16423
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 16423 |
Rozszerzenie: |
16423 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 16423 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16423 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
16423 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
DAVID BRIN
Trzeci i szósty zmysł
Siedzę opierając się o drewnianą powierzchnię baru. Gra perkusja. Wokół snuje się dym.
Niczym oszalałe zwierzę, moje uczucia wyrywają się spod kontroli. Przez ostatnie noce prawie
nie spałem, lękając się snów, które znowu powróciły... oczy na niebie… płonące zbocza.
Nawet po tylu latach, tamten przeklęty dzień wyrywa ze mnie wspomnienia, niczym
przesycone wilgocią łachmany wyciągane ze sterty starych ubrań - rzeczy, o których myślałem,
że zagrzebałem je wystarczająco głęboko.
W tej chwili na przykład nie mogę zapomnieć, jakim dziwakiem wydawał mi się mój
ojciec, gdy byłem dzieckiem.
Był surowy, cholernie surowy. Kiedy tylko przyłapał mnie na kłamstwie, karał mnie dwa
razy. Najpierw zabierał mnie do domu i wygłaszał rzeczową pogadankę o tym, jak to
niemoralnie jest mówić kłamstwa, jak prawdziwy mężczyzna stawia czoło prawdzie i inne
takie bzdury. Potem kazał mi się pochylić i obserwował jak „mężnie” kuliłem się pod pasem.
Ta część była jeszcze w porządku. Nie lubiłem pogadanki, ale on nie bił zbyt mocno.
Później, tego samego dnia byłem tak wystraszony, że ledwo mogłem oddychać. Jak już o
tym mówię, to myślę, że karał mnie trzykrotnie, za każdym razem kiedy zauważył, że kłamię...
Lanie w domu, chińskie tortury oczekiwania, a potem mordercze sprzątanie za garażem za to,
że dałem się złapać.
To oczekiwanie było chyba po to, żebym mógł spokojnie pomyśleć jak mogłem poradzić
sobie bez kłamstwa, albo wymyślić lepsze - takie bez słabych punktów.
Kiedy mnie beształ, zawsze powtarzał, jak głupio jest marnować nieprawdę, że czyjaś
wiarygodność jest tak ważna do przetrwania jak oddychanie, energia życiowa i umiejętność
pozyskiwania przyjaciół. Mój ojciec już taki był. W domu próbował nauczyć mnie, żebym był
moralny i prawy. Na zewnątrz, w mroku, działał jak gdybym jutro miał być porzucony w
Amazonii, na Diabelskiej Wyspie, albo na najgłębszej i najmroczniejszej Wall Street. Jego
celem było dopilnować, żebym był szlachetny... nawet w dżungli.
Jedną z dobrych rzeczy, które mogę o nim powiedzieć, to to, że się nigdy nie wściekał,
kiedy mówiłem mu w oczy, że jest świrem. Śmiał się tylko i mówił, że to ciekawe stwierdzenie,
a do jego obowiązku nauczenia mnie przetrwania nie należy kształtowanie moich opinii.
W całym tym dymie, hałasie i wijącym się strumieniu wspomnień, po raz pierwszy objawia
mi się, że mój stary mógł mieć rację. Być może miał przeczucie, że skończę w miejscu takim
jak to - ścigany i w potrzasku, z życiem moim zależnym od wiarygodności kłamstwa.
Te oczy na niebie, wciąż powracają. I ten obraz płonącej góry. Próbuję to
odtrącić, odrzucić ale inny obraz nadchodzi, nieproszony, niechciany...
Księżyc...
Hej, nie jestem niepiśmienny, choć moje życie zależy od tego, żebym na takiego
wyglądał. To tak jakby Bogart mówił do Bacall: „Ja studiował i potrafi czytać”. Po prostu
dobrze się przystosowuję. A teraz, muszę stać się Chuckiem. Wzmacniam Chucka.
Naturalnie Chuck wygląda tak jak ja. Tego nie mogłem zmienić. Jest wielkim facetem z
szerokimi barami, a wszystko to ma coś z metr dziewięćdziesiąt. Wygląda groźnie. Codziennie
podnosi ciężary i przebiega wiele mil wzdłuż brzegu rzeki. Ma starego Harleya rozwłóczonego
po swoim pokoju i cały czas słucha telewizji albo audycji country.
Chuck pije w miejscowych barach. Oglądając mecze rugby klnie na wszystkich złych
rozgrywających. Uwielbia też ryć ziemię swoim motorem krosowym. Czasami, kiedy pędzi na
nim, przeklina, żeby sobie ulżyć. Nigdy jednak nie traci w tym umiaru.
Czyta magazyny motocyklowe i instrukcje naprawy z wygłodniałym przestrachem. Nie
może przeczytać więcej niż sześciu czy ośmiu zdań, aby nagle nie spojrzeć z lękiem w górę, jak
gdyby obawiał się, że ktoś go przyłapie lub zabije.
Poza tym, raczej nie czyta. Jest w pełni kwalifikowanym przedstawicielem proletariatu, a
przynajmniej ma taką nadzieję. Może niedługo się ożeni...
( … Księżyc... Gwiazdy boleśnie promienieją.... Szkarłatne, o kocich źrenicach
oczy... )
Co to było? Trzęsienie ziemi? Czy to drży bar, czy moja ręka?
Może przez jakiś czas powinienem trzymać się z dala od prowokacyjnych tematów. Jednak
póki stoję tutaj mrucząc coś do nieistniejącego słuchacza w mojej własnej głowie, równie
dobrze mogę dodać kilka szczegółów. To zabije trochę czasu.
Byłeś kiedyś wykidajłą? Mówisz „nie”, mój zmyślony przyjacielu? Pozwól więc, że
wytłumaczę ci kilka rzeczy. To niełatwa robota. Tacy poznają wszystkie panienki. To chyba
rodzaj fascynacji, którą kobiety czują do tych krzepkich brodatych typków, którzy siedzą
samotnie, z czujnym spojrzeniem, dużą latarką w kieszeni i piwem, które cały wieczór stoi
nietknięte. Może to myśl, że jest jakiś wielki ogier, którego jedynym celem życia jest upewnić
się, że jeśli same tego nie zechcą, małe dziewczynki będą zostawione w spokoju wewnątrz,
albo w pobliżu Yankee Dollar.
Tak czy inaczej, dziewczyny zawsze flirtują z Chuckiem. On nie ma nic przeciw temu, ale
ja tego nie cierpię. Ich oczekiwania denerwują mnie. Nie lubię jak obcy patrzą ze zbyt bliska.
Na pewno żaden z Nich - potworów, które mnie ścigają - nie mógłby przebrać się za młodą
kobietę. Szczególnie jeśli pamiętać, jaka moda ostatnio panuje.
Chcąc spławić te panienki, kazałem dziewczynie Chucka, żeby z nim była. Cholera, to nie
ich wina. Ani Chucka.
Tyle o lekcji wykidajły numer jeden. Rada numer dwa to znaleźć lokal, w którym
przesiadują dzieciaki. To o wiele bardziej wkurzające, z minuty na minutę, ale o całe niebo
lepsze to, niż pracować, umierając z nudów, w jakimś barze topless. Zwłaszcza jak jakiś pijak
wskakuje na scenę żeby zatańczyć z Dziewczyną i ty też musisz wskoczyć, żeby z szerokim
uśmiechem i po przyjacielsku zaproponować mu zejście ze sceny i piwo. Biedna Dziewczyna
ma wtedy ogłupiały uśmiech na twarzy i tylko malutkie bikini na tyłku, a każdy w lokalu widzi
tę wielką latarkę, którą masz za plecami. Ty wtedy zastanawiasz się, czy twoje zwieracze
wytrzymają, bo pijak ma przy barze jeszcze sześciu równie „przyjaznych” kumpli.
