobaczylem, ze twarz mamy miala barwe duszonych buraczkow. -Nie, prosze pana, daje panu slowo, ze Cory nie ma zaburzen psychicznych -mowila do sluchawki. - Nie, prosze pana, atakow paniki tez nie miewa. O, wlasnie wszedl. Zaraz go poprosze. - Wreczyla mi sluchawke, mierzac mnie wscieklym spojrzeniem. - Czys ty oszalal? -syknela. - Bierz sluchawke i sam porozmawiaj z burmistrzem. Wzialem od niej sluchawke i z najwyzszym wysilkiem zdolalem wyjakac: -Halo? -Cory! - rzekl burmistrz Swope. - Musialem zadzwonic, zeby sie upewnic, ze bezpiecznie dotarles do domu! Smiertelnie sie balem, ze po ciemku spadniesz z tych schodow i skrecisz sobie kark! Kiedy wybiegles, myslalem, ze masz... jakis atak albo cos w tym rodzaju. -Nie, prosze pana - powiedzialem slabo. - Nie dostalem zadnego ataku. -No coz, kiedy swiatla zgasly, pomyslalem, ze pewnie boisz sie ciemnosci. Nie chcialem, zebys sobie cos zrobil, wiec probowalem cie sklonic, abys usiadl. Poza tym doszedlem do wniosku, ze twoi rodzice na pewno nie zyczyliby sobie, bym puscil cie samego do domu w taka burze! Gdyby potracil cie jakis samochod... no coz, chwala Bogu, ze nic takiego sie nie stalo. -Ja... myslalem... - Gardlo mialem scisniete i czulem na sobie palace spojrzenie mamy. - Myslalem... ze pan chce... mnie zabic - dokonczylem. Burmistrz Swope milczal przez kilka sekund. Wiedzialem, co sobie pomyslal. Klasyczny przypadek, kwalifikujacy delikwenta natychmiast do domu wariatow. -Zabic? Ale dlaczego? -Cory! - jeknela mama. - Czys ty zwariowal? -Bardzo pana przepraszam - powiedzialem do sluchawki. - Chyba... wyobraznia mnie troche poniosla. Ale mowil pan, ze ja cos o panu wiem, i zastanawial sie pan, skad sie dowiedzialem, wiec... -Nie chodzilo o mnie - rzekl pan Swope. - Mowilem o twojej nagrodzie. -Nagrodzie? -O twojej plakietce. Za zdobycie trzeciego miejsca w konkursie na nowele. Dlatego chcialem sie z toba zobaczyc. Balem sie, ze ktos inny z jury mnie uprzedzi i wszystko ci powie. -Ale o czym mi powie? -Po prostu, chcialem ci ja pokazac. Wlasnie po nia poszedlem, kiedy zgasly swiatla, a ty nagle wpadles w szal. Widzisz, czlowiek, ktory ja grawerowal, zrobil blad w twoim imieniu. Napisal je przez "e". Zamierzalem uprzedzic cie wczesniej, zebys nie poczul sie dotkniety podczas wreczania nagrod. Ten pan obiecal, ze zrobi ci nowa, ale najpierw musi zrealizowac zamowienie na puchary pilkarskie i bedzie mogl sie do tego zabrac dopiero za dwa tygodnie. Rozumiesz? Och, co za gorzka pigulka. Jaka gorzka, gorzka pigulka! -Tak, prosze pana - krecilo mi sie w glowie, a prawe kolano zaczynalo mnie porzadnie bolec. - Rozumiem. -Czy ty sie moze... leczysz? - zapytal. -Nie, prosze pana. Chrzaknal nieznacznie. To chrzakniecie mowilo: "A powinienes!" -Przepraszam, ze zachowalem sie jak duren - powiedzialem. -Nie wiem, co we mnie wstapilo. Jesli teraz uwaza mnie za wariata - pomyslalem - ciekawe, co powie, kiedy zobaczy swoj kapelusz. Postanowilem dac mu szanse, zeby sam odkryl szkode. -No coz... - Burmistrz zasmial sie lekko, co pozwolilo mi przypuszczac, ze zdolal sie doszukac w tym galimatiasie czegos smiesznego. -Bylo to niewatpliwie ciekawe popoludnie. -O tak, prosze pana. Eeee... panie burmistrzu? -Co takiego? -Eee... plakietka moze zostac. Nawet z bledem w imieniu. Nie musi pan jej poprawiac. Uznalem, ze bylaby to swego rodzaju pokuta: za kazdym razem, kiedy spojrze na te plakietke, przypomne sobie dzien, w ktorym rzucilem sie z krzeslem na burmistrza i powalilem go na podloge. -Nonsens. Poprawimy ja. -Mysle, ze nawet bym wolal, zeby zostala taka, jaka jest - odparlem, a moj glos zabrzmial chyba stanowczo, bo burmistrz Swope juz nie oponowal. -W porzadku, Cory. Jesli naprawde sobie tego zyczysz... Potem powiedzial jeszcze, zebym szybko wskoczyl do wanny z sola z Epsom i ze zobaczymy sie na ceremonii rozdania nagrod. Kiedy odlozylem sluchawke, stanalem oko w oko z mama i musialem jej wytlumaczyc, dlaczego pomyslalem, ze pan Swope ma zamiar mnie zabic. W trakcie tych wyjasnien wszedl tato i choc wedle wszelkich regul powinienem zostac ukarany za swoja glupote, rodzice po prostu odeslali mnie na godzine do mojego pokoju, dokad i tak bym sie skierowal. W pokoju jeszcze raz porownalem dwa zielone piorka. Jedno jaskrawe, drugie wyblakle. Jedno male, drugie duze. Polozylem sobie na dloni piorko znad jeziora, znalazlem szklo powiekszajace i obejrzalem przez nie delikatne pasemka. Moze Sherlock Holmes zdolalby cos z nich wydedukowac, ale ja bylem rownie bezradny jak doktor Watson. Mezczyzna w kapeluszu z zielonym piorkiem okazal sie pan Swope. Jego "noz" byl prawdopodobnie przyrzadem do czyszczenia fajki. Znalezione piorko nie mialo nic wspolnego z nakryciem glowy burmistrza. Czy mialo cos wspolnego z postacia, ktora widzialem na skraju lasu albo z cialem na dnie jeziora? Jednego bylem pewien: w lasach wokol Zephyr nie ma szmaragdowych ptakow. Skad sie wzielo to piorko? Odlozylem na bok wlasnosc pana Swope'a, postanawiajac mu ja zwrocic, choc w glebi serca wiedzialem, ze nigdy sie na to nie zdobede. Piorko znad Jeziora Saksonskiego wsunalem z powrotem do pudelka po cygarach, ktore nastepnie znow spoczelo w jednej z siedmiu magicznych szuflad. Tej nocy znow snily mi sie cztery czarne dziewczynki, ubrane jak do kosciola. Najmlodsza miala chyba dziesiec albo jedenascie lat, pozostale trzy okolo czternastu. Dwie z nich trzymaly ksiazeczki do nabozenstwa, Tym razem rozmawialy ze soba pod zielonym, okrytym liscmi drzewem, ale nie slyszalem slow. Jedna z dziewczat rozesmiala sie, za nia inne. Ich smiech brzmial jak struzka cieknacej wody. Potem nastapil jaskrawy blysk - tak oslepiajacy, ze musialem zamknac oczy. Kiedy je otworzylem, dziewczynki zniknely, a drzewo znow bylo nagie. Obudzilem sie. Twarz mialem spocona, jak gdyby rzeczywiscie owional mnie goracy podmuch. Uslyszalem, ze Zboj szczeka w ciemnosci na podworku za domem. Spojrzalem na fosforyzujaca tarcze budzika; dochodzilo wpol do trzeciej. Zboj ujadal bez przerwy, jak automat, dajac przyklad innym psom z sasiedztwa, wiec pomyslalem, ze skoro i tak nie spie, wyjde, zeby go uciszyc. Wyjrzalem z pokoju i od razu spostrzeglem, ze w warsztacie pali sie swiatlo. Uslyszalem chrobot. Podkradlem sie do drzwi i zobaczylem ojca; siedzial w pizamie przy biurku, na ktorym zwykle wypisywal czeki przed zaplaceniem rachunkow. Tym razem tez trzymal pioro i pisal cos lub rysowal na kawalku papieru w swietle stojacej lampki. Oczy mial zapadniete i nienaturalnie blyszczace, a na jego czole lsnily krople potu, tak samo jak na moim. Zboj przestal szczekac i zaczal wyc. -Cholera - mruknal tato i wstal ostroznie, zeby nie szurac krzeslem po podlodze. Cofnalem sie w cien; nie bylem pewien, dlaczego to zrobilem, ale tato wygladal jak ktos, kto nie chce, aby mu przeszkadzano. Wyszedl przez tylne drzwi do ogrodu i slyszalem, ze ucisza psa. Zboj umilkl. Nalezalo sie spodziewac, ze tato za chwile wroci. Nie moglem sie powstrzymac. Musialem wiedziec, co jest dla niego tak wazne, ze o wpol do trzeciej nie daje mu spac. Wslizgnalem sie do warsztatu i spojrzalem na kartke papieru. Ojciec, ktory absolutnie nie mial artystycznych uzdolnien, wyrysowal na niej z pol tuzina topornych skrzydlatych czaszek. Dalej nastepowala kolumna znakow zapytania i slowo "jezioro", ktore powtarzalo sie piec razy. Wyraz "Dama" zapisany byl trzykrotnie, a za nim znow ciagnal sie rzad znakow zapytania. Przy slowach: "Na dno i w mrok" pioro nieomal rozdarlo papier na wylot. Dalej drukowanymi literami krzyczaly dwa rozpaczliwe pytania: "KTO? DLACZEGO?" A jeszcze dalej ciagnely sie slowa, ktore sprawily, ze poczulem mdlacy ucisk w zoladku: "boje boje sie chyba osza..." Drzwi do domu otworzyly sie. Czmychnalem z powrotem w cien i patrzylem, jak ojciec wchodzi do warsztatu. Usiadl i spojrzal na to, co dotychczas napisal. Jeszcze nigdy nie widzialem, zeby mial taki wyraz twarzy, jak w tej cichej godzinie przed brzaskiem. Byla to twarz przerazonego chlopczyka, udreczona ponad ludzka miare. Tato otworzyl szuflade i wyjal z niej kubek z emblematem mleczarni "Zielone Laki". Potem wyciagnal pudelko zapalek. Zlozyl kartke i zaczal ja drzec na malenkie kawalki. Strzepki papieru wpadaly do kubka, a kiedy wszystkie sie w nim znalazly, tato zapalil zapalke i takze wrzucil ja do srodka. Nad biurkiem uniosla sie biala smuzka. Ojciec otworzyl okno, aby dym sie rozwial. Na palcach wrocilem do swojego pokoju, polozylem sie i zaczalem rozmyslac. Jaka zmora nawiedzila tate, podczas gdy mnie snily sie cztery czarne dziewczynki w niedzielnych sukienkach? Oblepiona mulem postac, wstajaca z ciemnych glebin jeziora i unoszona w gore przez flotylle zolwi o omszalych skorupach? Pobita i opuchnieta twarz, szepczaca: "Chodz ze mna, chodz ze mna na dno i w mrok"? Kajdanki na przegubie wytatuowanej reki? A moze swiadomosc, ze ofiara mogl byc ktokolwiek - kazdy, kto konczy zycie samotnie, w zapomnieniu, skazany na wieczna ciemnosc? Nie wiedzialem i balem sie zgadywac. Ale jedno bylo dla mnie jasne: czlowiek, ktory zabil tego nieznanego mezczyzne, powoli zabijal mego ojca. W koncu pokonal mnie sen, uwalniajac od tych rozwazan. Odpoczywalem, podczas gdy wokol czuwaly moje potwory. 2. CZARODZIEJSKA SKRZYNKA Nadszedl sobotni wieczor, a z nim ceremonia rozdania nagrod Rady do Spraw Kultury. Cala rodzina wystroila sie w odswietne ubrania, wtloczyla do furgonetki i ruszyla w kierunku biblioteki. Moj strach, ktorego natezenie dotychczas wynosilo okolo osmiu w dziesieciostopniowej skali, teraz przekroczyl dziewiatke. Przez caly ubiegly tydzien moi tak zwani przyjaciele przescigali sie w domyslach, co moze mi sie przydarzyc, kiedy wstane, aby przeczytac nagrodzona nowele. Gdyby ich proroctwa mialy sie spelnic, dostalbym wysypki, zsiusial sie w majtki i ze strachu i wstydu, zwrocil caly obiad obydwoma koncami rownoczesnie. Davy Ray orzekl, iz dla pewnosci powinienem sobie zatkac pupe korkiem. Ben radzil, abym szczegolnie uwazal wchodzac na podium, kiedy cala sala bedzie na mnie patrzec, bo najprawdopodobniej wlasnie wtedy przytrafi mi sie wypadek. Johnny powiedzial, ze znal kiedys chlopca, ktoremu kazano cos publicznie przeczytac, a on w jednej chwili zapomnial wszystkich liter i zaczal belkotac cos, co brzmialo jak greka albo jezyk Zulusow. Po namysle odrzucilem pomysl z korkiem. Ale kiedy ujrzalem swiatla biblioteki i roj zaparkowanych przed nia samochodow, zaczalem zalowac pochopnej decyzji. Mama objela mnie ramieniem. -Wszystko bedzie dobrze - powiedziala. -Jasne - przytaknal ojciec. Jego twarz znow byla twarza taty, ale pod oczami mial glebokie cienie i slyszalem, jak mama mowila, ze powinien zazywac geritol. Wiedziala, rzecz jasna, ze dzieje sie cos niedobrego, ale chyba nie zdawala sobie sprawy, jak gleboko przebiegal wzburzony nurt. -Wypadniesz swietnie, zobaczysz - dodal tato. Sala posiedzen zastawiona byla krzeslami, a pod frontowa sciana stal dlugi stol i ta nieszczesna mownica. Co gorsza, na mownicy umieszczono mikrofon! Na widowni siedzialo juz okolo czterdziestu osob, a burmistrz Swope, pani Prathmore, pan Groyer Dean i kilku innych jurorow krecili sie dookola, wymieniajac powitania i uprzejmosci. Kiedy spojrzenie pana Swope'a zatrzymalo sie na nas, a jego nogi ruszyly w naszym kierunku, mialem ochote zaszyc sie w najciemniejszym kacie, ale tato polozyl mi dlon na ramieniu, pomagajac mi opanowac chec ucieczki. -Czesc, Cory! - burmistrz Swope usmiechnal sie, lecz jego oczy zachowaly czujny wyraz. Podejrzewam, ze obawial sie, iz lada moment moge wpasc w amok. - Jestes gotowy przeczytac nam dzis swoje opowiadanie? Mialem wielka ochote odpowiedziec: "W zadnym wypadku", ale zamiast tego wyjakalem: -Tak, prosze pana. -No, mysle, ze bedziemy dzis mieli dobra frekwencje - powiedzial i jego uwaga skupila sie na moich rodzicach. - Pewnie jestescie bardzo dumni z syna? -Naturalnie - odparla mama. - To pierwszy literat w rodzinie. -No tak, z pewnoscia ma dostatecznie bujna wyobraznie. - Burmistrz usmiechnal sie z przymusem. - A przy okazji, Cory, wydobylem z szafy ten kapelusz, zeby go dac do naprawy. Nie wiesz przypadkiem, co sie stalo z... -Luther! - przerwal nam czyjs glos. - Wlasnie cie szukam! Pan Dollar, odziany w granatowy garnitur i pachnacy woda "Aqua Velva", przepchnal sie w strone burmistrza. Jeszcze nigdy widok zadnego czlowieka nie sprawil mi takiej radosci. -Slucham cie, Perry? - Pan Swope odwrocil sie ode mnie. -Musisz cos zrobic z ta cholerna malpa! - goraczkowal sie pan Dollar. - Zeszlej nocy ta zaraza wlazla mi na dach i oboje z Ellen nawet na moment nie zmruzylismy oka, taki robila harmider! Nie mowiac juz o tym, ze zapaskudzila mi caly samochod! Na Boga, przeciez musi byc jakis sposob, zeby ja zlapac! A, Lucyfer. Malpa wciaz swobodnie hulala po drzewach i biada mieszkancom domu, ktorego dach wybrala sobie na miejsce odpoczynku. Poniewaz oburzenie bylo coraz wieksze i juz mowiono o roszczeniach za straty materialne, w polowie sierpnia wielebny Blessett cichaczem wyjechal z miasta nie pozostawiajac adresu. -Jesli ci wpadnie do glowy jakis dobry pomysl, daj mi znac - odparl zgryzliwie burmistrz. - Z wyjatkiem petycji do chlopcow z bazy, zeby zrzucili nam bombe na miasto, probowalismy juz wszystkiego. -Moze doktor Lezander moglby ja zlapac albo sprowadzmy tu kogos z zoo, zeby... - Pan Dollar pospiesznie podreptal za burmistrzem, ktory ruszyl naprzod, nie czekajac na koniec tych wywodow. Zajelismy miejsca. Coraz wiecej ludzi naplywalo do sali, a ja czulem sie coraz bardziej nieswojo. Wszedl doktor Parrish z zona, a za nim - rany boskie! - Diablica w towarzystwie przypominajacej woz strazacki mamy i pajakowatego ojca. Usilowalem zapasc sie pod krzeslo, ale dostrzegla mnie i radosnie pomachala mi reka. Na szczescie w poblizu nie bylo juz wolnych miejsc, bo inaczej pewnie powedrowalbym na podium z koza na plecach. Po chwili przezylem nastepny szok, gdy w sali pojawil sie Johnny Wilson z rodzicami. Nie minely nawet dwie minuty, kiedy zobaczylem Bena z mama i tata, a tuz za nimi Davy'ego Raya z rodzina. Wiedzialem, ze bede musial znosic ich zlosliwe grymasy, ale w gruncie rzeczy cieszylem sie, ze przyszli. Jak to kiedys powiedzial Ben, ostatecznie bylismy dobrymi, starymi kumplami. Trzeba przyznac, ze ludzie z Zephyr umieli tworzyc wspolny front A moze po prostu sobotni program telewizyjny byl nedzny...? Otwarto skladzik i wyjeto z niego reszte skladanych krzesel. Przez tlum przebiegl szmer, gdy do sali wkroczyl z szerokim usmiechem Vernon Thaxter, odziany tylko w zblakla letnia opalenizne. Ale o tej porze roku ludzie byli juz przyzwyczajeni do Vernona i wiedzieli, gdzie patrzec, a gdzie lepiej nie zerkac. -- Mamo, patrz, ten pan znow sie nie ubral! - Diablica wystawila palec, ale procz kilku rumiencow i paru stlumionych chichotow nie bylo zadnej reakcji. Vernon pociagnal krzeslo w kat z tylu sali i usiadl, zadowolony z siebie jak krowa, a raczej byk. W chwili gdy pan Swope i pani Prathmore ustawili na prezydialnym stole pudelko pelne plakietek, na widowni bylo juz okolo siedemdziesieciu milosnikow literatury pieknej. Pan Grover Dean - szczuply mezczyzna w srednim wieku, ktory nosil gladko zaczesana kasztanowa peruke i okragle okulary w srebrnych oprawkach, przepchnal sie do przodu, dzierzac skorzana aktowke. Zasiadl pomiedzy burmistrzem a pania Prathmore, po czym otworzyl teczke i wyjal z niej plik papierow, zawierajacych zwycieskie prace w trzech kategoriach - noweli, felietonu i poezji. Burmistrz Swope wstal i kilkakrotnie puknal w umieszczony na mownicy mikrofon. Odpowiedzial mu piskliwy poglos i szum, jaki moglby wydac slon nekany przez wiatry. W sali zerwaly sie smiechy i burmistrz skinieniem wezwal akustyka. W koncu wszyscy ucichli, mikrofon zostal wyregulowany, a burmistrz odchrzaknal i juz mial przemowic, gdy na widowni znow rozlegl sie szmer. Obejrzalem sie w strone drzwi i moje lomoczace serce podskoczylo jak ryba na haczyku. Do sali weszla Dama. Miala na sobie fioletowa sukienke, toczek i rekawiczki. Twarz przeslaniala jej cieniutenka woalka. Wygladala niezmiernie krucho, a jej ramiona i nogi o sinoczarnym odcieniu przypominaly zapalki. Charles Damaronde - ten facet o szerokich barach i brwiach wilkolaka - podtrzymywal ja dyskretnie pod ramie. Trzy kroki za nimi szedl, podpierajac sie laska, Ksiezycowy Czlowiek w lsniacym czarnym garniturze i czerwonym krawacie. Byl bez kapelusza i kazdy mogl dokladnie obejrzec jego twarz i czolo, na ktorych przebiegaly granice swiatla i cienia. Bylo tak cicho, ze mozna by uslyszec spadajaca szpilke, a scislej mowiac, koze spadajaca z nosa Diablicy. -O rety - szepnela mama. Tato zaczal sie nerwowo wiercic na krzesle i mam wrazenie, ze gdyby nie moja nagroda, bylby wstal i wyszedl. Dama rozejrzala sie po wypelnionej do ostatniego miejsca sali. Pochwycilem blysk zielonych oczu zza woalki. Trwalo to ulamek sekundy, ale wystarczylo, bym poczul zapach wilgotnej ziemi i bagiennych kwiatow. A potem nieoczekiwanie Vernon Thaxter wstal z krzesla i z uklonem podsunal je Damie. -Dziekuje panu - powiedziala zgrzytliwym glosem i usiadla. Vernon stanal pod sciana, a Charles Damaronde i Ksiezycowy Czlowiek ustawili sie po obu stronach wyelegantowanej Damy. Kilka osob (niewiele, piec albo szesc) podnioslo sie - nie po to, aby ustapic miejsca, lecz by demonstracyjnie opuscic pomieszczenie. Nie bali sie jej tak jak tato. Byli oburzeni, ze do sali pelnej bialych weszli czarni, nie pytajac o pozwolenie. Wszyscy o tym wiedzielismy, Dama tez. Po prostu takie byly wtedy czasy. -Sadze, ze mozemy zaczynac - zagail burmistrz Swope. Powiodl wzrokiem po zebranych, przez chwile zatrzymal go na czarnoskorych gosciach i znow omiotl nim tlum. - Pragne powitac publicznosc zgromadzona na ceremonii rozdania nagrod tegorocznego konkursu literackiego Rady do Spraw Kultury. Przede wszystkim dziekuje jego uczestnikom, bez ktorych nie byloby przeciez konkursu... Przez jakis czas ciagnal dalej w tym stylu. Pewnie bym zasnal, gdyby nie to, ze swierzbila mnie gesia skorka. Burmistrz przedstawil czlonkow jury, nastepnie czlonkow Rady do Spraw Kultury, a na koncu pana Quentina Farradaya, reprezentujacego "Dziennik" z Adams Valley. Kiedy pan Swope wreszcie usiadl, jego miejsce zajela pani Prathmore, ktora wezwala autorke felietonu wyroznionego trzecia nagroda. Do podium przyczlapala starsza pani nazwiskiem Dolores Hightower, odebrala od pana Deana swoja prace i przez pietnascie minut czytala o radosciach plynacych z uprawy warzywnika. Potem wreczono jej plakietke i wrocila na swoje miejsce. Zwycieskim felietonista okazal sie szczerbaty, umiesniony mezczyzna, pan George Eagers. Dowiedzielismy sie, ze zlapal on kiedys gume w poblizu Tuscaloosy, a sam wielki Bear Bryant zatrzymal sie obok niego i zapytal, czy nie trzeba mu pomoc, w ten sposob ostatecznie i niepodwazalnie dowodzac swojej wielkosci. Nastepnie przyszla kolej na poezje. Wyobrazcie sobie moje zdumienie, gdy na podium stanela matka Diablicy, by odczytac wiersz, ktory zajal drugie miejsce. Cytuje fragment: "Deszczu, deszczu, idzie hen", Rzeklo slonce w letni dzien, "Pora, bym swiecilo raznie, Ciemne chmury zas przewaznie Smuca mnie". Czytala z takim uczuciem, iz zaczalem sie powaznie obawiac, ze zacznie plakac i na widownie spadnie deszcz jej lez. Diablica i jej ojciec bili brawo tak dlugo, jak gdyby oklaskiwali powtorne przyjscie Mesjasza. Najlepszy poemat wyszedl spod piora malenkiej, pomarszczonej staruszki, pani Helen Trotter, i w zalozeniu byl listem milosnym, ktorego poczatek brzmial: Dowiesc swych uczuc bez trwogi biezy, Wszelkiego dobra onze szermierzem... a koniec: O, jakze wielbia te twarz rozesmiana George'a C. Wallace'a, naszego wspanialego gubernatora stanu. -Lizuska - szepnal tato. Dama, Charles Damaronde i Ksiezycowy Czlowiek milosiernie powstrzymywali sie od komentarzy. -A teraz - obwiescila pani Prathmore - przechodzimy do wyroznionych nowel. Brakowalo mi tego korka. Jezu, jak mi go brakowalo! -W tym roku goscimy najmlodszego laureata w historii konkursu, czyli od 1955 roku. Mielismy nieco trudnosci z podjeciem decyzji, czy jego praca powinna zostac potraktowana jako nowela, czy tez felieton, poniewaz zostala ona oparta na faktach. Uznalismy jednak, iz autor w dostatecznym stopniu wykazal sie umiejetnoscia obrazowania i konstrukcji akcji, aby jego dzielo zasluzylo na miano noweli. Prosze panstwa, za chwile stanie przed panstwem zdobywca trzeciej nagrody, by przeczytac swoje opowiadanie zatytulowane Przed brzaskiem. Cory Mackenson, prosimy do nas! - Pani Prathmore zaczela klaskac. -Idz i pokaz im, na co cie stac - powiedzial do mnie tato i jakos zdolalem oderwac sie od krzesla. Idac jak w transie w strone podium, slyszalem za soba chichot Davy'ego Raya, a potem ciche pac!, kiedy jego ojciec dal mu w kark. Pan Dean podal mi moje dzielo, a pani Prathmore pochylila mikrofon, zeby dolecial do niego moj glos. Spojrzalem na morze twarzy, ktore zdawaly sie zlewac w jednolita mase oczu, nosow i ust. Poczulem nagle przyplyw paniki: czy na pewno mam zapiety rozporek? Jak by tu zerknac, zeby sie przekonac? Katem oka zauwazylem fotografa z "Dziennika", ktory wycelowal we mnie swoj wielki aparat Serce tluklo mi sie jak ptak w klatce. Przez zoladek przetaczaly sie fale mdlosci. Wiedzialem, ze jesli cos mi sie przydarzy, nigdy juz nie bede mogl sie pokazac na ulicy w swietle dnia. Ktos zakaszlal, ktos inny odchrzaknal. Wszystkie oczy skierowane byly na mnie, a kartki dygotaly mi w dloniach. -Smialo, Cory - zachecila mnie pani Prathmore. Spojrzalem na tytul i zaczalem go odczytywac, ale w gardle - wlasnie w tym miejscu, gdzie formuja sie slowa - ulokowalo mi sie cos na ksztalt kolczastego jaja. Brzegi obrazu, ktory przekazywaly mi oczy, zalewala ciemnosc. A moze zaraz umre, tu, przed tymi wszystkimi ludzmi? To byloby dopiero ekstra zdjecie na pierwsza strone "Dziennika": slepia wywrocone bialkami do gory, toczace sie po podlodze cialo i bielizna wystajaca z rozpietego rozporka! -Spokojnie - dodala pani Prathmore i w jej glosie wyczulem zalazki zdenerwowania. Moje biedne oczy, ktore mialy ochote lada moment wyskoczyc z orbit, rozedrganym spojrzeniem obiegly widownie. Zobaczylem Davy'ego Raya, Bena i Johnny'ego. Zaden sie nie usmiechal; uznalem to za zly znak. Pan George Eagers spogladal na zegarek - kolejny zly znak. Poslyszalem szept jakiegos zlosliwego potwora: "Biedny maly, zatkalo go ze strachu". Na koncu sali Dama podniosla sie z krzesla. Jej wzrok za woalka byl nieruchomy i chlodny, jak spokojna zielona woda. Uniosla w gore podbrodek, przekazujac mi tym gestem jedno slowo: "Odwagi!" Zaczerpnalem gleboki oddech. Moje pluca zalomotaly jak pociag towarowy na rozchybotanym wiadukcie. Oto stalem przed nimi. Ta chwila nalezala do mnie. Musialem podjac wyzwanie, na dobre czy na zle. Powiedzialem: -Przed... Moj glos, zmieniony przez mikrofon w grzmiacy ryk, przerazil mnie tak, ze znowu umilklem. Pani Prathmore polozyla mi reke na plecach, jak gdyby chciala dodac mi otuchy. -...brzaskiem - podjalem. - Napisal Cory Mackenson. Zaczalem czytac. Znalem te slowa; znalem te opowiesc. Moj wlasny glos wydawal mi sie obcy, ale ta historia nalezala do mnie. Brnac od zdania do zdania zauwazylem, ze pokaslywanie i chrzakanie ucichlo. Nikt juz nie szeptal. Czytalem swoja nowelke, jakbym szedl sciezka przez doskonale mi znany las. Wiedzialem, dokad zmierzam, a to bylo wielka pociecha. Kiedy znow odwazylem sie spojrzec na widownie, poczulem cos dziwnego. Doswiadczylem tego wowczas po raz pierwszy. I jak kazde pierwsze doswiadczenie, to uczucie na zawsze pozostalo mi w pamieci. Nie potrafie dokladnie okreslic, na czym polegalo, ale wkradlo sie do mojej duszy i rozgoscilo sie tam. Wszyscy na mnie patrzyli; wszyscy mnie sluchali. Slowa, ktore poczely sie i zrodzily we mnie, sprawily, ze czas sie zatrzymal i przestal byc istotny. Prowadzilem cala sale na wspolna wyprawe; kazalem wszystkim slyszec i odczuwac to samo. Slowa padaly z moich ust i frunely do serc i umyslow ludzi, ktorych owego marcowego poranka nie bylo nad Jeziorem Saksonskim. Kiedy na nich patrzylem, widzialem, ze ida za mna. A najwspanialsze, najcudowniejsze bylo to, ze chcieli isc tam, dokad ich prowadzilem. Oczywiscie caly ten wywod powstal o wiele pozniej. W tamtej chwili - oprocz swiadomosci, ze zblizam sie do konca - dotarlo do mnie jedynie, jak cicho zrobilo sie wokol. Odnalazlem klucz do maszyny czasu. Posiadlem wielka moc, o ktorej nie smialem nawet marzyc. Znalazlem czarodziejska skrzynke, ktora ludzie nazywaja maszyna do pisania. Moj glos brzmial coraz silniej. Mialem wrazenie, iz przestal juz byc monotonnym jekiem. Nabral wyrazistosci i mocy. Bylem zdumiony i podniecony, a nawet spodobalo mi sie czytanie na glos. Dotarlem do ostatniego zdania i na tym opowiesc sie zakonczyla. Na razie. Mama pierwsza zaczela bic brawo. Potem tato, a za nim reszta sali. Widzialem klaszczace dlonie Damy w fioletowych rekawiczkach. Milo bylo sluchac aplauzu, ale nie bylo to nawet w polowie tak mile jak uczucie, ze prowadzisz ludzi, ktorzy ci ufaja, bo wiedza, ze znasz droge. Byc moze jutro znow zechce byc mleczarzem jak tato, pilotem odrzutowca albo detektywem, ale w owej chwili niczego na swiecie nie pragnalem bardziej niz tego, by byc pisarzem. Przyjalem plakietke z rak burmistrza Swope'a. Kiedy usiadlem, wszyscy sasiedzi klepali mnie po plecach, a z usmiechow mamy i taty wywnioskowalem, ze sa ze mnie dumni. Wcale nie przeszkadzalo im to, ze w moim imieniu na plakietce byl blad. Wiedzialem, kim jestem. Laureat drugiej nagrody, pan Terrence Hosmer, napisal opowiadanie o farmerze, ktory probowal przechytrzyc stado krukow, wyjadajacych kukurydze na jego polu. Zwycieska nowela, autorstwa pani Ady Yearby, mowila o tym, jak w noc Bozego Narodzenia zwierzeta kleczaly przy zlobku malego Jezusa. Potem burmistrz Swope podziekowal zebranym i powiedzial, ze teraz mozemy juz sie rozejsc do domow. Kiedy wychodzilismy, zostalem otoczony przez Davy'ego Raya, Johnny'ego i Bena i zrobil sie przy mnie wiekszy scisk niz wokol pani Yearby. Matka Diablicy przepchnela sie do nas, zeby mi pogratulowac. Nachylila do mamy szeroka, wasata twarz i powiedziala: -Wie pani, w przyszla sobote Brenda urzadza przyjecie urodzinowe i bardzo chcialaby zaprosic pani syna. Ten wiersz napisalam wlasnie dla niej, bo to takie wrazliwe dziecko. Czy pani synek zechcialby przyjsc? Nie musi przynosic zadnych prezentow. Mama zerknela na mnie pytajaco. W drugim koncu sali dostrzeglem Diablice z ojcem. Zachichotala i pomachala do mnie. Davy Ray szturchnal mnie lokciem w zebra; nawet nie wiedzial, ze byl o krok od smierci. Powiedzialem szybko: -Ojejku, pani Sutley, zdaje sie, ze w sobote bede mial mase roboty w domu. Prawda, mamusiu? Mama, niech jej Bog wynagrodzi, pojela mnie w lot. -Oczywiscie, ze tak! Musisz przystrzyc trawnik i pomoc ojcu wymalowac ganek. -Co takiego? - ocknal sie tato. -Nie mozna tego odkladac - oswiadczyla mama. - Sobota to jedyny dzien, kiedy mozemy wspolnie wziac sie do roboty. -Moze uda mi sie sciagnac do pomocy kolegow - zaproponowalem, na co moi kumple wyraznie sie ozywili. -No coz, jesli sie zdecydujesz, Brenda na pewno bardzo sie ucieszy. Zwykle bywaja u niej tylko nasi krewni. Pani Sutley obdarzyla mnie smutnym usmiechem. Zrozumiala. Potem wrocila do corki i cos jej powiedziala, a wtedy Diablica obdarzyla mnie dokladnie takim samym usmiechem. Poczulem sie jak obcas gumiaka utaplanego w gnojowce, ale przeciez nie moglem sie spoufalac z Diablica, po prostu nie moglem! To bylo niehumanitarne zadac czegos takiego! Poza tym wyobrazalem sobie tych krewnych Diablicy! Rodzina Addamsow wygladala pewnie przy nich jak grono aniolkow. Wlasnie mielismy wyjsc z sali, gdy za nami odezwal sie cichy glos: -Tom? Tomie Mackenson... Tato przystanal i odwrocil sie. Znalazl sie twarza w twarz z Dama. Byla mniejsza, niz mi sie wydawalo. Siegala ojcu ledwie do ramienia. Ale miala w sobie sile dziesieciu mezczyzn; bila z niej wola zycia jak z powykrecanego drzewa, ktore pochylilo sie pod naporem niezliczonych nawalnic. Podeszla do nas sama; pan Damaronde i Ksiezycowy Czlowiek zatrzymali sie nieco dalej. -Dzien dobry pani - powiedziala mama. Tato mial mine czlowieka, ktorego zamknieto w ciemnej szafie z tarantula. Rozbieganymi oczami szukal drogi ucieczki, ale zanadto byl dzentelmenem, by okazac sie nieuprzejmy. -Tomie Mackenson - powtorzyla Dama - wychowaliscie panstwo naprawde utalentowanego chlopca. -Ja... my... zrobilismy co w naszej mocy, dziekuje pani. -I doskonalego mowce - dodala Dama usmiechajac sie do mnie. -Swietnie sie spisales - powiedziala. -Bardzo pani dziekuje. -Jak sie sprawuje twoj rower? -Swietnie. Nazwalem go Rakieta. -To ladne imie. -Tak, prosze pani. I... - Uznalem, ze powinna o tym wiedziec. -I oprocz tego ma oko w reflektorze. Brwi Damy uniosly sie leciutko. -Naprawde? -Cory! - upomnial mnie ojciec. - Nie wymyslaj niestworzonych historii! -Zdaje mi sie - powiedziala Dama - ze chlopiecy rower musi ogladac droge przed soba. Musi wiedziec, czy moze przejechac, czy tez wpakuje sie na wertepy. Zdaje mi sie, ze chlopiecy rower musi miec w sobie cos z konia, cos z jelenia, a nawet cos z weza. Chytrosc, rozumiesz? -Tak, prosze pani - kiwnalem glowa. Znala Rakiete. -To bardzo ladnie z pani strony, ze podarowala pani Cory'emu ten rower -rzekl tato. - Co prawda, nigdy bym nie przyjal jalmuzny, ale... -Alez to nie byla jalmuzna, panie Mackenson. To nagroda za dobry uczynek. Pani Mackenson, czy moze trzeba, zeby pan Lightfoot naprawil pani cos w domu? -Nie, wszystko dziala bez zarzutu. -No coz - powiedziala Dama patrzac na mojego ojca - nigdy nie wiadomo, kiedy cos sie zepsuje. -Ciesze sie, ze moglem pania poznac, pani... hm... Damo. - Ojciec ujal mame pod ramie. - Powinnismy juz wracac do domu. -Panie Mackenson, mamy ze soba do omowienia pare spraw - odezwala sie Dama w chwili, gdy ruszylismy z miejsca. - Chyba rozumie pan, ze to sprawy zycia i smierci? Tato zatrzymal sie. Widzialem, jak drgaja mu miesnie twarzy. Dama go denerwowala, ale nie chcial jej okazac lekcewazenia. Moze tak jak ja czul plonaca w niej sile zycia - jej surowa, prastara potege. Mialem wrazenie, ze chce zrobic nastepny krok i odejsc, ale nie jest w stanie tego uczynic. -Czy wierzy pan w Jezusa Chrystusa, panie Mackenson? - spytala. Dopiero to pytanie przedarlo sie przez barykade, jaka wokol siebie wzniosl. -Tak, wierze - rzekl powaznie. -Ja takze. Jezus Chrystus byl najdoskonalszym z dzieci bozych, a jednak i on wpadal w zlosc i rozpacz, plakal, a czasem czul, ze dluzej juz nie podola. Tak jak wowczas, gdy opadli go tredowaci i chorzy, szarpiac i blagajac o cuda, az w koncu zwatpil w swoja moc. Chce powiedziec, panie Mackenson, ze nawet Jezus Chrystus czasami potrzebowal pomocy, a nie byl az tak dumny, by wstydzic sie o nia prosic. -Nie potrzebuje... - Tato nie dokonczyl. -Widzi pan - ciagnela Dama - wierze w to, ze kazdy od czasu do czasu ma wizje. Wierze, ze nalezy to do przyrodzonych zdolnosci istoty ludzkiej. Mamy wiec swoje wizje - malenkie skrawki wielkiej barwnej koldry - ale nie potrafimy odgadnac, skad zostaly wyrwane ani dlaczego. Najczesciej nawiedzaja nas w snach. Czasami ktos sni na jawie. Prawie kazdy je miewa, tylko tyle, ze nie zdaje sobie sprawy z ich znaczenia Rozumie pan? -Nie - odrzekl tato. -O tak, rozumie pan. - Dama uniosla koscisty palec. - Ludzie daja sie zlapac na lep tego swiata, ktory okleja ich tak, ze staja sie niemi, glusi i slepi na to, co dzieje sie na tamtym. -Na tamtym? Czym? -Na tamtym swiecie, po drugiej stronie rzeki - odparla. - Tam, skad wola do pana czlowiek, ktorego cialo lezy na dnie jeziora. -Nie mam zamiaru dluzej tego sluchac - przerwal jej ojciec, ale nawet nie drgnal. -Wola pana - powtorzyla Dama. - Ja tez go slysze; zakloca mi sen, a jestem przeciez stara kobieta, ktorej trzeba troche spokoju. - Postapila krok w strone ojca i jej oczy pochwycily jego spojrzenie. - Ten czlowiek chce wyjawic, kto go zabil, zanim bedzie mogl odejsc. Och, stara sie, bardzo sie stara, ale nie potrafi nam przekazac nazwiska ani twarzy. Przesyla nam jedynie te drobne strzepki koldry. Gdyby pan do mnie przyszedl, moglibysmy zmusic nasze glowy do pracy i zaczac zszywac te kawalki. Wtedy moglby pan zasnac spokojnie, ja takze, a on - odejsc tam, gdzie jego miejsce. Moglibysmy zrobic cos jeszcze lepszego: zlapac morderce, jezeli wciaz tu jest. -Nie... nie wierze w takie bzdury... -Moze pan wierzyc lub nie, decyzja nalezy do pana - przerwala mu Dama. - Ale kiedy dzis w nocy nieboszczyk znow pana zawola - a zawola na pewno - uslyszy go pan, nie bedzie pan mial wyboru. I dobrze panu radze, panie Mackenson: powinien pan zaczac go sluchac. Tata chcial cos powiedziec; otworzyl usta, ale jezyk odmowil mu posluszenstwa. -Przepraszam pania - wtracilem. - Chcialem zapytac... czy moze... miewa pani takze i inne sny. -O, bardzo czesto - odparla Dama. - Problem polega na tym, ze w moim wieku wiekszosc snow to powtorki. -Hm... zastanawialem sie...czy snia sie pani czasami cztery dziewczynki? -Cztery dziewczynki? - powtorzyla. -Tak, prosze pani. Cztery dziewczynki. Wie pani, ciemne, jak pani. I wszystkie sa odswietnie ubrane, jak gdyby to byla niedziela. -Nie - powiedziala. - Takiego snu nie mialam. -Snia mi sie bardzo czesto. Nie co noc, ale czesto. Jak pani mysli, co to moze znaczyc? -Fragmenty koldry - zadumala sie Dama. - To moze byc cos, o czym wiesz, ale jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. -To znaczy? -Moze to nie duchy do ciebie mowia - wyjasnila. - Moze to twoje wlasne "ja", ktore samo probuje cos odkryc. -Aha - baknalem. Widocznie dlatego Dama odbierala sny ojca, a moich nie: moje sny nie byly upiorami przeszlosci, lecz cieniem przyszlosci. -Koniecznie musicie panstwo przyjechac do Bruton i zwiedzic nasze nowe muzeum, kiedy juz skonczymy je urzadzac - mowila Dama do mojej mamy. - Zebralismy pieniadze na budowe osrodka rekreacyjnego. Powinien byc gotowy za pare miesiecy. Bedziemy tez mieli ladna sale wystawowa. -Slyszalam o tym - powiedziala mama. - Zycze powodzenia. -Dziekuje. Dam panstwu znac, kiedy odbedzie sie uroczyste otwarcie. Niech pan pamieta o tym, co powiedzialam, panie Mackenson. - Dama wyciagnela do ojca dlon w fioletowej rekawiczce, a tato ja uscisnal. Moze i bal sie Damy, ale przede wszystkim byl dzentelmenem. - Wie pan, gdzie mieszkam - dodala. Wrocila do meza i pana Damaronde'a, po czym wszyscy troje wyszli w ciepla, cicha noc. Wkrotce poszlismy w ich slady i zdazylismy jeszcze zobaczyc, jak odjezdzaja - nie wysadzanym brylantami pontiakiem, tylko zwyklym blekitnym chevroletem. Spoznieni sluchacze rozmawiali jeszcze na chodniku, a zaden z nich nie zaniedbal okazji, by powiedziec mi raz jeszcze, jak bardzo mu sie podobalo moje opowiadanie. -Tak trzymac! - zawolal za mna pan Dollar, po czym zaczal sie przechwalac jakiemus mezczyznie: - Wie pan, ze ja go strzyge? Tak, prosze pana, strzyge tego chlopca od lat! Ruszylismy do domu. Trzymalem plakietke na kolanach, sciskajac ja mocno obiema rekami. -Mamusiu? - zapytalem. - Co to za muzeum otwieraja w Bruton? Czy beda tam mieli kosci dinozaurow i inne takie rzeczy? -Nie - wyreczyl ja tato. - To bedzie wystawa poswiecona prawom czlowieka. Spodziewalbym sie tam raczej listow, gazet czy fotografii. -Slyszalam, jak mowiono o pamiatkach z okresu niewolnictwa - wtracila mama. - Podejrzewam, ze chodzi o lancuchy i zelaza do wypalania znamion. Lizbeth Sears mowila, ze Dama sprzedala tego wielkiego pontiaca, a pieniadze przekazala na koszty budowy. -Zaloze sie, ze ci, ktorzy podpalili krzyz przed jej domem, nie beda z radosci spiewac Dude - zauwazyl tato. - Klan nie usiedzi bezczynnie, to pewne. -Mimo to uwazam, ze to dobry pomysl - powiedziala mama. -Sadze, ze powinni wiedziec, skad przyszli, zeby wiedziec, dokad zmierzaja. -Taaak, tyle ze domyslam sie, gdzie chcialby ich widziec Klan. - Tato zwolnil i skrecil w Hilltop Street. Pomiedzy drzewami dojrzalem jarzace sie swiatlem okna palacyku Thaxterow. - Twarda z niej sztuka - mruknal pod nosem tato. - Chodzi mi o Dame. - Oboje z mama wiedzielismy, o kogo mu chodzi. - Twarda sztuka. Mialem uczucie, ze zaglada mi do samego srodka, a ja nie moge jej w tym przeszkodzic; ze widzi rzeczy, ktore... - Tato nagle uswiadomil sobie, ze go sluchamy, i nie dokonczyl mysli. -Jezeli zdecydujesz sie do niej pojsc, pojde z toba - ofiarowala sie mama. - Bede przy tobie przez caly czas. Ona chce ci pomoc. Szkoda, ze nie pozwolisz jej sprobowac. Tato milczal. Zblizalismy sie do domu. -Zastanowie sie nad tym - rzekl w koncu, co w jego jezyku oznaczalo, ze nie chce slyszec ani slowa wiecej o Damie. Tato wiedzial, gdzie ona mieszka, i potrzebowal jej pomocy, by pozbyc sie upiora, ktory wzywa go z dna Jeziora Saksonskiego, ale nie byl jeszcze gotowy. Nie wiedzialem, czy kiedykolwiek bedzie na to gotowy. To on musial zrobic pierwszy krok i nikomu nie wolno bylo go ponaglac. Ja na razie mialem inne problemy - sen o czterech czarnych dziewczynkach; parol, jaki zagiela na mnie Diablica; kwestie, jak tu uporac sie z Kobza i co by tu jeszcze napisac. I zielone piorko. Nieodmiennie zielone piorko. Jego sekret wabil mnie z jednej z moich siedmiu magicznych szuflad. Wieczorem tato powiesil plakietke na scianie, tuz nad czarodziejska skrzynka. Calkiem ladnie wygladala pomiedzy ogromnym facetem ze srubami sterczacymi z szyi a dlugozebym indywiduum w ciemnym kapturze. Tego wieczoru zostalem obdarzony moca i zakosztowalem prawdziwego zycia. Zrobilem pierwszy wlasny, nieporadny krok w kierunku, w ktorym zdazalem. Uczucie czystej radosci moglo pozniej zblaknac, skruszyc sie pod ciezarem dni i rozmyc sie w rzece czasu, ale owego wieczoru - owego cudownego, niepowtarzalnego wieczoru -wciaz bylo zywe. 3. KOLACJA U VERNONA Jesli powiem, ze od tamtego dnia Diablica molestowala mnie bez przerwy, zebym przyszedl do niej na urodziny, to bedzie tak, jakbym stwierdzil, ze kot czerpie przyjemnosc z towarzystwa myszy. Skulony pomiedzy natretnym szeptem Diablicy a wrzaskami Kobzy, od ktorych trzesly sie szyby w oknach, do srody stalem sie klebkiem nerwow i wciaz nie umialem dzielic ulamkow. W srode wieczorem, tuz po kolacji, pomagalem mamie wycierac naczynia, gdy nagle tato podniosl wzrok znad gazety i powiedzial: -Jakis samochod zatrzymal sie przed domem. Czy ktos mial przyjsc z wizyta? -Nic o tym nie wiem - odparla mama. Krzeslo skrzypnelo; tato wstal i skierowal sie na ganek. Kiedy dotarl do drzwi, gwizdnal z uznaniem. -Hej, chodzcie tylko spojrzec na to cudo! - rzekl wychodzac. Oczywiscie nie moglismy oprzec sie pokusie. Przed naszym domem stal dlugi, smukly samochod o karoserii lsniacej niczym czarna satyna. Mial kola ze szprychami, blyszczace chromowane zderzaki, a przednia szyba byla chyba na mile szeroka. Tak dlugiego i pieknego wozu jeszcze nigdy w zyciu nie widzialem. Nasza furgonetka wygladala przy nim jak zdezelowany traposz. Drzwi od strony kierowcy otworzyly sie i z samochodu wysiadl: mezczyzna w ciemnym garniturze. Obszedl limuzyne dokola, po czym wkroczyl na nasz trawnik i powiedzial: "Dobry wieczor" z takim akcentem, ze od razu bylo wiadomo, ze jest nietutejszy. Kiedy znalazl sie w kregu swiatla padajacego z lampy na ganku, ujrzelismy wszyscy, ze ma siwe wlosy i wasy, jego buty zas sa tak czarne i lsniace jak karoseria wozu. -Slucham pana? - odezwal sie ojciec. -Pan Thomas Mackenson? -Tak, to ja. -To doskonale. - Nasz gosc podszedl do stop schodkow. - Pani Mackenson -uklonil sie mojej mamie, a potem spojrzal na mnie. - Panicz Cory? -Eee... tak, prosze pana, jestem Cory. -Wysmienicie. - Mezczyzna usmiechnal sie i siegnal do wewnetrznej kieszeni, z ktorej po chwili wylonila sie biala koperta. - Panstwo pozwola? - dodal i wreczyl ja mnie. Zerknalem na tate. Ponaglil mnie ruchem glowy. Wzialem list i zaczalem go otwierac, podczas gdy siwowlosy mezczyzna czekal z rekami zalozonymi do tylu. Koperte zapieczetowano krazkiem czerwonego wosku, na ktorym widac bylo odcisnieta litere "T". Ze srodka wypadla niewielka biala kartka z kilkoma linijkami maszynowego pisma. -Co tam jest napisane? - mama zajrzala mi przez ramie. -"Pan Vernon Thaxter ma zaszczyt zaprosic pana na kolacje w sobote, 19 wrzesnia 1964 roku, o godzinie 19.00. Stroj dowolny" - odczytalem na glos. -Wskazany jest stroj nieoficjalny - uscislil siwowlosy mezczyzna. -Ojoj - powiedziala mama, co oznaczalo, ze zaczyna sie martwic. Jej brwi sie sciagnely. -Hm... czy wolno spytac, kim pan wlasciwie jest? - zainteresowal sie tato, wyjmujac mi z rak kartke i przygladajac sie jej uwaznie. -Nazywam sie Cyril Pritchard, prosze pana, i jestem zatrudniony w domostwie panstwa Thaxterow. Wraz z zona od niemal osmiu lat opiekujemy sie panem Morwoodem i mlodym paniczem Vernonem. -Aha. Jest pan moze... lokajem albo kims takim? -Moja zona i ja robimy wszystko, czego sie od nas wymaga, prosze pana. Tato zmarszczyl czolo i chrzaknal, co oznaczalo, iz teraz on z kolei jest zatroskany. -A dlaczego zaproszenie przyszlo od Vernona, a nie od jego ojca? -Poniewaz panicz Vernon zyczy sobie goscic na kolacji panskiego syna. -Ale dlaczego? Nie przypominam sobie, by Vernon kiedykolwiek poznal mojego syna. -Mlody panicz Vernon byl obecny na ceremonii rozdania nagrod Rady do Spraw Kultury. Byl zachwycony sprawnoscia, z jaka panski syn posluguje sie jezykiem. Jak pan wie, on sam rowniez mial ongis aspiracje, by zostac pisarzem. -Napisal przeciez ksiazke, czyz nie? - wtracila mama. -Tak istotnie bylo. Zatytulowal ja Ksiezyc jest moja kochanka. Zostala wydana w 1958 roku przez Sonneilton Press w Nowym Jorku. -Pozyczylam ja z biblioteki - przyznala sie mama. - Musze zaznaczyc, ze nie kupilabym jej, widzac ten zakrwawiony tasak na okladce. Wie pan, zawsze mnie to dziwilo, bo sama ksiazka jest bardziej o zyciu w tym malym miasteczku niz o rzezniku ktory... no, wie pan. -Wiem - oswiadczyl pan Pritchard. Ja natomiast dowiedzialem sie dopiero pozniej, iz rzeznik z ksiazki Vernona wycinal paniom rozmaite wnetrznosci podczas kazdej pelni ksiezyca. Cale miasteczko przepadalo za jego pasztetami z watrobek, pikantnymi kielbaskami i kruchymi paluszkami z farszem miesnym. -Wcale nie byla zla jak na pierwsza ksiazke - powiedziala mama. -Dlaczego nie napisal nastepnej? -Na nieszczescie ksiazka z pewnych wzgledow nie znalazla nabywcow. Mlody panicz Vernon byl... jak by to powiedziec... rozczarowany. -Pan Pritchard ponownie spojrzal na mnie. - Jaka odpowiedz mam przekazac paniczowi Vernonowi w zwiazku z kolacja? -Hej, nie tak szybko! - odezwal sie tato. - Nie lubie mowic o rzeczach oczywistych, ale Vernon jest... no coz, chyba nie jest w odpowiedniej kondycji psychicznej, by przyjmowac gosci? Spojrzenie pana Pritcharda zlodowacialo. -Mlody panicz Vernon jest calkowicie zdolny do pelnienia obowiazkow gospodarza, panie Mackenson. A w odpowiedzi na to, co pan mial na mysli, dodam, ze panskiemu synowi nic w jego obecnosci nie grozi. -Nie chcialem nikogo obrazic. Po prostu jezeli ktos przez caly czas chodzi na golasa, trudno przypuszczac, ze ma rowno pod sufitem. Prawde mowiac, nie rozumiem, czemu Morwood na to pozwala. -Mlody panicz Vernon ma wlasne zycie. Pan Thaxter postanowil nie ingerowac w nie. -Trudno tego nie zauwazyc - rzekl tato. - Wie pan, nie widzialem Morwooda Thaxtera juz od... o, chyba ponad trzy lata. Zawsze byl pustelnikiem, ale czy w ogole wychodzi jeszcze na swiat? -Interesy pana Thaxtera prowadzone sa bez zarzutu. Czynsze wplywaja w terminie, a stan nieruchomosci nie budzi zastrzezen. Zawsze byla to jego najwieksza radosc i tak pozostalo. Wracajac do rzeczy: co mam odpowiedziec mlodemu paniczowi? Vernon Thaxter napisal ksiazke. Sadzac z tego, co uslyszalem, byla to powiesc z dreszczykiem. Prawdziwa powiesc, wydana przez prawdziwego nowojorskiego wydawce. Moze juz nigdy nie bede mial szansy porozmawiac z prawdziwym pisarzem. To, czy byl wariatem i dlaczego chodzil jak go pan Bog stworzyl, nie mialo dla mnie znaczenia. Vernon znal daleki swiat poza Zephyr i choc ten swiat przypuszczalnie go zranil, to jednak bardzo bylem ciekaw jego doswiadczen z czarodziejska skrzynka. -Chetnie bym poszedl - odezwalem sie. -To oznacza "tak", jak mniemam? - zwrocil sie do moich rodzicow pan Pritchard. -Nie wiem, Tom - powiedziala mama. - Jedno z nas powinno z nim isc. Tak na wszelki wypadek. -Rozumiem pani wahanie, pani Mackenson. Moge tylko powiedziec, ze oboje z zona uwazamy mlodego panicza Vernona za subtelnego, inteligentnego i wrazliwego czlowieka. Niestety, panicz nie ma bliskich przyjaciol. Jego ojciec jest i zawsze byl mu bardzo obcy duchowo. - W oczach pana Pritcharda znow zamigotaly krysztalki lodu. - Pan Thaxter to czlowiek bezkompromisowy. Nigdy nie zyczyl sobie, by mlody panicz zostal pisarzem. Nawiasem mowiac, dopiero calkiem niedawno zezwolil bibliotece na zakupienie pewnej liczby egzemplarzy powiesci Ksiezyc jest moja kochanka. -Co sprawilo, ze zmienil zdanie? - spytala mama. -Czas i okolicznosci - odparl pan Pritchard. - Stalo sie dlan jasne, ze mlody panicz Vernon nie przejawia zdolnosci do prowadzenia interesow. Jak juz wspomnialem, panicz Vernon jest czlowiekiem wrazliwym. - Lod stopnial; pan Pritchard zamrugal i na jego twarzy pojawil sie cien usmiechu. - Prosze mi wybaczyc. Nie mialem zamiaru zaprzatac panstwa uwagi problemami, o ktorych bez watpienia nie zycza sobie panstwo sluchac, ale mlody panicz czeka na odpowiedz. Czy bedzie pozytywna? -Pod warunkiem, ze jedno z nas pojdzie z synem - rzekl tato i zerknal na mame. - Zawsze chcialem zobaczyc, jak wyglada w srodku ten dom. Mysle, ze nie bedziesz miala nic przeciwko temu? Mama zaczela sie zastanawiac. Wypatrywalem w jej twarzy oznak rodzacej sie decyzji: zagryzienie dolnej wargi zwykle sprowadzalo "nie", podczas gdy westchnienie i lekkie skrzywienie kacika ust zapowiadalo, iz za chwile uslyszymy "zgoda". Mama westchnela, po czym lekko skrzywila usta. -Zgoda - powiedziala. -Znakomicie. - Usmiech pana Pritcharda byl szczery. Mialem wrazenie, ze zgoda mamy przyniosla mu ulge. - Polecono mi oznajmic, iz przyjade po panow w sobote o szostej trzydziesci. Czy panu to odpowiada? Pytanie bylo skierowane do mnie. Powiedzialem, ze tak bedzie doskonale. -A zatem do zobaczenia. - Pan Pritchard sklonil sie sztywno i pomaszerowal do czarnej satynowej limuzyny. Warkot silnika zabrzmial jak przyciszone tony muzyki. Samochod ruszyl i na nastepnym skrzyzowaniu skrecil w Tempie Street. -Mam nadzieje, ze wszystko bedzie w porzadku - powiedziala mama, kiedy wrocilismy do domu. - Musze przyznac, ze kiedy czytalam te ksiazke Vernona, ciarki mi przebiegaly po plecach. Tato zasiadl z powrotem na krzesle, otworzyl gazete na kolumnach sportowych i podjal lekture w miejscu, w ktorym przerwal. Wszystkie naglowki mowily o futbolowych rozgrywkach w Auburn i Alabamie, jesiennych misteriach dla wtajemniczonych. -Zawsze mialem ochote zobaczyc, jak mieszka stary Morwood - powiedzial. - Watpie, czy jeszcze kiedys mi sie trafi taka okazja. A Cory bedzie mogl sobie porozmawiac z Vernonem o pisarstwie. -Boze, mam nadzieje, ze nigdy nie napiszesz czegos tak okropnego jak ta ksiazka. - Mama spojrzala na mnie. - A co najdziwniejsze, mialam wrazenie, ze wszystkie te okropienstwa zostaly popelnione w miejscach, gdzie wcale nie byly potrzebne. Gdyby nie one, bylaby to swietna ksiazka o malym miasteczku. -Morderstwa sie zdarzaja - wtracil ojciec - o czym wszyscy wiemy. -Tak, ale czy nie mozna by pisac ksiazek o zyciu? I jeszcze ten ociekajacy krwia tasak na okladce... Gdyby nie nazwisko Vernona, w ogole nie wpadloby mi do glowy, zeby ja otworzyc. -Zycie nie jest uslane rozami. - Ojciec odlozyl gazete. - Bog mi swiadkiem, ze chcialbym, by tak bylo. Ale w zyciu tyle jest cierpien i chaosu, co radosci i porzadku. Smiem twierdzic, ze chaosu jest nawet znacznie wiecej. A kiedy to sobie uswiadomisz - ojciec podniosl na mnie smutny wzrok i usmiechnal sie blado - bedzie to oznaczalo, ze zaczales dorastac. Wrocil do artykulu o druzynie futbolowej z Auburn, ale po chwili odlozyl gazete, jak gdyby nagle cos go tknelo. -A wiesz, to dziwne, Rebecco. Widzialas Morwooda Thaxtera w ciagu ostatnich dwoch albo trzech lat? Czy chociaz raz go widzialas? W banku, u fryzjera, gdziekolwiek na miescie? -Nie, nigdy. Zreszta, prawde mowiac, nie bardzo wiem, jak wyglada. -Taki szczuply staruszek. Zawsze nosil czarny garnitur i czarna muszke. Pamietam go jeszcze z dziecinstwa. Juz wtedy wydawal mi sie zasuszony i stary. Po smierci zony prawie przestal wychodzic z domu. Ale przeciez powinno sie go od czasu do czasu widywac, nie sadzisz? -Pana Pritcharda tez widzialam pierwszy raz w zyciu. Podejrzewam, ze wszyscy oni sa odludkami. -Oprocz Vernona - wtracilem. - To znaczy, dopoki jest cieplo. Proste jak drut - przyznal tato. - Moglbym jutro rozpytac sie troche na miescie. Ciekaw jestem, czy ktokolwiek widzial ostatnio Morwooda Thaxtera. -Po co? - Mama zmarszczyla brwi. - Jakie to ma znaczenie? Prawdopodobnie zobaczysz go w sobote wieczorem. -Chyba ze jest martwy - odparowal ojciec. - To by dopiero byl numer! Wyobraz sobie, ze Morwood od dwoch lat nie zyje, a wszyscy w Zephyr nadal podskakuja na sam dzwiek jego imienia, bo smierc utrzymywana jest w tajemnicy? -I po coz mieliby trzymac ja w tajemnicy? Jaki w tym sens? Tato wzruszyl ramionami, ale widac bylo, ze intensywnie mysli. -Moze chodzi o podatek spadkowy. Moze o chciwych krewnych. Komplikacje prawne. Moze byc wiele powodow. - Na twarzy ojca pojawil sie usmiech, a oczy mu zablysly. - Vernon musialby o tym wiedziec. Umarlbym chyba ze smiechu, gdyby sie okazalo, ze calym miastem trzesie goly wariat, a wszyscy go sluchaja, bo mysla, ze to wola Morwooda. Pamietasz te noc, kiedy cale Zephyr ruszylo ratowac Bruton przed powodzia? Do dzis uwazam, ze bylo to dosc osobliwe. Morwood na ogol wolal trzymac pieniadze w garsci niz rozdawac je dobrym samarytanom - nawet jesli trzeba ich bylo wpierw troche postraszyc, by zaczeli byc dobrzy. -Moze zmienil mu sie charakter - podsunela mama. -No tak. Podejrzewam, ze smierc jest w stanie tego dokonac. -W sobote bedziesz mial okazje sie tego dowiedziec - zakonczyla rozmowe mama. Taka tez mielismy nadzieje. Tymczasem jednak musialem stawic czolo Diablicy i wysluchiwac, jaka szykuje swietna zabawe i ze cala klasa wezmie w niej udzial. Podczas gdy moj ojciec wypytywal w miescie o Morwooda Thaxtera, ja na przerwach prowadzilem sonde, czy ktokolwiek wybiera sie na przyjecie urodzinowe Diablicy. Nie wybieral sie nikt. Komentarze wiekszosci kazaly mi wierzyc, ze chetniej zjedliby ktoras z jej kanapek faszerowanych psimi odchodami, niz poszli na przyjecie, gdzie byliby zdani na laske jej upiornej, smarkozernej rodziny. Ja sam oznajmilem, ze wolalbym sie polozyc na rozzarzonych weglach i pocalowac tego lysego Rosjanina, ktory tlukl butem w stol, niz isc na przyjecie do Diablicy i wachac jej smierdzacych krewnych. Oczywiscie powiedzialem to tak, zeby mnie nie slyszala. W gruncie rzeczy bylo mi juz jej calkiem szczerze zal, bo w calej klasie nie znalazlem ani jednej osoby, ktora chcialaby ja odwiedzic. Nie wiem, co mnie do tego popchnelo. Moze mysl, jak bym sie czul, gdybym zaprosil do siebie tylu ludzi, mial dla nich lody i ciasto i nie chcial nawet prezentow, a kazdy by sie na mnie wypial. "Nie" to bolesne slowo, a podejrzewalem, ze w najblizszym czasie Diablica uslyszy je wiele razy. Nie moglem isc na to przyjecie: sam kladlbym glowe pod topor. W czwartek po szkole pojechalem na rowerze do sklepu Woolwortha i za pietnascie centow kupilem kartke urodzinowa, na ktorej byl psiak w smiesznej czapeczce, a wewnatrz - nieporadny wierszyk. Dopisalem pod spodem: "Wszystkiego najlepszego od przyjaciol z klasy", wlozylem kartke do rozowej koperty, a w piatek rano wsliznalem sie do klasy i umiescilem koperte na lawce Diablicy. Dziekowalem Bogu, ze nikt mnie nie zauwazyl. Chyba bym tego nie przezyl. Zadzwonil dzwonek i komende nad nami objela Kobza. Diablica usiadla za mna i po chwili uslyszalem, ze otwiera koperte. Kobza zaczela wlasnie wrzeszczec na chlopaczka nazwiskiem Reggie Duffy za to, ze zul gume winogronowa. Byla to czesc planu taktycznego: wykrylismy, ze Kobza nie cierpi zapachu winogronowej gumy do zucia, i codziennie ktos inny stawal sie meczennikiem o zabarwionych na czerwono wargach. Zza moich plecow dolecialo ciche chlipniecie. Tylko tyle. Ale byl to dzwiek, ktory rozdzieral serce. I pomyslec, ze za pietnascie centow mozna kupic lze szczescia. Podczas przerwy Diablica biegala po boisku za szkola, pokazujac kartke kazdemu, kto tylko chcial patrzec. Wszyscy mieli dosc zdrowego rozsadku, by udawac, ze naleza do grona wtajemniczonych. Ladd Devine, ostrzyzony na jeza mizerny rudzielec, ktory juz zaczal przejawiac zadatki na przyszla gwiazde futbolu -byl szybki, robil swietne uniki i uwielbial rozroby - zaczal rozpowszechniac wsrod dziewczat pogloske, iz to on kupil kartke, kiedy uslyszal, ze uznaly to za swietny pomysl. Powstrzymalem sie od komentarza. Diablica spozierala juz na Ladda z uwielbieniem w oczach i palcem w nosie. W sobote o umowionej godzinie pan Pritchard przyjechal po nas dlugim czarnym samochodem. -Tylko zebys mi sie zachowywal jak nalezy! - upomniala mnie mama, chociaz te slowa skierowane byly takze do ojca. Nie mielismy na sobie garniturow; "stroj dowolny" oznaczal wygodne koszulki z krotkimi rekawami i czysciutenkie dzinsy. Zasiedlismy obaj na tylnym siedzeniu limuzyny i przez moment mialem wrazenie, ze znalazlem sie w jaskini o scianach obitych skorami dzikich zwierzat. Od pana Pritcharda oddzielala nas tafla przezroczystego plastiku. Skrecilismy w Tempie Street, nie slyszac warkotu silnika i nie czujac najmniejszego wyboju. Posrod wielkich topol i rozlozystych debow przy Tempie Street mieszkala elita miasta Zephyr. Za okraglym podjazdem wznosil sie ceglany dom burmistrza Swope'a. Nieco dalej tato pokazal mi wille z bialego kamienia, nalezaca do prezesa banku. Jeszcze dalej za zakretem mieszkal pan Sumpter Womack - wlasciciel "Wirujacego Kola" - a naprzeciwko zajmowal dom z bialymi kolumnami doktor Parrish. Ulica konczyla sie brama z gietych zelaznych pretow. Za nia brukowany podjazd zakrecal w szpaler iglastych drzewek, stojacych na bacznosc jak zolnierze w dwuszeregu. Okna palacu Thaxterow jarzyly sie swiatlem; ze stromego dachu sterczaly kominy i pekate, cebulaste wiezyczki. Pan Pritchard zatrzymal sie i wysiadl, zeby otworzyc brame, a nastepnie zatrzymal sie znowu, zeby ja zamknac. Opony limuzyny w cudowny sposob zmienily bruk w puch. Jechalismy miedzy wonnymi sosnami, az wreszcie pan Pritchard stanal pod duza plocienna markiza w blekitne i zlote pasy. Wykladany kamiennymi plytami chodnik prowadzil do masywnych frontowych drzwi. Nim tato zdazyl siegnac do klamki, przy drzwiach samochodu juz byl pan Pritchard. Nastepnie, poruszajac sie bezszelestnie i z gracja, rozchylil przed nami podwoje palacu i weszlismy do srodka. Tato zatrzymal sie. -Rany... - to bylo wszystko, co zdolal wykrztusic. Bylem nie mniej oszolomiony. Trudno mi opisac wnetrze domu Thaxterow tak szczegolowo, jak na to zasluguje, lecz uderzyl mnie jego ogrom. Z wysokich stropow o wystajacych belkach zwisaly wielkie kandelabry. Wszystko lsnilo, blyszczalo i migotalo, a pod naszymi stopami slaly sie puszyste orientalne ogrody. W powietrzu unosil sie zapach cedru i siodlarskiego mydla. Cala sciane zajmowal olbrzymi gobelin, przedstawiajacy jakas sredniowieczna scene, a szeroka klatka schodowa piela sie na pietro miekkim lukiem, ktory przywodzil mi na mysl ramie Chile Willow. Dostrzegalem faktury sekatego drewna, wypolerowanych skor, gniecionego aksamitu i barwnego szkla. Nawet zarowki w zyrandolach lsnily czystoscia i darmo by szukac miedzy nimi choc jednej pajeczej nitki. Z korytarza wyszla ladna niebieskooka kobieta w wieku pana Pritcharda. Ubrana byla w bialy uniform, a wlosy miala spiete w wezel, podtrzymywany srebrnymi szpilkami. Przywitala sie z nami. Mowila z takim samym akcentem jak pan Pritchard (tato zdazyl mnie juz oswiecic, ze to akcent brytyjski). -Mlody panicz Vernon jest przy swoich pociagach - powiedziala. - Prosil, zebyscie do niego przyszli. -Dziekuje, Gwendolyn - rzekl jej maz. - Pozwola panowie za mna. Poprowadzil nas korytarzem, z ktorego otwieraly sie drzwi do innych pokoi. Musielismy niezle wyciagac nogi, zeby za nim nadazyc. Wkrotce stalo sie dla nas jasne, ze w tej siedzibie zmiesciloby sie kilka domow wielkosci naszego, a jeszcze zostaloby dosc miejsca na stodole. Pan Pritchard zatrzymal sie i otworzyl wysokie dwuskrzydlowe drzwi. Poslyszelismy cichy gwizd pociagu. Vernon, nagi jak w dniu swych urodzin, pochylal sie nad czyms, czemu sie uwaznie przygladal. Dzieki temu moglismy sie dokladnie przyjrzec tylnej czesci jego ciala. Pan Pritchard chrzaknal. Vernon odwrocil sie, z lokomotywa w dloni, i usmiechnal sie tak szeroko, ze gdyby nie uszy, jego twarz niechybnie peklaby na dwie polowy. -O, jestescie! - ucieszyl sie. - Wejdzcie, prosze! Weszlismy. W pokoju nie bylo mebli poza ogromnym stolem, na ktorym dziecinne pociagi krazyly w zielonym krajobrazie z miniaturowymi wzgorzami, lasem i malenkim miasteczkiem. Vernon omiatal wlasnie kola lokomotywy pedzlem do golenia. -Na torach zbiera sie kurz - wyjasnil. - Jesli sie nawarstwi, caly pociag moze sie wykoleic. Z oslupieniem patrzylem na kolejowy pejzaz. Siedem pociagow poruszalo sie rownoczesnie. Male zwrotnice przerzucane byly automatycznie, male swiatla sygnalizacyjne mrugaly, male samochody zatrzymywaly sie na malych skrzyzowaniach. W zielonym lesie pstrzyly sie tu i owdzie drzewa judaszowe o czerwonych lisciach. U wylotu glownej ulicy stal gotycki budynek z kopula: ratusz, z ktorego uciekalem przed burmistrzem Swope'em. Drogi wily sie posrod wypietrzonych wzgorz. Rzeke z zielonego szkla przecinal most, a nieco dalej za miastem lsnila podluzna tafla pomalowanego na czarno lusterka. To Jezioro Saksonskie - uswiadomilem sobie nagle. Vernon maznal nawet brzegi czerwona farba, by przypominaly tamtejsze rude skaly. Zobaczylem boisko baseballowe, basen, domy i ulice Bruton, a takze dom w teczowych kolorach na koncu Jessamyn Street. Znalazlem droge numer 10 biegnaca przez las, za nim ten rozstepowal sie, robiac miejsce dla jeziora. Szukalem pewnego domu. Tak, byl tam, nie wiekszy niz paznokiec mego kciuka: dom panny Grace i tych dziewczyn. Na zachodzie, pomiedzy Zephyr a Union Town, ktorego juz nie bylo na planszy, widnialo okragle pogorzelisko, z paroma zniszczonymi drzewkami. -Widze, ze tu byl pozar - powiedzialem. -To wlasnie tam spadl meteor - rzucil Vernon nie patrzac. Wciaz dmuchal na kolka lokomotywy niczym nagi kolos z komiksow. Znalazlem Hilltop Street i nasz dom na skraju lasu. Potem moje spojrzenie przebieglo lagodnym lukiem Tempie Street, zwienczona kartonowym palacykiem, w ktorym znajdowalismy sie teraz wraz z ojcem. -Jestes tu, Cory. Obaj tu jestescie. - Vernon machnal reka w kierunku pudelka po butach, ktore stalo obok niego w plataninie wagonikow, porozlaczanych torow i kabli. Na wieczku widnial zrobiony czarna kredka napis: LUDZIE. Unioslem je i zobaczylem chyba setki malenkich ludzikow o pieczolowicie wymalowanych cialach i wlosach. Zaden z nich nie mial na sobie ubrania. Jeden z krazacych pociagow wydal z siebie cienki gwizd. Inny, poruszany lokomotywa parowa, wypuszczal kolka dymu wielkosci precelkow. Tato z otwartymi ustami obszedl dookola gigantyczna, niesamowicie drobiazgowa makiete. -Przeciez tu jest wszystko! - zawolal. - Na Poulter Hill widac nawet nagrobki! Panie Thaxter, jak pan to zrobil? Vernon podniosl wzrok znad lokomotywy. -Nie jestem panem Thaxterem - sprostowal. - Jestem Vernon. -A... a, tak. A zatem, Vernonie, jak ci sie udalo to zrobic? -No, nie przez jedna noc, to pewne. - Vernon znow sie usmiechnal. Z daleka jego twarz wygladala jak buzia niedorostka; z bliska widac bylo promieniste zmarszczki wokol oczu i dwie glebsze linie, ujmujace w nawias jego usta. - Zrobilem to, bo kocham Zephyr. Zawsze kochalem i zawsze bede kochal. Vernon zerknal na pana Pritcharda, ktory czekal przy drzwiach. -Dziekuje ci, Cyril, mozesz juz isc. Aha, zaczekaj. Czy pan Mackenson wie? -O czym mam wiedziec? - zapytal ojciec. -Ehm... mlody panicz Vernon chcialby jesc wylacznie w towarzystwie panskiego syna. Pan zasiadzie do kolacji w kuchni. -Nie rozumiem. Dlaczego? Vernon nie spuszczal oczu z pana Pritcharda. Starszy pan rzekl: -Poniewaz to panskiego syna panicz Vernon zaprosil na kolacje. Pan spelnia tu, o ile dobrze rozumiem, role przyzwoitki. Jezeli nadal ma pan jakies... hm... zastrzezenia, to pozwoli pan, ze wyjasnie, iz kuchnia przylega do jadalni. Bedziemy tam przez caly czas, gdy panski syn i panicz Vernon beda w jadalni. On sobie tego zyczy, panie Mackenson. -Ostatnie zdanie zostalo wypowiedziane z nutka rezygnacji. Tato spojrzal na mnie. Wzruszylem ramionami. Widzialem, ze nie podoba mu sie taki uklad i ma wielka ochote sie wycofac. -Skoro juz przyszedles - Vernon postawil lokomotywe na torach i maly wehikul z terkotem wyjechal mu z dloni - mozesz jeszcze troche zostac. -Mozesz zostac - powtorzylem jak echo, zwracajac sie do taty. -Kolacja na pewno bedzie panu smakowac. Gwendolyn jest doskonala kucharka - dodal pan Pritchard. Tato splotl rece na piersi i przygladal sie pociagom. -Chyba tak - rzekl cicho. -Cudownie! - rozpromienil sie Vernon. - To juz wszystko, Cyril. -Tak jest, prosze pana. Pan Pritchard wyszedl zamykajac za soba drzwi. -Jest pan mleczarzem, prawda? - zapytal ojca Vernon. -Tak, pracuje w "Zielonych Lakach". -Wlascicielem "Zielonych Lak" jest moj tatus. - Vernon minal mnie i okrazyl stol, zeby sprawdzic jakies polaczenie kabli. - O, tu jest mleczarnia. - Chude ramie wskazalo miejsce w powietrzu poza stolem. -Czy pan wie, ze w przyszlym miesiacu otwieraja w Union Town wielki magazyn spozywczy? W tym nowym centrum handlowym, ktorego budowa jest juz na ukonczeniu. Bedzie to cos, co nazwali supermarketem. Podobno caly duzy dzial ma zajac mleko w plastikowych pojemnikach. -Plastikowych? - Tato chrzaknal. - A niech to! -Wszystko powoli sie robi plastikowe. - Vernon siegnal w kierunku makiety i poprawil jakis dom. - Taka nas czeka przyszlosc. Wszystko wokol z plastiku. -Wiesz, Vernonie... dawno juz nie widzialem twego ojca. Rozmawialem wczoraj z panem Dollarem. A dzis z doktorem Parrishem i burmistrzem Swope'em. Wszedlem nawet do banku, zeby zamienic slowko z kilkoma osobami. Nikt go nie widzial od ponad dwoch lat. W banku mowia, ze pan Pritchard bierze od nich wazne dokumenty i zwraca je z podpisem Morwooda. -Zgadza sie. I co, Cory, jak ci sie podoba Zephyr z lotu ptaka? Czujesz sie troche tak, jakbys fruwal ponad dachami, nie? -Tak, prosze pana. - Chwile wczesniej myslalem dokladnie o tym samym. -Dajze spokoj z tym "panem". Mow do mnie Vernon. -Cory'ego nauczono szacunku dla starszych - podkreslil tato. Vernon spojrzal na niego z mieszanina zdumienia i irytacji. -Starszych? Przeciez jestesmy w jednym wieku. Tato zaniemowil na kilka sekund. -Ach, tak - baknal w koncu ostroznie. -Chodz, Cory, bedziesz prowadzil pociagi! - Vernon stanal przy skrzynce sterowniczej, na ktorej byly rozne dzwignie i pokretla. - Uwaga, nadjezdza ekspres! Tu-tuuu! Podszedlem do konsoli. Jej obsluga wydawala mi sie rownie skomplikowana jak dzielenie ulamkow. -Co mam robic? -Co tylko zechcesz - rzekl Vernon. - Wlasnie na tym polega cala frajda. Z wahaniem zaczalem naciskac dzwignie i krecic galkami. Niektore pociagi przyspieszaly, inne zwalnialy. Parowa lokomotywa naprawde sapala teraz z wysilku. Gwizdki swistaly, a swiatelka sygnalizacyjne mrugaly. -Czy Morwood jeszcze tu jest, Vernonie? - spytal ojciec. -Odpoczywa. Jest na gorze i odpoczywa. - Uwaga Vernona skupiona byla na kolejce. -Czy moglbym sie z nim zobaczyc? -Nikt sie z nim nie widuje, kiedy odpoczywa - wyjasnil Vernon. -A kiedy nie odpoczywa? -Nie wiem. Zawsze jest nazbyt zmeczony, zeby sie do mnie odezwac. -Vernonie, spojrz mi w oczy! - Vernon odwrocil glowe w strone mego ojca, ale jego wzrok wciaz umykal z powrotem ku pociagom. - Czy Morwood jeszcze zyje? -Zyje, zyje - rzekl Vernon. - Jak malz w skorupie... - Zmarszczyl brwi, jak gdyby dopiero w tej chwili dotarla do niego tresc pytania. - Naturalnie, ze zyje! A jak pan mysli, kto prowadzi te wszystkie interesy? -Moze pan Pritchard? Moj tatus odpoczywa na gorze - rzekl Vernon, kladac szczegolny nacisk na slowo "odpoczywa". - Jest pan mleczarzem czy czlonkiem inkwizycji? -Tylko mleczarzem - odparl tato. - Ciekawskim mleczarzem. -I robi sie pan coraz bardziej ciekawski. Szybciej, Cory! Szostka sie spoznia! Nadal krecilem galkami. Pociagi smigaly na zakretach i gnaly przez wzgorza. -Podobalo mi sie twoje opowiadanie o jeziorze - rzekl Vernon. -Dlatego wlasnie pomalowalem je na czarno. Kryje w swoim wnetrzu mroczna tajemnice, nieprawdaz? -Tak, prosze... Vernonie - poprawilem sie. Musialem najpierw oswoic sie z mysla, ze moge zwracac sie do doroslego po imieniu. -Czytalem o tym w "Dzienniku". - Vernon wyprostowal zgiete drzewko na stoku i na cale miasto padl jego cien. Potem odstapil krok w tyl i przyjrzal sie miastu. - Zabojca musial wiedziec, jak glebokie jest to jezioro. A zatem musial byc tutejszy. Moze mieszka w Zephyr, w jednym z tych domow. Ale jesli mamy przyjac, ze zmarlego nie zidentyfikowano, a od marca nie dotarl do nas zaden meldunek o zaginieciu, to musimy sie zgodzic, ze zamordowany na pewno nie byl tutejszy. A zatem: jaki moze byc zwiazek pomiedzy kims, kto mieszka tutaj, a kims, kto mieszkal gdzies bardzo daleko? -Szeryf tez pewnie chcialby to wiedziec. -Szeryf Amory to dobry czlowiek - powiedzial Vernon - ale nie jest dobrym szeryfem. On sam pierwszy to przyzna. Brak mu instynktu psa gonczego; pozwala odfrunac ptaszkom, kiedy juz ma je w lapach. -Vernon przekrzywil glowe i podrapal sie tuz pod pepkiem. Potem podszedl do mosieznej tablicy na scianie i przekrecil dwa wylaczniki. Swiatla w pokoju zgasly; zapalilo sie za to kilka miniaturowych swiatelek w domkach na makiecie. - Tak wczesnie rano - zadumal sie. - Gdybym to ja chcial kogos zabic, zrobilbym to dostatecznie wczesnie, by spokojnie utopic go w jeziorze, zanim ktokolwiek nadjedzie droga numer 10. Dlaczego zabojca czekal z tym prawie do switu? -Przykro mi, ale nie wiem - rzekl tato. Ledwie ich sluchalem, pochloniety dzwigniami i oswietlonymi galkami. -To musial byc ktos, kto nie zamawia mleka w "Zielonych Lakach" -zawyrokowal Vernon. - Nie pomyslal o mleczarzach na trasie, prawda? Chce pan znac moje zdanie? Ojciec nie odpowiedzial. -Mysle, ze zabojca jest nocnym markiem. Zatopienie zwlok bylo pewnie ostatnia rzecza, jaka zrobil, zanim wrocil do domu i polozyl sie spac. Uwazam, ze jesli znajdzie pan sowe, ktora nie pije mleka, ma pan swojego zabojce. -Nie pije mleka? Jak pan na to wpadl? -Mleko pomaga zasnac - odparl Vernon. - Zabojca nie lubi spac, a jesli w dzien pracuje, na pewno pije czarna kawe. Zamiast odpowiedzi tato wydusil z siebie tylko stlumione chrzakniecie, ale czy mialo ono wyrazac zgode, czy politowanie, tego juz nie wiem. Do ciemnego pokoju wrocil pan Pritchard, aby zaanonsowac, ze podano kolacje. Vernon odwrocil sie od kolejki. -Chodzmy, Cory - powiedzial. Ruszylem za nim, a tato oddal sie w opieke lokaja. Weszlismy do pokoju, w ktorym staly rycerskie zbroje i dlugi stol. Nakrycia ulozono na jego przeciwleglych koncach. Vernon kazal mi wybrac miejsce, wiec usiadlem tam, skad bylo widac rycerzy. Po paru minutach pojawila sie Gwendolyn ze srebrna taca i tak rozpoczela sie najdziwniejsza kolacja mego zycia. Jedlismy zupe truskawkowa, do ktorej wkruszono waniliowe wafelki. Jedlismy ravioli i tort czekoladowy z tego samego talerza. Pilismy musujaca lemoniade z pastylek, a Vernon wlozyl cala pastylke pod jezyk i nie moglem powstrzymac smiechu, kiedy z ust wykipialy mu zielone babelki. Jedlismy paszteciki z nadzieniem z hamburgera i dmuchana kukurydze w masle, a na deser byla pelna miska kakaowego lukru, ktory jadlo sie lyzka. Zmiatalem wszystko, czujac rozkoszne wyrzuty sumienia; moja mama zemdlalaby ze zgrozy na widok tej szczeniackiej uczty. W zasiegu oka nie bylo zadnych jarzyn: ani marchewki, ani szpinaku, ani brukselki. Z kuchni dolecial mnie zapach duszonej wolowiny, z czego wywnioskowalem, ze tato je normalna, "dorosla" kolacje i prawdopodobnie nie ma nawet pojecia, czym ja tymczasem katuje zoladek. Moj towarzysz potrafil sie dobrze bawic; smial sie bez ustanku i w koncu obaj w slodkim delirium zaczelismy wylizywac miseczki po lukrze. Vernon chcial wiedziec o mnie wszystko: co lubie robic, z kim sie przyjaznie, jakie ksiazki najchetniej czytam, na jakie chodze filmy. Tez widzial Najezdzcow z Marsa i nawiazala sie miedzy nami nic porozumienia. Powiedzial, ze kiedys mial ogromny kufer, pelen komiksow z superbohaterami, ale tatus kazal mu je wyrzucic. Powiedzial, ze swego czasu kolekcjonowal kryminalne opowiastki o Hardy Boys, ale ktoregos dnia tatus wpadl we wscieklosc i spalil je wszystkie w kominku. Mowil, ze kiedys mial wszystkie zeszyty Doca Savage'a, ksiazki o Tarzanie, Johnie Carterze z Marsa i o Cieniu, mial "Niesamowite Opowiesci" i poskladane w pudelkach czasopisma "Argonauci" i "Swiat Chlopca", ale tatus powiedzial, ze Vernon jest juz za stary na takie bzdury, i wszystko, do ostatniego skrawka, powedrowalo do pieca lub do smietnika i splonelo na popiol albo zostalo zakopane w ziemi. Vernon powiedzial, ze oddalby milion dolarow, byle tylko miec je z powrotem, i ze jezeli posiadam takie skarby, nie powinienem sie nigdy z nimi rozstawac, poniewaz jest w nich magia. -A kiedy wyrzuca sie magiczne przedmioty na smietnik, albo pali je w piecu -rzekl Vernon - czlowiek staje sie zebrakiem, ktory pragnie odzyskac chocby szczypte tej magii. Bede nosil spodnie z mankietami - oznajmil. -Co? - zapytalem. Nigdy nie widzialem, by Vernon mial na siedzeniu chocby majtki. -Napisalem kiedys ksiazke - dodal. -Wiem. Mama ja czytala. -Chcialbys zostac pisarzem? -Chyba tak - stwierdzilem. - To znaczy... jesli to mozliwe. -Twoje opowiadanie bylo bardzo dobre. Kiedys pisalem nowele. Tatus powiedzial, ze owszem, milo miec jakies hobby, ale nie powinienem zapominac, ze pewnego dnia przejme po nim to wszystko. -Co wszystko? - spytalem. -Nie wiem. Nigdy nie chcial mi powiedziec. -Aha. - To, co mowil, mimo wszystko zdawalo sie logiczne. -Jak to sie stalo, ze nie napisales nastepnej? Vernon otworzyl usta, lecz szybko je zamknal. Przez dluga chwile wpatrywal sie w swoje palce, umazane czekoladowa polewa. Oczy mu sie zaszklily. -Mialem w sobie tylko te jedna - rzekl w koncu. - Bardzo dlugo szukalem nastepnej, ale po prostu jej nie ma. Nie bylo jej tam wczoraj, nie ma dzisiaj... i nie sadze, by pojawila sie jutro. -Jak to mozliwe? - zdziwilem sie. - Nie mozesz wymyslic jakiejs historii? -Opowiem ci pewna - powiedzial. Zamarlem w oczekiwaniu. Vernon wciagnal gleboko powietrze i wypuscil je. Wzrok mu sie zamglil, jak gdyby walczyl z ogarniajacym go snem. -Byl sobie chlopiec - zaczal - ktory napisal ksiazke o pewnym miasteczku. Bylo to male miasteczko, mniej wiecej takie jak Zephyr. Tak, nawet bardzo podobne do Zephyr. Chlopiec napisal te ksiazke, a trwalo to cztery lata, nim wreszcie wszystko wygladalo dokladnie tak, jak powinno. Lecz kiedy ja pisal, jego tatus... - Glos Vernona zamarl. Czekalem. -Jego... tatus... - Vernon zmarszczyl brwi usilujac zebrac mysli. - Tak... -podjal - jego tatus mowil mu, ze jest kompletnym idiota. Powtarzal to we dnie i w nocy. "Ty idioto - mowil - ty glupcze! Marnujesz czas piszac ksiazke, zamiast sie uczyc, jak nalezy prowadzic interesy, a przeciez do tego cie przygotowuje. Masz prowadzic interesy! Nie chowalem cie po to, bys robil mi na zlosc i marnowal swoja zyciowa szanse. Powinienes byl odniesc sukces, a teraz twoja matka na pewno przewraca sie w grobie, bo ja takze zawiodles. Tak, zlamales jej serce, kiedy wyrzucili cie ze studiow, i wlasnie dlatego zazyla te pastylki. Wylacznie z tej przyczyny! Zawiodles nas, a pieniadze, ktore w ciebie zainwestowalem, poszly na marne. Moglem rzucic je z okna czarnuchom i bialej holocie!" - Vernon zmruzyl oczy, na jego twarzy odbilo sie cierpienie. - "Murzynom - poprawil go chlopiec. - Musimy sie zachowywac jak ludzie cywilizowani". Rozumiesz, Cory? -Ja... nie za bardzo. -Rozdzial drugi - obwiescil Vernon. - Cztery lata pozniej. Tyle wlasnie czasu potrzeba bylo chlopcu. Napisal ksiazke o miasteczku i jego mieszkancach i wlasnie dzieki nim ksiazka stala sie tym, czym byla. Moze nie miala sensacyjnej akcji, nie bylo w niej scen, od ktorych serce stawalo ci w gardle, a strach jezyl wlosy na glowie, ale za to mowila o zyciu. Miala swoj rytm i swoje glosy. Poruszala sprawy drobne, codzienne, takie, jakie skladaja sie na wspomnienia przezytych chwil. Wila sie jak rzeka; nie wiedziales, dokad plynie, dopoki sie w niej nie znalazles, ale podroz byla spokojna i pelna uroku, a kiedy dotarles do jej kresu, zalowales, ze juz sie skonczyla. Ksiazka byla zywa, choc chlopiec, ktory ja napisal, tylko udawal, ze zyje. Vernon zapatrzyl sie w jakis nieokreslony punkt. Przygladalem sie jego upackanym palcom, zacisnietym na krawedzi stolu. -Znalazl wydawce - podjal po chwili. - Prawdziwego wydawce z samego Nowego Jorku. Wiesz, to tam dzieje sie wszystko, co ma jakiekolwiek znaczenie. Tam drukuje sie setki tysiecy ksiazek, a kazda z nich jest inna - jak dziecko. Niektore wyrastaja ponad przecietnosc, inne znow sa kalekie, ale wszystkie wlasnie stamtad rozchodza sie w swiat. Nowojorczyk zadzwonil do chlopca i powiedzial mu, ze chetnie wydadza jego po wiesc, ale powinien wprowadzic w niej pewne zmiany, aby mogla sie stac jeszcze lepsza. Chlopiec byl taki dumny i szczesliwy, ze zgodzil sie na wszystko, bo chcial, by jego ksiazka byla jak najblizsza idealu... Przed szklanymi oczami Vernona przesuwaly sie niewidzialne obrazy. -A zatem - rzekl cicho - chlopiec zaczal pakowac walizki, podczas gdy tatus powtarzal, ze jest cholernym glupcem i ze wroci do niego na kolanach, a wtedy okaze sie, kto mial racje. Ale tego dnia chlopca ponioslo. Odpowiedzial, ze predzej spotkaja sie w piekle. Pojechal autobusem z Zephyr do Birmingham, a potem pociagiem z Birmingham do Nowego Jorku, gdzie poszedl prosto do biura w wysokim budynku i tam dowiedzial sie, co ma sie stac z jego dzieckiem. Vernon znow zamilkl. Podniosl miske po lukrze i zajrzal, czy nie daloby sie czegos jeszcze z niej wylizac. -No i co sie stalo? - ponaglilem go. -Powiedzieli mu... - Vernon usmiechnal sie posepnie - powiedzieli, ze wydawnictwo to interes jak kazdy inny. Powiedzieli: mamy prognozy i dane, i wykresy na scianach i wiemy, ze w tym roku ludzie chca czytac powiesci kryminalne, a twoje miasteczko stanowi wymarzone tlo dla takiej historii. Morderstwa - powtarzali. Ludzi trzeba straszyc. Musimy dzis konkurowac z telewizja. Juz nie jest tak jak dawniej, kiedy wszyscy mieli czas na czytanie. Ludzie chca krwi, a na dowod tego mamy liczby i wykresy. Powiedzieli, ze jesli chlopiec wplecie w akcje ksiazki intryge kryminalna - a to wcale nie jest takie trudne - wydrukuja ja, a na okladce umieszcza jego nazwisko. Poza tym nie podobal im sie tytul: Ksiezycowe miasto. To na nic - mowili. Nie potrafi pan pisac mocniej? W tym roku potrzebne sa nam ostre piora. -Zrobil to? - spytalem. -O, tak. - Vernon skinal glowa. - Zrobil wszystko, czego zazadali. Byl przeciez tak blisko wygranej, ze juz czul jej smak. Wiedzial, ze z dala obserwuje go tatus. Zrobil to. Usmiech Vernona wygladal jak swieza rana w ledwie zabliznionej tkance. -Mylili sie - podjal. - To bylo bardzo trudne. Chlopiec wynajal pokoj w hotelu i zabral sie do pracy. Ten hotel... Nie stac go bylo na lepszy. Pisal na pozyczonej maszynie w obskurnym pokoiku, a cos z atmosfery hotelu i tego miasta poprzez jego palce przecieklo do ksiazki. Pewnego dnia nie wiedzial juz, gdzie sie znajduje. Zgubil wlasciwa droge, a wokol nie bylo zadnych znakow, ktore moglyby go wyprowadzic z tej matni. Slyszal placz ludzi i widzial ich bol, i cos wewnatrz niego zacisnelo sie w piesc, i chcial juz tylko dotrzec do ostatniej strony, i skonczyc wreszcie z tym wszystkim. W nocy nie mogl zasnac. Slyszal smiech tatusia; slyszal slowa: "Ty durniu, ty glupi smarkaczu, trzeba bylo postawic na swoim!" Bo tatus siedzial w nim tak mocno, ze chlopiec przywiozl go ze soba az do Nowego Jorku. Oczy Vernona zacisnely sie na kilka bolesnych sekund. Kiedy je znow otworzyl, mialy czerwone obwodki. -Ten chlopiec, ten maly duren, zabral swoje pieniadze i uciekl. Z powrotem do Zephyr, z powrotem do czystych wzgorz, wsrod ktorych mogl myslec jasno. Potem ksiazka ukazala sie drukiem, z jego nazwiskiem na okladce, a kiedy zobaczyl te okladke, zrozumial, ze sam zaprzepascil swoje piekne dziecko, swoja piekna ksiazke. Ubral ja w stroj prostytutki i teraz pragneli jej tylko ludzie zadni brzydoty. Chcieli sie w niej tarzac, wykorzystac ja i zaraz porzucic, bo byla tylko jedna z setek tysiecy, a przy tym byla kaleka. A to przeciez wlasnie ten chlopiec... ten chlopiec ja okaleczyl. Ten zly, chciwy chlopiec. Glos mu sie zalamal zaskakujacym dzwiekiem. Vernon przycisnal dlon do ust. Kiedy ja opuscil, z dolnej wargi zwisala mu srebrna nitka sliny. -Ten chlopiec... - wyszeptal - bardzo predko dowiedzial sie... ze ksiazka okazala sie fiaskiem. Bardzo predko. Dzwonil do nich. Zrobcie cos - mowil - cokolwiek, byle tylko ja uratowac. A oni odparli, ze maja swoje liczby i dane, i wykresy na scianach. Powiedzieli, ze ludziom znudzily sie juz kryminaly. Powiedzieli, ze teraz czytelnik pragnie czegos innego. Powiedzieli, ze chetnie zobacza jego nastepna powiesc. Jest obiecujacy - mowili. Niech tylko przyniesie im cos innego. Jest pan jeszcze mlody - powtarzali. Napisze pan jeszcze duzo ksiazek. Powolnym, starczym ruchem Vernon otarl usta wierzchem dloni. -Tatus juz na niego czekal. Tatus usmiechal sie i usmiechal, i nie przestawal sie usmiechac. Twarz tatusia stala sie olbrzymia jak slonce i parzyla chlopca za kazdym razem, kiedy na nia spojrzal. Tatus powiedzial: "Nie zasluzyles na to, zeby nosic moje buty. A sa moje, bo to ja za nie zaplacilem. O, tak, zaplacilem takze za te koszule i spodnie. Nie zasluzyles na to, zeby kupowac ci rzeczy za uczciwie zarobione pieniadze. Jestes zerem i na zawsze, do konca zycia, pozostaniesz zerem; a jezeli dzis w nocy umre we snie, to ty bedziesz temu winny, ty mnie zabijesz, bo jestes nieudacznikiem". A chlopiec stal u podnoza schodow i plakal, az wreszcie zawolal: "No to idz i zdychaj! Modle sie do Boga, zebys wreszcie zdechl, ty... nedzny... skurwysynu..." Pod okropnym naporem tego ostatniego, wyplutego ze zloscia slowa do oczu naplynely mu lzy. Wydal cichy jek i jego twarz sie nagle sciagnela. Przypominala hiszpanski obraz z jakims nagim swietym, ktory kiedys widzialem w "National Geographic". Po policzku Vernona pociekla lza, za nia druga, ktora uwiezla w czekoladowej grudce rozmazanej w kaciku ust. -O, nie... - szepnal. - Nie, nie... -Paniczu? Glos byl rownie cichy jak glos Vernona, lecz o wiele bardziej stanowczy. Do jadalni wszedl pan Pritchard. Vernon nawet na niego nie spojrzal. Zaczalem sie podnosic, lecz pan Pritchard powiedzial: -Prosze na razie siedziec spokojnie, paniczu Cory. Usluchalem. Pan Pritchard przeszedl przez pokoj, stanal za Vernonem i delikatnie polozyl mu dlon na chudym ramieniu. -Juz po kolacji, paniczu - powiedzial. Nagi czlowiek nie poruszyl sie ani nie odezwal. Oczy mial metne i martwe, a jedynym przejawem zycia byla pelznaca wolno struzka lez. -Czas spac, prosze pana - rzekl pan Pritchard. Vernon przemowil gluchym, nieobecnym glosem: -Ale czy ja sie jeszcze obudze? -Jestem tego pewien, prosze pana. - Dlon Pritcharda ojcowskim gestem poklepala go po ramieniu. - Chyba powinien pan pozegnac sie ze swoim gosciem. Vernon spojrzal na mnie. Patrzyl tak, jak gdyby mnie w ogole nie znal, jak gdybym byl intruzem w tym domu. Potem jego oczy znow ozyly; pociagnal nosem i usmiechnal sie w swoj zwykly, chlopiecy sposob. -Kurz na torach - powiedzial. - Jesli sie nawarstwi, pociag moze sie wykoleic. Twarz zachmurzyla mu sie na moment, ale bylo to tylko przelotne pogorszenie pogody. -Cory! - Usmiech powrocil. - Ciesze sie, ze mogles zjesc ze mna kolacje. -Ja tez, prosze... Uniosl palec wskazujacy. -Vernon - poprawil. -Vernon - powtorzylem. Wstal, i ja tez. -Ojciec czeka na pana przy drzwiach wyjsciowych, paniczu - rzekl do mnie pan Pritchard. - Prosze skrecic w prawo i isc prosto korytarzem, a trafi panicz bez trudu. Jezeli beda panowie laskawi zaczekac przy samochodzie, za pare minut odwioze panow do domu. Pan Pritchard ujal Vernona pod ramie i podprowadzil do drzwi. Vernon szedl za nim powloczac nogami jak starzec. -Kolacja byla pyszna! - zawolalem za nim. Vernon zatrzymal sie i spojrzal na mnie. Jego usmiech zapalal sie i gasl jak zepsuty neon. -Mam nadzieje, ze bedziesz dalej pisal, Cory. Mam nadzieje, ze czeka cie w zyciu wszystko co najlepsze. -Dziekuje ci, Vernonie. Kiwnal glowa zadowolony, ze udalo nam sie porozumiec. W drzwiach jadalni zatrzymal sie jeszcze raz. -Wiesz, Cory, czasami miewam przedziwny sen. Sni mi sie, ze w bialy dzien chodze nago ulicami miasta. - Zasmial sie. - Goly jak swiety turecki! Potrafisz to sobie wyobrazic? Obawiam sie, ze nie udalo mi sie usmiechnac. Potem Vernon pozwolil sie wyprowadzic z jadalni. Rozejrzalem sie po pobojowisku pustych talerzy i nagle zrobilo mi sie niedobrze. Drzwi frontowe odnalazlem bez trudu. Stal przy nich ojciec, usmiechniety od ucha do ucha. Domyslilem sie, ze nawet nie przeczuwal, czego przed chwila doswiadczylem. -Pogadaliscie sobie? Mruknalem cos, co widac go zadowolilo. -Byl dla ciebie mily? Kiwnalem glowa. Tato byl w dobrym humorze, bo zoladek mial pelen duszonej wolowiny, a oprocz tego czul ulge, ze Vernon nie zrobil mi krzywdy. -Ladny dom, nie uwazasz? - zagadnal, kiedy szlismy do czarnej, lsniacej limuzyny. - Prawdziwy palac... Nie wyobrazam sobie, ile to musialo kosztowac. Ja tez nie bylem w stanie mu tego powiedziec. Wiedzialem jedno: tak wysokiej ceny nie powinno sie zadac od nikogo. Zaczekalismy przy samochodzie, a po chwili wyszedl z domu pan Pritchard, by dostarczyc nas z powrotem pod frontowe drzwi naszego wlasnego domu. 4. GNIEW PIECIU GRZMOTOW W poniedzialek rano okazalo sie, ze stracilem laski Diablicy. Jej idolem byl teraz Ladd Devine, a co za tym idzie, lepkie paluchy przestaly wreszcie wedrowac mi po karku podczas kazdej lekcji. Sprawila to kartka urodzinowa i nierozwazna deklaracja Ladda, iz to on ja napisal. Ladd mial naprawde zadatki na swietnego pilkarza i zanosilo sie na to, ze zanim pojdzie do gimnazjum, bedzie mial mnostwo okazji, by cwiczyc uniki i zwody.Sprawe urodzin Diablicy zakonczyl jeszcze jeden incydent. Podczas przerwy, kiedy sie przygladala, jak Ladd kopie pilke z Barneyem Gallawayem, zapytalem ja, czy przyjecie sie udalo. Spojrzala na mnie, jak gdybym byl przezroczysty. -O, bylo swietnie - rzucila i jej wzrok powedrowal z powrotem ku wschodzacej gwiezdzie futbolu. - Przyszla cala rodzina i jedlismy lody i ciasto. -Dostalas jakies prezenty? -Mhm. - Diablica zaczela ogryzac brudny paznokiec, a tluste straczki opadly jej na twarz. - "Mala pielegniarke" od mamy i taty, od cioci Gretny rekawiczki, ktore sama zrobila na drutach, a od mojej kuzynki Chile wianek z suszonych kwiatow, ktory powiesilam sobie nad drzwiami na szczescie. -To ladnie - baknalem. - To naprawde... Juz mialem odejsc, kiedy nagle wmurowalo mnie w ziemie. -Chile? - powtorzylem. - Jak ma na nazwisko? -Purcell. To znaczy, kiedys sie tak nazywala, bo teraz wyszla za maz za jednego faceta i bocian przyniosl im takiego malutkiego bobaska. No powiedz, czy ten Ladd nie jest sliczny? - dodala z westchnieniem. Pan Bog ma poczucie humoru, ktore sprawia, ze czasami czlowiekowi opadaja rece. Wrzesien dobiegl konca i pewnego ranka powital mnie pazdziernik. Wzgorza upstrzyly sie czerwienia i zlotem, jak gdyby noca malowal je po kryjomu czarodziej. Popoludnia wciaz byly upalne, ale rano wiatr szeptal, zeby wlozyc sweter. Nastalo babie lato; w sklepie staly kosze czerwonych kolb kukurydzy, a na chodniku tu i owdzie szelescil martwy lisc. W szkole nadal mielismy zajecia pod haslem "Pokaz i opowiedz". Polegalo to na tym, ze kazdy musial przyniesc do klasy cos, czym sie chcial pochwalic, i powiedziec wszystkim, dlaczego to cos jest dla niego takie wazne. Zabralem z domu numer "Slynnych potworow", ktorego okladka powinna byla zdmuchnac Stara Kobze jak swieczke, mnie zas kreowac na obronce ucisnionych. Davy Ray przyniosl plyte z nagraniem Ruszam w droge i zdjecie elektrycznej gitary, na ktorej chcial uczyc sie grac, kiedy jego rodzicow bedzie stac na oplacenie lekcji. Ben przyniosl konfederackiego dolara, a Johnny - swoja kolekcje grotow, z ktorych kazdy, otulony wata, spoczywal w oddzielnej przegrodce starej wedkarskiej skrzynki jego ojca. Bylo na co popatrzec. Groty - male i duze, szorstkie i gladkie, jasne i ciemne -pobudzaly fantazje i przenosily nas w czasy, gdy las ciagnal sie nieprzerwanie, nocny mrok rozpraszaly tylko swiatla plemiennych ognisk, a Zephyr istnialo jedynie w majakach wioskowego szamana. Johnny zbieral groty odkad pamietalem, czyli od drugiej klasy. Podczas gdy my ganialismy jak szaleni, nawet na moment nie zatrzymujac sie nad zakurzona przepascia znana pod nazwa "historii", Johnny przetrzasal lesne sciezki i koryta strumieni w poszukiwaniu tych drobnych, ostro zakonczonych sladow swego dziedzictwa. Zgromadzil ich ponad setke; kazdy pieczolowicie oczyscil, nie posuwajac sie jednak do uzycia szelaku - bylaby to obraza dla reki, ktora rzezbila krzemien - i ulozyl w skrzynce na przynety. Oczyma wyobrazni widzialem, jak wieczorem wyjmuje je w swoim pokoju i marzy o zyciu, ktore toczylo sie w Adams Valley dwiescie lat temu. Bylem ciekaw, czy wyobraza sobie czterech indianskich chlopcow - przyjaciol z jednej wioski, ktorzy mieszkali w tipi, mieli swoje psy i wlasne racze kucyki i rozmawiali ze soba na rozne tematy - na przyklad o nauczycielach albo po prostu o zyciu. Nigdy go o to nie pytalem, ale zaloze sie, ze tak wlasnie bylo. Juz na kilka dni przed lekcja "Pokaz i opowiedz" zaczalem sie niepokoic, czym tez moze nas uraczyc Diablica. Tego ranka przed dzwonkiem spotkalem sie z chlopakami tam gdzie zwykle, to znaczy przy drabinkach na boisku. Rowery zostawilismy przykute do ogrodzenia posrod dziesiatkow innych. Usiedlismy w sloncu, bo choc na niebie nie bylo ani jednej chmurki, rano powital nas chlod. -No, otworz - zagadnal Ben. - Nie badz zyla i daj nam obejrzec. Johnny'ego nie trzeba bylo dlugo namawiac, by odsunal rygielek. Przechowywal swoje groty jak drogocenne kamienie, ale chetnie dzielil sie z bliznimi zakleta w nich magia. -Ten znalazlem w zeszla sobote - powiedzial rozchylajac klebek waty, w ktorym spoczywal jasnoszary trojkacik. - Widac, ze komus, kto go robil, bardzo sie spieszylo. Patrzcie, jakie ma szorstkie i nierowne krawedzie. Jego wlasciciel nie tracil czasu. Chcial jak najszybciej osadzic go na strzale, zeby upolowac sobie cos do jedzenia. -Sadzac z rozmiarow grotu, nie mial innych narzedzi procz toporka -skomentowal Davy Ray. -Moze byl kiepskim lucznikiem - podsunal Ben. - Wiedzial, ze i tak go straci. -To mozliwe - zgodzil sie Johnny. - A moze byl malym chlopcem i to byl jego pierwszy grot. -Gdybym musial robic groty, zeby jesc, szybko wysechlbym na wiorek i ulecial z wiatrem - zauwazylem. -Alez ich jest mnostwo! - Bena swierzbily palce, zeby pogrzebac w skrzynce; powstrzymywal go jedynie szacunek dla cudzej wlasnosci - Masz jakis ulubiony? -Tak. Ten. - Johnny wyjal klebek waty, rozwinal go i podsunal nam krzemienne cacko. Bylo czarne, gladkie i mialo nieomal idealny ksztalt. Poznalem je. Byl to grot znaleziony w lesie przez Davy'ego Raya podczas naszej pamietnej wycieczki. -Cudo - zgodzil sie Ben. - Wyglada, jakby byl naoliwiony, no nie? Po prostu go wyczyscilem. Ale ze sie blyszczy, to fakt. - Johnny przetarl grot brazowymi palcami i umiescil go w pulchnej dloni Bena. -Pomacaj. Prawie nie czuc krawedzi. Ben podal grot Davy'emu, a ten mnie. W krzemieniu widac bylo jedno drobne naciecie, ale zdawal sie wtapiac w dlon, a kiedy sie go tarlo, trudno bylo okreslic, gdzie konczy sie cialo, a zaczyna kamien. -Ciekawe, kto go zrobil - powiedzialem. -Tak, tez jestem ciekaw. W kazdym razie ten czlowiek sie nie spieszyl. Chcial zrobic dobry grot - nawet gdyby kiedys mial go stracic. Dla Indian nie byly to tylko zakonczenia strzal; zastepowaly pieniadze i wskazywaly, czy ktos jest staranny, czy tez nie. Dowodzily rowniez, jakim jestes mysliwym: czy potrzebujesz do tego wielu tanich i byle jakich grotow, czy wystarczy ci kilka, za to niezawodnych. Boze, jak ja bym chcial wiedziec, kto go wyrzezbil! Odnioslem wrazenie, ze jest to dla Johnny'ego bardzo wazne. -Zaloze sie, ze byl wodzem - oswiadczylem. -Wodzem? Naprawde? - Ben wytrzeszczyl oczy. -On znow zaczyna wymyslac niestworzone historie - ostrzegl Davy. - Od tej chwili mozecie wlozyc miedzy bajki, cokolwiek wam powie! -Jasne, ze byl wodzem! - twardo obstawalem przy swoim. - Byl wodzem, i to najmlodszym w dziejach plemienia, bo przejal wladze po ojcu, kiedy mial dwadziescia lat. -O, ludzie! - Davy Ray podciagnal kolana pod brode, a na jego twarzy rozgoscil sie ironiczny usmieszek. - Cory, jesli w tym miescie oglosza kiedys konkurs na najwiekszego lgarza, bez wysilku zdobedziesz pierwsza nagrode! Johnny tez sie usmiechnal, ale w jego oczach blyszczalo zaciekawienie. -Nie zwracaj na niego uwagi, Cory. Opowiedz nam o tym wodzu. Jak mial na imie? -Nie wiem. Moze... Raczy Jelen? -Do luftu! - sprzeciwil: sie Ben. - Tez mi dziewczynskie wymysly! Daj mu jakies imie godne wojownika, na przyklad... Wielki Grzmiacy Oblok! -Wielki Grzmiacy Tlusty Zadek! - przedrzeznial go Davy Ray. -Imie w sam raz dla ciebie, Ben! -Nazywal sie Grzmot - rzekl do mnie Johnny, nie zwracajac najmniejszej uwagi na rozgdakany duet. - Nie. Piec Grzmotow. Bo byl wysoki i ciemny, i... -Zezowaty - wtracil Davy Ray. -Kulawy - dokonczyl Johnny i Davy przestal chichotac. Milczalem, patrzac na polyskujacy w dloni grot. -No, dalej, Cory - ponaglil mnie cicho Johnny. - Opowiedz nam, jak to bylo. -Wodz Piec Grzmotow... - Zawiesilem glos, snujac w mysli watek, podczas gdy moje palce zaciskaly sie i rozluznialy wokol cieplego krzemienia -...byl Czirokezem. -Kri - poprawil mnie Johnny. -...Kri, jak juz mowilem. Nalezal do plemienia Kri, ktorego wodzem byl jego ojciec. Ale ten zginal na polowaniu. Wybral sie na jelenie i spadl z wysokiej skaly. Kiedy go znalezli, byl umierajacy, ale powiedzial synowi, ze widzial Snieznika. Zobaczyl go z bliska, z tak bliska, ze mogl niemal dotknac jego bialej skory i rogow, poteznych jak konary drzewa. Powiedzial, ze swiat bedzie trwac tak dlugo, jak dlugo w lesie zyje Snieznik. W chwili gdy ktos go zabije, nastapi zaglada. Potem umarl, a nowym wodzem zostal Piec Grzmotow. -Myslalem, ze wojownik musial stoczyc walke, zeby zostac wodzem -przerwal mi Davy Ray. -Pewnie, ze ja stoczyl! - odparlem. - To przeciez zrozumiale. Musial walczyc z cala banda smialkow, z ktorych kazdy uwazal, ze bylby lepszym wodzem niz on. Ale Piec Grzmotow wolal pokoj od wojny. Nie znaczy to, ze nie umial walczyc, gdy sytuacja tego wymagala. Po prostu wiedzial, kiedy nalezy sie bic, a kiedy lepiej zalatwic rzecz polubownie. Chociaz... potrafil tez okazac gniew. Wlasnie dlatego nie nazwano go Jednym Grzmotem ani nawet Dwoma. Bardzo rzadko wpadal we wscieklosc, ale kiedy juz do tego doszlo, to - drzyjcie narody! Czlowiek mial wrazenie, ze piec gromow huknelo rownoczesnie. -Zaraz bedzie dzwonek - przypomnial mi Johnny. - I co sie z nim stalo? -Hm... byl wodzem przez dlugi, dlugi czas. Do chwili, gdy skonczyl szescdziesiat lat. Wtedy przekazal wladze swojemu synowi, Madremu Lisowi... -Zerknalem w strone drzwi. Dzieci zaczynaly juz wchodzic do szkoly. - Ale wodza Piec Grzmotow wspominali z najwieksza czcia, bo potrafil utrzymac pokoj miedzy plemionami. Kiedy umarl, wzieli jego najlepsze groty i rozrzucili je w lasach, zeby ludzie mogli je znalezc po stu latach. Potem wycieli na skale jego imie i pochowali na tajnym indianskim cmentarzysku. -Cos podobnego! - Davy Ray wyszczerzyl zeby. - A gdzie? -Nie wiem - odcialem sie. - Przeciez mowie, ze bylo tajne. Wszyscy jekneli jak jeden maz. Rownoczesnie zadzwieczal dzwonek, wzywajac nas do srodka. Zwrocilem grot Johnny'emu, ktory zawinal go w wate i wlozyl do przegrodki. Wstalismy i ruszylismy przez boisko, wzbijajac kleby kurzu. -Moze naprawde zyl kiedys wodz Piec Grzmotow - zadumal sie Johnny, gdy zblizalismy sie do drzwi. -Jasne, ze tak! - odezwal sie Ben. - Przeciez Cory przed chwila nam o nim mowil! Davy Ray wydal podejrzany odglos, ale wiedzialem, ze nie robi tego na zlosc. Odgrywal w naszej paczce szczegolna role - prowokatora i przesmiewcy - i robil to znakomicie. Wiedzialem, jaki jest naprawde; ostatecznie to on powolal do zycia wodza Piec Grzmotow. Poslyszalem wrzask Ladda Devine: -Zabierz ode mnie te padline! Jakas dziewczynka zaczela piszczec, a ktos inny zawolal: -Fuj! Diablica byla w swoim zywiole. Jak powiedzialem, sam widok kinowych potworow rozwscieczyl Stara Kobze. Dala popis, przy ktorym Piec Grzmotow wypadlby najwyzej jak Pol Malej Myszki. Kobza zapytywala, czy moi rodzice wiedza, jakim smieciem nabijam sobie glowe. Potem rozpoczela tyrade na temat, jak to w dzisiejszych czasach rozum i wszelka przyzwoitosc legly w gruzach - po prostu w gruzach! - i dlaczego zajmuje sie tymi bzdurami, zamiast przeczytac jakas dobra ksiazke. Przyjmowalem gromy w pokorze, jak tego ode mnie oczekiwano. A potem Diablica otworzyla przyniesione pudelko po butach i podetknela je Kobzie pod nos. Na widok rojacych sie od mrowek czterech wiewiorczych glow, o oczach wylupionych wykalaczka, Kobza pospiesznie wycofala sie do pokoju nauczycielskiego. O trzeciej rozlegl sie wreszcie ostatni dzwonek i kolejny dzien nauki pozostal za nami. Udalo sie nam zredukowac spizowy glos Kobzy do zgrzytliwego szeptu. Z boiska uniosly sie tumany pylu, kiedy uwolnieni wybieglismy na swobode. Davy Ray jak zwykle dokuczal Benowi, Johnny postawil swoja skrzynke na ziemi i pochylil sie nad lancuchem, ktorym jego rower przymocowany byl do plotu, a ja uklaklem, zeby otworzyc szyfrowy zamek, ktory zabezpieczal Rakiete. Wszystko stalo sie w mgnieniu oka. Takie rzeczy zawsze dzieja sie szybko. Wylonili sie z chmury kurzu. Poczulem ich, zanim jeszcze dostrzeglem. Zwyczajnie zesztywnial mi kark. -Cztery kociaczki, wszystkie w jednym rzedzie - rozlegl sie czyjs glos. Byl znajomy i glowa gwaltownie obrocila mi sie na karku. Davy Ray i Ben przestali sie mocowac. Johnny podniosl wzrok. Jego oczy pociemnialy ze strachu. -Prosze, prosze - rzekl do swego brata Gotha Branlin. Obaj mieli na twarzach usmiechy jak otwarte brzytwy, a ich czarne rowery zdawaly sie czaic do skoku. - Jakie sliczne zwierzaczki, nie, Gordo? -Sliczne i tlusciutkie! -A co to? - Gotha blyskawicznym ruchem wyrwal mi z reki numer "Slynnych potworow". Grzbiet zaczal puszczac na zszywkach, a zdobiacy okladke Christopher Lee w roli hrabiego Draculi az syknal z bezsilnego gniewu. - Patrz tylko na te bzdety! - podsunal magazyn bratu, a Gordo wybuchnal smiechem nad zdjeciem z Metropolis, przedstawiajacym smuklego robota plci zenskiej. -Widac jej cycki - oznajmil. - Daj mi to! Zlapal za strone, ktora trzymal Gotha, i zdjecie doslownie rozpuscilo sie w ich dloniach, jak gdyby przezarl je kwas. Wiekszy skrawek - ten, na ktorym widac jeszcze bylo blysk metalicznych piersi - pozostal w rekach Gothy. Brudny i zmiety powedrowal do kieszeni jego dzinsow. -Ty dupku, daj mi to! - wrzasnal Gordo i jeszcze raz szarpnal za magazyn. Gotha rownoczesnie pociagnal do siebie. W nastepnej chwili puscila reszta zszywek i stronice pelne lsniacych snow, bohaterow, zloczyncow i fantastycznych wizji poszybowaly w kurzu jak przebudzone w srodku dnia nietoperze. -Patrz, zniszczyles! - krzyknal Gotha i popchnal brata tak mocno, ze Gordo jak dlugi rozciagnal sie na ziemi, a z ust wytrysnal mu gejzer sliny. Po chwili usiadl; jego twarz nabrzmiala ze zlosci, a oczy miotaly przeklenstwa, ktore chyba nawet jemu nie przeszlyby przez gardlo. Gotha wystawil piesc i stanal nad nim jak Godzilla nad Gidorahem. -No, sprobuj! - powiedzial. - Tylko drgnij! Gordo nie drgnal. Lokciem wgniatal w ziemie zdjecie King Konga, walczacego z gigantycznym wezem wodnym. Nawet potwory scieraja sie ze soba, a czasem nawet walcza, by zabic. Na twarzy Gordo malowal sie ponury grymas. Po takim ciosie kazdy inny chlopak przynajmniej raz by sobie chlipnal. Podejrzewam, ze w domu Branlinow lza byla zjawiskiem rownie rzadkim jak smoczy zab, a wszystkie te nie przelane lzy i tlumiona wscieklosc zmienily Gothe i Gordo w to, czym byli: w dwie bestie szarpiace sie w klatkach, z ktorych nie mogly uciec, chocby zajechaly na tych zlowrogich rowerach az na koniec swiata. Moze nawet zrobiloby mi sie ich zal, gdy mi na to pozwolili. Ale w tej samej chwili Gotha zapytal: -A co my tutaj mamy? - i porwal z ziemi skrzynke Johnny'ego, zanim ten zdazyl po nia siegnac. Johnny wydal zduszony okrzyk, gdy duza, niezgrabna dlon otworzyla zamek i uniosla wieczko, po czym zanurzyla sie w skrzynce i zaczela rozgarniac klebki waty. -Te, stary! - odezwal sie do Gordo. - Patrz, co ten indianski pomiot tu chowa! Groty do strzal! -Moze byscie tak zostawili nas w spokoju? - zapytal Davy Ray. - My wam nie... -Zamknij sie, baranie! - wrzasnal na niego Gotha, a Gordo wstal z usmiechem. Braterska nienawisc na jakis czas poszla w zapomnienie. Obaj zaczeli przegladac kolekcje chciwymi, nie nasyconymi lapskami. Wolalem sobie nie wyobrazac, jak wyglada obiad u Branlinow. -To jest moja wlasnosc - powiedzial Johnny. Slowa nigdy nie zawrocily Branlinow z raz obranej drogi i teraz tez nic nie zdzialaly. -To nalezy do mnie - powtorzyl Johnny. Pot blyszczal mu na policzkach. Tym razem w jego glosie zabrzmialo cos, co sprawilo, ze Gotha podniosl wzrok. -Co tam belkoczesz, czerwonoskory? -To moje groty. Macie... macie je oddac. -On chce, zeby mu je oddac! - zapial Gordo. -Probowaliscie nam narobic klopotow, co, kociaczki? - Prawa dlon Gothy pelna byla krzemiennych ostrzy. - Polecieliscie z placzem do szeryfa i naszego tate tez probowaliscie na nas napuscic. Prawda? Zmiana taktyki nie zdolala powstrzymac Johnny'ego. -Oddaj mi je - powiedzial. -Hej, Gotha! Indianski wypierdek chce dostac swoje zabawki! -Chlopcy, idzcie... - Nie zdazylem dokonczyc, bo Gordo zlapal mnie za kolnierz i przygniotl do ogrodzenia. -Maly kicius - zacmokal oblesnie. - Maly tlusty kociaczek. Ujrzalem, jak zlote oko Rakiety zablyslo na moment, zbadalo sytuacje i zgaslo. -Masz swoje smieci, dzidziusiu. - Gotha zamachnal sie szeroko i rozrzucil trzymane w reku groty po boisku. Johnny zatrzasl sie, jak gdyby targnal nim wicher. Patrzyl, jak dlon Gothy szpera w pudelku, wynurza sie i ciska jego skarby niczym bezwartosciowe kamyki. -Kici, kici, kici - zaintonowal Gordo, przyciskajac mi szyje zylastym przedramieniem. Z nosa mu cieklo, a przy tym smierdzial olejem silnikowym i spalenizna. -Odwal sie - wychrypialem. Jego oddech rowniez nie przypominal francuskich perfum. -Uuuu! Uuuu! - Gotha zaczal wydawac indianskie okrzyki, rozsiewajac po placu reszte kolekcji Johnny'ego. - Uuuu! -Przestan! - krzyknal Davy Ray. I wtedy w palcach Gothy pojawil sie grot smukly i gladki, o prawie idealnym ksztalcie. Nawet Gotha sie domyslil, ze to wyjatkowy okaz, bo zaprzestal na chwile wyglupow, zeby mu sie przyjrzec. -Nie rob tego. - W glosie Johnny'ego pojawila sie blagalna nutka. Nawet jesli Gotha dostrzegl cos w czarnym grocie wodza Piec Grzmotow, wszystko sie skonczylo na ulotnej wizji. Cofnal ramie do tylu, rozchylil palce i grot wystrzelil w powietrze. Wzbijal sie coraz wyzej, az w koncu wyladowal w zachwaszczonym trawniku obok pojemnika na smiecie. Johnny sapnal, jak gdyby zostal uderzony. -I jak ci sie to podoba, czer... - Gotha nie dokonczyl, bo w tej samej chwili Johnny zrobil jeden niezgrabny sus, a jego piesc blyskawicznie uniosla sie do gory i z calej sily wyrznela Branlina w szczeke. Gotha zachwial sie, zmruzyl oczy, a po jego twarzy przebiegl grymas bolu. Lobuz mlasnal i wysunal jezyk. Byla na nim krew. Odrzucil skrzynke na bok i powiedzial: -Zabije cie, ty mieszancu. -Doloz mu, Gotha! - wrzasnal Gordo. Wiedzialem, ze Johnny nie powinien sie bic. On sam tez to wiedzial. Piesci Branlinow juz raz sprawily, ze znalazl sie w szpitalu. Nadal jeszcze miewal napadowe bole glowy. W dodatku Gotha znacznie przewyzszal go wzrostem. -Uciekaj, Johnny! - zawolalem. Ale Johnny juz nie chcial uciekac. Gotha natarl na niego z impetem. Uderzenie w ramie sprawilo, ze Johnny sie cofnal, lecz zaraz zamarkowal cios na twarz Gothy i wpakowal mu piesc pod zebra. -Bija sie! Bija! - krzyknal jeden z chlopakow, ktorzy jeszcze wloczyli sie po boisku. Wytezylem wszystkie sily i odepchnalem swego przeciwnika. Gordo wyciagnal reke, zeby sie czegos uchwycic i natrafil na kierownice Rakiety. -Kurcze! - wrzasnal, pospiesznie cofajac dlon. Pomiedzy jego kciukiem a palcem wskazujacym pokazala sie krew. - Ta cholera mnie ugryzla! Podejrzewam, ze skaleczyl sie o jakas srube, choc pozniej dokladnie obejrzalem Rakiete i nie znalazlem zadnej wystajacej nakretki ani metalowej krawedzi. Gordo okrecil sie, kopnal moj rower i wtedy wlasnie przemowil do mnie wodz Piec Grzmotow. Powiedzial mi to samo, co wczesniej szepnal Johnny'emu: "Dosc tego". Bylem kiepskim piesciarzem. Jesli Gordo chcial kopac, nie mialem nic przeciwko temu. Krew sie we mnie gotowala. Postapilem krok do przodu i wymierzylem mu w lydke takiego kopniaka, ze wrzasnal wnieboglosy i zaczal tanczyc na jednej nodze. Johnny i Gotha mocowali sie na ziemi, wzbijajac kleby kurzu. Piesci wznosily sie i opadaly, a Davy i Ben czekali w pogotowiu, na wypadek gdyby Gotha znalazl sie na wierzchu i zaczal Johnny'ego okladac. Na razie jednak ten trzymal sie mocno. Wil sie, szarpal i nie ustepowal; jego spocona twarz pojasniala od kurzu. Gotha zlapal go za wlosy, ale Johnny sie wyrwal. Gotha huknal go piescia w brode, lecz Johnny nie czul bolu. Rzucil sie do natarcia jak ktos, kto nie ma juz nic do stracenia oprocz godnosci, a kiedy jego ciosy dosiegly celu, Gotha zawyl i zwinal sie na ziemi jak podrazniony robak. -Ale sie naparzaja! - krzyknal ktos wesolo i klebiacych sie na ziemi przeciwnikow zaczal otaczac zwarty krag gapiow. Tymczasem Gordo zmierzal w moja strone, dzierzac potezny kij. Nie mialem zamiaru czekac, az wybije mi mozg z czaszki albo rozwali Rakiete. Wskoczylem na rower, szturchnalem nozke i ruszylem z miejsca, zamierzajac nieco sie oddalic. Myslalem, ze zrezygnuje z poscigu. Gdyby sie odwrocil, moglbym blyskawicznym najazdem wytracic mu kij z reki. Mylilem sie. Gordo wskoczyl na swoj czarny rower i pojechal za mna, pozostawiajac brata wlasnemu losowi. Najwyrazniej chcial najpierw porachowac sie ze mna. "Nie mialem czasu nawolywac Bena albo Davy'ego Raya. Watpie, czy w ogole by mnie uslyszeli poprzez wycie zadnego krwi tlumu. Skierowalem Rakiete ku bramie w ogrodzeniu, blyskawicznie pokonalem boisko i wyjechalem na chodnik. Kiedy sie obejrzalem, Gordo zmniejszyl dystans. Glowe pochylil nisko nad kierownica, a jego nogi pedalowaly w zabojczym tempie. Chcialem zawrocic na boisko, gdzie moglbym liczyc na wsparcie przyjaciol. Ale Rakieta mnie nie usluchala. Kierownica nagle zesztywniala. Nie mialem innego wyjscia, jak tylko mknac dalej wyboistym chodnikiem. I wtedy stalo sie cos dziwnego. Pedaly zaczely sie obracac coraz szybciej - tak szybko, ze z trudem za nimi nadazalem. Prawde powiedziawszy, moje trampki raz po raz tracily z nimi kontakt, one jednak krecily sie nadal. Lancuch Rakiety chrzescil na zebatkach, wydajac spiewny dzwiek, ktory stopniowo przybieral coraz wyzsze tony. Rower gnal przed siebie, a ja staralem sie na nim utrzymac. Mialem wrazenie, ze dosiadam dzikiego mustanga. Wciaz zwiekszalismy predkosc; wiatr siekl moimi wlosami o twarz. Obejrzalem sie: Gordo trzymal sie tuz za mna niczym zwiastun Sadu Ostatecznego. Chcial mojej skory i nie zamierzal sie zatrzymac, poki jej nie dostanie. Tymczasem na boisku Gotha dzwignal sie na nogi. Zanim zdazyl wymierzyc cios, Johnny podcial mu kolana i obaj znow zwalili sie na ziemie ku uciesze gawiedzi. Davy Ray i Ben zaczeli sie za mna rozgladac i wtedy stwierdzili, ze nie ma takze Rakiety, a ponadto zniknal Gordo i jego czarny rower. -Oo! - pokrecil glowa Ben. Rower Gordo byl szybki. Mozliwe, ze przescignalby kazdy rower w Zephyr, ale Rakieta nie byla zwyczajnym rowerem. Pedzila jak sam diabel i balem sie pomyslec, co bedzie, jesli lancuch zeskoczy z zebatki. Chcialem sie zatrzymac, lecz ilekroc probowalem hamowac, rozlegal sie przenikliwy, gniewny syk, a Rakieta i tak postepowala po swojemu. Chcialem skrecic w prawo na najblizszym skrzyzowaniu i zawrocic do domu. Rower zdecydowal sie na wypad w lewo i az pisnalem, kiedy przednie kolo weszlo w zakret, a tylnym zarzucilo tak, iz omal nie doszlo do katastrofy. Ale Rakieta mocno sie trzymala nawierzchni i gnalismy dalej pod wiatr, ktory gwizdal mi w zebach. -Co ty wyprawiasz! - krzyknalem. - Dokad jedziesz? Na oba te pytania byla jedna odpowiedz: Rakieta zwariowala. Kolejny rzut oka przez ramie upewnil mnie, ze Gordo wciaz siedzi mi na ogonie, choc sapie z wysilku, a twarz ma usiana szkarlatnymi plamami. -Lepiej sie zatrzymaj! - krzyknal. - I tak cie dopadne! Z pewnoscia nie, jezeli Rakieta mialaby w tej kwestii cokolwiek do powiedzenia. Ale za kazdym razem, kiedy usilowalem zawrocic ja w strone domu, uparcie odmawiala posluszenstwa. Wyznaczyla sobie wlasny cel, a ja moglem co najwyzej pozwolic sie wiezc. Tymczasem na szkolnym boisku tarzajacy sie w klebach wirujacego pylu zapasnicy wrocili do stojki. Gotha - nie przyzwyczajony, by ktokolwiek mu sie odgryzal - zaczynal slabnac; wymierzal ciosy na oslep, nie mogac trafic w tanczacego przed nim Johnny'ego, i byl juz tak zmeczony, ze zataczal sie jak pijak. W koncu ryknal z wscieklosci i rzucil sie na przeciwnika, ten jednak uskoczyl, a Gotha zaplatal sie we wlasne nogi i runal na ziemie jak dlugi, do reszty odzierajac ze skory obtluczony podbrodek. Pozbieral sie, choc rece wyraznie mu juz ciazyly, i zaatakowal jeszcze raz. Johnny ponownie zrobil unik, obracajac sie wokol swej chromej nogi niczym faun wparty kopytem o ziemie. -Stoj spokojnie! - wycharczal Gotha. - Nie krec sie, draniu! W plucach mu rzezilo, a twarz mial czerwona jak befsztyk. -W porzadku - odparl Johnny. Nos mu krwawil, a na kosci policzkowej mial purpurowy slad. - No, dalej, atakuj! Gotha wymierzyl cios; Johnny uchylil sie w lewo. Davy Ray powiedzial mi pozniej, ze mial wrazenie, iz oglada Cassiusa Claya w akcji. Kiedy Gotha przesunal sie, odpowiadajac na unik, Johnny wlozyl wszystkie sily w potezny sierp, ktory trafil drania w szczeke i obrocil mu glowe wokol osi. Ben twierdzil, ze wowczas oczy Gothy wywrocily sie bialkami do gory. Ale Johnny mial w zanadrzu jeszcze jeden piorun: postapil krok do przodu i grzmotnal Gothe w sam srodek ust tak mocno, ze wszyscy uslyszeli, jak kostki jego prawej dloni pekaja z trzaskiem wystrzalow. Gotha nawet nie pisnal. Zwalil sie na ziemie jak wielkie sciete drzewo. Przez chwile lezal bez ruchu, broczac krwia. Potem spomiedzy warg wypadl mu przedni siekacz, cale cialo zadrzalo i Gotha zaczal plakac. Otaczalo go gniewne, bezlitosne milczenie. Ktos sie zasmial, ktos inny rzucil zjadliwie: -Biedak, pojdzie z placzem do mamusi! Ben poklepal Johnny'ego po plecach; Davy Ray ujal go za ramie i powiedzial: -Pokazales mu, kto jest prawdziwym twardzielem. Johnny uwolnil sie z objec. Otarl nos wierzchem dloni, ktora juz niedlugo doktor Parrish mial umiescic w lubkach z powodu dwoch peknietych kostek. W domu czekala na Johnny'ego awantura. Jego rodzice mieli wreszcie zrozumiec, dlaczego przez cale dlugie upalne lato spedzal tyle czasu zamkniety w swoim pokoju, studiujac ksiazke, ktora dostarczono mu poczta za trzy dolary i piecdziesiat centow, a ktorej tytul brzmial: Zasady walki; jej autorem byl Sugar Ray Robinson. -Wcale nie jestem az taki twardy - odparl i pochylil sie nad Gotha. - Pomoc ci wstac? - zapytal. Ja, niestety, nie mialem mozliwosci skorzystania z doswiadczen pana Robinsona. Mialem za to pod soba Rakiete, a za plecami nie ustajacego w poscigu Gordo, i kiedy rower naglym rzutem kierownicy skrecil w lesna sciezke, poczulem strach, ze oto szybko zbliza sie moja ostatnia runda. Rakieta nie usluchala hamulca, oparla sie tez moim goraczkowym probom wyprostowania kierownicy. Skoro moj rower zwariowal, musialem z niego zsiasc. Sprezylem sie do skoku w poszycie. Ale wlasnie wtedy Rakieta wypadla sposrod drzew i tuz przed soba zobaczylem wielka jame, pelna smieci i zielska. Z predkoscia, od ktorej wlos mi sie zjezyl na glowie, Rakieta poszybowala w powietrzu. Chyba wrzasnalem. Wiem na pewno, ze zmoczylem spodnie, a kierownice sciskalem tak mocno, ze pozniej jeszcze przez kilka dni bolaly mnie rece. Rakieta przeskoczyla rozpadline i wyladowala po drugiej stronie z impetem, ktory omal nie wybil mi zebow i sprawil, ze moj kregoslup na moment zmienil sie w swiezo spuszczona cieciwe. Uderzenie bylo za silne nawet dla niej: rama zadrzala, opony wpadly w poslizg na warstwie lisci i sosnowych igiel i oboje razem, dokladnie splatani, wyladowalismy na ziemi. Ujrzalem, ze sciezka nadjezdza Gordo. Kiedy zobaczyl ziejaca przed nim otchlan, twarz mu sie skurczyla z przerazenia. Nacisnal hamulec, ale jechal zbyt szybko, aby sie zatrzymac w pore. Czarny rower przewrocil sie na bok i zjechal do jamy, pociagajac Gordo za soba. Dziura nie byla taka znow gleboka. Nie znalazlbys w niej cierni czy ostrych kamieni. Wlasciwie Gordo mial calkiem miekkie ladowanie na kupie gestego trojlistnego pnacza i rozmaitych roznosci: wypatroszonych poduszek, pokryw z pojemnikow na smieci, pustych puszek, aluminiowych foremek do plackow, skarpetek, podartych koszul, szmat i tym podobnych rzeczy. Przez chwile Gordo szelescil w pnaczu, wyplatujac sie ze swojego roweru. Nie ucierpial zbytnio. -Czekaj no, ty wypierdku - powiedzial. - Tylko czekaj... I nagle wrzasnal. Okazalo sie, ze nie jest tam sam. Wyladowal dokladnie na grzbiecie osobnika, ktory zjadal wlasnie resztke kokosowego ciasta, skradzionego dziesiec minut wczesniej z parapetu czyjegos kuchennego okna. Lucyfer wcale nie mial zamiaru dzielic sie z kimkolwiek swoja jama pelna skarbow. Strasznie wiec sie rozzloscil. Wychynal sposrod lisci, obnazyl zeby i skoczyl na Gordo, drugim koncem rozpylajac wokol: cuchnaca substancje. Branlin walczyl o zycie. Rozjuszony zwierzak wyrywal mu kesy ciala z ramion, policzka, ucha i byl na najlepszej drodze do odgryzienia palca, gdy Gordo, wrzeszczac pod niebiosa i smierdzac jak otchlan piekielna, wygramolil sie wreszcie z dziury i rzucil do ucieczki. Lucyfer pognal za nim, skrzeczac, plujac i zanieczyszczajac okolice, a kiedy po raz ostatni migneli mi posrod drzew, malpa siedziala na glowie Gordo, uchwyciwszy sie tlenionych wlosow, i jechala na nim jak maharadza na sloniu. Podnioslem Rakiete i wsiadlem. Byla teraz ulegla, jak gdyby wyczerpala juz wszystkie zasoby krnabrnego uporu. Zanim znalazlem sciezke omijajaca wyrwe, przemknelo mi jeszcze przez mysl, jak bedzie sie czul Gordo za pare dni, kiedy pogryziona twarz i ramiona spuchna mu do monstrualnych rozmiarow, a do tego na wlasnej skorze odczuje, iz zdobiace malpia kryjowke niewinne trojlistne pnacze bylo trujacym bluszczem, pelnym podstepnego jadu. Bedzie wygladal jak chodzace nieszczescie. Jezeli w ogole bedzie mogl chodzic. -Masz paskudny charakterek - powiedzialem do Rakiety. Pokonany czarny rower lezal na dnie rozpadliny. Ktos, kto zechce go stamtad wyciagnac, powinien sie najpierw solidnie wysmarowac plynem galmanowym. Wrocilem do szkoly. Walka juz sie zakonczyla, ale trzej chlopcy przeszukiwali boisko. Jeden z nich trzymal pod pacha skrzynke na przynety. Odnalezlismy wiekszosc grotow. Nie wszystkie. Okolo tuzina jakby sie pod ziemie zapadlo. Uznalismy, ze jest to ofiara. Pomiedzy zaginionymi byl tez gladki czarny grot wodza Piec Grzmotow. Johnny nie wydawal sie tym zrozpaczony. Powiedzial, ze jeszcze go poszuka. A jesli on go nie znajdzie, moze zrobi to ktos inny - za dziesiec lat albo dwadziescia, albo jeszcze pozniej. Ten grot i tak nie nalezal do niego, On go tylko przechowywal do czasu, gdy bedzie potrzebny wodzowi w Krainie Wiecznych Lowow. Zawsze sie zastanawialem, co ma na mysli wielebny Lovoy, kiedy mowi o lasce. Teraz to zrozumialem. Dostepuje jej ktos, kto potrafi rozstac sie z czyms, bez czego trudno mu zyc, i czyni to bez zalu. Zgodnie z ta definicja laska, ktorej dostapil Johnny, wzbudzala nabozna czesc. Nie wiedzialem, ze wkrotce mnie takze czeka proba. 5. PRZYPADEK NUMER 3432 Po zajsciu na boisku Branlinowie przestali nas niepokoic. Gotha wrocil do szkoly ze sztucznym siekaczem i odrobina pokory, Gordo zas - odkad wyszedl ze szpitala - wyraznie mnie unikal. Ale kulminacyjny moment nastapil, gdy Gotha poszedl do Johnny'ego i poprosil go, zeby mu pokazal - w zwolnionym tempie, rzecz jasna -ten sierpowy, ktorym tak go zaskoczyl. Nie oznacza to bynajmniej, ze Gotha i Gordo z dnia na dzien zostali swietymi. Ale lanie, jakie oberwal Gotha i swierzbiaca meczarnia Gordo wyszly im tylko na zdrowie. Zakosztowali paru kropel z naczynia szacunku dla bliznich, a od tego zawsze sie zaczyna.Z uplywem pazdziernika wzgorza rozjarzyly sie zlotym i pomaranczowym blaskiem. Powietrze zasnula mgielka jesiennych ogni. Druzyny Auburn i Alabamy nie dawaly szans przeciwnikom. Kobza nieco przycichla, Diablica kochala sie w kim innym - slowem, wszystko toczylo sie jak najlepiej. Nie wszystko. Czesto przychodzil mi na mysl ojciec, w ciemnej godzinie przedswitu gryzmolacy pytania, na ktore nie umial odpowiedziec. Wychudl juz na szkielet, ale wciaz nie mial apetytu. Kiedy zmuszal sie do usmiechu, jego zeby wydawaly sie nienaturalnie wielkie, a oczy blyszczaly udawanym ozywieniem. Mama zaczela ogryzac paznokcie i teraz juz rzeczywiscie nagabywala tate, zeby poszedl do doktora Parrisha albo do Damy, lecz on uparcie odmawial. Dwa razy poklocili sie tak, ze tato demonstracyjnie wymaszerowal z domu, wsiadl do furgonetki i odjechal, a mama potem plakala w swoim pokoju. Kilkakrotnie slyszalem, jak rozmawiala przez telefon z babcia Sarah, blagajac ja, zeby przemowila mu do rozsadku. "To go przezera od srodka" - mowila, a ja wychodzilem wtedy na dwor pobawic sie ze Zbojem, bo serce mi pekalo, kiedy slyszalem tak wiele bolu w jej glosie. Tato tez cierpial, tyle ze w osobnej klatce. No i ten sen. Zawsze taki sam; dwie noce z rzedu, jedna przerwy, potem znow; nastepnie trzy noce przerwy i siedem kolejnych, wypelnionych koszmarami. "Cory? Cory Mackenson?" - szeptaly, stojac w bialych sukienkach pod bezlistnym, osmalonym drzewem. Ich glosy byly ciche jak szmer skrzydel przelatujacego golebia, ale rownoczesnie naglace w sposob, ktory budzil we mnie strach. Stopniowo zaczynalem dostrzegac drobne szczegoly; ujawnialy sie moim oczom jak przez zaparowana szybe: za dziewczynkami wznosila sie sciana z ciemnego kamienia, a w niej tkwila rozlupana framuga okienna, z ktorej sterczalo jeszcze kilka zebatych odlamkow szkla. "Cory Mackenson?" W oddali slychac bylo tykanie. "Cory?" Tykanie bylo coraz glosniejsze, a nieznana trwoga chwytala mnie za gardlo. "Cory..." Siodmej nocy z rzedu obudzily mnie zapalone swiatla. Polprzytomny spojrzalem na rodzicow zaspanymi oczyma. -Co to za halas? - spytal tato. -Patrz na to, Tom - wskazala mama. Na scianie naprzeciw mego lozka widniala gleboka rysa. Pod nia na podlodze lezaly okruchy szkla i rozne metalowe czesci. Tarcza budzika wciaz jeszcze wskazywala druga dziewietnascie. -Co prawda mowi sie, ze czas leci - powiedziala mama - ale budzik jednak troche kosztuje. Cale to zajscie zostalo przypisane meksykanskiej enchiladzie, ktora mama zrobila nam na kolacje. Juz od jakiegos czasu dojrzewal wypadek, bedacy wynikiem losowego splotu miejsca i okolicznosci. Nie bylem tego swiadom; rodzice takze nie. Podobnie niczego nie przeczuwal mezczyzna z Birmingham, ktory kazdego ranka wsiadal do ciezarowki w rozlewni napojow i wyruszal w droge, zeby dostarczyc towar do stacji benzynowych i sklepow spozywczych, ktore mial na liscie. Czy zmieniloby to cokolwiek, gdyby ten czlowiek postanowil spedzic pod prysznicem rano dodatkowe dwie minuty? A gdyby na sniadanie zjadl jajecznice na boczku zamiast parowek? Gdybym przed wyjsciem do szkoly jeszcze raz rzucil Zbojowi patyk, czy zmienilbym watek tego, co mialo sie stac? Bedac osobnikiem plci meskiej, Zboj mial sklonnosci do buszowania po miescie, kiedy ogarnial go towarzyski nastroj. Doktor Lezander mowil rodzicom, ze najlepiej by bylo, gdyby Zboj rozstal sie ze swoim wyposazeniem, co z pewnoscia pozbawiloby go wloczegowskiej zylki, ale tato krzywil sie za kazdym razem, kiedy byla o tym mowa, a mnie tez nie bardzo podobal sie ten pomysl. Tak wiec zabieg nie doszedl do skutku. Mama nie lubila trzymac Zboja przez caly dzien w zagrodzie, zwlaszcza ze i tak wiekszosc czasu spedzal na ganku, a na ulicy nigdy nie bylo duzego ruchu. Dekoracje zostaly ustawione. W glownej roli spektaklu obsadzono smierc. Kiedy trzynastego pazdziernika wrocilem ze szkoly, odkrylem, ze tato takze jest juz w domu i ze na mnie czeka. -Synu... - zaczal. Kiedy to uslyszalem, domyslilem sie, ze stalo sie cos strasznego. Tato zawiozl mnie furgonetka do domu doktora Lezandera, ktory stal na trzech akrach wykarczowanej ziemi pomiedzy Merchants i Shantuck. Posiadlosc otaczal pomalowany na bialo plot, za ktorym na soczystej trawie pasly sie w sloncu dwa konie. Nieco z boku miescila sie psiarnia z wybiegiem, a po przeciwnej stronie - stajnia. Pietrowy dom doktora byl prostokatny i bialy, czysty i zbudowany z matematyczna precyzja. Podjazd doprowadzil nas lukiem na tyly posesji, gdzie widniala tabliczka: ZWIERZETA PROSZE PROWADZIC NA SMYCZY. Wysiedlismy z zaparkowanej pod drzwiami furgonetki, a tato pociagnal za lancuszek przymocowany do dzwonka. Po chwili drzwi sie otworzyly i wypelnila je postac pani Lezander. Jak juz wspomnialem, pani Lezander miala konska twarz i zwaliste cielsko, na ktorego widok grizzly by sie przestraszyl. Byla zawsze ponura i nigdy sie nie usmiechala, zupelnie jakby nosila nad glowa gradowa chmure. Ale tym razem przyszedlem zaplakany, mialem opuchniete oczy i moze to wlasnie spowodowalo przemiane, jakiej bylem swiadkiem. -Biedna dziecino! - powiedziala pani Lezander, a na jej obliczu pojawil sie wyraz tak zyczliwego wspolczucia, ze na moment zaparlo mi dech. - Tak bardzo mi przykro z powodu twojego psa! "Pza" - tak to wymawiala. -Wejdzcie, prosze - powiedziala do taty i poprowadzila nas przez mala poczekalnie, ktorej sciany, wylozone sosnowa boazeria, zdobily portrety dzieci z psami i kotami w objeciach. Za drzwiami zaczynaly sie schody wiodace do gabinetu doktora, ktory znajdowal sie w suterenie. Kazdy krok byl dla mnie meka, bo wiedzialem, co znajde tam na dole. Moj pies umieral. Potracila go ciezarowka wiozaca napoje z Birmingham, kiedy przebiegal Merchants Street okolo pierwszej po poludniu. Wedlug pana Dollara, ktory do nas zadzwonil, byla z nim cala zgraja innych psow. To pan Dollar, wychodzac po lunchu z kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda", uslyszal pisk opon i zdlawione szczekniecie Zboja. Wraz z naczelnikiem Marchette'em wsadzili go do furgonetki Wynna Gilliego i zawiezli do doktora Lezandera. Mama nie mogla sobie darowac, ze po poludniu zapomniala zamknac psa w zagrodzie, pochlonieta ogladaniem programu W poszukiwaniu jutra. Zboj nigdy w zyciu nie zapuscil sie az na Merchants Street. Wiedzialem, ze wdal sie w zle towarzystwo i to byla cena, jaka za to zaplacil. W suterenie panowal ciezki, choc nie odrazajacy zapach zwierzat. W labiryncie oswietlonych jarzeniowkami pomieszczen lsnily biale, wyszorowane kafelki i nierdzewna stal. Krzatal sie tu doktor Lezander w bialym lekarskim kitlu, a jego lysina blyszczala w swietle lampy. Mne mial posepna; przywital sie cicho z ojcem, a potem spojrzal na mnie i polozyl mi dlon na ramieniu. -Chcesz go zobaczyc, Cory? - spytal. -Tak, prosze pana. -Zaprowadze cie do niego. -On nie... on nie umarl, prawda? -Nie, jeszcze nie. - Dlon doktora pomasowala stezaly miesien u nasady mego karku. - Ale umrze. Chce, zebys to zrozumial. - Oczy doktora pochwycily moje spojrzenie, nie pozwalajac mu sie odwrocic. - Zadbalem, zeby mu bylo wygodnie, ale... jest bardzo ciezko ranny. -Moze go pan pozszywac! - powiedzialem. - Przeciez jest pan lekarzem! -Jestem, ale nawet gdybym go zoperowal, nie zdolalbym naprawic tych obrazen, Cory. Sa po prostu za duze. -Nie moze pan tak po prostu pozwolic mu umrzec! -Idz do niego, synu - odezwal sie tato. - Lepiej juz idz. Dopoki jeszcze mozesz - brzmialyby nie dopowiedziane slowa. Ojciec zostal w gabinecie, podczas gdy doktor Lezander zaprowadzil mnie do jednego z wykafelkowanych pomieszczen. Nad glowa poslyszalem gwizdek czajnika; to pani Lezander gotowala w kuchni wode na herbate. W pokoiku, do ktorego weszlismy, unosil sie mdlacy zapach. Byla w nim polka pelna roznych butelek i nakryty niebieskim plotnem stolik, na ktorym ulozono narzedzia chirurgiczne. Na samym srodku stal obity nierdzewna blacha stol, a na nim lezal jakis ksztalt wielkosci psa, przykryty bawelnianym kocykiem. Nogi niemal odmowily mi posluszenstwa; tkanina przesiaknieta byla plamami brunatnej krwi. Chyba zadrzalem, bo doktor rzekl: -Nie musisz tego robic, jezeli nie... -Chce - powiedzialem. Doktor Lezander uchylil delikatnie rog koca. -Cicho, cicho - powiedzial, jak gdyby mowil do rannego dziecka. Lezacy na stole ksztalt zadrzal i poslyszalem pisk, ktory wyrwal mi serce z piersi. Z moich oczu poplynely gorace lzy. Pamietalem ten pisk z czasow, gdy tato przyniosl do domu malenkiego szczeniaczka w kartonowym pudelku i Zboj bal sie ciemnosci. Przeszedlem cztery kroki, dzielace mnie od stolu, i spojrzalem na to, co pokazywal mi doktor. Opona ciezarowki zmienila ksztalt glowy Zboja. Biala siersc i cialo po jednej stronie czaszki zostaly zdarte, odslaniajac kosc i wyszczerzone w upiornym usmiechu zeby. Rozowy jezyk obmywala krew. Jedno oko przybralo martwa szara barwe. Drugie bylo wilgotne z przerazenia. Na nozdrzach Zboja pekaly krwawe banki; oddychal z bolesnym rzezeniem. Przednia lapa zgnieciona byla na miazge; z wykreconej konczyny sterczaly krawedzie polamanych kosci. Chyba jeknalem. Nie wiem. Pojedyncze oko odnalazlo mnie i Zboj uczynil wysilek, zeby sie podniesc, ale doktor Lezander przytrzymal go silnymi rekami. Zobaczylem wbita w bok Zboja igle, ktora przez rurke saczyl sie do jego ciala przezroczysty plyn z butelki. Zboj zaskomlil, a ja instynktownie wyciagnalem reke do tej biednej, strzaskanej mordki. -Ostroznie! - ostrzegl mnie doktor. Nie pomyslalem o tym, ze zwierze w agonii moze ugryzc wszystko, co sie rusza; nawet dlon chlopca, ktory je kocha. Zakrwawiony jezyk Zboja wysunal sie i z wysilkiem liznal mnie po palcach. Patrzylem w otepieniu na szkarlatny slad, jaki na nich zostawil. -On strasznie cierpi - rzekl doktor Lezander. - Widzisz to, prawda? -Tak, prosze pana - odparlem jak w koszmarnym snie. -Ma polamane zebra, a jedno z nich przebilo mu pluco. Myslalem, ze jego serce nie wytrzyma tak dlugo. Podejrzewam, ze w kazdej chwili moze dac za wygrana, Doktor przykryl Zboja. Nie moglem oderwac wzroku od dygoczacego ciala. -Czy jest mu zimno? - zapytalem. - Musi mu byc zimno. -Nie, nie sadze. - Wymowil to slowo jak "zondze". Znow ujal mnie za ramie i poprowadzil do drzwi. - Pojdziemy teraz porozmawiac z twoim ojcem, dobrze? Tato czekal na nas tam, gdzie go zostawilismy. -Dobrze sie czujesz, wspolniku? - spytal, a ja odpowiedzialem, ze tak, chociaz bylo mi bardzo, bardzo niedobrze. Wciaz czulem w nozdrzach won krwi, gesta jak smola piekielna. -Zboj jest silny - mowil doktor Lezander. - Przezyl, choc w takim wypadku inny pies zginalby na miejscu. - Doktor podniosl z biurka jakas teczke i wyjal z niej kartke papieru. Byl to gotowy, drukowany formularz, na ktorego szczycie widnial numer 3432. - Nie wiem, jak dlugo jeszcze pozyje, ale sadze, ze na tym etapie jest to kwestia czysto akademicka. -Chce pan powiedziec, ze nie ma nadziei? - spytal ojciec. -Zadnej. - Doktor zerknal na mnie ukradkiem. - Bardzo mi przykro. -To moj pies. - Lzy nowa fala splynely mi po policzkach. Wydawalo sie, ze nos mam zapchany cementem. - Moze mu sie polepszy? W chwili gdy to powiedzialem, zrozumialem, ze cala fantazja swiata nie sprawi, by tak sie stalo. -Tom, jesli podpiszesz ten formularz, moge mu dac lekarstwo, ktore... hm... -Doktor ponownie zerknal na mnie. -Pomoze mu odpoczac - podsunal tato. -Dokladnie tak. Dokladnie. Podpisz tutaj. Och, chyba musze ci dac pioro. - Doktor otworzyl szuflade, przegarnal jej zawartosc i wyjal wieczne pioro. Tato wzial je do reki. Wiedzialem, o co chodzi. Nie musieli mnie oszczedzac i zwodzic, jak gdybym mial szesc lat. Wiedzialem, ze mowia o zastrzyku, ktory go zabije. Moze tak nalezalo postapic,- moze to bylo humanitarne, ale Zboj byl moim psem i to ja go karmilem, kiedy byl glodny, i mylem, kiedy byl brudny, i to ja znalem jego zapach i dotyk jego jezora na policzku. Znalem go. Zaden pies nie mogl go zastapic. Potezny supel utkwil mi w gardle. Tato pochylil sie nad formularzem, juz mial postawic pioro na papierze. Rozejrzalem sie za czyms, w co moglbym wbic wzrok, i natrafilem na czarno-biala fotografie w srebrnej ramce, stojaca na biurku doktora. Byla na niej usmiechnieta, jasnowlosa mloda kobieta. Machala do kogos reka, a za nia stal wiatrak. Dopiero po kilku sekundach dotarlo do mnie, ze ta mloda, okragla jak jabluszko twarz nalezy do Veroniki Lezander. -Momencik. - Tato uniosl pioro. - Zboj nalezy do ciebie, Cory. Czy masz w zwiazku z tym cos do powiedzenia? Milczalem. Nigdy dotad nie kazano mi podejmowac takiej decyzji. Byla bardzo ciezka. -Kocham zwierzeta tak samo jak kazdy - rzekl doktor. - Wiem, czym jest dla chlopca jego pies. To, co proponuje, Cory, nie jest rzecza zla. To normalne. Zboj cierpi straszliwie i nie wyzdrowieje. Kazde stworzenie rodzi sie i umiera. Takie jest zycie. -Moze by nie umarl - mruknalem. -Powiedzmy, ze nie umrze jeszcze przez godzine. Albo dwie, albo trzy. Powiedzmy, ze przezyje cala noc. Powiedzmy, ze uda mu sie jakos przezyc dwadziescia cztery godziny. Nie moze chodzic. Z trudem oddycha. Jest w stanie silnego wstrzasu, a jego serce ledwie juz kolacze. - Doktor zmarszczyl brwi, patrzac na moja pozbawiona wyrazu twarz. - Badz dla niego dobrym przyjacielem, Cory. Nie pozwol mu dluzej tak cierpiec. -Chyba bede musial to podpisac, Cory - rzekl tato. - Nie sadzisz? -Czy... Czy moglbym pojsc do niego na chwile? Sam? -Tak, naturalnie. Na twoim miejscu jednak bym go nie dotykal. Moze cie ugryzc. Zgoda.! -Tak, prosze pana. Jak lunatyk wrocilem na scene koszmarnego snu. Zboj nadal drzal na blaszanym stole. Piszczal i skomlal za swoim panem, ktory na pewno sprawi, ze przestanie go bolec. Zaczalem plakac. Byl to potezny, niepohamowany placz. Uklaklem na zimnej, twardej posadzce. Pochylilem glowe i zlozylem rece. Modlilem sie z zacisnietymi oczyma, podczas gdy lzy wypalaly mi slady na policzkach. Nie pamietam dokladnie slow modlitwy, ale wiem, o co prosilem. Modlilem sie, by z nieba, raju albo krainy Beulah wyciagnela sie reka, ktora zatrzasnie bramy przed smiercia i bedzie je mocno trzymac, chocby nawet rozwscieczona smierc miotala sie, krzyczala i wyciagala pazury, by porwac mojego psa. Potezna reka, ktora uleczy Zboja i odpedzi tego potwora, wyrzuci go jak wezelek pelen zetlalych kosci, przegoni na deszcz jak zebraka. Smierc byla glodna i slyszalem, jak oblizuje wargi tu, w tym pokoju, ale wszechmocna reka moglaby zatkac jej usta, wybic zeby, moglaby ja zmienic w malenkie belkoczace stworzenie, mlaskajace bezzebnymi dziaslami. O to sie wlasnie modlilem. Modlilem sie calym sercem, cala dusza i calym umyslem. Modlilem sie kazda komorka ciala, kazdy wlos na mojej glowie byl antena, w ktorej trzaskalo napiecie, megamiliony watow krzyczaly poprzez przestrzen i czas do odleglego ucha wszechwiedzacego, wszechpoteznego Kogos. Kogokolwiek. Odpowiedz mi. Blagam. Nie wiem, jak dlugo tkwilem pochylony na podlodze, lkajac i modlac sie. Moze dziesiec minut, moze dluzej. Wiedzialem, ze kiedy wstane, bede musial pojsc tam, gdzie czekali na mnie tato i doktor Lezander, i odpowiedziec im "tak" albo... Poslyszalem chrzakniecie, a zaraz po nim okropny swist powietrza, zasysanego do zniszczonych, zatkanych krwia pluc. Spojrzalem w gore. Zboj probowal wstac. Jego siersc zjezyla sie na karku, przyprawiajac mnie o zimna gesia skorke. Zboj uniosl sie na przednich lapach, potrzasajac glowa. Wydal z siebie przeciagly, niesamowity skowyt, ktory przeszyl mnie jak noz. Potem odwrocil sie, jak gdyby chcial sie zlapac za ogon. Swiatlo blysnelo w jego samotnym oku i odbilo sie od wyszczerzonych w smiertelnym usmiechu zebow. -Ratunku! - krzyknalem.- Tato! Panie doktorze! Predko! Grzbiet Zboja wygial sie tak gwaltownie, iz myslalem, ze napiety kregoslup w koncu peknie. Poslyszalem szmer, przypominajacy grzechot ziaren w wysuszonej makowce. Potem Zbojem targnely konwulsje, przewrocil sie na bok i juz sie nie poruszyl. Do pokoju wpadl doktor Lezander, a tuz za nim moj ojciec. -Cofnij sie - polecil mi doktor i przylozyl dlon do piersi Zboja. Potem wyjal stetoskop i zaczal nasluchiwac. Podniosl powieke nie uszkodzonego oka; ono takze zasnulo sie mgla. -Trzymaj sie, wspolniku. - Tato polozyl mi obie rece na ramionach. -Trzymaj sie. -No, coz - westchnal doktor Lezander. - Ostatecznie nie bedzie nam potrzebny ten formularz. -Nie! - krzyknalem. - Tato, nie! -Chodzmy do domu, Cory. -Ale ja sie modlilem, tato! Modlilem sie, zeby nie umarl! On nie umrze! Nie moze! -Cory... - Glos doktora byl cichy, lecz stanowczy. Spojrzalem na niego przez goraca zaslone lez. - Zboj juz... Cos kichnelo. Wszyscy trzej podskoczylismy. W wykafelkowanym pokoju ten dzwiek zabrzmial jak wybuch. Tuz po nim rozleglo sie sapniecie i glosny swist. Zboj siedzial na stole. Z nozdrzy toczyla mu sie spieniona krew, zdrowe oko rozgladalo sie dookola, a ponury leb kiwal sie tak i z powrotem, jak gdyby Zboj otrzasal sie z dlugiego, kamiennego snu. -Myslalem, ze on... - baknal tato. -On nie zyl! - Twarz doktora Lezandera przybrala wyraz calkowitego oslupienia. Wokol jego oczu rysowaly sie biale kregi. - Mein... Moj Boze! Ten pies byl martwy! -On zyje. - Pociagnalem nosem i usmiechnalem sie. - Widzicie? Mowilem wam! -Niemozliwe! - Doktor Lezander prawie wykrzyczal to slowo. -Jego serce nie bilo! Przestalo bic! On byl martwy! Zboj usilowal wstac, ale nie mial dosc sil. Podszedlem do niego i polozylem dlon na jego cieplym grzbiecie. Zboj czknal, opuscil glowe na stol i zaczal lizac zimna blache. -On nie umrze - powiedzialem z przekonaniem. - Wymodlilem go od smierci. -Ja nie... nie... - rzekl doktor Lezander i to bylo wszystko, co zdolal powiedziec. Formularz numer 3432 zostal odlozony do teczki. Zboj spal i budzil sie, znowu spal i znowu sie budzil. Doktor co chwile mierzyl mu temperature, nasluchiwal bicia serca i wszystko zapisywal w notesie. Pani Lezander zeszla do nas z zaproszeniem na herbate i kawalek szarlotki, wiec poszlismy za nia na gore. Nalala tacie herbate, a ja dostalem do ciasta szklanke oranzady. Tato zadzwonil do mamy, aby jej powiedziec, ze Zboj prawdopodobnie z tego wyjdzie i ze niedlugo wrocimy do domu. Ja w tym czasie zawedrowalem do alkowy przylegajacej do kuchni. Z sufitu zwisaly tu cztery ptasie klatki; obok stalo terrarium, w ktorym chomik zazarcie biegal w niewielkim mlynku. Dwie klatki byly puste, w pozostalych dwoch mieszkaly kanarek i papuga z dlugim ogonem. Kanarek zaczal wlasnie spiewac cichym, slodkim glosem, gdy do pokoju weszla pani Lezander z torebka karmy dla ptakow. -Chcialbys nakarmic naszych pacjentow? - zapytala, a ja odpowiedzialem, ze tak. - Po troszeczku - upomniala mnie. - Oba byly chore, ale wkrotce juz wroca do sil. -Czyje to ptaki? -Papuga nalezy do pana Grovera Deana, a kanarek... wlasciwie to nie jest on, tylko sliczna panienka... do pani Judith Harper. -Pani Harper? Tej nauczycielki? -Zgadza sie. - Pani Lezander nachylila sie i zaczela cichutko cmokac do kanarka. Dziwnie brzmial ten dzwiek w wielkiej konskiej szczece. Ptak delikatnie skubnal ziarna, ktore wsypalem do rynienki. - Nazywa sie Dzwoneczek. Halo, Dzwoneczku, moj aniolku! Stara Kobza miala kanarka, ktory nazywal sie Dzwoneczek. Trudno bylo mi to sobie wyobrazic. -Ptaki to moi ulubiency - powiedziala pani Lezander. - Sa takie ufne, pelne dobroci i laski bozej. Patrz, tu mam swoja ptaszarnie. Pokazala mi tuzin recznie malowanych fajansowych ptaszkow, stojacych na pianinie. -Przyjechaly z nami az z Holandii - wyjasnila. - Mam je od dziecinstwa. -Ladne - przyznalem. Ach, sa nie tylko ladne! Kiedy na nie patrze, przypomina mi sie tyle milych rzeczy: Amsterdam, kanaly, tysiace tulipanow rozkwitajacych kazdej wiosny. - Pani Lezander podniosla ceramicznego gila i pogladzila palcem jego szkarlatny brzuszek. - Potlukly sie w mojej walizce, kiedy w pospiechu pakowalam je przed ucieczka. Potlukly sie na kawalki. Ale wszystkie posklejalam z powrotem. Prawie nie widac pekniec - pokazala mi ptaka i musialem przyznac, ze skleila go znakomicie. - Tesknie za Holandia - powiedziala. - Bardzo tesknie. -Czy panstwo kiedys tam wroca? -Moze ktoregos dnia. Czesto rozmawiamy o tym z Fransem. Mamy nawet foldery z biur podrozy. Ale... to, co sie tam stalo... hitlerowcy i wszystkie te okropnosci... - Zmarszczyla brwi i odstawila gila z powrotem na miejsce miedzy wilga i kolibrem. - No coz, nie wszystko da sie tak latwo posklejac. Uslyszalem szczekanie. Byl to glos Zboja, ochryply, lecz mocny. Dolecial z sutereny. Potem dobieglo nas wolanie doktora Lezandera. -Tom! Cory! Zejdzcie tu na chwile! Kiedy zeszlismy, znow mierzyl Zbojowi temperature. Zboj byl apatyczny i senny, ale nie wykazywal oznak zblizajacej sie smierci. Doktor nalozyl biala masc na jego ranna mordke i podlaczyl go do jeszcze jednej kroplowki. -Chcialem, zebyscie zobaczyli, jaka ma temperature - powiedzial. - Mierzylem ja czterokrotnie w ciagu ostatniej godziny. - Podniosl notes i zapisal w nim odczyt termometru. - To jest nieslychane! Absolutnie nieslychane! -Co takiego? - zapytal tato. -Temperatura przez caly czas spadala. Do tej chwili zdazyla sie juz chyba ustabilizowac, ale pol godziny temu myslalem, ze umiera. - Doktor Lezander podsunal ojcu notatki. - Sam zobacz - dodal. -Boze! - W glosie ojca zabrzmialo zdumienie. - Az tak niska? -Tak. Tom, zwierze nie moze utrzymac sie przy zyciu, kiedy temperatura jego ciala wynosi dwadziescia stopni. To jest po prostu niemozliwe! Dotknalem go. Moj pies juz nie byl cieply. Biala siersc stala sie sztywna i szorstka w dotyku. Zboj odwrocil glowe, a jego zdrowe oko odnalazlo mnie. Z wyraznym trudem zaczal machac ogonem. A potem spomiedzy odartych z ciala, ohydnie usmiechnietych zebow wysunal sie jezyk i polizal mnie w dlon. Byl zimny jak nagrobek. Ale Zboj zyl. Zostal w domu doktora Lezandera. W ciagu najblizszych dni doktor zeszyl mu rozszarpana morde, napchal go antybiotykami i zamierzal amputowac zmiazdzona lape, ale wlasnie wtedy zaczela ona usychac. Biala siersc wypadla, odslaniajac szare, martwe cialo. Zaintrygowany rozwojem wydarzen, doktor Lezander odlozyl operacje i opatrzyl wiednaca lape, zeby zaobserwowac, co bedzie dalej. Czwartego dnia Zboj dostal ataku kaszlu i zwymiotowal klab martwej tkanki wielkosci meskiej piesci. Doktor wlozyl go do sloja z alkoholem i pokazal tacie i mnie. Bylo to przebite pluco Zboja. Ale nadal zyl. Zawsze po lekcjach jezdzilem na rowerze do domu doktora Lezandera w odwiedziny do mojego psa. Doktor mial coraz bardziej skonsternowana mine i codziennie pokazywal mi cos nowego: odlamki wyplutych kosci, ktore mogly byc tylko kawalkami polamanych zeber; pogubione zeby, slepe oko, ktore wypadlo z oczodolu niczym bialy kamyk. Przez jakis czas Zboj skubal duszone mieso i wypijal pare lykow wody, a lezace na dnie klatki gazety byly przemoczone i splamione krwia. Potem przestal jesc i pic, nie chcial tknac nawet wody, obojetnie jak dlugo bym go namawial. Zwijal sie w kacie i jednym okiem wpatrywal sie w jakis punkt ponad moim ramieniem. Nie mialem pojecia, co moglo przyciagnac jego uwage. Potrafil tak lezec godzine albo i dluzej, jak gdyby zasnal z otwartym okiem lub zatopil sie w marzeniach. Nie reagowal nawet wtedy, gdy pstrykalem mu palcami tuz przed nosem. Nagle sie budzil, lizal mnie w reke upiornie zimnym jezorem i piszczal. Potem zasypial dygoczac albo znow pograzal sie w otepieniu. Ale zyl. -Posluchaj jego serca, Cory - rzekl do mnie ktoregos popoludnia doktor Lezander. Przytknalem do ucha stetoskop. Uslyszalem powolne, wysilone lup! lup! Oddech Zboja przypominal skrzypienie drzwi w starym, opuszczonym domu. Nigdy nie byl zupelnie cieply ani zupelnie zimny; po prostu byl. Doktor wzial myszke zabawke, nakrecil ja i puscil tuz przed nosem psa, podczas gdy ja nadal sluchalem przez stetoskop. Psi ogon merdnal ospale. Rytm serca nie zmienil sie ani odrobine; wciaz byl straszliwie mozolny. Przypominal prace silnika na wolnych obrotach. Brzmial jak loskot maszyny w ciemnosciach. Kochalem Zboja, ale gluchy dzwiek jego serca napelnial mnie odraza. Siedlismy z doktorem na ganku w cieplym pazdziernikowym sloncu. Wypilem szklanke oranzady i zjadlem kawalek placka z jablkami - wypieku pani Lezander. Doktor mial na sobie granatowy cardigan ze zlotymi guzikami. Siedzial w fotelu na biegunach, zwroconym w strone wzgorz. -To przekracza moja zdolnosc pojmowania - powiedzial. - Nigdy w zyciu nie widzialem czegos takiego. Nigdy. Powinienem to opisac i wyslac do gazety, ale watpie, by ktokolwiek mi uwierzyl. - Splotl razem dlonie; rudawy promyk slonca kladl mu sie na twarzy. - Zboj jest martwy, Cory. Popatrzylem na niego. Na gornej wardze mialem pomaranczowe wasy. -Martwy - powtorzyl. - Nie oczekuje, ze to zrozumiesz, skoro ja nie rozumiem. Zboj nie je. Nie pije. Niczego nie wydala. Jego cialo nie ma wystarczajacej cieploty, by podtrzymac prace organow. Jego serce to... bebenek, na ktorym ktos wygrywa wciaz ten sam rytm bez najmniejszej modulacji. Jego krew - kiedy w ogole udaje mi sie ja pobrac - pelna jest toksyn. Zboj niszczeje w oczach, a jednak wciaz zyje. Potrafisz mi to wyjasnic? Tak - pomyslalem. To ja odpedzilem od niego smierc. Ale nie powiedzialem tego na glos. -Ach, tajemnice - rzekl pan Lezander. - Przychodzimy z ciemnosci i do ciemnosci musimy wrocic. - Powiedzial to wlasciwie do siebie, kolyszac sie w tyl i w przod na fotelu. - To dotyczy i ludzi, i zwierzat. Nie podobalo mi sie to, co mowil, i nie podobal mi sie kierunek, w ktorym zmierzala ta rozmowa. Nie chcialem myslec o tym, ze Zboj jest coraz chudszy, siersc mu wypada, nie je, nie pije, a mimo to zyje nadal. Nie podobal mi sie pusty dzwiek jego serca, tykajacego jak zegar w domu, w ktorym nikt juz nie mieszka. Zeby pozbyc sie tych wszystkich mysli, zagadnalem: -Tato mowil, ze zabil pan hitlerowca. -Co? - spojrzal na mnie zaskoczony. -Ze zabil pan hitlerowca - powtorzylem. - W Holandii. Tato powiedzial, ze byl tak blisko, ze widzial pan jego twarz. Doktor nie odpowiadal przez chwile. Przypomnialo mi sie upomnienie taty, abym nie rozmawial z doktorem na ten temat, bo wiekszosc ludzi, ktorzy byli na wojnie, nie lubi mowic o zabijaniu. Ja upajalem sie wyczynami sierzanta Rocka, sierzanta Saundersa i Dzielnych Wiarusow i w mojej heroicznej wizji wojna przypominala film telewizyjny, nakrecony na podstawie komiksu. -Tak - odparl doktor. - Byl az tak blisko. -Rany! - powiedzialem. - Alez musial sie pan bac! To znaczy... moglby pan sie bac... -Och, naturalnie, ze sie balem. Bardzo sie balem. Wlamal sie do naszego domu. Mial karabin, a ja mialem pistolet. Byl bardzo mlody, chyba jeszcze nie ukonczyl dwudziestu lat. Jeden z tych blekitnookich, jasnowlosych chlopcow, ktorzy uwielbiaja parady. Strzelilem do niego. Upadl. - Pan Lezander wciaz sie kolysal na fotelu. - Nigdy przedtem nie uzywalem broni. Ale faszysci byli na ulicach, wdzierali sie do naszych domow, wiec... co mialem zrobic? -Czy pan jest bohaterem? - spytalem. Usmiechnal sie z przymusem; w jego usmiechu bylo ziarno bolu. -Nie, nie jestem bohaterem. Po prostu udalo mi sie przezyc. Patrzylem, jak dlonie doktora zaciskaja sie na poreczach fotela. -Wszyscy bylismy przerazeni, zreszta pewnie sam to rozumiesz. Blitzkrieg. Brunatne koszule. Waffen SS. Luftwaffe. Te slowa budzily w nas paniczny lek. Ale kilka lat po wojnie spotkalem pewnego Niemca. Byl hitlerowcem. Jednym z tych potworow. - Doktor Lezander uniosl glowe i patrzyl, jak sznur ptakow ciagnie na poludnie, hen za horyzont. - Okazalo sie, ze jest tylko czlowiekiem. Mial zepsute zeby, lupiez i czuc go bylo potem. Zaden nadczlowiek, po prostu zwykly smiertelnik. Powiedzialem mu, ze bylem w Holandii w 1940 roku, kiedy napadli nas Niemcy. Odpowiedzial, ze on byl wtedy gdzie indziej, ale poprosil mnie... o wybaczenie. -wybaczyl mu pan? -Tak. Mimo iz mialem wielu przyjaciol, ktorych zmiazdzyl hitlerowski but; przebaczylem jednemu z tych, ktorzy je nosili. Bo byl zolnierzem i wykonywal rozkazy. Na tym polega sila charakteru Niemcow, Cory. Wykonuja rozkazy, chocby oznaczalo to, ze musza pojsc w ogien. Och, moglem uderzyc tego czlowieka w twarz. Moglem na niego splunac albo go przeklac. Moglem go przesladowac do smierci. Ale przeciez nie jestem bestia. Przeszlosc to przeszlosc i nie nalezy budzic licha, prawda? -Tak, prosze pana. -A skoro juz mowa o budzeniu... powinienem zerknac na Zboja. - Wstal, rozprostowujac z trudem kolana, a ja wszedlem za nim do domu. Nadszedl dzien, w ktorym doktor Lezander powiedzial, ze zrobil juz wszystko co w jego mocy i ze nie ma powodu, by Zboj nadal pozostawal u niego. Oddal nam pacjenta, a my zawiezlismy go furgonetka do domu. Kochalem swojego psa, chociaz przez rzadka biala siersc przezierala mu szara skora, glowe mial znieksztalcona i pokryta bliznami, a obumarla noga byla cienka jak uschniety badyl. Mama nie mogla na to patrzec. Tato znow poruszyl kwestie uspienia Zboja, ale ja nie chcialem nawet o tym slyszec. Zboj byl moim psem. I zyl. W ogole nie jadl. Nigdy nie wypil ani kropli. Siedzial w zagrodce, bo ciezko mu bylo chodzic z ta uschnieta noga. Moglem policzyc jego zebra, a przez papierowa skore widac bylo ich polamane krawedzie. Kiedy po poludniu wracalem ze szkoly, patrzyl na mnie, a jego ogon raz po raz sie poruszal. Szedlem go poglaskac - choc musze uczciwie przyznac, ze dotyk jego ciala przyprawial mnie o dreszcz. Potem znow zaczynal patrzec w przestrzen i dopoki sie nie ocknal, czulem sie, jak gdybym byl sam. Moi kumple powtarzali, ze mam nie po kolei w glowie i ze powinienem oddac go do