Coś takiego zdarzyło się dwa razy w Weed, zanim nie odszedłem. Mało co nie straciłem
reputacji łamiąc kark jakiemuś głupiemu Indianowi.
Weed było podobne do Crescent City, wilgotne i zjadliwe. Tylko tutaj mgła tworzy się z
pyłu morskiego i jej ławice suną wzdłuż rzeki aby stoczyć potyczkę z górami. W Weed poranną
mgłą były roje komarów.
Dzieciaki, które przychodzą do Yankee Dollar posłuchać country i swoich starszych braci i
sióstr pijących piwo, nie wiedzą jeszcze, jak sprawiać kłopoty. Są jeszcze przywiązane do
dziecięcych zapachów i trosk dorastania. Pamiętam, jak to było, kiedy byłem w ich wieku, więc
staram się być tolerancyjny. To śmieszne, że dziś mogę sobie przypomnieć takie rzeczy sprzed
dwudziestu lat, a do niedawna nie byłem w stanie zatrzymać w pamięci więcej niż tygodnia.
Dziś widziałem odrzutowiec lecący wysoko po niebie. Jakiś szybki, mały myśliwiec. Sprawił,
że zamyśliłem się.
Pomruk silników... urastający niczym fanfary Beethovena... śmiech i
wspaniały lot...
Przestań! Zostaw to! Co się ze mną dzieje? Skąd nadchodzą te wizje?
Zignoruj je! To właśnie zrobię. Nigdy nic takiego się nie zdarzyło.... Pomyśl o czymś
innym. Pomyśl o dzieciakach. Pomyśl o dzieciakach i radach wykidajły.
Chyba wystarczająco je lubię. Jednak obserwuję uważnie. Najgorsze, co zwykle robią, to
próbują przemycić na zewnątrz kufle, albo zapalić skręta w kącie. Szybko ich łapię i zdobyłem
sobie sławę najbystrzejszego oka w moim fachu.
Nie może być mowy, żebym przed jakimś sędzią tłumaczył się za współudział w
przestępstwie. Sędzia mógłby być jednym z tych, których Oni obserwują. Wywęszą mój
zapach i pyk! Już i po mnie i po Chucku.
- Hej, Chuck!
- Cześć. Czego chcecie? - wrzeszczę. Wrzeszczy znad skraju baru już pełny Chuck.
Stoją w drzwiach, trzy metry ode mnie - trzech ubranych w drelichy wyrostków wysokich
jak sosny, z rzadkimi wąsikami i pryszczami. Mają zamiar wnieść coś, co łatwo bym znalazł.
Chcą więc odwołać się do mojego poczucia koleżeństwa. Uśmiecham się.
- Cześć, Chuck. Możemy wnieść trochę piw? Jesteś w porządku. Będziemy je trzymać pod
stołem.
Zmień wyraz twarzy na grymas.
- Nie, do licha. Wynieście to na zewnątrz! Wypijcie w domu i wróćcie. Albo lepiej wcale
nie wracajcie!
Śmieją się i krzywią na mnie. Ja też się krzywię, żeby zachować twarz, ale dziś nie
wkładam w to serca.
Pięć minut później wracają. Sądząc po tym jak chwieją się i chichoczą puszczając do mnie
oko, musieli wychlać chyba całą paczkę piw. Jezu! Pamiętasz jak piliśmy, aż nasze brzuchy
były pełne piwa? Robiliśmy to, bo chłopak musi mieć jakiś rytuał przejścia, żeby zadziwić
dziewczyny. Przecież już nie wysyłamy młodych mężczyzn po pióra orła.
Teraz rada numer trzy. Musisz polubić swoją klientelę, nawiązać porozumienie. Ale nigdy
nie bądź zbyt blisko, bo zwariujesz.
Powierzchnia baru jest gładka jak klawisze z kości słoniowej, jak
wypolerowane do połysku spojenie w solidnym samolocie...
Gdy zamykam oczy rytm perkusji zlewa się z hałasem tłumu i zdaje się być
rykiem silników. Czerwona mgiełka pod powiekami zmienia się w ogień...
Ogień na zboczu.
Moje palce naciskają dźwignie, ścięgna natychmiast pomrukują niczym do
muzyki Strawińskiego...
A oczy Parmina były szkarłatne.
Zignoruj to! Przestań! W wirujących oparach tytoniowego dymu Chłopaki z Błękitnej
Grani grają teraz szybki kawałek. Domyślam się, że w dymie są też inne składniki, ale trudno
powiedzieć jakie. Mój węch nie jest już taki jak dawniej. Prawdę mówiąc - z powodów, w które
nie chciałbym się zagłębiać - można przyjąć, że już nie istnieje. Szybko przebiegam okiem
przez salę, aby upewnić się, że nikt zbyt otwarcie nie szykuje skręta. Nie lubię psuć komuś
zabawy.
Chłopakom z kapeli mogę zaufać. Na pewno dodają tej prowincjonalnej muzyce niezłe
uderzenie. Tańczący na parkiecie podskakują i wrzeszczą “iiihaa” - mieszczańską wersję
okrzyku ludzi prerii. Chuck lubi tę kapelę. Raz upił się z nimi i naprawia ich motory za mniej
niż normalnie żąda. Raz, kiedy trochę za dużo wypił, dał się namówić na przyłączenie się do
nich z pożyczoną harmonijką. Chciał tylko trochę popajacować, ale dał się ponieść. Pochylił się
nad organkami i zagrał.
Kiedy doszedłem do siebie tłum wiwatował, Chłopaki poklepywali mnie po plecach, a ja
mrużyłem oczy do reflektora dziwiąc się, jak dopuściłem, żeby coś takiego się stało.
W tamtej chwili prawie opuściłem miasto, ale właśnie wtedy Elise złamała rękę, gdy
pierwszy raz była na krosach. Chuck chyba czuł się trochę winny, więc zostałem.
Przedziwne szkarłatne oczy - zmrużone, o kocich źrenicach. Uśmiech
subtelny niczym u człowieka... aura długowieczności. Nie skryjesz się przed
oczami jak te.
- Ty jesteś Opiekunem. - Powiedział. - Większość twojej rasy nie może sobie
sama pomóc w tych sprawach. Bez czegoś lub kogoś, kto będzie ich strzegł,
niszczeją i umierają.
- Parmin, ty jesteś pełen tego...
Znowu ten uśmiech. Głos niczym kościelne organy.
- Myślisz, że nie wiem czym jesteś, Brad? Jak myślisz, dlaczego ty byłeś
jednym z pierwszych, których wybrałem do mojej Kabały?...
Teraz wszyscy tańczą na trocinach. Pojedyncze dziewczyny wirują wzdłuż brzegów
parkietu, niczym w jakimś plemiennym rytuale pozwalając parom zająć środek. Zawsze
uważałem to za ciekawy fenomen. Te dzieciaki nic nie wiedzą o country, a jednak niektórzy
chłopcy potrafią słuchać gry na organkach. Jeśli to country, musi być zdrowe, więc podskakują
dookoła z kciukami w szelkach, żeby tchnąć w taniec pozory ducha Dzikiego Zachodu.