uspienia. Zapytalem, czy chcieliby, zeby ich uspic, kiedy zachoruja, i w koncu sie zamkneli. Nadchodzil sezon duchow. Nie tylko dlatego, ze zblizalo sie Halloween i na polkach u Woolwortha pojawily sie kartonowe pudelka z powiewnymi kostiumami i plastikowymi maskami, a obok nich lsniace rozdzki czarnoksieskie, gumowe dynie z oczami, kapelusze wiedzm i sztuczne pajaki podrygujace na czarnych nitkach. Odczuwalo sie to przede wszystkim w chlodnym powietrzu o zmroku, w ciszy, jaka zapadala na wzgorzach. Duchy zbieraly sie wokol, gromadzac sily, by wedrowac po pazdziernikowych polach i przemawiac do tych, ktorzy zechca ich sluchac. Poniewaz interesowalem sie potworami, przyjaciele, a nawet rodzice, uwazali, ze dni poprzedzajace Halloween sa moja ulubiona pora. Mieli racje, ale mylili sie co do przyczyn. Sadzili, ze najwiekszy urok ma dla mnie kosciotrup w szafie, nocne halasy, owiniety w przescieradlo duch w domu na nawiedzonym wzgorzu. Nieprawda. To, co czulem w wyciszonym powietrzu, kiedy zblizalo sie Halloween, nie bylo zapachem straszydla za dziesiec centow, lecz dzialaniem tytanicznych, nieodgadnionych sil. Nie dawaly sie nazwac; nie symbolizowal ich jezdziec bez glowy, wyjacy wilkolak czy wyszczerzony wampir. Te sily byly stare jak swiat i rownie niewzruszone w dobrej czy zlej woli jak zywioly. Zamiast chochlikow pod lozkiem widzialem armie ciemnosci, ostrzace miecze i topory przed ostatecznym starciem w wirujacej mgle. W wyobrazni tetnil mi goraczkowy, szalenczy tumult na Lysej Gorze, a kiedy krakanie kruka obwieszczalo swit, tysiace rozbrykanych demonow ze smutkiem obracaly koszmarne lica ku wschodowi i wracaly do swoich cuchnacych rozpadlin w rytm Choru kowadel. Widzialem tez kochanka o zlamanym sercu, ktory rozwiewal sie jak dym; zagubione i placzace przezroczyste dziecko; i kobiete w bieli, ktora czekala tylko na zyczliwe slowo przechodnia. I wlasnie jednej z tych chlodnych, nieruchomych, przedhalloweenowych nocy wyszedlem na dwor, zeby zajrzec do Zboja, i zobaczylem, ze ktos obok niego stoi. Zboj siedzial na zadzie, pokryta bliznami glowe przekrzywil na bok. Patrzyl na postac za siatka. Byl to maly chlopiec, ktory cos do niego mowil. Slyszalem szmer jego glosu. Kiedy zamknely sie za mna kuchenne drzwi, chlopczyk podskoczyl ze strachu i puscil sie biegiem w strone lasu niczym sploszony kot. -Hej! - zawolalem. - Zaczekaj! Nie zatrzymal sie. Biegl po opadlych lisciach, nie robiac najmniejszego halasu. Po chwili pochlonal go las. Wial wiatr i drzewa szeptaly do siebie. Zboj krazyl po zagrodzie, ciagnac za soba uschnieta lape. Polizal mnie po rece chlodnym jezorem; nos mial zimny jak brylka lodu. Posiedzialem przy nim przez chwile. Probowal polizac mnie po policzku, ale odwrocilem glowe, bo jego oddech czuc bylo padlina. Potem Zboj znow zapadl w jeden ze swoich transow, utkwiwszy wzrok w las. Pare razy majtnal ogonem i zaskomlal. Zostawilem go wpatrzonego w nicosc i wszedlem do domu, gdyz zrobilo sie zimno. W srodku nocy obudzily mnie straszliwe wyrzuty sumienia, ze odwrocilem policzek. Bylo to jedno z tych uczuc, ktore rosna i rosna, az w koncu czlowiek juz nie moze z nimi zyc. Mowiac wprost i bez ogrodek, odepchnalem od siebie swego psa. Najpierw wymodlilem go od smierci, egoistycznie skazalem go na te przejsciowa egzystencje, na zawieszenie pomiedzy swiatami, a potem odwrocilem sie od niego, kiedy chcial tylko polizac mnie po policzku. Wstalem, wlozylem na siebie sweter i po ciemku dotarlem do drzwi kuchennych. Juz mialem zapalic swiatlo na ganku, kiedy Zboj szczeknal krotko, a moja dlon zamarla na wylaczniku. Kiedy przez wiele lat ma sie psa, czlowiek poznaje znaczenie sapniec, warkniec i szczekniec. Kazde skrzywienie ucha jest stwierdzeniem lub pytaniem; kazde merdniecie ogonem - wykrzyknikiem. Znalem to szczekniecie: oznaczalo radosne podniecenie i nie slyszalem go, odkad Zboj umarl i powrocil do zycia. Powoli i delikatnie pchnalem kuchenne drzwi. Stalem w ciemnosciach i nasluchiwalem przez siatke. Slyszalem wiatr. Slyszalem spiew ostatniego letniego swierszcza, ktory nie ulakl sie chlodu. Zboj znow szczeknal radosnie. Uslyszalem dziecinny glos, ktory mowil: -Czy chcialbys zostac moim psem? Serce mi sie scisnelo. Kimkolwiek byl, staral sie zachowywac bardzo cicho. -Bo ja bym strasznie chcial, zebys byl moim psem - ciagnal. - Jestes taki ladny. Z miejsca, w ktorym stalem, nie widzialem ani Zboja, ani chlopczyka. Poslyszalem brzek siatki i wiedzialem, ze Zboj podskoczyl i zaczepil przednie pazury o jej oczka, tak jak to robil dawniej, kiedy do niego wychodzilem. Chlopczyk zaczal mu cos szeptac do ucha. Nie slyszalem, o czym mowili. Ale wiedzialem, kim jest i dlaczego tu przybyl. Otworzylem drzwi. Probowalem zrobic to ostroznie, ale jeden z zawiasow zgrzytnal, nie glosniej niz swierszcz. Kiedy wyszedlem na ganek, zobaczylem, ze chlopczyk ucieka do lasu, a ksiezycowe swiatlo lsni srebrzyscie na jego kretych wlosach piaskowego koloru. Mial osiem lat. Zawsze bedzie mial osiem lat. -Carl! - krzyknalem. - Carl Belwood! Byl to ten sam maly chlopczyk, ktory mieszkal na naszej ulicy i przychodzil bawic sie ze Zbojem, bo jego mama nie pozwalala mu miec wlasnego psa. Ten sam, ktory splonal w lozku, kiedy zepsute gniazdko zaczelo iskrzyc, i ktory spal teraz na Poulter Hill pod kamieniem z napisem: "Nasz ukochany syn". -Carl, nie odchodz! - zawolalem. Obejrzal sie. Biala twarz zamajaczyla w mroku; w wystraszonych oczach blysnelo odbite swiatlo ksiezyca. Chyba nawet nie dobiegl do skraju lasu. Po prostu juz go nie bylo. Zboj zaczal piszczec i chodzic w kolko po zagrodzie, ciagnac za soba uschnieta noge. Patrzyl w strone lasu; nic na to nie moglem poradzic, ale widzialem, ze teskni. Stanalem przy furtce, klamka byla tuz obok mojej dloni. To byl moj pies. Moj pies. Na tylnym ganku zapalilo sie swiatlo i tato, mruzac zaspane oczy, zapytal: -Co to za krzyki, Cory? Musialem na poczekaniu zmyslic historie, jak to uslyszalem, ze cos sie tlucze kolo pojemnikow na smiecie. Nie moglem wszystkiego zwalic na Lucyfera, bo w drugim tygodniu pazdziernika zostal rozniesiony na paskudne strzepy strzalem z dubeltowki, kiedy pan Gabriel Jackson zwany Jazzmanem przylapal go na grzadce z dyniami w ogrodku pani Jackson. Powiedzialem, ze pewnie slyszalem oposa. Przy sniadaniu nie mialem apetytu. Kanapka z szynka pozostala nietknieta w moim szkolnym pudelku. Podczas obiadu dziobalem mielony kotlet, az mama polozyla mi reke na czole. -Nie masz goraczki - zawyrokowala - ale cos mi sie wydajesz zmarnialy. Wymawialo sie to "zmarnialy" i na poludniu stanowilo odpowiednik slowa "chory". -Jak sie czujesz? -Dobrze. - Wzruszylem ramionami. - Chyba. -W szkole wszystko w porzadku? - spytal tato. -Jasne. -Ci Branlinowie chyba juz wam nie dokuczaja? -Nie, tato. -Ale cos ci dokucza? - zauwazyla mama. Milczalem. Potrafili we mnie czytac, jak gdybym byl piecdziesieciostopowa tablica z napisem: ZWIEDZAJCIE ROCK CITY. -Moze chcialbys nam o tym powiedziec? -Ja... - podnioslem glowe i spojrzalem na nich. Siedzieli w przytulnym kuchennym swietle. Za oknami panowala ciemnosc. Wiatr weszyl wokol okapow, a na niebie pojawily sie chmury i zakryly ksiezyc. -Zle postapilem - powiedzialem i zanim zdazylem sie opanowac, lzy stanely mi w oczach. Zaczalem mowic, jak bardzo zaluje, ze powstrzymalem smierc, kiedy chciala zabrac Zboja. Postapilem zle, bo Zboj byl tak ciezko ranny, ze nalezalo pozwolic mu umrzec. Gdybym sie o to nie modlil... Gdybym mogl zapamietac zwawego psiaka o bystrych oczach - takiego, jakim byl, zanim zmienil sie w martwe cialo, utrzymywane przy zyciu wylacznie moca mojego egoizmu. Gdyby, gdyby... ale zlo juz sie stalo, a teraz bylo mi wstyd. Palce ojca obracaly kubek z kawa. Pomagalo mu to w koncentracji, zwlaszcza gdy nalezalo wziac pod uwage wiele roznych spraw. -Rozumiem - powiedzial. Chyba nigdy na zadne slowo nie czekalem z wiekszym utesknieniem. - Widzisz, Cory, kazdy blad na tym swiecie da sie naprawic. Trzeba tylko bardzo tego chciec. Czasami to jest trudne, czasami nawet bolesne, ale konieczne, niezaleznie od okolicznosci. -Wzrok ojca spoczal na mnie. - Wiesz, co powinienes zrobic, prawda? Kiwnalem glowa. -Zawiezc Zboja z powrotem do doktora Lezandera. -Tak mysle - rzekl tato. Uzgodnilismy, ze zrobimy to nastepnego dnia. Wieczorem, zanim poszedlem do lozka, zanioslem Zbojowi kawalek kotleta. Byl to prawdziwy psi delikates. Mialem nadzieje, ze zje, ale on tylko go obwachal i znow zapatrzyl sie w las, jak gdyby na kogos czekal. Nie bylem juz jego panem. Siedzialem przy nim, a chlodny wiatr nas owiewal. Gleboko w krtani Zboja od czasu do czasu pobrzmiewal cichy pisk. Pozwalal mi sie glaskac, ale myslami byl gdzie indziej. Pamietalem go jako szczeniaka, ktorego energia zdawala sie niewyczerpana, podobnie jak fascynacja zolta pilka, ktora miala wewnatrz dzwoneczek. Pamietalem, jak sie scigalismy, a Zboj - jako prawdziwy dzentelmen z Poludnia - zawsze pozwalal mi wygrywac. Pamietalem, jak latem fruwalismy nad wzgorzami. Nawet jesli dzialo sie to tylko w mojej wyobrazni, byla to najprawdziwsza prawda. Poplakalem sobie troche. Moze wiecej niz troche. Potem wstalem i obrocilem sie w strone lasu. -Jestes tam, Carl? - spytalem. Rzecz jasna, nie odpowiedzial. Zawsze byl niesmialy. -Oddaje ci Zboja, Carl. Dobrze? Nie odpowiadal. Ale byl tam. Wiedzialem, ze byl. -Przyjdziesz po niego, Carl? Nie chcialbym, zeby dlugo byl sam. Cisza. Nasluchujaca cisza. -Lubi, kiedy sie go drapie za uchem - powiedzialem. - Carl? Nie jestes juz spalony, prawda? Czy Zboj... tez bedzie taki jak dawniej? Wiatr cos szeptal. Tylko wiatr, nikt poza nim. -Ide teraz do domu - powiedzialem. - Juz nie bede wychodzil. Spojrzalem na Zboja. Cala jego uwaga skupiona byla na scianie lasu, a koniec ogona bardzo delikatnie sie poruszal. Wszedlem do domu, zamknalem drzwi i zgasilem swiatlo na ganku. Dobrze po polnocy obudzilo mnie radosne szczekniecie Zboja. Wiedzialem, co bym zobaczyl, gdybym podszedl do kuchennych drzwi. Uznalem jednak, ze najlepiej bedzie, jesli ich zostawie; niech sie zaprzyjaznia. Sami. Odwrocilem sie na drugi bok i znow zasnalem. Nazajutrz po poludniu pozegnalem sie ze Zbojem u doktora Lezandera. Tato i doktor zostawili nas samych. Zboj polizal mnie zimnym jezykiem. Pogladzilem nieszczesny lebek, poklepalem kilka razy, zanim nasz czas sie skonczyl. Formularz lezal na biurku, a tato trzymal pioro, czekajac na moje ostateczne slowo. -Tato - odezwalem sie - to moj pies, prawda? Ojciec zrozumial. -Jasne, ze tak - odparl i podal mi pioro. Pozostawilismy u doktora Lezandera formularz numer 3432, z moim nazwiskiem wypisanym na kropkowanej linii. Kiedy wrocilismy do domu, przeszedlem sie po zagrodzie Zboja. Wydawala sie taka ciasna. Wychodzac, zostawilem otwarta furtke. 6. UPIOR ZA KIEROWNICA Pod koniec pazdziernika tato kupil druciany koszyk, ktory zamocowal przy kierownicy Rakiety. Z poczatku uwazalem go za bardzo szykowna ozdobe, dopoki nie zdalem sobie sprawy, ze bede teraz musial zalatwiac mamie rozmaite sprawunki. Mniej wiecej w tym samym czasie mama wywiesila na tablicy w kosciele recznie napisane ogloszenie, ze sprzedaje placki i rozne inne wypieki. Podobne ogloszenie ukazalo sie w witrynie u fryzjera. Z wolna zaczely naplywac zamowienia i wkrotce mama nurzala sie juz po lokcie w umaczonych makutrach, skorupkach jajek i torebkach cukru pudru. Przyczyna calego tego zamieszania, jak sie pozniej dowiedzialem, byl fakt, ze ojcu zmniejszono liczbe godzin pracy w mleczarni. Brakowalo nam pieniedzy, choc sam oczywiscie nigdy bym sie tego nie domyslil. Po prostu w "Zielonych Lakach" nie bylo dosc pracy dla taty. Czesc stalych klientow przestala zamawiac mleko, a wszystkiemu winien byl supermarket w Union Town, ktory niedawno otworzyl podwoje przy dzwiekach fanfar orkiestry gimnazjum w Adams Valley. Magazyn, nazwany "Spizarnia Grubego Paula", mogl polknac nasz maly sklepik "Piggly-Wiggly", jak wieloryb polyka plotke. Niezliczone dzialy oferowaly wszystko, o czym mogl zamarzyc zoladek zarloka. Sam dzial mleczarski zajmowal cale skrzydlo, a mleko sprzedawano tam w przezroczystych plastikowych butelkach, ktorych nie trzeba bylo myc ani oddawac. A poniewaz Gruby Paul obracal wielkimi ilosciami mleka, mogl je sprzedawac po cenach, ktore wykanczaly "Zielone Laki". W slad za tym postepowalo skracanie tras mleczarzy, jezeli cos takiego w ogole mozna nazwac postepem. Ludzi kusil urok nowosci; wchodzili do czystego, klimatyzowanego supermarketu i kupowali tam mleko w plastikowych butelkach, ktore pozniej mogli niefrasobliwie wyrzucic. Co wiecej "Spizarnia Grubego Paula" otwarta byla do osmej wieczorem, co stanowilo w tych stronach przypadek bez precedensu. Zalozenie Rakiecie koszyka przypominalo troche objuczenie Pegaza workami z poczta, ale sumiennie wypelnialem swoje obowiazki, rozwozac po poludniu ciasta i ciasteczka, Rakieta zas co prawda sztywniala czasem ze zlosci, ale nigdy nie upuscila nawet okruszyny. Aby okazac panstwu Lezander wdziecznosc na to, ze byli tacy mili dla Zboja, mama zdecydowala sie podarowac im placek dymowy - wypiek, ktory cieszyl sie najwiekszym popytem. Wlozyla go do pudelka i obwiazala sznurkiem, a ja umiescilem pakunek w koszyku i popedalowalem do domu doktora Lezandera. Po drodze minalem Branlinow na czarnych rowerach. Gotha powital mnie nieznacznym uniesieniem podbrodka, ale Gordo - wciaz jeszcze w bandazach, ktore okrywaly jatrzace sie rany - gwaltownie przyspieszyl i zniknal jak zdmuchniety. Dotarlszy do domu Lezanderow, zastukalem do kuchennych drzwi; po chwili otworzyla mi zona doktora. -Mama upiekla dla panstwa placek - oznajmilem podajac jej pudelko. - Dyniowy. -O, jak to milo! - Pani Lezander wziela ode mnie pudelko i powachala pokrywke. - Ojej - powiedziala - czy w tym jest smietanka? -Mysle, ze chyba mleko skondensowane - odparlem. Nie musialem myslec; kuchnia pekala w szwach od puszek z mlekiem dla kotow. -Mama upiekla go dzis rano. -To bardzo ladnie ze strony twojej mamy, Cory, ale niestety, zadne z nas nie moze jesc smietanki. Oboje jestesmy uczuleni na wszystko, co pochodzi od krowy. - Usmiechnela sie. - Wlasnie dzieki temu poznalismy sie w klinice w Rotterdamie, oboje usiani czerwonymi plamami. -Aha... Ojejku... No, to moga panstwo dac go komus w prezencie. To naprawde pyszny placek. -Nie watpie, ze jest swietny. - "Wuntpie", tak to zabrzmialo. - Ale jesli zatrzymam go w domu, Frans okolo polnocy zacznie myszkowac po kuchni i w koncu sie do niego dobierze. Straszny z niego lasuch. A w przeciagu dwoch dni bedzie wygladal, jak gdyby mial rozyczke. Cala skora bedzie go swierzbiec do tego stopnia, ze nie zdola wlozyc ubrania. Wiec lepiej, zeby nawet tego nie zwachal, inaczej bedzie musial chodzic po ulicach niczym Vernon Thaxter, rozumiesz? Rozesmialem sie na samo wyobrazenie. -Tak, prosze pani. - Wzialem placek z powrotem. - Moze wobec tego mama upiecze panstwu cos innego? -To nie jest konieczne. Milo nam, ze o tym pomyslala. Przystanalem w drzwiach zastanawiajac sie, czy powinienem poruszyc pewna sprawe, ktora ostatnio chodzila mi po glowie. -Cos jeszcze? - zapytala pani Lezander. -Czy moglbym sie zobaczyc z doktorem? Chcialbym z nim zamienic pare slow. -Wlasnie poszedl sie zdrzemnac. Prawie cala noc nie spal, bo sluchal tych swoich audycji. -Audycji? -Ma radio, ktore odbiera fale krotkie, i czasem az do switu slucha zagranicznych rozglosni. Moze mu cos przekazac? -Eee... nie, to moze zaczekac. - Chcialem spytac doktora, czy popoludniami nie przydalby mu sie ktos do pomocy. Kiedy zobaczylem go przy pracy, doszedlem do wniosku, ze zawod weterynarza jest bardzo pozyteczny. Moglem przeciez byc weterynarzem i pisarzem rownoczesnie. Swiat zawsze bedzie potrzebowal weterynarzy, tak samo jak zawsze beda mu potrzebni mleczarze. - Przyjade kiedy indziej - powiedzialem, wlozylem placek dyniowy do koszyka i ruszylem z powrotem do domu. Jechalem powoli. Rakieta zachowywala sie troche nerwowo, ale przypisalem to rozdraznieniu z powodu koszyka, ktory dzialal na nia podobnie, jak smycz na charta. Slonce swiecilo lagodnie, a wzgorza byly oslepiajaco zolte. Juz za tydzien liscie zbrazowieja i zaczna opadac. Bylo to jedno z tych cudownych popoludni, kiedy nawet chlodne cienie sa piekne, a czlowiek instynktownie czuje, ze nalezy zwolnic i cieszyc sie widokiem, bo nie bedzie on trwal wiecznie. Usmiechnalem sie na mysl o doktorze Lezanderze, kroczacym przez miasto nago jak Vernon Thaxter. To dopiero bylby nieziemski widok! Slyszalem juz o ludziach uczulonych na trawe, psy, koty, ambrozje, tyton i dmuchawce. Dziadzio Austin byl uczulony na konie. W ich obecnosci kichal tak, ze ledwie mogl ustac. Z tej przyczyny przestal przyjezdzac na Szampanski Festyn, ktory odbywal sie w miescie co roku w listopadzie. Babcia Sarah twierdzila, ze dziadek Jaybird jest uczulony na prace. Podejrzewalem, ze czlowiek moze nabawic sie uczulenia na kazda rzecz pod sloncem, z samym sloncem wlacznie. Pomyslcie tylko! Panstwo Lezander nie mogli jesc lodow. Nie mogli nawet tknac bananowego puddingu ani napic sie koktajlu mleczno-waniliowego. Gdybym ja musial sie obywac bez tych wszystkich rzeczy, zbzikowalbym bardziej niz... Znow przyszedl mi na mysl Vernon, rozprawiajacy w ciemnym pokoju, w ktorym male pociagi krazyly wokol Zephyr. "Chce pan znac moje zdanie?" Pamietalem moment, gdy swiatlo zgaslo; jarzyly sie tylko okna malenkich domow. "Jesli znajdzie pan sowe, ktora nie pije mleka, ma pan swojego zabojce". Nacisnalem hamulec. Moj nagly ruch zaskoczyl nawet Rakiete. Zatrzymala sie z lekkim poslizgiem. "Prawie cala noc nie spal, bo sluchal tych swoich audycji" - powiedziala pani Lezander. Z trudem przelknalem sline. Czulem sie tak, jak gdyby w gardle utkwila mi puszka z mlekiem dla kotow. Czasem az do switu slucha zagranicznych rozglosni. -O, nie - szepnalem. - To nie moze byc doktor Le... Jakis samochod zatrzymal sie tuz obok, tak blisko, ze niemal sie o mnie otarl, i skrecil lekko, by zablokowac mi droge. Byl to granatowy, nisko zawieszony chevrolet z wgnieceniem na prawym tylnym blotniku, poznaczonym smuzkami rdzy, ktore wygladaly jak uschniete pedy trujacego bluszczu. Z lusterka zwisal kwadratowy breloczek z biala krolicza glowka na czarnym tle. Pod maska huczal i warczal silnik, a caly samochod dygotal od spetanej w nim mocy. -Te, maly! - zawolal do mnie kierowca przez opuszczone okno. Kierownice okrywal bialy futrzany pokrowiec. - To ty jestes ten gowniarz Mackensonow? Mowil belkotliwie, a powieki mu opadaly. Donny Blaylock mial juz niezle w czubie. Twarz mu zastygla niczym lita skala, a spomiedzy wybrylantynowanych wlosow wymknal sie tlusty kosmyk, ktory zwisal nad czolem jak przecinek. -Pamietam cie - powiedzial. - Byles u Sima, gnojku. Czulem, ze Rakieta drzy. Nagle szarpnela sie do przodu i uderzyla w blotnik chevroleta jak terier, ktory atakuje dobermana. -Zapuszczalo sie oczka, gdzie nie trzeba - ciagnal Donny. - Probowales narobic nam klopotu, co? -Nie, prosze pana. Rakieta cofnela sie i znow uderzyla w blotnik. -A wlasnie, ze tak. Biggun chetnie sie z toba zobaczy, chlopaczku. Porozmawiacie sobie o tych twoich wscibskich oczkach i wielkiej jadaczce. Wsiadaj. Gdyby moje serce bilo choc troche mocniej, chyba wyrwaloby mi sie z piersi razem z korzeniami. -Wsiadaj, powiedzialem. I to juz. - Donny podniosl prawa reke. Trzymal w niej pistolet wycelowany wprost we mnie. Rakieta jeszcze raz zaatakowala samochod. Ocalila mnie przed Gordo Branlinem, ale wobec tego brudnego szczura z pistoletem byla bezsilna. -Za dwie sekundy odstrzele ci twoja cholerna mozgownice - obiecal mi Donny. Bylem na wpol zywy ze strachu, a nawet te zywa polowe sparalizowalo ze szczetem. Lufa pistoletu wydawala mi sie wielka jak armata. Niewatpliwie byl to przekonujacy argument w dyskusji. Odstawilem rower i wsiadlem do samochodu. W wyobrazni rozbrzmiewal mi krzyk mamy, ale czy mialem jakikolwiek wybor? -Jedziemy na przejazdzke - powiedzial Donny. Przechylil sie przeze mnie - przy czym omal nie zadusil mnie odorem zastarzalego potu i swiezo pedzonej whisky - i zatrzasnal drzwi. Nacisnal pedal gazu; chevy warknal i wskoczyl na kraweznik, zanim Donny zdazyl wyprostowac kola. Obejrzalem sie na Rakiete, ktora raptownie malala mi w oczach. Plastikowa hawajska laleczka tanczyla dziki taniec na tylnej szybie wozu. Donny wcisnal gaz niemal do dechy. Silnik wyl, kiedy prulismy przez Merchants Street w strone mostu. -Dokad jedziemy? - odwazylem sie spytac. -Poczekaj, a sam zobaczysz. Strzalka predkosciomierza piela sie do szescdziesiatki. Smignelismy miedzy chimerami na moscie, pozbawiajac je tchu. Silnik chevroleta grzmial, a my pedzilismy z predkoscia siedemdziesieciu mil na godzine kreta droga, ktora mijala Jezioro Saksonskie. Kiedy kurczowo zlapalem za oparcie, Donny zaczal sie smiac. Po podlodze turlala sie tam i z powrotem pusta butelka, a smrod surowego bimbru byl tak przenikliwy, ze oczy zaczely mi lzawic. Drzewa przy drodze rozmywaly sie w zolta smuge; tylne opony piszczaly na ostrych zakretach. -Zyje, kurwa! - wrzasnal Donny. Zapewne tak, ale wygladal prawie jak nieboszczyk. Oczy mial wpadniete, policzki okryte szczecina, a ubranie tak brudne i zmiete, jak gdyby przez trzy dni spal w chlewie - a raczej lezal w chlewie i pil. -Widzialem cie! - zawolal do mnie przekrzykujac swist wichru. - Sledzilem cie! O, tak, stary Donny podkradl sie na paluszkach i przyskrzynil ptaszka! - przechylil sie, wprowadzajac samochod w zakret, na widok ktorego zaszumialo mi w glowie. - Ten tlusty sukinsyn mysli, ze jestem glupi! Przekona sie dran, kto jest najmadrzejszy w rodzinie! Jezeli bron, szybki samochod i stan kompletnego opilstwa wzmagaja inteligencje, to Donny byl Kopernikiem, Leonardem da Vinci i Einsteinem, uklepanymi razem w jedna mase ciastowa tego geniuszu. Smignelismy czerwonym urwiskiem nad Jeziorem Saksonskim. -Prr! Prr, Tegi Dicku! - ryknal Donny i wcisnal hamulec. Zwolnilismy na tyle, by zmiescil sie na zakrecie w gruntowa droge, ktora biegla w prawo od szosy numer 10. Potem znow nadepnal na gaz i w mgnieniu oka przebylismy ostatnie piecdziesiat jardow do bialego domku z oszklona weranda, ktory stal na koncu tej drogi. Bylem tu juz kiedys. Czerwony mustang stal wciaz zaparkowany pod zielona plastikowa wiata, ale stary, przerdzewialy cadillac zniknal. W ogrodzie nadal rosly roze z kolcami zamiast kwiatow. -Prr! - krzyknal Donny i Tegi Dick zatrzymal sie z podskokiem tuz pod drzwiami domu sprzedajnych dziewczyn panny Grace. Boze, dopomoz! - pomyslalem. O co tu w ogole chodzi? Donny wysiadl z samochodu, dzierzac w dloni pistolet, i podsunal mi pod nos jego obrzydliwa paszczeke. -Lepiej, zebym cie tu znalazl, kiedy wroce! Masz sie stad nie ruszac, inaczej znajde cie i zabije! Rozumiesz? Skinalem glowa. Zgodnie z tym, co mowil pan Dollar, Donny Blaylock zabil juz jednego czlowieka. Nie mialem watpliwosci, ze zrobilby to jeszcze raz, wiec tkwilem na siedzeniu jak przyklejony. Donny, zataczajac sie, dobrnal do drzwi i zaczal w nie lomotac. Ze srodka odpowiedzial mu podniesiony glos. Donny otworzyl drzwi kopniakiem i z wrzaskiem wladowal sie do srodka. -Gdzie ona jest?! Gdzie moja pieprzona kobita?! Tkwilem po uszy w bardzo smierdzacym bagnie, to pewne. Gdzies w otepialym mozgu zaswitala mi mysl, ze doktor Lezander nie mogl byc zabojca tamtego czlowieka znad jeziora; musial nim byc Donny Blaylock. Pan Dollar slyszal o tym od pana Searsa. Zabil Donny Blaylock, nie doktor Lezander. Po trzydziestu sekundach Donny wynurzyl sie z domu. Ciagnal za soba opierajaca sie i klnaca na czym swiat stoi jasnowlosa dziewczyne. Byla nia Lainie - ta sama, ktora owego dnia pokazala mi jezyk. Miala na sobie rozowy gorsecik, purpurowe majtki z falbanka i jeden srebrny pantofelek. -Wsiadaj do wozu! - wrzasnal Donny, wlokac ja tak, ze chwilami nie dotykala ziemi. - I lepiej sie pospiesz! -Pusc mnie! Pusc mnie, sukinsynu! Z drzwi domu wypadla przysadzista rudowlosa panna Grace w bialym swetrze i niebieskich dzinsach, ktore mogly pomiescic stodole. Na jej twarzy malowala sie furia, a w uniesionej rece trzymala patelnie, ktora zamierzala zdzielic Donny'ego w leb. Strzelil do niej. Trach! I juz bylo po wszystkim. Panna Grace krzyknela i zlapala sie za ramie. Na bialym swetrze wykwitla szkarlatna plama, ktora przypominala rozwijajaca sie roze. Kobieta z krzykiem osunela sie na kolana. -Trafiles mnie, ty durniu! Ty glupi gnojku! Dwie mlode brunetki - jedna bardzo pulchna, druga zas cienka jak patyk -rzucily sie ku niej, podczas gdy nastepna blondynka stanela w drzwiach i wrzasnela: -Dzwonimy do szeryfa! Zaraz bedzie o wszystkim wiedzial! -Ty glupia dziwko! - odkrzyknal Donny otwierajac drzwi samochodu. - Szeryf siedzi u nas w kieszeni! Wepchnal Lainie wprost na mnie, wiec wgramolilem sie na tylne siedzenie, podczas gdy dziewczyna szarpala sie i kopala, probujac sie wyrwac. -Przestan! - warknal Donny i wolna reka uderzyl ja w twarz tak mocno, ze w jednej chwili ujrzalem juz nie tyl jej glowy, lecz skrzywiona z bolu ladna buzie. Z kacika ust pociekla krew. -Tylko pisnij, jak jeszcze chcesz oberwac - zagrozil jej Donny. Po czym obszedl samochod i wcisnal sie za kierownice. Silnik chevroleta zawarczal. Chcialem wyskoczyc, ale Donny zauwazyl moj ruch we wstecznym lusterku i lufa pistoletu opadla w kierunku mojej glowy. Gdybym sie w pore nie uchylil, mozliwe, iz rzeczywiscie powiekszylbym grono aniolkow. -Siedziec i ani drgnac! Oboje! - wrzasnal Donny, wprowadzajac samochod w ciasny zakret i zawracajac go z powrotem ku szosie numer 10. -Jestes stukniety! - prychnela Lainie przyciskajac dlon do ust. -Mowilam ci, zebys sie ode mnie odczepil! -Mozesz sobie gadac ile wlezie! -Slowo daje, ze pozalujesz! Panna Grace... -Panna Grace moze mi naskoczyc! Szkoda, ze nie wypatroszylem jej lba! Lainie siegnela do klamki, ale w tej samej chwili wjechalismy na szose i Donny wcisnal gaz do dechy. Opony zapiszczaly i znow pognalismy w strone Zephyr. Palce Lainie zacisnely sie na klamce, ale jechalismy juz z predkoscia piecdziesieciu mil na godzine. -Skacz - zasmial sie Donny. - No, dalej, skacz! Dlon dziewczyny rozluznila sie i opadla. -Podam cie za to do sadu, przysiegam! -Nie zaluj sobie. - Usmiech Donny'ego jeszcze sie poszerzyl. -Sad nie ma czasu dla takich smieci jak ty. -Jestes zalany i chyba zwariowales! - Lainie zerknela na mnie. -Po co ciagniesz ze soba dzieciaka? -Sprawy rodzinne. A ty sie zamknij i postaraj sie wygladac jak bostwo. -Niech cie wszyscy diabli! - Splunela na niego, ale Donny tylko sie rozesmial. Chevrolet znow przefrunal po moscie z chimerami. Minelismy Rakiete. Na kierownicy siedzial gawron i dziobal w pudelko, probujac dostac sie do placka. To juz zakrawalo na skandal! Donny przemknal przez Zephyr z predkoscia szescdziesieciu mil na godzine, wzbijajac w powietrze chmury zeschlych lisci, i wypadl z przeciwnej strony miasta na droge numer 16, prowadzaca przez wzgorza do Union Town. -To jest porwanie! - wsciekala sie Lainie. Tak to sie nazywa! Moga cie za to zabic! -Gowno mnie to obchodzi. Mam ciebie. Tego tylko chcialem. -Ale ja cie nie chce! Donny chwycil ja za podbrodek i scisnal. Samochod zjechal na druga strone drogi i az jeknalem, kiedy zobaczylem zblizajacy sie las. Donny gwaltownym szarpnieciem sprowadzil nas z powrotem na asfalt. Jechalismy okrakiem po srodkowej linii. -Nie mow takich rzeczy. Nigdy wiecej nie mow takich rzeczy, bo naprawde pozalujesz. -Juz sie trzese ze strachu! - Lainie probowala sie wyrwac, lecz zylaste palce Donny'ego zacisnely sie jeszcze mocniej. -Nie chce cie skrzywdzic, malutka. Bog mi swiadkiem, ze nie chce. -Puscil ja, ale na twarzy dziewczyny zostaly slady palcow. -Nie jestem twoja malutka! Juz dawno ci powiedzialam, ze nie chce miec nic wspolnego ani z toba, ani z tymi twoimi cholernymi bracmi. -Ale pieniadze umiesz od nas brac? Wysoko zadzierasz nosa jak na taka wywloke, nie? -Uprawiam moj zawod - powiedziala Lainie z pewna doza dumy. -Nie kocham cie, rozumiesz? Nawet cie nie lubie! Kochalam w zyciu] tylko jednego mezczyzne, a on jest teraz z Jezusem. -Z Jezusem! - przedrzeznial ja. - Ten lajdak smazy sie w piekle! -Donny zerknal w lusterko i ujrzalem, jak oczy mu sie zwezaja. - Co, u diabla? - wyszeptal. Obejrzalem sie. Za nami pedzil samochod, predko zmniejszajac dystans. Byl czarny. Jak czarna pantera. -Nie. - Donny pokrecil glowa z niedowierzaniem. - O, nie. Nie moge byc az tak zalany. Lainie obejrzala sie, oblizujac spuchnieta dolna warge. -O co chodzi? -Ten samochod. Widzisz go? -Jaki samochod? Orzechowe oczy Lainie nie zarejestrowaly niczego. Ja jednak widzialem, wyraznie jak na dloni. Donny tez go spostrzegl. Moglem to wywnioskowac chocby z faktu, ze zaczelo nami nosic po calej jezdni. Czarny samochod pedzil naszym sladem. Juz po chwili moglem rozroznic plomienie wymalowane na masce. Za ukosna szyba dostrzeglem niewyrazna postac. Pochylala sie do przodu, jak gdyby kierowcy pilno bylo nas zlapac. -Niech to wszyscy diabli! - Palce Donny'ego zacisniete na obszytej futrem kierownicy pobielaly. - Chyba mi odbija! -Teraz do tego doszedles? Malo ci bylo porwania, musiales jeszcze strzelac do panny Grace? Nie uda ci sie wyniesc calo tylka z tej sprawy! A jesli ja zabiles? -Zamknij sie. - Na czole Donny'ego wystapily drobne krople potu. Jego oczy biegaly na przemian od wijacej sie drogi do wstecznego lusterka. Czarny samochod na kilka sekund zniknal za zakretem, lecz po chwili ujrzalem, jak Nocna Mona wysuwa sie z cienia i mknie za nami. Slonce lsnilo matowo na czarnym lakierze i przyciemnionej szybie. Chevrolet jechal sporo ponad siedemdziesiat mil na godzine; Nocna Mona musiala miec na liczniku blisko dziewiecdziesiatke. -Wlasnie tam sie to stalo! - Lainie wskazywala na pobocze drogi; wiatr targal jej wlosami, smagajac nimi napieta, przerazliwie smutna twarz. - To tam zginal moj chlopak! Wskazywala porosniete chwastami miejsce, ktore wygladaloby calkiem zwyczajnie, gdyby nie dwa martwe, poczerniale drzewa, stojace tuz obok siebie. Galezie mialy splecione, jak gdyby obejmowaly sie przed smiercia. Na obu pniach znac bylo glebokie, brzydkie szramy. Jeszcze raz spojrzalem na jasne wlosy Lainie i wtedy sobie przypomnialem. To jej glowa spoczywala na ramieniu malego Steviego Cauleya, kiedy w zeszlym roku widzialem ich na parkingu przed "Wirujacym Kolem". -Uwazaj!!! - wrzasnela nagle Lainie i zlapala kierownice ulamek sekundy po tym, jak spoza wzniesienia wylonila sie z rykiem olbrzymia ciezarowka do przewozu maszyn. Oslaniajaca silnik kratownica wypelnila przednia szybe Tegiego Dicka jak paszcza pelna srebrnych zebow. Donny, ktory przez caly czas obserwowal rosnaca w lusterku Nocna Mone, krzyknal ze strachu i szarpnal kierownice. Potezne opony minely nas o wlos, a basowy klakson huknal karcaco. Odwrocilem sie w sama pore, by zobaczyc, jak Nocna Mona wtapia sie w ciezarowke, a potem wynurza sie spomiedzy tylnych kol i dalej mknie za nami, podczas gdy ciezarowka podaza swoja droga, nieswiadoma niczego jak wol Paula Bunyana. Donny nie zauwazyl tego cudu, bo nazbyt byl zajety utrzymaniem samochodu na jezdni. -Malo brakowalo! - powiedziala Lainie, lecz kiedy sie obejrzala, spostrzeglem, ze nie widzi czarnego samochodu. Ale ja widzialem. I Donny tez widzial. Maly Stevie Cauley przybyl swojej dziewczynie na ratunek. -Jesli chce sie bawic, to ja sie z nim pobawie! - wykrzyknal Donny i jego stopa wbila w podloge pedal gazu. Silnik chevroleta zawyl, caly samochod zawibrowal, a wszystko, co nie bylo przykrecone na stale, zaczelo trzaskac i jeczec. - Nie dogoni mnie! Nigdy mnie nie przescignal! -Zwolnij! - blagala Lainie. Jej oczy wypelnily sie lzami. -Pozabijasz nas! Ale Nocna Mona siedziala nam juz na ogonie; doganiala nas jak czarny odrzutowiec, przyspieszajac, gdy Donny przyspieszal. Za kierownica majaczyl ciemny ksztalt. Opony chevroleta darly szose; spocony Donny zgrzytal zebami, nie odrywajac wzroku od niebezpiecznej drogi. Silnik ryczal, wiatr swistal, Lainie krzyczala, zeby zwolnil, ale Nocna Mona zblizala sie do nas bez najlzejszego szmeru. -No, dalej, sukinsynu! - warczal Donny. - Juz raz cie zabilem; moge to zrobic jeszcze raz! -Wariat! - Lainie uczepila sie fotela jak kot. - Ja nie chce ginac! Rzucalo mnie od sciany do sciany, gdy chevrolet z szalencza predkoscia bral zakrety, a Donny walczyl z kierownica, wkladajac w to cala wypelniajaca go pasje. W glowie mi dzwonilo, lecz wciaz tkwila na karku, turlajac sie po tylnym siedzeniu jak bezwladny galgan. Uswiadomilem sobie, ze to Donny Blaylock zabil Steviego Cauleya. Oczyma duszy widzialem, jak to bylo: dwa samochody - jeden czarny, drugi niebieski -pedzily po tej drodze na zlamanie karku, strzelajac iskrami z rur wydechowych w swietle jesiennego ksiezyca. Moze szly leb w leb, jak rydwany z Ben Hura, a wtedy Donny nagle skrecil i tylnym blotnikiem uderzyl Nocna Mone. Moze maly Stevie stracil panowanie nad kierownica, moze pekla opona. Nocna Mona uniosla sie w powietrze, lekko jak czarny motyl w srebrzystej ciemnosci, a kiedy dotknela ziemi, eksplodowala fontanna ognia. Nieomal slyszalem szatanski smiech Donny'ego, kiedy zostawil za soba plonacy stos strzaskanego szkla i metalu. Prawde mowiac, w tej chwili rzeczywiscie slyszalem jego smiech. -Znow cie zabije! Znow cie zabije! - krzyczal. W jego oczach blyszczalo szalenstwo, a odrzucone do tylu, wysmarowane brylantyna wlosy wily sie w rozne strony jak weze Meduzy. Bylo oczywiste, ze gonil resztkami. Donny wdusil hamulec. Lainie krzyknela. Ja krzyknalem. Tegi Dick tez krzyknal. Nocna Mona przyblizyla sie do tylnego zderzaka chevroleta i uderzyla w nas. Wybaluszonymi oczyma patrzylem, jak czarna, plomienista maska przenika przez tylne siedzenie. Potem, niczym rozmyte, nalozone zdjecie, Nocna Mona zaczela wypelniac wnetrze Tegiego Dicka. Poczulem zapach plonacego oleju i rozgrzanego metalu, dym papierosowy i wode kolonska "English Leather". Przez ulamek sekundy czarnowlosy mlodzieniec, o oczach blekitnych jak woda w basenie, siedzial obok mnie z rekami zacisnietymi na kierownicy i niedopalkiem chesterfielda w zebach. Ostro zarysowany podbrodek jego surowej, przystojnej twarzy wysuniety byl naprzod jak dziob "Latajacego Holendra". Wlosy stanely mi deba. Nocna Mona torowala sobie droge przez Tegiego Dicka. Przeszla na wylot przez przednie siedzenia, a w drodze do bloku silnika kierowca uniosl dlon i musnal policzek Lainie. Dziewczyna wzdrygnela sie, zamrugala, a jej twarz pobladla jak bialy jedwab. Donny skulil sie i zawyl w opetanczym strachu. Jesli nawet Lainie nie zauwazyla mijajacego ja widma, ono ja widzialo. Potem Nocna Mona przeniknela przez przedni zderzak, mrugnela nam w oczy tylnymi swiatlami w ksztalcie czerwonych rombow i plunela z rur wydechowych prosto w twarz Donny'ego. Chevrolet zaczal sie obracac jak bak, a hamulce i opony skrzeczaly jak pijane strzygi po calonocnych lowach. Poczulem wstrzas, uslyszalem trzask i zostalem wgnieciony w fotel Lainie, jak gdyby przycisnela mnie do niego niewidzialna maszynka do wafli. Donny krzyknal: "Jezus!" i tym razem nikogo nie przedrzeznial. Szklo posypalo sie ze szczekiem, we wnetrznosciach samochodu rozlegl sie lomot, potem przeciagly trzask dartych krzewow i nizszych galezi drzew, az w koncu Tegi Dick utkwil nosem w rudawej ziemnej skarpie. -liii! - Donny kwilil jak pies z przetracona noga. W ustach czulem smak krwi, a nos mialem chyba wepchniety do wnetrza czaszki. Donny rozgladal sie z obledem w oczach. Jego wlosy na obu skroniach byly siwe. -Zabilem go! - wykrzyknal cienkim, rozdygotanym glosem. - Zabilem tego drania! Nocna Mona splonela! Widzialem, jak plonie! Lainie patrzyla na niego wytrzeszczonymi oczami. Na zaczerwienionym czole nabrzmiewal jej guz wielkosci kurzego jaja. Zdretwialymi wargami wyszeptala: -Ty... zabiles... -Zabilem go! Zabilem na smierc! Wylecial z szosy i zrobil bum! Bum! - Donny wybuchnal smiechem i nie otwierajac drzwi wygramolil sie z samochodu przez okno. Twarz mial nabrzmiala i mokra, oczy wybaluszone i oblakane, a caly przod spodni przesiakniety moczem. Zaczal chodzic w kolko. -Tato! - zawolal. - Pomoz mi, tato! - Potem zaczal belkotac i szlochac, wdrapujac sie na skarpe prowadzaca do lasu. Uslyszalem szczek. Lainie trzymala w dloni podniesiony z podlogi pistolet. Odciagnela bezpiecznik i teraz celowala w zataczajacego sie, rozdygotanego wariata, ktory z placzem wolal tatusia. Dlon Lainie zadrzala. Palec stezal na spuscie. -Nie rob tego - powiedzialem. Jej palec nie usluchal. Ale dlon usluchala. Przesunela sie o cal. Pistolet wypalil, a kula wyrzucila w powietrze grudke rudej gliny. Lainie strzelala dalej i cztery nastepne grudki jedna po drugiej wzbily sie nad ziemie. Donny Blaylock uciekl do pozolklego lasu. Na moment zaplatal sie w chaszcze, a kiedy sie miotal, zeby sie z nich uwolnic, zdarly mu z plecow koszule. Nie zatrzymal sie, zeby ja odzyskac. Jeszcze przez chwile slyszelismy jego smiech i placz, az w koncu okropny dzwiek stopniowo ucichl. Lainie opuscila glowe i przycisnela dlonie do oczu. Jej plecy zaczely sie trzasc. Wydala z siebie przeciagly, zalosny szloch. Mialem wrazenie, ze moj nos plonie, ale zdolalem nim pochwycic ulotny zapach "English Leather". Lainie podniosla glowe, zaskoczona. Dotknela swojego mokrego od lez policzka. -Stevie? - odezwala sie, a jej glos ozywil sie nadzieja. Jak juz powiedzialem, byl to sezon duchow. Gromadzily sie, zbierajac sily do pazdziernikowej wedrowki przez pola i drogi, i przemawialy do tych, ktorzy chcieli ich sluchac. Moze Lainie nie mogla go zobaczyc. Moze gdyby go ujrzala, nie uwierzylaby wlasnym oczom i pobieglaby na oslep wprost do pokoju bez klamek, jak Donny. Ale ufam, ze go slyszala, glosno i wyraznie. Moze czula zapach jego skory, moze zapamietany dotyk. Ufam, ze to wystarczylo. 7. W SAMO POLUDNIE W ZEPHYR Moj nos nie byl zlamany, chociaz spuchl jak melon i przybral upiorna, purpurowozielona barwe, podczas gdy oczy zmienily sie w sinoczarne szparki. Gdybym powiedzial, ze mama skamieniala ze zgrozy, to tak jakbym stwierdzil, ze w oceanie jest troche wody. W kazdym razie uszedlem z zyciem, a kiedy moj nos wrocil do normalnych rozmiarow, poczulem sie calkiem dobrze.Szeryf Amory, wezwany przez panne Grace, znalazl Lainie i mnie, gdy wracalismy pieszo do Zephyr droga numer 16. Nie mialem mu wiele do powiedzenia, bo pamietalem, jak Donny wolal, ze szeryf siedzi u nich w kieszeni. Opowiedzialem o tym tacie, kiedy rodzice przyszli po mnie do gabinetu doktora Parrisha. Tato powstrzymal sie od komentarza, ale zauwazylem, ze nad czolem zbiera mu sie burzowa chmura, i wiedzialem, ze nie przejdzie nad tym do porzadku. Panna Grace wyszla z opresji obronna reka. Zostala wprawdzie przewieziona do szpitala w Union Town, ale okazalo sie, ze kula nie uszkodzila niczego, czego nie daloby sie naprawic. Nie moglem oprzec sie wrazeniu, ze trzeba by o wiele wiecej, zeby usunac panne Grace ze sceny. Historie Lainie i malego Steviego Cauleya poznalem z ust ojca, ktory przedtem uslyszal ja od szeryfa. Lainie, ktora uciekla z domu majac siedemnascie lat, poznala Donny'ego Blaylocka, kiedy pracowala jako striptizerka w birminghamskiej knajpie "Port Said". Namowil ja, zeby podjela prace w jego rodzinnym interesie, obiecujac wielkie pieniadze i Bog wie co jeszcze, i dowodzac, ze chlopcy z bazy lotniczej umieja rozstawac sie z gotowka. Lainie przyjechala do Zephyr, ale wkrotce po wprowadzeniu sie do panny Grace poznala malego Steviego w sklepie Woolwortha, dokad poszla kupic letnia garderobe. Moze nie byla to milosc od pierwszego wejrzenia, ale cos blisko tego. Tak czy owak, Stevie zachecal Lainie, zeby rzucila prace u panny Grace i wrocila na dobra droge. Zaczeli nawet mowic o malzenstwie. Panna Grace byla za tym, bo nie lubila zatrudniac dziewczat, ktore w glebi serca nie chcialy tego robic. Ale Donny Blaylock wmowil sobie, ze to on jest chlopakiem Lainie. Nienawidzil malego Steviego, bo Nocna Mona zostawiala jednak Tegiego Dicka w tyle. Doszedl wiec do wniosku, ze chcac zatrzymac dziewczyne w interesie, musi sie pozbyc Steviego. W katastrofie Nocnej Mony splonely tez marzenia Lainie i od tej pory bylo jej wszystko jedno, co robi, z kim i gdzie. Zmienila sie w nie ociosany kolek, jak powiedziala panna Grace. Pozniej uslyszalem, ze Lainie wraca do domu, starsza i madrzejsza. A takze smutniejsza. Ale kto powiedzial, ze zawsze musi byc happy end? Czesc tych informacji uzyskana zostala z pierwszej reki. Donny Blaylock siedzial za kratkami w wiezieniu miejskim, polozonym tuz obok ratusza. Jakis farmer, uzbrojony w wielka dubeltowke, natrafil na Donny'ego, kiedy ten tanczyl z jego strachem na wroble. Widok zelaznych krat tuz przed nosem nieco go otrzezwil i przywrocil do przytomnosci na czas wystarczajacy, by Donny zdazyl przyznac, iz to on zepchnal malego Steviego z szosy. Stalo sie jasne, ze tym razem Blaylock nie umknie dlugiemu ramieniu sprawiedliwosci, chocby nawet dlon tego ramienia zbrukana byla forsa Blaylockow. Listopad musnal mroznymi palcami wszystkie ogrodki w Zephyr. Wzgorza zbrazowialy, a liscie zaczely opadac. Kiedy ktos szedl chodnikiem, trzaskaly jak male petardy. Uslyszelismy je w pewien wtorkowy wieczor, kiedy na kominku plonal ogien, tato czytal gazete, a mama wertowala ksiazki kucharskie w poszukiwaniu nowych przepisow na slodkie wypieki. Rozleglo sie pukanie i tato podszedl do drzwi. Na ganku pod latarnia stal szeryf Junior Talmadge Amory z kapeluszem w reku i posepna mina na dlugim obliczu. Kolnierz kurtki mial postawiony do gory; na dworze bylo zimno. -Czy moge wejsc, Tom? - zapytal. -Nie wiem - odparl tato. -Zrozumiem, jesli nie zechcesz ze mna rozmawiac. Przyjme to jak mezczyzna. Ale... chcialem ci wyjasnic kilka spraw. Mama podeszla do ojca. -Wpusc go, Tom. Tato otworzyl drzwi i szeryf wszedl do srodka wnoszac ze soba powiew nocy. -Serwus, Cory - rzekl do mnie. Siedzialem na podlodze przy kominku i odrabialem zadanie z historii Alabamy. Obok bylo miejsce, na ktorym zwykle w cieplej poswiacie wyciagal sie Zboj. Wydawalo mi sie teraz straszliwie puste. Ale zycie toczylo sie dalej. -Serwus - odpowiedzialem. -Cory, idz do swojego pokoju - polecil mi ojciec. Ale szeryf Amory wtracil: -Tom, chcialbym, zeby on tez mnie wysluchal. Tym bardziej ze to on wszystko odkryl. Pozostalem na miejscu. Szeryf opuscil chude cielsko na kanape i polozyl kapelusz na stoliku. Siedzial wpatrzony w swoja srebrna gwiazde. Tato usiadl z powrotem, a mama - jak zawsze goscinna - zapytala szeryfa, czy nie mialby ochoty na kawalek szarlotki lub korzennego piernika, lecz on tylko potrzasnal glowa. Wobec tego mama przysunela sobie krzeslo do kominka, naprzeciw ojca. -Niedlugo juz pozostane szeryfem - zaczal pan Amory. - Burmistrz Swope mianuje kogos na moje miejsce, gdy tylko wybierze kandydata. Podejrzewam, ze w polowie miesiaca bedzie juz po wszystkim. - Westchnal ciezko. - A jeszcze przed koncem listopada mamy zamiar wyjechac z Zephyr. -Przykro mi tego sluchac - rzekl ojciec - ale bylo mi jeszcze bardziej przykro, gdy uslyszalem to, co powiedzial mi Cory. Chociaz wlasciwie nie powinienem sie za bardzo na ciebie zloscic. Mogles sie wszystkiego wyprzec, kiedy do ciebie przyszedlem. -Chcialem to zrobic. Bardzo chcialem. Ale jesli czlowiek nie wierzy wlasnemu synowi, to komu na tym swiecie moglby jeszcze uwierzyc? Tato nachmurzyl sie. Wygladal tak, jakby mial ochote wypluc z ust cos gorzkiego. -Na litosc boska, J.T., dlaczego to zrobiles? Chronic Blaylockow i brac za to od nich pieniadze? Patrzec przez palce, jak sprzedaja bimber i wciagaja ludzi do tej przekletej jaskini hazardu? Nie wspomne juz o domu panny Grace. Lubie te kobiete i szanuje ja, ale Bog swiadkiem, ze powinna zmienic zawod. Co jeszcze robiles dla Bigguna Blaylocka? Czysciles mu buty? -Tak - odparl szeryf. -Co tak? -Robilem to. Czyscilem mu buty. - Szeryf usmiechnal sie blado. Jego oczy przypominaly dwie czarne otchlanie smutku i zalu. Potem usmiech zniknal, a wargi pozostaly skrzywione w bolesnym grymasie. -Zawsze szedlem po pieniadze do domu Bigguna. Wyplacal mi je pierwszego dnia miesiaca. Dwiescie dolarow w bialej kopercie, podpisanej "Szeryf Junior". - Amory skrzywil sie nieznacznie. - Kiedy pewnego dnia tam poszedlem, byli z nim wszyscy synowie: Donny, Bodean i Wade. Biggun oliwil strzelbe. Nawet jak siedzial na tylku, czlowiek mial wrazenie, ze wypelnia caly pokoj. Samym spojrzeniem przygniatal cie do podlogi. Wzialem swoja koperte, a tu Biggun nagle siega pod stol, stawia na nim ublocone buty i mowi: "Szeryfie Juniorze, nabrudzilem troche i trzeba by to wyczyscic, a jakos mi sie nie chce. Nie moglbys mnie wyreczyc?" Juz mialem powiedziec, ze nie, kiedy ten wyjmuje z kieszeni piecdziesieciodolarowy banknot, wklada go do jednego z tych wielkich buciorow i powiada: "To ci sie, rzecz jasna, oplaci". -Nie opowiadaj mi tego J.T. - rzekl tato. -Ale ja chce. Musze. - Szeryf zapatrzyl sie w ogien, a po jego twarzy przebiegaly drzace smugi swiatla i cienia. - Powiedzialem Biggunowi, ze musze juz isc i ze nie bede czyscil niczyich butow. On na to usmiecha sie i mowi: "Aj, szeryfku, dlaczego po prostu sam nie podasz ceny?"; wyciaga nastepna piecdziesiatke i wklada ja do drugiego buta. -Szeryf Amory spojrzal na palce swojej zdradzieckiej dloni. - Musialem kupic dziewczynkom cos do ubrania. Marzyly o niedzielnych bucikach z kokardkami. Chcialy miec cos, co nie byloby jeszcze noszone przez kogos innego. Zapracowalem wiec na dodatkowa setke. Ale Biggun wiedzial, ze przyjde tego dnia i... i deptal w nieczystosciach. Kiedy juz umylem te buty, wyszedlem na zewnatrz i zwymiotowalem. Slyszalem, jak w domu jego chlopcy rycza ze smiechu. - Szeryf zacisnal oczy na kilka sekund, a potem znow je otworzyl. - Zabralem coreczki do najlepszego sklepu obuwniczego w Union Town, a Lucindzie kupilem bukiet kwiatow. Byly nie tylko dla niej; sam chcialem poczuc jakis ladny zapach. -Czy Lucinda o tym wiedziala? - spytal tato. -Nie. Myslala, ze dostalem podwyzke. Czy wiesz, ile razy prosilem burmistrza Swope'a i te cholerna rade o podwyzke? Czy wiesz, ile razy odpowiadali: "Ujmiemy cie w przyszlorocznym budzecie, J.T."? - Szeryf zasmial sie gorzko. - Dobry, stary J.T.! J.T. sobie poradzi, bedzie naciagal dziesieciocentowke, az Roosevelt zacznie piszczec. J.T. nie potrzebuje podwyzki, bo coz on takiego robi przez caly dzien? Jezdzi sluzbowym samochodem albo siedzi za biurkiem i czyta "Detektywa"; no, moze od czasu do czasu przerwie jakas bojke albo odnajdzie zgubionego psa, albo powstrzyma dwoch sasiadow od klotni o zlamany kolek w plocie! Raz od wielkiego swieta zdarza sie wlamanie, strzelanina albo taki wypadek jak wtedy, gdy ten samochod wpadl do jeziora. Ale przeciez dobry, stary, nieszkodliwy J.T. nie jest prawdziwym szeryfem, rozumiesz? To tylko dlugie, niezgrabne indywiduum z gwiazda na kapeluszu, a w Zephyr nie dzieje sie nic takiego, zeby zaraz musial dostac podwyzke. Albo choc pol przyzwoitego przydzialu benzyny, albo od czasu do czasu jakas premie. Albo przynajmniej klepniecie po ramieniu. W oczach pana Amory'ego blysnal nieokielznany gniew. Na rowni z rodzicami uswiadomilem sobie, ze nikt z nas nie podejrzewal, jakie meki cierpi w skrytosci nasz szeryf. -Cholera! - powiedzial. - Przeciez nie przyszedlem tu po to, zeby zaraz wylewac przed wami cala zolc. Przepraszam. -Skoro to trwalo tak dlugo - odezwala sie mama - dlaczego po prostu nie zrezygnowales? Bo... podobalo mi sie, ze jestem szeryfem, Rebecco. Lubilem wiedziec, kto co komu zrobil i dlaczego. Lubilem, kiedy ludzie byli ode mnie zalezni. Mialem uczucie, ze... ze jestem ich ojcem, starszym bratem i najlepszym przyjacielem w jednej osobie. Moze burmistrz i rada miejska mnie nie szanuja, ale ludzie w Zephyr - tak. To znaczy... chcialem powiedziec, ze kiedys mnie szanowali. I dlatego zostalem, chociaz powinienem byl odejsc juz dawno temu, zanim jeszcze Biggun Blaylock wezwal mnie w srodku nocy i oswiadczyl, ze ma dla mnie propozycje. Powiedzial, ze nikomu nie robi krzywdy. Mowil, ze poprawia ludziom samopoczucie i ze w ogole nie bralby sie za ten interes, gdyby ludzie sami nie prosili go o towar. -A ty mu uwierzyles. Rany boskie, J.T.! - Tato potrzasnal glowa z odraza. -To nie wszystko. Biggun powiedzial, ze gdyby on i jego chlopcy wypadli z interesu, przejmie go gang Rykera z sasiedniego hrabstwa, a slyszalem, ze ci faceci to pozbawieni skrupulow mordercy. Biggun dodal, ze biorac jego pieniadze moze i zawieram pakt z diablem, ale lepszy diabel znajomy... Tak, uwierzylem mu, Tom. Wciaz jeszcze mu wierze. -Wiec przez caly czas znales jego kryjowke? A nam wszystkim wmawiales, ze nie mozesz trafic na jej slad! -Zgadza sie. Znajduje sie blisko miejsca, gdzie Cory i jego koledzy podpatrzyli, jak przekazuja te skrzynke. Przysiegam ci uczciwie, ze nie wiem, co w niej bylo, ale wiem, ze Gerald Harginson i Dick Moultry od dawna naleza do Klanu. Tylko ze teraz jestem grzesznikiem i wyrzutkiem i nie powinienem sie pokazywac na ulicy posrod porzadnych ludzi. - Szeryf utkwil twarde spojrzenie w mojego ojca. - Nie trzeba mi mowic, ze narozrabialem, Tom. Wiem, ze zle postapilem. Wiem, ze skalalem urzad szeryfa. I okrylem wstydem rodzine, a wierz mi, ze mam ochote umrzec, kiedy widze, jak ludzie, ktorych uwazalem za naszych przyjaciol, patrza na Lucinde i dzieci tak, jak gdyby wszystkie wypelzly ze spluwaczki. Jak juz powiedzialem, niedlugo wyjedziemy. Ale pozostal mi jeszcze do wykonania ostatni obowiazek obieralnego szeryfa miasta Zephyr. -Ciekawe jaki? Chcesz otworzyc Biggunowi sejf w banku? -Nie - rzekl cicho szeryf. - Musze dopilnowac, zeby Donny Blaylock trafil do wiezienia. Co najmniej pod zarzutem spowodowania smierci. -O! - baknal ojciec i widzialem, ze zrobil sie bardzo malutki. Wkrotce jednak urosl z powrotem. - A co na to powie Biggun Blaylock? Po tym, jak ci placil, zebys go kryl? Biggun nie placil mi za ochrone mordercy, ktorym wlasnie jest Donny. Bogu dzieki, ze nie zabil panny Grace. Znalem Steviego Cauleya. Moze nie byl najlatwiejszy w obejsciu i mialem z nim pare utarczek, ale uwazalem go za porzadnego chlopaka. Jego rodzina to tez przyzwoici ludzie. Nie zamierzam wiec pozwolic, zeby Donny sie z tego wywinal, chocby Biggun nie wiem jak mi grozil. -Grozil ci? - zapytala mama, podczas gdy ojciec wstal, zeby szturchnac pogrzebaczem polano w kominku. -Tak. Wlasciwie ostrzegal. - Brwi szeryfa sciagnely sie w jedna linie, poglebiajac rysujace sie nad nosem bruzdy. - Pojutrze bedzie tu dwoch szeryfow z biura okregowego. Przyjada autobusem numer 33 linii Trailways, ktory zatrzymuje sie w Zephyr o dwunastej w poludnie. Mam przygotowac dokumenty, a dalej juz oni beda go eskortowac. Autobus linii Trailways przejezdzal przez Zephyr co drugi dzien w drodze do Union Town. W rzadkich wypadkach przystawal pod niewielkim szyldem tej linii na stacji benzynowej Shella przy Ridgeton Street, zeby wchlonac lub wypluc jednego, najwyzej dwoch pasazerow. Przewaznie jednak nawet nie zwalnial, tylko spieszyl dalej. -Pod siedzeniem kierowcy w samochodzie Donny'ego znalazlem maly czarny notes - ciagnal szeryf. Tato wrzucil do ognia nastepne polano, lecz przez caly czas sluchal. - Sa w nim nazwiska i liczby, ktore, jak sadze, maja cos wspolnego z gimnazjalna liga futbolowa. Niektore z tych nazwisk moglyby cie zaskoczyc. Nie sa to ludzie z Zephyr, ale na pewno znasz ich z gazet, jesli jestes na biezaco z polityka. Mysle, ze Blaylockowie podplacili paru trenerow, zeby przegrali mecze. -Rany boskie! - szepnela mama. -Ci dwaj z okregu przyjada po Donny'ego, a ja musze im go dostarczyc. - Szeryf Amory przeciagnal palcem wzdluz krawedzi swojej gwiazdy. - Biggun twierdzi, ze predzej mnie zabije, niz pozwoli, abym wsadzil jego syna do tego autobusu. Mam wrazenie, ze mowi powaznie. -To bluff! - rzekl tato. - Probuje cie nastraszyc, zebys puscil Donny'ego! -Dzis rano znalazlem na ganku jakies martwe zwierze. Mysle... ze to byl kot. Ale zostal porabany na drobne kawalki i wszystko bylo umazane jego krwia, a na drzwiach ta sama krwia ktos napisal: "Donny nie pojedzie". Dobrze, ze nie widziales twarzy dziewczynek, kiedy to zobaczyly. -Szeryf spuscil glowe i wbil wzrok w podloge. - Boje sie - powiedzial. -Strasznie sie boje. Podejrzewam, ze Biggun sprobuje mnie wykonczyc i uwolnic Donny'ego z wiezienia, jeszcze zanim przyjedzie ten autobus. -Ja bym sie bardziej bala, ze te cholerne gady skrzywdza Lucinde i dzieci -wtracila mama. Musiala byc bardzo poruszona, bo na ogol nie klela. -Jeszcze dzis rano wyslalem je do matki Lucindy. Dzwonila do mnie okolo drugiej i mowila, ze dojechaly bez przeszkod. - Szeryf podniosl glowe i z udreczona mina spojrzal na mojego ojca. - Potrzebuje pomocy, Tom. Pan Amory wyjasnil, ze szuka trzech albo czterech ludzi, ktorych moglby mianowac zastepcami szeryfa i ktorzy spedziliby z nim dzisiejsza noc, jutrzejszy dzien i jeszcze jedna noc w wiezieniu. Powiedzial, ze zaciagnal juz Jacka Marchette'a, ktory w tej chwili pelni straz przy Donnym, ale ma problemy ze znalezieniem kogokolwiek ponadto. Prosil juz o to dziesieciu mezczyzn i dziesieciokrotnie mu odmowiono. -To bedzie niebezpieczne zadanie - rzekl. Zastepcy dostana po piecdziesiat dolarow z jego wlasnej kieszeni, bo niestety na wiecej go nie stac. Za to w wiezieniu sa bron i amunicja, a sam budynek jest mocny jak forteca. Caly problem - dodal - polega na przewiezieniu Donny'ego z celi na przystanek autobusowy. -No, i tak to wyglada - zakonczyl obejmujac kosciste kolana. - Czy moglbym cie mianowac, Tom? -Nie!!! - Glos mamy wstrzasnal szybami w oknach. - Czys ty oszalal? -Przykro mi, ze musze go o to prosic, Rebecco. Przysiegam. Ale ktos to musi zrobic. -Wiec popros kogos innego! Nie Toma! -Tak czy nie? - zwrocil sie szeryf do ojca. Tato stal przy kominku, na ktorym trzaskaly polana. Jego spojrzenie wedrowalo od szeryfa do mamy i z powrotem, od czasu do czasu ukradkiem zahaczajac o mnie. W koncu wsadzil rece do kieszeni i pochylil glowe. -Ja... nie wiem, co odpowiedziec. -Ale wiesz, co jest sluszne, czy tak? -Tak. Ale wiem tez, ze nie wierze w przemoc. Nie moge zniesc mysli o niej. Szczegolnie... po tym, jak sie czulem przez ostatnie kilka miesiecy. Jak gdybym kroczyl po skorupce jajka z kowadlem na plecach. Wiem, ze nie moglbym pociagnac za spust i strzelic do kogos. To wiem na pewno. -Nie musialbys machac bronia. Nawet bym tego od ciebie nie oczekiwal. Po prostu badz tam, zeby Biggun wiedzial, ze nie wyprze sie potem morderstwa. -Chyba ze Blaylockowie wszystkich was wymorduja! - Mama zerwala sie z krzesla. - Nie! Tom przezywa ostatnio silny stres i ani fizycznie, ani psychicznie nie jest w stanie... -Rebecco! - warknal ojciec. Mama umilkla. - Dziekuje ci, moge mowic za siebie. -Powiedz, ze sie zgadzasz, Tom. - Tym razem szeryf juz blagal. - To wszystko, co chcialbym uslyszec. Tato cierpial. Na jego twarzy widzialem posepne znamie bolu. Wiedzial, co jest sluszne, ale byl skolatany, cala dusze mial obolala, a zimna dlon nieboszczyka z jeziora trzymala go za gardlo. -Nie - rzekl chrapliwie. - Nie moge J.T. Niech mi Bog wybaczy. Pomyslalem tylko jedno slowo: "tchorz". Natychmiast zrobilo mi sie wstyd, zerwalem sie i z plonaca twarza pobieglem do swego pokoju. -Cory! - zawolal tato. - Czekaj chwile! -No to pieknie! - Szeryf Amory wstal, porwal swoj kapelusz ze stolika i wtloczyl go na glowe. Denko bylo wgniecione, a srebrna gwiazda przekrzywila sie zlosliwie. - Znakomicie! Wszyscy marza tylko o tym, zeby Blaylockowie znalezli sie za kratkami, i kopia mnie po tylku, bo bralem ich brudne pieniadze, ale kiedy pojawia sie szansa, zeby rzeczywiscie cos z nimi zrobic, kazdy przypomina sobie o siostrach, braciach, wujkach i chowa glowe w piasek! Pieknie! -Zaluje, ze nie moge ci... - zaczal tato. -Zapomnij o tym. Siedz w domu. Dobranoc. Szeryf Amory wyszedl z powrotem w chlodna noc. Liscie szelescily mu pod nogami - coraz ciszej, w miare jak sie oddalal. Tato stanal przy oknie, patrzac na odjezdzajacy samochod. -Nie martw sie o niego - powiedziala mama. - Znajdzie dosc chetnych. -A jezeli nie? Jezeli rzeczywiscie kazdy schowa glowe w piasek? -Jezeli nikt w tym miescie nie dba o prawo i porzadek na tyle, by pomoc swemu szeryfowi, to Zephyr zasluguje na to, zeby sczeznac i rozpasc sie w pyl. Tato odwrocil sie do niej. Jego zacisniete usta tworzyly waska kreske. -Zephyr to my, Rebecco. Ty i ja. I Cory. I J.T. I tych dziesieciu mezczyzn, ktorzy mu dzis odmowili. Oni takze sa czescia tego miasta. Zephyr to ludzkie dusze i wzajemna zyczliwosc, ktora rozpada sie w pyl wczesniej niz gmachy i domy. -Nie mozesz mu pomoc, Tom, Po prostu nie mozesz. Gdyby cos ci sie stalo... - Mama nie dokonczyla, bo ten tok rozumowania prowadzil wprost do tragicznego finalu. -Zapewne zle postapil, ale zasluguje na to, by mu pomoc. Powinienem byl mu powiedziec, ze z nim pojde. -Nie, nie powinienes. Nie jestes wojownikiem, Tom. Ci Blaylockowie zabiliby cie, zanim zdazylbys mrugnac okiem. -Wobec tego nie powinienem mrugac - odparl ojciec z kamienna twarza. -Skorzystaj z jego rady, Tom. Siedz w domu i nie narazaj sie, dobrze? -Ladny przyklad daje Cory'emu. Widzialas, jak na mnie patrzyl? -Przejdzie mu. - Mama usmiechnela sie z wysilkiem. - Co bys powiedzial na kawalek korzennego piernika i filizanke kawy? -Nie chce piernika. Nie chce szarlotki ani makaronikow kokosowych, ani rogalikow z jagodami. Potrzebny mi tylko... - Tato urwal. Dlawily go nazbyt gwaltowne emocje. Mozliwe, ze chcial zakonczyc slowem "spokoj" - Musze porozmawiac z Corym - wykrztusil, podszedl do moich drzwi i zapukal. Wpuscilem go. Musialem. Byl moim ojcem. Usiadl na lozku, a ja podsunalem sobie pod nos komiks z Czarnym Jastrzebiem. Zanim wszedl, myslalem o slowach Vernona: "Szeryf Amory to dobry czlowiek, ale nie jest dobrym szeryfem. Pozwala odfrunac ptaszkom, kiedy juz ma je w lapach". Nikt chyba nie mogl zaprzeczyc, ze szeryf Amory usilowal dbac o dobro swojej rodziny. Tato odchrzaknal. -Podejrzewam, ze znalazlem sie nizej niz kurzy kuper, czy tak? W kazdym innym wypadku bylbym sie rozesmial. Wlepilem wzrok w komiks, probujac wtopic sie w swiat smuklych hebanowych mysliwcow i herosow o kwadratowych szczekach, ktorzy swe piesci i umysly poswiecili obronie sprawiedliwosci. Moze w jakis sposob sie zdradzilem. Moze ojciec przez moment czytal w moich myslach. -Swiat to nie komiks, synu - powiedzial, po czym dotknal mego ramienia, wstal i wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Bardzo zle spalem tej nocy. Jesli nie wolaly mnie cztery czarne dziewczynki, to samochod spadal z czerwonego urwiska wprost do czarnej wody; potem znow pedzila przeze mnie Nocna Mona, a demoniczna, brodata twarz Bigguna Blaylocka mowila: "Dorzucilem jedno na szczescie"; z grobu skrzeczala rozsadzona wystrzalem glowa Lucyfera, pani Lezander zas podawala mi szklanke lemoniady, oswiadczajac: "Czasem az do switu slucha zagranicznych rozglosni". Lezalem wpatrujac sie w ciemnosc. Nie powiedzialem rodzicom o niecheci doktora Lezandera do mleka ani o tym, ze jest nocnym markiem. Z pewnoscia nie mialo to nic wspolnego z wypadkiem nad jeziorem. Z jakiego powodu doktor mialby zabijac przybysza z obcych stron? Poza tym pan Lezander byl milym czlowiekiem, ktory kocha zwierzeta, nie zas bestia, ktora bije kogos do nieprzytomnosci, a potem dusi struna od pianina. To bylo nie do pomyslenia! A jednak wciaz o tym myslalem. Vernon nie mylil sie co do szeryfa Amory'ego. Czy mial racje takze w sprawie sowy, ktora nie pije mleka? Vernon byl stukniety, ale tak jak Beach Boys wloczyl sie roznymi drogami. Niczym oko Opatrznosci obserwowal mieszkancow Zephyr, ich wielkie nadzieje i podle intrygi. Widzial zycie bez oslonek - nagie. Moze nawet widzial o wiele wiecej, niz pojmowal. Zdecydowalem sie. Bede obserwowal doktora Lezandera. I pania Lezander tez. Gdyby pod cywilizowana powloka jej maz skrywal potwora, to czy moglaby tego nie wiedziec? Nazajutrz, mimo iz bylo chlodno i dzdzysto, po lekcjach przejechalem sie na rowerze kolo domu Lezanderow. Oczywiscie oboje byli w domu. Nawet dwa konie staly w stajni. Nie wiedzialem, czego mam szukac, chcialem tylko popatrzec. Doktora musialo wiazac z Jeziorem Saksonskim cos wiecej niz tylko teorie Vernona. Wieczorem przy kolacji panowala cisza tak gesta, ze trudno byloby ja przeciac nawet pila lancuchowa. Nie ufalem sobie na tyle, bym osmielil sie spojrzec ojcu w oczy, a tato z mama tez nie patrzyli na siebie. Ubaw po pachy, myslalby kto! Kiedy jedlismy placek dyniowy, ktorego wszyscy zaczynalismy miec serdecznie dosyc, tato sie odezwal: -Dzisiaj zwolnili Ricka Spannera. -Ricka? Przeciez pracuje w "Zielonych Lakach" tak samo dlugo jak ty! Zgadza sie - rzekl tato i dziobnal okruch placka widelcem. - Rozmawialem rano z Neilem Yarbroughem. Slyszal, ze zmniejszaja produkcje. Musza, przez ten cholerny... ten supermarket - poprawil sie, choc przeklenstwo juz padlo. - "Spizarnie Grubego Paula". - Tato parsknal tak glosno, ze myslalem, iz placek dyniowy wyleci mu nosem. -Mleko w plastikowych butelkach! Ciekawe, co jeszcze zechca udziwnic? -Leah Spanner w sierpniu urodzila dziecko - powiedziala mama. -To juz trzecie. Co oni teraz zrobia? -Nie wiem. Rick wyszedl zaraz po rozmowie z kierownictwem. Neil slyszal, ze dali mu miesieczna odprawe, ale daleko z nia nie zajedzie, majac cztery geby do wyzywienia. - Tato odlozyl widelec. - Moze zanieslibysmy im jakis placek albo cos w tym rodzaju. -Zaraz z rana upieke swiezy. -To dobrze. - Tato wyciagnal reke i polozyl ja na dloni mamy. Niezaleznie od wszystkiego, co sie wokol dzialo, co powiedziano i co pozostalo nie dopowiedziane, byl to krzepiacy widok. - Mam wrazenie, ze to dopiero poczatek, Rebecco. "Zielone Laki" nie wytrzymuja konkurencji z cenami supermarketu. W zeszlym tygodniu obnizylismy ceny dla stalych klientow, a dwa dni pozniej Gruby Paul i tak nas przebil. Obawiam sie, ze bedzie jeszcze o wiele gorzej, zanim sie cokolwiek polepszy. Widzialem, jak sciska dlon mamy, a ona oddaje uscisk. Oboje szli w jednym zaprzegu i mieli dluga droge przed soba. -Jeszcze jedna sprawa. - Tato urwal i zacisnal zeby. Najwyrazniej ta druga sprawa nie bardzo chciala mu przejsc przez gardlo. - Rozmawialem dzis po poludniu z Jackiem Marchette'em. Byl na stacji Shella, kiedy podjechalem zatankowac furgonetke. Powiedzial... - Znow cos bolesnego uwiezlo ojcu w krtani. - Powiedzial, ze oprocz niego J.T. znalazl tylko jednego ochotnika. Wiesz, kto nim jest? Mama czekala. -Ksiezycowy Czlowiek. - Po twarzy ojca przemknal wymuszony usmiech. - Czy mozesz w to uwierzyc? Sposrod wszystkich zdrowych mezczyzn w Zephyr tylko Jack i Ksiezycowy Czlowiek stana po stronie J.T. przeciw Blaylockom. Watpie, czy ten stary potrafi w ogole utrzymac pistolet, nie mowiac juz o tym, aby umial go uzyc w razie potrzeby. No coz, podejrzewam, ze cala reszta postanowila siedziec w domu i nie narazac sie, jak sadzisz? Mama cofnela dlon i odwrocila wzrok. Tato patrzyl przez stol prosto na mnie i chyba zaczalem sie wiercic pod jego badawczym spojrzeniem, ktore zdawalo sie parzyc. -Ale masz ojca, co, wspolniku? - rzekl. - Pewnie dzis w szkole mowiles kolegom, jak to stanalem w obronie prawa? -Nie - odparlem. -A szkoda! Powinienes byl o tym powiedziec Benowi, Johnny'emu i Davy'emu Rayowi tez! -Jakos nie widze, zeby ich ojcowie ustawiali sie w kolejce pod lufy Blaylockow! - powiedziala mama napietym, drzacym glosem. - Gdzie sa ludzie, ktorzy umieja obchodzic sie z bronia? Gdzie wszyscy mysliwi? Gdzie te pyszalki, ktore podobno maja na koncie tyle bojek i potrafia rozwiazac kazdy problem na bozym swiecie za pomoca piesci i spluwy? -Nie wiem, gdzie oni sa. - Tato ze zgrzytem odsunal krzeslo i wstal. - Wiem tylko, gdzie ja jestem. Ruszyl w strone frontowych drzwi. Mama zawolala za nim z przestrachem: -Dokad sie wybierasz?! Ojciec zatrzymal sie w polowie drogi miedzy kuchnia a drzwiami. Podniosl reke do czola. -Na ganek. Tylko na ganek, Rebecco. Musze przez chwile posiedziec i pomyslec. -Ale tam jest zimno i pada! -Przezyje - powiedzial tato i wyszedl. Wrocil mniej wiecej po polgodzinie. Usiadl przy kominku, zeby sie ogrzac. Tego dnia kladlem sie nieco pozniej, poniewaz byl piatek, ale kiedy przed jedenasta szedlem spac, tato wciaz jeszcze siedzial przy kominku, z broda oparta na splecionych dloniach. Na dworze zerwal sie wiatr, a deszcz tlukl o szyby, jakby kto rzucal garscie srutu. -Dobranoc, mamusiu! - rzeklem. Odpowiedziala mi "dobranoc", zmagajac sie z pracami kuchennymi. - Dobranoc, tato. -Cory? - rzekl miekko. -Tak? -Gdybym musial zabic czlowieka, czy roznilbym sie czymkolwiek od tamtego mordercy znad jeziora? Zadumalem sie na chwile. -Tak - oswiadczylem w koncu. - Bo zabilbys w obronie wlasnej. -A skad mozemy wiedziec, czy tamten morderca rowniez w jakis sposob sie nie bronil? -Chyba nie mozemy. Ale ty nie czerpalbys z tego przyjemnosci tak jak on. -Nie - przyznal tato. - Na pewno nie. Mialem jeszcze cos do powiedzenia. Nie wiem, czy chcial tego sluchac, czy nie, ale musialem mu to powiedziec. -Tato? -Tak, synu? -Nie sadze, by ktokolwiek podarowal ci spokoj, tato. Mysle, ze musisz go sobie wywalczyc, czy tego chcesz, czy nie. To tak jak sprawa Johnny'ego z Gotha Branlinem. Johnny nie szukal bojki. Zostal do niej zmuszony. Ale wywalczyl spokoj dla nas wszystkich, tatusiu. Wyraz twarzy ojca nie zmienil sie i nie bylem pewien, czy zrozumial, do czego zmierzam. -Nie wiem, czy wyrazam sie dosc jasno... -Bardzo jasno - odparl. Podniosl glowe i ujrzalem, ze w kaciku ust zaigral mu niesmialy usmiech. - Jutro nadaja w radiu mecz z Alabamy. Glowe dam, ze bedzie swietny. Lepiej idz juz spac. -Tak jest. - Ruszylem do swojego pokoju. -Dziekuje ci, synu - powiedzial. O siodmej rano obudzil mnie loskot zimnego silnika, ktory usilowal zaskoczyc. -Tom! - Uslyszalem na ganku mame.