Nie mogę w to uwierzyć. Czy właśnie pomyślałem słowo „tchnąć"? Jak długo się
zapominałem? Patrzę na zegarek. Nie mam zegarka - już nie noszę żadnego. Co jest ze mną?
Uspokój się. Od początku tego tańca za dużo intelektualizujesz. To zbyt mało czasu, żeby
sobie zaszkodzić. Poza tym, nikt nie dowiódł, że mogą śledzić niewypowiedziane myśli. To
była tylko teoria. Nadal jednak, mogą. Może więc odrzuć te bardziej „mondre” słowa, co? Tak
czy inaczej, co dobrego dała komu filozofia?
Joey prosi mnie o pomoc przy przetaczaniu baryłki. Jasne. Wszystko jest lepsze od stania
tutaj i myślenia. Tłum jest zbyt spokojny, żeby służyć do rozproszenia uwagi. Na drugim końcu
baru taszczymy to draństwo na stojak. Prostując się wycieram tłuszcz z dłoni i rozglądam się
dookoła. Wtedy ją dostrzegam.
Stoi przy drzwiach. Chłód owiewa mnie niczym zimny wicher. Garbię się od razu, żeby
stać się niewidzialny, gdy ona się rozgląda, mrużąc oczy w ostrym świetle scenicznych
reflektorów.
Nie ma jednak dobrego sposobu, żeby uczynić przeźroczystymi prawie dwa metry mięśni i
włosów. Dostrzega Chucka, uśmiecha się i zaczyna się przybliżać. A kiedy jest już pomiędzy
„tam” i „tu”, magiczna rzecz dzieje się znowu i chłód opuszcza mnie.
Jest bardzo ładna i porusza się wspaniale. Próbuję przez chwilę wyglądać na zajętego
sprawdzaniem lokalu. Joey mówi jej cześć. Ona odpowiada mu niskim altem - przyjaznym, ale
z nutą nerwowości i wahania.
Nie ja powoduję tą nerwowość. Była już taka kiedy ją spotkałem, więc nie wiń mnie.
W tej chwili nie obawiam się oczu na niebie i płonących gór. Chłopaki grają jedną z moich
ulubionych głupich piosenek, Stary Joe Clark
Wpadłem do Starego Joe Clarka
Wcześniej tu nie byłem
Ja spałem na podłodze
A on na pierzynie
Hej, trzymaj się, Stary Joe
To na razie, bo spadam stąd
Trzymaj się, Joe Clarku,
W drogę mi już!
Spogląda na mnie unosząc głowę.
- Cześć.
Odpowiadam patrząc w dół na jej twarz. - Cześć tobie samej. Jak idzie ci pielęgnowanie
roślin?
- Dzisiaj całkiem nieźle, tylko że późnym popołudniem mieliśmy straszny tłok. Popędziłam
do domu i przebrałam się, ale jakaś handlarka przechodziła obok i nie mogłam się oprzeć, żeby
zobaczyć kilka rzeczy. Kupiłam trochę ładnych perfum i... i dlatego się spóźniłam
Nagle wygląda na trochę przestraszoną. Jakby powiedziała coś, czego nie powinna. Ach
tak. Chuck nie ma węchu i nie cierpi, jak mu się to przypomina. Prawda, że przez ostatnie dwa
lata nie mogłem wyczuć nic słabszego od sześciodniowej padliny, ale czy rzeczywiście było tak
łatwo zirytować Chucka, że Elise denerwuje się przez taką przelotną uwagę?
Wzruszam ramionami. - Jadłaś już coś?
- Coś wcześniej przekąsiłam. - odetchnęła. - Jak chcesz, mogę usmażyć dla nas kilka
steków.
Swoje jasnobrązowe włosy ułożyła w trwałą, zakręconą nad uszami jak u Doris Day. Nigdy
nie lubiłem tego stylu, więc Chuck mówi jej, że to lubi. I tak jest aż zbyt piękna. Drobna wada
pomaga.
- Chodź. - Biorę ją pod ramię i kiwam na Joeya, żeby popilnował za mnie drzwi. Flirtuje
właśnie z jakąś małolatą. Stempel biorę ze sobą - nikt tutaj nie pije piwa, póki nie będzie
oznaczony. Przeze mnie.
Elise idzie krok przede mną. Wie, że jej chód doprowadza mnie do szaleństwa, nawet po
siedmiu miesiącach bycia razem. W łóżku jest podobnie. Całkowicie zaangażowana - każdy jej
ruch jest pieszczotą. Jeśli nie pieści mnie albo swoich roślin, to powietrze, swoje ubranie a
nawet trociny, po których właśnie idzie. Jest dobra. Nieskomplikowana i dekoracyjna.
Wolałbym kogoś bez wykształcenia, ale do diabła, dziś już chyba każdy był w college’u.
Przynajmniej nie przypomina mi niektórych rzeczy. Cholernie się stara, żeby mi dogodzić.
Chyba czuję się winny przez to, że ją trochę zwodzę. Na pewno myśli, że jak ciężko nade
mną popracuje, to ją poproszę, żeby za mnie wyszła. Myli się. Już zdecydowałem, że się
pobierzemy. Ale muszę utrzymać pozory. Ja jestem tym silnym, milczącym typem, pamiętasz?
Będzie musiała przymilać się Chuckowi.
Do diabła, muszę grać swoją postać. Jeśli Oni ją złapią razem ze mną, nic dobrego dla niej z
tego nie wyniknie.
Stary Joe miał dom,
Piętnaście pięter miał.
A nigdy akażdym piętrze
Kur pełne było wnętrze.
- Powiedz, o czym myślisz.
Jej ręka jest na moim ramieniu, bawi się gęstymi włosami, które zebrały się pod mankietem
koszuli. Te jej głębokie, brązowe oczy - używa ich niczym palców, aby dotykać moją twarz.
Delikatnie, nieśmiało, jakby chcąc upewnić się, że naprawdę tu jestem - wydają się okazywać
troskę. Czy to aż tak widać, że dziś nie jestem sobą?
Ten odrzutowiec, lecący wysoko wśród promieni słońca... młody Allan Fowler
przychodzący później, aby dokuczać mi swoją głupotą... a potem wszystkie te filozoficzne
bzdury, które wciągałem w siebie cały wieczór. Tak, muszę mieć na oku moją starą fasadę.
Sekretem dobrego kłamstwa jest robić tak mało, jak tylko się da.
- Myślałem tylko o tej piosence, którą teraz grają. Śpiewaliśmy ją, kiedy byłem dzieckiem.
Ma chyba z tysiąc wersji. - Biorę duży łyk mojego piwa.
- Nie wiedziałam, że jak byłeś dzieckiem to też śpiewałeś. To wtedy nauczyłeś się grać na
organkach? - Jej głos drży odrobinę, ale część mnie kontrolująca usta chyba tego nie zauważa.
Działam na autopilocie.
- Hmm, tak. Ja i kilku innych chłopaków z rodzinami w Instytucie - założyliśmy Kapelę
Mrocznego Stegozaurusa. Chyba byliśmy całkiem nieźli. Graliśmy frat i podobne rzeczy. Nic
poważnego. Ojciec kupił mi banjo, ale nigdy nie czułem go tak jak pianina.
Mój następny wydech zmienia się w westchnienie. Piosenka się kończy i ludzie schodzą z
parkietu. Rozglądam się. Wszędzie spokojnie, ale sprawdzam dwa razy. Kiedy byłem na
służbie, umiałem węchem wyczuć kłopoty - teraz muszę używać oczu.
Przestań teraz! Nie myśl o służbie! Co w ciebie wlazło?
Jestem zmęczony krzyczeniem na siebie. Co za feralny dzień.
Odwracam się do Elise. Czemu ma taką minę? Co to jest, zdziwienie? Nadzieja? Strach?
O, chłopcze - to, co właśnie powiedziałem.
Myśl!... Ojciec... Nie wspominałem jej wcześniej o moim ojcu, choć często starała się
wyciągnąć ze mnie coś o mojej przeszłości - o Instytucie. I muzyce, moim dzieciństwie... o
pianinie.
Jakaś mgła przede mną, bariera namacalnego niemal smutku. Wisi niczym most zwodzony,
odcinając drogę ucieczki. Chwytam piwo aby ukryć wzburzenie na mojej twarzy. Myśl. Myśl.
Nazwę kapeli zapomni. Pewnie myśli, że jest nieprzyzwoita. Muszę poprzekręcać resztę.
Jak? Przerobię Instytut na Instytucję - miejsce odosobnienia dla przestępców. Ojciec może być
„Ojcem Murphy’m”, łagodnym księdzem...
Widzę mojego ojca uśmiechającego się do mnie.
- Widzisz? - powiedziałby. - Widzisz, jak trudno jest zachować dobre kłamstwo?
Odstawiam piwo nie patrząc na Elise. - Idę na spacer. Chcę trochę odetchnąć. Powiedz
Joyemu, że zaraz wrócę. Dobrze?
Kątem oka widzę, jak kiwa głową. Próbuję wywalczyć sobie drogę do drzwi.
Jej oczy były szare. Gdy się śmiała, myślałem, że moja pierś niczym ptak
uniesie się ku niebu... Parmin nas sobie przedstawił - nie wiedziałem, że kobieta
jak ona może istnieć...
- Śmiało. - powiedział.
- Ależ Parmin, Janie ma swoje zadania, a mój zespół czeka właśnie na części
od B1 i Tridenta, żeby wmontować je do statków.
- Nie. Twoi podwładni dadzą sobie radę, kiedy wy dwoje pojedziecie w
podróż poślubną. Czyż nie jestem ekspertem? Czyż nie obserwowałem twojej
rasy od dwudziestu waszych pokoleń? Kiedy już projekt będzie zbliżał się do
końca, nie będę miał dwóch rozkojarzonych szefów działów.
Idź, Brad. Patrzcie sobie w oczy, kochajcie się. Pocznijcie dziecko. Urodzi się
na nowym świecie...
Opieram głowę na chłodnych, wilgotnych cegłach. Na tyłach Yankee Dollar, blisko
śmietników, próbuję powstrzymać się przed głośnym krzykiem.
Ból jest gorący. Czuję palące, niemal hormonalne odrzucenie, jakby moje ciało starało się
pozbyć zbuntowanej obcej części - przeszczepionego organu, albo obcej idei. Agonia jest szara
i wilgotna od potu, z nikłym posmakiem złudzenia. A odrzuconym organem - uświadamiam
sobie - jest mój własny umysł.
Moje ręce wyszukują ścianę. Palce zagłębiają się we wklęsłe linie zaprawy otaczającej
cegły - |o moje kotwice. Powierzchnia jest twarda, ale krucha. Małe fragmenty odłamują się
pod moimi paznokciami. Piaszczysty chłód trzeszczy pod moim czołem, gdy toczę je po
ścianie, chłonąc solidność budynku.
To pociesza - solidność. Dobre, ciężkie cegły. Związane stalowymi prętami i grubą,
cementową zaprawą, która przenika i wiąże je aby podtrzymać dach. Aby stać. To odpręża -
myśleć o cegłach.
Myśl o cegłach.
Cegły są mocne, bo ich molekuły są mocno związane. Trzymają się razem, aby pokonać
grawitację. Przypadkowość też jest zawieszona. Chaos jest powstrzymany tak długo, póki
molekuły nie opuszczą wyznaczonych sobie miejsc.
A nie mogą tego zrobić. Energia, którą by potrzebowały, jest za duża. Nie ma drogi przez
barierę, chyba że wszystkie na raz zdecydują się ją przeskoczyć. Ale molekuły cegły nie mogą
jednocześnie postanowić, żeby tunelować - bez kogoś kto by im to rozkazał.
Moje palce zaciskają się mocniej na szorstkiej zaprawie. Skóra ściera się boleśnie. „Nie
tunelujcie”, krzyczę bezgłośnie do molekuł. „Nie. Zostańcie tutaj i bądźcie zadowolone, że
jesteście cegłą. Zwykłą, szacowną cegłą pośród cegieł, które podtrzymują dachy i chronią ludzi
przed zimnym wiatrem.”
Błagam desperacko i w jakiś sposób czuję ich zgodę. Nareszcie ściana nie zamierza nigdzie
uciec. W nagłym dreszczu porozumienie pryska. Zostaję stojąc, czując pustkę w środku. Jest mi
trochę głupio - mam zapylone czoło i brudne ręce. Pozwalam im opaść i z westchnieniem
odwracam się, by oprzeć się o ścianę.
Wieczór jest wilgotny. Delikatne kłaczki mgły suną przez dwudziestometrową przestrzeń
pomiędzy mną a parkanem. Opary wiją się niczym palce starej, niewidomej kobiety - delikatnie
dotykają ściany, stojących samochodów i przepełnionych śmietników - po czym płyną dalej.
Zaczynam kurczyć się, gdy kłąb oparów płynie wzdłuż ściany, aby mnie spowić. „Nie rób
tego, to tylko mgła. Nic więcej. Tylko mgła.”
Kiedyś lubiłem mgłę. Zawsze miło pachniała. Chyba dlatego, że jest w niej dużo ujemnych
jonów. Tutaj jednak, obok śmietników, smród musi być niemały. Stoję tu mając atak psychozy,
a martwię się o mój cholerny węch!
W miarę jak prace dobiegały końca, Parmin mówił coraz wolniej, choć nadal
pogodnie, mimo bólu.
- ...Maszyny, których sposób budowania wam pokazałem, będą ich częścią.
Moi poprzedni władcy - ci, którzy trzymają twój świat w kwarantannie, zostaną
pokonani przez zaskoczenie. Wierzą, że nie nauczycie się tworzyć takich
konstrukcji jeszcze przez setki waszych lat. Będzie się wam gratulować za
zrobienie ich tak dobrze, pomimo ukrycia.
Ich używanie będzie zupełnie inną sprawą. Do tych urządzeń trzeba mówić -
trzeba im schlebiać. Ich operatorzy muszą pracować z nimi na obszarze, w
którym spotyka się fizyka i metafizyka, w miejscu, gdzie matematyka i
medytacja stają się jednym.
To dlatego wybrałem ludzi takich jak ty, Brad. Latasz odrzutowcami. Ale, co
najważniejsze, robisz to tak, jakbyś grał na pianinie. Wszyscy nasi piloci muszą
nauczyć się grać na swoich statkach, bo skłonienie ich do przenikania
pomiędzy gwiazdami wymaga tego samego wyczucia co u pianisty, który pieści
młoteczki dotykające metalowych prętów, aby chwała przeniknęła z nich do
ludzkiego mózgu.