- Tom, nie rob tego! Wyjrzalem przez okno i w jasnym swietle poranka zobaczylem, jak mama wybiega na ulice w szlafroku. Ale furgonetka toczyla sie juz naprzod. -Nie idz tam! - krzyknela mama. Z okna po stronie kierowcy wysunela sie dlon ojca i pomachala jej. Wzdluz calej ulicy szczekaly psy, wywabione z bud niecodziennym harmiderem. Wiedzialem, dokad jedzie ojciec. Wiedzialem, dlaczego. Balem sie o niego, ale tej nocy ojciec podjal zyciowa decyzje. Sam chcial znalezc sobie spokoj, dosc mial biernego czekania. Caly ranek gotowalismy sie na najgorsze. Mama prawie sie nie odzywala. Krazyla po domu w szlafroku, a w jej oczach blyszczal strach. Co pietnascie minut dzwonila do biura szeryfa, az w koncu okolo dziewiatej ojciec musial jej chyba powiedziec, $e nie moze dluzej z nia rozmawiac, bo wiecej nie siegnela po sluchawke. O wpol do dziesiatej zaczalem sie ubierac. Wciagnalem dzinsy, koszule i sweter, bo mimo slonecznej pogody bylo przerazliwie zimno. Umylem zeby i uczesalem sie. Patrzylem, jak mala wskazowka zbliza sie do dziesiatej. Wyobrazilem sobie autobus numer 33 linii Trailways, jadacy po kretych drogach. Pospieszy sie, spozni czy przyjedzie punktualnie? Sekundy mogly dzis decydowac o zyciu mego ojca, szeryfa, naczelnika Marchette'a i Ksiezycowego Czlowieka. Odsunalem od siebie te i podobne mysli najdalej jak umialem. Wrocily jednak, podstepne niczym trujacy bluszcz. Zanim jeszcze dobieglo wpol do jedenastej, wiedzialem juz, ze musze tam isc. Musialem tam byc, musialem widziec ojca. Nie moglem czekac na telefon z wiadomoscia, ze Donny siedzi w autobusie z dwoma szeryfami albo ze moj ojciec lezy martwy, przeszyty kula Blaylockow. Musialem isc. Zapialem zegarek i bylem gotowy. O jedenastej nerwy mamy byly juz w takim stanie, ze sluchala rownoczesnie radia i telewizji i piekla trzy placki naraz. Za chwile mial sie zaczac mecz alabamskiej druzyny, ale obchodzilo mnie to tyle, co zeszloroczny snieg. Wszedlem do przesyconej dynia i galka muszkatolowa kuchni. -Czy moge isc do Johnny'ego, mamusiu? -Co? - Mama spojrzala na mnie nieprzytomnym wzrokiem. - Dokad chcesz isc? -Do Johnny'ego. Mamy sie tam spotkac i... - Zerknalem na radioodbiornik. Tlum kibicow ryczal: "Hurrraaa". - ...i sluchac transmisji z meczu - dokonczylem. Bylo to klamstwo konieczne. -Nie. Masz zostac tu ze mna. -Obiecalem im, ze przyjde. -Powiedzialam... - Twarz mamy zaplonela gniewem. Z hukiem postawila makutre na blacie. Umazane dynia lyzki i tluczki spadly na podloge. Lzy naplynely mamie do oczu, a dlon uniosla sie do ust, zeby powstrzymac okrzyk rozpaczy. Moze na zewnatrz wydawalem sie chlodny, ale w srodku palil mnie zywy ogien. -Chcialbym pojsc - powiedzialem. Dlon mamy nie wytrzymala naporu. -No to idz! - krzyknela, niezdolna juz dluzej kryc udreki. - Idz sobie, nic mnie to nie obchodzi! Odwrocilem sie i wybieglem, zanim wzbierajacy w piersi mamy szloch sprawi, ze nogi wrosna mi w ziemie. Kiedy wsiadalem na rower, uslyszalem w kuchni trzask. Makutra ostatecznie wyladowala na podlodze. Popedalowalem w kierunku Ridgeton Street, a chlod kasal mnie w uszy. Tego dnia Rakiecie spieszylo sie, jak gdyby czula nadciagajacy dramat. Mimo to miasto lezalo pograzone w sobotniej drzemce; chlod zatrzymal w domach wiekszosc dzieci, z wyjatkiem tych paru, ktorych nic nie zmoze, kibice zas - czyli prawie wszyscy mieszkancy - wsluchiwali sie w relacje o najnowszych wyczynach Beara Bryanta. Pochylilem sie do przodu, tnac broda wiatr. Opony Rakiety mruczaly na asfalcie, a kiedy stopy zsunely mi sie z pedalow, kola same krecily sie dalej. Dotarlem do stacji benzynowej pietnascie po jedenastej. Staly na niej dwa dystrybutory i kompresor. W kantorku, ktory przylegal do dwukanalowego warsztatu, siedzial przy biurku pan Hiram White - podstarzaly garbus, ktory zwykle czlapal wokol swych kluczy i pasow przekladniowych jak Quasimodo wsrod dzwonow. Pan White rowniez sluchal radia, z glowa przechylona w kierunku odbiornika. Na szarym rogu budynku zwisala na zardzewialych srubach zolta metalowa tabliczka z napisem: "Siec autobusowa TRAILWAYS". Zaparkowalem Rakiete z tylu, obok zachlapanych olejem pojemnikow na smieci, i usiadlem na ziemi w plamie slonca, czekajac, az nadejdzie poludnie. Kiedy za dziesiec dwunasta paznokcie mialem juz obgryzione do kosci, uslyszalem warkot nadjezdzajacych samochodow. Ostroznie wyjrzalem za rog. W polu mojego widzenia pojawil sie woz szeryfa, a za nim furgonetka taty. Obok niego siedzial Ksiezycowy Czlowiek w cylindrze. Naczelnik Marchette zajmowal fotel pasazera w samochodzie szeryfa, a sam przestepca wcisniety zostal na tylne siedzenie, za plecami pana Amory'ego. Donny Blaylock mial na sobie bury uniform i usmiechal sie glupawo. Nikt nie wysiadl z wozu. Wszyscy siedzieli na swoich miejscach, a oba silniki graly nadal. Z kantorka wylonil sie pan White, posuwajac sie nieco bokiem, jak krab. Szeryf Amory opuscil szybe w oknie i zamienil z nim kilka slow, ktorych nie udalo mi sie doslyszec. Potem pan White wrocil do swojego biura. Kilka minut pozniej wyszedl ponownie, ubrany w zaplamiona smarami kurtke i baseballowa czapeczke. Wsiadl do swojego desoto i odjechal, wypuszczajac z rury wydechowej kropki i kreski niczym wiadomosc w alfabecie Morse'a. Szyba w oknie szeryfa podjechala do gory. Sprawdzilem czas na swoim zegarku. Byla za dwie dwunasta. Dwie minuty pozniej autobusu jeszcze nie bylo. Nagle jakis glos za mna powiedzial: -Nie ruszaj sie, chlopcze. Czyjas reka zlapala mnie za kark, zanim zdazylem sie odwrocic. Kosciste palce zaciskaly sie tak mocno, ze caly zesztywnialem ze strachu. Reka odciagnela mnie od naroznika budynku. Kto to byl, Wade czy Bodean? Boze, czy istnieje jakis sposob, zeby ostrzec tate? Reka ciagnela mnie dalej, az znalezlismy sie kolo pojemnikow na smiecie. Wtedy mnie puscila. Odwrocilem sie, zeby spojrzec w twarz swego przeciwnika. -Co ty tu, u diabla, robisz, chlopcze? - zapytal mnie pan Owen Cathcoate. Zaniemowilem. Pomarszczona, plamista twarz pana Cathcoate'a wystawala spod przepoconego, brunatnego kowbojskiego kapelusza, bardziej w stylu Gabby'ego Hayesa niz Roya Rogersa. Przerzedzone zoltobiale wlosy opadaly niechlujnie na ramiona. Oprocz wymietych czarnych spodni i burego cardigana pan Cathcoate mial na sobie bezowy prochowiec, ktory wygladal, jak gdyby pokrywala go plesn, a nie pyl. Odpruty obrabek zwieszal sie prawie do kostek, przyslaniajac czarne kowbojskie buty. Ale na dobre odebralo mi glos, gdy ujrzalem skorzany pas na naboje, opinajacy szczuple biodra staruszka, i rewolwer ze szkieletowym chwytem, wepchniety w kabure na udzie tak, by rekojesc wystawala na zewnatrz. -Zadalem ci pytanie - powiedzial. -Moj tato - zdolalem wyjakac. - Jest tutaj. Pomaga szeryfowi. -Owszem, jest. Ale to nie wyjasnia, dlaczego ty tu jestes. -Chcialem tylko... -Dac sobie odstrzelic glowe? Beda tu fajerwerki albo nie znam Blaylockow. Wsiadaj na rower i jazda. -Autobus sie spoznia - powiedzialem probujac go zagadac. -Nie probuj mnie zagadywac - odparowal. - Jazda! - popchnal mnie w kierunku Rakiety. Nawet na nia spojrzalem. -Nic z tego, prosze pana. Zostaje z moim tata. -Chcesz, zebym w tej chwili przetrzepal ci tylek? Na szyi pana Cathcoate'a wystapily zyly. Podejrzewam, ze mogl spuscic mi lanie, przy ktorym razy mojego ojca przypominaly musniecia pedzelkiem do pudru. Staruszek postapil krok w moja strone. Zrobilem krok w tyl i nagle postanowilem, ze dalej sie juz nie cofne. Pan Cathcoate zatrzymal sie rowniez, niecale trzy stopy ode mnie. Po wargach przebiegl mu dosc kanciasty usmieszek. -No, prosze - powiedzial. - Masz piach w szprychach, co? -Zostaje tutaj - oswiadczylem. A potem obaj uslyszelismy odglos nadjezdzajacego samochodu i zdalismy sobie sprawe, ze czas na dyskusje sie skonczyl. Pan Cathcoate obrocil sie zwinnie i podkradl do naroznika budynku, szeleszczac faldami prochowca. Ostroznie wyjrzal zza wegla i w tej samej chwili uswiadomilem sobie, ze nie widze juz pana Owena Cathcoate'a. Tez wyjrzalem za rog, zanim odpedzil mnie machnieciem reki. Serce podskoczylo mi do gardla. Zamiast autobusu linii Trailways zobaczylem czarnego cadillaca. Podjechal do stacji benzynowej i stanal prostopadle do samochodu szeryfa. Umknalem spod usilujacej mnie powstrzymac reki pana Cathcoate'a, co sil w nogach pognalem do sterty uzywanych opon przy warsztacie i rozplaszczylem sie na ziemi tuz za nimi. W ten sposob mialem doskonaly widok na wszystko, co mialo sie dziac, i nie zamierzalem sie stamtad ruszac, chociaz pan Cathcoate kiwal na mnie zza rogu budynku. Z cadillaca wysiadl Bodean Blaylock w bialej koszuli z rozpietym kolnierzykiem i mieniacym sie slisko szarym garniturze. Mial swiezo ostrzyzone wlosy, a odpychajace usta skrzywil w ironicznym usmiechu. Siegnal do samochodu i wyjal z niego rewolwer o rekojesci wykladanej macica perlowa. Z przeciwnej strony pojawil sie Wade Blaylock z ulizana czupryna i sterczacym podbrodkiem. Mial na sobie czarne spodnie, tak obcisle, ze zdawaly sie namalowane na ciele, a podwiniete do lokci mimo chlodu rekawy kowbojskiej koszuli w niebieska krate odslanialy wytatuowane lapska. Na ramieniu mial kabure z pistoletem, a do tego wyjal jeszcze z cadillaca karabin i szybko go przeladowal: trzask-prask! Potem otworzyly sie tylne drzwi, samochod zadygotal i wynurzyl sie z niego kolos. Biggun Blaylock ubrany byl w kombinezon w maskujacy desen i ciemnobrazowa koszule. Wygladal tak, jak gdyby jedno z uspionych listopadowych wzgorz nagle ozylo i oderwalo sie od skalnych korzeni, by toczyc sie przez swiat. Szczerzyl zeby w usmiechu, a jego lysa czaszka z peczkiem siwej szczeciny lsnila jak posmarowana tluszczem. Sapal ciezko, wyczerpany wysilkiem, jakiego wymagalo wyjscie z samochodu. -Do roboty, chlopcy - powiedzial miedzy jednym a drugim sapnieciem. Wade obnizyl karabin. Bodean odbezpieczyl rewolwer. Obaj wymierzyli w samochod szeryfa i zaczeli strzelac. Omal nie wyskoczylem ze skory. Kule przedziurawily obie przednie opony, spuszczajac z nich powietrze. Potem Wade i Bodean wymierzyli w furgonetke taty. Tato przerzucil bieg na wsteczny i probowal wycofac sie spod ostrzalu, lecz na prozno. Przednie opony rozerwalo, a okulala furgonetka stanela w miejscu, kolyszac sie na resorach, - Musimy pogadac o interesach, szeryfie Juniorze! - zagrzmial Biggun. Szeryf nie wysiadl. Widac bylo usmiechnieta twarz Donny'ego Blaylocka, rozplaszczona na szybie jak twarz dzieciaka, ktory patrzy na swieze ciastka w cukierni. Obejrzalem sie, zeby zobaczyc, co robi pan Cathcoate, ale nie bylo go tam. Zniknal. -Autobus troche sie spozni! - oznajmil Biggun. Siegnal na tylne siedzenie cadillaca, a kiedy sie wyprostowal, w jednej lapie wielkosci wieprzowego udzca trzymal dubeltowke, a w drugiej chlebak. Polozyl go na dachu samochodu, rozpial zamek i siegnal do srodka. - Przesmieszna sprawa, szeryfie Juniorze! - wrzasnal. Wyjal z ladownicy dwa naboje i wepchnal je do luf. - Ten cholerny autobus zlapal dwie gumy na drodze numer 10! Niezle sie chlopcy namecza, zanim go z powrotem obuja! - Biggun oparl sie o samochod, ktory jeknal i przysiadl. - Ja na przyklad nie cierpie zmieniac kol. Rozlegl sie wystrzal: trach! Tylne opony cadillaca eksplodowaly. Biggun, mimo swojej masy, podskoczyl prawie metr do gory, wydajac z siebie dzwiek bedacy kombinacja okretowej syreny i arii operowej. Wade i Bodean obrocili sie blyskawicznie. Biggun opadl na ziemie, kruszac betonowe podloze. Kiedy dym sie rozwial, ujrzelismy postac stojaca za cadillakiem, w poblizu ciagnika, ktorego pan White uzywal do holowania klientow. Slodki Chlopak trzymal w prawej dloni rewolwer. -Co jest, do cholery! - rozzloscil sie Biggun. Twarz nabiegla mu krwia, a koniuszek brody zaczal sie trzasc. Szeryf Amory wyskoczyl z samochodu. -Owen! Mowilem ci, zebys sie tu nie krecil! Slodki Chlopak zignorowal go, mierzac chlodnym wzrokiem Bigguna. -Wie pan, jak to sie nazywa, panie Blaylock? - zapytal i nagle zakrecil spluwa na palcu. Slonce blysnelo na niebieskawym metalu, a rewolwer z miekkim zgrzytem wysuszonej skory wyladowal w olstrze, zwrocony rekojescia na zewnatrz. - To sie nazywa - podjal Slodki Chlopak - rownowaga sil. -Gowno, nie rownowaga! - wrzasnal Biggun. - Rozwalcie go, chlopcy! Wade i Bodean otworzyli ogien, szeryf zas krzyknal: "Nie!" i podrzucil na ramie karabin, trzymany dotad u boku. Moze i Slodki Chlopak byl pomarszczonym staruszkiem, ale to, co zrobilo z niego slynnego rewolwerowca, teraz zajasnialo w calej pelni. Dal nura za ciagnik dokladnie w tej samej chwili, gdy z jego przedniej szyby posypalo sie szklo, a kule podziobaly maske. Szeryf Amory wypalil dwukrotnie i tym razem w cadillacu rozsypala sie szyba. Wade skrzeknal i przypadl do ziemi, ale Bodean odwrocil sie w furii i jego rewolwer plunal ogniem. Kapelusz szeryfa odlecial z glowy jak golab. Nastepny strzal Amory'ego musial chyba wyryc sciezke w krotkiej czuprynie Bodeana, ten zas odczul chyba bliskosc kuli, bo krzyknal: "Au!" i rozplaszczyl sie na ziemi. Z samochodu szeryfa wysiadl pan Marchette z pistoletem. Tato wygramolil sie z furgonetki i zeskoczyl na chodnik, a wtedy z budzaca dreszcz mieszanina dumy i strachu spostrzeglem, ze on tez jest uzbrojony. Ksiezycowy Czlowiek pozostal w furgonetce. Schowal glowe tak, ze widac bylo tylko czubek jego cylindra. Bum! - przemowila dubeltowka. Ciagnik zatrzasl sie, rozsiewajac wokol szklo i kawalki metalu. Biggun kleczal za cadillakiem i przemknelo mi przez mysl, ze nie powinien niszczyc tego ciagnika, bo potrzebny mu bedzie kolowrot, zeby znow stanac na nogach. -Tato! - wrzasnal Donny z samochodu szeryfa. - Wyciagnij mnie stad, tato! -Nikt nie zabierze mi tego, co nalezy do mnie! - odkrzyknal Biggun. Wypalil w maske samochodu szeryfa, odstrzeliwujac z niej kratownice. Woda z chlodnicy buchnela klebami pary jak gejzer. Donny, przytrzymywany na tylnym siedzeniu przez sznur albo kajdanki, zawolal: -Nie zabij mnie, tato, zanim mnie ocalisz. Wiedzialem teraz, co najbardziej wyostrza mu dowcip. Biggun siegnal do gory i zlapal za pasek torby z amunicja. Pociagnal ja do siebie, zeby naladowac bron. Nastepna kula rozbila tylne swiatlo cadillaca. Slodki Chlopak nie zasypial gruszek w popiele. -To nic nie da! - rzekl Biggun, z trzaskiem zamykajac strzelbe. - Przejdziemy przez was jak srut przez ges! Slyszysz mnie, szeryfku? Tato wstal. Ledwie sie powstrzymalem, by nie krzyknac, zeby sie nie podnosil. Przebiegl wzdluz wozu szeryfa i przykucnal tuz przy nim. Widzialem, jaki jest blady. Ale byl tam, i tylko to sie liczylo. Nastala chwila ciszy; kazdy na nowo zbieral w sobie odwage. Bodean i Wade zaczeli strzelac do samochodu szeryfa i Donny skulil sie na tylnym siedzeniu. -Skonczcie z ta pukanina, cholerne glupki! - zarzadzil Biggun. - Chcecie odstrzelic leb wlasnemu bratu? Moze mam nazbyt bujna wyobraznie, ale wydawalo mi sie, ze zarowno Wade, jak i Bodean nie przerwali ognia tak szybko, jak by nalezalo. -Zajdz ich od tylu, Wade! - ryknal Bodean. -Sam ich zajdz, tepaku! Na dowod tego, ze spryt pokerzysty nie zawsze idzie w parze ze zdrowym rozsadkiem, Bodean wstal i ruszyl sprintem w strone rogu budynku. Przebiegl mniej wiecej trzy kroki, gdy zabrzmial pojedynczy strzal; Bodean zlapal sie za prawa stope i runal na chodnik. -Postrzelili mnie, tato! Tato! Strzelaja do mnie! - zawodzil, na prozno usilujac dosiegnac swojego rewolweru. -Przeciez wiem, do cholery, ze cie laskocza! - huknal w odpowiedzi Biggun. - Dobry Boze, ten chlopak ma nie wiecej rozumu niz ciele! -Macie jeszcze kogos, zebym mogl sobie postrzelac? - zainteresowal sie Slodki Chlopak, bezpiecznie ukryty pod ciagnikiem. - Cala spluwe mam pelna napalonych kulek! -Poddaj sie, Biggun! - zawolal szeryf Amory. - Wpadles w kociol! -Jesli nawet, to sie mna udlawcie, dranie! -Nie ma potrzeby przelewac wiecej krwi! Rzuc bron i jestesmy kwita! -Takiego! - warknal Biggun. - Myslisz, ze do czegokolwiek w zyciu doszedlem idac na uklady? Myslisz, ze wyrwalem sie z chlewow i zagonow kukurydzy po to, zeby teraz jakas mala gwiazdka zabrala mi mojego chlopca i wszystko zniszczyla? Szkoda, zes za moje pieniadze nie leczyl sobie glowy! -Biggun, to juz koniec! Jestes otoczony! - To byl glos taty. Do smierci nie zapomne jego stalowego brzmienia. Mimo wszystko ojciec wcale nie byl gorszy od Czarnego Jastrzebia. -Akurat! Wade podskoczyl i otworzyl ogien karabinowy w kierunku mojego taty. Biggun wrzeszczal: "Padnij!", ale Wade balansowal na skraju obledu, podobnie jak Donny. Kule krzesaly iskry na betonie, a jedna z nich uderzyla w opone ze sterty, za ktora sie ukrywalem. Az mi serce zamarlo, tak byla blisko. Potem znow odezwala sie bron Slodkiego Chlopca - tylko raz - i kawalek ucha Wade'a wyfrunal w powietrze, a czerwona krew splamila maske cadillaca. Mozna by pomyslec, ze kula oderwala wazniejszy organ, bo Wade wrzasnal cienkim, kobiecym glosem. Zlapal sie za swoje wystrzepione ucho, padl na ziemie i zaczal sie tarzac w kolo, zupelnie jak Curly z Trzech oferm, kiedy zachcialo mu sie broic. -Rany boskie! - jeczal Biggun. Stalo sie oczywiste, ze Blaylockowie, podobnie jak Branlinowie, chetnie rozdaja ludziom ciosy, lecz zupelnie nie potrafia ich znosic. -Kurcze, chybilem! - rzekl Slodki Chlopak. - Celowalem mu w leb, nie w tylek! -Zabije was! - Glos Bigguna znow przybral natezenie grzmotu. - Pozabijam was wszystkich i zatancze na waszych grobach! Byl to przerazajacy dzwiek. Ale gdy Bodean i Wade zwijali sie na ziemi, a Donny skamlal jak wystraszony szczeniak, juz prawie bylo po burzy. Wtedy otworzyly sie drzwi furgonetki i wysiadl z niej Ksiezycowy Czlowiek. Mial na sobie czarny garnitur i czerwona muszke oraz cylinder. Z szyi zwisalo mu szesc lub siedem sznurkow, do ktorych przyczepione bylo cos, co wygladalo jak torebki herbaty ekspresowej. W butonierce tkwila kurza lapka, a na kazdym przegubie Ksiezycowy Czlowiek mial po trzy zegarki. Nie kulil sie i nie kluczyl. Zamiast tego ruszyl naprzod, mijajac woz szeryfa, naczelnika Marchette'a, mojego tate i samego szeryfa. -Hej! - zawolal do niego pan Marchette. - Pochyl glowe! Ale Ksiezycowy Czlowiek kroczyl dalej uroczystym krokiem z podniesionym czolem. Zmierzal prosto ku cadillacowi, za ktorym czail sie Biggun Blaylock z nabita dubeltowka. -Zaprzestan tej przemocy! - zaintonowal cichym, nieomal dzieciecym glosem. Nigdy przedtem nie slyszalem, by cokolwiek mowil. - Zaprzestan tej przemocy w imie wszystkiego co dobre! - Dlugie nogi Ksiezycowego Czlowieka przestapily Wade'a bez sekundy wahania. -Trzymaj sie ode mnie z daleka, ty stukniety czarnuchu! - ostrzegl go Biggun. Ale Ksiezycowego Czlowieka nie bylo tak latwo zatrzymac. -Wracaj! - krzyknal ojciec i zaczal sie podnosic, lecz szeryf zlapal go za ramie. -Wystrzele cie prosto do piekla dla szamanow voodoo! - zawolal Biggun, dajac do zrozumienia, ze nie jest mu obca reputacja Ksiezycowego Czlowieka i Damy. Jego oczy przybraly wilgotny polysk strachu. - Trzymaj sie z dala ode mnie! Trzymaj sie z daleka, mowilem! Ksiezycowy Czlowiek stanal przed Biggunem. Usmiechnal sie, mruzac oczy i wyciagnal przed siebie dlugie, chude ramiona. -Poszukajmy swiatla - powiedzial. Biggun wycelowal dubeltowke prosto w jego piers. Wykrzywil sie szyderczo. -No, to ja swoje zapale! - rzekl i grubym paluchem nacisnal dwa jezyki spustowe rownoczesnie. Skulilem sie, a moje bebenki juz zadrzaly. Ale huku nie bylo. -Wstan i krocz jak mezczyzna - rzekl z usmiechem Ksiezycowy Czlowiek. - Jeszcze nie jest za pozno. Biggun jeknal i natychmiast zabraklo mu tchu. Ponownie nacisnal spusty. I strzal znow nie padl. Gwaltownym szarpnieciem Biggun otworzyl komory nabojowe i to, co sie w nich znajdowalo, wypelzlo mu na rece. Byly tam dziesiatki malenkich zielonych wezy ogrodowych, calkowicie ze soba splatanych. Weze te sa zupelnie nieszkodliwe, Biggunowi jednak wyrzadzily pewna krzywde, o czym sami sie zaraz przekonacie. "Chrrr" - zakrztusil sie. Wytrzasnal wezyki z luf i siegnal do torby z amunicja, a po chwili jego dlon wynurzyla sie pelna klebiacych sie zielonych cialek. Biggun wydal dzwiek przywodzacy na mysl Lou Costello, gdy stanal twarza w twarz z Mlodym Wilkolakiem granym przez Lona Chaneya: "Uo-uo-uo-uo!", i nagle poderwal swe monstrualne cielsko, dowodzac nam, iz moze nie potrafi kroczyc jak mezczyzna, lecz z pewnoscia umie zmykac jak zajac. Oczywiscie w takich przypadkach musza w koncu zadzialac prawa fizyki. Biggun nie zdazyl uciec daleko, gdy ciezar ciala wgniotl go w betonowa nawierzchnie. Zaczal miotac sie bezradnie jak zolw przewrocony do gory nogami. W tym momencie rozlegl sie pisk opon. Na stacje benzynowa wpadla furgonetka pelna mezczyzn. Rozpoznalem wsrod nich pana Wilsona i pana Callana. Wiekszosc targala ze soba siekiery, strzelby i kije baseballowe. Tuz za furgonetka zajechal samochod, za nim jeszcze jeden, a na koncu zatrzymala sie nastepna furgonetka. Mezczyzni z Zephyr - a takze wielu z Bruton - wyskoczyli na jezdnie, gotowi rozbic pare glow. -A niech to... - wyjakal szeryf Amory i zaczal sie podnosic. Ujmujac rzecz delikatnie, panowie byli gorzko zawiedzeni, ze jest juz po wszystkim. Pozniej dowiedzialem sie, ze odglos strzelaniny rozmrozil w nich odwage i kazal im bronic swego szeryfa i miasta. Mam wrazenie, ze przedtem kazdy z nich myslal, iz kto inny wezmie na siebie odpowiedzialnosc, tak by oni mogli siedziec w domu i nie narazac sie. Wiele zon wylalo galony lez. Ale przyszli. Oczywiscie nie byli to wszyscy mieszkancy Zephyr i Bruton, zaledwie niewielka ich czesc - ale bylo ich dosyc, by doprowadzic sprawe do konca. Podejrzewam, ze widzac tlum rozwscieczonych mezczyzn, uzbrojonych w rzeznickie noze, lyzki do opon, topory, pistolety i tasaki do miesa, Blaylockowie dziekowali swym szczesliwym gwiazdom za to, ze nie wedruja do wiezienia w kubelkach. W calym tym zamieszaniu i ja wylazlem z ukrycia. Pan Owen Cathcoate stal nad Wade'em, pouczajac go, ze prosta droga bywa waska. Wade, niestety, sluchal go tylko jednym uchem. Tata rozmawial z Ksiezycowym Czlowiekiem obok samochodu Blaylockow. Podszedlem do niego, a on spojrzal na mnie i juz mial spytac, co ja tutaj robie. Powstrzymal sie jednak, bo kazda odpowiedz nieuchronnie sciagnelaby na mnie baty. Zamiast wiec pytac, kiwnal jedynie glowa. Stalismy razem, przygladajac sie strzelbie i ladownicy Bigguna. Zielone wezyki splataly sie nawzajem niczym wielki klab wodorostow wyciekajacych z torby. Ksiezycowy Czlowiek tylko sie usmiechnal. -Moja zona - powiedzial - ma zupelnie zbzikowane pomysly. 8. Z WYMARLEGO SWIATA Wlasciwie mozna zdradzic, ze Blaylockowie powedrowali prosto do wiezienia. Nie mieli karnetu na znizkowa amnestie, nie zdolali zebrac kaucji, a ich nielegalny monopol zostal rozbity w puch. Podobno na poczatku milczeli jak glazy, ale w miare jak ludzie z biura prokuratora naciskali ich coraz mocniej, rodzinne wiezy zaczely sie rozluzniac. Wade dowiedzial sie, ze Bodean przywlaszczyl sobie lwia czesc zyskow z bimbrowni; Bodean - ze Wade podkradal pieniadze z domu gier, natomiast Donny podejrzewal, ze Wade dosypal mu arszeniku do samogonu i dlatego zobaczyl ducha. Podczas gdy bracia Blaylockowie zalamywali sie stopniowo, Biggun poszedl na calosc. Kiedy odczytano mu akt oskarzenia, upadl na kolana i ze lzami w oczach palnal mowe, ktora samego Szekspira wpedzilaby w kompleksy. Wyznal, ze oto przejrzal na oczy, by stwierdzic, iz podazal sciezkami szatana, zwiedziony przez swoich wlasnych wiarolomnych synow. Widocznie wdali sie w swoje matki - orzekl. Slubowal, iz reszte zycia poswieci sluzbie duchownej, jesli za wstawiennictwem Pana Naszego sedzia okaze mu milosierdzie.Powiedziano mu, ze bedzie mial teraz bardzo duzo czasu na ukladanie kazan i mile, bezpieczne miejsce, gdzie bez przeszkod bedzie mogl czytac Biblie. Kiedy wyprowadzano go z sadu, kopal, wrzeszczal i wyklinal kazdego, kto znalazl sie w zasiegu wzroku, nie wylaczajac stenografistki. Podobno wyrzucil z siebie tyle przeklenstw, ze gdyby kazde zamienilo sie w cegle, starczyloby ich na dom z trzema sypialniami i garazem na dwa samochody. Bracia takze staneli przed sadem - z podobnym skutkiem. Wcale im nie wspolczulem. Jak znam Blaylockow, wkrotce beda prowadzic wiezienny sklepik, ciagnac kokosy z kazdego papierosa i kawalka papieru toaletowego. Jednego tylko oskarzeni nie chcieli ujawnic: co bylo w drewnianej skrzynce, ktora sprzedali Geraldowi Hargisonowi i Dickowi Moultry'emu. Nie udalo sie nawet dowiesc, iz ta skrzynka w ogole istniala. Ale ja i tak wiedzialem swoje. Panstwo Amory wyjechali z miasta. Pan Marchette zlozyl urzad naczelnika strazy pozarnej i przejal obowiazki szeryfa. Jak slyszalem, powiedzial panu Cathcoate'owi, ze gdyby ten kiedykolwiek chcial przypiac odznake zastepcy, przyjmie go z otwartymi rekoma. Ale pan Cathcoate poinformowal go, ze Slodki Chlopak odszedl na rubieze Dalekiego Zachodu, gdzie jego miejsce, i ze odtad bedzie juz tylko zwyklym starym Owenem. Mama przez jakis czas wygladala jak upior, bo nekaly ja katastroficzne wizje, ale potem stopniowo jej przeszlo. Podejrzewam, ze w glebi serca pragnela, by ojciec zostal w domu, ale gdy sam opowiedzial sie po wlasciwej stronie, nabrala dlan wiekszego szacunku. Kiedy moje klamstwo sie wydalo, tato wahal sie, czy puscic mnie do wesolego miasteczka, ktore mialo przyjechac do Zephyr. Skonczylo sie na tym, ze przez caly tydzien musialem zmywac i wycierac naczynia po obiedzie. Nie spieralem sie. Musialem przeciez poniesc jakas kare. Potem w calym miescie zaczely sie ukazywac plakaty: SZAMPANSKI! FESTYN JUZ W DRODZE! Johnny nie mogl sie doczekac, kiedy zobaczy indianskie koniki i woltyzerow. Ben podskakiwal z uciechy na mysl o przejazdzce gorska kolejka, oswietlona kolorowymi, mrugajacymi zaroweczkami. Mnie najbardziej pociagal nawiedzony dom, po ktorym jezdzilo sie rozklekotanym wagonikiem, podczas gdy w ciemnosci cos wylo i muskalo cie w twarz. Emocje Davy'ego Raya skupialy sie wokol gabinetu osobliwosci. Nie znam nikogo, kto mialby takiego bzika na punkcie mutantow, jak on. Ja osobiscie nie bardzo moglem na nich patrzec, bo przyprawiali mnie o dreszcze, ale Davy Ray byl prawdziwym koneserem. Jezeli biedny cudak mial trzy rece, glowe wielkosci lebka od szpilki, skore pokryta krokodylimi luskami albo pocil sie krwia, Davy az piszczal z rozkoszy. Kiedy w czwartek wieczorem gasly ostatnie swiatla, czesc parku, w ktorej odbywal sie festyn z okazji Czwartego Lipca, polozona obok boiska do baseballu, byla pusta. W piatek rano dzieci idace do szkoly przekonaly sie na wlasne oczy, jaka zmiane moze przyniesc kilka godzin. Szampanski Festyn pojawil sie niczym wyspa na morzu trocin. Ciezarowki sapaly z wysilku, mezczyzni rozbijali namioty, zbijano rusztowania dla wagonikow, sterczace z ziemi jak zebra dinozaurow, stawiano budy, w ktorych bedzie mozna kupic cos do zjedzenia albo wygrac plastikowa laleczke, niewarta nawet cwiartki, za celny rzut podkowa, ktorego osiagniecie kosztowalo cie ze dwa dolce. Jeszcze przed lekcjami zrobilismy po parku runde na rowerach. Inne dzieci tez krazyly wokol, jak cmy oczekujace na swiatlo zarowki. -Patrzcie, tam jest nawiedzony dom! - powiedzialem wskazujac gotyckie zamczysko, przyozdobione skrzydlami nietoperza, ktore wlasnie osadzano na zawiasach. -Wyglada na to, ze w tym roku bedzie tez diabelski mlyn! - zauwazyl Ben. Uwaga Johnny'ego skupiona byla na przyczepie, na ktorej scianach wymalowano Indian i konie. -Patrzcie tam! Rany Julek! - wrzasnal Davy Ray. Zrodlem jego podniecenia bylo wielkie, krzykliwe pomalowane plotno, przedstawiajace pomarszczona twarz, z ktorej lypalo jedno potworne oko. WYBRYKI NATURY! - glosil napis. DZIEKUJ BOGU, ZE NIE JESTES TAKI! Prawde mowiac, nie byl to wielki lunapark. Nie byl nawet sredni. Namioty swiecily latami, przyczepy gryzla rdza, a zarowno ciezarowkom, jak i ludziom nalezal sie odpoczynek. Dla nich byl to koniec sezonu, a Zephyr stanowilo chyba ostatni przystanek na trasie. Ale nigdy nie wpadlo nam do glowy, ze wyjadamy resztki oblewanych karmelem jablek, ze jezdzcy na indianskich kucykach wykonuja swoje numery spogladajac jednym okiem na tarcze zegarka, ze wagoniki klekocza, bo trzeba je nasmarowac, a glosniki odzywaja sie grobowym glosem nie po to, zeby dodac imprezie smaczku, lecz dlatego, ze sa potwornie zapuszczone. My widzielismy tylko Szampanski Festyn, barwny i kuszacy. Tylko to sie dla nas liczylo. -Glowe dam, ze w tym roku bedzie swietnie! - rzekl Ben, kiedy skrecilismy do szkoly. -Tak, na pewno... Tuz za mna rozlegl sie przerazliwy klakson i Rakieta naglym zrywem usunela sie z drogi. Minela nas ciezarowka marki "Mack", z chrzestem wjezdzajac na warstwe trocin. Wygladala, jak gdyby zlozono ja z kilku samochodow o roznych kolorach. Ciagnela za soba pozbawiona okien przyczepe. Slyszelismy, jak jecza resory. Na bokach przyczepy reka amatora wymalowala toporne zielone paprocie i tropikalne liscie. W poprzek burty biegly wielkie czerwone litery, ociekajace niczym strumyczkami krwi: Z WYMARLEGO SWIATA. Ciezarowka z loskotem wjechala w labirynt innych ciezarowek i przyczep. Kiedy nas mijala, pochwycilem jej zapach. Byl to glownie smrod odchodow, lecz nie tylko. Bylo cos jeszcze. Cos... jaszczurowatego. -Pfe! - Davy Ray zmarszczyl nos. - Ben puscil baka! -Nieprawda! -Cichy, lecz zabojczy! - zachichotal Davy. -Chyba sam go pusciles, bo ja nie! -Czulem to - rzekl spokojnie Johnny. Davy Ray i Ben natychmiast umilkli. Nauczylismy sie sluchac, kiedy Johnny zabieral glos. - To ta ciezarowka - oznajmil. Patrzylismy, jak mack z przyczepa skreca pomiedzy namioty i znika nam z oczu. Spojrzalem pod nogi. Opony przeryly warstwe trocin i zostawily na ziemi ciemne bruzdy. -Ciekawe, co tam jest? - Davy wietrzyl juz nowy wybryk natury. Odparlem, ze nie mam pojecia, ale cokolwiek to jest, musi byc diabelnie ciezkie. W drodze do szkoly ustalilismy plan. Jesli rodzice sie zgodza, spotkamy sie u mnie o wpol do siodmej i pojdziemy do wesolego miasteczka razem, jak czterej muszkieterowie. -Czy wszystkim to odpowiada? - spytalem. -Ja nie moge - odezwal sie Ben pedalujac tuz obok mnie. Wymowil te slowa tonem dzwonu pogrzebowego. -Dlaczego? Zawsze chodzimy o wpol do siodmej! Wtedy uruchamiaja wszystkie wagoniki! -Ja nie moge - powtorzyl Ben. -Co jest, polknales papuge? - zdziwil sie Davy Ray. - Co sie z toba dzieje? Ben westchnal, wypuszczajac klab pary. Ranek byl sloneczny i zimny, a Ben mial na glowie welniana czapke. Jego okragle policzki zdazyly juz przybrac szkarlatny odcien. -Po prostu... nie moge. Moge dopiero o siodmej. -Przeciez zawsze chodzimy o wpol do siodmej! - nie dawal za wygrana Davy. - To... to... - Bezradnie obejrzal sie na mnie. -Tradycja - podpowiedzialem. -O! Wlasnie to! -Zdaje sie, ze Ben chce nam cos powiedziec - wtracil Johnny, podjezdzajac do niego z drugiej strony. - Wykrztus to, Ben. -No, bo ja... nie moge... - Ben zmarszczyl czolo, wypuscil kolejny klab pary i zdecydowal sie poddac. - O szostej mam lekcje piania. -Czego?! - wrzasnal Davy Ray. Rakieta zachybotala sie. Johnny wygladal, jak gdyby otrzymal od Cassiusa Claya cios ponizej pasa. -Pianina - uscislil Ben. Wymawial to w taki sposob, ze stanely mi przed oczyma legiony glupawo usmiechnietych kurczakow, zasiadajacych za wielkimi pianinami w parku obsadzonym piniami. - Niebieska Szklanka zaczela dawac lekcje piania. Mama mnie zapisala i pierwsza mam o szostej. Bylismy wstrzasnieci. -Ale dlaczego? - zapytalem. - Dlaczego ci to zrobila? -Chce, zebym sie nauczyl grac koledy. Mozecie to sobie wyobrazic? Koledy! -Biedaku! - Davy Ray pokrecil glowa ze wspolczuciem. - Gdyby jeszcze mogla nauczyc cie grac na git-tarze! Ale pianino... ech! -Tak jakbym sam o tym nie wiedzial! - mruknal Ben. -Nie ma sytuacji bez wyjscia - rzekl Johnny, gdy bylismy juz przed szkola. - Moze spotkamy sie z Benem u Szklanek? Stamtad polecimy na siodma prosto do wesolego miasteczka. -Tak! - ozywil sie Ben. - To nie jest takie glupie! Wszystko bylo zatem ustalone, zakladajac, ze rodzice sie zgodza. Ale co roku razem buszowalismy po wesolym miasteczku od wpol do siodmej do dziesiatej wieczorem i co roku nasi rodzice wyrazali zgode. Piatek byl zreszta jedynym dostepnym terminem dla ludzi w naszym wieku. W sobote rano i wczesnym popoludniem teren okupowali czarni, a sobotni wieczor nalezal do starszej mlodziezy. O dziesiatej rano w niedziele plac parkowy byl pusty, jezeli nie liczyc resztek trocin, pogniecionych papierowych kubeczkow i konfetti ze skasowanych biletow, ktore obsluga pozostawiala wszedzie, jak pies znaczacy swoje terytorium. W oczekiwaniu na wieczor dzien wlokl sie strasznie powoli. Kobza dwukrotnie nazwala mnie zakuta pala, a malego George'go Sandersa postawila przy tablicy, z nosem przycisnietym do narysowanego kolka, za kare, ze sie wymadrzal. Ladd Devine zostal odeslany do dyrektora, bo na wewnetrznej stronie okladki zeszytu do matmy narysowal swinski obrazek. Diablica zaprzysiegla za to Kobzie krwawa zemste. Za zadne skarby swiata nie chcialbym sie teraz znalezc w skorze pani Harper. Kiedy zgestnial juz blekitny zmierzch, a na niebie pokazal sie chudy ksiezyc, wyszedlem na ganek. W dali widac bylo swiatla Szampanskiego Festynu. Diabelski mlyn juz sie krecil w pierscieniu czerwonych zarowek. Trase kolejki gorskiej znaczyly biale swiatla. Dzwieki skocznej muzyki, smiechy i radosne wrzaski dolatywaly ku mnie ponad dachami Zephyr. W kieszeni mialem piec dolarow - prezent od taty. Watowana dzinsowa kurtka chronila mnie przed chlodem. Bylem gotow ruszyc w tango. Siostry Glass mieszkaly jakies pol mili dalej, na Shantuck Street. Kiedy za kwadrans siodma dojechalem tam Rakieta, rower Davy'ego Raya stal juz zaparkowany na podworku obok roweru Bena. Dom wygladal zupelnie jak chatka z piernika, ktora Jasia i Malgosie moglaby wprawic w zdumienie. Zostawilem Rakiete przed wejsciem i wszedlem na ganek. Zza drzwi dolatywaly rozpaczliwe wrzaski pianina. Wysoki, spiewny glos Niebieskiej Szklanki powtarzal: -Lekko, Ben. Leciutenko! Nacisnalem dzwonek. Rozlegl sie dzwieczny kurant, a panna Niebieska Szklanka powiedziala: -Badz tak dobry, Davy, i otworz. Davy otworzyl mi drzwi przy dzwiekach nie ustajacego bebnienia w klawisze. Sadzac z jego udreczonej miny, wysluchiwanie, jak Ben po raz kolejny usiluje wybebnic wciaz te same piec nut, szkodzilo mu na zoladek. -Czy to Winifred Osborne?! - zawolala panna Glass, przekrzykujac halas. -Nie, psze pani, to Cory Mackenson - odparl Davy. - On tez czeka na Bena. -Wiec popros go do srodka. Jest za zimno, zeby stal na dworze. Przekroczylem prog i znalazlem sie w salonie, ktory kazdemu chlopcu musial sie wydawac zywcem wyjety z koszmarnego snu. Umeblowanie skladalo sie z kruchych antykow, ktore z pewnoscia nie utrzymalyby nawet wyglodzonego komara. Na malenkich stolikach tloczyly sie porcelanowe figurki tanczacych klaunow, dzieci trzymajacych pieski w objeciach i tym podobne. Popielaty dywan na podlodze musial doskonale pamietac niezliczone slady stop. Szklana gablotka wzrostu mojego taty miescila gaszcz kieliszkow z kolorowego krysztalu, kolekcje filizanek do kawy z portretami wszystkich kolejnych prezydentow, ponad dwadziescia ceramicznych laleczek w koronkowych sukienkach i chyba tez ze dwadziescia zdobionych sztucznymi brylantami jajek, z ktorych kazde stalo na osobnej czworonoznej podstawce z mosiadzu. Przemknelo mi przez glowe, jaki bylby trzask, gdyby sie to wszystko przewrocilo. Na marmurowym piedestale w niebieskie i zielone zylki lezala otwarta Biblia, rownie wielka jak moj gargantuiczny slownik. Druk byl na tyle duzy, ze mozna go bylo odczytac z drugiego konca pokoju. Wszystko zdawalo sie nazbyt kruche, by tego dotykac, i zbyt cenne, by sie tym cieszyc. Zastanawialem sie, jak w ogole mozna mieszkac w takim rezerwacie skostnialego piekna. Oczywiscie bylo tu tez lsniace brazowe pianino, a przy nim Ben, przykuty do klawiszy. Panna Glass stala nad nim z dyrygencka batuta. -Witaj, Cory. Usiadz, prosze - powiedziala. Byla odziana jak zwykle w blekit, z wyjatkiem szerokiego bialego paska, ktory opinal jej koscista talie. Bialozoltawe wlosy pietrzyly sie jak spieniona fontanna, a szkla czarnych okularow byly tak grube, ze oczy zdawaly sie wyskakiwac z czaszki. -Gdzie? - zapytalem. -O, tam. Na sofie. Nogi sofy, obitej aksamitem malowanym w pasterzy z harfami, przygrywajacych do tanca swoim owcom, robily wrazenie rownie wytrzymalych, jak przesiakniete deszczem lodyzki. Ostroznie opuscilismy sie z Davym w jej miekkie objecia. Sofa zatrzeszczala delikatnie, omal nie przyprawiajac mnie o atak serca. -Skup sie, Ben! Palce plyna, jak fale! Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy! - Szklanka machala batuta, a serdelko wate palce prawej dloni Bena usilowaly odegrac wciaz te same piec nut w nieco zblizonym rytmie. Juz po chwili jednak Ben znow walil w klawisze, jak gdyby tepil mrowki. -Plynnie, jak po falach! - powtarzala Niebieska Szklanka. -Leciutenko! Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy! Gra Bena nie przywodzila na mysl falujacej wody, raczej gesty szlam! -Nie umiem! - zakwilil cofajac dlon od straszliwych klawiszy. -Palce mi sie placza! -Soniu, daj temu chlopcu odpoczac! - zawolala z glebi domu panna Zielona Szklanka. - Zedrzesz mu palce do kosci! Podczas gdy glos Soni Glass mial barwe fletu, glos jej siostry przypominal raczej puzon. -Zajmij sie lepiej woskowaniem podlogi, Katharino! - odparowala Niebieska Szklanka. - Ben musi sie nauczyc wlasciwej techniki! -Alez to jego pierwsza lekcja, na litosc boska! Zielona Szklanka weszla do salonu, oparla dlonie na koscistych biodrach i gniewnym wzrokiem zmierzyla siostre zza okularow w czarnych oprawkach. Jej ubior utrzymany byl w kilku odcieniach zieleni - od groszkowej do butelkowej. Na sam widok czlowiek dostawal lekkiej choroby morskiej. Zoltobiale wlosy byly upiete wyzej niz wlosy Soni, a kok mial mniej wiecej piramidalny ksztalt. -Przeciez wiesz, ze nie kazdy rodzi sie muzycznym geniuszem jak ty! -Owszem, i jestem ci wdzieczna, ze mi o tym przypomnialas! - Na bladych policzkach panny Niebieskiej Szklanki pojawily sie czerwone wypieki. - Bylabym ci jeszcze bardziej wdzieczna, gdybys nie przeszkadzala Benowi w lekcji! -I tak niedlugo mial konczyc. Kto jest twoja nastepna ofiara? Moja nastepna uczennica jest Winifred Osborne - podkreslila Niebieska Szklanka. - A gdyby nie te czasopisma, ktore prenumerujesz w takich ilosciach, w ogole nie musialabym dawac lekcji! -Nie zwalaj wszystkiego na moje czasopisma! Sama jestes temu winna! Slowo daje, jezeli kupisz jeszcze jeden serwis obiadowy, chyba wyjde z siebie! Po co je bez przerwy kupujesz, skoro nigdy nikogo nie zapraszamy na obiad? -Dlatego ze sa ladne! Lubie ladne rzeczy! A czy moge cie spytac, dlaczego ty kupilas kolekcje naparstkow pani prezydentowej, skoro nie potrafisz nawet nawlec igly? -Dlatego ze ich wartosc bedzie ciagle wzrastac, ot co! Nie rozpoznalabys dobrej inwestycji nawet wtedy, gdyby wpelzla ci na talerz i wielkim glosem blagala, zeby ja zjesc z biszkoptem! Balem sie, ze Szklanki zaraz sie pobija. Chor ich glosow przypominal pojedynek niezupelnie dostojnych instrumentow. Osaczony Ben wygladal, jak gdyby za chwile mial wyskoczyc ze skory. Nagle w glebi domu rozleglo sie glosne "Jkhrrrakk!" Bez trudu moglem sobie wyobrazic, ze odglos ten wydaje obrosniety mackami Marsjanin. Panna Niebieska Szklanka wycelowala w siostre batute i warknela: -Widzisz? Rozdraznilas go! Teraz jestes zadowolona? W tym momencie zabrzmial kurant przy drzwiach. -To na pewno sasiedzi z pretensjami o te twoje wrzaski! - stwierdzila Zielona Szklanka. - Slychac cie w Union Town! Panna Niebieska Szklanka otworzyla drzwi. Stal w nich Johnny, opatulony w czarny golf i ciemnobrazowa kurtke. -Przyszedlem po Bena - powiedzial. -Boze, zlituj sie! Czy cale Zephyr czeka dzis na Bena? - Szklanka zrobila mine, jak gdyby najadla sie cytryn, ale dodala: - Zostalo mu jeszcze piec minut. Wejdz. Johnny wszedl do salonu, ujrzal nasze nerwowe grymasy i zorientowal sie, ze wdepnal w cos, co niekoniecznie musialo byc sterta roz. "Khrrrak! Khrrrak!" - zaskrzeczalo cos w glebi domu. -Moze zajrzalabys do niego, jesli masz chwile czasu? - odezwala sie Niebieska Szklanka. - Skoro go rozdraznilas, moglabys przynajmniej do niego zajrzec! -Przysiegam, ze wyprowadze sie z tego domu, gdy tylko znajde dostatecznie solidne kartonowe pudlo, w ktorym moglabym zamieszkac! -sarknela Zielona Szklanka, ale zawrocila w glab korytarza i harmider na jakis czas ucichl. -Boze, jestem zupelnie wykonczona! - Niebieska Szklanka podniosla stary biuletyn parafialny i zaczela sie nim wachlowac. - Pusc mnie, Ben, pokaze ci, jak moglbys grac, gdybys pilnie cwiczyl, tak jak ci mowie. -Dobrze, prosze pani! - Ben skwapliwie zerwal sie z miejsca. Panna Sonia Glass usadowila sie na lawce przy pianinie. Dlonie o dlugich, wytwornych palcach zawisly nad klawiszami. Panna Glass przymknela oczy, czekajac zapewne na przyplyw natchnienia. -Kiedy dawalam lekcje jeszcze w pelnym wymiarze godzin, uczylam tej melodii wszystkich moich studentow - powiedziala. - Slyszales kiedys Piekna marzycielke? -Nie, prosze pani - odparl Ben, a Davy szturchnal mnie pod zebra i przewrocil oczami. -Oto ona - wyjasnila panna Glass i zaczela grac. Nie byli to Beach Boys, ale sama melodia cieszyla ucho. Muzyka wyplywala z pianina i zalewala pokoj, a panna Glas kolysala sie lekko z boku na bok, przebiegajac palcami po klawiszach. Musze przyznac, ze brzmialo to calkiem niezle. I wtedy nagle rozlegl sie potworny skrzek. Wlosy stanely mi deba; przez chwile jakby zastanawialy sie, czy w ogole nie oderwac sie od glowy. Dzwiek przypominal tluczone szklo, ktore ktos wpycha ci do uszu. -Skansen bomb! Hanna Ford! Skansen bomb! W worku to zwisa! Panna Niebieska Szklanka przestala grac. -Katharino! Daj mu krakersa! -Znowu sie wsciekl! Miota sie po calej klatce! -Skansen bomb! Greki na Pekin! Skansen bomb! Nie bylem pewien, czy dokladnie tak brzmialy wykrzykiwane slowa, ale na pewno podobnie. Wszyscy czterej - Ben, Davy, Johnny i ja - spojrzelismy na siebie, jak gdybysmy znalezli sie nagle w domu wariatow. -Hanna Ford! Khrrrak! W worku to zwisa! -Pokrusz mu krakersa! - krzyknela Niebieska Szklanka. - Nie wiesz, co to jest krakers? -Zaraz ci cos pokrusze na glowie! Harmider nie ustawal. Przez wrzaski i skrzeki przedarl sie odglos dzwonka przy drzwiach. -Mowie ci, ze to ta melodia! - rozdarla sie Zielona Szklanka. -Dostaje swira za kazdym razem, kiedy ja grasz! -Khrrrak! Greki na Pekin! Hanna Ford! Hanna Ford! Wstalem i poszedlem otworzyc drzwi, co moglo sie przydac w razie ucieczki. Na ganku stal mezczyzna w srednim wieku z mala, osmio - albo dziewiecioletnia dziewczynka. Poznalem go. Pan Eugene Osborne byl kucharzem w kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda". -Przyszlismy na lekcje... - zaczal, lecz w tym samym momencie znow zabrzmiala kocia muzyka. -Skansen bomb! Khrrrak! W worku to zwisa! -Rany boskie, a coz to za halas? - zdziwil sie pan Osborne, kladac dlon na ramieniu dziewczynki. Niebieskie oczka malej wytrzeszczone byly ze strachu. Na palcach pana Osborne'a zauwazylem wyblakle wytatuowane litery: "U.S." na kciuku, "A", "R", "M", "Y" na pozostalych palcach. -To moja papuga, panie Osborne. - Niebieska Szklanka podeszla do drzwi i odsunela mnie na bok. Jak na taka chudzine, miala niezla krzepe. - Ostatnio nie najlepiej sie czuje. Z korytarza wylonila sie Zielona Szklanka, taszczaca ptasia klatke, w ktorej znajdowalo sie zrodlo calego halasu. Spora papuga obijala sie o prety jak miotany huraganem lisc. -Skansen bomb! - wrzasnela pokazujac nam czarny jezyk. - Greki na Pekin! -Sama go nakarm! - Zielona Szklanka niezbyt delikatnie postawila klatke na lawce przy pianinie. - Nie mam zamiaru stracic palcow! -Ja twoja karmilam i tez ryzykowalam, ze oddziobie mi palce! -Nie bede karmic tego wariata! -Hanna Ford! Greki na Pekin! Skansen bomb! Papuga miala jaskrawe, turkusowoblekitne upierzenie, a jedyna plame innej barwy tworzyl zolty dziob. Zaatakowala prety, siejac wokol niebieskim pierzem. -Wobec tego zanies go do sypialni! - powiedziala Niebieska Szklanka. - I nakryj klatke, moze sie uspokoi. -Jestem traktowana jak niewolnica! Niewolnica we wlasnym domu! -zalkala Zielona Szklanka, ale wziela klatke za uchwyt i opuscila salon. -Skansen bomb! - wrzasnela papuga na pozegnanie. - Greki na Pekin! Drzwi sie zamknely i halas nareszcie ucichl. -Troche sie zirytowal - powiedziala Niebieska Szklanka z nerwowym usmieszkiem. - Zdaje sie, ze nie przepada za moja ulubiona melodia. Prosze, niech pan wejdzie! Ben, koniec lekcji na dzisiaj! Pamietaj: trzeba sie skoncentrowac, a palce plyna jak fale! -Dobrze, prosze pani - rzekl Ben i dodal pod nosem: - Zabierajmy sie stad! Ruszylem do wyjscia, poprzedzany przez Davy'ego Raya. Papuga ucichla, zapewne przykryta plachta. I wtedy uslyszalem, jak pan Osborne mowi: -Pierwszy raz w zyciu widze papuge, ktora klnie po niemiecku. -Slucham, panie Osborne? - Niebieska Szklanka uniosla nakreslone olowkiem brwi. Zatrzymalem sie w drzwiach i nastawilem uszu. Johnny wpadl: mi prosto w objecia. -Klnie po niemiecku - powtorzyl pan Osborne. - Kto ja tego nauczyl? -Hm... nie bardzo wiem, o czym pan mowi, panie Osborne. -Bylem kucharzem w "Wielkiej Czerwonej Jedynce". W Europie nieraz mialem okazje rozmawiac z jencami i niech mi pani wierzy, potrafie rozpoznac niemieckie przeklenstwo. Slyszalem ich w zyciu troche. -Moja... papuga mowi takie rzeczy? - Usmiech na wargach panny Glass zaczal blednac. - To na pewno jakas pomylka! -Chodzze juz! - syknal do mnie Johnny. - Wesole miasteczko na nas czeka! -O, nie tylko Mnie - ciagnal pan Osborne. - W tej wiazance byly takze i inne niemieckie slowa, tyle ze bez ladu i skladu. -Moja papuga jest amerykanska - poinformowala go Szklanka, dumnie unoszac podbrodek. - Nie mam zielonego pojecia, o czym pan mowi! -Nie ma sprawy. - Pan Osborne wzruszyl ramionami. - Dla mnie to bez roznicy. -Chlopcy! Czy moglibyscie zamknac te drzwi i nie wypuszczac calego ciepla na dwor? -Chodzze, Cory! - ponaglil mnie Davy Ray, ktory juz wsiadal na rower. - I tak juz jestesmy spoznieni! Drzwi otworzyly sie i Zielona Szklanka wetknela glowe do salonu. -Uspokoil sie, dzieki Bogu! Tylko blagam cie, nie graj znow tej piosenki! -Przeciez mowilam ci, ze to nie ta piosenka, Katharino! Zawsze mu ja gralam i zawsze ja uwielbial! -No coz, widocznie mu przeszlo! W kazdym razie nie waz sie jej grac! Ich gdakanie zaczelo mi przypominac klotnie dwoch starych papug: zielonej i niebieskiej. -Zamknij te drzwi, jesli laska! - wrzasnela na mnie Niebieska Szklanka, a Johnny w koncu wypchnal mnie na ganek, bo stalem jak wrosniety. Zamknal starannie drzwi, ale wciaz slychac bylo jazgot Szklanek, przypominajacy zgrzyt pily tarczowej. Zrobilo mi sie zal malej Osbornowny. -One obie maja bzika! - orzekl Ben wsiadajac na rower. - Bracie, tam bylo jeszcze gorzej niz w szkole! -Musiales czyms strasznie wkurzyc mame - wyrazil swoja opinie Davy Ray. - Czas ucieka! - wydal dziki okrzyk i co sil w nogach popedalowal w kierunku wesolego miasteczka. Ciagnalem sie z tylu, choc chlopcy nawolywali mnie, zebym sie pospieszyl. Niemieckie przeklenstwa - myslalem. Jakim cudem papuga Soni Glass znala niemieckie przeklenstwa? O ile sie orientowalem, obie siostry znaly tylko angielski w wersji uzywanej w poludniowych stanach. Nie wiedzialem, ze pan Osborne sluzyl w Wielkiej Czerwonej Jedynce. Czytalem, ze byl to slynny batalion piechoty. A zatem pan Osborne walczyl na tej samej rozdartej wojna ziemi, co sierzant Rock! Jejku -pomyslalem. Fajowo. Skad ta papuga umiala klac po niemiecku? Nagle ogarnely mnie wesole odglosy lunaparku wraz z aromatem prazonej kukurydzy i oblewanych karmelem jablek. Zapomnialem o klnacej papudze i przyspieszylem, zeby dogonic kolegow. Zaplacilismy po dolarze za wejscie i rzucilismy sie w wir zabawy jak wyglodniali zebracy, ktorych dopuszczono do uczty. Girlandy swiecacych zarowek blyszczaly nam nad glowami jak spetane gwiazdy. Bylo tu mnostwo dzieci w naszym wieku, sporo rodzicow, troche starszych ludzi, a takze gimnazjalistow. Wokol chrzakaly, chrzescily i klekotaly wagoniki kolejek. Kupilismy bilety na przejazdzke diabelskim mlynem i popelnilem ten blad, ze usiadlem razem z Davym Rayem. Kiedy bylismy juz na samym szczycie, a kolo zatrzymalo sie, zeby wpuscic pasazerow do najnizej polozonej gondoli, Davy usmiechnal sie szeroko i zaczal nas kolysac w tyl i przod, wrzeszczac, ze zaczepy zaraz sie obluzuja. -Przestan! Przestan! - blagalem sztywniejac jak slup soli, zeby zrownowazyc jego nadmierna ruchliwosc. Z tej wysokosci widzialem calutenki lunapark. Moj wzrok padl na topornie wykonana tablice z zielonymi liscmi i ociekajacym czerwonym napisem: Z WYMARLEGO SWIATA. Odplacilem Davy'emu w nawiedzonym domu. Kiedy z ciemnosci wyskoczyla na nas wiedzma z brodawka na nosie, zlapalem go za kark i zawylem tak, ze niech sie schowaja podrapane plyty z nagraniami duchow i goblinow. -Puknij sie w leb! - rzekl z godnoscia, sadowiac sie z powrotem na laweczce. Gdy weszlismy, powiedzial mi, ze ten nawiedzony dom byl najnudniejszym miejscem, jakie w zyciu widzial i ze ani troche sie nie bal. Ale szedl jakos dziwnie i zaraz zboczyl w strone rzedu przenosnych latryn. Napychalismy sobie brzuchy wata cukrowa, dmuchana kukurydza i miniaturowymi lukrowanymi paczkami. Jedlismy kandyzowane jablka, obsypane orzeszkami ziemnymi. Pochlanialismy hot-dogi i wypilismy tyle piwa imbirowego, ze brzuchy obwisly nam do kolan. Potem Ben sie uparl, ze bedzie jezdzil kolejka alpejska, czego rezultat byl raczej oplakany. Doprowadzilismy go jakos do toalety. Na szczescie dobrze celowal i ustrzegl sie technikolorowych deseni na ubraniu. Ben darowal sobie wizyte w namiocie, reklamowanym przez pomarszczona, jednooka twarz. Davy Ray omal nie przegryzl plotna, tak pilno mu bylo tam wejsc. Johnny i ja, choc z oporami, poszlismy za nim. W zaciemnionym wnetrzu bylo juz kilku innych wielbicieli wybrykow natury. Honory domu pelnil mezczyzna ze skwaszona mina i nosem rozmiarow kiszonego ogorka. Najpierw przez chwile rozwodzil sie na temat grzechow cielesnych i mocy bozego oka. Potem odslonil niewielka kurtyne i wlaczyl reflektor skierowany na wielki sloj, w ktorym znajdowalo sie skulone, nagie i rozowe niemowle o dwoch raczkach, dwoch nozkach i samotnym oku cyklopa na srodku potepionego czola. Mezczyzna podniosl wypelniony formalina sloj, a maly cyklop zakolysal sie we snie. Skrzywilem sie, a Johnny poruszyl sie nerwowo. Mezczyzna zaczal chodzic ze slojem po namiocie, podtykajac go kazdemu pod nos. -Oto jest owoc grzechu cielesnego, a boze oko stanowi kare za grzech - oznajmil. Moim zdaniem smialo moglby isc w zawody z wielebnym Blessettem. Kiedy zatrzymal sie obok mnie, zobaczylem, ze oko dziecka bylo zlote, podobnie jak oko Rakiety. Pomarszczona twarzyczka mogla nalezec do malenkiego staruszka. Mialem wrazenie, ze zaraz otworzy bezzebne usta i wezwie piorun niebieski, ktory skroci jego cierpienie. -Spojrz, synu, jak palec bozy wymazal narzedzie grzechu. -W podpuchnietych oczach mezczyzny zamigotala iskra ewangelicznego uniesienia. Zrozumialem, co ma na mysli: dziecko nie wykazywalo przynaleznosci do zadnej plci. Tam, gdzie powinno cos byc, nie bylo nic poza pomarszczona rozowa skora. Mezczyzna odwrocil sloj, zeby pokazac mi jego plecy. Dziecko zakolysalo sie, z cichym pluskiem uderzajac ramieniem o szklo. Na lopatkach byly grube, kosciste wyrostki. Jak zawiazki skrzydel - pomyslalem. I wtedy pojalem. Pojalem wszystko. Cyklopie dziecko bylo czyims aniolem, ktory spadl na ziemie. -Biada grzesznikowi - zaintonowal mezczyzna, podchodzac do Johnny'ego i Davy'ego Raya. - Biada grzesznikowi, gdy padnie nan oko boze. -Alez to byla lipa! - parsknal Davy Ray, kiedy bylismy juz z powrotem na glownej alei. - Myslalem, ze to bedzie zywe! Ze bedzie z nim mozna pogadac. -A nie mozna bylo? - zapytalem, a Davy spojrzal na mnie tak, jak gdyby brakowalo mi piatej klepki. Poszlismy na pokaz motocyklistow, ktorzy jezdzili w kolko wewnatrz zamknietego cylindra. Silniki ryczaly nam prosto w twarze, a opony slizgaly sie na krawedzi kraksy. Potem zaliczylismy indianski cyrk konny w wielkim namiocie. Odziane w piora i przepaski na biodrach blade twarze, nie potrafiace odroznic Geronima od Siedzacego Byka, miotaly sie usilujac tchnac nieco ducha w swe wierzchowce. Biedne konie jednym kopytem byly juz w fabryce kleju. W finale woz z kowbojami scigany przez pseudo-Indian zatoczyl krag wokol areny, po czym kowboje wystrzelili slepe naboje, a biali czerwonoskorzy zaczeli wrzeszczec i czmychac, gdzie pieprz rosnie. Bylo to nudniejsze od historii Alabamy, ale pod koniec pokazu Johnny usmiechnal sie blado i powiedzial, ze jeden z kucykow - ten maly gniady z siodlatym grzbietem - wyglada, jak gdyby naprawde mogl pogalopowac, jesliby dac mu chociaz polowe boiska. Po wyjsciu Davy Ray znow nabral apetytu na wybryki natury, poszlismy wiec obejrzec wychudzona ruda kobiete, ktora zapalala zarowki wkladajac je do ust. Tuz obok stal Samochod, w Ktorym Zginal Al Capone. Dekoracja skladala sie z krwawiacych cial, rozciagnietych na miejskim chodniku, i szyderczo wykrzywionych gangsterow, prujacych powietrze kulami ze straszakow. Sam samochod z manekinem za kierownica byl wrakiem, ktorym nawet pan Sculley by pogardzil, ale cztery inne manekiny gapily sie na niego z otwartymi ustami. Davy Ray zaczal nas poganiac. Chlopiec-aligator, czlowiek-gasienica i kobieta o szyi zyrafy wabili go spoza swoich kurtyn. Kiedy wyszlismy zza rogu, znow dolecial nas znajomy smrod. Zaledwie dawal sie wyczuc w mieszaninie odorow przypalonego tluszczu z hamburgerow i paczkow. Jaszczurowaty - pomyslalem. -Ben zrobil w spodnie! - odezwal sie Davy Ray. Wiadomo bylo, ze to powie. -Nieprawda! Juz dawno Ben powinien byl sie nauczyc, ze niepotrzebnie sam pobudza Davy'ego do dalszej dyskusji. -To stad - rzekl Johnny i nagle tuz przede mna wyroslo wielkie czerwone WYMARLEGO, ujete z obu stron przez Z i SWIATA. Przyczepa miala schodki, ktore prowadzily do duzego prostokatnego otworu -takiego jak w wagonie towarowym. Wejscie zaslaniala brunatna podgumowana plachta. W budce z biletami siedzial na stolku lysawy facet. Lysine dosc nieudolnie maskowaly tluste straczki, przyczesane od ucha do ucha. Mezczyzna gryzl wykalaczke, zatopiony w lekturze komiksu z Wiadroglowym. Bladoblekitne kamyczki, ktore mial zamiast oczu, zerknely na nas i mezczyzna, leniwie siegnal po mikrofon. Z najblizszego glosnika rozlegl sie jego glos: -Cos dla syna, cos dla brata! Bestia z wymarlego swiata! Cos dla syna... - Mezczyzna znudzil sie swoja przemowa i wrocil do czytania komiksu. -Smierdzi tu - zauwazyl Davy Ray. - Chodzmy. -Czekaj chwile - przerwalem mu. - Tylko chwileczke. -Bo co? Cale pole widzenia zajmowal mi wielki napis: WYMARLEGO. -Bo moze zobaczylbym, co to jest. -Szkoda pieniedzy - ostrzegl mnie Ben. - Na pewno wielki waz albo cos w tym stylu. -Na pewno nie jest nudniejszy od samochodu Ala Capone! Z tym wszyscy musieli sie zgodzic. -Hej, tam maja dwuglowe ciele! - Davy Ray wskazal malowana plansze. - To cos dla mnie! Ruszyl w tamtym kierunku, a Ben zrobil dwa kroki za nim, lecz zatrzymal sie, kiedy sie zorientowal, ze obaj z Johnnym zostalismy w tyle. Davy Ray obejrzal sie, zmarszczyl brwi i takze przystanal. -To na pewno lipa! - rzekl. -Moze - odparlem - a moze to... "Cos fajnego" - mialem zamiar powiedziec. Ale w tej samej chwili dobiegl nas odglos przemieszczajacego sie ogromnego ciala. Przyczepa jeknela. Cos obilo sie o drewniana burte. Bum! Cala przyczepa sie zatrzesla, a mezczyzna z budki siegnal pod taboret i wyjal nabijany gwozdziami kij baseballowy, ktorym zaczal walic w sciane. Wielkie czerwone "O" w slowie WYMARLEGO bylo juz niezle poharatane ostrymi czubkami gwozdzi. Cos, co bylo w srodku, uspokoilo sie. Przyczepa przestala sie kolysac. Mezczyzna odlozyl kij, zachowujac obojetny wyraz twarzy. -Jej! - odezwal sie Ben. - Duze toto! Moja ciekawosc siegnela szczytu. Bagienny odor odstraszal zwiedzajacych, ale ja musialem to zobaczyc. Podszedlem do sprzedawcy biletow. -Jeden? - Mezczyzna nawet na mnie nie spojrzal. -Co to jest? - zapytalem. -To jest z wymarlego swiata - rzucil nie odrywajac wzroku od komiksu. Mial ascetyczna twarz, na czole i policzkach usiana bliznami po tradziku. -Tak, prosze pana, ale co to jest? Tym razem podniosl wzrok. Mialem ochote sie cofnac, bo w jego oczach wrzala zaciekla zlosc, przywodzaca mi na mysl furie Branlinow. -Gdybym ci powiedzial - rzekl, halasliwie ssac wykalaczke - to by juz nie bylo ciekawe, prawda? -To... jakis wybryk natury czy cos takiego? -Wejdz do srodka. - Sprzedawca usmiechnal sie zimno, pokazujac pienki starych zebow. - Potem sam mi powiedz, co widziales. -Chodz, Cory! - Davy Ray stanal obok mnie. - Mowie ci, ze to lipa! -Cos takiego! - Mezczyzna z trzaskiem odlozyl komiks. - A skad o tym wiesz, maly? Widziales w zyciu cokolwiek poza tym zadupiastym miasteczkiem? -W kazdym razie lipe na pewno potrafie rozpoznac! - Davy Ray pohamowal sie i dodal: -...prosze pana. -Ach, tak? Nie rozrozniasz, chlopcze, wlasnego lba od zadka! Zjezdzaj stad i nie zawracaj mi glowy! -Bez obaw! - Davy kiwnal glowa. - Nie mam tu czego szukac! Chodz, Cory! - Ruszyl przed siebie, ale ja zostalem. Davy Ray spostrzegl, ze nie ide za nim, i podszedl do stoiska ze slodyczami obok planszy z dwuglowym cieleciem. -Jeden - powiedzialem wyciagajac z kieszeni cwierc dolara. -Piecdziesiat centow - powiedzial. -Wszystko inne kosztuje cwiartke! - oburzyl sie Ben. Razem z Johnnym obstapili mnie z dwoch stron. -A to piecdziesiat centow - powtorzyl mezczyzna. - To musi jesc. Zre bez przerwy. Polozylem przed nim pieniadze. Wrzucil dwie cwiartki do puszki, ktora musiala byc prawie pusta, potem przedarl bilet i wreczyl mi polowke. -Wejdz za te zaslone i zaczekaj tam na mnie. Dalej jest jeszcze jedna zaslona. Nie pchaj sie za nia, dopoki nie przyjde, slyszysz? Odpowiedzialem, ze slysze, i zaczalem sie drapac po schodkach. Mulisty, gadzi odor byl straszny, a do tego dokladal sie jeszcze mdlacy slodki smrod gnijacych owocow. Nim dotarlem do zaslony, zaczalem watpic, czy madrze postapilem idac za glosem ciekawosci. Mimo to wszedlem do srodka i znalazlem sie w gestym mroku. Na zewnatrz uslyszalem glos Johnny'ego: -Ja tez wejde. Czekalem. Wyciagnalem reke i namacalem szorstka jutowa kotare, dzielaca mnie od tego, co bylo w przyczepie. Uslyszalem dudnienie, przypominajace daleki loskot pociagu towarowego. -Posun sie troche - rzekl do mnie bileter, prowadzac po schodkach Bena i Johnny'ego. Kiedy odciagnal pierwsza zaslone, zobaczylem, ze trzyma w reku nabijany gwozdziami kij. Posunalem sie, zeby chlopcy mogli sie zmiescic miedzy zaslonami. Ben zatkal sobie nos i powiedzial: -Smierdzi, jak gdyby ktos sie pochorowal! -Lubi dojrzale owoce - wyjasnil bileter. - Czasami sie przezre. -Co to jest? - spytal Johnny. - I co to w ogole jest wymarly swiat? -Wymarly to wymarly! Chyba nie jestes gluchy? Jak cos wymarlo, to go juz nie ma i wiecej nie bedzie. Dociera to do twojej mozgownicy? Zadnemu z nas nie podobaly sie jego maniery. Johnny powinien byl go puknac, az by go zamroczylo. Ale Johnny powiedzial tylko: -Tak, prosze pana. -Hej, wchodze na gore - rozlegl sie glos Davy'ego Raya. - Jest tam kto? Bileter cofnal sie na schodki i zastapil mu droge. -Piecdziesiat centow albo zapomnij, ze tu byles. Oczywiscie natychmiast rozpetala sie awantura. Wyjrzalem za zaslone, zeby zobaczyc, jak Davy Ray szarpie sie z bileterem. Mial w reku bialy batonik "Zero", nadziewany czekoladowym nugatem. -Jesli sie nie zamkniesz - ostrzegl go bileter - policze ci siedemdziesiat piec. Plac albo zjezdzaj! Dwie cwiartki zmienily wlasciciela. Davy Ray upchnal sie w przedsionku, a mezczyzna wszedl za nim, mruczac cos zgryzliwie pod nosem. -Te, maly! - rzekl do mnie. - Wlaz dalej! Odsunalem jutowa zaslone. Kiedy za nia wszedlem, smrod omal nie zwalil mnie z nog. Chlopcy stloczyli sie za mna, a na koncu pojawil sie pan Przyjemniaczek. Jedyne i w najlepszym wypadku nedzne oswietlenie stanowily tu cztery lampy olejne, zawieszone na wbitych w sufit hakach. Przede mna stalo cos, co przypominalo wielki kojec dla swin, zbudowany z zelaznych sztab, z ktorych kazda miala grubosc pytona. To, co lezalo w kojcu, bylo tak olbrzymie, ze nogi sie pode mna ugiely. Uslyszalem, jak Ben glosno wciaga powietrze. Johnny gwizdnal cichutko. W zagrodzie pietrzyly sie sterty gnijacych resztek owocow. Rozkladajace sie odpadki plywaly w zielonobrazowej brei, upstrzonej tu i owdzie brunatnymi ozdobnikami dlugosci meskiego ramienia i dwa razy wiekszej grubosci. Ciemna chmura much unosila sie nad tym wszystkim jak miniaturowe tornado. Smrod, wdychany z tej odleglosci, moglby przyprawic skunksa o zawrot glowy. Nic dziwnego, ze puszka pana Przyjemniaczka byla pusta. -Podejdzcie blizej i patrzcie! - rzekl. - No, smialo, zaplaciliscie za to! -Zaraz zwymiotuje! - pisnal Ben, odwrocil sie i wybiegl. -Nie zwracam za bilety! - ryknal za nim pan Przyjemniaczek. Moze to cos w zagrodzie poslyszalo ordynarny glos biletera. Moze wyczulo nasz zapach. Nagle zaczelo sie podnosic z blotnistego poslania. Wielka bryla po prostu rosla, wylaniajac sie coraz bardziej z polplynnej mazi. Potem wydala z siebie krotkie chrapniecie, ktore zabrzmialo jak ryk stu fagotow, i powlokla sie na tyly przyczepy. Na szarym cielsku polyskiwal wilgotny mul i nieczystosci; roily sie tez niezliczone ilosci much. Przyczepa z piskiem resorow i naprezonych desek zaczela sie nagle przechylac na jedna strone, a cala nasza trojka jednym glosem wrzasnela ze strachu, ktorego nie byl nam w stanie zaoferowac nawiedzony dom. -Stoj! Stoj, gownoryju! - Pan Przyjemniaczek wdrapal sie na drewniany podest. - Powiedzialem: stoj, bo nas przewrocisz! Uniosl kij baseballowy i zamachnal sie nim z calej sily. Odglos uderzenia kija o cialo sprawil, ze zoladek zwinal mi sie w ciasny wezel. O maly wlos nie zwrocilem wszystkiego, co zjadlem w wesolym miasteczku, ale zacisnalem zeby i udalo mi sie wytrzymac. Pan Przyjemniaczek nadal okladal swego podopiecznego: kolejny raz, trzeci, czwarty. Zwierze nawet nie pisnelo, ale po czwartym ciosie przesunelo sie chwiejnie od sciany ku srodkowi zagrody i przyczepa z powrotem przybrala normalna pozycje. -I zostan tam, gnojku! - wrzasnal pan Przyjemniaczek. -Czy pan chce go zabic, prosze pana? - zapytal Davy Ray. -Ten sukinsyn nie czuje bolu! Skore ma jak cholerny czolgowy pancerz! A ty sie nie wtracaj do moich spraw, smarkaczu, bo wyrzuce cie na zbity pysk! Nie wiem, czy to stworzenie czulo bol, czy nie. Wiedzialem tylko, ze patrze na wielka polac pomarszczonej szarej skory, na ktorej wzbieraly drobne kropelki krwi. Bylo o polowe nizsze od slonia i mniej wiecej tak dlugie jak nasza furgonetka. Potezne miesnie posladkow drgnely i muchy leniwie uniosly sie w powietrze. Zwierze stalo nieruchomo, prawie do kolan tonac w ekskrementach i zgnilych owocach. W przycmionym swietle lamp dostrzeglem kikuty trzech rogow, wystajace z obciagnietej szara skora kostnej plyty na karku. Bylbym zemdlal, ale balem sie zetknac z podloga. -Jest stary jak swiat - mowil pan Przyjemniaczek. - Wiecie, ze niektore zolwie moga zyc przez dwiescie, trzysta lat? Ten tutaj jest taki stary, ze zolwie to przy nim smarkacze. Starszy niz kogut Matuzalema - rzekl i rozesmial sie, jak gdyby to bylo smieszne. -Gdzie pan go znalazl? - zapytal moj glos. Mozg jeszcze nie kontaktowal; byl zanadto oszolomiony. -Kupilem za siedemset dolarow zywa gotowka. Facet pokazywal go Cajunom w Luizjanie, a przedtem inny gosc jezdzil z nim po Teksasie. A jeszcze wczesniej ciagal go ze soba taki jeden z Montany. To bylo chyba w latach dwudziestych. Tak ze sporo juz bywal w swiecie. -On krwawi - odezwal sie niepewnie Davy Ray. Opuscil reke z batonikiem; widac apetyt mu przeszedl. -No i co z tego? Musze mu czasem przylac, zeby mnie sluchal. Zreszta i tak ma rozum wielkosci orzeszka. -Skad on sie wzial? - zapytalem. - To znaczy... kto go pierwszy znalazl? -O, to bylo juz dawno. Zapomnialem, co mi mowil ten facet od Cajunow. Zdaje sie, ze jakis profesor znalazl go w dzungli amazonskiej albo w Kongu Belgijskim, nie pamietam dokladnie. Nazywal sie Chandler... Nie... - Mezczyzna zmarszczyl czolo. - Callander... Nie, tez nie tak... - Nagle strzelil palcami. - Profesor Challenger! To on znalazl bydlaka i przywiozl go tutaj! Wiecie, co to jest? To tri... tri... -...ceratops - dokonczylem za niego. Na czym jak na czym, ale na dinozaurach sie znam. -Wlasnie. Triceratofalus - przytaknal pan Przyjemniaczek. - To jest wlasnie to. -Ktos mu obcial rogi. - Johnny minal mnie i przywarl do zelaznych pretow. On tez to zauwazyl. - Kto mu je obcial, prosze pana? Ja sam we wlasnej osobie. Musialem. Szkoda, zescie ich nie widzieli. Ostre jak dzidy. Bez przerwy dziurawil mi przyczepe. Nawet blache przebijal na wylot. Pila lancuchowa rozleciala mi sie na kawalki, zanim jeszcze dojechalem do polowy, i musialem rabac je toporem. A ten sobie lezal. Przez caly dzien nic tylko lezy, je i sra. - Pan Przyjemniaczek kopnal splesniala skorke melona, ktora wypadla z klatki. - Wiecie, ile mnie kosztuja owoce dla niego o tej porze roku? Ludzie, te siedemset dolcow to byla najglupiej utopiona forsa w calym moim zyciu! Davy Ray podszedl do klatki i stanal obok Johnny'ego. -To on je tylko owoce? -E tam, zre prawie wszystko. Po sezonie karmie go odpadkami i kora drzewna. Tyle ze po owocach troche mniej smierdzi. Male czarne oczka triceratopsa powolutku mrugnely. Wielki leb obrocil sie z lewa na prawo, jak gdyby szukal natchnienia. Zagroda byla tak ciasna, ze z trudem mogl sie w niej ruszac. Sapnal przeciagle i z powrotem ulozyl sie w blocie, patrzac szklanym wzrokiem przed siebie. Na jego ciele krzeply strumyczki krwi. -Strasznie tu ciasno - zauwazyl Davy Ray. - Chcialem powiedziec... nie wyprowadza go pan? -Jasne, ze nie! Ciekawe, jak bym go tu z powrotem wsadzil, geniuszu! - Pan Przyjemniaczek przechylil sie przez krate, ktora siegala mu do pasa, kiedy stal na podescie. - Hej, dupku! - wrzasnal. - Moglbys chociaz zarobic na swoje utrzymanie! Czemu, psiakrew, nie umiesz podrzucac nosem pilki albo skakac przez obrecz? Myslalem, ze naucze cie jakichs sztuczek! Ruszylbys dupsko, zamiast siedziec i robic glupie miny! - Twarz pana Przyjemniaczka wykrzywila sie ze zlosci i stala sie jeszcze brzydsza. - Ty, mowie do ciebie! - Zdzielil zwierze po grzbiecie raz, potem drugi. Spod gwozdzi pociekla krew. Wodniste oczy triceratopsa przymknely sie, jak gdyby cierpial w milczeniu. Pan Przyjemniaczek uniosl kij po raz trzeci, zaciskajac zepsute zeby. -Niech pan tego nie robi - powiedzial Davy Ray. Mowil smiertelnie powaznie. -Co powiedziales, maly? - Kij zawisl w powietrzu. -Powiedzialem: niech pan tego nie robi... prosze. Tak nie wolno. -Moze i nie wolno - rzekl pan Przyjemniaczek - ale jaka to swietna zabawa! - Iz calej sily uderzyl triceratopsa jeszcze raz. Widzialem, jak dlon Davy'ego zaciska sie, gniotac pozostala polowke batonika "Zero". -Mam tego dosc. - Johnny odwrocil sie od klatki i wyszedl z przyczepy. -Chodzmy juz, Davy - powiedzialem. -Tak nie wolno - powtorzyl Davy Ray. Pan Przyjemniaczek przerwal bicie zwierzaka; na czubkach gwozdzi polyskiwaly czerwone kropelki. - Cos takiego nie powinno gnic w tej gnojowce - dodal Davy. -Dosc sie naogladaliscie za piecdziesiat centow! - W glosie mezczyzny zabrzmialo zmeczenie. Na czole blyszczaly mu krople potu. Pewnie zmachal sie, wbijajac te gwozdzie i wyszarpujac je z powrotem. Wygladalo na to, ze w tym akcie brutalnej przemocy rozladowal troche zlosci. - Splywajcie do domow, kmiotki. Davy Ray nie drgnal. Jego oczy przywodzily mi na mysl zarzace sie wegle. -Czy pan w ogole wie, co pan ma? -Tak. Jedno wielkie utrapienie. Chcesz go kupic? Spuszcze ci go okazyjnie! Powiedz tacie, zeby mi tu przyniosl piec stow, a mozesz byc pewien, ze wyladuje ci go na podworku, i jak zechcesz, niech ci sra chocby i do lozka! Davy Ray nie dal sie zbic z tropu ta przemowa. -Nie mozna - rzekl - nienawidzic czegos tylko dlatego, ze zyje. -Co ty tam wiesz! - wykrzywil sie pan Przyjemniaczek. - Gowno wiesz, chlopcze! Jak pozyjesz jeszcze dwadziescia lat i napatrzysz sie tego, czego ja sie napatrzylem na tym smierdzacym swiecie, wtedy mozesz przyjsc do mnie i mowic mi, co mi wolno, a czego nie! Wtedy Davy Ray zrobil cos dziwnego. Rzucil zgnieciony batonik prosto pod ryjkowaty nos triceratopsa. Batonik z cichym pluskiem zanurzyl sie w blocie. Triceratops uniosl tylko ciezkie powieki. -Te! Niczego mi tu nie wrzucaj! A w ogole wynoscie sie stad obaj! Ja bylem juz w drodze do wyjscia. Poslyszalem za soba glosny bulgot i odwrocilem sie w sama pore, by zobaczyc, jak triceratops otwiera paszcze i pochlania batonik wraz z otaczajacym go blotem niczym zywy buldozer. Zwierze pare razy ruszylo szczeka, po czym odchylilo leb do tylu, wpuszczajac lepka mase do gardla. -Idzcie juz - ponaglil nas pan Przyjemniaczek. - Zamykam te bude na... Przyczepa zadygotala. Triceratops podniosl sie, ociekajac blotem jak sedziwy bagienny dab. Przysiegam, ze widzialem rdzawy jezor wielkosci talerza, oblizujacy szara, brudna morde. Glowa z trzema kikutami odrabanych rogow wyciagnela sie do Davy'ego, a cale cielsko zaczelo sie toczyc naprzod. Wygladalo jak czolg, ktory nabiera predkosci. Triceratops pochylil leb i huknal nim o zelazne sztaby. Gruba kostna plyta wydala taki dzwiek, jak gdyby zderzyly sie ze soba dwa gigantyczne kaski futbolowe. Zwierze cofnelo sie o trzy kroki do tylu i z chrapliwym pomrukiem znow uderzylo o prety. -Hej! Hej! - krzyknal pan Przyjemniaczek. Triceratops parl naprzod. Jego stopy, kopyta, czy co tam mial, slizgaly sie w blocie. Byl niesamowicie silny; pod sloniowata skora graly potezne miesnie, a muchy uciekly w poplochu. Zelazne sztaby jeknely i zaczely sie wyginac na zewnatrz przy akompaniamencie pisku puszczajacych nitow. -Hej, przestan! Przestan! Pan Przyjemniaczek znow zaczal okladac zwierze, rozpryskujac kropelki krwi. Triceratops nie zwracal na niego uwagi; napieral na sztaby, usilujac - jak sobie nagle uswiadomilem - zblizyc sie do Davy'ego Raya. -Ty sukinsynu! Ty stary, tepy ryju! - wrzeszczal mezczyzna. Kij podnosil sie i opadal. Bileter spojrzal na nas z wsciekloscia. - Wynoscie sie! Draznicie go! Zlapalem Davy'ego za reke i pociagnalem go za soba. Kiedy juz bylismy na zewnatrz, uslyszelismy szczek nastepnych pekajacych nitow. Przyczepa hustala sie jak demoniczna kolyska; triceratops najwyrazniej dostal ataku. Zeszlismy po schodkach. Johnny trzymal sie niezle, za to Ben przypominal obraz nedzy i rozpaczy. Siedzial na przewroconej skrzynce po napojach, z twarza ukryta w dloniach. -Chcial sie wydostac - rzekl Davy Ray, przygladajac sie rock'n'rollujacej przyczepie. - Widzieliscie? -Widzialem. Dostal kompletnego bzika. -Zaloze sie, ze nigdy dotad nie jadl batonikow - rzekl Davy. -Nigdy w zyciu. Chlopie, mam w domu cale pudelko, w ktorym chetnie by pomyszkowal! Nie bylem pewien, czy sprawil to smak batonika, ale powiedzialem: -Tak, chyba masz racje. Kolysanie przyczepy ustalo. Po kilku minutach wyszedl z niej pan Przyjemniaczek. Twarz i ubranie zbryzgane mial mulem i ekskrementami. Obaj z Davym zaczelismy sie trzasc z tlumionego smiechu. Pan Przyjemniaczek zaciagnal zaslone, zamknal drzwi i zalozyl na nie lancuch z klodka. Potem spojrzal na nas i eksplodowal: -Wynoscie sie stad, powiedzialem! No juz, zjezdzajcie, zanim was... - Ruszyl w naszym kierunku, wywijajac kolczastym kijem. Rozesmialismy mu sie w nos i ucieklismy. Wesole miasteczko zamykano juz na noc. Na glownej alei klebil sie wychodzacy tlum, wagoniki opustoszaly, a glosniki przestaly zachwalac osobliwosci natury. Swiatla po kolei gasly. Ruszylismy do naszych zaparkowanych rowerow. W powietrzu czuc bylo igielki mrozu. Zblizala sie zima. Ben, ktory przed chwila stracil nieco na wadze, powrocil juz do swiata zywych i paplal jak najety. Johnny ograniczyl sie do stwierdzenia, ze motocyklisci byli naprawde fajni. Ja oznajmilem, ze gdybym mial ochote, potrafilbym zbudowac nawiedzony dom, w ktorym ludzie sikaliby po nogach ze strachu. Tylko Davy milczal. Kiedy znalezlismy swoje rowery, powiedzial: -Nie chcialbym tak zyc. -Jak? - spytal Ben. -W tym kojcu. No, wiesz. Jak to stworzenie z wymarlego swiata. Ben wzruszyl ramionami. -Eee tam, pewnie sie juz zdazylo przyzwyczaic. -Przyzwyczaic sie - rzekl Davy Ray - to nie to samo co polubic, glupku. -Hej, na mnie sie nie wsciekaj, dobra? -Nie wsciekam sie na nikogo. - Davy wsiadl na rower i zacisnal rece na kierownicy. - Po prostu... Nie moglbym tak zyc. On nie moze sie ruszyc. W ogole nie widzi slonca. A kazdy dzien jest dokladnie taki sam jak poprzedni, chocby przezyl ich milion. Nie moge scierpiec tej mysli. A ty, Cory? -Paskudnie - przyznalem. Ten facet tak go tlucze, ze wkrotce pewnie zabije. Wtedy wyrzuci go na smietnik i wreszcie bedzie mial spokoj. - Davy spojrzal na sierpowaty ksiezyc, wypuszczajac bialy obloczek pary. - A zreszta on i tak nie jest prawdziwy. Facet klamie jak z nut. To zdeformowany nosorozec, nic poza tym. Widzicie, mowilem wam, ze to lipa! - Davy zakrecil pedalami i odjechal, zanim ktokolwiek zdazyl zaprotestowac. Tak zakonczyla sie nasza wizyta w Szampanskim Festynie. Okolo trzeciej w nocy z piatku na sobote zaczela wyc syrena obrony cywilnej, umieszczona na dachu ratusza. Tato ubieral sie w takim pospiechu, ze wlozyl bielizne tyl na przod, po czym wskoczyl do furgonetki i pojechal zobaczyc, co sie dzieje. Ja myslalem, ze to Rosjanie nas bombarduja. Kiedy przed czwarta tato wrocil do domu, powtorzyl nam wszystko, czego sie dowiedzial. Jedna z atrakcji wesolego miasteczka uciekla. Rozwalila swoja przyczepe, a do tego zaproszyla w niej ogien. Wlasciciel spal w innej przyczepie. Pozniej slyszalem, jak tato mowil mamie, ze byl u tej rudej kobiety, ktora robila rozne dziwne rzeczy z zarowkami. Tak czy owak, to cos wydostalo sie na wolnosc i poszarzowalo przez teren lunaparku niczym czolg Pattona. Namiotowe plotna szly w strzepy jak jesienne liscie. Potem to cos ruszylo przez Merchants Street, gdzie wlamalo sie do kilku sklepow i zmienilo pare samochodow w pasze dla maszyny pana Sculleya. Tato slyszal od burmistrza, ze narobilo szkod na dziesiec tysiecy dolarow. Nie zlapali go. Poszlo w las, kierujac sie na wzgorza, zanim obrona cywilna zdazyla wskoczyc w buty. Tajemnicze stworzenie widzial tylko pan Wynn Gillie, kiedy przez sciane wetknelo leb do jego sypialni. Wraz z zona znajdowal sie teraz w szpitalu w Union Town w stanie ciezkiego szoku. Zwierze z wymarlego swiata bylo wolne, a wesole miasteczko odjechalo bez niego. Odczekalem troche. W niedziele wieczorem zadzwonilem od Johnny'ego do panstwa Callanow. Skorzystalismy z telefonu w sypialni, podczas gdy rodzice Johnny'ego ogladali telewizje. Sluchawke podniosl Andy, mlodszy braciszek Davy'ego Raya. Poprosilem pana Callana. -Czesc, Cory, co moge dla ciebie zrobic? - zapytal. -Dzwonie w imieniu taty - powiedzialem - bo w tym tygodniu bedziemy rozbierac zagrode Zboja i zastanawialismy sie, czy ma pan moze... ojej, na przyklad nozyce do ciecia lancuchow? -Do tej roboty wystarcza wam nozyce do drutu. To nie to samo. -Pare lancuchow tez trzeba bedzie przeciac - powiedzialem. -W porzadku. Zaden problem. Jesli nie macie nic przeciw temu, Davy Ray podrzuci je jutro po poludniu. Kupilem takie nozyce juz kilka lat temu, ale jakos nigdy ich nie uzywalem. Sa gdzies w piwnicy, w pudelku. -Davy Ray pewnie bedzie wiedzial, gdzie one sa - baknalem. Pan Przyjemniaczek wyniosl sie ukradkiem z Zephyr - prawdopodobnie dlatego, ze utrata siedmiuset dolarow jest niczym w porownaniu z odsiadka dziesieciu tysiecy. Najlepsi mysliwi w miescie tropili bestie z wymarlego swiata, ale wszyscy wracali z gnojem na butach i mocno nadszarpnieta ambicja. Wciaz mam w pamieci pewien obraz. Widze park po wyjezdzie wesolego miasteczka. Znow jest pusto i czysto, jesli nie liczyc resztek trocin, pogniecionych papierowych kubeczkow i konfetti ze skasowanych biletow, ktore obsluga pozostawiala wszedzie, jak pies znaczacy swoje terytorium. Ale w tym roku wiatr niesie przed soba papierki po batonikach "Zero", a ich szelest do zludzenia przypomina chichot. IV ZIMA: MROZNA RZECZYWISTOSC 1. SAMOTNY PODROZNIK -Ojciec stracil prace - powiedziala mama.Bylo to czwartego dnia po Swiecie Dziekczynienia. Wlasnie wrocilem ze szkoly. Nowina porazila mnie jak cios w zoladek. Mama miala ponura mine i oczyma duszy juz widziala nadchodzace ciezkie czasy. Zdawala sobie sprawe, ze jej ciastkarski interes nas nie utrzyma; oprocz mleka w plastikowych butelkach Gruby Paul mial tez olbrzymie stoisko pelne ciast i ciasteczek. -Powiedzieli mu, kiedy przyszedl do pracy - ciagnela. - Dali dwutygodniowa wyplate i premie i oswiadczyli, ze juz nie stac ich na to, aby go zatrudniac. -Gdzie on jest? - rzucilem ksiazki na najblizsza plaszczyzne. -Wyszedl godzine temu. Przesiedzial wiekszosc dnia, nie tknal obiadu i w ogole sie nie odzywal. Probowal sie zdrzemnac, ale nie byl w stanie. Boje sie, ze z nim niedobrze, Cory. -Nie wiesz, dokad poszedl? -Nie. Powiedzial tylko, ze idzie sie w spokoju zastanowic. -Dobra. Postaram sie go znalezc. -Gdzie bedziesz szukal? -Najpierw nad jeziorem - odparlem i poszedlem po rower. Mama wyszla za mna na ganek. -Cory, tylko badz ostro... - urwala. Czas juz bylo przyznac, ze powoli staje sie mezczyzna. - Mam nadzieje, ze go odszukasz - dokonczyla. Odjechalem pod szarym, nawislym niebem, ktore wygladalo tak, jak gdyby lada moment mialo z niego lunac. Z naszego domu nad jezioro byl spory kawal drogi, a do tego jechalem pod wiatr. Pedalowalem mozolnie droga numer 10, z glowa pochylona nad kierownica, co chwile rozgladajac sie czujnie po odartym z lisci lesie. Zwierze z wymarlego swiata wciaz bylo na wolnosci, co samo w sobie nie bylo straszne, bo watpilem, by stworzenie chcialo miec do czynienia ze zdradliwa, blotnista czarna dziura cywilizacji. Uznalem jednak, ze ostroznosc nie zawadzi. Dwa dni przed Swietem Dziekczynienia Marty Barklee, ktory przed switem dowozil gazety z Birmingham, jechal wlasnie ta droga, kiedy z lasu wypadlo cos wielkiego i wyrznelo w jego samochod z takim impetem, ze opony stracily kontakt z nawierzchnia. Widzialem samochod pana Barklee. Okno po stronie pasazera rozsypalo sie na drobne kawalki, a bok karoserii byl wgnieciony, jak gdyby ktos go kopnal wielkim stalowym buciorem. Pan Barklee powiedzial, ze potwor zaatakowal i w te pedy dal noge. Doszedlem do wniosku, ze zwierze zaczelo roscic sobie prawa do gestych podmoklych lasow wokol Jeziora Saksonskiego, kazdy zas samochod, ktory jechal droga numer 10, byl w niebezpieczenstwie, poniewaz triceratops przekonany, iz jest to inny dinozaur, traktowal go jak rywala. Czy uzna Rakiete za warta kopniaka albo chocby spluniecia -tego nie wiedzialem. Moglem tylko pedalowac i rozgladac sie. Pan Przyjemniaczek nie mial zielonego pojecia, ze to, co posiada, nie jest wielka szara klucha, ktora lezy w blocie i chrapie, lecz czolgiem Pattona, ktory potrafi przescignac samochod. Wolnosc uskrzydla, to pewne. A mimo swego wieku i rozmiarow triceratops w glebi serca byl chlopcem. Poza tym, ze sciagnalem do nas Davy'ego Raya z nozycami do ciecia lancuchow, ani slowem nie zdradzilem swych podejrzen. Johnny takze milczal. Ben nie zostal dopuszczony do tajemnicy, poniewaz czasem za duzo paplal. Davy Ray powstrzymal sie od komentarza. Wyrazil tylko nadzieje, ze pozwola zwierzakowi dozyc reszty dni w spokoju. Wcale nie bylem pewny, ze to jego sprawka, ale mialem wrazenie, ze wlasnie Davy bylby do tego zdolny. Ostatecznie skad mial wiedziec, ze triceratops narobi szkod na dziesiec tysiecy dolarow? Poza tym szklo zawsze mozna wprawic, a blache wyklepac. Pan Wynn Gillie wyprowadzil sie z zona na Floryde. I tak wybierali sie tam juz od pieciu albo szesciu lat. Zanim wyjechali, pan Dollar poinformowal pana Gilliego, ze bagna Florydy pelne sa dinozaurow, ktore podchodza do kuchennych drzwi, zebrzac o odpadki ze stolu. Pan Gillie zbladl jak sciana i zaczal sie trzasc, az w koncu Jazzman Jackson wyjasnil mu, ze pan Dollar zwyczajnie robi z niego balona. Za zakretem w droge prowadzaca wokol jeziora zobaczylem furgonetke taty, zaparkowana nad czerwonym urwiskiem. Zjechalem na brzeg, zastanawiajac sie, co mu powiem. Nagle zabraklo mi slow. Nie mialem do czynienia z karma dla czarodziejskiej skrzynki; to bylo prawdziwe zycie i czekalo mnie bardzo trudne zadanie. Stawiajac Rakiete na podporce, rozejrzalem sie wokol, ale ojca nigdzie nie bylo widac. Po chwili spostrzeglem go; siedzial na granitowym glazie po drugiej stronie jeziora. Patrzyl przed siebie na czarna, zmarszczona tafle. Zobaczylem, ze malenka postac podnosi do ust butelke i pociaga z niej duzy lyk. Potem opuszcza flaszke, siedzi i patrzy. Ruszylem w kierunku taty przez gestwine trzcin i tataraku. Rudawa glina mlaskala mi pod nogami; widzialem odcisniete w niej slady ojca. Musial tu przychodzic wiele razy, bo wydeptal waska sciezke w zaroslach. W ten sposob nieswiadomie kontynuowal rodzicielski trud: przecieral szlak dla swojego syna. Kiedy podszedlem blizej, zauwazyl mnie. Nie pomachal mi na powitanie. Opuscil glowe, a ja zrozumialem, ze jemu takze brak slow. Przystanalem o jakies dziesiec stop od glazu, ktory niegdys tkwil w krawedzi odkrywki. Tato siedzial ze spuszczona glowa i zamknietymi oczyma. Obok stala oprozniona do polowy plastikowa butelka z sokiem winogronowym. Uswiadomilem sobie, ze byl na zakupach w "Spizarni Grubego Paula". Wiatr gwizdal dookola, klekoczac nagimi galeziami drzew. -Wszystko w porzadku? - spytalem. -Nie - odparl. -Mama mi mowila. -Domyslilem sie. Wsadzilem rece w kieszenie watowanej dzinsowej kurtki i spojrzalem w dal nad mroczna, posepna woda. Tato milczal przez dlugi czas; ja tez sie nie odzywalem. W koncu odchrzaknal i spytal: -Chcesz troche soku z winogron? -Nie, dziekuje. -Sporo go jeszcze zostalo. -Nie, tato, nie chce mi sie pic. Podniosl glowe i odwrocil ja ku mnie. W tym ostrym, zimnym swietle wygladal przerazliwie staro. Mialem wrazenie, ze pod cienka warstwa ciala widze jego czaszke. Byl to straszny widok - jak gdybys patrzyl na powolne konanie kogos, kogo bardzo kochasz. Juz przedtem musial dzwigac ciezar ponad sily. Pamietalem gryzmolone w srodku nocy rozpaczliwe pytania; pamietalem jego nie wypowiedziany strach, ze w koncu sie zalamie. Az nazbyt wyraznie widzialem, ze moj ojciec - nie mityczny heros, nie superman, po prostu dobry czlowiek - jest samotnym podroznikiem na pustyni cierpienia. -Robilem wszystko, czego ode mnie chcieli - powiedzial. - Bralem podwojne trasy. Zastepowalem innych, gdy bylo trzeba. Nigdy nie odmawialem. - Tato spojrzal na niebo szukajac slonca, ale chmury okrywaly je szczelnie jak olowiane plyty. - Powiedzieli: "Tom, musisz nas zrozumiec". Powiedzieli: "Musimy drastycznie obciac zatrudnienie, zeby utrzymac <>". I wiesz, co jeszcze mowili? -Co? -Ze zawod roznosiciela sie skonczyl, wymarl jak dinozaury. Powiedzieli, ze nie ma dla niego miejsca posrod tych wszystkich polek, pelnych plastikowych butelek. Mowili, ze haslem przyszlosci bedzie: "Latwo przyszlo, latwo poszlo", i ze tego wlasnie chca ludzie. - Ojciec kurczowo splotl palce, a na jego wymizerowanej twarzy zadrgal miesien zuchwy. - Coz, ja wcale tego nie chce. -Jakos to przetrwamy - powiedzialem. -O tak. - Ojciec skinal glowa. - Naturalnie, ze tak. Znajde cos innego. Zanim tu przyjechalem, bylem w sklepie zelaznym i zlozylem podanie. Moze pan Vandercamp junior bedzie potrzebowal kierowcy. Ba, jesli trzeba, siedzialbym i w kasie. Tylko ze ja naprawde myslalem, ze za trzy lata bede zastepca brygadzisty na rampie rozladowczej. Tak mi sie wydawalo. Glupio, co? -Skad mogles wiedziec? -Zawsze dowiaduje sie za pozno - rzekl. - Na tym wlasnie polega caly problem. Woda sie zmarszczyla, kiedy przebiegl po niej wiatr, budzac drobniutkie fale. Gdzies w lesie zakrakal gawron. -Robi sie zimno, tato. Powinnismy wracac do domu. -Twoj dziadek sie usmieje, kiedy sie o tym dowie. - Ojciec mowil o dziadku Jaybirdzie. - Juz sie nie moge doczekac. -Ani ja, ani mama nie bedziemy sie smiac - oswiadczylem. - Inni tez nie. Tato podniosl flaszke z sokiem i pociagnal kolejny duzy lyk. -Bylem tez u Grubego Paula. Wszedlem do srodka i zobaczylem to mleko. Jak biale morze... - Ojciec znow spojrzal na mnie. Wargi mial blekitnawe. - Chcialbym, zeby wszystko zostalo tak, jak bylo. Nie lubie, kiedy pieniadze przyjmuje ode mnie nieznajoma dziewczyna, ktora zuje gume i nawet sie nie usmiechnie, kiedy ja pytam, jak sie miewa. Nie podobaja mi sie supermarkety otwarte do osmej wieczorem i pelne swiatel, ktore raza w oczy. O osmej wieczorem rodzina powinna byc w domu, a nie walesac sie po sklepie i kupowac rozne rzeczy tylko dlatego, ze wielkie transparenty zwisajace z sufitu kaza ci je kupic. Chcialem powiedziec, ze... jezeli posuniemy sie za daleko, nawet w drobiazgach, nigdy nie bedzie juz tak, jak bylo. I pewnego dnia ktos powie: "No, dobra, to fajnie, ze nawet noca mozemy isc do supermarketu i wybierac z polek roznosci, o ktorych dotad nawet sie nam nie snilo, ale co sie stalo z naszym mleczarzem albo z tym facetem, ktory sprzedawal melony z ciezarowki, albo z ta kobieta, do ktorej szlo sie po swieze jarzyny prosto z ogrodka, a ona usmiechala sie promiennie, kiedy mowiles jej: "Dzien dobry?" A ktos inny odpowie: "O, teraz mozna to kupic w supermarkecie i nie trzeba sie tyle nabiegac, zeby zrobic sprawunki - wszystko jest pod jednym dachem. A wlasciwie czemu nie zrobia tak ze wszystkim? Czemu nie polacza sklepow z calego miasta, tak zebys przypadkiem nie przemarzl albo nie zmokl? Czy to nie swietny pomysl?" - Ojciec zaczal wylamywac sobie palce. - Wejdziesz do takiego sklepu pod jednym dachem i poprosisz o cos, a dziewczyna z buzia pelna gumy do zucia powie ci: "Nie, tego nie mamy. Nie mamy i nie mozemy tego dla pana sprowadzic, bo nikt juz takich rzeczy nie robi. Widzi pan, ludzie ich nie chca. Ludzie chca tylko tego, czego kaza im chciec reklamowe plansze. Mamy wylacznie te cuda; produkuje sie ich tysiace sztuk na minute. A przy tym sa doskonale -powie ta dziewczyna - ani jednego bubla w calej partii. A kiedy je pan zuzyje albo sie panu znudza, albo kiedy zmienia sie plansze, moze je pan wyrzucic, bo po to sie je robi. A teraz niech mi pan powie, ile mam panu podac tych doskonalych rzeczy, tylko prosze sie pospieszyc, bo za panem ustawia sie kolejka". Ojciec zamilkl. Slyszalem trzask kurczowo splatanych palcow. -To tylko jeden supermarket - powiedzialem. -Pierwszy - odparl. Zmruzyl oczy i przez chwile patrzyl na tafle jeziora, na ktorej wiatr rysowal rozmaite desenie. -Slysze cie - powiedzial cicho. Wiedzialem, do kogo mowi. -Moze bysmy juz poszli do domu, tato? -Ty idz. Ja tu jeszcze posiedze i poslucham swojego kolegi. Slyszalem tylko wiatr i krakanie gawrona, ale wiedzialem, ze w uszach ojca brzmi jeszcze jeden glos. -Co on mowi, tatusiu? -To samo co zawsze. Mowi, ze nie zostawi mnie w spokoju, dopoki nie pojde za nim na dno i w mrok. Lzy naplynely mi do oczu. Otrzasnalem je z rzes. -Ale nie pojdziesz, prawda? -Nie, synu - rzekl. - Nie dzisiaj. Juz mialem zamiar powiedziec mu o doktorze Lezanderze. Otworzylem usta, ale wtedy moj mozg zadal mi pytanie: "No i co mu powiesz? Ze doktor Lezander nie pije mleka i jest nocnym markiem, a Vernon Thaxter uwaza, ze to wlasnie sa cechy mordercy?" Zamiast tego powiedzialem wiec: -Dama zna sie na roznych rzeczach, tato. Moglaby nam pomoc, gdybysmy sie do niej zwrocili. -Dama - powtorzyl. Jego glos mial matowe brzmienie. - Niezle przerobila Bigguna Blaylocka, nie uwazasz? -O, tak. Gdybysmy do niej poszli, moglaby pomoc i nam. -Moze tak. A moze nie. - Ojciec sciagnal brwi, jak gdyby sama mysl o wizycie u Damy sprawiala mu silny bol. Z pewnoscia jednak nie byl on gorszy niz ten bol, ktory juz go dreczyl. - Wiesz, co? - rzekl rozpogadzajac sie. - Spytam swojego przyjaciela, co o tym mysli. Balem sie o niego. Bardzo sie balem. -Wracaj szybko do domu - poprosilem go. Kiwnal glowa. -Wroce. Niedlugo. Zostawilem go na glazie pod niskimi szarymi chmurami. Wracajac po Rakiete obejrzalem sie i zobaczylem, ze wstal i zblizyl sie do krawedzi glazu. Wpatrywal sie w wode, jak gdyby szukal sladow samochodu w tej strasznej otchlani. Zaczalem wolac, zeby odsunal sie od brzegu, ale w tej samej chwili odwrocil sie i usiadl z powrotem na dawnym miejscu. "Nie dzisiaj" - powiedzial. Musialem mu wierzyc. Wrocilem do domu ta sama droga. Wzgorza wokol Zephyr zbrazowialy, podobnie jak trawa na Poulter Hill. Rozpoczal sie grudzien, miesiac wszelakich uciech. Czasami, kiedy wracalem ze szkoly, tato byl w domu, a czasem go nie bylo. Mama, ktorej nerwy i zmeczenie nagle dodaly lat, mowila, ze poszedl szukac pracy. Mialem nadzieje, ze nie siedzi znow na tym glazie i nie oglada przyszlosci w czarnym zwierciadle. Matki moich przyjaciol pomagaly nam jak mogly. Zaczely znosic zakryte polmiski, koszyczki biszkoptow, domowe przetwory i tym podobne. Pan Callan obiecal, ze da nam troche wedliny z pierwszego zimowego uboju. Mama uparcie rewanzowala sie swoimi wypiekami. Tato jadl, ale widzialem, ze cudza laska staje mu koscia w gardle. W sklepie zelaznym najwyrazniej nie potrzebowali kierowcy ani drugiego kasjera. W nocy czesto slyszalem, ze ojciec chodzi po domu. Zaczal sypiac prawie do poludnia, a potem krecil sie do czwartej nad ranem. Byly to godziny dla nocnych markow. W ktoras sobote po poludniu mama poprosila mnie, zebym skoczyl na rowerze do Woolwortha i kupil jej pudelko foremek do ciast. Ruszylem z kopyta, zajechalem do sklepu, kupilem foremki i wystartowalem w droge powrotna. Zatrzymalem sie kolo kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda". Pracowal w niej pan Eugene Osborne. Pan Eugene Osborne sluzyl w Wielkiej Czerwonej Jedynce. I znal niemieckie przeklenstwa. Od tego wieczoru, kiedy bylismy w wesolym miasteczku, jedna mysl nie dawala mi spokoju. Szeptala do ucha jak diabelek: "Jak to mozliwe, by papuga klela po niemiecku, skoro jej wlasciciel nie zna tego jezyka?" Przypomnialo mi sie jeszcze cos, co mowil pan Osborne: "...byly takze i inne niemieckie slowa, tyle ze bez ladu i skladu". Jak to w ogole mozliwe? Postawilem Rakiete na placyku i wszedlem do "Blyszczacej Gwiazdy". Nie bylo tam wiele miejsca; zaledwie pare stolikow w niszach i bar, przy ktorym ludzie siedzieli na wysokich stolkach, gawedzac z kelnerkami - starsza pania Madeline Huckabee i mlodsza Carrie French. Musze zaznaczyc, ze wiekszosc uwagi sciagala na siebie panna French, bo byla ladna blondyneczka, podczas gdy pani Huckabee przypominala raczej dwie mile wyboistej drogi. Ale byla tu kelnerka jeszcze przed moim urodzeniem i zelazna reka trzesla calym lokalem. O tej porze dnia w "Gwiezdzie" nie bylo tloku, ale siedzialo tu nad kawa kilka osob, w wiekszosci emerytow, wsrod nich takze pan Cathcoate, ktory zaszyl sie w niszy i czytal gazete. Telewizor na ladzie byl wlaczony, a przy barze, zapatrzony w panne French, siedzial nie kto inny, tylko pan Dick Moultry o posturze kaszalota: Zobaczyl mnie i jego rozanielony usmiech zniknal jak duch o swicie. Podszedlem do kontuaru. -Czesc! - panna French powitala mnie promiennym usmiechem. Gdyby nie miala wystajacych zebow, bylaby tak ladna jak Chile Willow. -Czym moge ci sluzyc? -Czy zastalem pana Osborne'a? -Oczywiscie. -A moglbym z nim porozmawiac? -Zaczekaj chwileczke. - Panna French podeszla do okienka laczacego bar z kuchnia. Zauwazylem, jak wielkie brzuszysko pana Moultry'ego naparlo na lade, kiedy ten pochylil sie, zeby obejrzec nogi panny French. -Eugene? Ktos do ciebie! -Kto? - uslyszalem pytanie. -Kto? - powtorzyla panna French. Nie obracala sie w moich kregach, a ja z kolei nie bywalem w "Blyszczacej Gwiezdzie" na tyle czesto, by mnie tu rozpoznawano. -Cory Mackenson - powiedzialem. -A, to ty jestes synem Toma? Kiwnalem glowa. -Chlopak Toma - panna French poinformowala pana Osborne'a. Moj ojciec najwyrazniej wloczyl sie po miescie niczym Beach Boys. Czulem na sobie wzrok pana Moultry'ego. Siorbnal glosno kawe, starajac sie zwrocic moja uwage, ale nie zaszczycilem go spojrzeniem. W wahadlowych drzwiach pojawil sie pan Osborne. Mial na sobie fartuch i biala czapke; wycieral rece w scierke. -Dzien dobry - powiedzial. - Co moge dla ciebie zrobic? Pan Moultry przechylil sie w nasza strone. Teraz skladal sie wylacznie z brzucha i uszu. -Czy moglibysmy usiasc? O, moze tam? - Wskazalem nisze na drugim koncu sali. -Mysle, ze tak. Prowadz. Kiedy juz usadowilismy sie obaj - ja plecami do pana Moultry'ego - zagailem: -Bylem w domu panny Glass, kiedy przyszedl pan na lekcje z Winifred. -Pamietam. -Pamieta pan papuge? Mowil pan, ze klnie po niemiecku. -Tak bylo albo ja nie znam niemieckiego. A - znam. -Czy pamieta pan, co mowila? Pan Osborne oparl sie wygodniej. Przekrzywil glowe, a jego dlon z napisem U.S. ARMY zaczela sie bawic lezacym na stole widelcem. -Pozwolisz, ze zapytam, o co konkretnie chodzi? -Nic szczegolnego. - Wzruszylem ramionami. - Po prostu bylem ciekaw, to wszystko. -Byles ciekaw, tak? - Usmiechnal sie niewyraznie. - I przyszedles zapytac, co mowila papuga? -Tak, prosze pana. -To bylo prawie trzy tygodnie temu. Dlaczego zaczales sie tym interesowac dopiero teraz? -Mialem chyba inne rzeczy na glowie. Zainteresowalem sie od razu, ale potem ucieklo stworzenie z wymarlego swiata i tato stracil prace, wiec papuga stracila na waznosci. -Nie pamietam dokladnie, co mowila, z wyjatkiem tych pieprznych ozdobnikow, ktorych nie moglbym ci powtorzyc bez zgody Toma. -Nie wiedzialem, ze tato tu bywa. -Czasami. Przyszedl zlozyc podanie o prace. -Aha. Rany, nie wiedzialem, ze umie gotowac! -Jako pomywacz. - Pan Osborne przygladal mi sie uwaznie. Chyba sie troche skrzywilem. - Pracownikow zatrudnia pani Huckabee. Utrzymuje tu dryl jak w koszarach. Skinalem glowa, unikajac jego bacznego spojrzenia. -Papuga - rzekl i usmiechnal sie szerzej. - Niebieska papuga. I klela pod niebiosa. Nic dziwnego, skoro nalezy do panny Niebieskiej Szklanki, nie uwazasz? -Chyba ma pan racje. - Nie wiedzialem, ze dorosli rowniez nazywaja ja Niebieska Szklanka. -O co ci chodzi, Cory? Tylko szczerze. -Chce zostac pisarzem - oswiadczylem ku wlasnemu zaskoczeniu. - Takie rzeczy mnie interesuja. -Pisarzem? To znaczy, ze masz zamiar pisac ksiazki i takie tam? -Tak, prosze pana. Nie wydaje mi sie, by to byl lekki chleb. - Pan Osborne oparl lokcie na stole. - Mam rozumiec, ze... zbierasz materialy czy cos w tym rodzaju? -Tak, prosze pana. - Zajasnial mi promyk swiatla. - Dokladnie! -Chyba nie chcesz pisac o pannie Niebieskiej Szklance? -Pisze... opowiadanie o papudze - powiedzialem. - O papudze, ktora mowi po niemiecku. -Naprawde? Cos podobnego! Kiedy ja bylem w twoim wieku, chcialem byc detektywem albo zolnierzem. No coz, jedno marzenie sie spelnilo. - Pan Osborne zerknal na swoje wytatuowane palce. - Chyba byloby lepiej, gdybym zostal detektywem - dodal z westchnieniem, ktore wiele mowilo o tym, jak bardzo rozni sie prawdziwa zolnierka od chlopiecej zabawy w wojne. -A czy pamieta pan, co jeszcze mowila ta papuga? Pan Osborne sapnal, ale nie przestal sie przyjaznie usmiechac. - No, jesli pisarzowi potrzebny jest upor, naprawde sie do tego nadajesz. Czy to jest dla ciebie az tak wazne? -Tak, prosze pana. Bardzo wazne. Pan Osborne zamyslil sie przez chwile. Potem powiedzial: -Nie bylo w tym wiele sensu. Kazde slowo z innej parafii. -Mimo to chcialbym wiedziec. -Zastanowmy sie. Musze troche wysilic umysl. Powiem ci cos w tajemnicy. - Pan Osborne nachylil sie nieco. - Kiedy sie pracuje z pania Huckabee, czlowiek ma okazje nasluchac sie kuchennej laciny. Rozejrzalem sie, ale pani Huckabee byla albo w kuchni, albo w toalecie. -Wiem, ze ta papuga powiedziala cos, co brzmialo... - Pan Osborne zamknal oczy, probujac przywolac wspomnienie. - "Kto wie?" -Nie pamieta pan? - spytalem. -Nie, to bylo to. - Pan Osborne otworzyl oczy. - To wlasnie mowila papuga, kiedy nie bluzgala przeklenstwami. -Ale co ma wiedziec? -Pytaj zdrow. Wylapalem z tego tylko "Kto wie?" I jeszcze cos, co brzmialo jak nazwisko. -Nazwisko? Jakie? -Zdaje mi sie, ze Hannaford. W kazdym razie brzmialo podobnie. Hanna Ford - pomyslalem. -Moge sie mylic. Slyszalem je tylko raz. Ale co do tych przeklenstw sie nie myle, wierz mi! -A czy pamieta pan, co mowila panna Zielo... panna Katharina Glass o tej piosence, ktora wprawia papuge we wscieklosc? - Probowalem przypomniec sobie jej tytul. - Cos jakby... Piekna nauczycielka! -Marzycielka - sprostowal pan Osborne. - O, tak, mnie tez jej uczyla. -Pana? -Ano tak. Zawsze chcialem grac na jakims instrumencie. Bralem lekcje u panny Glass... o, chyba juz ze cztery lata temu, zanim jeszcze przestala sie tym zajmowac. Miala mnostwo uczniow i wszyscy gralismy te piosenke. Ale wiesz... teraz, kiedy o tym mysle, nie przypominam sobie, by papuga protestowala tak gwaltownie. Smieszne, co? -Dziwne. - Tym razem ja go poprawilem. -Tak. No coz, musze wracac do pracy. - Moj rozmowca zauwazyl wynurzajaca sie z toalety pania Huckabee. Byla to baba-dragon, zdolna wystraszyc zolnierza. - No i jak, przydalem ci sie na cos? -Chyba tak - odparlem. - Jeszcze nie jestem pewien. Pan Osborne wstal. -Hej, a moze bys i o mnie napisal w tym opowiadaniu? -W jakim opowiadaniu? Znow spojrzal na mnie dziwnie. -W tym, ktore piszesz. O niebieskiej papudze. -A, tym! Oczywiscie, prosze pana! -Napisz cos milego. - Pan Osborne mrugnal do mnie i ruszyl w kierunku kuchni. Na ekranie telewizora awanturowal sie jakis facet w brunatnym mundurze. -Hej, Eugene! - wrzasnal pan Moultry. - Zerknij no na tego fagasa! -Panie Osborne? - wtracilem. Kucharz spojrzal na mnie, odwracajac wzrok od telewizora. - Jak pan sadzi, czy panna Glass zgodzilaby sie jeszcze raz zagrac te piosenke przy papudze? A pan moglby posluchac, co ona mowi... -To bedzie dosc trudne - stwierdzil. -Dlaczego? -Dwa tygodnie temu Niebieska Szklanka zaniosla papuge do doktora Lezandera. Okazalo sie, ze ma zapalenie mozgu czy jakas tam ptasia chorobe. Tak przynajmniej powiedzial doktor. W kazdym razie papuga odwalila kite. O co chodzi, Dick? -Patrz na tego goscia! - Pan Moultry wskazal pieniacego sie na ekranie mezczyzne. - Nazywa sie Lincoln Rockwell. Skurczybyk jest szefem Amerykanskiej Partii Faszystowskiej. Wiedziales, ze cos takiego w ogole istnieje? -Amerykanscy faszysci? - Kark pana Osborne'a poczerwienial. -To znaczy, ze pomagalem prac im tylki w Europie, a ci dranie sa teraz w Stanach Zjednoczonych? -Gosc twierdzi, ze opanuja caly kraj! - rzekl pan Moultry. -Posluchaj go tylko, a zaprze ci dech! -Dech to ja bym z niego wydusil, gdybym tylko go dorwal! Szedlem juz w strone drzwi z glowa nabita myslami. Wtedy uslyszalem, jak pan Moultry - wedle opinii bylego szeryfa czlonek Ku-Klux-Klanu - smieje sie i mowi: -No coz, w jednej sprawie na pewno ma racje! Wszystkich Negrow powinno sie w te pedy odeslac do Afryki! Ja tam bym zadnego nie wpuscil do domu, jak niektorzy, co to zapraszaja tego smierdzacego czarnucha Lightfoota frontowymi drzwiami i jeszcze mu sie klaniaja! Doslyszalem te uwage. Wiedzialem, do kogo byla skierowana. Przystanalem i spojrzalem na niego. Pan Moultry szczerzyl zeby do pana Osborne'a. Facet na ekranie nadal zoladkowal sie na temat "czystosci rasowej", ale pan Moultry katem oka patrzyl na mnie. -Tak, tak, moj dom jest moja twierdza! Za zadne skarby swiata nie pozwolilbym czarnuchom, zeby sie w nim rozpychali! -Lincoln Rockwell, powiadasz? - mruknal pan Osborne. - Niezle nazwisko jak na faszyste. -Cos mi sie widzi, ze niektorym trzeba wytlumaczyc, zeby nie przyjaznili sie z czarnymi, co, Eugene? Do pana Osborne'a nareszcie dotarlo, o czym mowa. Zmierzyl pana Moultry'ego wzrokiem, jakim niektorzy patrza na nazbyt dojrzaly ser. -W Europie uratowal mi zycie pewien facet nazwiskiem Emie Graverson -wycedzil. - Byl czarniejszy od asa pikowego. -No, wiesz... nie mialem zamiaru... - Pan Moultry rozpaczliwie probowal zachowac dobra mine. - Coz - dodal z niepewnym usmieszkiem - zawsze znajdzie sie jeden czy dwoch, ktorym Bog przez pomylke dal mozg czlowieka, a nie malpy. Dlon pana Osborne'a z napisem U.S. ARMY spadla na ramie pana Moultry'ego i zacisnela sie na nim. -Mam wrazenie - rzekl pan Osborne, wkladajac nieco wiecej sily w uscisk - ze powinienes juz zamknac te jadaczke, Dick. Pan Moultry nawet nie pisnal. Opuscilem "Blyszczaca Gwiazde" i czlowieka w brunatnym mundurze, ktory udzielal wywiadu w telewizji. Wsiadlem na rower i ruszylem do domu, z foremkami do ciast. Ale przez cala droge rozmyslalem o niebieskiej papudze - nieodzalowanej pamieci papudze, ktora mowila po niemiecku. Kiedy wrocilem, tato spal w fotelu. Mecz skonczyl sie, zanim jeszcze pojechalem do Woolwortha, a teraz radio nadawalo muzyke country. Oddalem mamie foremki i poszedlem przyjrzec sie ojcu. Zwinal sie w klebek i kurczowo zacisnal ramiona wokol tulowia. Jakby sie bal, ze sie rozsypie - pomyslalem. Wydawal z siebie cichy swist, ktory lada moment mogl sie przerodzic w chrapanie. Potem cos mu sie przysnilo i skrzywil sie bolesnie. Otworzyl zaczerwienione oczy i przez kilka sekund patrzyl na mnie, nim zamknal je z powrotem. Nie podobala mi sie jego uspiona twarz. Byla smutna i mizerna, choc przeciez nie brakowalo nam jedzenia. Malowala sie na niej porazka. Wiadomo, ze to zaden wstyd byc pomywaczem. Kazda praca jest przeciez potrzebna i zadna nie hanbi. Ale nie moglem sie powstrzymac od mysli, ile musiala go kosztowac prosba o prace pomywacza w "Blyszczacej Gwiezdzie", skoro byl juz tak blisko stanowiska zastepcy brygadzisty w mleczarni. Twarz ojca skurczyla sie nagle pod wplywem jakiegos koszmaru, a z ust wyrwal sie cichy jek. Nawet we snie nie mogl uciec daleko. Poszedlem do swojego pokoju, zamknalem drzwi i otworzylem jedna z siedmiu magicznych szuflad. Wyjalem pudelko po cygarach "White Owi", unioslem wieczko i w swietle biurkowej lampy przyjrzalem sie piorku. Tak - zawyrokowalem czujac, jak serce bije mi coraz mocniej. Tak. To moglo byc piorko papugi. Ale piorko mialo barwe szmaragdowa, a niemieckojezyczna papuga panny Niebieskiej Szklanki byla przeciez cala turkusowa i tylko dziob miala zolty. Szkoda, ze to nie panna Zielona Szklanka byla wlascicielka papugi. Wtedy ptak na pewno bylby... Szmaragdowy. Nagle doznalem uczucia jak gdybym spadal z czerwonego urwiska. Przypomnialo mi sie cos, co powiedziala panna Sonia Glass, kiedy jej siostra w trwodze o swoje palce odmowila nakarmienia papugi krakersem. Trzy slowa. Ja. Twoja. Karmilam. Twoja co? Papuge? A moze kazda z siostr Glass, zyjacych w dziwnym splocie mimikry i konkurencji, miala swoja papuge? Moze byla druga - szmaragdowozielona; ta, ktora zgubila piorko? Moze siedziala cichutko w glebi domu, podczas gdy niebieska robila harmider? Musialem tam zadzwonic. Zacisnalem piorko w dloni. Serce mi walilo, kiedy wypadlem z pokoju, kierujac sie do telefonu. Rzecz jasna, nie znalem numeru; musialem najpierw go znalezc w naszej cieniutkiej ksiazce telefonicznej. Zanim dotarlem do liter "G", rozlegl sie dzwonek aparatu. -Ja odbiore! - zawolalem i podnioslem sluchawke. Do konca zycia nie zapomne tego glosu. -Cory, tu Diane Callan. Badz tak dobry i popros mame. Glos byl przerazony i z trudem wydobywal sie z krtani. Natychmiast sie domyslilem, ze stalo sie cos strasznego. -Mamo! - wrzasnalem. - Mamo, pani Callan do ciebie! -Nie budz ojca! - ofuknela mnie mama podchodzac do telefonu, ale szmer i chrzakniecie, ktore dolecialo z fotela, uswiadomilo nam, ze juz jest za pozno. -Czesc, Diane. Jak sie...- Mama urwala. Widzialem, jak usmiech znika z jej twarzy. - Co takiego? - szepnela. - Och... Dobry Boze... -Co sie stalo? Co sie stalo? - powtarzalem. Tato podszedl do nas, trac zapuchniete oczy. -Oczywiscie, ze tak - mowila mama. - Naturalnie. Najszybciej, jak to tylko mozliwe. Kiedy odlozyla sluchawke, twarz miala pobladla, a oczy pelne lez. Spojrzala na ojca, potem na mnie. -Davy Ray jest ciezko ranny - powiedziala. Opuscilem reke i piorko wyfrunelo mi z dloni. Piec minut pozniej jechalismy juz furgonetka do szpitala w Union Town. Siedzialem miedzy rodzicami, otumaniony wiescia, ktora przekazala nam mama. Davy Ray poszedl dzis z ojcem na polowanie. Juz od dawna cieszyl sie na mysl, ze beda tropic jelenia w zwarzonym zima lesie. Schodzili z jakiegos pagorka - powiedziala mamie pani Callan. Zwyczajnego pagorka. Davy Ray stapnal w nore swistaka, ukryta pod warstwa martwych lisci. Przewrocil sie na swoja strzelbe i pod wplywem uderzenia strzelba wypalila. Wylot lufy skierowany byl prosto w pluca i serce. Pan Callan, ktory nie cieszyl sie najlepszym zdrowiem, porwal syna na rece i biegl z nim ponad mile do pozostawionej przy drodze ciezarowki. -Davy Ray trafil od razu na stol operacyjny - powiedziala mama. - Rana jest bardzo ciezka. Budynek szpitalny zostal wzniesiony z czerwonej cegly i szkla. Pomyslalem, ze wyglada mizernie, jak na takie wazne miejsce. Weszlismy drzwiami, do ktorych podjezdzaly karetki, a srebrnowlosa pielegniarka powiedziala nam, dokad mamy sie skierowac. W poczekalni o snieznobialych scianach znalezlismy rodzicow Davy'ego. Pan Callan wciaz mial na sobie mysliwski ubior w plamisty desen. Caly przod zbryzgany byl krwia. Serce zamarlo mi w piersi na ten widok. Policzki i nos pana Callana umazane byly oliwkowozielona farba maskujaca, ktora wygladala jak okropne since. Chyba nadal byl w szoku i nie pomyslal o tym, zeby umyc twarz; zreszta czym byly woda i mydlo w porownaniu z cialem i krwia? Za paznokciami mial jeszcze resztki mchu. Dla niego czas zatrzymal sie w chwili wypadku. Mama przytulila do siebie pania Callan, a ojciec podszedl do okna i stanal obok jej meza. Malego Andy'ego tu nie bylo; prawdopodobnie zostal u krewnych lub sasiadow. Byl o wiele za maly, by zrozumiec, co lancet robi teraz z cialem jego brata. Usiadlem, probujac znalezc cos do czytania. Gazetowy druk rozmywal mi sie w oczach. -Tak szybko - mowil pan Callan. - To sie stalo tak szybko. Mama usiadla z pania Callan, trzymajac ja za rece. W korytarzu szpitalnym rozlegl sie gong i przez glosnik wezwano doktora Scofielda. Do poczekalni zajrzal jakis czlowiek w niebieskim swetrze, sciagajac na siebie nasze nerwowe spojrzenia. -Czy ktos z panstwa jest krewnym Russellow? - zapytal, po czym ruszyl na poszukiwanie innej cierpiacej rodziny. Przyszedl rowniez wikary z kosciola prezbiterianskiego w Union Town, do ktorego nalezeli Callanowie. Poprosil nas, bysmy ujeli sie za rece i polaczyli w modlitwie. Wzialem za reke pana Callana; byla mokra od potu. Znalem potege modlitwy, ale nie bylem juz egoista. Bardzo chcialem, zeby Davy wyzdrowial, ale on byl niczym zywiol i nie osmielilbym sie zyczyc mu tej upiornej, na wpol martwej egzystencji, na ktora skazalem Zboja. Po chwili pojawil sie Johnny Wilson z rodzicami. Ojciec Johnny'ego, ktory byl stoikiem, podobnie jak jego syn, przemowil cicho do pana Callana, nie okazujac jednak zdenerwowania. Pani Wilson przysiadla z drugiej strony mamy Davy'ego, ktora przez caly czas patrzyla w podloge i powtarzala: "To dobry chlopiec, to taki dobry chlopiec", jak gdyby byla gotowa wyklocac sie z Panem Bogiem o zycie syna. Obaj z Johnnym nie wiedzielismy, co powiedziec. Czegos tak potwornego zaden z nas nigdy w zyciu nie doswiadczyl. Kilka minut po Wilsonach przyjechali panstwo Sears z Benem, a po nich jacys krewni Davy'ego Raya. Pastor zabral panstwa Callanow do innego pomieszczenia, zapewne po to, by mogli sie w spokoju pomodlic. Wyszedlem z Johnnym i Benem na korytarz. Zaczelismy rozmawiac o wypadku. -Wyzdrowieje - rzekl Ben. - Tato mowil, ze to bardzo dobry szpital. -Moj ojciec powiedzial, ze Davy Ray mial szczescie, iz nie zginal na miejscu -dodal Johnny. - Podobno znal chlopca, ktory postrzelil sie w brzuch i za dwie godziny bylo juz po wszystkim. Zerknalem na zegarek. Davy byl na stole operacyjnym juz od czterech godzin. -Wyjdzie z tego - zakomunikowalem kolegom. - Jest silny. Da sobie rade. Powoli uplynela nastepna godzina. Zapadla noc i szpital otulil sie zimna mzawka. Pan Callan zmyl z twarzy farbe maskujaca, wydrapal brud zza paznokci i przebral sie w zielona koszule. -Nigdy wiecej nie pojde na polowanie - powiedzial do mojego ojca. - Przysiegam Bogu, ze kiedy Davy Ray z tego wyjdzie, porabiemy te strzelbe na kawalki i wyrzucimy do lasu. Pan Callan ukryl twarz w dloniach i zdusil szloch. Ojciec objal go ramieniem. -Wiesz, co on mi dzis powiedzial, Tom? Najwyzej dziesiec minut wczesniej, zanim to sie stalo. Powiedzial: "Jesli go zobaczymy, nie bedziemy do niego strzelac, prawda? Idziemy tylko na jelenie. Nie bedziemy do niego strzelac!" Wiesz, o czym mowil? Tato potrzasnal glowa. -O tym stworzeniu, ktore ucieklo z wesolego miasteczka. Jak myslisz, dlaczego akurat ono przyszlo mu do glowy? -Nie wiem - odparl tato. Czulem bol w glebi serca. Do poczekalni wszedl siwy, krotko ostrzyzony lekarz w okularach w drucianych oprawkach. Callanowie od razu zerwali sie na nogi. -Czy moglbym porozmawiac z panstwem bez swiadkow? - zapytal. Mama scisnela tate za reke. Ja tez wiedzialem, ze to nie wrozy nic dobrego. Kiedy wrocili, pan Callan powiedzial nam, ze operacja sie zakonczyla, Davy Ray jest pod obserwacja, lecz o wszystkim zadecyduje ta noc. Podziekowal nam za przybycie i wsparcie i powiedzial, ze powinnismy juz wracac do domow, zeby sie troche przespac. Ben i jego rodzice zostali do dziesiatej. Panstwo Wilsonowie pojechali pol godziny pozniej. Prezbiterianski pastor oznajmil, ze zostanie, dopoki bedzie potrzebny. Pani Callan zlapala moja mame za reke i poprosila ja, zeby jeszcze nie odchodzila. Siedzielismy wiec w poczekalni o snieznobialych scianach, podczas gdy na dworze mzawka przerodzila sie w deszcz; potem deszcz ustal, za oknami pojawila sie mgla i znow zaczelo mzyc. Po polnocy pan Callan zszedl do holu po filizanke kawy z automatu. Po kilku minutach wrocil w towarzystwie siwowlosego lekarza. -Diane! - zawolal z podnieceniem. - Diane, on odzyskal przytomnosc! Oboje wybiegli trzymajac sie za rece. Po dziesieciu minutach, ktore wydawaly sie nam wiecznoscia, pan Callan wrocil do poczekalni. W jego oczach nie bylo nawet tyle zycia, co w zarzacym sie papierosie. -Cory? - rzekl cicho. - Davy Ray chcialby sie z toba zobaczyc. Poczulem strach. -Idz, Cory - ponaglil mnie ojciec. - Nie boj sie. Wstalem i wyszedlem z panem Callanem. Doktor stal przed drzwiami pokoju Davy'ego, pograzony w rozmowie z pastorem. Obaj wygladali posepnie. Pan Callan otworzyl drzwi i wszedlem do srodka. Na krzesle przy lozku, nakrytym cieniutkim namiotem tlenowym, siedziala pani Callan. Spod blekitnego przescieradla wybiegaly w wezowych skretach plastikowe rurki, polaczone z woreczkami pelnymi krwi i przezroczystych plynow. Obok stala maszyna z okraglym czarnym ekranem, po ktorym wedrowala piszczaca zielona kropka. Pani Callan spostrzegla mnie i pochylila sie nad widoczna pod namiotem glowa. -Davy? Jest tu Cory. Poslyszalem wysilony oddech. W pokoju pachnialo chloroxem i pinesolem. Deszcz zaczal bebnic o szyby. Pani Callan powiedziala: -Usiadz tu, Cory - i wstala. Podszedlem blizej. Pani Callan ujela bezwladna dlon Davy'ego, biala jak wloski marmur. -Bede za drzwiami, synku - powiedziala, nadludzkim wysilkiem zmuszajac sie do usmiechu. Ulozyla reke z powrotem na lozku i wyszla. Stalem obok, patrzac przez plastikowa plachte na twarz mojego przyjaciela. Byla bardzo blada; pod zapadnietymi oczyma rysowaly sie fioletowe cienie. Ktos uczesal mu wlosy; byly wilgotne. Przescieradlo okrywalo go po szyje i nie widzialem sladow rany, z powodu ktorej tu trafil. Z nosa wychodzily mu rurki, a wargi mial szare. Jego oczy patrzyly na mnie z woskowej twarzy. -To ja - powiedzialem. - Cory. Przelknal z wysilkiem. Zielona kropka na ekranie podskoczyla troche wyzej, a moze tak mi sie tylko wydawalo. -Wpadles w dolek? - powiedzialem i natychmiast przeszlo mi przez mysl, ze to najglupsza rzecz, jaka kiedykolwiek w zyciu przeszla mi przez gardlo. Nie odpowiedzial. Nie moze mowic - pomyslalem. -Ben i Johnny tu byli - dodalem. Davy Ray odetchnal z wysilkiem. Tchnienie przerodzilo sie w slowo: -Ben. - Jeden z kacikow ust podjechal do gory. - Ta ofiara... -No - przytaknalem probujac sie usmiechnac. Brakowalo mi sil pani Callan. - Pamietasz, co sie stalo? Skinal glowa. Oczy blyszczaly mu goraczka. -Powiem ci - wychrypial. - Musze ci powiedziec. -Dobra. - Usiadlem przy nim. Davy usmiechnal sie. -Widzialem go. -Naprawde? - Konspiracyjnie pochylilem sie naprzod. Poczulem przelotnie zapach krwi, ale nie dalem tego po sobie poznac. - Widziales zwierze z wymarlego swiata? -Nie. Lepiej. - Davy przelknal bolesnie i jego usmiech zgasl, lecz po chwili powrocil. - Widzialem Snieznika. -Snieznika! - wyszeptalem. Ogromnego bialego jelenia z porozem wielkim jak korona debu. Tak - pomyslalem - jesli ktokolwiek zaslugiwal na to, zeby zobaczyc Snieznika, to wlasnie Davy Ray. -Widzialem. Dlatego wlasnie upadlem. Nie patrzylem pod nogi. Cory... Jaki on jest piekny! -Wyobrazam sobie - powiedzialem. -Jest wiekszy, niz mowia! I o wiele bielszy! -Zaloze sie - wtracilem - ze to najpiekniejszy rogacz na swiecie. -Tuz przede mna - szepnal Davy Ray. - Byl tuz przede mna. A kiedy chcialem powiedziec o tym tacie, on skoczyl. Skoczyl i zniknal. Wtedy upadlem, bo nie patrzylem pod nogi. Ale to nie byla wina Snieznika, Cory, ani niczyja. To sie po prostu stalo. -Wyzdrowiejesz - powiedzialem. Patrzylem na rosnaca w kaciku jego ust banke krwawej sliny. -Ciesze sie, ze go widzialem. Mimo wszystko. Za nic nie chcialbym tego przepuscic. Davy umilkl. Slychac bylo tylko wilgotny chrzest oddechu. Maszyna popiskiwala: pip... pip... pip... -Chyba musze juz isc - powiedzialem podnoszac sie z krzesla. Marmurowobiala dlon zlapala mnie za reke. -Opowiedz mi cos - szepnal. Zawahalem sie. Davy Ray patrzyl na mnie blagalnie. Usiadlem z powrotem. Wciaz trzymal mnie za reke, a ja nie zamierzalem sie uwolnic. Jego dlon byla zimna. -Dobra - powiedzialem. Musialem ulozyc cos na poczekaniu, jak tamta opowiesc o wodzu Piec Grzmotow. - Byl sobie pewien chlopiec... -Jasne - zgodzil sie Davy Ray. - Zawsze musi byc jakis chlopiec. -Wystarczylo, by tylko zamarzyl, a juz mogl podrozowac po innych planetach. Brodzil w czerwonym piasku Marsa, a na slizgawke wybieral sie zawsze na Plutona. Jezdzil rowerem po pierscieniach Saturna i walczyl z dinozaurami na Wenus. -A do Slonca tez mogl doleciec? -Jasne, ze tak. Nawet co dzien, gdyby tylko chcial. Udawal sie tam zwykle, kiedy mial ochote ladnie sie opalic. Wkladal okulary przeciwsloneczne i wyruszal w podroz, z ktorej wracal brazowy jak czekolada. -Alez tam musialo byc goraco - wtracil Davy Ray. -Bral ze soba wiatrak - wyjasnilem. - Chlopiec przyjaznil sie ze wszystkimi krolami i krolowymi tych planet i bywal u nich z wizytami. Zwiedzil zamek z czerwonego piasku, nalezacy do marsjanskiego krola Ludwika, i zbudowany z oblokow zamek krola Mikolaja z Jowisza. Zakonczyl wojne miedzy krolem Zantasem z Saturna i krolem Damonem z Neptuna, kiedy poklocili sie o pewna komete. Bywal w ognistym zamku krola Supelka z Merkurego, a na Wenus sam pomogl krolowi Labedziowi zbudowac palac na galezi wysokiego blekitnego drzewa. Krol Farron prosil go, zeby zostal na Uranie przez caly rok jako admiral jego lodowej floty. Wszystkie rody krolewskie go znaly. Koronowane glowy wiedzialy, ze nigdy juz nie urodzi sie ktos taki jak on, chocby wszystkie gwiazdy pogasly i zapalily sie na nowo milion razy. Bo byl to jedyny Ziemianin, ktory mogl przemierzac ich planety, i jedyny, ktorego wszyscy zawsze zapraszali. -Cory? -Co? Glos Davy'ego Raya byl coraz bardziej senny. -Chcialbym zobaczyc zamek z chmur, a ty? -Pewnie, ze tak - odparlem. -O rany... - Davy juz na mnie nie patrzyl. Wpatrywal sie w dal jak samotny podroznik, ktory wlasnie ma wkroczyc do bajkowej krainy. - Nigdy nie balem sie latac, prawda? -Ani troche. -Jestem strasznie zmeczony, Cory. - Davy zmarszczyl brwi. Nitka czerwonej sliny zaczela mu splywac po policzku. - Nie lubie byc taki zmeczony. -Powinienes odpoczac - powiedzialem. - Przyjde do ciebie jutro. Czolo Davy'ego wygladzilo sie. Na jego wargach ukradkiem pojawil sie usmiech. -Chyba ze dzis polece na Slonce. Jutro bede sie opalal, a ty bedziesz marzl tu, na Ziemi. -Cory? - rozlegl sie glos pani Callan. - Doktor chce do niego wejsc. -Juz, prosze pani. - Zerwalem sie. Dlon Davy'ego przytrzymala moja kilka sekund, a potem opadla. - Zobaczymy sie jutro - powiedzialem do niego przez powloke namiotu. - Dobrze? -Zegnaj, Cory - szepnal. -Ze... - Przypomniala mi sie pani Neville pierwszego dnia wakacji. -Do zobaczenia - poprawilem sie i ruszylem w strone drzwi. Jeszcze zanim wyszedlem, w gardle wezbral mi placz, ale go stlumilem. Jak powiedziala kiedys matka Chile Willow, musialem to zniesc. Nic wiecej nie bylismy w stanie zrobic. Pojechalismy do domu zamglona szosa numer 16, po ktorej swego czasu mknela Nocna Mona, scigajac wielka milosc Steviego. Nie mowilismy wiele; w takich chwilach slowa staja sie pustymi dzwiekami. W domu na podlodze znalazlem zielone piorko; lezalo w tym samym miejscu, gdzie upadlo. Wlozylem je z powrotem do pudelka po cygarach. W niedziele rano obudzilem sie nagle ze lzami w oczach. Smugi slonca kladly sie na podlodze. W drzwiach stal moj tato. Mial na sobie te sama odziez, w ktorej widzialem go wczoraj. -Cory... - powiedzial. Podroze, podroze: do krola Ludwika, Mikolaja, Zantasa, Damona, Farrona, Supelka i Labedzia. Podroze do zamkow z czerwonego piasku, z posplatanych blekitnych galezi, z ognistych plomieni i rzezbionych oblokow. Podroze do planet i gwiazd, na ktorych nie ma notesow z adresami, otwartych na imieniu jednego, jedynego milego goscia. Samotny podroznik opuscil ten swiat. Nie pojawi sie juz miedzy nami. 2. WIARA Myslalem, ze znam Smierc.Kroczyla obok mnie, odkad po raz pierwszy zasiadlem przed ekranem telewizora albo z torebka prazonej kukurydzy zajalem miejsce w kinoteatrze "Lirycznym", iluz to kowbojow i Indian, przeszytych strzalami lub kulami z karabinow, padalo na moich oczach w wirujacy kurz, ktory pokrywal osadnicze szlaki? Iluz detektywow i policjantow, koszonych kulami przestepcow, dogorywalo na ulicach miast? Ilez armii kladlo sie pokotem pod kartaczami lub ogniem z broni maszynowej i ilez niewinnych ofiar miotalo sie z krzykiem w paszczach roznych potworow? Myslalem, ze poznalem Smierc w obojetnym, matowym wzroku Zboja, w ostatnim "zegnaj" pani Neville. W trzasku i bulgocie, z ktorym samochod z czlowiekiem przykutym do kierownicy wpadal w lodowata otchlan. Mylilem sie. Smierci nie mozna poznac. Nie da sie z nia zaprzyjaznic. Gdyby Smierc byla chlopcem, stalaby samotna na uboczu, przysluchujac sie smiechom innych dzieci. Gdyby byla chlopcem, nie mialaby kolegow. Odzywalaby sie szeptem, a jej oczy naznaczone bylyby pietnem wiedzy, jakiej zaden czlowiek nie zdola udzwignac. Kazdej nocy przesladowaly mnie slowa: "Przychodzimy z ciemnosci i do ciemnosci musimy powrocic" Pamietam, ze powiedzial to doktor Lezander, gdy siedzielismy razem na ganku u stop zlocacych sie wzgorz. Nie moglem w to uwierzyc. Nie chcialem myslec, ze Davy Ray byl gdzies, skad nie mogl dostrzec swiatla, nawet swieczki, ktora plonela dla niego w kosciele prezbiterianskim. Nie chcialem wierzyc, ze jest gdzies zamkniety, odciety od slonca, niezdolny oddychac i smiac sie, nawet gdyby to byl smiech bladego widma. Po smierci Davy'ego Raya uswiadomilem sobie, ze to, czego dotychczas bylem swiadkiem, bylo zwykla fikcja. Kowboje i Indianie, detektywi i policjanci, armie i ofiary potworow zmartwychwstana, gdy tylko zgasna swiatla w studiu filmowym. Wroca do domow i beda czekac na telefon z propozycja kolejnej roli. Davy Ray umarl na zawsze i nie moglem zniesc mysli, ze uwieziony jest w mroku. Doszlo do tego, ze nie moglem spac. Moj pokoj byl nazbyt ciemny. Nie bylem juz pewien, co zobaczylem tamtej nocy, gdy niewyrazna postac rozmawiala ze Zbojem. Bo skoro Davy Ray byl w ciemnosci, byl w niej rowniez Carl Belwood. I Zboj. I wszyscy, ktorzy spali na Poulter Hill; a takze cale pokolenia, ktorych kosci spoczywaly wsrod powykrecanych korzeni drzew wokol Zephyr. Oni tez powrocili w mrok. Pamietam pogrzeb Davy'ego Raya. Jakze lepka wydawala mi sie czerwona glina na obrzezach grobu. Jak bardzo ubita, jak ciezka. Tam, na dole, nie bylo drzwi. Kiedy pastor juz skonczyl i wszyscy sie rozeszli, a dwaj Murzyni zaczeli nagarniac ziemie! zostala tylko ciemnosc, a jej ciezar sprawil, ze cos we mnie peklo. Nie wiedzialem juz, gdzie jest niebo. Nie bylem pewien, czy Bog ma jakiekolwiek wyczucie, plan albo zamysl, czy tez On takze blaka sie w ciemnosci. Nie bylem juz pewien niczego: zycia na tym ani na tamtym swiecie, ani Boga, ani jego dobroci. Swiateczne choinki rozblysly na Merchants Street, a ja wciaz przezywalem katusze. Do Bozego Narodzenia zostaly tylko dwa tygodnie, lecz Zephyr bezskutecznie usilowalo przywolac swiateczny nastroj. Smierc Davy'ego Raya przygnebila wszystkich. Mowiono o niej w zakladzie pana Dollara, w kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda", w ratuszu i wszedzie. Byl taki mlody - powtarzano. Co za tragiczny wypadek. Ale takie jest zycie - mowiono; czy sie nam to podoba, czy nie, takie wlasnie jest zycie. Wcale mi to nie dodawalo otuchy. Oczywiscie rodzice probowali ze mna rozmawiac, tlumaczyli, ze Davy juz nie cierpi i ze jest teraz w lepszym miejscu. Nie wierzylem im. Jakie miejsce mogloby byc lepsze niz Zephyr? -Niebo - powiedziala mama, kiedy siedzielismy razem przed trzaskajacym kominkiem. - Davy Ray poszedl do nieba; nie wolno ci w to watpic. -Niby dlaczego? - spytalem, a mama spojrzala na mnie takim wzrokiem, jak gdybym uderzyl ja w twarz. - Co niby nie pozwala mi watpic? Czekalem na odpowiedz. Mialem nadzieje, ze ja otrzymam, ale slowo, ktore uslyszalem, nie zdolalo mnie zadowolic. Brzmialo ono: WIARA. To zaprowadzilo mnie do wielebnego Lovoya. Usiedlismy razem w koscielnej kancelarii, pastor poczestowal mnie cytrynowym cukierkiem ze stojacego na biurku sloja. -Cory - rzekl. - Wierzysz w Jezusa, prawda? -Tak, prosze pana. -I wierzysz, ze zostal On poslany przez Boga, by zginal za ludzkie grzechy? -Tak. -A zatem wierzysz takze, ze Jezus zmarl na krzyzu i zostal pogrzebany, a na trzeci dzien zmartwychwstal? -Tak. - Zmarszczylem brwi. - Ale Pan Jezus byl Panem Jezusem. Davy Ray byl tylko zwyklym chlopcem. Wiem o tym, Cory, ale Jezus przyszedl na ziemie, by pokazac nam, ze zycie kryje wiecej tajemnic, niz jestesmy ich w stanie pojac. Pokazal nam, ze jesli bedziemy w Niego wierzyc i isc za Jego wola i przykladem, zapewni nam miejsce u pana Boga w niebie. Rozumiesz? Zamyslilem sie na chwile. Wielebny Lovoy oparl sie wygodnie w swoim krzesle, uwaznie mi sie przygladajac. -Czy niebo jest lepsze od Zephyr? - spytalem. -Milion razy lepsze. -Maja tam komiksy? -No coz... - usmiechnal sie. - Nikt z nas nie wie, jakie dokladnie jest niebo. Wiemy tylko, ze bedzie tam cudownie. -Niby skad? - spytalem. -Stad - odparl pastor - ze mamy wiare. - Podsunal mi sloj. - Moze chcesz jeszcze cukierka? Nie moglem sobie wyobrazic nieba. Coz warte jest miejsce, w ktorym nie ma tego, co sprawia ci najwieksza przyjemnosc? Jezeli nie ma tam komiksow, filmow o potworach, rowerow i bocznych drog, po ktorych mozna jezdzic? Nie ma basenow, lodow, lata i festynu z okazji Czwartego Lipca? Nie ma burz i gankow, z ktorych obserwujesz zbierajace sie chmury? Takie niebo przypominalo mi specjalistyczna biblioteke, w ktorej masz spedzic cala wiecznosc, czytajac ksiazki na jeden tylko temat. Czymze byloby niebo bez arkuszy maszynowego papieru i czarodziejskiej skrzynki? Byloby pieklem, ot co. Te dni wcale nie byly ponure. Merchants Street zdobily girlandy czerwonych i zielonych swiatelek. Na rogach ulic palily sie lampy w ksztalcie glowy Swietego Mikolaja, a ze swiatel na skrzyzowaniach zwisaly srebrne dzwoneczki. Tato dostal nowa posade. Trzy dni w tygodniu pracowal jako magazynier w "Spizarni Grubego Paula". Pewnego dnia Kobza szesc razy nazwala mnie polglowkiem. Potem zazadala, zebym poszedl do tablicy i opowiedzial klasie, co wiem o liczbach pierwszych. Oznajmilem jej, ze nie podejde. -Cory Mackenson, w tej chwili do tablicy! - ryknela. -Nie, prosze pani - odparlem. Za moimi plecami diablica zachichotala radosnie, wietrzac nowa potyczke w wojnie przeciwko pani Harper. -Masz. Natychmiast. Tu. Podejsc. - Twarz Kobzy spurpurowiala. Potrzasnalem glowa. -Nie. Juz byla przy mnie. Poruszala sie szybciej, niz bylem sklonny przypuszczac. Obiema rekami chwycila mnie za sweter i wyciagnela z lawki tak gwaltownym szarpnieciem, ze uderzylem sie w kolano i noge przeszyl mi silny bol. Zanim jeszcze dotarl do mozgu, zmienil sie w rozpalona do bialosci furie. Moje serce pelne bylo cierni. Tkwil w nim Davy Ray i ciemnosc, i pozbawione znaczenia slowo "wiara". Zamachnalem sie. Uderzylem ja prosto w twarz. Gdybym celowal, nie moglbym trafic lepiej. Okulary odfrunely z jej nosa, a zaskoczona Harpia wydala z siebie dzwiek, ktory przypominal krakanie. Zdazylem juz nieco ochlonac, za to ona wrzasnela: -Jak smiales mnie uderzyc?! Jak smiales?! Chwycila mnie za wlosy i zaczela potrzasac moja glowa. Reszta uczniow siedziala w oslupieniu: tego bylo juz zbyt wiele, nawet dla nich. Sam o tym jeszcze nie wiedzialem, ale wlasnie stworzylem legende. Harpia cisnela mna o lawke Sally Meachum, omal jej nie przewracajac, a juz po chwili ciagnela mnie korytarzem do gabinetu dyrektora, pomstujac przy kazdym kroku. Jak sie nalezalo spodziewac, mama i tato zostali telefonicznie wezwani do szkoly. Byli, lagodnie mowiac, przerazeni moim zachowaniem. Zostalem zawieszony na trzy dni, dyrektor zas - niziutki mezczyzna, ktory nazywal sie Cardinale i rzeczywiscie przypominal ptaka kardynala - powiedzial, ze zanim wroce do klasy, musze wystosowac pisemne przeprosiny do pani Harper, podpisane takze przez moich rodzicow. Spojrzalem na niego i w obecnosci tychze rodzicow oswiadczylem, ze moze mnie zawiesic chocby i na trzy miesiace, ze nie napisze zadnych przeprosin, ze mam dosyc wysluchiwania, iz jestem polglowkiem, dosyc matmy i w ogole wszystkiego. Tato zerwal sie z krzesla. -Cory! - krzyknal. - Co w ciebie wstapilo? -Nigdy w historii tej szkoly uczen nie uderzyl nauczyciela! - pisnal pan Cardinale. - Nigdy! Temu chlopcu nalezy sie porzadne lanie, oto, co mysle. -Przykro mi to mowic - rzekl ojciec - ale zgadzam sie z panem. W drodze do domu probowalem im wszystko wytlumaczyc, ale nawet nie chcieli sluchac. Tato powiedzial, ze nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobilem, a mama - ze nigdy w zyciu nie najadla sie tyle wstydu. Wobec tego zaniechalem dalszych tlumaczen i siedzialem posepnie w kabinie, podczas gdy Rakieta jechala na skrzyni furgonetki. Lanie dostalem od ojca. Bylo krotkie, ale bolesne. Nie wiedzialem, ze dzien wczesniej ojciec zostal zrugany przez swojego szefa u Grubego Paula za to, ze pomylil liczbe kartonow ze swiatecznymi cukierkami. Nie wiedzialem, ze szef byl od niego osiem lat mlodszy, jezdzil czerwonym thunderbirdem i zwracal sie do taty per Tommy. Znioslem baty w milczeniu, ale kiedy znalazlem sie w swoim pokoju, wtulilem twarz w poduszke. Weszla mama. Powiedziala, ze nie moze zrozumiec mojego postepowania. Powiedziala, iz wie, ze wciaz jestem rozbity po smierci Davy'ego, ale on jest juz w niebie, a zycie musi toczyc sie dalej. Stwierdzila, ze bede musial napisac przeprosiny, czy tego chce, czy nie, a im predzej to zrobie, tym lepiej. Unioslem twarz z poduszki i oznajmilem jej, ze tato moze mnie tluc codziennie az do sadnego dnia, a ja i tak niczego nie napisze. -Wobec tego uwazam, ze powinienes tu zostac i dokladnie to przemyslec, mlody czlowieku - oswiadczyla mama. - Sadze, ze lepiej ci sie bedzie myslec z pustym zoladkiem. Nie odpowiedzialem. Nie bylo takiej potrzeby. Mama wyszla, a pozniej uslyszalem, ze rozmawiaja o mnie - co sie ze mna dzieje i dlaczego jestem taki niegrzeczny. Slyszalem szczek talerzy i czulem zapach pieczonego kurczaka. Odwrocilem sie na bok i zasnalem. Obudzil mnie sen o czterech czarnych dziewczynkach - blysk i bezglosny wybuch. Znowu stracilem budzik z nocnego stolika, ale tym razem nie zajrzalo do mnie zadne z rodzicow. Budzik wciaz dzialal; byla prawie druga nad ranem. Wstalem i wyjrzalem przez okno. Rogal ksiezyca wydawal sie tak ostry, ze mozna bylo na nim powiesic kapelusz. Za zimna szyba panowala cicha noc i swiecily gwiazdy. Nie mialem zamiaru pisac zadnych przeprosin. Moze wylazil ze mnie dziadek Jaybird, ale czulem, ze predzej skonam, niz pozwole, by Kobza byla gora. Musialem porozmawiac z kims, kto mnie zrozumie. Z kims takim jak Davy Ray. Ciepla kurtka wisiala w szafie obok frontowych drzwi. Nie chcialem wychodzic tamtedy, bo tato mogl jeszcze nie spac. Wlozylem sztruksowe spodnie, dwa swetry i rekawiczki. Potem otworzylem okno. Skrzypnelo, jezac mi wlosy na glowie, ale odczekalem minute i nie doslyszalem zadnych krokow. Podciagnalem okno jeszcze wyzej i wymknalem sie przez nie w mrozna noc. Zasunalem szybe za soba, pozostawiajac tylko waska szpare, w ktora moglem wepchnac palce. Wsiadlem na Rakiete i odjechalem w swietle rogatego ksiezyca. Jechalem przez ciche ulice. Na skrzyzowaniach mrugaly zolte swiatla. Moj oddech unosil sie przede mna jak biala osmiornica. W niektorych domach palily sie lampy w lazienkach, pozostawione, by uniknac nocnego obijania sie w mroku. Nos i uszy skostnialy mi od razu; w taka noc nikt nie wyrzucilby na dwor nawet psa, coz dopiero mowic o Vernonie Thaxterze. W drodze na Poulter Hill skrecilem w lewo. Nadlozylem okolo cwierc mili, ale chcialem cos sprawdzic. Powoli objechalem dom ze stajnia, krolujacy na trzech akrach ziemi. W pomieszczeniu na pietrze palila sie lampa, zbyt jasna jak na oswietlenie lazienki. Doktor Lezander nie spal. Sluchal zagranicznych rozglosni. Przyszla mi do glowy dziwna mysl. Moze doktor Lezander dlatego byl nocnym markiem, ze bal sie ciemnosci. Moze siedzial w oswietlonym pokoju, nasluchujac glosow z calego swiata, by miec pewnosc, ze nie jest sam, kiedy zegar odmierza nocne godziny. Zawrocilem Rakiete. Od smierci Davy'ego nie przyblizylem sie ani o krok do rozwiazania tajemnicy zielonego piorka. Telefon do panny Glass byl dla mnie zbyt duzym wysilkiem w tych czasach zwatpienia i mroku. Moglem co najwyzej odpedzac od siebie zbierajaca sie wokol ciemnosc, lecz nie bylem w stanie zastanawiac sie nad tym, kto lezal w mule na pograzonym w ciemnosci dnie Jeziora Saksonskiego. Nie chcialem myslec, ze doktor Lezander moze miec z tym cos wspolnego. Gdyby tak bylo, komu na tym swiecie chcialbym jeszcze uwierzyc? Dotarlem do Poulter Hill. Kuta zelazna brama byla zamknieta na klucz, ale poniewaz kamienny murek wokol cmentarza mial tylko metr wysokosci, sforsowanie go nie wymagalo czarnoksieskiej mocy. Zostawilem Rakiete pod brama i poszedlem przez wzgorze, mijajac skapane w ksiezycowej poswiacie nagrobki. Cmentarny pagorek wznosil sie nie tylko na niewidzialnej granicy pomiedzy swiatami; dzielil rowniez Zephyr od Braton. Biali nieboszczycy lezeli na jednym jego zboczu, podczas gdy czarni na drugim. Bylo to w zasadzie logiczne, ze ludzie, ktorzy nie moga jesc w tym samym barze, plywac w tym samym basenie i robic zakupow w tym samym sklepie, nie beda szczesliwi spoczywajac po smierci obok siebie. Przyszlo mi do glowy, ze musze kiedys zapytac wielebnego Lovoya, czy Dama i Ksiezycowy Czlowiek pojda do tego samego nieba co Davy Ray. Jesli czarni i biali zajmuja te same niebiosa, jaki sens w tym, by tu, na ziemi, jadali w roznych barach? Skoro czarni i biali razem krocza po rajskich sciezkach, czy oznacza to, ze jestesmy madrzejsi od Boga, stroniac od siebie na ziemi? Oczywiscie jesli wszyscy mielismy wrocic do ciemnosci, oznaczalo to, ze nie ma ani Boga, ani nieba. Jak maly Stevie Cauley zdolal znalezc szczeline w tej ciemnosci i przejechac przez nia Nocna Mona - pozostawalo dla mnie tajemnica, bo przeciez widzialem go tak wyraznie, jak teraz widzialem las sterczacych z ziemi kamieni. Bylo ich tak wiele. Tak wiele. Slyszalem kiedys, ze gdy umiera stary czlowiek, plonie biblioteka. Widzialem nekrolog Davy'ego w "Dzienniku" Adams Valley. Pisali tam, ze zginal w wypadku na polowaniu, kim jest jego mama i tato, ze mial mlodszego braciszka Andy'ego i byl czlonkiem kosciola prezbiterianskiego w Union Town. Ponizej widniala informacja, ze pogrzeb odbedzie sie o wpol do jedenastej. Oszolomila mnie mysl, jak wiele tam pominieto. Nikt nie napisal o bruzdkach, ktore ukazywaly sie w kacikach jego oczu, gdy sie smial, ani o tym, jak krzywil usta, przygotowujac sie do slownej potyczki z Benem. Przemilczeli blask jego oczu, gdy odkryl w lesie nowa, nie znana jeszcze sciezke, a takze przygryzanie dolnej wargi, kiedy mial zamiar rzucic szybka pilke. W gazecie umieszczono bezduszny spis suchych faktow, ale nikt ani slowem nie wspomnial o prawdziwym Davym Rayu. Rozmyslalem o tym, idac pomiedzy grobami. Ile historii tu lezalo, pogrzebanych i zapomnianych? Ile starych, spalonych bibliotek; ile nowych, ktore z roku na rok powiekszaly mlody ksiegozbior? I wszystkie te historie przepadly. Zalowalem, ze nie ma takiego miejsca, do ktorego mozna by pojsc, usiasc w sali podobnej do kina i przejrzec katalog, skladajacy sie z kwadrylionow imion, a potem nacisnac guzik; i wtedy na ekranie pojawilaby sie twarz czlowieka, ktory opowiedzialby ci o swoim zyciu. Byloby to zywe archiwum minionych pokolen, gdzie mozna by uslyszec glosy milczace od setek lat. Kiedy tak szedlem, otoczony milczeniem tych glosow, ktorych nikt nigdy juz nie uslyszy, doszedlem do wniosku, ze jestesmy strasznie rozrzutna rasa. Odrzucamy od siebie przeszlosc, zubozajac w ten sposob przyszlosc. Znalazlem grob Davy'ego Raya. Nie ustawiono jeszcze na nim nagrobka, ale w ziemi tkwila plaska kamienna tabliczka. Grob nie znajdowal sie ani u stop wzgorza, ani na jego szczycie, tylko gdzies posrodku. Usiadlem obok tabliczki, starajac sie nie nadepnac na ledwie widoczne wybrzuszenie gruntu, ktore wkrotce osiadzie pod naporem deszczu, a wiosna zarosnie je trawa. Spojrzalem w ciemnosc pod zimnym, ostrym ksiezycem. W swietle dnia roztaczal sie stad panoramiczny widok na Zephyr i otaczajace je wzgorza. Mozna bylo zobaczyc most z gargulcami i Rzeke Tecumseha. Widac bylo, jak tory kolejowe wija sie posrod wzgorz, przebiegajac wiaduktem nad rzeka w drodze do wiekszych miast. Byl to ladny widok - jezeli ktos mial oczy, by moc go podziwiac. Jakos nie chcialo mi sie wierzyc, by Davy'emu robilo roznice, czy ma stad widok na miasto, czy na podmokla niecke. Takie rzeczy moga byc wazne dla zalobnikow, lecz nie dla tych, ktorzy odchodza. -O rany - powiedzialem wypuszczajac obloczek pary. - Chyba juz zaczynam gonic w pietke. Czy oczekiwalem, ze Davy Ray mi odpowie? Nie. Nie bylem wiec rozczarowany, gdy odpowiedziala mi cisza. -Nie wiem, czy jestes w ciemnosci, czy tez w niebie - stwierdzilem na glos. - I nie wiem, co takiego ciekawego jest w niebie, skoro wszystko idzie tam jak po masle. Troche przypomina mi kosciol. Kosciol jest fajny przez godzine w niedziele, ale nie chcialbym tam mieszkac. I nie chcialbym tez byc w ciemnosci. Tylko nic, nic i jeszcze wieksze nic. Wszystko, co czlowiek kiedykolwiek powiedzial lub zrobil, znika jak zmarszczka na stawie, ktorego nikt nie ogladal. - Podciagnalem kolana pod brode i oplotlem je ramionami. - Nie ma glosu, by mowic, oczu, by patrzec, nie ma uszu, nie ma nic. W takim razie po co sie rodzimy, Davy Ray? Na to pytanie rowniez odpowiedziala mi cisza. -I zupelnie nie rozumiem, o co chodzi z ta wiara - ciagnalem. - Mama mowi, ze powinienem ja miec, wielebny Lovoy - ze musze ja miec; a jezeli nie istnieje nic, w co mozna by wierzyc, Davy? Jezeli wiara jest jak gluchy telefon, do ktorego mowisz, ale o tym, ze na drugim koncu linii nie ma nikogo, dowiadujesz sie dopiero wtedy, gdy zadasz mu pytanie, a on nie odpowie? Czy nie wkurzyloby cie, gdybys sie przekonal, ze przez caly czas strzepisz sobie jezyk na prozno? W tym momencie zdalem sobie sprawe, ze wlasnie przemawiam w pustke. Pocieszala mnie tylko swiadomosc, ze tuz obok mnie lezy Davy Ray. Przesunalem sie w miejsce, gdzie zbrazowialej trawy nie znaczyly slady lopat, i polozylem sie na plecach. Spojrzalem na obce, przerazajace gwiazdy. -Spojrz tylko - powiedzialem. - Popatrz na to niebo. Wyglada, jak gdyby Diablica wysmarkala sie na czarny aksamit, nie? - Usmiechnalem sie na mysl, jak Davy pialby z zachwytu, slyszac to porownanie. - No, moze niezupelnie - dodalem. - Czy z miejsca, w ktorym jestes, widac to samo niebo? Cisza. Coraz glebsza cisza. Zlozylem ramiona na piersi. W ten sposob nie bylo mi tak zimno, a plecy mialem przycisniete do ziemi. Moja glowa spoczywala tuz obok glowy Davy'ego. -Dostalem dzisiaj lanie - zwierzylem mu sie. - Tato doslownie darl mi pasy z tylka. Moze na to zasluzylem. Ale Kobza tez zasluzyla na porzadne baty, nie uwazasz? Jak to jest, ze nikt nie slucha dzieci nawet wtedy, kiedy maja cos do powiedzenia? - Westchnalem, a moj oddech uniosl sie w kierunku Koziorozca. - Nie moge napisac tych przeprosin, Davy. Po prostu nie moge i nikt mnie do tego nie zmusi. Moze niezupelnie mialem racje; moze mialem ja tylko w polowie, ale oni chca, zebym przyznal, ze w ogole jej nie mialem. Nie moge tego napisac. Co ja mam zrobic? I wtedy to uslyszalem. Nie kpiacy glos Davy'ego Raya... ...lecz daleki gwizd pociagu. Nadjezdzal towarowy. Usiadlem. Daleko na wzgorzach widzialem jego przedni reflektor, ktory wygladal jak poruszajaca sie gwiazda. Pociag skrecil w strone Zephyr. Patrzylem, jak sie zbliza. Zawsze zwalnial przed wiaduktem nad Rzeka Tecumseha. Kiedy juz sie na nim znalazl, zwalnial jeszcze bardziej, bo pod ciezkimi kolami cala konstrukcja jeczala i klekotala. Na zjezdzie z wiaduktu pociag poruszal sie wystarczajaco wolno, aby ktos, kto mial na to ochote, mogl do niego wskoczyc. Oczywiscie nie trwalo to dlugo. Towarowy nabieral predkosci, a zanim minal Zephyr, znow pedzil jak szalony. -Nie moge napisac tych przeprosin, Davy - powtorzylem cicho. - Ani jutro, ani pojutrze, ani nigdy. Pewnie nie bede juz mogl wrocic do szkoly, co? Davy Ray nie wyrazil swojej opinii ani rady. Bylem zdany na siebie... -A gdybym tak na jakis czas wyjechal? Nie na dlugo. Dwa, moze trzy dni. Gdybym im pokazal, ze wole uciec z domu niz pisac te bzdury? Moze wtedy zechcieliby mnie wysluchac, jak sadzisz? Ruchoma gwiazda byla coraz blizej. Znow rozlegl sie gwizdek, zapewne po to, by sploszyc jelenia z torow. Uslyszalem, jak wola: "Corrryyyyyy!" Wstalem. Gdybym pobiegl po Rakiete, moglbym jeszcze zdazyc do wiaduktu. Ale musialem ruszac natychmiast. Za pietnascie sekund zostane skazany na kolejny dzien, wypelniony gniewem i rozczarowaniem rodzicow. Jeszcze jeden dzien w pokoju z czysta kartka papieru, czekajaca na slowa przeprosin. Towarowy, ktory wlasnie przejezdzal przez Zephyr, zawsze wracal ta sama trasa. Siegnalem do kieszeni, znalazlem dwie cwiercdolarowki, ktore pozostaly mi po zakupie prazonej kukurydzy albo slodyczy, dokonanym w "Lirycznym" zeszlej zimy, gdy wszystko jeszcze toczylo sie jak nalezy. -Jade, Davy Ray! - zawolalem. - Jade! Pobieglem przez cmentarz. Kiedy dopadlem Rakiety i wskoczylem na siodelko, balem sie, ze juz jest za pozno. Popedalowalem jak szalony w strone wiaduktu. Bialy oblok oddechu owiewal mi twarz. Jadac wzdluz niskiego zwirowego nasypu poslyszalem klekot i jek. Pociag przejezdzal przez wiadukt. Moglem jeszcze zdazyc. Pojawil sie nagle, oslepiajac mnie reflektorem. Potezna lokomotywa zjechala z wiaduktu i minela mnie w tempie nieco szybszym niz spacerowe. Potem zaczely mnie mijac wagony z napisem: SOUTHERN RAJLROAD. Bufory spiewaly: tum-ta-bong, tum-ta-bong. Pociag powoli nabieral predkosci. Zsiadlem z Rakiety i postawilem ja na podporce. Przejechalem palcem po raczce kierownicy. Przez sekunde widzialem w reflektorze zlote oko, lsniace w ksiezycowej poswiacie. -Wroce! - obiecalem. Mialem wrazenie, ze wszystkie wagony sa zamkniete. Tuz przy koncu skladu dostrzeglem jednak drzwi odsuniete do polowy. Pomyslalem o uzbrojonych, byczej postury kontrolerach, ktorzy mogli wyrzucic gapowicza glowa naprzod w zaciagnieta klebami pary przepasc, lecz po chwili odpedzilem od siebie te wizje. Ruszylem biegiem obok wagonu z otwartymi drzwiami. Drabinke mialem na wyciagniecie reki. Siegnalem w gore, zahaczylem cztery palce o szczebel, docisnalem z drugiej strony kciukiem, potem chwycilem sie druga reka i oderwalem stopy od zwirowego podloza. Podciagnalem sie ku otwartym drzwiom wagonu towarowego, sam zdziwiony wlasna zrecznoscia. Podejrzewam, ze kiedy slyszy sie pod soba zgrzytanie kilku ton stalowych kol, czlowiek od razu staje sie akrobata. Przechylilem sie do wnetrza wagonu, wypuscilem z palcow zelazny szczebel i zwalilem sie na drewniana podloge, pokryta skapa warstwa slomy. Moje pojawienie sie nie bylo zbyt dyskretne; towarzyszyl mu huk, ktory odbil sie echem w zaplombowanym z drugiej strony wagonie. Pozbieralem sie i usiadlem. Ze swetra sterczaly mi zdzbla slomy. Wagon trzasl i lomotal. Najwyrazniej nie zostal skonstruowany z mysla o pasazerach. Ktos jednak wybral sie nim na przejazdzke. -Hej, Princey! - odezwal sie czyjs glos. - Jakis ptaszek tu do nas przyfrunal! Podskoczylem. Glos brzmial jak rechot zaby w pelnej kamieni betoniarce. Dolatywal z mroku przede mna. -Tak, widze go - odpowiedzial inny glos. Ten dla odmiany byl gladki jak czarny jedwab i pobrzmiewal w nim lekki cudzoziemski akcent. -Omal sobie nie polamal skrzydelek. Znalazlem sie w towarzystwie pozbawionych skrupulow trampow, ktorzy poderzna mi gardlo, zeby wejsc w posiadanie dwoch cwiercdolarowek, ktore mialem w kieszeni. Przez chwile zamierzalem wyskoczyc z powrotem, ale Zephyr mijalo nas z przerazajaca szybkoscia. -Na twoim miejscu nie robilbym tego, mlody czlowieku - ostrzegl mnie cudzoziemski glos. - Niewiele by z ciebie zostalo. Zatrzymalem sie tuz przy drzwiach. Serce bilo mi jak mlotem. -Nie boj sie, nie zjemy cie! - odezwala sie zaba w betoniarce. -Prawda, Princey? -Mow za siebie, jesli laska. -On zartuje! Bez przerwy zartuje. Prawda, Princey? -Tak - odparl z westchnieniem drugi glos. - Bez przerwy zartuje. Tuz przed moim nosem rozblysla zapalka. Odskoczylem, a potem sie odwrocilem, zeby zobaczyc, z kim mam do czynienia. Koszmarne oblicze zajrzalo mi w twarz z tak bliska, ze poczulem nieswiezy oddech. Przy tym czlowieku wagonowy bufor jasnialby uroda niczym Charles Atlas. Byl wychudzony, czarne oczy mial gleboko zapadniete w cienistych oczodolach, a ostre kosci wypychaly skore na policzkach. I to jaka skore! W wyschnietych korytach sezonowych potokow widywalem wiecej wilgoci. Kazdy cal jego twarzy byl pomarszczony i zmiety; usta mial tak pobruzdzone, ze zadarta do gory warga odslaniala pozolkle zeby, a zmarszczki ciagnely sie nawet przez jego bezwlosa czaszke niczym dziwaczne nakrycie glowy. Dlugie kosciste palce, oswietlone plomykiem zapalki, byly rownie wyschniete, podobnie zreszta jak dlon, z ktorej wyrastaly. Szyja skladala sie wylacznie z suchych, ziejacych bruzd. Mezczyzna mial na sobie jakis jasny, zakurzony stroj, przy czym nie bardzo bylo wiadomo, gdzie konczy sie koszula, a zaczynaja spodnie. Wygladal jak patyk wetkniety do torby z brudnymi lachami. Zamarlem z przerazenia. Czekalem tylko, kiedy ostrze noza oddzieli mi glowe od tulowia. Druga reka pomarszczonego mezczyzny uniosla sie niczym leb zmii. Wszystkie moje miesnie stezaly. Podsunal mi pudelko, na dnie ktorego turlalo sie kilka fig. -Prosze, prosze! - zdziwil sie mezczyzna z cudzoziemskim akcentem. - Ahmet cie polubil! Wez sobie fige; on jest niemy. -Ja... chyba nie... Zapalka zgasla. Czulem tuz obok siebie Ahmeta. Jego zapach byl tak przenikliwy, ze zaczely mi wiednac wloski w nozdrzach. Suchy oddech szelescil jak martwe jesienne liscie. Uslyszalem trzask drugiej zapalki. Ahmet mial teraz czarna smuge rozmazana na spiczastym podbrodku. Wciaz trzymal pudelko i tym razem kiwnal do mnie glowa. Odnosilem wrazenie, ze jego cialo trzeszczy. Szczerzyl do mnie zeby jak przegrzana Smierc. Scislej mowiac, wypieczona i zaskorupiala Smierc. Siegnalem drzaca reka do pudelka i wyciagnalem fige. Ahmet zdawal sie usatysfakcjonowany. Powlokl sie na drugi koniec wagonu, gdzie uklakl i przytknal zapalke do trzech ogarkow, przylepionych woskiem do dna odwroconego wiadra. Robilo sie coraz jasniej. Swiatlo narastalo, ukazujac mi rzeczy, ktorych wolalbym nie ogladac. -O! - rzekl cudzoziemiec, ktory siedzial w kacie, oparty o stos jutowych workow. - Teraz wreszcie mozemy spojrzec sobie w oczy. Osobiscie wolalbym, zebysmy byli odwroceni do siebie plecami i zeby dzielila nas odleglosc co najmniej pieciu mil. Jesli ten facet kiedykolwiek widzial slonce, to Dama byla moja prababka. Skore mial tak blada, ze ksiezyc wydawal sie przy niej smagly jak Don Ho. Byl mlody, w kazdym razie mlodszy od mojego ojca, i mial jasne wlosy, zaczesane do tylu nad wysokim czolem. Na skroniach blyszczaly w nich srebrne nitki. Ubrany byl w ciemny garnitur, biala koszule i krawat. Polatana na lokciach marynarka od razu zdradzala, ze najlepsze czasy ma juz za soba; mankiety koszuli tez zaczynaly sie strzepic, a krawat usiany byl brunatnymi plamkami. Mimo to mezczyzna roztaczal wokol siebie aure elegancji. Nawet gdy siedzial w kacie, przykuwal uwage spojrzeniem, w ktorym znac bylo wynioslosc wyplywajaca z dobrego urodzenia. Zelowki mial zdarte; poczatkowo wydawalo mi sie, ze ma na sobie biale skarpetki, lecz po chwili uswiadomilem sobie, ze widze gole kostki nog. Jego oczy nie dawaly mi spokoju; w swietle swiec ich zrenice lsnily szkarlatnym blaskiem. Ale zarowno on, jak i suchy Ahmet wygladali niczym Troy Donahue i Vul Brynner w porownaniu z trzecim strachem podrozujacym w wagonie. Stal w kacie. Jego glowa o dziwnym ksztalcie lopaty dotykala nieomal sufitu. Na pewno mial ponad dwa metry wzrostu. Jego barki przywodzily na mysl skrzydla samolotow z bazy w Robbins. Zwaliste, ciezkie cialo wydawalo sie w jakis sposob ulomne. Mial na sobie luzna brazowa marynarke, a szare spodnie z latami na kolanach wygladaly tak, jak gdyby sie na nim zbiegly. Rozmiar jego butow przyprawil mnie o bicie serca; gdybym okreslil je mianem kajakow, to tak jakbym nazwal bombe atomowa ciezarnym granatem. Przypominaly raczej obuwie Waligory. -Szanowanko - rzekl, a jego buty zadudnily o deski podlogi, gdy zblizal sie ku mnie. - Jestem Franklin. Usmiechal sie. Wolalbym, zeby tego nie robil. Na widok tego usmiechu nawet panu Sardonicusowi zrzedlaby mina. Ale jeszcze gorsza byla blizna, ciagnaca sie w poprzek neandertalskiego czola. Wygladala, jakby zszywal ja zezowaty student medycyny, miotany atakiem silnej czkawki. Wielka twarz byla plaska jak talerz, czarne wlosy przylegaly do czaszki jak namalowane. W blasku swiec Franklin robil wrazenie czlowieka, ktory zjadl cos, z czym jego zoladek absolutnie nie moze sobie poradzic. Skora nieszczesnika miala ziemistoszary odcien. I... o rany boskie! Z obu stron byczego karku wystawaly niewielkie, zardzewiale sruby. -Chcesz lyknac wody? - zapytal podnoszac poobijana manierke. W jego lapsku wygladala jak mala muszelka. -Eee... nie, prosze pana. Dziekuje panu... bardzo. -Popij fige - rzekl. - Bo ci utknie w gardle. -Nie trzeba. Naprawde. - Odchrzaknalem. - Widzi pan? -Dobra. Mnie tam za jedno. - Potwor wrocil do kata i stanal w nim jak groteskowy posag. -Franklin jest bezproblemowy - wyjasnil Princey. - Ahmet to milczek. -A jaki pan jest? - zapytalem. -Ambitny. A ty? -Przerazony. Za plecami slyszalem swist wichru. Towarowy gnal naprzod, pozostawiwszy za soba uspione bloto Zephyr. -Siadaj, jesli chcesz - rzekl Princey. - Moze nie jest tu nazbyt czysto, ale tez nie jest to loch. Wyjrzalem tesknie na zewnatrz. Jechalismy chyba... -Szescdziesiat mil na godzine - odezwal sie Princey. Powiedzialbym nawet, ze szescdziesiat cztery. Mam niezle wyczucie. Usiadlem mozliwie jak najdalej od nich. -Taak... - Princey wsadzil rece do kieszeni marynarki - zrob nam ten zaszczyt i zdradz, dokad sie wybierasz, Cory. -Chyba... Chwileczke. Czy ja sie panu przedstawilem? -Jestem przekonany, ze tak. -Nie przypominam sobie... Franklin sie rozesmial. Brzmialo to troche jak przeczyszczanie zatkanych rur. -Ha! Ha! Ha! Znowu zaczyna! Princey ma wielkie poczucie humoru! -Nie sadze, abym mowil panu, jak mam na imie - oswiadczylem. -Och, po coz ten upor - rzekl Princey. - Kazdy ma jakies imie. Jak brzmi twoje? -Co... - urwalem. Kto tu zwariowal, ja czy oni? - Cory Mackenson. Jestem z Zephyr. -I jedziesz do...? -A dokad jedzie ten pociag? - spytalem. -Stad? - Princey usmiechnal sie lekko. - Dokadkolwiek. Zerknalem na Ahmeta. Przysiadl na