Moje prawo jazdy podaje, że nazywam się Charles L. Magun. Przez ponad rok zarabiałem
na życie reperując motory i dorabiając chronieniem dzieciaków przed zbyt wielką
demoralizacją w miejscach takich jak Yankee. Żyję z dziewczyną, która była chyba w college'u.
Ale to raczej niegroźne. Jest spokojna i miło jest mieć ją w pobliżu. Mam dwóch
czerwonoskórych kumpli, z którymi jeżdżę i podnoszę ciężary. Wszyscy mówią mi Chuck.
Pamiętam jednak podrabianie aktu urodzenia Chucka prawie dwa lata temu. Pamiętam, że
zbudowałem z niego maskę - faceta, którego Oni nigdy nie znajdą, bo szukają kogoś zupełnie
innego. Pamiętam wrastanie w Chucka i niszczenie wszystkiego, co było wcześniej: starych
zwyczajów, sposobów działania, a przede wszystkim dawnych wspomnień.
Aż do dzisiaj.
Dobra, bądźmy poważni, jakie są możliwości?
Jedna to to, że zwariowałem. Rzeczywiście jestem Charles L. Magun, a całe to gówno o
graniu na pianinie, pilotowaniu odrzutowców, pilotowaniu... innych rzeczy - to tylko sny
szaleńca.
To zadziwiające. Po raz pierwszy od dwóch lat mogę stać sobie i bez strachu pamiętać, że
zrobiłem te rzeczy. Niektóre z nich. Rzeczy nie związane bezpośrednio z Ujawnieniem. Są tak
żywe. Mogę na przykład stworzyć wielowymiarową wizję w mojej głowie. Czy Chuck mógłby
to zrobić?
Ale pamiętam też, dawno temu, kiedy byłem jeszcze chłopcem, tych dziwnych starców,
którzy przychodzili do Instytutu zadręczać tatę i innych profesorów, żeby wysłuchali ich
pomysłów na wiecznie działające maszyny i tym podobne rzeczy. Ich fantazje wyglądały na
skomplikowane i poprawne także dla Nich, czyż nie?
Ironia mnie nie opuściła! Używam pamięci o Instytucie, żeby udowodnić sobie, że mogę
podrobić swoją pamięć.
Śmieszne.
W porządku. Może stworzyłem Chucka. Może byłem kimś jak ten, o którym myślałem, że
nim jestem. Ale może wszystko czego się teraz obawiam jest fantazją? Może po prostu kilka lat
temu zwariowałem?
Spójrz na mnie - cały wieczór gadam sam do siebie, opisuję wszystko, co myślę i czuję,
jakby to się działo. A każdy mój skowyt, przysięgam, jest rodem z jakiegoś dramatu. Jak te
paranoidalne złudzenia mściwych istot, które nazwałem „Oni”...
Coś strasznego musiało mi się przydarzyć dwa lata temu. Ale czy było to coś bardziej z tej
ziemi - wypadek, albo morderstwo? Może stworzyłem grozę budzącą romantyczną fantazję,
aby odciąć wspomnienia prawdziwej traumy?... Czegoś z tej planety, a skrytego pod dziwaczną
maską science fiction.
Nikt, kogo znam, nie słyszał o Kabale, Arkach, Canaanie, czy chociażby o katastrofie
zaledwie sto mil stąd. Pamiętam, że Ujawniliśmy się trochę za wcześnie, ponieważ zbliżały się
wybory, a stara administracja była skazana na porażkę. Obawialiśmy się, że nowy rząd narobi
hałasu. Jednak do prasy nie dotarło ani jedno słowo o „tajnym projekcie pod wzgórzami
Tennessee”. Nie widzieliśmy sensu utrzymywać dalej tajemnicę, ale nic nie rozgłoszono.
Kiedy się temu bliżej przyjrzysz, opowieść, którą pamiętam nie jest zupełnie niedorzeczna.
Powiewa teraz chłodna bryza. Ostatnie kłaczki mgły rozpływają się w nicość, uciekając w
mrok tuż za światłem latarni. Czuję na twarzy świeżość wiatru.
Trzecia możliwość to to, że nic z tego nie wymyśliłem. Jestem ściganym, ostatnim żywym
członkiem sekretnego spisku przeciw potężnej gwiezdnej cywilizacji, a moim wrogowie nie
zatrzymają się przed niczym, aby mnie dopaść.
Mmm. Nigdy nie postawiłem tego tak jasno. Następne pytanie - jak już wiem - jest
oczywiste.
I co dalej?
Uśmiech? To ma być moja odpowiedź? Uśmiech?
Tak. I co z tego? Chcę krzyczeć. Kogo to obchodzi, czy mnie złapią? Mogą mnie najwyżej
zabić. Dlaczego, w Imię Boga, tak się tym przejmuję?
Hola, hola.
Więc w porządku. Chuck trochę przesadza. Ukrywać się jako mechanik motocyklowy to
sprytne, na pewno, ale Chuck nie musi sarkać z odrazą jak tylko usłyszy w radiu muzykę
poważną. Nie musi oglądać wyścigów krosowych w telewizji, albo robić głupich uwag za
każdym razem, gdy Elise niezdarnie próbuje filozofować.
Zadziwiające, że nigdy wcześniej o tym nie pomyślałem. Wszystko, co mogę jeszcze
stracić, to moje bezwartościowe życie. Wielka rzecz. Może naprawdę mogę trochę poluzować.
Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?
Chmury rozstępują się i nagle pojawia się Księżyc. Jest piękny niczym opal pośród nocy.
Mogę robić z jego widokiem różne sztuczki. Pomniejszyć go do rozmiarów perły w
wyciągniętej dłoni, albo przybliżyć go w mojej wyobraźni, wypełniając niebo kraterami i
morzami tak, że wyglądają zupełnie jak... jak przez iluminator statku.
Mogę widzieć księżycowe Apeniny - śledzić jedną z grani aż do małej doliny, która skręca,
zawraca i ginie w skalistej głębi. Mogę podążać za tą szczeliną aż do wylotu jaskini. Jaskini w
której jest pogrzebany...
W której jest pogrzebany...
Nieee!
Odmawiam! Ach! To nie fair.
Wystarczająco wiele zrobiłem tego wieczoru. Zostawcie mnie! Zgodziłem się być
rozsądniejszy, pozwolić sobie na odprężenie i cieszyć się tym, co jeszcze zostało z mojego
życia. Ale nie, nie możesz zmusić mnie, żebym pamiętał, Brad. Nie zrobię tego!
Chuck garbi ramiona i wsuwa ręce do kieszeni. Potrząsa energicznie głową i rusza w
kierunku dźwięków perkusji i gitar, ku drzwiom do Yankee Dollar.
Wyobraź sobie blokadę... kwarantannę...
Gwiazdy tak liczne jak pyłki kwiatów niesione poprzez prerię. I choć życie
rozkwita wszędzie, blask inteligencji jest rzadki.
Wyobraź sobie prastarą cywilizację, która ceni przestronność i pustkę.
Dystyngowani, pełni zadumy... i samolubni. Nie chcą przestrzeni wypełnionej
gwarem nowych sąsiadów.
Wyobraź sobie, jak pewnego razu nowa rasa wynurza się z mroków.