pietach, obserwujac mnie uwaznie sponad migoczacych swiec. Na pomarszczonych stopach mial sandaly, a paznokcie u nog mierzyly Co najmniej dwa cale dlugosci. -Troche za zimno, zeby nosic sandaly, nie uwaza pan? -Ahmetowi to nie przeszkadza - stwierdzil Princey. - To jego ulubione obuwie. Jest Egipcjaninem. -Egipcjaninem? Jak zawedrowal az tutaj? -O, to byl dlugi, zakurzony szlak - zapewnil mnie Princey. -Kim wy wlasciwie jestescie? Wygladacie troche... -Znajomo, jesli jestes wielbicielem najslodszej z nauk. To znaczy boksu -wpadl mi w slowo Princey. - Na pewno slyszales o Franklinie Fitzgeraldzie, znanym takze jako Wielki Frank z Filadelfii? -Nie, prosze pana. -Wiec dlaczego mowiles, ze tak? -Ja cos takiego powiedzialem? -Wobec tego przedstawiam ci Franklina Fitzgeralda. - Princey skinal reka w strone postaci w kacie. -Dzien dobry panu - powiedzialem. -Milo mi cie poznac - odparl Franklin. -Ja jestem Princey von Kulik. A to Ahmet Ktorego-Nazwiska-I-Tak-Nie-Da-sie - Wymowic. -Hi, hi, hi! - zachichotal Franklin, przyslaniajac usta wielka, pokryta bliznami lapa. -Pan nie jest Amerykaninem, prawda? - zagadnalem Princeya. -Obywatel swiata, do uslug. -A skad pan pochodzi? -Pochodze z narodu, ktorego nie ma ani tu, ani tam. To raczej nienarod, jesli pozwolisz, ze tak to okresle. - Princey znow sie usmiechnal. -Nienarod. Calkiem niezly termin. Obcy najezdzcy pladrowali moj kraj tyle razy, ze zaczelismy wydawac karnety na gwalty i rozboje. Coz poczac? Tu latwiej zarobic pare groszy. -A wiec pan tez jest bokserem? -Ja? - Princey wykrzywil sie, jak gdyby zjadl cos gorzkiego. -No, nie! Franklin to piesc, a ja - mozg. Jestem jego menedzerem. Ahmet pelni role trenera. Doskonale nam sie powodzi, z wyjatkiem okresow, kiedy probujemy sie nawzajem pozabijac. -Ha, ha! - zagrzmial Franklin. -W obecnej chwili mamy przerwe w harmonogramie spotkan. -Princey lekko wzruszyl ramionami. - Jedziemy z ostatniego miejsca, w ktorym bylismy, do nastepnego, w ktorym sie znajdziemy. I taki, obawiam sie, jest nasz los. Uznalem, iz mimo przerazajacych pozorow, napotkane trio rzeczywiscie nie zamierza mnie skrzywdzic. -Pan Franklin stacza pewnie wiele walk? - spytalem. -Franklin stawi czolo kazdemu, wszedzie i o kazdej porze. Niestety, mimo imponujacych rozmiarow, jego szybkosc pozostawia wiele do zyczenia. -Princey chcial powiedziec, ze jestem powolny - wyjasnil Franklin. -Tak. I co jeszcze, Franklin? Olbrzym zamyslil sie. Nawisle luki brwiowe wygladaly tak, jakby mialy zaraz odpasc. -Nie mam instynktu zabojcy - rzekl w koncu. -Ale nad tym wlasnie pracujemy, nieprawdaz, Milczku? - Princey zwrocil sie do Egipcjanina. Ahmet pokazal zolte, zakrzywione zeby i energicznie pokiwal glowa. Pomyslalem, ze powinien byc ostrozniejszy, bo kiedys ja zgubi. Przyjrzalem sie szyi Franklina. -Panie Princey, a po co on ma te sruby? -Franklin sklada sie z wielu roznych czesci - rzekl Princey, a Franklin znow zachichotal. - Wiekszosc z nich nadaje sie juz na zlom. Jego spotkania na ringu z innymi osobnikami nie zawsze byly przyjemne. Krotko mowiac, mial juz tyle zlamanych kosci, ze doktor musial go troche zdrutowac. Sruby polaczone sa z metalowym pretem, ktory wzmacnia jego kregoslup. Jest to, jak mniemam, bolesne, ale nieodzowne. -E tam - wtracil Franklin. - Nie jest tak zle. -On ma serce lwa - rzekl Princey. - Na nieszczescie natura dala mu umysl myszy. -Hi, hi, hi! A to ci dowcipnis! -Pic mi sie chce - oznajmil Princey i wstal. Tez byl wysoki - mial moze z metr dziewiecdziesiat wzrostu - i szczuply, choc nie przypominal tyczki grochowej tak jak Ahmet. -Masz - Franklin podsunal mu manierke. -Nie, nie tego! - Princey blada dlonia odtracil manierke. - Chce... Sam nie wiem, czego chce. - Spojrzal na mnie. - Czy tobie tez sie to zdarza? Czy czasem chce ci sie czegos, ale za zadne skarby swiata nie potrafisz dociec czego? -Tak, prosze pana - odparlem. - Na przyklad kiedy wydaje mi sie, ze napilbym sie coca-coli, podczas gdy w rzeczywistosci mam ochote na piwo imbirowe. -Dokladnie. Gardlo mam tak zapylone jak poduszka Ahmeta! - Princey przeszedl obok mnie i spojrzal na przesuwajacy sie do tylu las. Nigdzie nie bylo widac ani jednego swiatla. - A zatem - odezwal sie po chwili - wiesz juz o nas wszystko. A co z toba? Zakladam, ze uciekles z domu? -Nie, prosze pana. To znaczy... chyba chcialem tylko na jakis czas wyjechac. -Klopoty z rodzicami? A moze w szkole? -I te, i te - przyznalem. Princey skinal glowa, opierajac sie o otwarte drzwi wagonu. -Wieczne utrapienie wszystkich chlopcow. Tez mialem takie problemy. Takze myslalem, ze wyjezdzam na jakis czas. Naprawde sadzisz, ze w ten sposob latwiej sie uporasz z klopotami? -Nie wiem. Nic innego nie przyszlo mi do glowy. -Swiat - oznajmil Princey - nie jest taki jak Zephyr, Cory. Swiat nie ma zadnych wzgledow dla chlopcow. Moze byc cudowny, ale bywa takze brutalny i zly. Kto jak kto, ale my wiemy o tym najlepiej. -Dlaczego? -Bo zjezdzilismy go wzdluz i wszerz. Widzielismy swiat i znamy ludzi, ktorzy na nim zyja. Czasem smiertelnie sie boje, kiedy mysle, co mozna tam znalezc: nieczulosc, okrucienstwo, calkowite lekcewazenie i brak szacunku dla drugiego czlowieka. I wcale nie idzie ku dobremu, Cory; jest coraz gorzej. - Princey spojrzal na ksiezyc, ktory bez wysilku dotrzymywal nam kroku. - O swiecie! - rzekl. - Ze przez twe odmiany nienawisc w nas wzniecasz, zycie sie nie ugnie pod brzemieniem wieku. -Ladnie, nie? - zauwazyl Franklin. -To Szekspir - rzucil Princey. - Opowiada o uniwersalnych zgryzotach rodzaju ludzkiego. - Odwrocil sie do mnie i jego zrenice zalsnily purpurowo. - Czy przyjmiesz rade od kogos, kto dluzej niz ty tula sie po tym swiecie, Cory? Wcale nie mialem ochoty sluchac rad, ale powiedzialem uprzejmie: -Tak, prosze pana. Na jego twarzy pojawilo sie rozbawienie, jak gdyby czytal w moich myslach. -I tak ci jej udziele. Nie spiesz sie do doroslosci. Staraj sie pozostac chlopcem tak dlugo, jak to tylko mozliwe, bo gdy raz stracisz moc magii, na zawsze pozostaniesz zebrakiem szukajacym jej okruchow. Mialem niejasne przeczucie, ze gdzies juz cos podobnego slyszalem, ale nie moglem sobie przypomniec, gdzie to bylo. Przytaknalem, urzeczony jego krwawymi zrenicami. -Wobec tego masz szczescie. Juz widac swiatla miasta. Wstalem i wyjrzalem z wagonu. W dali, ponad smoczym grzbietem garbatych wzgorz, gwiazdy gasly w blasku bijacej z ziemi poswiaty. Princey wyjasnil mi, ze kiedy znajdziemy sie w miescie, pociag zwolni dojezdzajac do dworca. Wtedy bedziemy mogli opuscic wagon, nie lamiac sobie nog. Miasto stopniowo roslo wokol nas; drewniane domy ustepowaly miejsca ceglanym, a te znow kamiennym. Nawet o tak poznej porze miasto tetnilo zyciem. Neony mrugaly i pobzykiwaly. Samochody mknely ulicami, a po chodnikach czlapali ludzie. Potem towarowy zaklekotal na torowisku, gdzie spaly inne pociagi, i zaczal zwalniac. Kiedy osiagnal normalna marszowa predkosc, ziemia zadudnila pod wielkimi butami Franklina. Za nim wyskoczyl Ahmet. Kiedy wyladowal, uniosla sie z niego chmura kurzu. -Skacz, jesli chcesz wysiasc - rzekl Princey stajac tuz za mna. Poszlo mi niezbyt zgrabnie, ale wyladowalem bez przeszkod. Princey ostatni opuscil wagon. Przybylismy do miasta. Jakze daleko zapedzilem sie od domu! Przeszlismy przez torowisko. Wokol nas krzyzowaly sie gwizdki i posapywanie pociagow. Powietrze pachnialo spalenizna, choc ogien nie dawal tu ciepla. Princey stwierdzil, ze powinnismy znalezc jakies miejsce na nocleg. Zaglebialismy sie coraz bardziej w szare ulice, tonace w cieniu wielkich, szarych budynkow. Kilka razy musielismy przystanac i zaczekac na Franklina, ktory rzeczywiscie poruszal sie w zolwim tempie. Dotarlismy do miejsca, gdzie jednostajna plaszczyzne scian przecinala poprzeczna aleja, a neony odbijaly sie w kaluzach na popekanym betonie. Kiedy przechodzilismy przez ulice, uslyszalem chrapliwy jek i odglos przypominajacy mlasniecie. Obejrzalem sie. Jakis mezczyzna przytrzymywal drugiego, wykrecajac mu rece do tylu, podczas gdy trzeci bil go piescia po twarzy. Czlowiek krwawil z nosa i ust, w wilgotnych oczach blyszczal mu zwierzecy strach. Ten, ktory bil, mial taka mine, jak gdyby byl to dla niego chleb powszedni. Przypominal drwala, ktory sciaga w dol podpilowane drzewo. -Gdzie forsa, gnojku? - mowil pierwszy mezczyzna cichym, groznym glosem. - Dawaj forse! Ten trzeci bil dalej. Piesc mial czerwona od krwi. Ofiara zaskomlala, ale piesc nie przestala sie wznosic i opadac, deformujac posiniaczona twarz. Blada dlon zlapala mnie za ramie. -Chodzmy stad! Nieco dalej podjechal do kraweznika policyjny radiowoz. Dwaj policjanci obstapili dlugowlosego chlopaka w brudnym ubraniu. Obaj byli rozrosnieci, a w czarnych skorzanych kaburach nosili blyszczace pistolety. Jeden z nich pochylil sie i krzyknal na dlugowlosego, drugi zlapal go za wlosy, okrecil dookola i wyrznal jego glowa o szybe radiowozu. Szklo wytrzymalo, ale pod dlugowlosym ugiely sie kolana. Nie staral sie opierac, kiedy wpychali go do samochodu. Gdy nas mijali, dostrzeglem jego twarz. Z czola splywaly mu waskie strumyczki krwi. Z wnetrza jakiegos domu dobiegala dudniaca, pulsujaca muzyka, pozbawiona wszystkiego procz rytmu. Pod sciana siedzial w kaluzy moczu jakis mezczyzna. Oczy mial nieprzytomne i tylko usmiechal sie glupkowato. Podeszlo do niego dwoch mlodych ludzi. Jeden niosl blaszanke z benzyna. Drugi kopnal siedzacego wrzeszczac: -Wstawaj! Otepieniec nie przestawal sie usmiechac. -Wstawaj! Wstawaj! - powtorzyl. Jeden z mlodych ludzi oblal go benzyna. Drugi wyjal z kieszeni zapalki. Princey pociagnal mnie za rog. Franklin, ktory wlokl sie za Ahmetem, westchnal niczym miech kowalski, a jego twarz okryl cien. Rozlegl sie sygnal karetki, ale jechala gdzie indziej. Czulem mdlosci, w glowie rosl mi ciezar tysiecy ton. Princey trzymal mi dlon na ramieniu i to byla jedyna pociecha. Na rogu ulicy, pod mrugajacym z trzaskiem neonem, staly cztery kobiety. Wszystkie byly mlodsze od mojej mamy, ale starsze od Chile Willow. Sukienki oblepialy ich ciala jak warstwy lakieru. Mialem wrazenie, ze czekaja na kogos waznego, a kiedy je mijalismy, poczulem slodki zapach perfum. Zerknalem na jedna z dziewczat i ujrzalem zlotowlosego aniola. Ale jego twarz byla twarza malowanej lalki; nie bylo w niej zycia. -Niech ten skurwysyn nie pierdoli - powiedziala do stojacej obok brunetki - bo mu jaja wyrwe. Przy krawezniku zatrzymal sie czerwony samochod. Zlotowlosy aniol rutynowo usmiechnal sie do kierowcy. Pozostale dziewczyny takze stloczyly sie przy wozie. Ich oczy lsnily falszywa nadzieja. Nie podobalo mi sie to, co widzialem, a Princey prowadzil mnie dalej. Jakis facet w dzinsowej kurtce stal nad rozciagnieta w ciemnej sieni kobieta. Zapinal wlasnie rozporek. Twarz kobiety ginela w czarnych siniakach. -Teraz juz wiesz, co? - mowil mezczyzna. - Pokazalem ci, kto tu jest szefem. Pochylil sie i zlapal ja za wlosy. -No, gadaj, kurwo - potrzasnal jej glowa. - Gadaj, kto tu jest szefem! Podbite oczy kobiety przybraly blagalny wyraz. Wargi sie rozchylily, ukazujac polamane zeby. -Ty - powiedziala i zaczela plakac. - Ty jestes szefem. -Idzze, Cory - syknal Princey. - Nie zatrzymuj sie. Powloklem sie dalej. Wszedzie, gdzie spojrzalem, widzialem tylko szorstki beton. W zasiegu oka nie bylo zadnego pagorka ani nawet skrawka zieleni. Podnioslem glowe, ale gwiazdy calkiem zbladly, a noc miala barwe pomyj. Znow skrecilismy za rog i uslyszalem brzek. Bialy psiak o sterczacych zebrach desperacko przeszukiwal pojemniki na smieci. Nagle tuz obok pojawil sie krepy facet. -Teraz cie mam - powiedzial. Pies spojrzal na niego, w zebach trzymal skorke banana. Czlowiek uniosl kij baseballowy i z calej sily uderzyl psa, ktory zawyl z bolu i runal na ziemie z przetraconym grzbietem, wypuszczajac skorke. Mezczyzna stanal nad nim, jeszcze raz uniosl kij i uderzyl. W miejscu psiej mordy pozostala krwawa miazga. Biale lapy drgaly, jak gdyby chcialy uciec. -Kupa gowna - mruknal mezczyzna, miazdzac butem wystajace zebra. Lzy palily mi oczy. Potknalem sie, lecz Princey mnie podtrzymal. -No, chodz - powiedzial. - Predzej. Minalem trupa. Czulem, ze zaraz zaczne wymiotowac. Zatoczylem sie na szorstka kamienna sciane. -Ten dzieciak jest za daleko od domu, Princey - mruknal za moimi plecami Franklin. - Tak nie mozna. -Myslisz, ze mnie sie to podoba? - warknal Princey. - Glupek! Namacalem zalom muru i zatrzymalem sie. Wydawalo mi sie, ze zagladam do malego pokoju. Slyszalem wsciekle, podniesione glosy, ale w pokoju siedzial tylko samotny chlopiec. Byl chyba mniej wiecej w moim wieku, ale cos w jego twarzy sprawialo, ze wygladal o wiele starzej. Szklanymi oczyma wpatrywal sie w podloge, podczas gdy klotnia za sciana przybierala na sile. Potem wyjal gabke i tubke kleju -takiego, jakim zwykle sklejalismy plastikowe modele. Wycisnal klej na gabke, przytknal ja do nosa, zamknal oczy i zaczal gleboko oddychac. Po minucie upadl, a jego cialem targnely konwulsje. Usta mial otwarte, szczekajace zeby przygryzaly bezwladny jezyk. Wzdrygnalem sie, zalkalem i odwrocilem wzrok. Dlon Princeya musnela mnie po wlosach, tulac moja glowe do ciemnej marynarki. -Widzisz, Cory? - szepnal. Jego glos drzal od tlumionego gniewu. - Ten swiat zjada chlopcow. Nie jestes jeszcze gotowy, by wepchnac mu miotle do gardla. -Ja chce... ja chce... -Do domu - dokonczyl Princey. - Z powrotem do Zephyr. Znow bylismy na stacji, wsrod gwizdow i klebow pary. Princey powiedzial, ze odwioza mnie kawalek, bo chca byc pewni, ze nie pomyle pociagow. Wlasnie nadjezdzal towarowy ze znakiem Southern Railroad. Drzwi jednego z wagonow byly uchylone. -To ten - rzekl Princey i skoczyl do ciemnego otworu. Za nim Franklin, ktory, jak sie okazalo, w razie potrzeby potrafil szybciej przebierac wielkimi buciorami. Potem Ahmet, z ktorego ciala za kazdym krokiem unosily sie obloczki kurzu. Pociag nabieral predkosci. Bieglem obok wagonu, probujac sie czegos zlapac, ale nie bylo drabinki. -Hej! - zawolalem, - Nie zostawiajcie mnie! Wagon zaczal mi umykac. Musialem z calej sily wyciagac nogi, zeby za nim nadazyc. Wnetrze wagonu pograzone bylo w ciemnosci. Nie widzialem Princeya, Franklina ani Ahmeta. -Nie zostawiajcie mnie! - wrzasnalem rozpaczliwie, czujac, ze nogi mi slabna. -Skacz, Cory - ponaglil mnie z mroku Princey. - Skacz! Tuz obok mnie zgrzytaly tony stali. -Boje sie! - odkrzyknalem czujac, ze zostaje w tyle. -Skacz! - powtorzyl Princey. - Zlapiemy cie! Nie widzialem nikogo. Przede mna rozciagal sie mrok, ale za plecami mialem wielkie miasto - te czesc swiata, ktora zjada chlopcow. Musialem podeprzec sie wiara. Pochylilem sie do przodu i skoczylem w gore, ku ciemnemu kwadratowi drzwi. Spadalem w chlodna, usiana gwiazdami noc. Znow sie wzdrygnalem i nagle otworzylem oczy. W dali slychac bylo gwizd pociagu towarowego, ktory minal Zephyr w drodze do tamtego odmiennego swiata. Usiadlem. Zdalem sobie sprawe, ze jestem przy grobie Davy'ego. Moj sen trwal najwyzej dziesiec minut, lecz w tym czasie przebylem dluga droge. Wrocilem do domu wstrzasniety i rozgoryczony, ale caly. Wiedzialem, ze swiat poza Zephyr nie jest wylacznie zly. Ostatecznie czytalem "National Geographic". Znalem urode miast, dziel sztuki i pomnikow, poswieconych mestwu i madrosci. Ale czesc swiata lezala w ukryciu, tak samo jak druga strona ksiezyca. Spoczywala w ciemnosci, jak ten czlowiek, ktorego zamordowano tu, w Zephyr. Swiat, podobnie jak moje miasto, nie byl zupelnie dobry ani zupelnie zly. Princey - kimkolwiek byl - mial racje: musze jeszcze troche podrosnac, nim bede mogl stawic czolo temu monstrum. Na razie jednak bylem tylko chlopcem, ktory chcial zasnac w swoim wlasnym lozku i obudzic sie w domu, w ktorym sa mama i tato. Sprawa Kobzy wciaz tkwila mi w gardle jak osc. Na przedzieranie sie przez tamta dzungle mialem jeszcze czas. Wstalem. Na niebie jarzyly sie gwiazdy. Spojrzalem na przerazajaco swiezy grob. -Zegnaj, Davy Ray - powiedzialem. Odnalazlem Rakiete i wrocilem do domu. Nazajutrz mama zauwazyla, ze wygladam bardzo mizernie. Zapytala, czy mialem zly sen. Powiedzialem, ze to nic takiego, z czym nie moglbym sie sam uporac. Mama pokiwala glowa i zrobila mi nalesniki. Przeprosiny nadal nie chcialy splynac z mojego piora. Wieczorem siedzialem w pokoju, a ze scian patrzyly na mnie moje potwory. Slyszalem, ze czterokrotnie dzwonil telefon. Potem mama i tato przyszli ze mna porozmawiac. -Dlaczego nam nie powiedziales? - spytal tato. - Nie wiedzielismy, ze ta nauczycielka tak wami pomiata. Jak juz wczesniej wspomnialem, tato tez mial okazje odczuc, jak to jest, gdy czlowiekiem pomiataja. Pierwszy telefon byl od matki Sally Meachum. Nastepny od wasatej rodzicielki Diablicy. Dzwonil tez ojciec Ladda Devine'a i mama Joego Petersona. Powtorzyli moim rodzicom to, co powiedzialy im dzieci, i nagle sie okazalo, ze choc niewatpliwie postapilem brzydko, tracac nad soba kontrole i stracajac Kobzie okulary, to jednak ona sama ponosila za to czesciowa odpowiedzialnosc. -Nauczyciel nie powinien nazywac dziecka polglowkiem - rzekl do mnie tato. - Kazdy zasluguje na szacunek, niezaleznie od tego, ile ma lat. Chyba pojde jutro porozmawiac z panem Cardinale'em. Trzeba to wreszcie zalatwic. - Zerknal na mnie, nieco zmieszany. - Ale dlaczego sam od razu nam o wszystkim nie powiedziales, Cory? Wzruszylem ramionami. -Chyba nie wierzylem, ze wezmiecie moja strone. -No coz - chrzaknal ojciec. - Zdaje sie, ze to my nie pokladalismy w tobie dosc wiary, prawda, wspolniku? Po czym zmierzwil mi wlosy. Jak przyjemnie jest wracac do domu! 3. SKRAWKI KOLDRY Tato rzeczywiscie poszedl do pana Cardinale'a. Dyrektor, ktory slyszal juz od innych nauczycieli pogloski, ze Stara Kobza jest despotyczna wariatka, niewiele rozniaca sie od Nerona, orzekl, iz czas spedzony poza szkola jest dla mnie dostateczna kara. Przeprosiny nie byly juz potrzebne.Po powrocie przekonalem sie, ze tymczasem wyroslem na bohatera. Zaden astronauta, ktory kilka lat pozniej wrocil na Ziemie z Ksiezyca, nie bedzie witany tak goraco jak ja, gdy znow stawilem sie w klasie. Kobza zrobila sie zgryzliwa, lecz przycichla. Napomnienia pana Cardinale'a wciaz jeszcze dzwieczaly jej w glowie jak wigilijne dzwony. Ale ja takze nie bylem wobec niej w porzadku i zdawalem sobie sprawe, ze pora, bym to przyznal. Tego dnia, gdy wrocilem do szkoly - ostatniego dnia przed feriami - tuz po zbiorce podnioslem reke do gory. -O co chodzi? - warknela Kobza. Wstalem. Wszystkie oczy wlepione byly we mnie. Klasa oczekiwala kolejnego heroicznego gestu w ogolnej kampanii przeciwko nierownosci, niesprawiedliwosci i zakazowi zucia gumy o smaku winogronowym. -Pani Harper... - zaczalem i zawahalem sie. Na szali spoczywala moja slawa. -No, wykrztus to wreszcie! - powiedziala. - Nie potrafie czytac w twoich myslach, polglowku! Najwyrazniej to, co powiedzial jej pan Cardinale, nie wystarczylo, by sklonic ja do zawieszenia broni. Ale ja i tak bylem gora, bo postepowalem slusznie. -Nie powinienem byl pani uderzyc - powiedzialem. - Bardzo mi przykro. Och, bohaterowie straceni z cokolow! Kolosy na glinianych nogach! Potezni rycerze, powaleni przez pchly, ktore odnalazly szczeliny w zbrojach! Zakosztowalem ich doli, kiedy wokol mnie niczym ocean goryczy uniosly sie jeki i zdumione westchnienia. Zstapilem z piedestalu i wpadlem prosto w bloto. -Przykro ci? - Kobza byla chyba najbardziej zaskoczona. Zdjela okulary i wlozyla je z powrotem. - Czy to znaczy, ze mnie przepraszasz? -Tak, prosze pani. -No coz, ja... - Kobza nie mogla znalezc slow. Sondowala nieznane wody przebaczenia, starajac sie znalezc twardy grunt. - Nie wiem, co... Mialem wrazenie, ze splynela na nia laska. Cudowna, zdumiewajaca laska, ktora wybrala sobie wlasnie te chwile. Twarz Kobzy zaczela lagodniec. -Nie wiem, co powiedziec, ale... - Kobza przelknela sline. Pewnie dlawilo ja wzruszenie. - Ale czas najwyzszy, zebys wykazal troche rozsadku, polglowku! - wrzasnela. To, co dlawilo ja w - gardle, najwyrazniej bylo paczka gwozdzi. Wypluwala je teraz z furia. -W tej chwili siadaj i otworz podrecznik! Twarz Kobzy wcale nie zlagodniala - pomyslalem z westchnieniem, siadajac. Po prostu na chwile oklapla, jak zagiel, zanim znow zlapie wiatr. W rozwrzeszczanych, szalonych chwilach, ktore umownie nazywa sie przerwana lunch, zauwazylem, ze Diablica korzystajac z nieuwagi Kobzy, wymyka sie z pokoju sniadaniowego. Nauczycielka znecala sie wlasnie nad jakims biedakiem, przylapanym na zakupie kart z baseballistami za pieniadze przeznaczone na lunch. Mniej wiecej piec minut pozniej Diablica niepostrzezenie wsliznela sie z powrotem i usiadla na krzesle przy drzwiach. Widzialem, jak chichocze z kolezankami przy stoliku. Szykowala sie jakas afera. Kiedy zapedzono nas z powrotem do klasy, Kobza zasiadla przy swoim biurku z mina lwicy pilnujacej smakowitego ochlapu. -Otworzyc podreczniki historii Alabamy! - zakomenderowala. -Rozdzial dziesiaty! Rekonstrukcja! Predzej! - Siegnela po swoja ksiazke i chrzaknela niepewnie. Ksiazka nie dala sie podniesc z blatu. Wszyscy przygladalismy sie z zainteresowaniem, jak Kobza sie z nia szamocze, wsparta obydwoma lokciami o blat. Bezskutecznie. Ktos parsknal. -Komu tam tak wesolo? - w oczach nauczycielki zablysla furia. -Wydaje sie wam, ze to smiesz... - reszta slowa utonela w przerazliwym skrzeku, bo lokcie pani Harper rowniez przywarly do biurka. Wietrzac katastrofe, Harpia probowala zerwac sie z krzesla. Ale jej szerokie podwozie jakos nie chcialo rozstac sie z siedzeniem, wiec kiedy wstala, poderwala krzeslo ze soba. -Co tu sie dzieje?! - wrzasnela, ale w tej samej chwili cala klasa, nie wylaczajac mnie, juz otwarcie ryknela smiechem. Kobza myslala, ze uda jej sie jakos doczlapac do drzwi, lecz jej niezgrabne brazowe buciory tkwily w miejscu, jak gdyby ktos przybil je gwozdziami do podlogi. Zastygla w dziwacznej pozycji, z wypieta pupa ozdobiona krzeslem, nogami spetanymi przez niewidzialne okowy i lokciami przymocowanymi do biurka. Wygladalo to tak, jak gdyby sie nam klaniala, chociaz wsciekla mina zadawala klam tej kurtuazyjnej pozie. -Pomocy! - wrzasnela Kobza bliska lez. - Niech ktos mi pomoze! Krzyki skierowane byly w strone drzwi, ale w klasie panowal juz taki radosny harmider, ze nawet podobny do syreny okretowej glos Kobzy nie mial szans sie przedrzec przez matowa szybe. Kobza szarpnela sie rozrywajac rekaw bluzki, zeby uwolnic lokiec, po czym oparla sie wolna dlonia o blat, chcac oderwac od niego druga reke. Popelnila blad, dlon bowiem natychmiast przywarla do podloza i juz nie dala sie ruszyc. -Ratunku! - zawyla pani Harper. - Niech mnie ktos uwolni! Skonczylo sie na tym, ze dyrektor musial wezwac pana Dennisa, naszego czarnoskorego woznego, aby ten oswobodzil pania Harper. Pan Dennis posluzyl sie pila do metalu, bo nic innego nie bylo w stanie rozerwac mocnych wlokien spoiwa, przykuwajacego Kobze do biurka, krzesla i podlogi. Na nieszczescie w czasie pilowania panu Dennisowi zesliznela sie reka, w zwiazku z czym okazalo sie, iz tylna czesc ciala pani Harper bedzie wymagala rekonstrukcji. Kiedy sanitariusze z karetki pogotowia wiezli chlipiaca i belkoczaca Harpie udekorowanym galazkami ostrokrzewu korytarzem, uslyszalem, jak pan Dennis mowi do dyrektora, ze byl to najpaskudniejszy klej, z jakim sie w zyciu zetknal. Zgodnie z tym, co mowil, zmienial on barwe w zaleznosci od tla, na ktorym zostal rozsmarowany, i nie mial zapachu, poza lekkim aromatem drozdzy. Zdaniem pana Dennisa Kobza - on oczywiscie nazywal ja pania Harper - miala duzo szczescia, ze jej dlon nie oderwala sie od nadgarstka, tak silny byl to klej. Pan Cardinale oburzyl sie na swoj ptasi sposob, ale w klasie nie znaleziono zadnego sloiczka ani tuby, a poza tym nasz dyrektor nie byl w stanie uwierzyc, iz jakiekolwiek dziecko moglo byc az tak przebiegle, podstepne i zlosliwe. Nie znal Diablicy. Nigdy sie co do tego nie upewnilem, ale przypuszczam, ze musiala powiesic pojemnik z klejem na sznurku za oknem, a kiedy wszyscy jedlismy lunch, wciagnela go do klasy. Wysmarowawszy wszystkie niezbedne powierzchnie, wyrzucila klej z powrotem za okno, gdzie spokojnie doczekal konca lekcji. Nigdy dotad nawet nie slyszalem o tak silnym specyfiku. Pozniej sie dowiedzialem, ze byl wynalazkiem Diablicy. Do jego wyrobu posluzyl mul z Rzeki Tecumseha, ziemia z Poulter Hill oraz skladniki z przepisu jej matki na anielskie ciasto z bialek. Jesli tak bylo rzeczywiscie, nie mialbym najmniejszej ochoty skosztowac diabelskiej babki czekoladowej pani Sutley. Diablica nazwala swoj klej "Super-Beton", co bylo ze wszech miar stosownym okresleniem. Wiedzialem, ze musi byc jakis powod, dla ktorego Diablica przeskoczyla klase. Nie mialem pojecia, ze prawdziwy talent przejawia w dziedzinie chemii. Tego chlodnego popoludnia wybralismy sie z tata do lasu. Znalezlismy niewielka choinke, taka w sam raz. Zabralismy ja do domu i wieczorem mama zrobila dmuchana kukurydze, ktora nawlekalismy na nitki. Pozniej wieszalismy je na choince obok zlotych i srebrnych anielskich wlosow i odrapanych bombek, ktore caly rok, z wyjatkiem tego jednego tygodnia, przesypialy w zamknietym w szafie pudelku. Ben wciaz uczyl sie grac koledy. Zapytalem go, czy Zielona Szklanka tez ma papuge, ale nie potrafil mi odpowiedziec. W kazdym razie nigdy jej nie widzial. Mozliwe, ze byla ukryta gdzies w glebi domu. Poszedlem z tata do sklepu i kupilismy mamie nowa ksiazke z przepisami na ciasta oraz tortownice. Potem poszedlem z mama, zeby kupic tacie skarpetki i cieple kalesony. Nastepnie tato juz sam kupil mamie u Woolwortha flakonik perfum, a mama tacie szalik w szkocka krate. Cieszylo mnie, ze wiem, co jest w kolorowych paczuszkach pod choinka. Lezaly tam jednak rowniez dwa pakunki z wypisanym moim imieniem. Nie mialem pojecia, co sie w nich znajduje. Jeden byl maly, drugi wiekszy: dwie tajemnice czekajace chwili, gdy ktos je ujawni. Jakos nie moglem zdobyc sie na to, zeby podniesc sluchawke i zatelefonowac do panien Glass. Poprzednim razem, kiedy zamierzalem to zrobic, wydarzyla sie tragedia. Mimo to prawie zawsze mialem piorko przy sobie. Pewnego ranka znow obudzil mnie sen o czterech czarnych dziewczynkach, wolajacych mnie po imieniu. Przetarlem oczy, oslepione blaskiem zimowego slonca, i podnioslem piorko z nocnej szafki, gdzie polozylem je przed zasnieciem. Wiedzialem, ze musze cos zrobic. Niekoniecznie zadzwonic; najlepiej byloby zlozyc im wizyte. Opatulony jak cebula, pojechalem na rowerze pod zdobiacymi Zephyr girlandami do domku z piernika na Shantuck Street. Zapukalem do drzwi. Piorko mialem w kieszeni. Otworzyla mi panna Sonia Glass. Bylo jeszcze wczesnie, dopiero minela dziewiata. Panna Glass miala na sobie lazurowy szlafrok i haftowane pantofle w kolorze indyga. Bialozolte wlosy spietrzone byly w kok, dowodzac, iz ranek zaczynal sie tu od ulozenia fryzury. Przypominaly mi sie zdjecia z widokiem Matterhornu. Szklanka zerknela na mnie zza grubych okularow w czarnych oprawkach. Pod oczami miala sine cienie. -Cory Mackenson - stwierdzila glosem bez wyrazu. - Slucham cie, chlopcze. -Czy moglbym wejsc na chwile? -Jestem sama - odparla. -Hm... to potrwa tylko chwileczke. -Jestem sama - powtorzyla i za grubymi szklami dostrzeglem wzbierajace lzy. Odwrocila sie od drzwi, zostawiajac je otworem. Wszedlem do srodka. Znalazlem sie w tym samym muzeum bibelotow, jakie ujrzalem, gdy przyszedlem po Bena. Mialem jednak wrazenie, ze czegos brakuje. -Jestem sama. - Niebieska Szklanka opadla na sofe o watlych nozkach, ukryla twarz w dloniach i zaczela plakac. Zamknalem drzwi, zeby sie nie zaziebila. -A gdzie jest panna Zie... druga panna Glass? -Ona juz nie jest panna Glass. - W glosie Niebieskiej Szklanki doslyszalem nutke szyderstwa i urazy. -Nie ma jej w domu? -Nie. Jest... Bog jeden wie, gdzie ona teraz jest. Panna Glass zdjela okulary, zeby wytrzec oczy niebieska koronkowa chusteczka. Doszedlem do wniosku, ze gdyby ich nie nosila, no i moze nieco nizej upinala wlosy, wcale nie wygladalaby tak... przerazajaco...? To bylo chyba najwlasciwsze okreslenie. -Co sie stalo? - spytalem. -Stalo sie to - odparla - ze moje serce zostalo wyrwane z piersi i zdeptane. Po prostu zdeptane! - Nowa fala lez pociekla jej po twarzy. - Och, nawet myslec o tym nie moge! -Czy ktos zrobil pani krzywde? -Zostalam zdradzona - oswiadczyla Niebieska Szklanka - i to przez kogo? Przez rodzona siostre! - Podniosla z sofy arkusik seledynowego papieru i podala mi go. - Zreszta sam przeczytaj! Wzialem kartke do reki. Byl to list, starannie wykaligrafowany zielonym atramentem. "Najdrozsza Soniu! - przeczytalem. - Kiedy dwa serca wzywaja sie wzajemnie, czyz mozna zlekcewazyc ten zew? Nie moge juz dluzej zapierac sie wlasnych uczuc. Ma dusze spala ogien. Tesknie do chwili, gdy polacze sie z ukochanym w porywie prawdziwej namietnosci. Muzyka jest cudowna, najdrozsza siostro, lecz jej dzwieki skazane sa na to, by po chwili zgasnac. Milosc to piesn, ktora nigdy nie milknie. Dlatego tez, droga Soniu, musze isc za nim. Nie mam wyboru, musze oddac mu swe cialo i dusze. Kiedy przeczytasz ten list, bede juz kobieta..." -Zamezna? - chyba wykrzyczalem to slowo, bo Niebieska Szklanka wzdrygnela sie nerwowo. -Zamezna - potwierdzila posepnie. "... zamezna, i mam nadzieje, ze zrozumiesz, iz w zyciu nie dyrygujemy wlasnym choralem, lecz musimy sie podporzadkowac batucie Wielkiego Maestro. Zegnam cie czule, kochana - twoja siostra Katharina". -Czyz to nie podlosc? - Dolna warga panny Soni Glass znowu zaczela drzec. -Ale z kim ona uciekla? Panna Glass heroicznie wykrztusila meskie imie i zalamala sie jeszcze bardziej. -Chce pani powiedziec... ze pani siostra... wyszla za pana Cathcoate'a? -Owen - chlipnela panna Niebieska Szklanka. - Moj slodki Owen uciekl ode mnie z moja wlasna siostra! Nie uwierzylem wlasnym uszom. Pan Cathcoate nie tylko uwiodl Zielona Szklanke, ale zalecal sie tez do Niebieskiej! Wiedzialem, ze pozostalo w nim sporo z Dzikiego Zachodu, ale nie mialem pojecia, ze jego poludniowe rubieze sa wcale nie mniej dzikie. -Czy pan Cathcoate nie jest dla pan troche za stary? - powiedzialem ostroznie, odkladajac list z powrotem na sofe. -Pan Cathcoate ma serce chlopca. - Oczy panny Glass zamglily sie rozmarzeniem. - O Boze, jak ja za nim tesknie! -Musze pania o cos zapytac - wtracilem, nim jeszcze zdazyla wrocic do rzeczywistosci. - Czy pani siostra ma papuge? Teraz dla odmiany ona spojrzala na mnie, jak gdybym postradal zmysly. -Papuge? -Tak, prosze pani. Pani miala niebieska papuge. Czy pani siostra ma zielona? -Nie - odparla. - Opowiadam ci o swoim zlamanym sercu, a ciebie interesuje papuga? -Przepraszam. Po prostu musialem o to zapytac. Westchnalem i rozejrzalem sie po pokoju. Czesc bibelotow z gablotki zniknela. Zielona Szklanka wyprowadzila sie zapewne na zawsze, a jej niebieska siostra przypuszczalnie zdawala sobie z tego sprawe. Ptaszek wyfrunal z klatki. Wsunalem dlon do kieszeni. Zielone piorko zalaskotalo mnie w palce. -Przykro mi, ze przyszedlem nie w pore - powiedzialem i ruszylem do drzwi. -Nawet moj ptak mnie opuscil - zalkala Niebieska Szklanka - moja slodka, lagodna papuzka... -Tak, prosze pani. Bardzo mi przykro z powodu... -...nie taka, jak to brudne, zarloczne ptaszysko Kathariny - ciagnela nie zwracajac na mnie uwagi. - Powinnam sie byla domyslic, co z niej za ziolko, prawda? Powinnam byla przeczuc, ze przez caly czas zastawiala sidla na Owena! -Chwileczke - powiedzialem. - Przed chwila mowila pani, ze pani siostra nie miala papugi. -Nic podobnego. Powiedzialam, ze Katharina nie ma papugi. Kiedy zdechla, diabel stracil pogrzebacz do piekielnych wegli. Wrocilem do niej, wyjmujac reke z kieszeni. Moje serce gnalo z predkoscia dziewiecdziesieciu mil na minute. -Czy papuga pani siostry miala taki kolor, panno Glass? Zerknela na piorko pociagajac nosem. -Tak, to jej pioro. Bog mi swiadkiem, ze je poznaje. Bez przerwy sie zloscila i wszedzie fruwalo pierze. Byla prawie lysa, kiedy w koncu zdechla... - Panna Glass urwala. - Momencik. A skad ty masz to pioro? -Znalazlem je w pewnym miejscu. -Ten ptak umarl w... ojej, kiedy to bylo? -W marcu - powiedzialem. -Tak, rzeczywiscie w marcu. Na drzewach byly juz paczki, a my wybieralysmy muzyke na rezurekcje. Ale... - panna Glass zmarszczyla brwi - skad ty o tym wiesz? -Gdzies o tym slyszalem. A na co umarla papuga? -Na zapalenie mozgu. Tak samo jak moja. Doktor Lezander twierdzi, ze to czesta choroba u tropikalnych ptakow, a kiedy wystapi, niewiele da sie zrobic. -Doktor Lezander. - To nazwisko wyfrunelo mi z ust jak zmrozony oddech. -Doktor bardzo lubil moja papuzke. Mowil, ze to najdelikatniejszy ptak, jakiego kiedykolwiek widzial. - Usta panny Glass wykrzywily sie szyderczo. - A tego zielonego ptaszydla mojej siostry nie cierpial! Podejrzewam, ze tak jak ja chetnie by je udusil, gdyby moglo mu to ujsc na sucho! -Nieomal uszlo - szepnalem. -Co uszlo? - spytala panna Glass. Udalem, ze jej nie slysze. -Czy doktor Lezander zabral zwloki zielonej papugi? -Nie. Papuga byla chora, nie chciala tknac jedzenia, wiec Katharina zaniosla ja do doktora. Ptak zdechl zaraz nastepnej nocy. -Na zapalenie mozgu? -Zgadza sie, na zapalenie mozgu. Ale dlaczego zadajesz takie dziwne pytania, Cory? I nadal nie rozumiem, skad masz to pioro. -Na razie nie moge tego pani powiedziec. Zaluje, ale to niemozliwe. Szklanka pochylila sie do przodu, wietrzac sekret. -O co chodzi, Cory? Przysiegam, ze bede milczec jak grob! -Naprawde nie moge powiedziec. - Schowalem piorko do kieszeni, widzac, jak pannie Glass rzednie mina. - Przykro mi, ze zawracam pani glowe, ale to bylo bardzo wazne. W drodze do drzwi spojrzalem na pianino i nagle, niczym strzala wodza Piec Grzmotow, utkwila mi w glowie pewna mysl. Przypomnialem sobie slowa Damy, ze we snie slyszy gre na pianinie i widzi rece, z ktorych jedna trzyma strune, a druga palke. Przypomnialem sobie pianino w domu Lezanderow, zastawione fajansowymi ptaszkami. Zawrocilem. -Czy doktora Lezandera tez uczyla pani grac na pianinie? - spytalem. -Doktora? Nie, ale jego zona brala lekcje. Jego zona. Wielka Veronica o konskiej twarzy. -Kiedy? Niedawno? -Nie, juz chyba cztery albo piec lat temu, kiedy jeszcze mialam wielu uczniow. Zanim Katharina wpedzila mnie w nedze - powiedziala lodowatym tonem panna Glass. - Przypominam sobie, ze pani Lezander zdobyla kilka zlotych gwiazd. -Zlotych gwiazd? -Dawalam uczniom zlote gwiazdy za wybitne osiagniecia. Moim zdaniem pani Lezander moglaby byc zawodowa pianistka. Ma prawdziwy talent. Bardzo jej sie podobala moja piosenka. - Twarz panny Glass pojasniala. -Jaka piosenka? Niebieska Szklanka wstala i podeszla do pianina. Zaczela grac te sama melodie, ktora slyszalem owego wieczoru, gdy papuga skrzeczala po niemiecku. -Piekna marzycielka - powiedziala przymykajac oczy. Muzyka wypelnila caly pokoj. - To wszystko, co mi teraz zostalo, prawda? Marzenia. Piekne marzenia. Sluchalem muzyki. Dlaczego niebieska papuga tak sie wsciekla? W uszach dzwieczal mi glos Zielonej Szklanki: "Mowie ci, ze to ta melodia! Dostaje swira za kazdym razem, kiedy ja grasz!" A Niebieska Szklanka odpowiedziala na to: "Zawsze mu ja gralam i zawsze ja uwielbial!" W ciemnosci zaswital mi maly promyczek. Byl bardzo watly, jak sloneczna iskierka widziana z dna mulistego stawu. Jeszcze go nie dostrzegalem, ale wiedzialem, ze jest. -Panno Glass - rzeklem. Niebieska Szklanka grala coraz glosniej, walac w klawisze, jak gdyby ktos zamienil jej palce na serdelki Bena. -Panno Glass! - powtorzylem glosniej. Urwala na przejmujacym akordzie. Lzy strumieniem toczyly sie po jej policzkach. -O co chodzi? -Ta piosenka... Czy papuga slyszac ja zachowywala sie dziwnie? -Nie! To Katharina wymyslila te zlosliwa potwarz, bo sama nie cierpiala mojej ulubionej melodii! - wykrzyknela Szklanka, ale widzialem, ze klamie. -Niedawno zaczela pani ponownie dawac lekcje, prawda? Czy czesto ja pani grala od... od smierci zielonej papugi? Panna Glass zamyslila sie. -Nie wiem. Chyba... Czasem gralam ja na probach w kosciele, dla rozgrzewki. W ogole rzadko grywalam w domu. Nie zebym nie chciala, ale Katharina - Sonia Glass mimo woli wysyczala imie siostry - mowila, ze moja gra rani jej wrazliwe uszy. Ta wstretna uwodzicielka! Promyk nie gasl. Cos zaczynalo przybierac ksztalt, ale bylo jeszcze bardzo daleko. -Katharina to, Katharina tamto! - Panna Glass uderzyla w klawisze z taka sila, ze pianino zadrzalo. - Zawsze skakalam na paluszkach, zeby zadowolic wszechmocna Katharine. A poza tym nienawidze zieleni! -Zerwala sie z miejsca. Jej chude cialo trzeslo sie ze zlosci! - Zbiore wszystko, co w tym domu zielone, i spale, nawet gdybym miala podpalic jakas sciane! Jesli juz nigdy w zyciu nie zobacze zieleni, umre z usmiechem na ustach! Biegala po salonie, miotana niszczycielska pasja. Wolalem tego nie ogladac. Zatrzymalem sie z reka na klamce. -Dziekuje pani, panno Glass. -Tak, jestem nadal panna Glass! - krzyknela ze lzami w oczach. -Jedyna pozostala panna Glass! I jestem z tego dumna, slyszysz! Jestem z tego dumna! Porwala z sofy seledynowy list pozegnalny i z zacisnietymi zebami zaczela go drzec na drobne kawaleczki. Wymknalem sie pospiesznie. Kiedy juz bylem za drzwiami, uslyszalem huk przewracanej gablotki. Tak jak przypuszczalem, brzek byl ogluszajacy. W drodze do domu probowalem jakos uporzadkowac to, czego sie dowiedzialem. "Skrawki koldry" - powiedziala Dama. Strzepki trzymalem w dloniach, ale jak mialem znalezc miejsca, do ktorych pasowaly? Zabojstwo nie znanego nikomu czlowieka. Zielone pioro zdechlej papugi, znalezione na miejscu przestepstwa. Melodia sprawiajaca, ze inna papuga wybuchala stekiem niemieckich obelg. Doktor Lezander, nocny marek, ktory nie pije mleka. "Kto wie?" Hannaford?" Jesli zielona papuga zdechla w domu doktora Lezandera, jakim cudem jej pioro dostalo sie nad jezioro? Co laczylo dwie papugi, nieboszczyka i doktora Lezandera? Po powrocie do domu poszedlem prosto do telefonu. Wykrecilem numer panny Glass. Balem sie potegowac jej dramat, ale zmuszala mnie do tego wyzsza koniecznosc Poczatkowo myslalem, ze Niebieska Szklanka postanowila nie odbierac telefonow, bo sygnal rozlegl sie osiem razy. Dziewiaty urwal sie w polowie i uslyszalem: -Halo? -Panno Glass, to znowu ja. Cory Mackenson. Mam do pani jeszcze jedno pytanie. -Nie chce juz wiecej slyszec o tej bestii w kolorze benedyktynki. -O kim? A, nie, nie chodzi o pani siostre. Interesuje mnie pani papuga. Czy kiedykolwiek byla chora, pomijajac ten ostatni raz? -Tak, w marcu rozchorowaly sie obie tego samego dnia. Zanioslysmy je z Katharina do doktora Lezandera. Ale nastepnej nocy jej przeklete ptaszysko wyzionelo ducha. - Panna Glass chrzaknela z irytacja. - Cory, o co ci wlasciwie chodzi? Swiatelko stalo sie nieco jasniejsze. -Jeszcze raz dziekuje, panno Glass - powiedzialem i szybko odlozylem sluchawke. Mama spytala z kuchni, po co dzwonilem do panny Glass, a ja odparlem, ze mam zamiar napisac opowiadanie o nauczycielce muzyki. -Bardzo wdzieczny temat - stwierdzila. Odkrylem, ze profesja literata daje czlowiekowi mnostwo podtekstow do mijania sie z prawda. Nie moge dopuscic, by mi to weszlo w nawyk. Usiadlem w swoim pokoju i zaczalem intensywnie myslec. Zajelo to troche czasu, ale wyrwane strzepy polaczyla pierwsza cienka nic. Wymyslilem, co nastepuje. Owej marcowej nocy, gdy zamordowano nieznanego mezczyzne, obie papugi znajdowaly sie w domu doktora Lezandera. Zielona papuga tej samej nocy zdechla, niebieska zas wrocila do domu, klnac po niemiecku za kazdym razem, gdy uslyszala Piekna marzycielke. Pani Lezander grala na pianinie; znala te melodie. Czy zatem bylo mozliwe, ze jak panna Glass rozpoczela ten utwor, papuga przypomniala sobie cos, co mowiono lub wykrzykiwano po niemiecku w jej obecnosci, podczas gdy pani Lezander grala na pianinie te sama melodie? Ale dlaczego wciaz grala, kiedy tuz obok ktos wrzeszczal i klal... Tak - pomyslalem. - Tak. Zobaczylem swiatlo. Pani Lezander grala na pianinie Piekna marzycielke po to, by zagluszyc krzyki i przeklenstwa. W pokoju byly tylko dwie papugi w klatkach pod sufitem. Wydawalo mi sie malo prawdopodobne, by ktos wrzeszczal i klal tuz za jej plecami. Przypomnialem sobie glos doktora Lezandera, dochodzacy do nas z piwnicy przez wywietrznik. Doktor wolal tate i mnie, zebysmy zeszli na dol. Wiedzial, ze uslyszymy go calkiem wyraznie, dlatego sam nie fatygowal sie na gore. Czy owej marcowej nocy bal sie, ze ktos z zewnatrz uslyszy krzyk, i dlatego pani Lezander grala pierwsza melodie, jaka jej przyszla na mysl, a papugi sluchaly i zapamietywaly? Czy to doktor Lezander zmasakrowal palka nieznana ofiare, a potem udusil ja struna do pianina. Moze odglosy kazni slychac bylo przez cala noc i przerazone papugi miotaly sie w klatkach? A kiedy bylo juz po wszystkim, doktor i jego niedzwiedziowata zona wyniesli nagie cialo ofiary do samochodu ukrytego w stodole? I jedno z nich zawiozlo je nad jezioro, a drugie jechalo z tylu samochodem Lezanderow? Nie wiedzieli, ze zielone papuzie piorko wyfrunelo z klatki i uwiezlo w kieszeni albo faldach plaszcza. Oboje byli uczuleni na mleko; nie korzystali z dostaw z mleczarni. Skad mieli wiedziec, ze o tej porze tato bedzie jechal droga numer 10? "Kto wie?" Hannaford?" Moze tak wlasnie bylo? Moze? A moze nie? Kryminalna zagadka w sam raz dla Chlopcow Hardy'ego. Ale ja mialem tylko piorko zdechlej papugi i sfastrygowana koldre, ktora juz zaczynala strzepic sie na szwach. Na przyklad te niemieckie przeklenstwa. Doktor Lezander byl Holendrem, nie Niemcem. A kim byl wytatuowany mezczyzna? Co laczylo martwe ramie, ozdobione podobizna skrzydlatej czaszki, z malomiasteczkowym weterynarzem z Zephyr? Szwy ledwie trzymaly. A jednak... jednak mialem zielone piorko, Piekna marzycielke i "Kto wie?" Co wie? To musial byc klucz do mrocznej tajemnicy. Nie mowilem o niczym rodzicom. Postanowilem to zrobic, kiedy bede gotow. Na razie nie bylem, wiec milczalem. Ale teraz zywilem wieksza niz kiedykolwiek pewnosc, ze wsrod nas mieszka ktos, kogo w ogole nie znamy. 4. TWIERDZA PANA MOULTRY'EGO Dwa dni przed swietami zadzwonil telefon. Odebrala go mama. Tato byl w magazynie u Grubego Paula. Mama powiedziala: "Halo?", i po chwili przekonala sie, ze rozmawia z panem Charlesem Damaronde'em. Dzwonil, zeby zaprosic nasza rodzine na przyjecie zorganizowane przez Dame w osrodku rekreacyjnym w Bruton. Ekspozycja w Muzeum Praw Czlowieka zostala juz skompletowana, a jego otwarcie zapowiedziano na dwudziestego szostego grudnia. Przyjecie natomiast bylo nieoficjalne i mialo sie odbyc w wigilie Bozego Narodzenia. Mama spytala mnie, czy chce isc. Odpowiedzialem, ze tak. Taty nie musiala pytac, bo i tak by nie chcial, a poza tym w wigilie musial pracowac, gdyz cala rampa u Grubego Paula zawalona byla wielkimi skrzyniami z puszkowanym piwem i mrozonym indykiem w plastrach.Tato nie staral sie nas powstrzymac. Ani slowem nie skomentowal naszych zamiarow. Kiwnal tylko glowa, a jego oczy znow przybraly wyraz, jakby byl nieobecny. Wpatrywaly sie pewnie w wielki glaz nad Jeziorem Saksonskim. W wigilie mama odwiozla tate do pracy i wrocila do domu furgonetka. Kiedy byl juz czas ubierac sie na przyjecie, kazala mi wlozyc biala koszule i krawat, mimo iz pan Damaronde mowil o stroju nieoficjalnym. Sama tez ubrala sie w elegancka sukienke i pojechalismy do Bruton. Na poludniu Alabamy wystepuje ciekawe zjawisko: choc w pazdzierniku czasem sciska mroz, a listopad moze nawet raz czy dwa razy sypnac sniegiem, w Boze Narodzenie przewaznie jest cieplo. Oczywiscie nie tak jak w lipcu, ale wraca do nas babie lato. Ten rok nie byl wyjatkiem. Odziany w cieply sweter, spocilem sie jak ruda mysz, zanim jeszcze dojechalismy do osrodka - budynku z czerwonej cegly, ktory przylegal do hali sportowej przy Buckhart Street. Czerwone strzalki wskazywaly droge do Muzeum Praw Czlowieka, mieszczacego sie w bialym drewnianym budyneczku, nieco wiekszym od mieszkalnej przyczepy, dobudowanym na tylach osrodka. Caly bialy domek otaczala czerwona wstega. Wprawdzie uroczyste otwarcie muzeum mialo nastapic dopiero za dwa dni, ale juz krecilo sie tu sporo samochodow, a liczni ludzie, glownie czarnoskorzy, choc bylo tez troche bialych, wchodzili do osrodka. Poszlismy za nimi. W obszernej sali, udekorowanej wiankami z sosnowych szyszek, stala olbrzymia choinka, ktorej galezie zdobily zielone i czerwone kokardki; goscie ustawiali sie w kolejce, aby wpisac sie do ksiegi pamiatkowej, ktora opiekowala sie pani Velvadine. Nastepnie ogonek przemieszczal sie w strone ponczowej wazy pelnej zoltozielonego plynu, a potem dalej, do stolow zastawionych swiatecznymi smakolykami. Byly tu rozmaite przekaski, male kanapeczki, kielbasiane kulki, dwa zlociste indyki, czekajace, az ktos je pokroi, a takze dwie potezne szynki. Trzy ostatnie stoly uginaly sie pod ciezarem ciast, puddingow i plackow. Szkoda, ze tato nie widzial tej uczty; dopiero by wytrzeszczyl oczy! Panowal wesoly i swiateczny nastroj; ludzie smiali sie i rozmawiali, a na niewielkim podwyzszeniu pilowalo struny dwoch skrzypkow. Mimo ze podobno bylo to nieoficjalne spotkanie, wszyscy byli ubrani wieczorowo. Przewazaly niedzielne sukienki i garnitury, biale rekawiczki i kapelusze zdobione kwiatami. W tej orgii kolorow nawet paw poczulby sie szary i nagi. Ci ludzie byli dumni z Bruton i z tego, czego sami dokonali. To bylo widac juz na pierwszy rzut oka. Nila Castile podeszla do nas i mocno uscisnela moja mame. Potem wetknela nam w dlonie papierowe talerzyki i poprowadzila przez tlum. Zaraz beda kroic indyki -powiedziala - wiec jesli sie nie pospieszymy, zostana dla nas tylko ogryzione kosci. Pokazala nam pana Thornberry'ego, ktory w workowatym brazowym garniturze podskakiwal przy dzwiekach skrzypiec. Gavin, usmiechniety od ucha do ucha, nasladowal kazdy jego krok. Pan Lightfoot, elegancki jak Cary Grant, w czarnym smokingu z aksamitnymi wylogami, z gracja sunal w slamazarnym tempie przez sale, trzymajac w dloni talerz, na ktorym lezaly kanapki, na nich placek, na nim tort, a na torcie kawal szynki. Wkrotce i nasze talerze zostaly zaladowane jedzeniem, a pucharki napelnione cytrynowym ponczem. Pojawil sie pan Damaronde z zona. Podeszli do nas, zeby podziekowac mamie za przybycie. Mama odrzekla, ze za nic w swiecie nie chcialaby stracic takiej okazji. Dzieci gonily sie dookola, a dziadkowie bezskutecznie usilowali je zlapac. Pan Dennis specjalnie przedarl sie do mnie przez tlum, zeby zapytac z udawana powaga, czy tez przypadkiem nie wiem kto rozsmarowal ten klej, w ktorym biedna pani Harper utknela jak mucha w melasie. Powiedzialem, ze mam pewne przeczucie, ale nie dalbym za nie glowy. Zapytal, czy moje przeczucie lubi dlubac w nosie, a ja odparlem, ze to calkiem mozliwe. Ktos zaczal grac na akordeonie. Ktos inny dmuchnal w organki, a skrzypkowie przescigali sie w trylach. Jakas starsza kobieta w sukni barwy swiezo rozkwitlych orchidei zaczela tanczyc z panem Thornberrym i przypuszczam, ze w tej chwili rad byl, ze jednak postanowil zyc. Nie znany mi mezczyzna z broda stalowego koloru zlapal mnie za reke, pochylil sie nade mna i rzekl: "Miotla w zeby, he, he", po czym poklepal mnie po ramieniu i poszedl dalej. Na srodek sali wyszla pani Velvadine w towarzystwie innej, rownie okraglej pani. Obie mialy na sobie kwieciste suknie, dostatecznie jaskrawe, by zawstydzic matke nature. Uciszywszy muzykantow, pani Velvadine powiedziala do mikrofonu, iz Dama jest bardzo szczesliwa, ze przyszlismy, by dzielic z nia te radosna chwile. Muzeum, przy ktorego budowie wszyscy pracowali tak ciezko, jest juz prawie gotowe. W dzien po swietach otworzy podwoje i opowie nam historie nie tylko ludzi z Bruton, lecz takze zmagan, ktore przywiodly ich tu, gdzie sa teraz. Walka jeszcze sie nie skonczyla - powiedziala pani Velvadine. Niech nikt nie mysli, ze moze spoczac na laurach! Ale choc maja przed soba dluga droge, przeszli juz znaczna jej czesc i to wlasnie winno upamietniac muzeum. W trakcie przemowienia podszedl do nas pan Damaronde. -Ona prosi panstwa do siebie - rzekl cicho do mojej mamy. Wiedzielismy, kogo ma na mysli. Ruszylismy za nim. Pan Damaronde wyprowadzil nas z holu dlugim korytarzem. Minelismy sale do tenisa stolowego, w ktorej stala maszyna do wyrzucania pileczek, a na scianach wisialy tarcze do gry w rzutki. W nastepnej sali zauwazylem cztery pola do gier zrecznosciowych. Dalej byla silownia, wyposazona we wszystko, z workiem treningowym wlacznie. Na koncu korytarza znajdowaly sie biale drzwi, pachnace jeszcze swieza farba. Pan Damaronde otworzyl je i przytrzymal, zapraszajac nas gestem do srodka. Znalezlismy sie w Muzeum Praw Czlowieka. Drewniana podloga byla tu pociagnieta bezbarwnym lakierem, a sposrod licznych lamp palily sie tylko niektore. W szklanych gablotach staly czarne manekiny w niewolniczych lachmanach i ubiorach z czasow wojny secesyjnej. Byla tu rowniez prymitywna ceramika, hafty i koronki. Na polkach spoczywalo chyba ponad sto cienkich, oprawnych w skore tomikow. Wygladaly jak notesy albo pamietniki. Na scianach wisialy powiekszone czarno-biale zdjecia. Na jednym rozpoznalem Martina Luthera Kinga, a na innym - gubernatora Wallace'a tarasujacego wejscie do szkoly. Posrodku pomieszczenia stala Dama, spowita w bialy jedwab. Miala na sobie dlugie do lokcia biale rekawiczki i bialy kapelusz z szerokim rondem, spod ktorego blyszczaly jej piekne zielone oczy. -To - powiedziala - jest moje marzenie. -Jest wspaniale - odezwala sie mama. -Jest konieczne - poprawila ja starsza pani. - Ktoz na tej ziemi bedzie wiedzial, dokad zmierza, jesli pozbawimy go mapy miejsc, ktore juz przemierzyl? Pani maz nie przyszedl? -Pracuje. -Chyba juz nie w mleczarni? Mama skinela glowa. Odnioslem wrazenie, ze Dama dokladnie wie, gdzie jest ojciec. -Witaj, Cory - powiedziala. - Ostatnimi czasy przezyles sporo przygod, prawda? -Tak, prosze pani. -Jesli chcesz byc pisarzem, powinienes sie zainteresowac tymi ksiazeczkami. - Wskazala na polki. - Wiesz, co to jest? - zapytala. Powiedzialem, ze nie. - To pamietniki. Glosy ludzi, ktorzy zyli w tych stronach. Nie tylko czarnych. Kiedy ktos zechce sie przekonac, jak wygladalo tu zycie sto lat temu, to sa wlasnie glosy, ktore tylko czekaja, aby ich wysluchano. - Dama podeszla do jednej z gablotek i przejechala po niej palcem, sprawdzajac, czy nie ma kurzu. Nie znalazlszy ani drobiny, chrzaknela z zadowoleniem. - Mysle, ze kazdy musi wiedziec, skad przychodzi. Nie tylko czarni, biali rowniez. Mysle, ze ktos, kto zgubil swoja przeszlosc, nie zdola odnalezc przyszlosci. Wlasnie dlatego potrzebne jest to muzeum. -Chce pani, zeby mieszkancy Bruton pamietali, ze ich przodkowie byli niewolnikami? - zdziwila sie mama. Tak, chce tego. Musza pamietac - nie po to, by sie nad soba uzalali, ani po to, by czuli sie pokrzywdzeni i uwazali, ze powinno sie im dac wszystko, czego nie maja, lecz po to, by mogli sobie powiedziec: "Spojrzcie, skad wyszedlem, i patrzcie, czym sie stalem". - Dama odwrocila sie i spojrzala mamie w twarz. - Jedyna droga wiedzie wzwyz - powiedziala. - Czytanie. Pisanie. Myslenie. To sa szczeble drabiny prowadzacej wzwyz i do swiata. Nie jeki, nie wyciaganie rak i spetana niewolnicza mentalnosc. - Dama ruszyla wokol sali i zatrzymala sie przed zdjeciem plonacego krzyza. - Chce, aby moi ziomkowie - rzekla cicho - byli dumni ze swojej przeszlosci. Nie wolno im wmiatac jej pod dywan, ale nie wolno tez calkowicie sie w niej pograzac, bo w ten sposob zaprzepaszcza przyszlosc. Kazdy z nich powinien moc powiedziec: "Moj dziadek ciagnal plug sila swoich miesni. Pracowal od switu do zmierzchu, w chlodzie i w upale. Poza kesem strawy i dachem nad glowa nie dostawal zadnej zaplaty. Pracowal ciezko i czasami zbieral ciezkie razy. Pocil sie krwia i szedl dalej, choc mial ochote upasc. Pietnowano go rozpalonym zelazem, a on mowil: <>, choc serce mu pekalo i konal z upokorzenia. Znosil to, chociaz wiedzial, ze w jednej chwili moga mu odebrac zone i dzieci i sprzedac je na targu. Spiewal na polu, a w nocy plakal. Znosil to wszystko i jeszcze wiecej, i na Boga... na Boga, cierpial to, bym ja przynajmniej mogl ukonczyc szkole". - Dama wyzywajaco uniosla podbrodek, wpatrzona w plomienie na fotografii. - Chce, zeby tak mysleli i tak mowili. To jest moje marzenie. Zostawilem mame i podszedlem do jednego z powiekszonych zdjec. Rozwscieczony pies policyjny trzymal w zebach koszule czarnego mezczyzny, ktory usilowal sie wyrwac, podczas gdy policjant unosil tega palke. Nastepna fotografia przedstawiala szczuplutka czarna uczennice z ksiazkami przycisnietymi do piersi, przedzierajaca sie poprzez tlum wykrzywionych ze zlosci, szyderczych, rozwrzeszczanych bialych twarzy. Na trzecim zdjeciu... Stanalem jak wryty. Serce podskoczylo mi do gardla. Na trzecim zdjeciu byl wypalony kosciol: ze strzaskanymi witrazami i strazacy rozgrzebujacy ruiny. Wokol stalo kilkoro Murzynow o twarzach skamienialych z oslupienia. Drzewo przed kosciolem pozbawione bylo lisci. Widzialem juz gdzies ten obraz. Mama z Dama rozmawialy pochylone nad wyrobami garncarskimi z okresu niewolnictwa. Jeszcze raz spojrzalem na zdjecie i nagle sobie przypomnialem. Widzialem je w starym numerze magazynu "Life", ktory mama chciala wyrzucic na smietnik. Odwrocilem glowe o kilkanascie centymetrow w lewo. I tam je zobaczylem. Cztery czarne dziewczynki z mojego powracajacego snu. Pod kazdym zdjeciem widnialo imie i nazwisko, wygrawerowane na mosieznej tabliczce. Denise McNair. Carole Robinson. Cynthia Wesley. Addie Mae Collins. Usmiechaly sie, nieswiadome, co niesie im przyszlosc. -Mamo? - odezwalem sie. - Mamo! -O co chodzi, Cory? - spytala mama. Spojrzalem na Dame. -Kim sa te dziewczynki, prosze pani? Glos mi drzal. Dama podeszla do mnie i opowiedziala mi o nafaszerowanej dynamitem bombie zegarowej, ktora zabila te dziewczynki w kosciele baptystow przy Szesnastej Ulicy w Birmingham 15 wrzesnia 1963 roku. -Och... nie! - wyszeptalem. Nagle uslyszalem stlumiony maska glos Geralda Hargisona, ktory trzymal w ramionach drewniana skrzynke: "Zanim sie polapia, co ich rabnelo, juz beda stepowac w piekle". I glos Bigguna Blaylocka: "Dorzucilem jedna na szczescie". Z trudem przelknalem sline. Oczy czterech zabitych dziewczynek wpatrywaly sie we mnie. -Chyba juz wiem - powiedzialem. Opuscilismy z mama osrodek rekreacyjny mniej wiecej godzine pozniej. Tato juz na nas czekal; mielismy pojsc razem na wieczorne nabozenstwo przy swiecach. Ostatecznie byla wigilia Bozego Narodzenia. -Witaj, Dynio! Wesolych swiat, Sloneczniku! Wchodz, Dziki Billu! Uslyszalem doktora Lezandera, zanim jeszcze go zobaczylem. Stal w drzwiach kosciola, ubrany w szary garnitur, czerwona kamizelke i pasiasta, czerwono-zielona muszke. W klapie marynarki mial znaczek ze Swietym Mikolajem. Kiedy sie usmiechal, w jego ustach polyskiwal srebrny zab. Serce zaczelo mi bic jak szalone, a dlonie pokryly sie potem. -Wesolych swiat, Perkaliku - powital doktor moja mame bez zadnego wyraznego powodu. - Jak sie masz, Midasie? - Uscisnal dlon memu ojcu i potrzasnal nia zamaszyscie. Potem spojrzal na mnie i polozyl mi dlon na ramieniu. - Wesolej swiatecznej zabawy, Szesciostrzalowa Pukawko! -Dzieki, Ptaszniku - odparlem. Jego usta byly bardzo, bardzo sprytne. Nadal sie usmiechaly. Ale oczy zwezily sie prawie niedostrzegalnie. Zrobily sie twarde jak kamien i przestaly odbijac swiatlo wigilijnych swiec. Trwalo to moze dwie sekundy, po czym wszystko wrocilo do poprzedniego stanu. -Co ty wyprawiasz, Cory! - Palce doktora zacisnely sie na moim ramieniu. - Chcesz mnie wygryzc z posady? Nie, prosze pana - odparlem, czujac sie coraz mniej pewnie pod jego bacznym spojrzeniem. Popatrzyl mi w oczy jeszcze przez sekunde i w tej wlasnie sekundzie zaczalem sie bac. Potem dlon doktora rozluznila sie i opadla, a spojrzenie powedrowalo ku nastepnej wchodzacej do kosciola rodzinie. -Prosimy do srodka, Buleczko! Wesolych swiat, Traperze! -Tom! Chodzze predzej, chlopcze! Poznalismy ten glos od razu. Dziadek Jaybird siedzial juz w lawce wraz z babcia Sarah, dziadziem Austinem i babcia Alice i wszyscy czekali na nas. Dziadzio Austin jak zwykle wygladal jak poltora nieszczescia. Dziadek Jaybird stal, machal rekami i wrzeszczal, robiac z siebie takie same posmiewisko z okazji Bozego Narodzenia, jak przedtem z okazji Wielkiejnocy, co dowodzilo, ze niezaleznie od pory roku jest glupcem. Kiedy na mnie spojrzal, baknal: "Witaj, mlody czlowieku", i w jego oczach spostrzeglem, ze powoli staje sie dorosly. Podczas nabozenstwa, gdy panna Niebieska Szklanka grala na pianinie Cicha noc, a ustawiona po drugiej stronie podium fisharmonia milczala, obserwowalem panstwa Lezanderow, ktorzy siedzieli piec lawek przed nami. Zobaczylem, ze doktor odwraca lysa glowe i udaje, ze rozglada sie po zgromadzeniu. Nie mnie na to nabierac. Nasze spojrzenia spotkaly sie na moment i na wargach doktora pojawil sie lodowaty usmiech. Potem pochylil sie do zony i szepnal jej cos do ucha, ale ona nawet nie drgnela. Wyobrazalem sobie, ze wlasnie odpowiada na pytanie: "Kto wie?" Byc moze slowa, ktore szeptal do ucha kanciastej Veroniki pomiedzy "czuwa Jozef i Maryja" a "w blogim pokoju spi", brzmialy: "Cory Mackenson wie". Kim jestes? - myslalem w czasie modlitwy wielebnego Lovoya. - Kim naprawde jestes pod maska, ktora nosisz? Zapalilismy swiece i caly kosciol rozjarzyl sie migoczacym swiatlem. Wielebny Lovoy zlozyl nam zyczenia zdrowych i wesolych swiat, przykazal, bysmy przede wszystkim strzegli ducha Chrystusowego w naszych sercach, i nabozenstwo dobieglo konca. Tato, mama i ja wrocilismy do domu. Dzien jutrzejszy nalezal do naszych dziadkow, ale Wigilie mielismy dla siebie. Wieczerza nie byla tak wystawna jak ongis, ale bardzo zasmakowalo mi grzane piwo z zoltkami, ktorego dzieki uprzejmosci Grubego Paula mielismy pod dostatkiem. Potem przyszla pora otwierania prezentow. Mama wlaczyla radio i znalazla stacje, ktora nadawala koledy, a ja tymczasem usiadlem pod choinka i zajalem sie rozwijaniem pakunkow. Od taty dostalem ksiazke w miekkiej okladce. Zatytulowana byla Zlote sloneczne jablka, a jej autor nazywal sie Ray Bradbury. -Wiesz, u Grubego Paula sprzedaja tez ksiazki - rzekl do mnie tato. - Maja ich cale stosy. Facet, ktory pracuje w dziale przemyslowym, powiada, ze ten Bradbury to bardzo dobry pisarz. Mowil, ze sam tez kupil te ksiazke i ze jest w niej pare swietnych opowiadan. Przekartkowalem pierwsze opowiadanie. Nosilo tytul Syrena. Opowiadalo o morskim potworze, ktory wyplywal z glebin, slyszac lament syreny przeciwmgielnej. Byla to historia jakby specjalnie dla chlopcow. -Dzieki, tato! - powiedzialem. - To jest ekstra! Kiedy mama i ojciec odpakowywali swoje prezenty, rozwinalem drugi pakunek. Wysunela sie z niego fotografia w srebrnej ramce. Przysunalem sie blizej kominka i podnioslem ja do swiatla. Doskonale znalem twarz na fotografii. Nalezala do jednego z moich najlepszych przyjaciol, choc on sam o tym nie wiedzial. Ponizej w poprzek zdjecia nakreslono slowa: "Dla Cory'ego Mackensona z najlepszymi zyczeniami - Vincent Price". Omal nie wyskoczylem ze skory. Rzeczywiscie wiedzial, jak sie nazywam! -Wiedzialam, ze podobaja ci sie jego filmy - powiedziala mama. - Napisalam do wytworni filmowej i poprosilam o zdjecie, a oni przyslali je poczta. Ach, Wigilia! Czy istnieje cudowniejsza noc? Gdy wszystkie prezenty zostaly juz odpakowane, papiery uprzatniete, w kominku trzaskalo swieze polano, a w naszych brzuchach rozplywalo sie przyjemne cieplo trzeciego grzanego piwa, mama opowiedziala ojcu, co sie wydarzylo w Muzeum Praw Czlowieka. Tato wpatrywal sie w iskrzacy plomien, ale sluchal uwaznie. Kiedy mama skonczyla, powiedzial: -A niech mnie! Nigdy nie przypuszczalem, ze cos takiego moze sie tutaj zdarzyc! Zmarszczyl brwi i zamyslil sie gleboko. Nigdy dotad nie przypuszczal, ze w Zephyr moze sie zdarzyc cokolwiek, poczynajac od wypadku nad Jeziorem Saksonskim. Czyzby to nowe czasy zaczynaly sie ksztaltowac wokol nas? W radiu i telewizji coraz czesciej mowili o miejscu zwanym Wietnamem. W miastach wybuchaly zamieszki, niczym potyczki w nie wypowiedzianej wojnie. Niejasne zle przeczucie ogarnelo caly kraj, ktory wkraczal w komercyjna, plastikowa epoke jednorazowego uzytku. Swiat sie zmienial; Zephyr tez sie zmienialo i nie bylo juz powrotu do dawnych porzadkow. Ale dzis byla Wigilia, a jutro Boze Narodzenie, i na razie mielismy pokoj na Ziemi. Trwal okolo dziesieciu minut. Tuz nad miastem rozlegl sie huk odrzutowca. Samo w sobie nie bylo to niczym niezwyklym, bo czesto noca slychac bylo odrzutowce startujace albo ladujace w Robbins. Ale znalismy ich glosy, podobnie jak znalismy gwizd pociagu towarowego, gdy tymczasem ten... -Paskudnie nisko, nie uwazasz? - odezwala sie mama. Tato stwierdzil, ze zupelnie jakby ocieral sie o dachy. Wstal i wyszedl na ganek. I nagle poslyszelismy halas, przypominajacy uderzenie w beczke piecdziesieciofuntowym drewnianym mlotem. Dzwiek poniosl sie echem nad Zephyr i juz w nastepnej chwili rozszczekaly sie wszystkie psy od Tempie Street do Bruton, wedrujace zas po miescie grupy kolednikow musialy sobie darowac koncowe "...i Ducha Swietego". Stalismy na ganku, wsluchujac sie w rosnace zamieszanie. Z poczatku myslalem, ze samolot sie rozbil, ale po chwili pojawil sie znowu. Kilka razy okrazyl miasto, mrugajac swiatelkami na koncach skrzydel, po czym skrecil w kierunku bazy lotniczej w Robbins i przyspieszyl. Psy nadal szczekaly i wyly. Ludzie wychodzili z domow, zeby zobaczyc, co sie dzieje. -Tam sie cos stalo - rzekl tato. - Chyba zadzwonie do Jacka. Szeryf Marchette gladko przejal stanowisko, opuszczone przez J.T. Amory'ego. Oczywiscie z chwila, gdy Blaylockowie znalezli sie za kratkami, przestepczosc w Zephyr praktycznie sie skonczyla. Najwazniejszym zadaniem, jakie czekalo szeryfa Marchette'a, bylo odnalezienie bestii z wymarlego swiata, ktora pewnego dnia napadla na autobus linii Trailways i grzmotnela go spilowanymi rogami tak mocno, ze kierowce i wszystkich osmiu pasazerow odwieziono na sygnale do szpitala w Union Town. Tato dodzwonil sie do pani Marchette, ale szeryf zdazyl juz zlapac kapelusz i wybiec, oderwany od wigilijnej wieczerzy przez niespodziewany telefon. Pani Marchette powtorzyla ojcu to, co powiedzial jej maz, a tato z oslupiala mina przekazal nam zaslyszane wiesci. -Bomba - powiedzial. - Spadla bomba. -Co? - Mama oczyma duszy widziala juz rosyjska inwazje. - Gdzie? -Na dom Dicka Moultry'ego - rzekl tato. - Pani Moultry powiedziala Jackowi, ze przeszla na wylot przez dach i podloge w salonie i wpadla do piwnicy. -Moj Boze! I dom nie wylecial w powietrze? -Nie. Bomba po prostu tam lezy. - Tato odlozyl sluchawke na widelki. - Tkwi z Dickiem w piwnicy. -Z Dickiem? -Zgadza sie. Zona podarowala mu na Gwiazdke nowy stol do warsztatu. Wlasnie go montowal. Teraz jest uwieziony w piwnicy razem z bomba. Juz po chwili zaczela wyc syrena obrony cywilnej. Tato odebral telefon od burmistrza Swope'a, ktory prosil go, aby zglosil sie do ratusza i wraz z grupa ochotnikow zajal sie informowaniem ludzi, ze zarowno Zephyr, jak i Bruton musza byc natychmiast ewakuowane. -W Wigilie? - spytal ojciec. - Chcecie ewakuowac cale miasto? -Tak jest, Tom. - W glosie burmistrza dalo sie slyszec nutke irytacji. - Slyszales, ze bomba spadla z odrzutowca prosto... -...na dom Dicka Moultry'ego. Tak. Slyszalem. To ten odrzutowiec ja zrzucil? -Tak jest. I musimy wywiezc stad ludzi, na wypadek gdyby to swinstwo wybuchlo. -Dlaczego nie zadzwonisz do bazy? Na pewno po nia przyjada. -Wlasnie skonczylem z nimi rozmawiac. Mowiac scislej, z ich rzecznikiem. Powiedzialem mu, ze jeden z ich odrzutowcow zgubil bombe nad naszym miastem, i wiesz, co on mi na to odpowiedzial? Ze chyba przejadlem sie babka rumowa! Stwierdzil, ze nic podobnego nie moglo sie wydarzyc i ze zaden z ich pilotow nie jest az tak nieostrozny, by przez przypadek uruchomic dzwignie i upuscic bombe na miasto. Powiedzial, ze nawet gdyby cos takiego sie stalo, ich saperzy w Wigilie maja wolne, i gdyby cos takiego sie stalo, on osobiscie mialby nadzieje, ze cywile w miescie, na ktore bomba nie spadla, beda mieli na tyle zdrowego rozsadku, by ewakuowac miasto, zanim ta bomba, ktora nie spadla, wybuchnie i przerobi wiekszosc miasta na wykalaczki. No i jak ci sie to podoba? -Na pewno wie, ze mowiles prawde, Luther. Przysle tu kogos, zeby rozbroil te bombe. -Mozliwe, tylko kiedy? Jutro po poludniu? Chcesz spac przy tym tykajacym diabelstwie? Nie moge ryzykowac, Tom. Musimy wszystkich stad wywiezc. Tato poprosil burmistrza, zeby po niego wpadl, po czym odlozyl sluchawke i powiedzial mamie, ze musimy wziac furgonetke i jechac na noc do dziadka Austina i babci Alice. Mama zaczela go blagac, zeby jechal z nami, bo bardzo sie o niego bala. Zrozumiala jednak, ze tato juz podjal decyzje i ze bedzie sie musiala z tym pogodzic. -Idz po pizame, Cory - powiedziala. - Spakuj szczoteczke do zebow, czyste skarpetki i bielizne. Jedziemy do dziadkow. -Tato, czy Zephyr wyleci w powietrze? - spytalem. -Nie. Po prostu ewakuujemy wszystkich na wszelki wypadek. Baza jak najszybciej przysle kogos, zeby zabral stad bombe, jestem tego pewien. -Bedziesz ostrozny? - spytala go mama. -Przeciez wiesz. - Usmiechnal sie. - Wesolych swiat. Mama mimo woli odpowiedziala mu usmiechem. -Ech, ty wariacie! - westchnela i pocalowala go. Spakowalismy ubrania. Syrena wyla przez okragly kwadrans, a jej dzwiek byl tak przejmujacy, ze nawet psy ucichly. Ludzie juz wiedzieli; opuszczali Zephyr, by spedzic te noc u krewnych lub przyjaciol w innych miejscowosciach albo w motelu "Pod Sosnami" w Union Town. Burmistrz Swope przyjechal po ojca. My z mama tez bylismy gotowi do wyjscia. Jeszcze zanim opuscilismy dom, zabrzeczal telefon. Dzwonil Ben, zeby mnie poinformowac, ze wyjezdza do wujostwa w Birmingham. -Ale afera! - rzekl podniecony. - Wiesz, co slyszalem? Podobno pan Moultry ma zlamane obie nogi i kregoslup, a ta bomba lezy mu na brzuchu! Fajnie, nie? Musialem sie z nim zgodzic. Jeszcze nigdy nie przezylismy takiej Wigilii. -Musze juz isc! Porozmawiamy, jak wroce! Aha... Wesolych swiat! -Wesolych swiat, Ben! Rozlaczyl sie. Mama zlapala mnie za kolnierz i wyprowadzila na dwor. Wkrotce jechalismy juz do dziadkow. Jeszcze nigdy nie widzialem tylu samochodow na drodze numer 10. Modlilem sie goraco, aby bestia z wymarlego swiata nie zdecydowala sie zaatakowac wlasnie teraz: wowczas za plecami mielibysmy bombe, a wokol samochody rozrzucone jak kregle, ludzie zas fruwaliby w powietrzu, wcale nie potrzebujac do tego skrzydel. Opuscilismy Zephyr, rozjarzone swiatecznym blaskiem. Ciag dalszy tej historii uslyszalem pozniej, bo przeciez nie bylo mnie na miejscu. Moj tato byl notorycznym ciekawskim. Musial zobaczyc te bombe. Kiedy wiec Zephyr i Bruton z wolna opustoszaly, odlaczyl sie od grupy ochotnikow i ruszyl pieszo przez szesc przecznic do domu pana Moultry'ego. Byl to niewielki drewniany dom, bladoniebieski z bialymi okiennicami. Swiatlo buchalo w gore przez rozlupany dach. Na ulicy stal samochod szeryfa z obracajacym sie kogutem. Tato wdrapal sie na ganek, przekrzywiony pod wplywem wstrzasu. Frontowe drzwi byly szeroko otwarte; sciany pokryla siatka pekniec. Impet bomby stracil dom z fundamentow. Ojciec wszedl do srodka. Nie mogl nie zauwazyc wielkiej dziury w zwichrzonej podlodze, bo zajmowala pol pokoju. Dookola walalo sie kilka choinkowych bombek, a mala srebrna gwiazdka zawisla tuz nad wystrzepiona krawedzia otworu. Sama choinka zniknela. Tato zajrzal do piwnicy. Lezaly w niej belki i deski, splatane jak gigantyczne spaghetti i przyproszone gipsem zamiast parmezanu. Role klopsika pelnila sama bomba; z rumowiska sterczaly szare stateczniki ogona, nos zas utkwil w ziemi. -Zabierzcie mnie stad! Ooouch, rany, moje nogi! Zabierzcie mnie do szpitala! Lojezu, umieram! -Nie umierasz, Dick. Po prostu staraj sie nie ruszac. Wsrod ruin lezal pan Moultry, przygnieciony warsztatem stolarskim, a na blacie nowego stolu spoczywala belka o srednicy krzepkiego debu. Byla rozszczepiona na pol i tato domyslil sie, iz uprzednio podpierala podloge salonu. W poprzek belki ulozyla sie choinka, ozdobiona resztkami potluczonych swiecidelek i lampek. Bomba nie spadla wprost na pana Moultry'ego, ale zaryla sie nie dalej niz poltora metra od jego glowy. Tuz obok kleczal szeryf Marchette, zasepionym wzrokiem wpatrujac sie w rumowisko. -Jack? Tu Tom Mackenson! -Tom? - Szeryf zadarl glowe, umazana sproszkowanym gipsem. - Zabieraj sie stad, czlowieku! -Chcialem ja zobaczyc. Wcale nie jest taka duza, jak myslalem. -Wystarczajaca! - rzekl szeryf. - Jesli wybuchnie, rozniesie caly dom i wyrwie w ziemi krater stad do nastepnej przecznicy! -Ooooch! - jeknal pan Moultry. Spadajace deski rozdarly mu koszule i wielki brzuch wykwital teraz tu i owdzie sposrod ruin. - Mowie, ze umieram, cholera! -Jest powaznie ranny? - zainteresowal sie ojciec. -Nie moge dojsc na tyle blisko, zeby sprawdzic. Powiada, ze obie nogi ma zlamane. Mozliwe, ze peklo mu co najmniej jedno zebro, bo strasznie rzezi. -On zawsze tak oddycha - stwierdzil tato. -No coz, niedlugo powinna nadjechac karetka. - Szeryf Marchette zerknal na zegarek. - Dzwonilem od nich zaraz, gdy tu dotarlem. Nie rozumiem, dlaczego ich nie ma. -Co im powiedziales? Ze faceta przytlukla spadajaca bomba? -Tak - przyznal szeryf. -W takim razie Dick moze jeszcze dlugo poczekac. -Wydostancie mnie! - Pan Moultry probowal zepchnac z siebie troche gruzu, ale mu sie nie udalo. Skrzywil sie bolesnie, po czym odwrocil glowe i zerknal na bombe. Po tlustych policzkach splywal mu rzesisty pot. - I zabierzcie to stad! Jezu Chryste, pomocy! -Gdzie jest pani Moultry? - spytal tato. -Ha! - Ubielona gipsem twarz pana Moultry'ego wykrzywila sie szyderczo. - Podwinela ogon i uciekla, a mnie zostawila tu na zatracenie, oto jaka z niej zona! Nie kiwnela palcem, zeby mi pomoc! -No, niezupelnie - sprostowal szeryf. - Przeciez mnie wezwala, czyz nie? -No i co z tego? Jaki z ciebie pozytek? Oooooch, moje nogi! Mowie wam, ze przelamaly sie na dwie czesci! -Moge tam zejsc? - spytal tato. -Serdecznie ci tego odradzam. Wolalbym, zebys stad zmykal jak kazdy, kto ma choc troche rozumu. Ale jesli koniecznie chcesz, prosze bardzo. Tylko uwazaj. Tam jest drabina, bo schody sie zapadly. Ojciec zszedl ostroznie, po czym stanal, podziwiajac stos drewna zwienczony swiateczna choinka. -Te gruba belke mozemy z niego zdjac - zawyrokowal. - Ja zlapie z tej strony, a ty z tamtej. Odstawili na bok choinke i udalo im sie usunac najgrubsza belke, choc obydwu strzyknelo przy tym w krzyzach, zapowiadajac bliskie spotkanie z masazysta. Nie znaczylo to jednak wcale, ze klopoty pana Moultry'ego sie skonczyly. -Musimy go stad wyciagnac, wsadzic do twojego wozu i odwiezc do szpitala - rzekl tato. - Ta karetka na pewno nie przyjedzie. Szeryf przykleknal obok pana Moultry'ego. -Hej, Dick! Wazyles sie ostatnio? -Czy sie wazylem? Skad! Po jaka cholere? -A ile wazyles, kiedy ostatnio robili ci badania? -Siedemdziesiat piec kilo. -Kiedy? Jak byles w trzeciej klasie? Pytam, ile wazysz w tej chwili! Pan Moultry nachmurzyl sie i zaczal cos mamrotac pod nosem. W koncu powiedzial: -Cos kolo setki. -Zastanow sie jeszcze raz. -Oz, do diabla! No dobrze, waze sto trzydziesci kilo! Zadowolony jestes, sadysto? -Mozliwe, ze ma zlamane obie nogi. Polamane zebra. Kto wie, czy nie ma obrazen wewnetrznych. I wazy sto trzydziesci kilo. Sadzisz, ze damy rade wyciagnac go po tej drabinie, Tom? -Nie ma