Świetlana, ciekawska, pełna życia. Wtedy Starsi zakładają blokadę - tak jak to
robili w przeszłości. Z łaskawą dobrocią fakt kwarantanny trzymany jest w
ukryciu przed nowoprzybyłymi. Litość, dyskrecja.
Ale teraz, wyobraź sobie zdrajcę, jednego ze Starych, który nie godzi się na
te czyny... I wyobraź sobie garstkę zdeterminowanych tubylców...
Skończył się kolejny taniec. Z radia idzie wolna piosenka, a Elise czeka przy naszym
stoliku poruszając wargami do słów piosenki. Patrzę na nią idąc wzdłuż przyćmionego baru i
kiwam na Joeya, żeby mi podał świeże piwo.
Tak często, jak jej tylko pozwalam, Elise mi śpiewa. Miękko nuci swoje spokojne melodie
country i pomaga mi zasnąć, trzymając moją głowę na swoim łonie i poruszając palcami wśród
mych rzedniejących włosów.
Jej oczy skupiły się na czymś za sceną. Chyba po prostu patrzy w przestrzeń, ale widzę coś
w jej twarzy... widuję to czasami. Kiedy zajmuje się swoimi roślinami, a ja próbuję odblokować
jakąś zębatkę, ona nagle przestaje pracować i zaczyna patrzeć z przejęciem w pustkę. W takich
chwilach boję się, że zaczyna myśleć.
Wtedy nagle otrząsa się z tego i opowiada historię o jakiejś głupiej kobiecie, która chciała
kupić azalie po sezonie.
Jest nerwowa, choć ostatnio wyraźnie się uspokoiła. Nie wiem, skąd bierze się ta
nerwowość i staram się o tym nie myśleć. Był czas, kiedy mogłem próbować, ale Chuck nie wie
nic o psychologii - myśli, że to nic nie warte.
Tam do diabła! Daję jej siłę i stabilizację, miłość i wiele więcej. To uczciwa wymiana.
Szare oczy. Jej oczy. Śmiejące się ze mnie znad srebrnego fletu, sprawiając,
że krzywię się i mylę w akordach. Radość mojego serca sprawia, że palce stają
się dziecięco niezdarne...
Szare oczy - chłodna kość słoniowa klawiszy i srebrny flet...
Duet...
Gdy zbliżam się do stolika, podnosi głowę i uśmiecha się nieśmiało.
- Dobrze ci się spacerowało?
- Tak, w porządku.
W jej brązowych oczach widzę pytania. Nie zaprzeczam, że zrobiłem coś dziwnego. Tak
robiłem dawniej. Teraz jednak rozumiem, że niczego nie muszę wyjaśniać. Dam temu spokój i
za kilka dni czy tygodni zacznę powoli zaspokajać jej ciekawość. Chuck trochę o sobie opowie.
Drobne rzeczy. Bez pośpiechu.
Czemu nie?
Rozmawiamy o głupstwach i spędzamy sporo czasu w ogóle nic nie mówiąc. Sprawdzam
legitymacje i upewniam się, że nikt nikogo nie molestuje w męskiej toalecie.
Chłopaki są z powrotem na scenie i grają spokojne kawałki. Wracając z mojego obchodu
dostrzegam przy naszym stoliku Elisę rozmawiającą z Alanem Fowlerem.
Cholera.
Alan jest miłym, przyjaznym absolwentem, który, na swoje nieszczęście, jest zbyt bystry.
Spotkał Chucka na wyścigach i w pewnym sensie zaadoptował jego i Lisę, która w tej chwili
jest bardzo ożywiona.
- ...pewna, czy rozumiem wszystko, co mają nadzieję dokonać, Alan. Masz na myśli, że
moglibyście eksploatować asteroidy z wystarczającą wydajnością, żeby sprzedawać tu, na
Ziemi, przetworzone rudy?
- To wykazują obliczenia, Liso. - Alan mruga do mnie, ale Elise tego nie zauważa.
- Nawet jak wkalkulujecie koszt transportu? Możecie zamortyzować wszystkie koszty
przez sensowny okres czasu?
Chuck marszczy brwi. Co to ma znaczyć? Nie lubi słyszeć takich słów od Elise. Kogo ona
oszukuje?
Alan uśmiecha się. - Z łatwością. Chyba nawet szybciej niż w dziesięć lat. Na początku jako
paliwa będziemy używać wody, ale później? Cóż, wyobraź sobie jak dwudziestoletnia
światowa produkcja platyny nadchodzi z jednego małego asteroidu. Z łatwością możemy
wrócić do beztroskich dni lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy było tyle nadwyżek,
że mogły rozkwitać liberalne idee.
Wyrywa mi się lekceważące parsknięcie. Chuck głosuje na demokratów.
Trzymany w sekrecie Projekt Arki odpowiada za ponad połowę nie
wyjaśnionej inflacji, która dotknęła naród w końcu lat siedemdziesiątych...
Wielkie przedsięwzięcia, rurociągi, bombowce, promy kosmiczne... Ich plany
zmieniano raz za razem, wszystko to przypisując złym projektom.
Jednak inżynierowie w to zaangażowani to ci sami, którzy ukończyli Program
Apollo przed terminem i poniżej budżetu.
Jak taka niekompetencja mogła pojawić się z nikąd? Sfuszerowane remonty
elektrowni nuklearnych, przekonstruowane i ponownie wyposażane fabryki,
zupełnie nowy sprzęt zmarnotrawiony i wyrzucony.
Nikt nie martwił się, co stało się z oryginalnymi częściami... z tym
„uszkodzonym” sprzętem, który musiał być wymieniony... Tylko nieliczni - ci na
najwyższych stanowiskach - wiedzieli, że wszystkie te pozostałości były
zabierane do jaskini w Tennessee. Elementy eksperymentalnych elektrowni i
przeprojektowanych łodzi podwodnych, prototypowych bombowców i
wycofanych z użycia wahadłowców, wszystkie te kawałki pasowały razem
tworząc... wielkie kule... piękno. I w końcu...
Jasne, Alan. Patrz na przestrzeń jak na wybawienie od chwilowych
finansowych problemów.
Projekt Arki odpowiada za większą część inflacji, która dotknęła naród w
końcu lat siedemdziesiątych... Bogactwo wielkiego narodu rzucone w tajemnicy
do szczurzej dziury.
Śnij dalej...
Elise zauważa mnie i jej słowa zamierają powoli. Ale otrząsa się szybko. Gdy siadam obok
niej, bierze mnie za rękę.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, że przyjęli Alana? - próbuje powiedzieć to oskarżycielskim
tonem, ale jest zbyt podekscytowana, żeby jej to dobrze wyszło.
Wzruszam ramionami. Ten dzieciak powiedział mi o swoim „szczęściu” dopiero tego
ranka. Chuck przekazał niedbałe gratulacje, ale miał lepsze rzeczy do roboty niż zachwycać się
planami samobójstwa jakiegoś młodego idioty.
- Och, Liso - Alan uśmiecha się. - To tylko wstępna akceptacja. Zamierzają mnie
przemaglować jak w wojsku i wyznaczyć wszystkie egzaminy na raz. Jedynym rezultatem
będzie pewnie to, że stracę trzy miesiące badań i ciągłość empatii ze szczurami w moim
laboratorium!
- Nie badź śmieszny! - Elise zerka na mnie szybko i w swoim naturalnym instynkcie dotyka
jego rękawa. - Doprowadzisz je do końca. Pomyśl, jak wszyscy będziemy dumni mówiąc
kiedyś, że cię znaliśmy!
Alan śmieje się. - Powiem ci, co by mi pomogło. To, czego naprawdę potrzebuję, to trochę
korepetycji od tego tu mistrza Zen. - Wskazuje kciukiem w moją stronę.
Elise przez ułamek sekundy bada wyraz mojej twarzy. Czuję, że jest nieruchomy, cierpki.
Drażni mnie jej ciągła potrzeba martwienia się o moją reakcję, choć ostatnio robi to rzadziej.
Nigdy jej nie wyzywałem. Chuck czasem jej coś odburknie. I co z tego? Chryste, może
mówić i myśleć co tylko chce!
Śmieje się trochę nerwowo. - Mój niedźwiedź mistrzem Zen? Co ty mówisz, Alan?
Alan uśmiecha się. - Chcę powiedzieć, że jednym z powodów, dla których kręcę się przy
tym wielkim gburze, to to, że jest człowiekiem, który jest najbliżej bycia prawdziwym guru,
jakiego kiedykolwiek spotkałem. - Patrzy na Elise. - Obserwowałaś go kiedyś, jak naprawia
motor?
- Żartujesz? Jego Harley jest rozwłóczony po całym pokoju. Próbowałam i próbowałam...
- Nie. Mam na myśli, czy na prawdę go obserwowałaś. Uważnie! On dotyka każdej części i
medytuje nad nią zanim cokolwiek z nią zrobi - żadna część nie jest na miejscu w
niewłaściwym tempie. Prosiłem, żeby mi opisał, co czuje, kiedy jest w takim stanie, ale tylko
się wściekał i kazał mi się wynosić. W końcu zrozumiałem, że te krzyki były strofowaniem. To
nad czym się koncentrował, to “samo-w-sobność”. Albo Tao, albo Wu, czy jakkolwiek to
nazwiesz, tylko nazywanie też nie jest tym, co tutaj stosowne.
Potrząsam głową wywarkując przekleństwa. I dokładnie tak myślę. Chuck i ja całkowicie
się w tym miejscu zgadzamy..
Alan tylko się śmieje. - Raz czytałem książkę o sposobie medytacji, który stosuje Chuck.
Był całkiem popularny jakieś dziesięć lat temu. Jednak zanim nie spotkałem Chucka, nigdy w
niego nie wierzyłem. Nie sądzę, żeby on kiedyś przeczytał tą książkę - on to po prostu robi.
Alan wzdycha. - I właśnie tego muszę się nauczyć, żeby przejść testy w Houston. Gdybym
mógł poruszać się z gracją i skupieniem takim jak on, gdy naprawia motory, byłbym przyjęty.
Powiem ci coś, to Chuck powinien spróbować zostać astronautą.
I to by było na tyle. Uśmiech Elisy blaknie, gdy wyrzucam z siebie słowa.
- Co za kupa bzdur, Alan! Nie jestem żadnym mistrzem Zan, czy jak tam to nazywasz, i
mam na pewno lepsze rzeczy do roboty niż dać się upiec w jednej z tych drogich i
śmiercionośnych bomb, które wypuszczają w Vandenbergu. Jeśli chcesz być upieczony jak
kawałek tostu, idź sobie, ale nie „entuzjazmuj” się nade mną, dobra?
Ten cholerny dzieciak nadal się uśmiecha.
- Patrz! Jest znowu! Ten wyraz na jego twarzy. Ten sam, który miał dziś rano, kiedy
wpadłem mu powiedzieć, że może obsadzę stanowisko na stacji kosmicznej.
Twarz Alana trochę przygasa, jest zakłopotany, ale nie wstydzi się tego okazać.
- To tak, jakby wiedział o czymś, o czym ja nie wiem. - mruczy. - Jak gdyby myślał, że to
wszystko jest dziecięcą zabawą.
Wiem, że gdyby Alan siedział odrobinę bliżej, zadusiłbym go gołymi rękami. Jeśli jakiś
bystry młody idiota jak Alan Fowler może przejrzeć Chucka... to co mogą Oni?
Moja twarz jest przez wichurę szlifowanym granitem. Nie poruszam się, pozwalając światu
obracać się pode mną.
Dziecięca zabawa. W rzeczy samej.
Wyobraź sobie rok pogłosek... o dziwnych światłach na niebie.
W brukowych czasopismach coraz więcej nagłówków o UFO. Kilku sławnych
fizyków wyznaje, że ma ostre bóle głowy, którym towarzyszy dziwne uczucie
klaustrofobii i uniesienia.
Astronom amator dostrzega kolejny tajemniczy „otwór” na Księżycu.
Wyobraź sobie błyski na niebie...
Moje myśli płyną powoli. Czuję się zmęczony i chory. To była długa noc i tylko chwilami
miałem wytchnienie od tego absurdalnego wewnętrznego monologu... opisywania
niewidocznej widowni wszystkiego, co myślę i czuję. To widownia, której pokazałbym raczej
tyłek, ale to jest fizjologicznie niemożliwe.
Właśnie minęła pierwsza. Pomagam Joeyowi zamknąć bar, podczas gdy Elise flirtuje pod
drzwiami z Donem i Jose - muzykami z kapeli. Dzięki niebiosom moja rola nie zmusza Chucka,
żeby był zazdrosny. Dobrze jest słyszeć jej śmiech. Jest miły.
Kiedy skończyłem, mówię „dobranoc” Joeyemu i spotykam ją przy drzwiach. Mgła znikła
pozostawiając gwieździstą noc - chłodną i trochę wilgotną. Pociągam nosem wyczuwając słabe
i dziwne dotknięcie piżma z ulicy.
Idziemy powoli do mojego samochodu, obok przesuwają się śmietniki. Otwieram przed nią
drzwi, a ona - niczym jakiś automat - pochyla się by otworzyć moją stronę. Chłodne obicia
trzeszczą, kiedy pochylam się, by ją objąć. Drży lekko, wymykając się trochę i patrzy w górę na
mnie tak, jakby cały świat zależał od tego, czy pocałuję ją tu i teraz.
Jej wargi są miękkie i poruszają się z zaraźliwym głodem, budząc we mnie namiętność.
Moje ręce poruszają się same, a ona odpowiada na każdą pieszczotę, wzmagając efekt
drobnymi ruchami paznokci na moich plecach.
Ostatnio było nam dobrze, choć nie aż tak jak teraz. Nawet z Janie było to inne, ale...
Unoszę głowę i wzdycham, przyciskając ją do siebie. Modlę się, żeby myślała, że to jest
miłość.
Zaciskam oczy, próbując pohamować wspomnienia.
Nie mogę nawet zatrzymać łez.
Wyobraź sobie błyski na niebie...
Parmin nalega, aby orkiestra grupy dała pożegnalny koncert dla całej Kabały.
Szczególnie zależy mu na jednym z koncertów Beethovena.
Potem nadchodzi czas.
Arki unoszą się w bojowej formacji aby wysoko, ponad postrzępionymi
wyżynami i graniami Księżyca, przez całkowite zaskoczenie pokonać statki
strażnicze. Dozorcy ledwie zdążyli wysłać sygnał alarmowy.
W jednej z Arek były problemy z silnikiem. Jej załoga i ładunek zostały
przeniesione, a Arkę zniszczyliśmy w jaskini...