mowy - rzekl tato. -To samo sobie myslalem. Jest tu zaklinowany do czasu, gdy bedzie mozna sprowadzic dzwig. -Co ty wygadujesz? - jeknal pan Moultry. - Mam tu zostac? - znow zerknal trwoznie na bombe. - No to, na milosc boska, zabierzcie stad przynajmniej to swinstwo! -Chetnie bym to zrobil, Dick - rzekl szeryf. - Naprawde, ale zeby to zrobic, musialbym jej dotknac. A jesli jest uzbrojona, to wystarczy tylko dotknac, by wybuchla. Myslisz, ze chce byc odpowiedzialny za twoja smierc, nie mowiac juz o Tomie i o mnie? Nigdy w zyciu! -Burmistrz mi mowil, ze rozmawial z kims w Robbins - odezwal sie ojciec. - Podobno ten facet nie uwierzyl... -Tak, Luther byl tutaj, zanim wyjechal z rodzina. Powtorzyl mi wszystko, co uslyszal od tego skurczybyka. Mozliwe, ze pilot sie przerazil i w ogole nie zameldowal, ze tak narozrabial. Prawdopodobnie wytoczyl sie z jakiegos gwiazdkowego przyjecia i wczolgal prosto do kabiny. Jedno jest pewne: w najblizszym czasie nie zjawi sie tu nikt z Robbins. -No i co ja mam robic? - spytal pan Moultry. - Lezec tu i cierpiec? -Jesli chcesz, przyniose ci z gory poduszke - zaofiarowal sie szeryf. -Dick? Dick, dobrze sie czujesz? - rozlegl sie z gory niepewny, wystraszony glos. -Doskonale! - ryknal pan Moultry. - Nic nie sprawia mi wiekszej przyjemnosci niz lezenie z polamanymi nogami i bomba w charakterze podglowka! Boze wszechmogacy! Nie wiem, kto tam sie peta, ale powiem ci, chlopie: jestes wiekszym idiota niz ten duren, ktory zrzucil bombe na... a, to ty. -Czesc, Dick - rzekl z zaklopotaniem pan Gerald Hargison. - Co porabiasz? -Wlasnie szykuje sie do tanca! - Na twarzy pana Moultry'ego zaczely wystepowac szkarlatne plamy. - Niech to wszyscy diabli! Pan Hargison stanal na brzegu wyrwy i zajrzal do srodka. -To jest bomba, nie? - spytal. -Nie, wielki kozi bobek! - wrzasnal pan Moultry. - Jasne, ze to bomba! Kiedy pan Moultry sie szarpnal, wzniecajac tumany bialego pylu i przysparzajac sobie cierpien fizycznych, tato zaczal sie rozgladac po piwnicy. W kacie stalo biurko; na scianie nad nim wisiala tabliczka z sentencja: MOJ DOM JEST MOJA TWIERDZA. Nieco dalej przyczepiony byl plakat z wylupiastookim stepujacym Murzynem, pod ktorym dopisano recznie: "Oto co bialy dzwiga na barkach". Tato podszedl do biurka, zaslanego gruba warstwa rozrzuconych papierow. Wysunal gorna szuflade i dostal po oczach widokiem olbrzymich ludzkich gruczolow mlecznych, sterczacych ku niemu z okladki magazynu "Juggs". Czasopismo przykrywalo koktajl gumek, olowkow, pinezek i innych drobiazgow. Miedzy nimi poniewieralo sie przeswietlone zdjecie, ukazujace pana Moultry'ego w bialej szacie, z karabinem przewieszonym przez ramie. W drugiej rece trzymal spiczasty kaptur. Usmiechal sie od ucha do ucha, najwyrazniej dumny ze swoich osiagniec. -Hej, zabieraj sie stamtad! - Pan Moultry z wysilkiem obrocil glowe. - Malo ci, ze tu zdycham. Musisz jeszcze pladrowac moj dom? Tato zamknal szuflade i wrocil do szeryfa Marchette'a. Pietro wyzej pan Hargison nerwowo szural nogami po zdewastowanej podlodze. -Sluchaj, Dick, wpadlem tylko na chwile, zeby zobaczyc, co z toba. Upewnic sie, ze... no, wiesz... ze zyjesz. -Na razie jeszcze zyje. Mimo ze zgodnie z zyczeniem mojej zony bomba spadla mi prosto na leb. -Wyjezdzamy z miasta - oznajmil pan Hargison. - Eta... prawdopodobnie wrocimy dopiero dwudziestego szostego. Przypuszczalnie kolo dziesiatej rano. Slyszysz mnie, Dick? O dziesiatej! -Slysze cie, slysze! Duzo mnie obchodzi, kiedy masz zamiar wrocic! -No coz, w kazdym razie wracam o dziesiatej. Dzien po Bozym Narodzeniu. Myslalem, ze moze chcialbys wiedziec, zeby nastawic zegarek. -Nastawic zegarek? Zwario... - Pan Moultry urwal. - Aha. Dobra, nastawie. - Spocil sie jeszcze bardziej i wyszczerzyl zeby do szeryfa. -Mielismy z Geraldem po swietach pomoc koledze wysprzatac garaz -wyjasnil. - Dlatego mowi mi, o ktorej wraca. -Doprawdy? - zainteresowal sie szeryf. - A coz to za kolega? -A... taki jeden, mieszka w Union Town. Na pewno go nie znasz. -Znam wielu ludzi w Union Town. Jak sie nazywa? -Joe - odparl pan Hargison dokladnie w tej samej chwili, w ktorej pan Moultry powiedzial, ze Sam. -Joe Sam - wyjasnil pan Moultry, wciaz sie pocac i wciaz sie usmiechajac. - Joe Sam Jones. -Watpie, czy po swietach bedziesz pomagal jakiemus Joemu Samowi Jonesowi sprzatac garaz, Dick. Mam raczej wrazenie, ze bedziesz sie wygrzewal w milej i bezpiecznej sali szpitalnej, nie sadzisz? -No to czesc, Dick, ja splywam! - baknal pan Hargison. - Nic sie nie martw, wszystko bedzie dobrze! - Mowiac to pan Hargison obrocil sie na piecie, przy czym czubek jego lewego buta potracil srebrna choinkowa gwiazdke, zawieszona na samym skraju wyrwy podlogowej. Ojciec patrzyl, jak gwiazdka z gracja plynie w powietrzu niczym powiekszony do olbrzymich rozmiarow platek sniegu. Spadla wprost na stalowy statecznik bomby i eksplodowala fontanna posrebrzanych szklanych igielek. Nastala chwila ciszy, po czym wszyscy czterej mezczyzni uslyszeli to samo. Bomba zasyczala jak skulony w gniezdzie waz, obudzony znienacka. Potem syk ustal, a z wnetrza pocisku dobieglo powolne, zlowieszcze tykanie. Nie przypominalo budzika; raczej przegrzany kociol, ktory lada chwila wybuchnie. -O, cholera! - wyszeptal szeryf Marchette. -Jezu, ocal mnie! - jeknal pan Moultry. Jego twarz, ktora jeszcze przed chwila byla purpurowa, zbielala nagle, przybierajac odcien maski posmiertnej. Reakcja pana Hargisona byla najbardziej wymowna. Najpierw przemowily jego nogi, ktore z predkoscia kuli armatniej poniosly go przez wykrzywiona podloge i koslawy ganek do zaparkowanego przed domem samochodu. Woz wystartowal z miejsca jak Strus Pedziwiatr: w jednej chwili juz go tu nie bylo. -O Boze, o Boze! - w oczach pana Moultry'ego pojawily sie lzy. -Nie pozwol mi tu zginac! -Tom, chyba juz czas sie stad wynosic, nie sadzisz? - Szeryf mowil cicho, jak gdyby sama waga wypowiadanych slow mogla spowodowac eksplozje. -Nie mozesz mnie tu zostawic! Nie wolno ci! Jestes szeryfem! -Nic wiecej nie moge dla ciebie zrobic, Dick. Przysiegam, ze chcialbym, ale nie jestem w stanie. Chyba tylko czary moglyby tu pomoc, a zdaje mi sie, ze studnia czarow wyschla. -Nie zostawiaj mnie! Wyciagnij mnie stad, Jack! Zaplace ci, ile bedziesz chcial! -Przykro mi. Smaruj na gore, Tom. Ojcu nie trzeba bylo tego dwa razy powtarzac. Wdrapal sie na drabine jak Lucyfer na drzewo. Kiedy juz byl na gorze, zawolal: -Trzymam drabine, Jack! Wychodz! Bomba tykala. Tykala i tykala. -Nie jestem w stanie ci pomoc, Dick - powtorzyl szeryf i wszedl na drabine. -Nie! Posluchaj! Zrobie wszystko co zechcesz, tylko mnie stad wyciagnij! Niewazne, ze bedzie bolalo! Dobrze? Tato i szeryf Marchette ruszyli w strone drzwi. -Blagam! - krzyknal pan Moultry. Glos mu sie zalamal i przeszedl w szloch. Mezczyzna zaczal sie szarpac, chcac sie uwolnic z pulapki, ale bol byl zbyt silny. Po jego twarzy poplynela nowa fala lez. - Nie mozecie mnie tu zostawic! To nieludzkie! Kiedy tato i szeryf wyszli z domu, wciaz jeszcze slyszeli jego krzyki i lkania. Obaj mieli posepne miny. -Nie na wiele sie przydalem! - mruknal szeryf Marchette. - Jezu... Podeszli do samochodu. -Podwiezc cie gdzies, Tom? -Tak. - Tato zmarszczyl brwi. - Nie. - Oparl sie o samochod. -Nie wiem. -Nie patrz tak na mnie! Nic nie da sie zrobic, sam dobrze o tym wiesz! -Moze ktos powinien tu zaczekac, na wypadek gdyby przyjechali ci od rozbrajania bomb? -Swietny pomysl. - Szeryf rozejrzal sie po opustoszalej ulicy. -Zglaszasz sie na ochotnika? -Nie. Ja tez nie. Oni tak predko nie przyjada, Tom. Obawiam sie, ze ta bomba eksploduje, i cale osiedle wyleci w powietrze. Nie wiem, jak ty, ale ja sie stad zabieram, poki jeszcze zyje. Szeryf podszedl do samochodu i otworzyl drzwi. -Jack, zaczekaj chwile - powiedzial tato. -Nie mamy ani chwili. Wsiadaj, jesli chcesz jechac. Ojciec wsiadl do samochodu. Szeryf zapuscil silnik. -Dokad? -Posluchaj mnie, Jack. Sam powiedziales, ze Dicka uratowac moga tylko czary lub cud. Kto wiec jest jedyna osoba, ktora moze mu jeszcze pomoc? -Wielebny Blessett juz dawno wyjechal z miasta. -Nie, nie on! Ona. Szeryf Marchette zastygl z dlonia na dzwigni zmiany biegow. -Jack, ktos, kto potrafi zmienic pelna naboi ladownice w worek ogrodowych wezy, moglby z powodzeniem zajac sie ta bomba, nie uwazasz? -Nie, nie uwazam! Watpie, by Dama miala z tym cos wspolnego. Pewnie Biggun tak sie zalal ta swoja pedzona whisky, ze sam napakowal do ladownicy wezy, myslac, ze wpycha do niej naboje! -Dajze spokoj! Przeciez sam je widziales! Byly ich setki! Ile czasu musialby je zbierac? -Nie wierze w to cale voodoo - oswiadczyl szeryf Marchette. - Ani troche. Ojciec rzucil pierwsza odpowiedz, jaka mu przyszla do glowy, lecz slowa, ktore wypowiedzial, jego samego tez zaszokowaly. -Nie powinnismy sie bac prosic ja o pomoc, Jack. Oprocz niej nie mamy nikogo. -Cholera - mruknal szeryf. - A niechaj to jasna cholera. - Spojrzal na dom Dicka Moultry'ego, z ktorego przez dziure w dachu nadal saczylo sie swiatlo. - Mozliwe, ze juz wyjechala. -Mozliwe. Nie wiemy tego na pewno. Moze przynajmniej pojechalibysmy tam, zeby sie przekonac? Wiekszosc domow w Bruton tonela w ciemnosciach; ich wlasciciele usluchali syreny i uciekli z zagrozonego miasta. Teczowy domek Damy jarzyl sie jednak feeria swiatel. Malenkie zaroweczki mrugaly w kazdym oknie. -Zaczekam tutaj - rzekl szeryf Marchette. Tato skinal glowa i wysiadl. Zaczerpnal w pluca wielki haust wigilijnego powietrza i ruszyl ku frontowym drzwiom. Ujal kolatke w ksztalcie srebrnej dloni i zrobil cos, czego nigdy sie po sobie nie spodziewal: zaanonsowal Damie, ze przybyl na wezwanie. Czekal modlac sie w duchu, zeby ktos otworzyl. Czekal wpatrzony w klamke. Czekal. W pietnascie minut od chwili gdy moj ojciec ujal srebrna raczke, na ulicy, przy ktorej mieszkal Dick Moultry, rozlegl sie niecodzienny halas. Byl to rumor i grzechot, ktoremu dodatkowo towarzyszylo szczekanie psow. Przezarta rdza ciezarowka na splaszczonych resorach zatrzymala sie przy krawezniku przed domem pana Moultry'ego. Wysiadl z niej wysoki, chudy Murzyn. Na drzwiach szoferki widnial niezbyt schludny napis: LIGHTFOOT - NAPRAWY. Mezczyzna poruszal sie tak powoli, iz odnosilo sie wrazenie, ze kazdy ruch sprawia mu bol. Mial na sobie swiezo wyprany kombinezon i szara czapke, spod ktorej kipialy siwe wlosy. W zwolnionym tempie podszedl do skrzyni, skad wyjal pas z narzedziami, przy ktorym wisialy roznego rodzaju mlotki, srubokrety i wyrafinowane kleszcze. Przeciagajac czas do granic ostatecznosci podniosl swoja skrzynke - stare metalowe pudlo z wieloma przegrodkami, pelnymi wszelakich nitow, srub i sworzni, jakie tylko istnieja pod rzemieslniczym sloncem. Nastepnie, poruszajac sie tak, jak gdyby dzwigal ciezar wiekow, pan Marcus Lightfoot wszedl na zwichrowany ganek pana Dicka Moultry'ego. Zapukal do drzwi, chociaz staly otworem: puk... puk... Mijaly epoki. Cywilizacje rozkwitaly i upadaly. Gwiazdy rodzily sie w gwaltownych skurczach i dogorywaly pod zimnym sklepieniem kosmosu. - ...puk. -Dzieki ci, Boze! - zawolal ochryple pan Moultry. - Wiedzialem, ze mnie tak nie zostawisz, Jack! O Boze milosier... - Urwal, poniewaz przez dziure w podlodze salonu, ktora z jego perspektywy byla sufitem, zamiast spodziewanego wyslannika niebios zobaczyl czarna twarz, bez watpienia nalezaca do szatana. -Wielki Boze! - zasepil sie pan Lightfoot. Jego oczy odnalazly bombe, a uszy pochwycily tykanie detonatora. - Widzi mi sie... ze pan naprawde... jest w tarapatach. -Przyszedles tu, zeby zobaczyc, jak wylatuje w powietrze, czarny dzikusie? - warknal pan Moultry. -Nie, psze pana. Przyszedlem... tak zrobic... zeby pan... nie wylecial. Chcesz mi pomoc? Ty? Dobre sobie! - Pan Moultry zaczerpnal gleboko w pluca powietrza i ryknal, wysilajac zdarte gardlo: - Jack!!! Niech mnie ktos ratuje!!! Ktokolwiek, byle bialy!!! -Hm... Panie Moultry... - Pan Lightfoot cierpliwie odczekal, az rannemu zabraknie tchu. - Ta tam... bomba... moze nie lubic... halasow. Pan Moultry dolozyl wszystkich sil, zeby sie uwolnic. Twarz, zroszona kroplami potu wielkimi jak groch, mial juz barwy ketchupu. Wiercil sie i miotal w kupie gruzu; w porywie wscieklosci zlapal wlasna koszule i zdarl z siebie jej resztki; siegal rekami w powietrze, gdzie, niestety, nie bylo sie czego uchwycic. Potem jednak bol, niczym potezny zapasnik, sprowadzil go do parteru i pan Moultry znieruchomial. Ledwie juz zipal; polamane nogi przyprawialy go o katusze, a bomba nadal tykala tuz obok jego glowy. -Cos mi sie widzi - oswiadczyl pan Lightfoot i ziewnal, bo pora byla pozna - ze bede musial... tam zejsc. Zdawac sie moglo, ze nim pan Lightfoot dotrze do ostatniego szczebla drabiny, bedzie juz Nowy Rok. Narzedzia przy pasie pobrzekiwaly cicho. Pan Lightfoot ujal swoja skrzynke i ruszyl w kierunku Dicka Moultry'ego, ale po drodze jego uwage przykul plakat z wylupiastookim tancerzem. Pan Lightfoot przyjrzal mu sie z zainteresowaniem. Sekundy tykaly. Bomba tez. -He-he - rzekl mechanik i pokrecil glowa. - He, he! -Z czego sie smiejesz, ty stukniety malpiszonie? -To bialy - oswiadczyl pan Lightfoot. - Pomalowany... na czarno. Wyglada... idiotycznie. Po dluzszej chwili pan Lightfoot oderwal sie wreszcie od podobizny Ala Jolsona i podszedl do bomby. Uprzatnal nieco dachowek i najezonych gwozdziami desek, po czym usiadl na ziemi. Cala ta akcja przywodzila na mysl slimaka przemierzajacego boisko do pilki noznej. Pan Lightfoot przysunal do siebie skrzynke, niczym zaufanego towarzysza, potem z kieszeni na piersi wyjal okulary w drucianych oprawkach, chuchnal na szkla i przetarl je rekawem. Nawet dla postronnego widza bylaby to bolesna lekcja cierpliwosci. -Za jakie grzechy mnie to spotyka? - skrzeknal pan Moultry. Pan Lightfoot wlozyl okulary. -Teraz... - rzekl i nachylil sie nad bomba - zobaczymy... - zmarszczyl brwi, miedzy ktorymi poglebily sie drobne linie - co jest co. Wyjal z pasa mlotek z miniaturowa glowka. Polizal palec i bardzo, bardzo powoli zwilzyl mlotek slina. Potem puknal w bombe tak lekko, ze prawie nie bylo tego slychac. -Nie tlucz w nia! Jezu kochany! Wysadzisz nas obu prosto do piekla! -Nie mam... - pan Lightfoot nadal opukiwal bok bomby - tego w planach... Przycisnal ucho do zelaznej polowki. -Uhm - powiedzial. - Slysze... co tam gadasz. - Palce mechanika zatrzymaly sie na ledwo wyczuwalnym szwie. - Tedy... do twojego... serduszka, co? - Zlokalizowal cztery sruby, umieszczone tuz pod statecznikami, i zdjal z pasa odpowiedni srubokret. Wszystko to dzialo sie w tempie topnienia lodowca. -Przyszedles mnie wykonczyc, prawda? - pan Moultry doznal naglego objawienia. - To ona cie tu naslala, co? Naslala cie, zebys mnie zabil! -W polowie - rzekl pan Lightfoot, powoli obracajac pierwsza srube - ma pan racje. Po wielu minutach sruba wpadla wreszcie w nadstawiona dlon pana Lightfoota. Mechanik zaczal nucic Sniegowego balwanka na swoja lunatyczna modle. Gdzies miedzy druga a trzecia sruba detonator przestal tykac, a zaczal zgrzytac. Pan Moultry, z wytrzeszczonymi oczyma, skapany we wlasnym pocie i nekany drgawkami, stracil na wadze ponad dwa kilo. Pan Lightfoot wyjal ze skrzynki maly niebieski sloiczek. Otworzyl go i nabral na czubek wskazujacego palca odrobine jakiejs tlustej substancji o barwie skory wegorza. Naplul na nia i rozsmarowal mazidlo wzdluz otaczajacej bombe szczeliny. Potem mocno ujal stateczniki, probujac je obrocic w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara. Bomba stawila opor. Pan Lightfoot sprobowal nadac statecznikom kierunek zgodny z ruchem wskazowek zegara. Rowniez bezowocnie. -Sluchaj no! - rzekl stanowczo, marszczac czolo z dezaprobata. - Nie rob mi tu... zadnych... hockow-klockow! Malenkim mlotkiem opukal otwory po srubach. Pan Moultry zsiusial sie w spodnie, tracac w ten sposob kilka kolejnych gramow. Potem pan Lightfoot obiema rekami chwycil ogon bomby, zaparl sie mocno i pociagnal. Bomba wydala cienki, przerazliwy pisk i czesc ogonowa powoli zaczela sie zsuwac. Czynila to niechetnie i pan Lightfoot kilkakrotnie musial przerwac prace, zeby rozprostowac scierpniete palce. Ponawial wysilki z uporem leniwca, ktory chwyta sie galezi. W koncu ogon pozwolil sie zdjac, odslaniajac dzungle roznokolorowych drucikow, labirynty obwodow elektronicznych i lsniace czarne cylindry, ktore przypominaly grzbiety karaluchow. -Joooojku! - szepnal oczarowany mechanik. - Alez to cudo! -Ten facet mnie zabije - jeknal pan Moultry. - Zabije mnie na amen. Zgrzytanie brzmialo teraz glosniej. Pan Lightfoot dotknal metalowym probnikiem malej czerwonej skrzynki, z ktorej dobywal sie halas. Potem musnal ja palcem i syknal, cofajac go szybko. -Ho-ho - powiedzial. - Troche sie... rozgrzalo. Pan Moultry zaczal bulgotac. Z nosa mu cieklo, a z opuchnietych oczu ciurkiem plynely lzy. Palce pana Lightfoota pracowicie przesuwaly sie po przewodach, sledzac ich bieg. W piwnicy rozniosl sie zapach rozgrzanych kabli. Powietrze drgalo nad czerwona skrzyneczka. Pan Lightfoot podrapal sie w brode. -Wie pan co - powiedzial. - Zdaje sie... ze mamy tu... pewien problem. Ranny zadygotal, bliski utraty przytomnosci. -Widzi pan... - Mechanik zabebnil palcami po podbrodku, mruzac oczy w skupieniu. - Ja... naprawiam rzeczy. Nie... psuje ich. - Wciagnal gleboko powietrze i powolutku je wypuscil. - A tu, widzi mi sie... trzeba bedzie cos... popsuc. - Skinal glowa. - No tak... Szkoda psuc... cos tak ladnego. - Wyjal inny, wiekszy mlotek. - Ale trzeba. Puknal mlotkiem w czerwona skrzynke. Plastikowa powloka pekla na calej dlugosci. Pan Moultry przygryzl sobie jezyk. Mechanik zdjal oba kawalki plastiku i przyjrzal sie mniejszej instalacji, ktora oslanialy. -Tajemnice... wewnatrz tajemnic - orzekl. Siegnal do skrzynki z narzedziami i wyjal z niej niewielkie obcazki, wciaz jeszcze ozdobione metka, na ktorej widniala cena - dziewiecdziesiat dziewiec centow. -Sluchaj no ty - odezwal sie do bomby. - Nie waz... mi sie wybuchnac... prosto w nos. -O Boze w niebiesiech, o Jezu drogi, ide do nieba, ide do nieba - pojekiwal pan Moultry. -Jak pan... juz tam... bedzie - rzekl z lekkim usmiechem pan Lightfoot - niech pan powie... swietemu Piotrowi... ze za chwile... przyjdzie tam... jeden mechanik. Zblizyl obcazki do dwoch drucikow krzyzujacych sie w samym sercu mechanizmu. Jeden z nich byl bialy, drugi czarny. -Czekaj - szepnal pan Moultry. - Czekaj... Pan Lightfoot zatrzymal sie. -Musze to z siebie zrzucic. - Oczy pana Moultry'ego byly juz tak wytrzeszczone, ze smialo mogl zakasowac czarnego tancerza z plakatu. - Musze zrzucic ten ciezar, zeby lekko pofrunac do nieba. Sluchaj... -Slucham - rzekl pan Lightfoot. Bomba mruczala cos po swojemu. -Gerald i ja... my... a wlasciwie to przede wszystkim Gerald... Ja nie chcialem z tym miec nic wspolnego, ale... to ma wybuchnac o dziesiatej rano... w dzien po Bozym Narodzeniu. Slyszysz? O dziesiatej rano. Skrzynka pelna dynamitu. Ma zegarowy zapalnik. Zaplacilismy Biggunowi... i on go nam skombinowal. - Pan Moultry glosno przelknal sline, jak gdyby piekielny ogien juz lizal mu posladki. - To ma wysadzic to wasze muzeum. Postanowilismy to zrobic... wlasciwie Gerald na to wpadl... kiedy uslyszelismy, ze Dama ma zamiar je zbudowac. Sluchaj mnie, Lightfoot! -Slucham - odparl spokojnie Murzyn. -Gerald umiescil to gdzies kolo muzeum. Moze w osrodku rekreacyjnym. Przysiegam Bogu, ze nie wiem, gdzie to wsadzil, ale to tam jest i ma wybuchnac zaraz po Bozym Narodzeniu. -Na pewno? - spytal pan Lightfoot. -Tak! To swieta prawda, a teraz, Boze, przyjmij mnie do swojej laski, bo oczyscilem ma dusze! -Mhm - pan Lightfoot zlapal obcazkami czarny przewod. Klik! i drucik byl przeciety. Bomba jednak nie dala sie tak latwo uciszyc. -Slyszysz mnie, Lightfoot? Ta skrzynka dynamitu wciaz tam jest! Mechanik ujal obcazkami bialy drut. Zeby mial zacisniete, a na policzkach pot blyszczal mu niczym gwiezdny pyl. -Nie ma - powiedzial. -Czego znow nie ma? -Tego... tam. Juz... nie ma. Znalezlismy... to. A teraz... przetne... ten drut. - Reka mu zadrzala. - Moze wybuchnac... jesli sie... pomyle. -Boze, zlituj sie - zakwilil pan Moultry. - Dobry Jezu, slubuje ci, ze do konca mych dni bede grzecznym chlopcem, jesli tylko pozwolisz mi ujsc stad z zyciem. -Tne - oznajmil pan Lightfoot. Pan Moultry zacisnal powieki. Uslyszal ciche szczekniecie. BUUUUUMMMMM!!! Rozlegl sie ryk i blysnal ogien. Pan Moultry zaczal krzyczec. Kiedy w koncu odjelo mu glos, ze zdumieniem stwierdzil, ze nie slyszy ani anielskich glosow, ani tez diablow zawodzacych falszywie: "Witamy drogiego kolege!" Slyszal natomiast ciche: "He, he, he... he, he..." Otworzyl oczy. Pan Lightfoot, usmiechniety od ucha do ucha, zdmuchnal blekitnawy plomyk, tlacy sie na odcietym koncu bialego drucika. Pokonana bomba milczala. Mechanik odchrzaknal delikatnie, wyprobowujac struny glosowe nadwerezone potwornym rykiem, ktorym przed chwila uraczyl pana Moultry'ego. -Bardzo pana... przepraszam - rzekl. - Po prostu... nie moglem... sobie tego odmowic. Pan Moultry oklapl nagle jak przekluty balonik. Powietrze uszlo z niego z cichym, przeciaglym sykiem. Zemdlal. 5. SZESNASCIE KROPLI KRWI Wrocilem.Zegarowy mechanizm polaczony z ladunkiem dynamitu - wraz z laska dorzucona na szczescie hojna reka Bigguna Blaylocka - rzeczywiscie zostal odnaleziony niedlugo po tym, jak powiedzialem Damie, kim byly dziewczynki z mojego snu. Musialem juz wczesniej widziec te zdjecia, choc nie zdawalem sobie z tego sprawy, a kiedy po incydencie z plonacym krzyzem bylem swiadkiem zakupu skrzynki, dokonanego przez panow Hargisona i Moultry'ego, podswiadomie odgadlem, do czego miala sluzyc jej zawartosc. Dlatego ciagle stracalem budzik z nocnej szafki. Teoria ta miala tylko jedna luke: nie przypominalem sobie, bym przed wizyta w muzeum widzial zdjecia dziewczynek, ktore zginely w birminghamskim kosciele baptystow przy Szesnastej Ulicy. Zreszta czy ja wiem? Moze wydrukowano je w "Lifie"? Ale poniewaz mama wyrzucila czasopisma, nie moge tego stwierdzic z cala pewnoscia. Dama natychmiast polaczyla wszystkie elementy zagadki. Zebrala uczestnikow przyjecia i kazala im szukac drewnianej skrzynki, ktora mogla sie znajdowac w muzeum, w osrodku albo gdzies w sasiedztwie. Nie moglismy jej odnalezc, choc przewrocilismy wszystko do gory nogami. Wtedy Dama przypomniala sobie, ze pan Hargison jest listonoszem. Tuz przed osrodkiem, na rogu Buckhart Street, stala skrzynka pocztowa. Charles Damaronde przytrzymal Gavina za nogi, maly zas wsliznal sie do srodka i po chwili uslyszelismy jego stlumiony glos: "Jest tutaj! "Chlopczyk nie mogl jednak wyciagnac bomby, bo byla dla niego za ciezka. Wezwano szeryfa. Pojawil sie na miejscu wraz z naczelnikiem poczty, panem Conradem Oatmanem, ktory przywiozl klucz do skrzynki. Bylo w niej dosc dynamitu, by wysadzic w powietrze osrodek rekreacyjny, muzeum i jeszcze pare domow po drugiej stronie ulicy. Najwyrazniej za czterysta dolarow mozna sobie zafundowac potezny fajerwerk. Pan Hargison wiedzial, o ktorej wybiera sie poczte i ze skrzynka zostanie otwarta dopiero dwudziestego szostego po poludniu, nastawil wiec zapalnik punktualnie na dziesiata. Szeryf Marchette stwierdzil, ze byla to robota zawodowca, poniewaz detonator mogl dzialac z dwunasto, dwudziestocztero- lub czterdziestoosmiogodzinnym opoznieniem. Oznajmil Damie, ze nie chce, by panowie Hargison i Moultry uslyszeli o znalezieniu bomby, dopoki z jej wnetrza nie zbierze sie odciskow palcow. Tato dowiedzial sie od nas o wszystkim, kiedy wrocilismy z mama z Bruton, i musze przyznac, ze zarowno on, jak i szeryf Marchette staneli na wysokosci zadania zachowujac kamienne twarze podczas wizyty pana Hargisona w domu pana Moultry'ego. Spowiedz tego ostatniego stanowila tylko dodatkowy, smakowity kasek. Na skrzynce z dynamitem znaleziono piec odciskow, ktore idealnie pasowaly do palcow listonosza. Obaj panowie zostali wkrotce zaproszeni do biura FBI w Birmingham i nie musze chyba dodawac, ze ich nazwiska zostaly skreslone z rejestru stalych mieszkancow miasta Zephyr. Otwarcie muzeum odbylo sie z wielka pompa. Cztery czarne dziewczynki przestaly mnie odwiedzac we snie, ale gdybym kiedykolwiek chcial na nie popatrzyc, wiedzialem, dokad isc. Upadek wojskowej bomby z odrzutowca i znalezienie bomby Ku-Klux-Klanu w skrzynce pocztowej przed muzeum zajmowaly Zephyr przez wiele dni po swietach. Ben, Johnny i ja zastanawialismy sie dlugo, czy pan Lightfoot naprawde bal sie tej bomby, czy tez nie. Ben twierdzil, ze tak. Johnny i ja stwierdzilismy, ze pan Lightfoot w pewnym sensie przypominal Nemo Curlissa; tyle ze zamiast z pilka baseballowa naturalna wiez laczyla go z wszystkimi mechanizmami - nawet bomba. Wystarczylo wiec, by spojrzal na przewody, a juz wiedzial dokladnie, co ma robic. Przy okazji przymusowej wycieczki do Birmingham Ben przezyl nader interesujaca przygode. Jego rodzice zatrzymali sie u wujka Milesa, ktory pracowal w jednym ze srodmiejskich bankow. Wujek zabral Bena do skarbca i od tej pory chlopak nie potrafil mowic o niczym innym, jak tylko o zapachu pieniedzy, ze sa takie ladne i takie zielone. Wujek podobno dal mu potrzymac paczke studolarowych banknotow i Ben wciaz czul rozkoszne laskotanie w koniuszkach palcow. Powiedzial, ze jeszcze nie wie, co bedzie w zyciu robil, ale jednego jest pewien: chcialby miec do czynienia z duza iloscia pieniedzy. Usmialismy sie z Johnnym serdecznie. Brakowalo nam Davy'ego Raya; wyobrazam sobie, jak by to skomentowal. Johnny, zgodnie ze swym zyczeniem, otrzymal na Gwiazdke dwa prezenty. Jednym byl zestaw policyjny, skladajacy sie z honorowej odznaki, proszku do zbierania odciskow palcow, kajdankow, proszku, ktory oblepial podeszwy butow wlamywaczy i byl widoczny tylko w swietle ultrafioletowym, oraz podrecznika policjanta amatora. Drugim prezentem byla drewniana polka wystawowa z malymi przegrodkami, w ktorych umiescil swoja kolekcje grotow. Jedna przegrodka pozostala pusta - Johnny zarezerwowal ja dla pewnego czarnego smuklego grotu, na wypadek gdyby wodz Piec Grzmotow kiedys jednak z niego zrezygnowal. Sprawa pana Lightfoota wydawala sie nam nie do konca jasna. Mama dala wyraz swoim watpliwosciom w dwa dni po swietach, kiedy na Zephyr spadl zimny deszcz. -Tom? - odezwala sie podejrzliwie. Siedzielismy wszyscy w salonie. Bylem pochloniety lektura Zlotych slonecznych jablek, ktorych ostatnio nawet sila nie mozna mi bylo wyrwac z rak. - Skad sie wzial pan Lightfoot w domu Dicka Moultry'ego? Jakos nie chce mi sie wierzyc, zeby zglosil sie na ochotnika. Tato milczal. Podobnie jak rodzice maja szosty zmysl, gdy chodzi o ich dzieci, tak samo one bezblednie wyczuwaja rodzicow. Opuscilem ksiazke. Tato nie wystawil nosa zza gazety. -Tom? Wiesz moze, co go do tego sklonilo? Ojciec zakaslal. -Mniej wiecej - odparl. -No, wiec jak to bylo? -Zdaje sie, ze... ja sie do tego przyczynilem. -Ty? Jak to? Tato zlozyl gazete, uswiadomiwszy sobie, ze nie ma innego wyjscia, jak tylko powiedziec prawde. -Poprosilem... Dame o pomoc. Mame zamurowalo. Deszcz tlukl w okna, plonace szczapy trzaskaly na kominku, a ona po prostu skamieniala. -Doszedlem do wniosku, ze to ostatnia szansa dla Dicka. Po tym, co zrobila z ladownica Bigguna Blaylocka... Pomyslalem, ze moglaby mu jakos pomoc - ciagnal tato. - No i okazalo sie, ze mialem racje. Zaraz przy mnie zadzwonila do Marcusa Lightfoota. -Przy tobie? Nie wierze! Widziales sie z nia osobiscie? -Nie tylko sie z nia widzialem. Bylem u niej. Siedzialem na jej krzesle i pilem kawe. - Tato wzruszyl ramionami. - Nie wiem, dlaczego sie spodziewalem, ze znajde tam pozmniejszane ludzkie glowy na scianach i klebowiska czarnych wdow w kazdym kacie. Nie przypuszczalem, ze jest religijna. -Byles u Damy - powtorzyla mama. - Trudno mi w to uwierzyc! Przeciez tak sie jej bales? -Nie balem sie jej - sprostowal ojciec. - Bylem tylko troche... speszony, to wszystko. -I powiedziala, ze mu pomoze? Mimo iz wiedziala, ze maczal palce w podlozeniu tej bomby? -No coz... to nie bylo az takie proste - przyznal ojciec. -Tak? - Mama zawiesila glos. Kiedy zaczelo sie zanosic na to, ze tato juz nic wiecej nie doda, powiedziala: - Chcialabym uslyszec cos wiecej na ten temat. -Kazala mi obiecac, ze wroce. Powiedziala, ze wystarczy na mnie spojrzec, by zauwazyc, jak bardzo mnie to gryzie. Powiedziala, ze to sie odbija takze na tobie i Corym. Mowila, ze wszyscy zyjemy w ciaglym napieciu przez tego nieboszczyka z jeziora. - Tato odlozyl gazete na stolik i zapatrzyl sie w ogien. - I wiesz co? Ona ma racje. Obiecalem, ze przyjde do niej jutro o siodmej wieczorem. Pewnie bym ci o tym powiedzial. Albo moze i nie, sam nie wiem. -Ty wstretny zarozumialcze - zbesztala go mama. - Chcesz powiedziec, ze zrobiles dla Dicka Moultry'ego to, czego nie chciales zrobic dla mnie? -Nie. Po prostu nie bylem jeszcze gotowy. Dick potrzebowal pomocy, wiec musialem sie jakos przelamac. A teraz sam chce to rozwiklac. Takze ze wzgledu na was. Mama podeszla do ojca. Stanela za nim, polozyla mu dlonie na ramionach, a podbrodek oparla na jego glowie. Obserwowalem ich zlewajace sie cienie. Tato wyciagnal reke i objal mame za szyje. Trwali tak przez chwile bez ruchu, przytuleni do siebie, a na kominku trzaskal i syczal ogien. Byl juz najwyzszy czas, zeby odwiedzic Dame. Kiedy za dziesiec siodma zapukalismy do jej drzwi, otworzyl nam pan Damaronde. Tato bez wahania przekroczyl prog; jego strach przed Dama calkowicie sie rozwial. Niemal natychmiast pojawil sie Ksiezycowy czlowiek w szlafroku i kapciach. Czestowal nas precelkami, podczas gdy pani Damaronde przyniosla dzbanek kawy - nowoorleanskiej kawy z cykoria, jak nam powiedziala. Siedzielismy w saloniku czekajac, az Dama bedzie gotowa nas przyjac. Do tej pory nie podzielilem sie z nikim swoimi podejrzeniami co do doktora Lezandera. Wciaz nie moglem uwierzyc, ze doktor, ktory byl taki dobry i lagodny dla Zboja, moze byc zabojca. Mialem swoja teorie na temat dwoch papug, ale z morderstwem laczylo doktora jedynie zielone piorko, a i tu nie wyszedlem poza sfere domyslow. Uznalem, ze powinienem miec jakies solidniejsze podstawy, zeby wmieszac do tego rodzicow. Nie czekalismy dlugo. Po kilku minutach pan Damaronde poprosil nas, bysmy udali sie za nim - tym razem nie do sypialni Damy, lecz do naprzeciwleglego pokoju. Dama siedziala na krzesle z wysokim oparciem, majac przed soba skladany stolik karciany. Wbrew moim przewidywaniom nie byla ubrana w szate wyznawcow voodoo ani tez w czapke czarnoksieznika, ale w prosta ciemnoszara sukienke, ozdobiona jedynie broszka w ksztalcie tanczacego arlekina. Podloge gabinetu - bo byl to niewatpliwie jej gabinet - pokrywala trzcinowa mata. W kacie w duzej glinianej donicy roslo sekate drzewko. Pomalowane na bezowo sciany byly nagie. Pan Damaronde zamknal za nami drzwi. -Usiadz, Tom - odezwala sie Dama. Tato usiadl. Widzialem, ze sie denerwuje, bo w gardle mu pstrykalo za kazdym razem, kiedy przelykal sline. Skrzywil sie lekko, kiedy Dama sie pochylila i podniosla stojaca obok krzesla torbe lekarska. Postawila ja na stoliku i rozpiela zamek. -Czy to bedzie bolalo? - spytal. -Mozliwe. To zalezy. -Od czego? -Od tego, jak gleboko trzeba bedzie ciac, zeby wydobyc prawde - odparla wyjmujac z torby jakis przedmiot, zawiniety w niebieska sciereczke. Nastepnie pojawilo sie srebrne, zdobione filigranem puzderko, a za nim talia kart. Po chwili Dama polozyla na stoliku arkusz maszynowego papieru. W swietle wiszacej lampy zauwazylem znak wodny Nifty; byl to ten sam papier, ktorego i ja uzywalem. Ostatnia wylonila sie z torby fiolka po pastylkach, zawierajaca trzy wypolerowane kamyki: jeden czarny, drugi rudawy, a trzeci bialy z szarymi zylkami. -Nadstaw prawa reke - powiedziala Dama, a kiedy tato usluchal polecenia, odkrecila fiolke i wytrzasnela mu na dlon kamyki. - Poobracaj je przez chwile w garsci -dodala. Tato usmiechnal sie nerwowo, ale nie oponowal. -Czy to kamienie z zoladka Starego Mojzesza? - zapytal. -Nie. To zwyczajne kamyki, ktore znalazlam nad rzeka. Obracaj je, latwiej sie uspokoisz. -Aha - baknal ojciec, przesuwajac w dloni kamyczki dla nerwowych. Usunelismy sie z mama na bok, zeby nie przeszkadzac Damie w jej czynnosciach. Sam nie wiedzialem, czego sie spodziewac. Moze jednej z tych ceremonii przy blaskach pochodni, podczas ktorych ludzie tancza w kolko i wrzeszcza? Ale wszystko odbylo sie zupelnie inaczej. Dama zaczela tasowac karty z taka wprawa, ze sam Maverick moglby brac u niej lekcje. -Opowiedz mi o swoich snach, Tom - powiedziala. Karty furczaly rytmicznie w jej szczuplych palcach. Tato zerknal na nas niepewnie. -Chcesz, zeby wyszli? - zapytala Dama, ale ojciec potrzasnal glowa. -Sni mi sie - zaczal - ze stoje nad Saksonskim Jeziorem i widze, jak wpada do niego samochod. Potem jestem juz w wodzie i patrze przez okno na tego martwego czlowieka. Twarz ma... potwornie zbita. Kajdanki na rece. Gardlo owiniete struna do pianina. Samochod tonie, do srodka zaczyna sie wlewac woda, a on... - Ojciec przerwal na chwile. Kamyki grzechotaly w jego dloni. - On patrzy na mnie i usmiecha sie. Ta straszna, skatowana twarz... usmiecha sie do mnie. Potem mowi... a glos brzmi jak bulgotanie mulu. -Co mowi? -Mowi... "Chodz ze mna, na dno i w mrok". - Twarz ojca byla uosobieniem cierpienia; serce mnie bolalo, kiedy na nia patrzylem. - Tak wlasnie mowi: "Chodz ze mna, na dno i w mrok". Potem siega po mnie wolna reka. Siega po mnie, a ja sie cofam, bo tak strasznie sie boje, ze mnie dotknie. I wtedy sen sie konczy. -Masz jakies inne sny, ktore powracaja? -Pare. Ale nie tak wyrazne jak ten. Czasami sni mi sie, ze slucham kogos, kto gra na pianinie. Niekiedy dochodza mnie jakies wrzaski, niezrozumialy belkot. Od czasu do czasu widze pare rak, ktore trzymaja ten drut i cos, co wyglada jak kij owiniety czarna tasma. Wszystkie twarze sa rozmazane, jak gdybym patrzyl na nie przez mgle lub jakby krew zalewala mi oczy. Ale te sny zdarzaja sie o wiele rzadziej niz ten z czlowiekiem w samochodzie. -Czy Rebecca mowila ci, ze ja takze odbieram niektore z tych strzepkow? - Dama nadal tasowala karty. Wydawaly kojacy, hipnotyzujacy dzwiek. - Tez slysze muzyke i wrzaski, dostrzegam drut i palke. Widzialam tatuaz, ale nie widzialam czlowieka, ktory go nosil. - Usmiechnela sie blado. - Jestesmy podlaczeni do tego samego gniazdka, Tom; tyle ze ty odbierasz z wiekszym natezeniem. Potrafisz mi to wytlumaczyc? -Myslalem, ze to pani ma byc przewodniczka duchowa - mruknal ojciec. -Jestem. Podobno. Ale kazdemu pojawia sie cos we snie, Tom. Kazdy widzi skrawki tej czy innej koldry. Jestes bardzo blisko. Blizej niz ja. Chyba dlatego tak jest. Tato mocniej zacisnal kamyczki w dloni. Dama czekala, nie przestajac tasowac kart. -Na poczatku - powiedzial tato - sny pojawialy sie zaraz, gdy tylko kladlem sie do lozka. Potem zaczely mnie nachodzic nawet wtedy, kiedy nie spalem. W ciagu dnia. Nagle przez ulamek sekundy widzialem ten samochod, twarz i slyszalem wolanie. Ciagle powtarzal to samo: "Chodz ze mna, na dno i w mrok". Slyszalem ten bulgoczacy glos i... Jestem juz bliski obledu, bo nie moge sie z tego otrzasnac. Nie moge nawet na chwile odpoczac. Calymi nocami nie spie, nawet sie nie klade ze strachu, ze... -Ze co? - spytala lagodnie Dama. -Ze strachu... ze go uslucham i zrobie to, czego ode mnie chce. -A czego on chce, Tom? -Chyba chce, zebym sie zabil - rzekl ojciec. Szelest kart ustal. Dlon mamy znalazla moja i zacisnela sie na niej. -Chyba chce... zebym przyszedl nad jezioro i utopil sie w nim. Chce, zebym poszedl z nim. Na dno i w mrok. Dama patrzyla na ojca w skupieniu, szmaragdowe oczy nabieraly blasku. -Dlaczego mialby tego chciec, Tom? -Nie wiem. Moze brak mu towarzystwa. - Ojciec probowal sie usmiechnac, ale wargi stawialy opor. -Chce, zebys sie teraz gleboko zastanowil. Czy to sa dokladnie jego slowa? -Tak. "Chodz ze mna, na dno i w mrok". Mowi troche niewyraznie, moze ma zlamana szczeke albo gardlo zatkane mulem, moze ma w ustach wode lub krew, ale... tak, to wlasnie mowi. -Nic poza tym? Nie wzywa cie po imieniu? -Nie. To wszystko. -To smieszne, nie uwazasz? Tato chrzaknal z uraza. -Przykro mi, ale nie wiem, co w tym jest takiego smiesznego! Jesli zmarly ma szanse do ciebie przemowic, przekazac ci wiadomosc, to po co marnuje te szanse, namawiajac cie, zebys popelnil samobojstwo? Dlaczego nie wyjawi ci nazwiska mordercy? Ojciec przymruzyl oczy. Grzechot kamykow ustal. -Jakos... nigdy o tym nie pomyslalem. -Zastanow sie nad tym. Umarly moze mowic, choc przychodzi mu to z trudem. Dlaczego nie powie ci, kto go zabil? -Nie mam pojecia. Moze zrobilby to, gdyby mogl. -Moglby - Dama pokiwala glowa - gdyby mowil do ciebie. -Nie rozumiem. -Moze - powiedziala Dama - w gniazdku tkwia trzy wtyczki. Na twarzy ojca powoli odmalowalo sie objawienie. Ja i mama mielismy dokladnie takie same miny. -Ten umarly nie mowi do ciebie, Tom - stwierdzila Dama. - On mowi do zabojcy. -Chce pani powiedziec... ze ja... -Odbierasz sny zabojcy, tak samo jak ja twoje. Boze milosierny! Prawdziwe z ciebie medium, Tom! -On nie chce... nie chce, zebym sie zabil, dlatego ze nie zdolalem go wyciagnac? -Nie - odparla Dama. - Tego jestem pewna. Tato przytknal reke do ust. Lzy naplynely mu do oczu. Poslyszalem, ze mama cichutko chlipie. Ojciec schylil glowe. Pojedyncza lza upadla na stolik. -Glebokie ciecie - powiedziala Dama, kladac mu dlon na ramieniu. - Boli, ale to dobrze, prawda? To tak samo, jak gdybysmy wycinali raka. -Tak. - Glos ojca zalamal sie. - Tak. -Jesli chcesz wyjsc i troche pospacerowac, nie krepuj sie. Ramiona taty drzaly, ale czulem, ze spada z nich kilkutonowy ciezar. Zachlysnal sie wciagnawszy powietrze, jak ktos, kto wlasnie wyplynal na powierzchnie mrocznej wody. -Nic mi nie jest - rzekl nie podnoszac glowy. - Niech mi pani da jeszcze minute. -Tyle minut, ile tylko zechcesz, Tom. Po jakims czasie ojciec podniosl wzrok znad stolika. Nadal byl tym samym mezczyzna co przedtem: z pobruzdzona twarza i nieco obwislym podbrodkiem. Ale oczy mial chlopca. Byl znow wolny. -Czy chcialbys sie dowiedziec, kim byl ten morderca? - zapytala Dama. Ojciec skinal glowa. -Mam grono przyjaciol po drugiej stronie rzeki. Kiedy dojdziesz do moich lat, tez bedziesz mial ich wiecej na tamtym brzegu niz na tym. Widza rozne rzeczy i czasami mi o nich mowia. Ale lubia sie ze mna droczyc. Kaza mi rozwiazywac zagadki. Nigdy sami nie zaczynaja rozmowy, a kiedy ich o cos pytam, nie odpowiadaja wprost. Odpowiedz jest zawsze pokretna, ale tez zawsze prawdziwa. Czy chcesz ich zaangazowac w te sprawe? - Pytanie zabrzmialo jak czesto powtarzana formulka. -Chyba tak. -Albo tak, albo nie; "chyba" to nie jest odpowiedz. Ojciec zawahal sie przez chwile. -Tak - powiedzial. Dama otworzyla srebrne puzderko i wysypala na stolik szesc niewielkich kosci. -Odloz kamyki - powiedziala - i wez te kosci do prawej reki. Tato popatrzyl z obrzydzeniem na lezace przed nim szczatki. -Musze? Dama spojrzala na niego. -Nie - westchnela. - To tylko pomaga stworzyc nastroj. Kantem dloni zmiotla kostki z powrotem do srebrnego puzderka. Zamknela je i odlozyla na bok. Potem znow siegnela do torby lekarskiej. Tym razem wyjela z niej buteleczke z przezroczystym plynem i plastikowy woreczek pelen wacikow. Polozyla je na stole i otworzyla flaszeczke. -I tak musisz odlozyc kamyki. Wystaw palec wskazujacy. -Dlaczego? -Bo ja tak mowie. Tato wystawil palec. Dama przechylila flaszeczke nad wacikiem i przetarla nim czubek palca taty. -Spirytus - wyjasnila. - Dostaje go od doktora Parrisha. Rozpostarla na stole arkusz papieru maszynowego. Potem odwinela niebieska szmatke. Byl w niej patyczek, w ktorego koncu tkwily dwie igly. -Nie ruszaj palcem - powiedziala biorac go do reki. -Co pani ma zamiar zrobic? Chyba nie bedzie mnie pani klula tym... Igly blyskawicznie i bezceremonialnie wbily sie w palec. -Au! - syknal. Ja tez sie skrzywilem, a w palcu wskazujacym prawej reki zapiekl mnie wyimaginowany bol. Z dwoch ranek natychmiast zaczela sie saczyc krew. -Nie nachlap na papier - ostrzegla ojca Dama. Sama szybko przetarla spirytusem palec wskazujacy swojej prawej reki, a lewa wbila w niego igly. Pokazala sie krew. - Zadaj pytanie - powiedziala. - Nie na glos, tylko w myslach. Sformuluj je wyraznie. Pytaj tak, jakbys chcial, zeby ci odpowiedziano. No! -Juz - rzekl po chwili ojciec. - Co teraz? -Ktorego dnia ten samochod wpadl do jeziora? -Szesnastego marca. -Wycisnij osiem kropli krwi na srodek kartki. Tylko ostroznie. Osiem kropli. Nie mniej, nie wiecej. Tato scisnal palec i krew zaczela kapac na bialy papier. Dama dodala osiem kropli swojej krwi. -Dobrze, ze to nie bylo trzydziestego pierwszego - baknal ojciec. -Wez kartke do lewej reki i zgniec ja tak, zeby krew byla wewnatrz -poinstruowala go Dama, ignorujac zartobliwa uwage. Tato wykonal polecenie. - A teraz trzymaj ja i powtorz pytanie na glos. -Kto zabil czlowieka, ktory lezy na dnie Jeziora Saksonskiego? -Trzymaj mocno - powiedziala Dama i przycisnela suchy wacik do krwawiacego palca. -Czy pani przyjaciele sa tu teraz z nami? - spytal tato, trzymajac w garsci klab zmietego papieru. -Zaraz sie przekonamy. - Dama wyciagnela lewa dlon". - Daj mi to. - Kiedy papier spoczal w jej dloni, stanowczym tonem powiedziala w przestrzen: - Tylko tym razem nie robcie ze mnie idiotki. To wazne pytanie i zasluguje na odpowiedz. Czytelna odpowiedz, nie zagadke. No, to jak, pomozecie nam czy nie? - Odczekala moze pietnascie sekund, po czym polozyla zwitek na srodku stolu. - Rozloz go -powiedziala. Tato wzial kartke i zaczal ja prostowac. Serce mi zalomotalo. Gdyby widnial na niej krwawy napis: "Doktor Lezander", chyba wyskoczylbym ze skory. Kiedy kartka spoczela na stole, oboje z mama zajrzelismy ojcu przez ramie. Zobaczylismy wielki krwawy kleks, otoczony mniejszymi. Nie potrafilbym odczytac z niego imienia, chocby od tego zalezalo moje zycie. Dama wyjela z torby olowek i przez chwile przygladala sie plamom, po czym zaczela zabawe w "kartofla". -Nic nie widze - rzekl ojciec. -Nie trac wiary - odparla Dama. Patrzylem na czubek olowka poruszajacy sie pomiedzy kleksami. Patrzylem na dluga falista linie, wyginajaca sie na zewnatrz i do wewnatrz. I nagle zdalem sobie sprawe, ze patrze na cyfre "3". Czubek olowka poruszal sie nadal. Znow krazyl. Do srodka i na zewnatrz, do srodka i na zewnatrz. Nastepna trojka. Nie bylo juz plamek, ktore mozna by jeszcze polaczyc. -I tyle. - Dama zmarszczyla brwi. - Dwie trojki. -To raczej nie wyglada na imie, nie sadzi pani? - zauwazyl ojciec. -Znow to samo. Kolejna lamiglowka. Slowo daje, naprawde wolalabym, zeby choc raz na jakis czas zechcieli mi cokolwiek ulatwic! - Dama z obrzydzeniem rzucila olowek na stol. - No coz, to wszystko, co mamy. -To? - Tato wlozyl do ust skaleczony palec. - Jest pani pewna, ze sie nie pomylila? Slowa nie sa w stanie opisac spojrzenia, jakim go obrzucila. -Dwie trojki - powtorzyla. - Oto odpowiedz. Trzy i trzy. Moze trzydziesci trzy. Jesli sie domyslimy, co to znaczy, odgadniemy tez imie zabojcy. -Chyba nie znam nikogo, kto mialby trzyliterowe imie i nazwisko. A moze to adres? -Nie wiem. Wiem tylko, ze widze dwie trojki. - Podsunela ojcu papier; tyle mial za cala swoja fatyge. - Poza tym jestem bezsilna. Przykro mi, ze jest tego tak malo. -Ja tez zaluje - powiedzial ojciec, zabral kartke i wstal. Wtedy Dama zdjela zawodowa maske i zaczela z nami gawedzic towarzysko. Powiedziala, ze czuje zapach swiezo parzonej kawy i ze maja pyszna czekoladowa rolade, ktora upiekla pani Pearl z cukierni. Tato, ktory przed wizyta u Damy jadl jak ptaszek, pochlonal dwa olbrzymie kawaly rolady i popil je dwiema filizankami goracej czarnej kawy z cykoria. Potem wraz z Ksiezycowym Czlowiekiem zaczal nam opowiadac o rozprawie z Blaylockami na przystanku autobusowym i omal nie pekl ze smiechu na wspomnienie Bigguna, wiejacego w poplochu przed torba pelna wezy. Moj ojciec wrocil do swiata. Moze nawet czul sie w nim teraz lepiej niz przedtem. -Dziekuje pani - powiedzial do Damy, kiedy stalismy juz w drzwiach, gotowi do wyjscia. Mama ujela Dame za reke i pocalowala ja w hebanowy policzek. Staruszka spojrzala na mnie blyszczacymi szmaragdowymi oczyma. -Nadal chcesz byc pisarzem? - spytala. -Nie wiem - odparlem. -Pisarz ma klucze do wielu roznych drzwi - stwierdzila. - Zwiedza rozne swiaty i zyje w roznych wcieleniach. Powiedzialabym nawet, ze ma szanse zyc wiecznie, jezeli jest dobrym pisarzem i jezeli mu sie szczesci. Czy chcialbys tego, Cory? Chcialbys zyc wiecznie? Zastanowilem sie nad tym. Wiecznosc, podobnie jak niebo, kojarzyla mi sie z potwornie dlugim postojem. -Nie, prosze pani - zdecydowalem w koncu. - Chyba po jakims czasie zaczeloby mnie to nudzic. -No coz - powiedziala kladac mi dlon na ramieniu. - Zdaje mi sie, ze glos pisarza nigdy nie milknie, nawet jesli milkna glosy mezczyzn i chlopcow. - Pochylila sie nade mna. Czulem plonace w niej zycie; jak gdyby gdzies wewnatrz niej swiecilo slonce. - Wiele dziewczat bedzie cie calowalo - ciagnela. - I ty bedziesz calowal wiele dziewczat. Ale pamietaj... - leciutenko pocalowala mnie w czolo -...kiedy bedziesz je trzymal w ramionach w ciagu tych wszystkich slonecznych lat, jakie cie jeszcze czekaja, pamietaj, ze pierwsza kobieta, od ktorej dostales calusa - piekna, sedziwa twarz usmiechnela sie - byla dama. Po powrocie do domu tato wyjal ksiazke telefoniczna i zaczal ja przegladac, szukajac adresow, w ktorych wystepowala liczba "33". Znalazl trzy - dwa domy prywatne i jedna firme: Phillip Caldwell przy Ridgeton Street 33, J.E. Grayson przy Deerman Street 33 i Dom Rzemiosl przy Merchants Street 33. Tato przypomnial sobie, ze pan Grayson przychodzi do naszego kosciola i ze zbliza sie do dziewiecdziesiatki. Phillip Caldwell byl, zdaje sie, sprzedawca w firmie Western Auto w Union Town. Dom Rzemiosl natomiast - tego mama byla pewna - prowadzila blekitnowlosa kobieta nazwiskiem Edna Hathaway. Mama miala powazne watpliwosci, czy pani Hathaway, ktora chodzila o kulach, mogla miec cokolwiek wspolnego z wypadkiem nad Jeziorem Saksonskim. Tato stwierdzil, ze warto by zlozyc wizyte panu Caldwellowi, i postanowil isc do niego rano, zanim tamten wyjedzie do pracy. Zapach przygody zawsze potrafil wyrwac mnie z lozka. Zanim wybila siodma, bylem juz umyty, ubrany i mocno podekscytowany. Tato powiedzial, ze moge z nim jechac, ale nie wolno mi sie odezwac, kiedy bedzie rozmawial z panem Caldwellem. Po drodze dodal jeszcze, ze ma nadzieje, iz go zrozumiem, jezeli bedzie musial uraczyc pana Caldwella nieszkodliwym klamstwem. Bylem wstrzasniety. Ale ze rachunek moich wlasnych nieszkodliwych klamstw niepokojaco sie ostatnio wydluzyl, wiec wlasciwie nie mialem prawa sie na tate oburzac. Ostatecznie robil to dla dobra sprawy. Maly i nie rzucajacy sie w oczy ceglany domek pana Caldwella stal cztery przecznice za stacja benzynowa. Zostawilismy furgonetke przy chodniku i ruszylismy do drzwi. Tato nacisnal dzwonek. Otworzyla nam kobieta w srednim wieku, o okraglych policzkach i zaspanym spojrzeniu. Miala na sobie pikowany rozowy szlafrok. -Dzien dobry, czy zastalem pana Caldwella? - odezwal sie tato. -Phillip! - zawolala kobieta, odwracajac sie do wnetrza domu. -Phiiiiliiip! - Miala glos pily tarczowej na najwyzszych obrotach. Po chwili w drzwiach pojawil sie szpakowaty mezczyzna, ubrany w szerokie brazowe spodnie, rdzawy sweter i muszke. -Slucham? -Dzien dobry, jestem Tom Mackenson. - Tato wyciagnal reke, ktora pan Caldwell uscisnal. - Czy pan jest tym gosciem, ktory pracuje dla Western Auto w Union Town? Szwagrem Ricka Spannera? -Tak, to ja. Zna pan Ricka? -Pracowalismy razem w "Zielonych Lakach". Jak mu sie powodzi? -Teraz juz lepiej, odkad znalazl prace. Tyle, ze musial sie przeprowadzic do Birmingham. Prawde mowiac, zal mi go. Nie chcialbym mieszkac w takim duzym miescie. -Ja tez nie. Wlasciwie... wpadlem tak wczesnie, bo... tez stracilem posade w mleczarni. - Tato usmiechnal sie z przymusem. - Pracuje teraz w "Spizarni Grubego Paula". -Bylem tam kiedys. Sklep gigant! -O, tak. Troche za duzy jak dla mnie. Zastanawialem sie, czy... eee... - nawet nieszkodliwe klamstwo nie chcialo mu przejsc przez gardlo - czy w Western Auto sa jakies wolne miejsca? -Oj, chyba nie. W zeszlym miesiacu przyjelismy nowego pracownika. -Pan Caldwell zmarszczyl brwi. - Czemu pan wczesniej tam nie wpadl? Tato wzruszyl ramionami. -Od razu sobie pomyslalem, ze pewnie szkoda benzyny. -Powinien pan przyjsc do nas i zlozyc podanie. Nigdy nie wiadomo, co sie moze zdarzyc. Kierownik nazywa sie Addison. -Dziekuje panu bardzo, chyba tak zrobie. Pan Caldwell skinal glowa, ale tato nie ruszyl sie od drzwi. -Czy jest jeszcze cos, co moge dla pana zrobic? Oczy ojca uwaznie badaly jego twarz. Pan Caldwell uniosl brwi pytajaco. -Nie - rzekl tato i w jego glosie wyczulem, ze nie znalazl odpowiedzi na nurtujace go pytanie. - Chyba nie. Tak czy owak, jeszcze raz panu dziekuje. -Nie ma za co. Prosze zlozyc podanie; pan Addison zatrzyma je w kartotece. -Dobrze, bede o tym pamietal. Kiedy znalezlismy sie z powrotem w furgonetce, tato zapuscil silnik i powiedzial: -Zdaje sie, ze pudlo, nie sadzisz? -Chyba tak. - Wlasnie usilowalem wykombinowac, jaki zwiazek moze miec liczba "33" z doktorem Lezanderem, ale podobnie jak ojcu zabraklo mi pomyslu. Furgonetka dostosowala sie do ogolnego nastroju. Tato zerknal na wskaznik poziomu benzyny. -Oho! - powiedzial. - Powinnismy zatankowac, zanim staniemy na drodze. Co ty na to, wspolniku? - Usmiechnal sie, a ja odpowiedzialem mu usmiechem. Na stacji pan Hiram White wykustykal ze swej katedry pasow klinowych i chlodnic i zaczal napelniac nam bak. -Ladny dzien - zauwazyl spogladajac w blekitne niebo. Znowu zrobilo sie zimno; styczen gryzl juz wedzidlo jak narowisty kon. -Bardzo ladny - przytaknal tato, oparty o furgonetke. -Dzis nie bedzie zadnej strzelaniny? -Mysle, ze nie - odparl tato. Pan White usmiechnal sie od ucha do ucha. -Slowo daje, to bylo lepsze od tego, co pokazuja w telewizji! -Dzieki Bogu, ze nikt nie zginal. -Dobrze, ze autobus nie pojawil sie tutaj w trakcie tej calej rozroby, inaczej rzeczywiscie byloby kilka trupow do pozamiatania. -Jasne jak slonce. -Slyszal pan, ze ten potwor zaatakowal autobus na drodze numer 10? -Pewnie, ze slyszalem. - Ojciec zerknal na zegarek. -Prawie go zerwal z podwozia! Zna pan Corneliusa McGraw, tego, co od osmiu lat jezdzi trzydziestka trojka? -Tylko ze slyszenia. -No, wiec on wlasnie mi mowil, ze ten potwor jest wielki jak buldozer, a biega jak sarenka! Mowil, ze probowal go ominac, ale bestia wyrznela ich w bok i autobus o malo nie rozlecial sie na kawalki. Musieli go oddac na zlom. -Cos takiego! -Pewnie. - Pan White skonczyl tankowac i wyjal koniec weza z wlewu furgonetki, wycierajac go starannie szmata, zeby ani jedna kropla nie spadla nam na lakier. - Teraz jezdzi nowy autobus, ale dalej prowadzi go Corny. No i dalej to jest trzydziestka trojka, wiec w sumie tak wiele sie nie zmienilo, prawda? -Nie wiedzialem o tym - rzekl tato placac za benzyne. -Szerokiej drogi! - zawolal do nas na odjezdnym pan White. Bylismy juz w polowie drogi do domu, kiedy ojciec powiedzial: -- Powinienem chyba jeszcze raz zajrzec do ksiazki. Moze cos pominalem. - Zerknal na mnie i znow wpatrzyl sie w prosta ulice. - Zle osadzalem Dame, Cory. Wcale nie jest zla, prawda? -Jasne, ze nie. -Ciesze sie, ze do niej poszedlem. Kamien spadl mi z serca, kiedy sie dowiedzialem, ze nieboszczyk wcale nie wola do mnie. Swoja droga wspolczuje facetowi, ktorego naprawde wzywa. Biedak niezle sie umeczy we snie, jesli w ogole spi. Jest nocnym markiem - pomyslalem. Nadeszla wlasciwa chwila. -Tato... - odezwalem sie. - Chyba wiem, kto... -Rany boskie! - krzyknal nagle ojciec i nacisnal hamulec tak mocno, ze furgonetka wpadla w poslizg i wyladowala na czyims trawniku. Silnik zadygotal i zgasl. - Slyszales, co powiedzial pan White? - Glos ojca drzal z podniecenia. - Trzydziesci trzy! Stara trzydziestka trojka! -Slucham? -Autobus, Cory! Ma numer trzydziesci trzy! Stalem tam jak kolek, sluchalem go i zupelnie nie skojarzylem! Myslisz, ze to moze byc wlasnie to? Czulem sie zaszczycony, ze pyta mnie o zdanie, bylem jednak zmuszony odpowiedziec: -Nie wiem. -Cornelius McGraw raczej nie moglby byc zabojca. Nawet nie mieszka w tej okolicy. Ale co moze laczyc ten autobus z morderstwem? Tato zamyslil sie gleboko, zaciskajac rece na kierownicy. Po chwili jednak na ganku najblizszego domu ukazala sie kobieta z miotla i zaczela na nas krzyczec, zebysmy sie zabierali z jej trawnika, bo zaraz wezwie szeryfa, wiec musielismy jechac. Wrocilismy na stacje benzynowa. Pan White wyszedl z kantorku. -Cos szybciutko przejezdzil pan ten bak! - zauwazyl. Tato oczywiscie nie zamierzal uzupelniac paliwa, chcial tylko zaspokoic ciekawosc. Zapytal, kiedy ma przyjechac najblizszy autobus numer 33, a pan White odpowiedzial, ze jutro po poludniu. Tato odrzekl, ze bedzie czekal. Moze sie myli - stwierdzil wieczorem przy kolacji - ale ma zamiar byc na przystanku, kiedy przyjedzie autobus. Nie chodzi mu o Corneliusa McGraw, ale warto by sprawdzic, kto przyjedzie trzydziestka trojka do Zephyr albo kto z niego wyjedzie. Nazajutrz przed poludniem bylem z nim na posterunku. Pan White doprowadzil nas nieomal do szalu opowiescia o tym, jak ciezko w dzisiejszych czasach kupic dobre mydlo do smarow. Nagle tato powiedzial: "Jedzie, Cory", i wyszedl spod wiaty w mrozny, sloneczny blask na spotkanie autobusu numer 33. Autobus linii Trailways, oznaczony tabliczka z wyzej wspomnianym numerem, umieszczona nad przednia szyba, przemknal obok nas, nawet nie zwalniajac. Pan McGraw tylko zatrabil, a pan White pomachal mu reka. Tato patrzyl, jak autobus niknie w oddali. Potem odwrocil sie do pana White'a. Usta mial zacisniete i widzialem, ze podjal wazka decyzje. -Nastepnym razem bedzie przejezdzal pojutrze? -Ano tak. W poludnie, tak samo jak zawsze. Tato popukal sie palcem po wargach. Oczy mu sie zwezily. Wiedzialem, o czym mysli. Jak ma pelnic warte w te dni, ktore spedza u Grubego Paula? -Hiram... - odezwal sie w koncu. - Moze potrzebna ci tu jakas pomoc? -Hm... Nie wiem, czy... Bede bral dolara za godzine - wpadl mu w slowo tato. - Moge pompowac, sprzatac warsztat, robic wszystko co trzeba. Zechcesz, zebym pracowal po godzinach - nie ma sprawy. Dolar za godzine. Co ty na to? Pan White chrzaknal i zerknal na zagracony warsztat. -Zdaje sie, ze trzeba by zrobic remanent. Policzyc klocki hamulcowe, uszczelki, obudowy chlodnic i takie tam rozne. Poza tym przydalby mi sie jakis silny grzbiet. - Tu przemowil przez niego dzwonnik (moze raczej klaksonnik?) Quasimodo. Wyciagnal reke. - Chcesz? Masz robote. Zaczynamy o szostej rano. Pasuje? -Bede punktualnie - rzekl tato i uscisnal mu dlon. Trzeba przyznac, ze moj tato miewal pomysly! Nastepnym razem autobus znow przejechal, nie zaszczyciwszy go nawet sykiem hamulcow. Ale przeciez znow mial sie pojawic o dwunastej w poludnie, jak zawsze, a tato byl zawsze na miejscu. -Nadszedl sylwester. Ogladalismy w telewizji zabawe na Times Square. O polnocy ktos wypuscil nad Zephyr fajerwerki, rozdzwonily sie dzwony koscielne i zawyla syrena. Mielismy rok 1965. W Nowy Rok jedlismy czarna fasole, by los darzyl nas srebrem, i zielona kapuste, aby nie brakowalo nam zlota, a potem ogladalismy w telewizji mecze pilki noznej, az zaczely nas bolec pol... posladki. Tato siedzial w swoim fotelu z notesem na kolanach i choc co chwile pokrzykiwal, zeby wesprzec swoich faworytow, to jednak bez przerwy gryzmolil dlugopisem skomplikowana mozaike: 33... 33... 33... Mama ofuknela go, zeby to odlozyl i wreszcie sie odprezyl, ale po chwili palce ojca znow odnalazly dlugopis. Mama patrzyla na niego z wyrzutem. Widzialem, ze znowu zaczyna sie o niego martwic: nieszczesna trzydziestka trojka nurtowala go rownie gleboko, jak przedtem ten straszny sen. Oczywiscie miewal jeszcze koszmary, ale teraz juz wiedzial, ze nie jego wzywa upior, a to zasadnicza roznica. Podejrzewalem jednak, ze jedna obsesja ustapila miejsca nastepnej. Po feriach Ben, Johnny, ja i cala reszta mlodej generacji wrocilismy do szkoly. Okazalo sie, ze mamy nowa nauczycielke. Nazywala sie panna Fontaine, byla mloda i ladna jak wiosna. Za oknami jednak nadal srozyla sie zima. Co drugi dzien przed poludniem ojciec wychodzil z kantorku i stawal w zimnym wietrze, zacinajacym deszczu lub anemicznym sloncu. Czekal na autobus linii Trailways - trzydziestke trojke, z Corneliusem McGrawem za kierownica - a kiedy autobus sie zblizal, serce zaczynalo mu walic jak mlotem. Ale autobus nie zatrzymal sie ani razu. Zawsze przemykal przez Zephyr, spieszac do innych miejsc. Wtedy tato wracal do kantorku, gdzie najczesciej grywal w domino z panem White'em. Siedzial na skrzypiacym krzesle i czekal na nastepny ruch. 6. OBCY WSROD NAS Uplywal styczen, zimny jak grobowiec.W sobote szesnastego o jedenastej rano pozegnalem sie z mama i wyruszylem na Rakiecie do kinoteatru "Lirycznego", gdzie mialem sie spotkac z Johnnym i Benem. Niebo zasnuwaly geste chmury, a w powietrzu wisial marznacy deszcz. Bylem opatulony niczym Eskimos, ale wiedzialem, ze wkrotce bede zdzieral z siebie rekawiczki i plaszcz. Wyswietlano film Bohaterowie z piekla rodem. Na plakacie widnialy spocone twarze amerykanskich zolnierzy, przyczajonych za karabinem maszynowym czy tez bazooka i oczekujacych na atak wroga. Jatke miala poprzedzac kreskowka z Kaczorem Duffym oraz kolejny odcinek Wojownikow z Marsa. Na koncu poprzedniego odcinka wojownicy mieli wlasnie zostac zgnieceni na dnie marsjanskiej kopalni przez spadajacy glaz. Przewidzialem juz dla nich droge ucieczki: wpelzna do nie zauwazonego poprzednio tunelu i w ten sposob unikna sprasowania na placek. W drodze do kina sam zrobilem cos, co najprosciej byloby nazwac kuszeniem losu. Pojechalem do doktora Lezandera. Od Wigilii - kiedy to nazwalem go Ptasznikiem i spojrzalem wprost w jego kamienne oczy - nie spotykalem go w kosciele. Zaczalem sie zastanawiac, czy on i pani Lezander przypadkiem nie dali nogi. Kilka razy juz mialem podzielic sie z ojcem swoimi podejrzeniami, ale on mial glowe nabita trzydziestka trojka, a ja moglem sie pochwalic jedynie zielonym piorkiem i dwiema zdechlymi papugami. Zatrzymalem Rakiete u wylotu podjazdu i nie zsiadajac z roweru obserwowalem dom. Byl ciemny. Czyzby pusty? - zastanawialem sie. Moze panstwo Lezander uciekli pod oslona nocy, sploszeni czyms, o czym wedlug nich moglem wiedziec? Przyjrzalem sie uwazniej: nigdzie nie bylo sladu zycia. Bohaterowie i wojownicy mogli poczekac: ja musialem najpierw to sprawdzic. Podjechalem pod dom i okrazylem go. Nad tylnym wejsciem wciaz wisiala tabliczka: ZWIERZETA PROSZE PROWADZIC NA SMYCZY. Postawilem Rakiete na podporce i zajrzalem w najblizsze okno. Ciemnosc. Z poczatku widzialem tylko zarysy mebli, ale gdy moje oczy przyzwyczaily sie juz do mroku, zdolalem rozroznic dwanascie ceramicznych ptaszkow na pianinie. Byla to zatem alkowa, w ktorej wisialy ptasie klatki. Gabinet doktora Lezandera znajdowal sie pod nia - blizej piekla. Oczyma duszy widzialem pania Lezander, grajaca wciaz od nowa Piekna marzycielke, i dwie papugi - zielona i niebieska - miotajace sie w klatkach na dzwiek glosnych przeklenstw, ktore dolatywaly przez wywietrznik. Tylko dlaczego ktos wrzeszczal po niemiecku? Uderzyly mnie swiatla. Serce mi zalomotalo; poczulem sie jak filmowy uciekinier z wiezienia, schwytany przez krazacy promien reflektora. Odwrocilem sie; na podworku zatrzymal sie wlasnie samochod. Byl to nowy model buicka -stalowoszary, z chromowana chlodnica, ktora przypominala wyszczerzone w usmiechu usta, pelne srebrnych zebow. Praca doktora musiala byc oplacalna. Zrobilem krok w strone Rakiety, ale zanim zdazylem sciagnac ja z podporki, uslyszalem glos: "Kto to?" Z samochodu wysiadla pani Lezander. W brazowym plaszczu wygladala zupelnie jak niedzwiedz. Kolnierz kurtki podniesiony mialem do gory, ale widocznie rozpoznala moj rower. -Cory? Zostalem przylapany. Spokojnie - pomyslalem. Tylko spokojnie. -Tak, prosze pani - odparlem. - To ja. -Chyba Opatrznosc mi cie zeslala - uslyszalem. - Pomoz mi to wniesc, dobrze? - Pani Lezander obeszla samochod i otworzyla drzwi od strony pasazera. - Mam tu troche zakupow. Mozliwe, ze Rakieta ostrzegala mnie cicho. Mozliwe, ze mowila jedwabistym, naglacym szeptem: "Uciekaj stad, Cory. Uciekaj, poki jeszcze mozesz. Zabiore cie stad, tylko wsiadz". -To co, pomozesz mi? - Pani Lezander wyjela pierwsza z wyladowanych papierowych toreb. Wszystkie zdobil czerwony drukowany napis: "Spizarnia Grubego Paula". -Spiesze sie do kina - powiedzialem. -To potrwa tylko chwile. Ostatecznie, co mogla mi zrobic w bialy dzien? Wzialem od niej torbe. Pani Lezander wlozyla sobie druga pod pache i przekrecila klucz w zamku. Zerwal sie wiatr i nagle zobaczylem powiewajace poly jej plaszcza. Wiedzialem juz, ze to ona stala wtedy na skraju lasu. -Wejdz - powiedziala. - Otwarte. Jej wielki cien kladl mi sie na plecach. W gardle dlawila mnie twarda gruda strachu. Przekroczylem prog z uczuciem, ze wchodze do marsjanskiej kopalni. -Dziesiec punktow - powiedzial pan White, kladac na stole kamien domina. -I dziesiec. - Tato polozyl swoj kamien na koncu szeregu, wygietego w ksztalcie litery "L". -Slowo daje, nie przypuszczalem, ze go masz! - Pan White potrzasnal glowa. - Ale spryciarz z ciebie! -Staram sie jak moge. Rozlegl sie lekki stukot. Pan White zerknal w okno. Chmury pociemnialy, swiatla stacji benzynowej rysowaly sie wyraznie na betonowym tle. Drobne krople deszczu juz bebnily po szybach. Tato wykorzystal te przerwe, by zerknac na scienny zegar. Byla na nim za dwanascie dwunasta. -Dobra, na czym to stanelismy? - Pan White potarl podbrodek i zadumal sie nad dominem niczym garbaty sfinks. - O, juz mam! - powiedzial i siegnal po kamien. - Mozesz mi dopisac pietnascie pun... Cos zasyczalo. Ojciec odwrocil glowe w lewo. Autobus linii Trailways podjezdzal na przystanek. -...ktow - dokonczyl pan White. - Prosze, prosze! Ktoz to sie tak pospieszyl w ten uroczy poranek! Tato byl juz na nogach. Minal kase i stojak z olejami i dodatkami do paliw, kierujac sie w strone drzwi. -Chyba mieli wiatr w plecy! - zawyrokowal pan White. - Albo tez stary Corny zobaczyl potwora na drodze numer 10 i nagle sobie przypomnial, do czego ma pedal gazu! Ojciec wyszedl na zewnatrz. Autobus zatrzymal sie pod zolta tabliczka z napisem: SIEC AUTOBUSOWA TRAILWAYS. Drzwi zlozyly sie w harmonijke z hydraulicznym westchnieniem. -Ostroznie, patrzcie pod nogi, panowie! - dolecialo z szoferki. Z autobusu wysiadalo dwoch ludzi. Deszcz siekl ojca po twarzy, zimny wiatr wirowal wokol niego, lecz on nawet tego nie zauwazyl. Jeden z pasazerow mial okolo szescdziesiatki, drugi polowe tych lat. Starszy, w tweedowym palcie i brazowym kapeluszu, trzymal w reku walizke. Mlodszy, ubrany w dzinsy i bezowa kurtke, niosl na ramieniu turystyczna torbe. -Milego pobytu w Zephyr, panie Steiner! - zawolal Corny McGraw, a starszy pan uniosl dlon w rekawiczce i pomachal palcami. -Uszanowanie - rzucil w kierunku przybylych pan White, ktory w slad za ojcem wychynal z kantorku i zadarl glowe w strone kierowcy. -Siemasz, Corny! Nie mialbys ochoty na goraca kawe? -Nie, musze leciec, Hiram. Moja siostra Jenny urodzila dzis rano chlopaczka i chce do niej wpasc, jak tylko skoncze trase. To juz trzecie dziecko, ale pierwszy syn. Nastepnym razem przywioze ci cygaro. -Bede trzymal zapalke w pogotowiu. Uwazaj na siebie, wujku Corny! -Dobra, dobra, mysl lepiej o sobie! - rozesmial sie kierowca. Drzwi sie zamknely i autobus odjechal. Dwaj mezczyzni zostali na chodniku twarza w twarz z moim ojcem. Starszy, pan Steiner, mial oblicze poorane zmarszczkami, ale za to podbrodek jak wykuty z granitu. Zerknal na ojca przez zachlapane deszczem okulary. -Przepraszam pana bardzo - powiedzial z cudzoziemskim akcentem. -Czy jest tu gdzies hotel? -Moga byc pokoje do wynajecia - wtracil mlodszy. Mial jasne, przerzedzone wlosy i mowil rozwlekla, srodkowozachodnia gwara. -W miescie nie ma hotelu - rzekl tato - i nikt nie wynajmuje pokoi. Rzadko ktos tu do nas zaglada. -Oj, to niedobrze - nachmurzyl sie pan Steiner. - Gdzie wobec tego znajde najblizszy hotel? -W Union Town jest motel. Nazywa sie "Pod sosnami". To... -Tato uniosl reke, zeby wskazac kierunek. - Podwiezc was? -Bylibysmy panu niezmiernie wdzieczni, panie... -Tom Mackenson. - Tato ujal opatulona w rekawiczke dlon starszego pana. Jej uscisk omal nie zmiazdzyl mu palcow. -Jacob Steiner. A to moj przyjaciel, Lee Hannaford. -Milo mi panow poznac - rzekl tato. Szosta torba, wyladowana puszkami zjedzeniem dla psow, byla najciezsza. -Ta pojdzie na dol - powiedziala pani Lezander, wkladajac pozostale puszki do kredensu. - Poloz ja tu, na blacie, sama ja pozniej zaniose. -Dobrze, prosze pani. W kuchni palila sie lampa. Pani Lezander zrzucila plaszcz, pod ktorym miala ponura, szara sukienke. Wyjela z czwartej torby sloik kawy rozpuszczalnej Folgera i otworzyla go szybkim ruchem nadgarstka. -Czy moge spytac - odezwala sie zwrocona do mnie plecami - dlaczego zagladales przez okno? -Ja... eee... - Mysl szybciej! ofuknalem sie w duchu. - ...pomyslalem, ze wpadne, bo... Pani Lezander odwrocila sie i zmierzyla mnie plaskim, beznamietnym spojrzeniem. -Bo... chcialem zapytac doktora, czy moze... jest tu potrzebna jakas pomoc po poludniu. Myslalem, ze moglbym sprzatac w suterenie albo zamiatac, albo... - wzruszylem ramionami. - Cokolwiek. Czyjas reka zlapala mnie od tylu za ramie. Malo brakowalo, a bylbym krzyknal. Poczulem, jak lodowacieje mi twarz, z ktorej cala krew odplynela w piety. -Coz za ambitny mlody czlowiek - rzekl doktor Lezander. - Mam racje, Veronico? -Tak, Frans. - Pani Lezander ponownie odwrocila sie do nas plecami i zajela sie rozkladaniem reszty zakupow. Doktor puscil mnie. Spojrzalem na niego. Najwyrazniej dopiero sie obudzil. Oczy mial podpuchniete, wokol schludnie przystrzyzonej hiszpanskiej brodki sterczal odrastajacy zarost, a w dodatku mial na sobie pizame i czerwony jedwabny szlafrok. Ziewnal i zakryl usta ta sama dlonia, ktora przed chwila spoczywala na moim ramieniu. -Kawy, kochanie - powiedzial. - Im mocniejsza, tym lepsza. Pani Lezander zaczela sypac lyzka kawe do kubka z podobizna owczarka niemieckiego. Nastepnie odkrecila kurek z wrzatkiem. -Okolo czwartej sluchalem Berlina Wschodniego - rzekl do niej doktor. - Grali Wagnera. Cudowna orkiestra! Pani Lezander zalala kawe parujaca woda i zamieszala hebanowy plyn, po czym wreczyla kubek mezowi, ktory najpierw podniosl go do nosa, wdychajac silny aromat. -Ooooo, tak! - oswiadczyl. - To jest wlasnie to! - Pociagnal lyk z cichym siorbnieciem. - Dobra i mocna! - rzekl z zadowoleniem. -Lepiej juz pojde - Przesunalem sie w strone drzwi. - Ben Sears i Johnny Wilson czekaja na mnie pod kinem. -Myslalem, ze chciales ze mna porozmawiac o pracy. -No, coz... moze innym razem. -Nonsens. - Doktor wyciagnal reke i jego dlon znow spadla mi na ramie. Palce mial chyba z zelaza. - Bardzo bym sie cieszyl, gdybys przychodzil pomagac mi po poludniu. Prawde mowiac, wlasnie szukalem mlodego czeladnika. -Naprawde? - Nie bardzo wiedzialem, co powiedziec. -Naprawde. - Usmiechnal sie samymi ustami. Oczy pozostaly czujne. - Jestes sprytnym mlodym czlowiekiem, czyz nie? -Slucham? -Sprytnym, mlodym czlowiekiem. No, nie badz taki skromny! Nigdy nie rezygnujesz, prawda? Chwytasz fakty i potrzasasz nimi jak... terier. - Jego usta znow sie usmiechnely i blysnal w nich srebrny zab. Doktor pociagnal lyk kawy. -Nie wiem, o czym pan mowi. - Czulem, ze glos mi odrobine drzy. -Podziwiam te twoja ceche, Cory. Te godna teriera determinacje, by dotrzec do istoty rzeczy. To cenna zaleta u chlopca. -Jego rower stoi na podworku, Frans - zauwazyla pani Lezander, wkladajac do szafki paczke makaronikow ryzowych, specjalu z San Francisco. -Wprowadz go do srodka, dobrze? -Musze juz isc - powiedzialem. Zaczynala mnie ogarniac panika. -Non... - usmiechnal sie doktor -...sens. Jesli spadnie marznaca mzawka - a pogoda jest dzisiaj dosc ponura - twoj sliczny rower pokryje sie warstwa lodu, a chyba bys tego nie chcial? -Ja... naprawde musze juz... -Wprowadze go - powiedziala pani Lezander i wyszla. Czujac na ramieniu reke doktora, patrzylem, jak kobieta przepycha Rakiete przez prog i wstawia ja do alkowy. -Swietnie - rzekl doktor Lezander i upil jeszcze troche kawy. -Lepiej myslec zawczasu niz potem sie martwic, nieprawdaz? Pani Lezander wrocila, ssac kciuk lewej reki. Wyjela go z ust, aby pokazac, ze krwawi. -Popatrz, Frans. Skaleczylam sie o ten jego rower - oznajmila z calkowita obojetnoscia. Kciuk powrocil do ust. Na dolnej wardze pozostala kropelka krwi. -Skoro juz tu jestes, Cory, powinienem ci pokazac, na czym bedzie polegala twoja praca, nie sadzisz? -Ben i Johnny... beda sie o mnie martwic. -O tak, jestem tego pewien. Ale w koncu wejda do kina i zaczna ogladac film. Prawdopodobnie pomysla - doktor wzruszyl ramionami - ze cos ci wypadlo. Chlopcom przydarzaja sie rozne rzeczy. - Palce doktora zaczely ugniatac miesien mojego ramienia. - Co to za film? -Bohaterowie z piekla rodem. Wojenny. -A, wojenny! Spodziewam sie, ze bohaterowie to Amerykanie, ktorzy odnosza druzgocace zwyciestwo nad nedznymi niemieckimi psami, czy tak? -Frans - powiedziala cicho pani Lezander. Wymienili spojrzenia, twarde i ostre jak sztylety. Potem uwaga doktora znow skupila sie na mnie. -Zejdzmy na dol, Cory. -Moja mama bedzie sie denerwowac. - Usilowalem sie jakos wykrecic, ale wiedzialem, ze to na nic. -Przeciez twoja mama mysli, ze jestes w kinie. - Brwi doktora uniosly sie do gory. - No, chodz. Musisz zobaczyc, za co bede ci placil dwadziescia dolarow tygodniowo. Zatkalo mnie. -Dwadziescia dolarow? -Tak. Dwadziescia dolarow dla zdolnego i pojetnego ucznia to dla mnie swietny interes. Idziemy? Jego dlon popchnela mnie w strone schodow. Byla silna i trudno mi bylo sie jej opierac. Musialem ruszyc z miejsca. Doktor przekrecil wylacznik nad schodami i w dole rozblyslo swiatlo. Schodzac slyszalem za plecami szelest jedwabnego szlafroka i szuranie pantofli. Slyszalem rowniez siorbanie. Byl to zachlanny dzwiek i naprawde sie balem. Ojciec nie zawiozl Jacoba Steinera i Lee Hannaforda prosto do motelu "Pod Sosnami". Kiedy stloczyli sie w kabinie, naprzeciw omiatanej wycieraczkami szyby, zapytal ich, czy nie mieliby ochoty czegos zjesc. Obaj powiedzieli, ze tak, i w ten wlasnie sposob wszyscy trzej trafili do kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda". -Moze znalazlby sie jakis spokojny stolik w niszy? - spytal tato. Carrie French zaprowadzila ich do stolika i podala karte dan obiadowych. Pan Steiner zdjal palto i rekawiczki. Pod spodem mial tweedowy garnitur z jasnopopielata kamizelka. Powiesil plaszcz i kapelusz na wieszaku. Okazalo sie, ze wlosy ma biale i geste jak ryzowa szczotka. Kiedy wsliznal sie do niszy, a ojciec usiadl obok niego, mlodszy mezczyzna zdjal kurtke. Mial na sobie niebieska koszule w krate, ktorej rekawy podwiniete byly tak wysoko, ze odslanialy muskularne bicepsy. A na prawym bicepsie... -O Boze - powiedzial tato. -O co chodzi? - spytal pan Hannaford. - Nie wolno tu sie rozebrac? -Nie, nie, wszystko w porzadku. - Na czole ojca pojawily sie krople potu. - Chodzi o... ten tatuaz... -Nie podoba ci sie moj tatuaz, przyjacielu? - Ciemnoszare oczy mezczyzny zwezily sie w grozne szparki. -Lee - wtracil starszy. - Spokojnie. Przypominalo to troche komende "siad!", wydana zlemu psu. -Nie o to chodzi - rzekl tato. - Po prostu... - Oddychal ciezko; pokoj pulsowal mu przed oczami, jak gdyby mial zaczac wirowac. - Juz go kiedys widzialem. Obaj mezczyzni milczeli. Pierwszy odezwal sie pan Steiner: -Czy mozna spytac gdzie, panie Mackenson? -Zanim wam odpowiem, chcialbym sie dowiedziec, skad jestescie i po co tu przyjechaliscie. - Ojciec z trudem oderwal wzrok od bladego zarysu czaszki o odwinietych do tylu skrzydlach, wyrastajacych ze skroni. -Ja bym tego nie robil - powiedzial ostrzegawczo Hannaford do starszego towarzysza. - Nie znamy tego goscia. -To prawda. Nikogo tu nie znamy. Pan Steiner sie rozejrzal. Ojciec widzial, jak jego jastrzebie oczy rejestruja kazdy szczegol otoczenia. W kawiarni bylo kilkanascie osob, ktore jadly lunch albo przeczekiwaly ulewe. Carrie French odpierala dobroduszne zaloty dwoch farmerow. W telewizji toczyl sie mecz koszykowki. -Skad mamy wiedziec, ze mozemy panu zaufac, panie Mackenson? -A dlaczego mielibyscie nie ufac? - Cos w zachowaniu tego czlowieka, w sposobie, jakim omiatal wzrokiem sale, kazalo ojcu zadac nastepne pytanie: - Czy pan jest policjantem? -Zawodowym? Nie. Ale w pewnym sensie trafil pan. -A kim jest pan z zawodu? -Prowadze... badania historyczne - odparl pan Steiner. Carrie French podeszla do nich na swoich dlugich, zgrabnych nogach, trzymajac w pogotowiu bloczek. -Czym moge panom sluzyc? -Macie placki z patelni? - Pan Hannaford wygrzebal z kieszeni na piersi paczke lucky strike'ow. -Slucham pana? -Placki z patelni! Macie je czy nie? -Zdaje sie - rzekl lagodnie pan Steiner, podczas gdy mlodszy mezczyzna zapalal papierosa - ze w tych stronach nazywaja je nalesnikami. -Kuchnia juz nie podaje sniadan. - Carrie usmiechnela sie niepewnie. - Bardzo mi przykro. -Wobec tego daj mi hamburgera. - Hannaford wypuscil dym zmarszczywszy nos. - O Jezu! - westchnal. -Czy rosol z kurczecia jest swiezy? - zainteresowal sie pan Steiner, pilnie studiujac menu. -Z puszki, ale bardzo dobry. -Nie bede jadl rosolu z puszki, moje dziecko. - Pan Steiner spojrzal na Carrie surowo znad okularow. - Ja takze poprosze o hamburgera. Bardzo dobrze wypieczonego, jesli laska. "Jezli" - tak to wymowil. Tato zamowil gulasz z wolowiny i kawe. Carrie sie zawahala. -Panowie nie sa z tych stron? - spytala nieznajomych. -Ja jestem z Indiany - rzucil Hannaford - a on... -Pochodze z Warszawy, z Polski. Dziekuje ci, Lee, sam potrafie mowic. -Wybraliscie sie w daleka podroz - zauwazyl ojciec, kiedy Carrie odeszla. -Mieszkam teraz w Chicago - wyjasnil pan Steiner. -To i tak dosc daleko od Zephyr. - Spojrzenie taty ucieklo w kierunku tatuazu. Wygladal tak, jak gdyby mlody czlowiek staral sie go wywabic. - Czy ten tatuaz cos znaczy? Lee Hannaford wypuscil dym kacikiem ust. -To znaczy - powiedzial - ze nie lubie, jak ktos wtraca sie w moje sprawy. Tato pokiwal glowa. Policzki poczerwienialy mu lekko ze zlosci. -Doprawdy? -Wlasnie tak! -Panowie, prosze was - wtracil pan Steiner. -A co bys powiedzial, pyskaczu - ojciec oparl lokcie na stole i zblizyl twarz do twarzy mlodego czlowieka - co bys powiedzial, gdybym cie poinformowal, ze dziesiec miesiecy temu widzialem identyczny tatuaz na ramieniu trupa? Pan Hannaford nie odpowiedzial. Twarz mial pozbawiona wyrazu, oczy zimne. Zaciagnal sie papierosem i wypuscil dym. -Mial jasne wlosy? - zapytal. - Mniej wiecej takie jak moje? -Tak. -I byl mniej wiecej tej samej budowy? -Chyba tak. -Mhm. - Pan Hannaford pochylil sie tak, ze niemal zetknal sie twarza z moim ojcem. Kiedy sie odezwal, kazde slowo zostawialo za soba szlaczek papierosowego dymu. - Powiedzialbym, ze widzial pan mojego brata. -...a te klatki musza byc utrzymywane w nieskazitelnej czystosci - mowil doktor Lezander, wskazujac puste na razie klatki - podobnie jak podloga. Jezeli bedziesz przychodzil trzy razy w tygodniu, za kazdym razem musisz wyszorowac podloge. Oprocz tego napoic i nakarmic psy, no i troche je rozruszac. - Szedlem za nim, podczas gdy doktor pokazywal mi kolejno wszystkie pomieszczenia w suterenie. - Siano zamawiam w belach. Bedziesz musial pomoc je rozladowac, przeciac spinajacy bele drut i rozlozyc siano w boksach dla koni. Z cieciem drutu mozesz miec troche klopotu, bo jest rownie twardy jak struna do pianina. Poza tym w razie potrzeby bedziesz chodzil na posylki. - Doktor odwrocil sie do mnie. - Dwadziescia dolarow tygodniowo za trzy popoludnia, powiedzmy od czwartej do szostej. Odpowiada ci to? -Rany... - Nie wierzylem wlasnym uszom. Doktor Lezander proponowal mi fortune. Jezeli bedziesz przychodzil w soboty, dorzuce ci piec dolarow ekstra. Powiedzmy... od drugiej do czwartej. - Doktor znow sie usmiechnal samymi ustami. Dopil kawe i odstawil kubek z owczarkiem collie na wierzch pustej drucianej klatki. - Cory - rzekl cicho. - Zanim jednak dam ci te prace, bede mial dwa zyczenia. Nastawilem uszu. -Po pierwsze: twoi rodzice nie powinni sie dowiedziec, ile ci place. Niech mysla, ze dostajesz... no, moze dziesiec dolarow tygodniowo. Zalezy mi na tym dlatego, ze... no coz, widzialem niedawno twojego ojca na stacji benzynowej i wiem, ze tam teraz pracuje. Wiem tez, ze twoja matka piecze ciasta, zeby zarobic pare groszy. Czy nie byloby lepiej, gdyby nie wiedzieli, ile pieniedzy przynosisz do domu? -Uwaza pan, ze powinienem to przed nimi ukrywac? - spytalem ze zdumieniem. -Decyzja nalezy oczywiscie do ciebie. Ale sadze, ze zarowno matka, jak i ojciec moga byc... zazdrosni, kiedy sie dowiedza, jak dobrze ci sie powodzi. A jest przeciez tyle rzeczy, ktore moglbys sobie kupic za dwadziescia piec dolarow tygodniowo. Jedyny problem polega na tym, ze musialbys to robic dyskretnie. Nie powinienes wydawac wszystkiego w jednym miejscu. Moglbym nawet podwiezc cie od czasu do czasu na zakupy do Union Town albo Birmingham. Na pewno jest cos, co chcialbys miec, a na co twoich rodzicow nie stac? Zastanowilem sie przez chwile, po czym odparlem: -Nie, prosze pana. Zasmial sie, jak gdybym go polaskotal. -Na pewno niedlugo cos wymyslisz. Z taka forsa w kieszeni nie bedziesz musial dlugo czekac. Nie odpowiedzialem. Czulem sie urazony posadzeniem, ze moglbym cos takiego ukrywac przed rodzicami. -Po drugie - podjal doktor, splatajac ramiona na piersi i wypychajac jezykiem policzek - jest jeszcze sprawa panny Soni Glass. -Slucham? - Moje serce, ktore zdazylo sie juz troche uspokoic, znow przyspieszylo. Panna Sonia Glass - rzekl doktor - przyniosla do mnie swoja papuge. Niestety, ptak zmarl na zapalenie mozgu, o tu, w tej klatce. - Doktor dotknal drucianej klatki. - Biedactwo! Tak sie sklada, ze Veronica chodzi do kosciola na nauki niedzielne razem z panna Glass. Biedna kobiete bardzo wytracily z rownowagi pytania, ktore jej zadales, Cory. Powiedziala, ze niezmiernie interesowala cie pewna piosenka i fakt, ze papuga, slyszac ja, zachowywala sie nieco... osobliwie. - Doktor usmiechnal sie blado. - Panna Glass powiedziala Veronice, ze ma wrazenie, iz znasz jakis sekret, i pytala moja zone, czy moze wiemy cos na ten temat. Byl jeszcze jeden dziwny szczegol: podobno masz zielone piorko papugi panny Kathariny Glass. Panna Sonia mowila, ze nie mogla uwierzyc wlasnym oczom, kiedy je zobaczyla. - Doktor wbil wzrok w podloge i zaczal sobie wylamywac palce prawej dloni. - Czy to prawda, Cory? Zamknal oczy. Przez jego twarz przebiegl bolesny grymas, lecz trwalo to tylko przez moment. -Gdzie znalazles to piorko, Cory? -Znalazlem je... Nadeszla chwila prawdy. Wyczuwalem obecnosc czegos, co zwinelo sie jak waz, gotowe do ataku. Mimo iz lampy swiecily jaskrawym, twardym blaskiem, mialem wrazenie, ze w wykafelkowanym pomieszczeniu zaczyna gestniec mrok. Nagle zauwazylem, ze doktor ustawil sie tak, aby odciac mi droge do schodow. Czekal na odpowiedz z przymknietymi oczami. Nawet gdybym stad uciekl, nawet gdyby udalo mi sie obok niego przedostac, i tak zlapalaby mnie jego zona. Znow nie mialem wyboru. -Znalazlem je nad Jeziorem Saksonskim - powiedzialem wyzywajac los. - Na skraju lasu. Przed brzaskiem. Tego dnia, gdy utonal w nim samochod z martwym mezczyzna przykutym do kierownicy. Doktor usmiechnal sie, nie otwierajac oczu. Byl to przerazajacy widok: wilgotna twarz zastygla w napieciu, lysa glowa lsnila w swietle lampy. Potem ze srebrnozebnych ust wydobyl sie powolny, bulgoczacy smiech. Oczy sie otworzyly i ich spojrzenie przeszylo mnie na wylot. Przez kilka sekund pan Lezander mial dwie twarze: na wierzchu przyklejony byl polyskujacy srebrny usmiech, lecz pod spodem wrzala najczystsza furia. -No, no. - Potrzasnal glowa, jak gdyby przed chwila uslyszal zupelnie zdumiewajacy dowcip. - No i co my teraz zrobimy? -Czy widzial pan juz kiedys tego czlowieka, panie Mackenson? - Pan Steiner wyjal z portfela laminowany kartonik i polozyl go przed moim ojcem na stoliku w kawiarni "Pod Blyszczaca Gwiazda". Bylo to ziarniste, czarno-biale zdjecie. Ukazywalo mezczyzne w siegajacym kolan bialym plaszczu. Mezczyzna usmiechal sie i machal reka do kogos poza kadrem. Jego ciemne, ulizane do tylu wlosy przypominaly mycke. Mial kwadratowa szczeke i podbrodek przedzielony rowkiem. W tle widac bylo blyszczaca maske samochodu, ktory wygladal jak antyk z lat trzydziestych albo czterdziestych. Ojciec przyjrzal sie fotografii, zwracajac baczna uwage na oczy i biala kreske usmiechu. Jednak mimo wnikliwej obserwacji, twarz wydala mu sie nieznajoma. -Nie - powiedzial odsuwajac od siebie zdjecie. - Nigdy. -Prawdopodobnie wyglada teraz inaczej. - Pan Steiner tez przyjrzal sie fotografii, jak gdyby patrzyl na twarz dawnego wroga. - Mozliwe, ze poddal sie operacji plastycznej. Najlatwiejszy sposob na zmiane wygladu to zapuscic brode i ogolic glowe. Po czyms takim nawet wlasna matka czlowieka nie pozna. -Przykro mi, ale nie znam tej twarzy. Kto to jest? -Nazywa sie Gunther Na-dno-i-w-mrok. -Co?! - Serce skoczylo ojcu do gardla tak gwaltownie, ze bylby je przygryzl. -Gunther Na-dno-i-w-mrok - powiedzial pan Steiner, po czym przeliterowal nazwisko i powtorzyl je jeszcze raz: - Van den Nieuvemarkt. Tato otworzyl usta i oparl sie glebiej, chwytajac rownoczesnie brzeg stolu, bo mial wrazenie, ze caly swiat od niego odplywa. -Moj Boze - szepnal. - Moj Boze! Chodz ze mna... van den Nieuvemarkt. -Slucham? - zdziwil sie pan Steiner. -Kim on jest? - wychrypial ojciec. Odpowiedzi udzielil mu Lee Hannaford. -To czlowiek, ktory zabil mojego brata, jesli to rzeczywiscie Jeff lezy na dnie tego przekletego jeziora. Tato zdazyl im juz opowiedziec historie owego marcowego poranka. Pan Hannaford sluchal go z mina, ktora kazala przypuszczac, iz bylby w stanie odgryzc leb kobrze. Prawie nie tknal swojego hamburgera, ale za to doslownie polknal trzy lucky striki. -Z tego, co wiemy - ciagnal - ten ciezki idiota, moj braciszek, musial go szantazowac. W jego mieszkaniu w Fort Wayne pozostal dziennik. Napisany byl po niemiecku i do tego szyfrem. Natknalem sie na niego w maju, kiedy rzucilem prace w Kalifornii i zaczalem go szukac. Dopiero dwa tygodnie temu udalo sie nam go odczytac. -Szyfr byl oparty na Pierscieniu Nibelunga Wagnera - wtracil pan Steiner. - Niezmiernie skomplikowany. -Tak, zawsze mial swira na punkcie roznych kodow. - Pan Hannaford zdusil niedopalek kolejnego papierosa na umazanym ketchupem talerzu. - Nawet jako dzieciak bazgral jakies bzdury tak, zeby nikt tego nie mogl odczytac. Z dziennika udalo nam sie dowiedziec, ze wyludzal pieniadze od Gunthera van den Nieuvemarkta -najpierw czterysta dolarow miesiecznie, potem osiemset, w koncu tysiac. Bylo tam napisane, ze Nieuvemarkt mieszka w Zephyr w stanie Alabama. Oczywiscie pod falszywym nazwiskiem. Jeff i ci dranie pomogli mu zdobyc nowa tozsamosc, kiedy sie z nimi skontaktowal. Ale Jeff widocznie uznal, ze musi cos dostac za fatyge. Pisal w dzienniku, ze zrobi wielka forse i wyprowadzi sie na Floryde. Potem napisal jeszcze, ze trzynastego marca wyjezdza z Fort Wayne do Zephyr. I to byla juz ostatnia notatka. - Hannaford potrzasnal glowa. - Chyba mu calkiem odbilo, ze dal sie w to wciagnac. Zreszta mnie tez chyba odbilo. -W co sie dal wciagnac? - spytal tato. - Nie rozumiem. -Czy zna pan termin "neofaszysta"? - zagadnal go pan Steiner. -Wiem, co to jest faszysta, jesli o to panu chodzi. -Neofaszysta. Nowy faszysta. Lee i jego brat byli czlonkami faszystowskiej organizacji, dzialajacej w Indianie, Illinois i Michigan. Jej symbolem byl znak, ktory widzi pan na ramieniu Lee. Obaj zostali do niej przyjeci w tym samym czasie, ale po roku Lee opuscil swoja grupe i wyjechal do Kalifornii. -Wialem, az sie kurzylo. - Trzasnela zapalka i rozjarzyl sie nastepny papieros. - Chcialem sie urwac jak najdalej od tych drani. Zabijali kazdego, kto twierdzil, ze Hitler nie sral rozami. -Ale panski brat z nimi zostal? -Tak, niech to diabli. Awansowal nawet na jakiegos srurmfuhrera, czy kogos w tym rodzaju. Jezu, potrafi pan w to uwierzyc? Kiedy jeszcze w szkole sredniej nalezelismy do druzyny futbolowej, uwazalismy sie za zwyklych Amerykanow! -Nadal nie wiem, kim jest ten van den Nieuvemarkt - rzekl ojciec. Pan Steiner splotl dlonie na blacie stolika. -I tu dochodzimy do mojego udzialu w tej sprawie. Lee nie potrafil sam rozszyfrowac dziennika, przyniosl go wiec na wydzial jezykow obcych uniwersytetu stanowego Indiany. Jeden z moich przyjaciol uczy tam niemieckiego. Kiedy udalo mu sie odczytac nazwisko van den Nieuvemarkta, przeslal pamietnik do mojej katedry w Chicago. We wrzesniu przejalem cala sprawe. Byc moze powinienem wyjasnic, ze jestem dziekanem wydzialu filozofii. Jestem tez profesorem historii. I wreszcie - co nie mniej wazne - zajmuje sie tropieniem hitlerowskich zbrodniarzy wojennych. -Czy moglby pan powtorzyc? - przerwal ojciec. -Hitlerowskich zbrodniarzy wojennych - powtorzyl cierpliwie pan Steiner. - W ciagu ostatnich siedmiu lat pomoglem w ujeciu trzech: Bittricha w Madrycie, Savelshagena w Albany w stanie Nowy Jork oraz Geista w Allentown w Pensylwanii. Kiedy zobaczylem nazwisko van den Nieuvemarkta, mialem juz na muszce czwartego. Doktor Gunther van den Nieuvemarkt byl naczelnym lekarzem w obozie koncentracyjnym w Esterwegen w Holandii. On i jego zona Kara decydowali, kto sie nadaje do pracy, a kto ma isc do gazu. - Na wargach pana Steinera zamigotal gorzki usmiech. - Widzi pan, to wlasnie oni pewnego slonecznego poranka postanowili, ze ja moge jeszcze zyc, ale moja zona juz nie. -Tak mi przykro - szepnal ojciec. -Wybilem mu przedni zab i spedzilem rok na ciezkich robotach. Ale to sprawilo, ze stalem sie twardy i przezylem. -Wybil mu pan... zab... -Na samym przedzie. O, tych dwoje stanowilo ciekawa pare. - Po twarzy pana Steinera przemknal bolesny grymas. - Nazywalismy jego zone Ptaszniczka, bo miala dwanascie ptaszkow, ulepionych z gliny zmieszanej z popiolem z ludzkich kosci. A doktor Nieuvemarkt, ktory w rzeczywistosci byl weterynarzem z Rotterdamu, mial bardzo oryginalny zwyczaj. Ojciec czul, ze sie dusi. -Jaki? - wykrztusil z trudem. -Kiedy wiezniowie mijali go w drodze do komory gazowej, wymyslal dla nich przezwiska. - Oczy pana Steinera posepnie wpatrywaly sie w upiorna przeszlosc. - Smieszne przezwiska. Nigdy nie zapomne, jak nazwal moja zone Veronice, moja piekna Veronice o dlugich zlotych wlosach. Powiedzial do niej: "Promyczku". Powiedzial: "Pelznij dalej, Promyczku! Pelznij, nie ustawaj!" A ona byla juz tak chora, ze musiala sie czolgac przez wlasne... - Za okularami wezbraly lzy. Pan Steiner otarl je szybko gestem czlowieka, ktory scisle kontroluje swe uczucia. - Prosze mi wybaczyc -powiedzial. - Czasami sie zapominam. -Nic panu nie jest? - spytal Lee Hannaford mego ojca. - Jest pan strasznie blady. -Pokazcie... pokazcie mi jeszcze raz to zdjecie. Pan Steiner polozyl przed nim fotografie. Ojciec wciagal gleboko powietrze. -O nie - szepnal. - dobry Boze, nie! Pan Steiner wlasciwie odczytal jego ton. -Poznaje go pan - stwierdzil. -Tak. Wiem, gdzie on mieszka. To niedaleko stad. Calkiem blisko. Ale... przeciez on jest taki mily... -Ja znam prawdziwa nature Nieuvemarkta - rzekl pan Steiner - i prawdziwa nature jego zony. Pan tez ja widzial, kiedy spogladal w twarz Jeffa Hannaforda. Musieli go torturowac, zeby im zdradzil, gdzie jest jego dziennik i kto jeszcze wie, kim sa naprawde, a kiedy nie chcial im niczego powiedziec, zakatowali go na smierc. Kiedy patrzyl pan w twarz Jeffa Hannaforda, widzial pan obraz wypaczonej duszy Gunthera van den Nieuvemarkta. Mam nadzieje, ze Bog w przyszlosci oszczedzi panu takich widokow. Tato wstal i zaczal szukac portfela, ale pan Steiner go ubiegl i polozyl pieniadze na stoliku. -Zawioze was do niego - powiedzial ojciec i biegiem ruszyl do drzwi. -Coz za sprytny mlodzieniec - powiedzial doktor Lezander, blokujac mi droge do wyjscia. - I ta determinacja teriera, czyz nie? Od zielonego piorka jak po nitce do klebka! Podziwiam cie, Cory. Naprawde cie podziwiam. -Panie doktorze... - Czulem sie tak, jak gdyby zebra sciskala mi zelazna obrecz. - Chcialbym juz isc do domu. Postapil dwa kroki w moja strone. Cofnalem sie, tez o dwa kroki. Doktor zatrzymal sie, swiadomy przewagi, jaka ma nade mna. -Chce, zebys mi oddal to zielone piorko. Wiesz dlaczego? Potrzasnalem glowa. -Poniewaz fakt, ze je masz, denerwuje panne Sonie. To pamiatka z przeszlosci, na dodatek niemila pamiatka. Przeszlosc powinna pozostac zamknieta, Cory. Swiat powinien isc naprzod, a nie grzebac sie w przeszlosci, zgadzasz sie ze mna? -Ja nie... -A tymczasem, podobnie jak to piorko, slady przeszlosci ciagle sie odnajduja, wylaza na wierzch, tak by wszyscy mogli je ogladac. Wystawiaja ja na pokaz, aby kazdy, komu udalo sie przetrwac, musial za nia placic, wciaz i wciaz od nowa. To niesprawiedliwe, Cory, tak sie nie godzi, rozumiesz? Nie rozumialem. Jego wnioskowanie gdzies po drodze zbaczalo z prostego toru. -Bylismy godni szacunku. - Oczy doktora plonely. - Mielismy honor i dume. Patrz na dzisiejszy swiat, Cory! Patrz, czym sie stal! My wiedzielismy, dokad dazymy, ale oni nie pozwolili nam pociagnac swiata za soba. A teraz... sam widzisz. Wszedzie wulgarnosc i chaos. Ohydne mieszane zwiazki, przed ktorymi wzdragalyby sie nawet zwierzeta. Czy wiesz, ze moglem leczyc ludzi? Wiele razy mialem taka szanse. Wiele razy. A wiesz, dlaczego wole kleczec w blocie, pielegnujac swinie, niz ratowac zycie ludziom? Dlatego ze nizej cenie ludzka rase! Nizej cenie tych klamcow, ktorzy odwrocili sie do nas plecami i splugawili nasz honor! Tak wlasnie... tak wlasnie... tak o nich mysle! Cisniety o wykafelkowana podloge kubek z podobizna owczarka collie roztrzaskal sie na drobne kawalki z hukiem wystrzalu. Zapadla cisza. -Frans! - zawolala z gory pani Lezander. - Co tam sie stluklo? Jego zdrowy rozsadek - pomyslalem. -Rozmawiamy! - odkrzyknal doktor. - Tylko rozmawiamy! Ciezkie kroki pani Lezander oddalily sie. Po chwili nad glowa uslyszalem zgrzyt. Kilka sekund pozniej rozlegly sie dzwieki pianina. Pani Lezander grala Piekna marzycielke. Byla rzeczywiscie bardzo zdolna pianistka. Miala prawdziwy talent, jak powiedziala panna Niebieska Szklanka. Zastanawialem sie, czy jej rece byly na tyle mocne, by zacisnac wokol gardla mezczyzny drut spinajacy bele siana? Czy tez moze udusil go doktor Lezander, podczas gdy pietro wyzej jego zona grala te sama melodie, a papugi miotaly sie z wrzaskiem, powtarzajac brutalne slowa? -Dwadziescia piec dolarow miesiecznie - powiedzial doktor. - Ale musisz mi oddac zielone piorko i nie wolno ci nigdy - nigdy wiecej! - rozmawiac na ten temat z panna Glass. Przeszlosc umarla i powinna zostac pogrzebana na zawsze. Zgadzasz sie, Cory? Skinalem glowa. Zgodzilbym sie na wszystko, byle sie stad wydostac. -Grzeczny chlopiec. Kiedy mi je oddasz, zniszcze je, zeby panna Glas nie myslala juz o przeszlosci, ktora sprawia jej bol. Przynies piorko, a ja wrecze ci wtedy pierwsza tygodniowke. Zgoda? Wszystko, wszystko, byle stad wyjsc. -Tak, prosze pana. -No, to swietnie. - Doktor odsunal sie od schodow. - Pan przodem, mein Herr. Ruszylem na gore. W tym momencie rozlegl sie dzwonek do drzwi. Piekna marzycielka urwala sie jak ucieta nozem. Znow zgrzytnal odsuwany taboret. Bylismy juz u szczytu schodow. Doktor znow chwycil mnie za ramie. -Zaczekaj - szepnal. Uslyszelismy dzwiek otwieranych drzwi. -Tom! - powiedziala pani Lezander. - Co cie do nas spro... -Tato! - wrzasnalem. - Ratun... - Dlon doktora zatkala mi usta. Uslyszalem jego cichy okrzyk, pelen rozpaczy, ze tak to sie skonczylo. -Cory! Zejdz mi z drogi, ty... Ojciec wdarl sie do domu, wyprzedzajac panow Steinera i Hannaforda. Odepchnal na bok wielkie babsko, lecz w nastepnej sekundzie pani Lezander krzyknela: "Nein!", i wyrznela go lokciem w twarz. Tato upadl na pana Steinera, krwawiac z rozbitego luku brwiowego. Tylko pan Steiner zrozumial, co wola do meza pani Lezander: -Gunther, uciekaj! Bierz chlopca i uciekaj! W tej samej chwili Lee Hannaford zaszedl ja od tylu, zlapal za gardlo i calym impetem ciala powalil na podloge. Zaczela sie wyrywac, udalo jej sie nawet podzwignac na jedno kolano, lecz wtedy rzucil sie na nia takze pan Steiner, usilujac unieruchomic jej rece, mlocace jak ramiona wiatraka. Stolik do kawy i lampa polecialy z trzaskiem na podloge. Pan Steiner stracil kapelusz, a od ciosu pani Lezander pekla mu warga. -To juz koniec, Kara! - zawolal. - To koniec! Ale jej maz wcale tak nie uwazal. Slyszac ostrzegawczy krzyk, doktor porwal mnie jedna reka, a druga zlapal kluczyki z kuchennego stolu, gdzie zostawila je zona. Wyrywalem sie z calej sily, lecz wywlokl mnie przez tylne drzwi na podworko. Padal deszcz, poly czerwonego jedwabnego szlafroka lopotaly na wietrze. Doktor zgubil pantofel, lecz bynajmniej nie zwolnil. Wrzucil mnie do buicka, zatrzasnal drzwi, o malo nie miazdzac mi nogi, i prawie usiadl mi na glowie, wskakujac za kierownice. Wepchnal kluczyk do stacyjki, przekrecil go i obudzony silnik nagle ryknal. Doktor wrzucil wsteczny bieg i opony buicka poszorowaly po zwirze. Udalo mi sie usiasc w sama pore, by w blasku reflektorow zobaczyc ojca, wybiegajacego z domu przez tylne drzwi. -Tato! Siegnalem do klamki. Lokiec doktora bolesnie wbil sie w moje ramie, a jego dlon zlapala mnie za wlosy i cisnela na podloge jak stary worek. Przez chwile nie moglem dojsc do siebie po wstrzasie. Doktor Gunther van den Nieuvemarkt -morderca, ktory dla mnie wciaz byl doktorem Fransem Lezanderem, wrzucil pierwszy bieg, silnik buicka zawyl i samochod z piskiem opon ruszyl przed siebie. Ojciec zawrocil do domu, by jak najszybciej dobiec do furgonetki. Musial przeskoczyc ponad splatanymi cialami pana Steinera, pana Hannaforda i Kary van den Nieuvemarkt. Kobieta wciaz jeszcze nie miala zamiaru sie poddac, ale pan Hannaford przylozyl jej kilka razy piescia po konskiej twarzy, co bynajmniej nie dodalo jej urody. Doktor Lezander pedzil ulicami Zephyr. Opony piszczaly na kazdym zakrecie. Zaczalem wdrapywac sie na siedzenie, ale doktor wrzasnal: -Lez tam i nie ruszaj sie, szczeniaku! - i uderzyl mnie w twarz tak mocno, ze z powrotem zsunalem sie na podloge. Minelismy kinoteatr "Liryczny"; zastanawialem sie, jak dlugo w piekle jest w stanie wytrzymac bohater. Wjechalismy na most z gargulcami; kierownica wymknela sie na moment ze spoconych dloni doktora i znioslo nas na lewa strone. Karoseria buicka jeknela od uderzenia, krzeszac iskry na balustradzie i siejac w powietrzu okruchy zdrapanego chromu. Po chwili doktor odzyskal kontrole nad samochodem i z zacisnietymi zebami skierowal go na szose numer 10. Swiatla we wstecznym lusterku zakluly doktora w oczy. Rzucil jakies niemieckie przeklenstwo, przekrzykujac ryk buicka i dajac mi przedsmak tego; co musialy Wycierpiec papugi owej marcowej nocy. Domyslilem sie, czyje swiatla odbily sie w lusterku. Wiedzialem, kto gna za nami, kto trzyma sie na ogonie buicka, zmuszajac silnik starej furgonetki do wysilku na granicy eksplozji. Wiedzialem. Wyciagnalem reke, zlapalem kierownice i szarpnalem nia w prawo. Samochod zjechal z drogi na miekkie zwirowe pobocze i wpadl w poslizg. Doktor uraczyl mnie nastepna germanska klatwa, wystrzelona niczym pocisk z mozdzierza. Ciosem piesci stracil moje palce z kierownicy i ta sama piescia palnal mnie w czolo. Zobaczylem purpurowe gwiazdki i tak skonczylo sie moje bohaterstwo. -Odczep sie! - wrzasnal doktor do furgonetki, ktorej swiatla wypelnily lusterko. - Nie mozesz zostawic mnie w spokoju? Szamotal sie z kierownica na ciasnych serpentynach szosy numer 10, podczas gdy sila odsrodkowa robila wszystko co w jej mocy, by oderwac kola od nawierzchni. Wdrapalem sie z powrotem na fotel. -Na podloge, gowniarzu! - huknal doktor i zlapal mnie za kolnierz, ale musial chwycic kierownice druga reka, wiec zaraz mnie wypuscil. Obejrzalem sie. Przedni zderzak furgonetki od tylnego zderzaka buicka dzielilo szesc metrow. Minelismy serie ostrych zakretow, a gdy samochod wyskoczyl na prosta, doktor Lezander przyspieszyl, zwiekszajac dystans. Uczepilem sie fotela. Poslyszalem glosne stukniecie, a kiedy sie odwrocilem, zobaczylem, ze doktor siega do schowka, ktory otworzyl wlasnie uderzeniem piesci. Gdy jego dlon wynurzyla sie z powrotem, sciskala pistolet kalibru 38. Przerzucil reke ponad oparciem, niemal miazdzac mi glowe, i dwa razy wystrzelil bez celowania. Tylna szyba buicka rozprysnela sie na drobne kawalki, ktore poszybowaly w kierunku furgonetki niczym kanciaste okruchy lodu. Furgonetka zatoczyla sie i o malo nie znioslo jej z drogi. Skrzynia zamiatala jezdnie jak rybi ogon, ale ojcu udalo sie wyprostowac woz. Kiedy uzbrojona dlon doktora znowu wedrowala ponad moja glowa, zlapalem ja z calej sily, usilujac przygwozdzic do fotela. Buick zaczal jechac zygzakiem, doktor walczyl rownoczesnie z kierownica i ze mna, a ja nie puszczalem. Pistolet wystrzelil mi tuz przed nosem. Kula przeszla przez oparcie fotela i z metalicznym brzekiem wywiercila dziure w drzwiach. Dreszcz przeniknal mnie az do szpiku kosci. Nie pamietam dokladnie, ale chyba wlasnie wtedy rozluznilem uchwyt. Doktor uderzyl mnie w bark lufa pistoletu. Byl to najdotkliwszy bol w calym moim zyciu; wypelnil mnie od stop do glow i wykipial mi z ust glosnym krzykiem. Gdyby nie gruba kurtka, na pewno peklby mi obojczyk. Skrzywiony z bolu, zlapalem sie za ramie i upadlem na drzwi. Reka zdretwiala az po czubki palcow. Nagle wydalo mi sie, ze jestem zamkniety w cyklicznym snie, jak chlopiec z filmu Najezdzcy z Marsa; niewiele brakowalo, a samochod sfrunalby wprost w czarna ton Jeziora Saksonskiego. Doktor bosa stopa nacisnal na hamulec, buick zwolnil, a furgonetka taty przyblizyla sie do nas. Doktor znow przelozyl reke do tylu i tym razem obejrzal sie, zeby wycelowac. Jego spocona twarz zalsnila lekko w swiatlach furgonetki. Zeby mial zacisniete, a w oczach strach sciganego dzikiego zwierzecia. Wystrzelil i w przedniej szybie samochodu taty pojawila sie dziura wielkosci piesci. Widzialem, jak palce doktora ponownie zaciskaja sie na spuscie; chcialem z nim walczyc, chcialem go pokonac, ale bol byl silniejszy. Zblizalismy sie do miejsca, z ktorego w marcu zeszlego roku dostrzeglem stojaca na skraju lasu pania Lezander. I wlasnie stamtad wypadlo na jezdnie cos, co bylo wielkie, ciemne i przerazajaco szybkie. Nim doktor Lezander zdazyl odwrocic glowe, dogonilo nas, kierujac sie wprost na niego. Pistolet wystrzelil i w tym samym momencie zderzyla sie z nami bestia z wymarlego swiata. Halas, jaki sie rozlegl, moglby zwiastowac dzien sadu. Wsrod huku wystrzalu, krzyku doktora, brzeku tluczonego szkla i zgniatanego metalu samochod przewrocil sie na bok, na moja strone, po czym zostal zepchniety z jezdni przy wtorze upiornego pisku opon. Drzwi od strony doktora byly zablokowane, jak gdyby sam Pan Bog wgniotl je kopniakiem do srodka. Doktor zwalil sie na mnie, pozbawiajac tchu. Moje zebra zatrzeszczaly podejrzanie. Slyszalem parskanie i pochrzakiwanie; triceratops, broniac swego terytorium, spychal rywala z szosy numer 10. Twarz doktora Lezandera przycisnieta byla do mojej; ciezar jego ciala miazdzyl mnie, a strach roztaczal wokol odor cebuli. Potem doktor wrzasnal. Ja tez chyba krzyknalem, bo samochod nagle zaczal spadac. Powital nas wstrzas i mrozacy krew w zylach plusk. Do wnetrza zaczely sie saczyc struzki ciemnej wody. Jezioro Saksonskie pochwycilo nas w objecia. Buchajaca klebami pary maska buicka przekrzywila sie i po bagazniku zaczela plynac woda, wpadajac do srodka przez rozbita szybe. Okno po stronie doktora tez bylo strzaskane, ale jezioro jeszcze go nie dosieglo. Doktor lezal na mnie, zapomniawszy o pistolecie, ktory poniewieral sie teraz gdzies na podlodze. Oczy mial metne, z przegryzionej wargi ciekla krew. Lewe ramie, ktore przyjelo na siebie impet uderzenia, lezalo wykrecone nienaturalnie. Zauwazylem wilgotne lsnienie bialej kosci wystajacej z nadgarstka pod czerwonym jedwabnym mankietem. Jezioro wdzieralo sie do wnetrza buicka coraz szybciej. Z bagaznika wybuchaly bable powietrza. Nie potrafilem zrzucic z siebie bezwladnego ciala. Samochod wywinal kozla jak pijany zajac i moja strona pograzyla sie w wodzie. Z ust doktora Lezandera toczyla sie krwawa piana. Uswiadomilem sobie, iz jego zebra rowniez musialy ucierpiec. -Cory! Cory! Podnioslem wzrok nad ramieniem doktora. Przez rozbite okno zagladal moj ojciec. Wlosy mial przylepione do glowy, twarz mokra, a z rozcietej brwi saczyly sie krople krwi. Wyrywal palcami odlamki szkla, tkwiace w obejmie szyby. Buick dygotal i jeczal. Woda siegnela fotela, zimnym dotknieciem przyprawiajac mnie o wstrzas. Doktor zaczal jeczec. -Zlap mnie za reke! - Tato przechylil sie przez okno, probujac mnie dosiegnac. Nie bylem w stanie sie ruszyc pod ciezarem doktora. -Tato, ratuj mnie! - wychrypialem. Wcisnal sie jeszcze glebiej. Boki musial miec poorane na strzepy, ale wydawalo sie, ze nie czuje bolu. Widzialem tylko posepnie zacisniete wargi i oczy utkwione we mnie jak latarki w czerwonych obwodkach. Jego dlon wyciagnela sie ku mnie, ale odleglosc wciaz jeszcze byla zbyt duza. Cialo doktora drgnelo. Wymamrotal cos, co na pewno bylo niemieckim przeklenstwem, a potem zamrugal, z wysilkiem otwierajac oczy. Woda bryznela wprost na nas, owiewajac nas cmentarna wonia. Doktor spojrzal na zlamany nadgarstek i jeknal chrapliwie - Zejdz z niego! - wrzasnal ojciec. - Na milosc boska, zlaz z mojego syna! Doktor zadygotal i zaczal kaszlec. Przy trzecim kaszlnieciu z nosa i ust trysnela mu jaskrawoczerwona krew. Zlapal sie za bok; na dloni tez pojawila sie czerwona plama. Bestia z wymarlego swiata polamala mu zebra i poszatkowala wnetrznosci. Woda z rykiem wdzierala sie do wnetrza. Bagaznik juz tonal. -Prosze cie! - blagal ojciec. - Prosze, oddaj mi syna! Doktor Lezander rozejrzal sie, jak gdyby usilowal sobie przypomniec, gdzie jest. Potem uniosl sie o kilka cali, pozwalajac mi odetchnac i pozbyc sie uczucia, ze jestem sardynka w puszce. Spojrzal na zalany bagaznik i pienisty odmet w miejscu, gdzie kiedys byla tylna szyba. -Och - szepnal. Byl to jek porazki. Twarz doktora powoli odwrocila sie do mnie. Krew kapala mu z nosa prosto na moj policzek. -Cory - wybelkotal. Zdrowa reka zacisnela sie na moim przegubie. -Hop, do gory - szepnal - Szalony Koniu! Uniosl sie jeszcze bardziej z makabrycznym wysilkiem i wepchnal moja reke w dlon ojca. Tato wyciagnal mnie na zewnatrz. Zarzucilem mu ramiona na szyje. Objal mnie i nogami zaczal rozgarniac wode. Po jego wymeczonej twarzy plynely lzy. Buick chrapnal, zgrzytnal i zaczal isc na dno. Woda zawirowala wokolo, ciagnac nas w dol. Tato przyspieszyl, ale prad byl zbyt silny. Buick runal w otchlan z sykiem pary, ktora powstaje przy spotkaniu wody z zarem. Czulem, ze ojciec walczy z wchlaniajaca nas sila, ale nagle gwaltownie wciagnal w pluca powietrze i zrozumialem, ze przegral. Zanurzylismy sie z glowami. Samochod osuwal sie pod nami do mrocznego grobowca, do ktorego nigdy nie zagladalo slonce. Banki powietrza wyplywaly jak srebrne meduzy. Ojciec kopal wsciekle, probujac uwolnic sie z wiru, ale tonelismy razem z doktorem Lezanderem. W podwodnej poswiacie ujrzalem jego biala twarz, przycisnieta do szyby. Z otwartych ust wydobywaly sie babelki. Nagle cos unioslo sie z dna i przywarlo do samochodu. Przypominalo wielki klab wodorostow lub szmat, wrzuconych do jeziora przez kogos, kto chcial sie pozbyc smieci. Powoli i nieublaganie wplynelo do buicka przez wybita tylna szybe. Samochod, zawieszony w ciemnosci, zaczal sie krecic w kolo, jak na najbardziej wymyslnej karuzeli Szampanskiego Festynu. Pozbawione powietrza pluca palily mnie zywym ogniem. Znow ujrzalem twarz doktora Lezandera. Tym razem to strzepiaste, omszale cos owinelo sie wokol niego jak zetlala szata. Czymkolwiek bylo, trzymalo go za gardlo. Srebrny zab blysnal w mroku jak blada spadajaca gwiazda. Potem buick niczym wielki zolw obrocil sie na grzbiet, wypuszczajac z siebie ostatni klab baniek. Poczulem, ze powietrze uderza w nas i wyrywa z macek otchlani. Unosilismy sie z powrotem do krainy swiatla. Tato podsadzil mnie i moja glowa pierwsza wynurzyla sie nad powierzchnie jeziora. Tu, na gorze, swiatla bylo niewiele, ale za to cale mnostwo powietrza. Oddychalismy z rozkosza, przytuleni do siebie w gestniejacym zmierzchu. Potem podplynelismy do miejsca, skad grzeznac w blocie i czepiajac sie trzcin, zdolalismy wreszcie wydostac sie na suchy lad. Tato usiadl na ziemi obok furgonetki. Rece mial pokaleczone do tego stopnia, ze skora wisiala na nich w strzepach. Skulilem sie na czerwonym urwisku i spojrzalem na tafle jeziora. -Hej, wspolniku! - rzekl ojciec. - Nic ci nie jest? -Nie, tato. - Zeby mi szczekaly, ale chlod przeciez mozna przetrwac. -Lepiej wsiadz do samochodu - powiedzial. -Zaraz - odparlem, lecz nadal nie bylem w stanie sie podniesc. Moje ramie, ktore w ciagu paru najblizszych dni mialo sie przemienic w jeden spuchniety siniec, bylo calkiem zdretwiale. Tato podciagnal kolana pod brode. Padal deszcz, ale i tak bylismy mokrzy i zmarznieci, wiec nie robilo nam to wiekszej roznicy. -Musze ci opowiedziec o doktorze Lezanderze - rzekl. -Ja tez mam ci cos do powiedzenia. Nasluchiwalem; wiatr slizgal sie po tafli jeziora, a ono szeptalo do niego. -Nazwal mnie Szalonym Koniem - mruknalem. -Tak. I co z tego? Nie moglismy tu dluzej siedziec. Wiatr robil sie lodowaty. W taka pogode naprawde mozna zaziebic sie na smierc. Tato spojrzal na styczniowe chmury - niskie, szare i mroczne. Usmiechnal sie beztrosko, chlopieco. -Boze - rzekl. - Jaki piekny dzis mamy dzien! Mozliwe, ze bohaterom pisane jest pieklo, my jednak zylismy. A oto skrot wydarzen, ktore nastapily pozniej. Kiedy mama ocknela sie z omdlenia i wstala z podlogi, poczula sie o wiele lepiej. Usciskala tate i mnie, lecz nie byl to uscisk rozpaczy. Wrocilismy do niej troszeczke obszarpani, ale wazne bylo to, ze jestesmy. Dla ojca powrot do swiata mial jeszcze glebszy wymiar: jego sny o upiorze z Jeziora Saksonskiego skonczyly sie raz na zawsze. Panowie Steiner i Hannaford byli rozczarowani, ze Gunter van den Nieuvemarkt wymknal im sie z rak, ale pocieszyl ich fakt, ze sprawiedliwosci stalo sie zadosc. Mieli za to w swojej pieczy pania Kare van den Nieuvemarkt i jej kolekcje ptaszkow z ludzkich kosci. Dowiedzialem sie pozniej, ze zona doktora zostala wtracona do wiezienia, w ktorym nawet swiatlo bylo zakute w kajdany. Ben i Johnny omal nie wyszli ze skory, kiedy sie okazalo, ze w czasie, gdy oni siedzieli sobie w kinie, ja walczylem o zycie z hitlerowskim zbrodniarzem wojennym. Ben podskakiwal, jak gdyby dostal ataku, a Johnny marszczyl brwi i tupal zdrowa noga. Gdybym powiedzial, ze w szkole stalem sie odtad najbardziej znana osobistoscia, to jakbym przyrownal ksiezyc do rzecznego kamyka. Nawet nauczyciele chcieli wysluchac mojej opowiesci. Panna Fontaine byla nia zafascynowana, a pan Cardinale prosil, zebym powtorzyl mu wszystko jeszcze raz. "Powinienes zostac pisarzem, Cory!" - wykrzyknela panna Fontaine, a pan Cardinale orzekl: "Moim zdaniem masz zadatki na poczytnego autora". Pisarz? Autor? Zdecydowalem sie zostac gawedziarzem. Pewnego chlodnego, lecz slonecznego sobotniego poranka zostawilem Rakiete na ganku i wsiadlem do furgonetki razem z mama i ojcem. Tato powiozl nas wolno przez most z chimerami i dalej droga numer 10, caly czas wypatrujac bestii z wymarlego swiata. Nadal hulala na wolnosci, ale nigdy juz jej nie widzialem. Gleboko wierze, iz to Davy Ray mi ja zeslal. Zajechalismy nad jezioro. Woda byla gladka. Wiedzielismy, co kryje sie w glebi, choc na zewnatrz nie bylo zadnych sladow. Stanalem nad czerwonym urwiskiem i wyjalem z kieszeni zielone piorko. Tato obwiazal je nitka z olowianym ciezarkiem na koncu. Wrzucilem je do jeziora; poszlo na dno szybciej, niz ktokolwiek zdolalby powiedziec: "Van den Nieuvemarkt". Ba, o wiele szybciej! Nie chcialem miec pamiatek po tej tragedii. Rodzice stali tuz przy mnie. Nie ma co, bylismy zgrana ekipa. -Gotowe - powiedzialem. Pojechalismy do domu, gdzie czekaly na mnie moje potwory i czarodziejska skrzynka. V ZEPHYR PO LATACH Minela dluga, chlodna zima; wracam do domu.Na poludnie z Birmingham autostrada miedzystanowa 1-65, tym ruchliwym traktem prowadzacym do stolicy stanu. Na zjezdzie numer 205 trzeba skrecic w lewo, a potem tluc sie waska, kreta droga przez senne miasteczka, takie jak Coopers, Rockford, Hissop czy Cottage Grove. Zaden drogowskaz nie wskazuje juz Zephyr, ale ja wiem, gdzie ono jest, i wracam do domu. W ten piekny sobotni przedwiosenny dzien nie jestem tu sam. Obok mnie siedzi moja zona Sandy, a z tylu zwinela sie w klebek nasza "mala". Ma na sobie wlozona tyl na przod baseballowa czapeczke z emblematem Birmingham Barons i rozrzuca po calym siedzeniu karty z baseballistami. Moze kiedys przyniosa jej fortune, kto wie? Radio - przepraszam bardzo, stereofoniczny magnetofon kasetowy - gra, a z glosnikow dobywa sie piosenka Tears For Fears. Uwazam, ze Roland Orzabal ma fantastyczny glos. Jest rok 1991. Mozecie w to uwierzyc? Zawislismy na krawedzi nowego wieku i nikt nie wie, czy przyniesie on nam zmiane na lepsze, czy na gorsze. Mam wrazenie, ze o tym zadecydujemy wszyscy. Rok 1964 przeszedl do historii starozytnej. Zdjecia z polaroidow zrobione w owym roku zdazyly juz zzolknac. Nikt nie nosi takich fryzur, fasony ubran takze sie zmienily. Ludzie tez, a przynajmniej tak mi sie wydaje. Nie tylko na Poludniu; wszedzie. Na lepsze czy na gorsze? Sami zadecydujecie. I pomyslec tylko, co przeszlismy wraz z calym swiatem przez te lata! Byla to szybsza i bardziej oszalamiajaca przejazdzka niz jakakolwiek z tych, ktorymi kusil nas Szampanski Festyn. Przezylismy Wietnam (jesli mielismy szczescie), przezylismy ere dzieci-kwiatow, Watergate i upadek Nixona, ajatollaha, Ronniego i Nancy, zburzenie Muru i poczatek konca komunistycznej Rosji. Naprawde zyjemy w epoce orkanow i komet. I jak rzeka plynie do morza, tak czas musi plynac ku przyszlosci. Czlowiek lamie sobie glowe, usilujac przewidziec, co go czeka. Ale - jak kiedys powiedziala Dama - czlowiek nie wie, dokad zmierza, dopoki nie uswiadomi sobie, gdzie byl. Czasami mysle, ze sporo jeszcze musimy sobie uswiadomic. -Jaki sliczny dzis dzien! - mowi Sandy i opiera sie glebiej w fotelu, ogladajac mijany pejzaz. Nie moge sie na nia napatrzyc. W jasnych wlosach ma slonce, rozsypane jak bukiet zlotych kwiatow. Tu i owdzie blyska srebrna nitka i Sandy troche sie tym martwi, choc mnie sie to bardzo podoba. Oczy ma jasnoszare, a spojrzenie spokojne i jasne. Jest opoka, kiedy trzeba mi sily, i poduszka, gdy lakne odpoczynku. Stanowimy dobrana pare. Nasze dziecko wzielo po niej oczy i rownowage ducha, a po mnie -ciemne wlosy i ciekawosc swiata. Nasze dziecko ma ostry nos mojego ojca i smukle, "artystyczne" dlonie mojej matki. Mysle, ze to udana kombinacja. -Hej, tato! - zdjecia baseballistow poszly na chwile w zapomnienie. -Co takiego? -Boisz sie? -Nie - mowie i mysle: Lepiej nie klam. - No... moze troche. -Jak tam teraz jest? -Nie wiem. Nie bylem tam od... Zaraz, wyjechalismy z Zephyr w szescdziesiatym szostym, wiec to juz... Zreszta, ty mi powiedz, ile to juz lat Chwila ciszy. -Dwadziescia piec. -Proste jak drut - odpowiadam. Wierzcie mi, zdolnosci matematyczne nasze dziecko odziedziczylo wylacznie po matce. -No to dlaczego tyle lat tam nie byles, skoro tak lubisz Zephyr? -Wybieralem sie wiele razy. Kiedys nawet dojechalem do zjazdu z 1-65. Ale Zephyr nie jest juz takie jak w tamtych czasach. W zasadzie wiem, ze wszystko idzie naprzod i nie ma w tym nic zlego, ale... Zephyr bylo kiedys moim domem i rani mnie mysl, ze tak bardzo sie zmienilo. -Jak to sie zmienilo? Przeciez dalej jest miastem, nie? - Slysze szelest zdjec baseballistow, ukladanych wedlug druzyn, a pozniej alfabetycznie. -Juz nie takim, jak kiedys - mowie. - W siedemdziesiatym czwartym zlikwidowano pobliska baze lotnicza, a papiernie na Rzece Tecumseha zamknieto dwa lata pozniej. Union Town sie rozroslo. Jest teraz cztery albo piec razy wieksze niz w czasach, gdy bylem chlopcem. Za to Zephyr... zmalalo. -Aha. - Uwaga mojego dziecka dryfuje ku innym sprawom. Zerkam na Sandy i usmiechamy sie do siebie. Jej dlon odnajduje moja. Zostaly dla siebie stworzone i splataja sie idealnie. Przed nami wznosza sie wzgorza otaczajace Adams Valley. Porosniete sa lasem, blyszczacym zolta i purpurowa barwa swiezych paczkow. Tu i owdzie pojawia sie i zielen, choc marzec jeszcze sie nie skonczyl. Powietrze wokol nas wciaz jest chlodne, ale slonce radosnie obiecuje nam wiosne. Moi rodzice i ja rzeczywiscie wyjechalismy z Zephyr w sierpniu 1966 roku. Ojciec, ktory dostal w koncu prace w sklepie zelaznym pana Vandercampa, wyczul zmieniajace sie wiatry i postanowil poszukac zyzniejszych pastwisk. Znalazl sobie w Birmingham posade zastepcy kierownika nocnej zmiany w rozlewni Coca-Coli. Zarabial dwa razy wiecej, niz kiedykolwiek udawalo mu sie wyciagnac na rozwozeniu mleka. W 1970 awansowal na kierownika zmiany i myslal, ze teraz bedziemy sie juz plawic w luksusach. W tym samym roku zaczalem wstepne studia na uniwersytecie stanowym Alabamy. Ojciec zdazyl jeszcze zobaczyc moj dyplom z dziennikarstwa, zanim zmarl na raka w 1978. Na szczescie nie meczyl sie dlugo. Mama rozpaczala straszliwie i przez jakis czas balem sie, ze ja rowniez strace, ale w 1983, podczas wycieczki grupy parafialnej na Alaske, poznala pewnego wdowca - wlasciciela stadniny koni w poblizu Bowling Green w stanie Kentucky. Dwa lata pozniej wyszla za niego za maz i do dzis mieszkaja razem na farmie. Facet jest swietny i doslownie nosi ja na rekach, ale mimo wszystko to jednak nie tato. Coz, zycie toczy sie dalej, a droga zawsze prowadzi nas w najmniej oczekiwane miejsca. DROGA NR 10 - glosi tablica, podziobana zardzewialymi na brzegach dziurami po kulach. Serce zaczyna, mi bic mocniej. W gardle mi zaschlo. Jestem przygotowany na to, ze ujrze zmiany, ale boje sie ich. Ze wszystkich sil staralem sie nie zestarzec. To naprawde ciezkie zadanie. Nie mysle tu o starzeniu sie ciala, bo nie ma w tym nic wstydliwego. Chodzi mi o starosc ducha, spojrzenia na swiat Widzialem facetow w moim wieku, ktorzy budzili sie nagle pewnego ranka, zapominajac, ze ich ojcowie zabraniali im sluchac tych diabelskich Rolling Stonsow. Zapomnieli, ze ojcowie grozili im wyrzuceniem z domu, jezeli beda nosic takie dlugie grzywki. Zapomnieli jak to jest, kiedy jest sie rzadzonym, nie rzadzacym. Oczywiscie swiat jest dzis o wiele twardszy, co do tego nie ma dwoch zdan. Trudniej podejmowac decyzje, a ich konsekwencje bywaja nieraz straszne. Dzieciom potrzebna jest pomoc, to pewne. Sam tez kiedys bylem prowadzony za reke i bardzo sie z tego ciesze, bo pozwolilo mi to uniknac wielu bledow. Ale wydaje mi sie, ze rodzice przestali byc nauczycielami. Rodzice - a w kazdym razie wielu z nas -kieruja dziecmi slowem, a nie przykladem. Wydaje mi sie, ze jesli idolem dziecka jest matka lub ojciec - a jeszcze lepiej tandem, jaki tworza oboje - droga nauki i doswiadczenia nieco sie wygladza. A kazdy, nawet najmniejszy wygladzony kawalek jest ogromna pomoca w tym szorstkim swiecie, ktory chcialby przerobic dzieci na miniaturowych doroslych, wyzutych z czaru, magii i piekna niewinnosci. No coz, nie nazywam sie ani Lovoy, ani Blessett, powinienem wiec juz zejsc z kazalnicy. Od 1964 roku zmienilem sie troche, to jasne. Nie mam juz tylu wlosow i nosze okulary. Dorobilem sie kilku zmarszczek ze smutku i kilku ze smiechu. Sandy twierdzi, ze wedlug niej jestem teraz przystojniejszy niz kiedykolwiek przedtem. To wlasnie jest milosc. Ale - jak juz powiedzialem - naprawde staralem sie ocalic dusze przed staroscia. Chyba troche pomogla mi w tym muzyka. Wierze w to, ze muzyka to jezyk mlodosci, a im wiecej jestes w stanie jej zaakceptowac i polubic, tym mlodszy duchem sie stajesz. Zainteresowanie muzyka zawdzieczam przede wszystkim grupie Beach Boys. Teraz w mojej kolekcji plyt - przepraszam, compact-discow - mam takich wykonawcow, jak Elvis Costello, U2, Sinead O'Connor, Concrete Blonde, Simple Minds i Technotronic. Musze jednak przyznac, ze czasami pociaga mnie klasyka, na przyklad Led Zeppelin albo Lovin Spoonful. Ostatecznie mam taki wybor, ze moge sobie dogadzac. Mijam zarosnieta chwastami droge, ktora biednie przez las. Wiem, ze piecdziesiat jardow dalej straszy ruina. Panna Grace i jej sprzedajne dziewczyny zwinely kramik wkrotce po tym, jak Blaylockowie trafili do wiezienia. Dach domu zostal zmieciony podczas huraganu w 1965. Watpie, czy wiele tam pozostalo. Pieniace sie w okolicy pedy kudzu zawsze byly bardzo zarloczne. Ben rozpoczal studia w tym samym roku co ja. Ukonczyl ekonomie. Zrobil nawet magisterium, a przeciez nigdy sie nie spodziewalem, ze polubi chodzenie do szkoly. Spotykalismy sie od czasu do czasu na uczelni, ale on coraz bardziej angazowal sie w dzialalnosc na swoim wydziale i rzadko go widywalem. Przystapil do bractwa studenckiego pod nazwa Sigma Khi i zostal wiceprezesem kapituly. Mieszka teraz w Atlancie; jest maklerem gieldowym. Jego zona, Jane Anne, urodzila mu dwoje dzieci, chlopca i dziewczynke. Facet ma kupe forsy, jezdzi zlotym BMW i jest grubszy niz kiedykolwiek. Trzy lata temu, po przeczytaniu jednej z moich ksiazek, zadzwonil do mnie i teraz spotykamy sie co pare miesiecy. Zeszlego lata pojechalismy razem do malego miasteczka na granicy Alabamy i Florydy, zeby odwiedzic tamtejszego komendanta policji, Johna Wilsona. Zawsze wiedzialem, ze Johnny ma w zylach krew wodzow. Trzyma te miescine twarda reka i nie pozwala sobie wciskac kitu. Jest jednak uczciwym czlowiekiem, a ludzie chyba go lubia, bo zostal wybrany juz na druga kadencje. Podczas tej wizyty poznalismy jego zone, Rachel. To oszalamiajaca babka, ktora bez trudu moglaby zostac modelka, ale calkowicie poswiecila sie mezowi. Johnny i Rachel nie maja dzieci, ale sa naprawde szczesliwi. W ktorys weekend wybralismy sie razem na morski polow u wybrzezy Destin. Johnny zlapal rekinka; moja zylka oczywiscie zaplatala sie gdzies pod dnem lodzi, a Ben opalil sie jak nigdy w zyciu. Smiechu z lowienia bylo co niemiara. I ledwo zdolalem sie obejrzec, juz jestem nad nim. Zoladek sciska mi sie w twarda kulke. -To jest Jezioro Saksonskie - mowie. Wyciagaja szyje, zeby mu sie przyjrzec. Jezioro sie nie zmienilo. Ta sama tafla, ta sama ciemna woda, ten sam mul, trzciny i czerwone urwisko. Nie musze sie wysilac, by wyobrazic sobie furgonetke taty na poboczu, ani zeby zobaczyc, jak skacze do wody za tonacym samochodem. Nie trzeba tez wiele wysilku, by przypomniec sobie pograzajacego sie z wolna buicka, wode rwaca do srodka przez wybita tylna szybe i ojca, ktory stara sie mnie dosiegnac pokaleczona reka. Ani troche wysilku. Kochany tato - mysle, kiedy jezioro zostaje za nami. Pamietam jego twarz skapana w odblaskach ognia, kiedy znalezlismy sie juz w domu i opowiedzial mi o doktorze van den Nieuvemarkcie. Trwalo to troche, zanim mama i ja - jak rowniez pozostali mieszkancy miasta - pogodzilismy sie z faktem, ze doktor i jego zona dopuszczali sie zbrodniczych czynow. Chociaz chyba nie byl on zly do szpiku kosci, bo czy inaczej uratowalby mi zycie? Uwazam, ze nikt nie jest calkowicie zly. Moze jestem taki jak moj tata - naiwny. Ale lepiej byc naiwnym niz zupelnie pozbawionym zdolnosci wspolczucia. Nieco pozniej zaswitala mi pewna hipoteza na temat doktora i jego nocnego czuwania przy krotkofalowym odbiorniku. Jestem przekonany, iz nasluchiwal wiadomosci z roznych krajow, zeby sie przekonac, ktorzy faszystowscy oprawcy zostali juz schwytani i postawieni przed sadem. Wierze, iz mimo tej chlodnej maski zyl w ciaglym strachu, oczekujac, az sprawiedliwosc zapuka i do jego drzwi. Zadal wiele cierpien, ale zniosl ich takze niemalo. Czy majac juz w garsci zielone piorko probowalby mnie usmiercic jak Jeffa Hannaforda, ktory go szantazowal i ktorego wraz ze swa zona Kara torturowal i zabil? Przyznam sie szczerze, ze nie wiem. A wy? A, prawda. Zapomnialem o Diablicy. Niedawno Ben mi o niej opowiadal. W gimnazjum udowodnila, iz rzeczywiscie jest chemicznym geniuszem. Skonczyla studia w Vanderbilt i zaczela prace u DuPonta. Byla na najlepszej drodze do kariery, ale znow dala znac o sobie jej przewrotna natura. Z tego, co mowil Ben, wynikalo, ze Diablica jest teraz artystka happeningowa w Nowym Jorku i ostatnio procesuje sie z Jesse'em Helmsem z powodu widowiska, w ktorym wystepowala; wykrzykiwala w nim obrazoburcze hasla na temat kapitalistycznej Ameryki, siedzac w dzieciecej wanience pelnej... mozecie sobie wyobrazic czego. Uwazam, ze Jesse Helms nie powinien z nia zadzierac. Jesli to zrobi, zal mi go. Pewnego pieknego ranka moze sie okazac, ze nie zdola sie odkleic od biurka. Jade tymi samymi zakretami, ktore tak mnie przerazaly, gdy za kierownica siedzial Donny Blaylock. Potem wzgorza nagle sie rozstepuja, i przed nami sciele sie droga, prosta jak przedzialek wykonany przez pana Dollara. Wiedzie ona do mostu z gargulcami. Chimer juz nie ma. Ktos poutracal glowy konfederackich generalow. Moze byl to wandal, a moze cwaniak, ktory sprzedal je po tysiac dolarow od lba na jakiejs aukcji jako przyklady prymitywnej rzezby z Poludnia USA - tego nie wiem; w kazdym razie wszystkie zniknely. Wiadukt kolejowy wyglada tak samo jak zawsze, a pod nim lsni Rzeka Tecumseha. Mam wrazenie, ze Stary Mojzesz czuje sie w niej o wiele lepiej, odkad zamknieto papiernie. Nie lyka zanieczyszczen z kazdym peczkiem zolwi. Niestety, nikt nie raczy go juz smakolykami w kazdy Wielki Piatek. Wedle slow Bena ceremonia ta poszla w zapomnienie po roku 1967, kiedy to Dama przekroczyla swoja wlasna rzeke w sedziwym wieku stu dziewieciu lat. Niedlugo pozniej Ksiezycowy Czlowiek wyjechal do Nowego Orleanu, a spolecznosc Bruton zaczela sie kurczyc w jeszcze szybszym tempie niz spolecznosc Zephyr. Tak wiec Rzeka Tecumseha jest teraz czystsza, ale zastanawiam sie, czy Stary Mojzesz czasem nie wystawia luskowatego lba ponad jej powierzchnie i nie prycha woda i para z gorejacych nozdrzy, nasluchujac ciszy maconej tylko szmerem pluskajacych na skalach fal, i czy nie mysli w swoim gadzim jezyku: Dlaczego nikt juz nie przychodzi ze mna poigrac? Moze wciaz tam jest. A moze odszedl; poplynal rzeka do morza. Przejezdzamy przez most pozbawiony gargulcow. Po jego drugiej stronie lezy moje miasto. -Jestesmy w Zephyr - mowie. Zwalniam i od razu zdaje sobie sprawe, ze wyrazam sie niescisle. Jestesmy w pewnym konkretnym miejscu, ale nie jest to juz Zephyr. A przynajmniej nie to Zephyr, ktore znalem. Domy wciaz stoja, ale wiele z nich chyli sie ku upadkowi. Ogrodki zarosly chwastami. Miasto nie jest zupelnie wymarle, bo w niektorych domach - niewielu, jak sie zdaje - wciaz ktos mieszka, a na ulicy widuje sie jeszcze samochody. Czuje jednak, ze glowna impreza - cudowne, uroczyste przyjecie na czesc zycia - przeniosla sie gdzie indziej, zostawiajac po sobie slady dawnej swietnosci jak bukiety zwiedlych kwiatow. Ta wizyta bedzie o wiele trudniejsza, niz przypuszczalem. Sandy to wyczuwa. -Wszystko w porzadku? - pyta. -O tym dopiero sie przekonamy - mowie i udaje mi sie przywolac na twarz slaby usmiech. -Tu chyba nie ma zywej duszy, tato! -W kazdym razie nie ma ich wiele - odpowiadam. Skrecam z Merchants Street przed wjazdem do centrum miasta. Jeszcze nie jestem gotowy. Jade na boisko baseballowe, na ktorym kiedys pobili nas Branlinowie, i zatrzymuje samochod przy linii autowej. A propos Branlinow. Informacji o nich dostarczyl mi Johnny jako oficer instytucji zajmujacej sie prawem i porzadkiem. Okazalo sie, ze bracia wcale nie byli tacy sami z natury. W szkole sredniej Gotha zaczal grac w futbol i stal sie czlowiekiem miesiaca, kiedy zatrzymal zawodnika gimnazjum z Union Town nieomal na linii bramkowej, po czym wrocil z pilka przez cale boisko, zdobywajac zwyciestwo dla swojej druzyny. Deszcz pochwal zdzialal w jego przypadku cuda, dowodzac, ze przez caly czas chodzilo mu tylko o zwrocenie na siebie uwagi, ktora nie chcieli go obdarzyc nazbyt glupi, a moze po prostu pozbawieni serca rodzice. Gotha - jak powiedzial mi Johnny - mieszka teraz w Birmingham i sprzedaje polisy ubezpieczeniowe, a dodatkowo trenuje mlodziezowa druzyne futbolistow, na razie bez wiekszych osiagniec. Podobno nie musi juz tlenic wlosow, bo zupelnie wylysial. Gordo jednakze staczal sie coraz nizej. Z przykroscia donosze, ze w 1980 roku zostal zastrzelony przez wlasciciela kiosku 7-Eleven w Baton Rouge w Luizjanie, gdzie obracal sie w niewlasciwych kregach. Zginal usilujac zrabowac z kasy niecale trzysta dolarow, z polek zas - narecze pudelek z herbatnikami "Mala Debbie". Mam wrazenie, ze los co jakis czas go ostrzegal, ale Gordo nie chcial sluchac trujacego bluszczu. -Wysiade na chwile i rozprostuje nogi - mowie. -Mamy isc z toba, tato? -Nie - odpowiadam. - Jeszcze nie. Wysiadam i sune przez zarosniete boisko. Staje na gorce. Piesci mnie chlodny wiatr i cieple promienie slonca. Trybuny, na ktorych po raz pierwszy ujrzalem Nemo Curlissa, powoli zaczynaja sie rozpadac. Wyciagam przed siebie ramie, odwracajac dlon ku chmurom, i czekam. Co by sie stalo, gdyby wyrzucona w niebo pilka Nemo Curlissa po tych wszystkich latach spadla nagle prosto w moja reke? Czekam. Ale nic sie nie dzieje. Nemo, chlopak z doskonalym ramieniem, schwytany w siec nader niedoskonalych okolicznosci, rzucil pilke daleko za obloki. Nigdy nie spadla i nigdy juz nie spadnie, choc pamietamy o tym tylko Ben, Johny i ja. Zamykam dlon i opuszczam reke. Widze stad Poulter Hill. Cmentarz jest zapuszczony. Miedzy nagrobkami wybujalo zielsko i chyba nikt dawno nie przyniosl tam swiezych kwiatow. To wstyd - mysle - bo przeciez ci, ktorzy tam leza, na zawsze pozostali wierni Zephyr. Nie mam ochoty przechadzac sie wsrod tych kamieni. Po mojej kolejowej przygodzie nigdy wiecej nie poszedlem na cmentarz. Pozegnalem sie z Davym, a on pozegnal sie ze mna. Gdybym staral sie zrobic cos jeszcze, uznalby mnie za glupka. Odwracam sie plecami do Smierci i wracam do zywych. -Tu chodzilem do szkoly - mowie zonie i dziecku, zatrzymujac samochod obok szkolnego boiska. Wszyscy wysiadamy. Sandy idzie obok mnie, a ja ciagne buty po zwirze, wzniecajac chmury kurzu. Nasza "mala" zaczyna biegac dookola, zataczajac coraz szersze kregi, jak zrebak spuszczony z dlugotrwalej uwiezi. -Uwazaj! - wola Sandy, bo widzi gdzies rozbita butelke. Juz zaczyna sie martwic. To chyba uroda matczynego fachu. Obejmuje ja ramieniem a ona zaklada mi reke na plecy. Szkola podstawowa jest pusta, czesc szyb powybijana. W miejscu, gdzie tyle mlodych glosow wrzeszczalo i pohukiwalo, panuje druzgocaca cisza. Widze miejsce przy plocie, gdzie Johnny wyrownal rachunki z Gotha Branlinem. Widze brame, przez ktora uciekalem na Rakiecie przed Gordo, prowadzac go prosto w lapy Lucyfera. Widze... -Hej, tato! Patrz, co znalazlam! Nasza "mala" wraca do nas klusem. -Tam lezalo! Fajne, nie? Podsuwa mi raczke pod nos i musze sie usmiechnac. Lezy na niej gladki czarny grot o niemal idealnym ksztalcie. Z trudem da sie w nim wyczuc jakiekolwiek krawedzie. Ten grot wyszedl z rak kogos, kto byl dumny ze swojej pracy. Najprawdopodobniej wodza. -Czy moge go sobie wziac, tato? - pyta moja corka. Na imie ma Skye. W grudniu skonczyla dwanascie lat i wlasnie przechodzi cos, co Sandy nazywa "chlopiecym okresem". Woli nosic baseballowa czapke tyl na przod i ganiac w tumanach kurzu niz bawic sie lalkami i marzyc o chlopakach z New Kids on the Block. Jestem pewien, ze to przyjdzie pozniej. Na razie Skye jest rewelacyjna. -Uwazam, ze nawet powinnas - mowie, a Skye skwapliwie wpycha grot do kieszeni dzinsow niczym zaklety skarb. Widzicie, te szczeniece lata sa takze udzialem dziewczynek. A teraz jedziemy juz Merchants Street do samego serca Zephyr, ktore przestalo bic. Wszystko jest pozamykane. Zaklad fryzjerski pana Dollara, sklep "Piggly-Wiggly", kawiarnia "Pod Blyszczaca Gwiazda", sklep zelazny, kinoteatr "Liryczny", wszystko. Okna Woolwortha zamalowane sa biala farba. Rozwoj sieci sklepow detalicznych i budownictwa mieszkaniowego w Union Town, a takze jego centrum handlowe, wzbogacone o cztery kina, pozarly ducha Zephyr, podobnie jak "Spizarnia Grubego Paula" polozyla kres porannym wedrowkom mleczarzy. Swiat poszedl naprzod, ale czy mozna to nazwac postepem? Mijamy ratusz. Cisza. Mijamy basen publiczny i muszle "Wirujacego Kola". Cisza. Przejezdzamy obok domu panien Glass. Tam, gdzie kiedys rozbrzmiewala muzyka, takze panuje cisza i to naprawde jest trudne do zniesienia. Panna Niebieska Szklanka. Zaluje, ale nie wiem, jak potoczyly sie jej losy. Jezeli jeszcze zyje, ma teraz okolo osiemdziesiatki. Tak samo nie wiem, co sie stalo z innymi, ktorzy opuscili Zephyr z biegiem lat: z panem Dollarem, szeryfem Marchette'em, Jazzmanem Jacksonem, panstwem Damaronde, Nila Castile i Gavinem, pania Velvadine, burmistrzem Swope'em. Sadze, ze wszyscy zyja dzis w innych miastach. Mysle, ze zatrzymali w sobie czastke Zephyr i gdziekolwiek sie znajda, zasiewaja w ziemi jego ziarno. Tak samo jak ja. Po ukonczeniu studiow pracowalem przez dwa lata dla jednej z birminghamskich gazet. Wymyslalem naglowki i redagowalem to, co napisali inni. Kiedy po pracy wracalem do swojego miejskiego mieszkania, siadalem nad czarodziejska skrzynka - nie ta sama, nowa, ale tez czarodziejska - i pisalem. Pisalem i pisalem. Opowiadania wedrowaly do skrzynki pocztowej, a po jakims czasie wracaly do mnie. W koncu, zrozpaczony, sprobowalem napisac powiesc. Dziw nad dziwami! Znalazla wydawce. Jestem teraz biblioteka. Mala, ale wciaz rosne. Zwalniam, bo mijamy polozony nieco w glebi dom, przy ktorym stoi stajnia. -Tu mieszkal doktor - mowie do Sandy. -O rany! - odzywa sie z tylu Skye. - Ciarki mi przeszly po plecach! Wyglada zupelnie jak dom, w ktorym straszy! -Nie - protestuje. - Teraz to juz zupelnie zwyczajny dom. Jak Bo zna sie na futbolu, tak moja corka zna sie na nawiedzonych domach. Wie, kim sa Vincent Price i Peter Cushing, zna filmy Hammera, opowiadania Poego, Kroniki marsjanskie i Miasteczko Salem. Ale zna tez Alicje, ktora przeszla przez lustro, wiernego olowianego zolnierzyka, brzydkie kaczatko i podroznika Stuarta Little. Zna kraine Oz i dzungle Tarzana i choc jest jeszcze za mloda, by docenic cokolwiek procz barw, zna tez reke van Gogha, Winslowa Homera i Miro. Chetnie slucha Duke'a Ellingtona i Counta Basiego, tak samo jak Beach Boys. W zeszlym tygodniu prosila mnie, zebym oprawil jej w ramke takie jedno zdjecie, bo chce je postawic na komodzie. Stwierdzila, ze gosc jest swietny. Gosc nazywal sie Freddy. -Skye - powiedzialem. - Naprawde uwazam, ze nie powinnas przy tym spac, bedziesz miala ko... Urwalem. Oho! - pomyslalem. Ohoho! Fredy, oto moja corka Skye. Badz tak dobry i porozmawiaj z nia o mocy sugestii. Skrecam w Hilltop Street i jedziemy pod gore do mojego domu. Dochody z ksiazek wystarczaja nam na chleb. To ciezka praca, ale ja lubie. Sandy i ja nalezymy do tego rodzaju ludzi, ktorzy nie musza miec polowy swiata na wlasnosc, zeby byli szczesliwi. Musze jednak przyznac, ze raz zdarzylo mi sie zaszalec. Kupilem stary czerwony samochod sportowy, ktory wolal do mnie rozpaczliwie z parkingu uzywanych wozow w Nowej Anglii, gdzie bylismy z Sandy na wakacjach. Zdaje sie, ze kiedys nazywano je pogromcami szos. Przywrocilem go do stanu, jaki prezentowal w czasach, gdy Zephyr bylo jeszcze mlode. Czasem, kiedy jade nim sam, mile uciekaja mi spod kol, mam wiatr we wlosach, a na twarzy slonce, zapominam sie i mowie do niego. Nazywam go specjalnym imieniem. Kiedy opuscilismy Zephyr, moj rower pojechal z nami. Przezylismy razem jeszcze wiele przygod, a zlote oko nieraz juz z dala dostrzegalo niebezpieczenstwo i chronilo mnie, zebym nie wpakowal sie w klopoty. Potem nagle rama zaczela trzeszczec pod moim ciezarem, a moje dlonie przestaly pasowac do kierownicy. Rower zostal zlozony w piwnicy i okryty niebieskim brezentem. Pewnej soboty, gdy wrocilem z akademika, dowiedzialem sie, ze mama przeprowadzila wyprzedaz garazowa, obejmujaca rowniez zawartosc piwnicy. "Tu masz pieniadze, ktore pewien pan dal za twoj rower - powiedziala wreczajac mi dwudziestodolarowy banknot, - Kupil go dla swojego synka. Ubilam dobry interes, nie sadzisz, Cory? Cory, odezwij sie!" "Doskonaly" - odrzeklem mamie. Ale tego samego wieczoru wtulilem twarz w ramie ojca i plakalem, jak gdybym mial dwanascie lat, a nie dwadziescia. Serce mi sie sciska. To tutaj. Dokladnie tutaj. -To jest moj dom - mowie do Sandy i Skye. Postarzal sie w sloncu i deszczu. Potrzebuje farby i opieki. Potrzebuje milosci, ale teraz jest pusty. Zatrzymuje woz przy krawezniku, patrze na ganek i nagle widze, jak z frontowych drzwi z usmiechem wylania sie moj ojciec. Jest zdrowy i silny -zawsze go takiego pamietam. -Czesc, Cory! - mowi. - Jak ci sie powodzi? Dobrze tato - odpowiadam. -Wiedzialem, ze tak bedzie. Chyba nie masz do mnie o nic zalu? Naturalnie, ze nie. Byles swietny - mowie. -Masz sliczna zone i bardzo grzeczna corke, Cory. A te twoje ksiazki, hoho! Wiedzialem, przez caly czas wiedzialem, ze dasz sobie w zyciu rade. Tato, chcesz, zebym wszedl na chwile? -Tutaj? - ojciec opiera sie o filar ganku. - A po co mialbys tu wchodzic? Nie czujesz sie samotny? Tu jest tak cicho... -Cicho? - Tato smieje sie z calego serca. - Czasami chcialbym, zeby wreszcie zrobilo sie cicho. Przeciez... dom jest pusty, prawda? -Jest pelny po brzegi - mowi ojciec i patrzy pod slonce na wiosenne wzgorza. - Nie musisz tu wchodzic, zeby ich zobaczyc, Cory. Ani mnie. Naprawde nie musisz tego robic. Po co zostawiac to, co jest, zeby odwiedzic to, co bylo? Masz dobre zycie, Cory. Lepsze, niz osmielalem sie marzyc. Jak sie czuje mama? Jest szczesliwa. To znaczy, teskni za toba, ale... -Ale zycie toczy sie dalej - mowi ojcowskim tonem. - A teraz juz zmykaj i idz dalej przez zycie, zamiast wchodzic do starego domu, w ktorym co najwyzej moze zarwac sie pod toba podloga. Dobrze, tato - mowie, ale jeszcze nie moge odejsc. Ojciec odwraca sie, zeby wejsc do srodka, ale tez sie zatrzymuje. -Cory? Tak, tato. -Zawsze bede cie kochal. Zawsze. I zawsze bede kochal twoja mame. Bardzo sie ciesze, ze oboje jestescie szczesliwi. Rozumiesz? Kiwam glowa, - Na zawsze pozostaniesz moim chlopcem - mowi, po czym sie odwraca. Ganek jest pusty. -Cory? Cory! Teraz ja sie odwracam. Za mna stoi Sandy. -Co tam zobaczyles? - pyta. -Cien - odpowiadam. Jest jeszcze jedno miejsce, ktore chce odwiedzic, zanim zawroce samochod i odjade stad na zawsze. Jedziemy wijaca sie Tempie Street ku usadowionemu na samym szczycie domostwu Thaxterow. Tu bardzo wiele sie zmienilo. Niektorych willi juz nie ma. Fundamenty porosla bujna trawa. Ale oto nastepna niespodzianka: dom Thaxterow wzbogacil sie o dwa nowe skrzydla. Posiadlosc tez sie rozrosla. Moj Boze! - mysle. Vernon pewnie wciaz jeszcze tu mieszka! Przejezdzam przez brame i mijam olbrzymi basen. W konarach poteznego debu zbudowano dzieciecy domek. Ogrod jest wypielegnowany, sam budynek nieskazitelny jak zawsze, dobudowki zas utrzymane w tym samym stylu. Zatrzymuje samochod przed wejsciem. -Nie moge w to uwierzyc! - mowie do Sandy. - Musze sprawdzic, czy Vernon wciaz tu jest. Wysiadam i ruszam w strone drzwi. Wewnatrz caly sie trzese z podniecenia. Ale zanim docieram do klamki, rozlega sie dzwonek: ding... ding... ding... ding... Slysze cos, co brzmi jak fala przyplywu, coraz potezniejsza i szybsza. Tym razem naprawde zapiera mi dech. Oto nadchodza. Wysypuja sie z drzwi jak osy z koscielnego sufitu w niedziele wielkanocna. Nadchodza, smieja sie, wrzeszcza i przepychaja w cudownym, halasliwym bezladzie. Chlopcy. Dziesiatki, tuziny chlopcow. Niektorzy biali, inni czarni. Oplywaja mnie dookola, jak gdybym byl wyspa na rzece. Jedni biegna do domku na drzewie, inni fikaja kozly na trawniku. Znajduje sie w centrum mlodego wszechswiata i nagle dostrzegam na scianie obok drzwi mosiezna tabliczke, a na niej napis: DOM DZIECKA DLA CHLOPCOW W ZEPHYR. W posiadlosci Vernona jest teraz sierociniec. Chlopcy wciaz wybiegaja z domu niepowstrzymanym strumieniem, upojeni wolnoscia, jaka niesie to wspaniale sobotnie popoludnie. Na pierwszym pietrze otwiera sie okno i wyglada z niego pomarszczona twarz. -Jamesie Luciusie! - skrzeczy glos. - Edwardzie! Gregory! Prosze zaraz przyjsc na gore na lekcje fortepianu! Staruszka ma na sobie niebieska sukienke. Dwie starsze panie, ktorych nie znam, probuja opanowac rozbrykany tlum. Powodzenia - mysle. Z domu wylania sie mlody mezczyzna. Zatrzymuje sie naprzeciw mnie. -Czym moge panu sluzyc? -Ja... kiedys tu mieszkalem. To znaczy, mam na mysli Zephyr... - Jestem tak oszolomiony, ze trudno mi zebrac mysli. - Od kiedy jest tu dom dziecka? -Od osiemdziesiatego piatego roku - informuje mnie. - Otrzymalismy ten dom od pana Vernona Thaxtera. -Czy pan Thaxter jeszcze zyje? -Wyjechal z miasta. Przykro mi, ale nie potrafie panu niczego powiedziec o jego dalszych losach. - Mezczyzna ma lagodna twarz, jasne wlosy i oczy blekitne jak blawatki. - Czy wolno mi zapytac, kim pan jest? -Ja... - Urywam, bo nagle uswiadamiam sobie, kogo mam przed soba, - A kim pan jest? -Nazywam sie Bubba Willow. - Usmiecha sie, a ja widze w nich Chile. - Pastor Bubba Willow. -Tak sie ciesze, ze moglem sie z panem spotkac. - Sciskamy sobie rece. - Poznalem kiedys panska matke. -Moja mame? Naprawde? Jak sie pan nazywa? -Cory Mackenson. Moje nazwisko jest dla niego obce. Bylem statkiem, przeplywajacym w mroku obok Chile. -Jakze sie miewa panska mama? -O, doskonale. Przeprowadzila sie do Saint Louis i uczy teraz w szostej klasie. -Zaloze sie, ze jej uczniowie czuja sie wybrancami losu. -Pastorze... - Obok odzywa sie skrzypiacy glos. - Pastorze... Willow... Z domu wychodzi podstarzaly chudy Murzyn w splowialym kombinezonie, przepasanym parciana tasma, przy ktorej wisza rozmaite mlotki, srubokrety i nadzwyczaj wyrafinowane kleszcze. -Pastorze... naprawilem juz... ten cieknacy kran... na gorze. Teraz... powinienem... zerknac... na te stara... zamrazarke... - Jego wzrok spoczywa na mnie. - O! - mowi z powolnym delikatnym westchnieniem. - Przeciez... ja pana... znam... I jego twarz opromienia usmiech, jasny jak dzien, ktory przychodzi po nocy. Sciskam go serdecznie, a kiedy mnie obejmuje, narzedzia u pasa pobrzekuja dzwiecznie. -Cory Mackenson! Moj Boze! Czy to ty? Zerkam w gore na ubrana na niebiesko kobiete. -Tak, prosze pani, to ja. -Moj Boze, moj Boze! Prosze mi wybaczyc, pastorze. Moj Boze, moj Boze! - Jej uwaga skupia sie tam, gdzie powinna: na nowej generacji chlopcow. - Jamesie Luciusie! Nie wchodz na to drzewo, bo polamiesz sobie palce! -Moze zechcieliby panstwo do nas wstapic? - pyta wielebny Willow. -Wejdzcie... prosze - mowi pan Lightfoot i usmiecha sie. - Jest o czym... pogadac. -Mamy kawe i paczki - kusi mnie pastor. - Pani Velvadine prowadzi wspaniala kuchnie. -Cory, nie daj sie prosic! - dolatuje z gory. Chwila przerwy i znow: - Jamesie Luciusie! Sandy i Skye tez wysiadly z auta. Sandy zna mnie na wylot; wie, ze chcialbym sie tu na chwile zatrzymac. Nie zabawimy dlugo, bo moje miasto nie jest naszym domem, ale godzinki spedzonej tutaj na pewno nie bedziemy zalowac. Moje dziewczeta wchodza do srodka. Zatrzymuje sie na chwile przy drzwiach. Patrze w gore, w jaskrawe, blekitne niebo. Wydaje mi sie, ze widze cztery uskrzydlone figurki w towarzystwie czterech skrzydlatych psow. Fikaja kozly i gonia sie w rzece swiatla. Beda tu zawsze, tak dlugo, jak trwa magia. A magia ma potezne, potezne serce. PODZIEKOWANIA Nie ma takiej ksiazki, ktora zostalaby napisana bez czyjegos wplywu i pomocy. Chcialbym zatem podziekowac ludziom i istotom, zywym i nieozywionym, dzieki ktorym moglem stworzyc Chlopiece lata.Serdeczne dzieki naleza sie wielu. Sa wsrod nich: Forrest J. Ackermann; Roger Corman; Vincent Price; Lon Chaney Senior i Lon Chaney Junior; Jungle Jim; Sky King i Penny; "Groza na ekranie"; Ian Fleming i Bond - James Bond; Eudora Welty; Bob Kane; Barbara Steele; Papcio Roth; Chlopcy z Hawthorne, choc tego mlodego juz nie ma; dutch Cargo; Kosmiczne Anioly; Super Car, Kapitan i Strrraszny Tom; Yancy Derringer; "Slynne potwory krainy filmu"; Gordon Scott; Vic Morrow i jego Wojownicza Eskadra; Jim Warren (sorry, Forry!); Boston Blackie; Zorro; Cisco Kid i Pancho; Gwizdacz; Kirk Douglas w Spartakusie; Rolling Stones; Thriller i te golebie z piekla rodem; kilka filmow wytworni Hammer; Peter Cushing - niezrownany Van Helsing; Christopher Lee; Edgar Rice Burroughs; Red Skelton i przechodzaca parada; Creepy i Eesie; Ray Harryhausen i jego Ymir; Pan Telewizor - Milton Berle; Szalony, szalony, szalony, szalony (czyzbym ktores pominal?) jest ten swiat; Edgar Allan Poe; Lester Dent lub Kenneth Robeson, w kazdym rasie ktos, kto wymyslil Doca Savage'a; Three Dog Night (czesc, Cory!); Clayton Moore - jedyny i niepowtarzalny Samotny Jezdziec; Richard Mateson; Roy Rogers i Cyngiel; X-men; Buffalo Bob i Howdy; bracia Grimm; Bela Lugosi; Paladyn; The Outer Limits; Brigitte Bardot (nie ograniczalem sie wylacznie do "National Geographic"!); Basil Rathbone; Mister Dillon! Mister Dillon!; sir Arthur Conan Doyle; Najezdzcy z Marsa; Gene Autry; Steeve Reeves; Qotka Bea; Doktor Richard Kimble; the Who; Hans Christian Andersen; 13 duchow i te ich paskudne okulary; Sierzant Preston znad Jukonu; Panstwo North; Errol Flyyn; Peter Lorre; Alfred Hitchcock; Lessie, wroc!; Errol Flynn - doskonaly Robin Hood; facet o imieniu Jed; Akwanauci; Steve Roper i Mike Nomad; Clint Walker; Kookie, wlosy mi wypadaja!; Gorgo! Rodan ptak smierci; Reptilicus', Charles Laughton; Oral Roberts - lecz sie sam; The Gallant Men; Victor Mature ruszajacy szczeka; Walt Disney; Mr Lucky; Burt Lancaster; Po drugiej stronie lustra; Bronco i Sugarfoot; Maverickowie - szaleni jak wiatr w Oregonie; Joe i Frank; Fantazja; dom na nawiedzonym wzgorzu; Guy Madison i Andy Devine; The Mysterians; Obled (Yikes!); Kapitan Ameryka i Bucky; Harper Lee; Steve McQuinn, skaczacy na motocyklu przez drut kolczasty; Tom Swift; i wielu, wielu innych, o ktorych bede myslal, gdy tylko skoncze pisac te slowa. Szczegolne podziekowania naleza sie dwom panom, ktorzy wywarli niezwykly wplyw na moje chlopiece lata, a takze na moje pisanie: panu Rodowi Serlingowi, za talent i wyobraznie wykraczajace daleko poza Strefe, oraz pany Rayowi Bradbury'emu. Wasze jeziora zawsze beda glebsze i slodsze niz moje, wasze szuflady kryja wieksze tajemnice, a wasze rakiety podrozuja prosto do serc. Bardzo, bardzo wam dziekuje. Stary zegar scienny pokazuje, ze pora konczyc. Czesc, chlopaki! This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-03-02 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/