Wtedy, jedna po drugiej, Arki rozproszyły się we wszystkie strony, aby
szukać celów swej wędrówki...
Wyobraź sobie młodego pilota, który stabilizuje ster, potem podnosi twarz ku
ukochanej kobiecie, która stoi za jego fotelem.
- Poślub mnie, piękna pani. Zrobisz to? Gwiazdami ozdobię twą obrączkę, a
galaktykę będziesz mieć za diadem. - Obejmuje ją w talii i podnosi wysoko, ku
wiwatom załogi.
Roześmiane, szare oczy. Gładzi jego włosy i pochyla się, żeby go pocałować.
- Głuptasie, już się pobraliśmy. Poza tym, nie chcę galaktyk, chcę tylko jedną
planetę. To wszystko.
Opuszcza ją na dół i trzyma przy sobie.
- Zatem będziesz miała planetę.
Jej oddech na mojej szyi jest bardzo ciepły. Jej piersi ocierają się jedwabiście o mój bok.
Wybrałem Elise, bo zdawała się być antytezą mojego poprzedniego życia. Nikt nie
oczekiwałby znaleźć mnie - mojego poprzedniego ja - z nią, tak jak Oni nie szukaliby kogoś,
kto naprawia w mieszkaniu motocykle i pilnuje dzieciaków w barze country.
Jednak ona jest dla mnie życiem. Gdzie byłbym bez ciebie, Eliso, ty, która zatrzymujesz
mnie na tym świecie?
Wedle ich własnych praw przysięgali nie krzywdzić niewinnych, choć zabiliby mnie z
miejsca. Może jednak, gdy już polowanie się skończy i zostanę znaleziony, uznają mnie za
niewygodnego, złamią swoje zasady i wyeliminują także ją, na wypadek gdybym się wygadał.
Wzdrygam się na samą myśl. To jeden z powodów, dla których Chuck stawia
antyintelektualizm na pierwszym miejscu - nie pozwoli, aby choć jedno słowo się wymknęło.
Być może najlepszą rzeczą, najbardziej godną, byłoby po prostu odejść?
Oscyluję pomiędzy przebłyskami bolesnej pamięci i paraliżującym spokojem - teraz to
wahadło porusza się ponownie. Nagle znowu wszystko jest ostre i lśniące. Moja głowa jest
przejrzysta jak kryształ.
Ponad nocnymi dźwiękami przedmieść słyszę syreny łodzi na odległej rzece. Obejmując
Elisę mogę czuć bicie jej serca. Powierzchnie, które widzę w samochodzie, na murze za moim
oknem, są żywe, skomplikowane i pogmatwane... niczym rzędy hieroglifów, których znaczenie
tańczy na krawędzi zrozumienia.
Czy ożywianie przeszłości pomoże Janie? Parminowi, Walterowi, albo komuś z
pozostałych? Jak może pomóc pamięć o przerażającej, beznadziejnej i jednostronnej bitwie,
która ciągnęła się poprzez kiloparseki próżni, a skulminowała w dymie i odorze i pędzących
płomieniach nad samotną górą?
Spokój opada na dobre. Nieproszona wyrazistość odpływa. Nieopłakiwana. Tuląc w
ciemnościach Elise, prawie nie czuję płynącego czasu.
Po stuleciach przerwy powracam, wciąż goniony potrzebą opowiadania. Robi się trochę
chłodno i tęsknię za snem.
Delikatnie odsuwam się od Elise i wkładam kluczyk do stacyjki. Z oczami daleko stąd,
wygładza swoje ubranie. - Powinniśmy zebrać trochę innych krosowców i urządzić przyjęcie
pożegnalne dla Alana - sugeruje.
Potwierdzam kiwając głową na zgodę i przekręcam kluczyk.
Nic. - Co jest, do...
Sprawdzam biegi, próbuję jeszcze raz.
Zero.
Moje spojrzenie pada na przełącznik świateł. Były włączone przez 6 godzin - odkąd
przyjechałem do roboty. Czemu zrobiłem tak głupią rzecz?
Po drugiej stronie parkingu stoi Peugeot Elisy. Jak zwykle w piątek, przyjeżdżamy do
Yankee oddzielnie i wracamy razem - parking na tyłach Yankee jest bezpieczny.
- Chodź! Dziś musimy wziąć twój samochód. - otwieram moje drzwi. Ona patrzy z
rozespanym uśmiechem, wtem jej oczy rozszerzają się. - Ale mój samochód to jeden wielki
śmietnik!
Tak długo jak ją znam, zawsze niechętnie dopuszcza mnie do swojego samochodu. Kiedy z
niego korzystamy, zawsze musi przedtem coś w nim posprzątać i znajduje wymówki, żebym
nie mógł prowadzić.
Kapujecie? Jeślibym poprosił, dałaby mi całą zawartość swojego konta w banku, ale nie
mam kluczyków do jej cholernego samochodu. Jest w tym niezłomna, choć gdy się z tego
tłumaczy, jej głos drży. Nie mogę tego pojąć, jednak rozpoznam niezłomność, gdy ją zobaczę.
Może dlatego pozwalałem na nią aż do teraz. Myślę że bardziej ją kocham za przeciwstawianie
się Chuckowi w tej jednej małej sprawie.
Ale dziś wieczór przeszedłem piekło i nie jestem w nastroju na sześciomilowy spacer.
- Przestań, Eliso. Możesz prowadzić, ale musimy wziąć twój samochód. Jestem
wykończony i chcę iść do łóżka.
Waha się. Jej oczy przeskakują ze mnie na samochód. Wtedy wyskakuje przez drzwi z
wymuszonym śmiechem. - Prześcignę cię!
Do diabła! wie, że zawsze pozwalam jej wygrać, chyba że gramy w „znajdź mnie i zgwałć”,
ale to nie jedna z tych chwil.
Kiedy dobiegam, ona już siedzi za kierownicą. - Znowu cię pobiłam! - chichocze.
Wzruszam ramionami i wsiadam - zbyt zmęczony, aby próbować ją zrozumieć. Uczynię to
dla niej tak bezbolesne, jak to tylko możliwe, opadając w dół i udając, że idę spać.
Niestety, obrazy już czekają. Nigdzie nie znajdę ukojenia.
Obłoki rozstępują się w zielenie, błękity i brązy.
Usiany jeziorami las niemal poraża swoim pięknem... stworzenia o milionie
kształtów - wszystkie obce i nowe - wypełniają powietrze, lądy i morza.
Niczym bąbel, rzucony poprzez lata świetlne, statek opada - łagodnie, jak
gdyby obawiając się, że zniszczy to piękno.
To dobry omen, przybywać w pokoju...
Gdy byłem młody, często miewałem uczucie, że jestem obserwowany przez
wszechwiedzące istoty.
To nie było to samo co cień, w którym żyję przez ostatnie lata. Choć potężni, moi wrogowie
nie widzą wszystkiego.
Nie. Kiedy byłem chłopcem, zdawało mi się, że Wszechświat posiadał Wielkie Oko i
własne wyczucie dramatyzmu. Czułem zawsze, jakbym był centralną postacią w jakiejś sztuce.
Dla Wielkiego Oka nie było ważne, czy cokolwiek robiłeś. Nawet bezruch - stanie i
patrzenie na mewy - było dramatyczne. Szlachetne myśli i wielkoduszne gesty były tym, co
ceniło najbardziej. Skryte, nienagradzane miłosierdzie - anonimowe, dobre uczynki i