7848

Szczegóły
Tytuł 7848
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7848 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7848 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7848 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ursula K. Le Guin WYDZIEDZICZENI Pochyli� si� na fotelu i potar� bole�nie czo�o. - Pos�uchaj - rzek� - musz� ci wyt�uma- czy�, po co do was przyby�em, po co w og�- le przyjecha�em na ten �wiat. Przyby�em tu dla idei. Z powodu idei. Aby si� jej uczy�, �eby jej uczy�, by si� ni� dzieli�. Widzisz, my na Anarres odci�li�my si� od pozosta- �ych �wiat�w. Nie rozmawiamy z innymi lud�mi, z reszt� ludzko�ci. Tam nie m�g�- bym uko�czy� mojej pracy. A cho�bym i m�g�, oni jej nie chcieli, nie widzieli z niej po�ytku. Przyby�em wi�c tutaj. Tu znajduj� to, czego mi potrzeba: rozmowy, dzielenie si� przemy�leniami, do�wiadczenia w Labo- ratoriach Bada� nad �wiat�em, dowodz�c czego�, co nie by�o ich celem, ksi�gi teorii wzgl�dno�ci z obcego �wiata - bodziec, ja- kiego mi brakowa�o. Tak wi�c doprowadzi- �em wreszcie m� prac� do ko�ca. Nie jest jeszcze spisana, mam ju� jednak r�wnania, og�lny zarys, jest w gruncie rzeczy gotowa. Ale dla mnie wa�ne s� nie tylko idee w mo- jej g�owie. Moje spo�ecze�stwo to tak�e idea. Ona mnie stworzy�a. Idea wolno�ci, przemiany, ludzkiej solidarno�ci, idea wznios�a. By�em przera�liwie g�upi, ale przecie� dostrzeg�em wreszcie, �e po�wi�- caj�c si� jednej -fizyce - zdradzam dru- g�. Pozwalam, �eby posiadacze kupili ode mnie prawd�. Ursula K. Le Guin Wydziedziczeni Prze�o�y� �ukasz Nicpan Rozdzia� pierwszy Anarres - Urras Wznosi� si� tam mur. Nie wygl�da� imponuj�co. Zbudowano go z nie ociosanych g�az�w, byle jak spojonych zapraw�; cz�owiek doros�y m�g� spojrze� ponad jego szczytem i nawet dziecko mog- �o si� na� wspi��. W miejscu przeci�cia z drog� - zamiast otwiera� si� bram� - zni�a� si� do czystej geometrii, linii, idei granicy. Lecz by�a to idea realna. Wa�na. Od siedmiu pokole� nie by�o na tym �wiecie niczego wa�niejszego nad ten mur. By� dwuznaczny i dwulicy jak wszystkie mury. Co znajdowa�o si� wewn�trz, a co na zewn�trz muru, zale�a�o od tego, z kt�rej pa- trzy�o si� strony. Ogl�dany z jednej, opasywa� sze��dziesi�t akr�w nagiego ugo- ru zwanego Portem Anarres. Sta�o tam kilka olbrzymich suwnic bramowych, wyrzutnia rakiet, trzy magazyny, gara� dla ci�ar�- wek i noclegownia. Noclegownia sprawia�a solidne, pos�pne i przygn�biaj�ce wra�enie; nie ton�a w ogrodach, nie bawi�y si� wok� niej dzieci; nikt w niej najwyra�niej nie mieszka� na sta�e, ani nawet nie zatrzymywa� si� na d�u�ej. By�a to w gruncie rzeczy kwarantanna. Mur odgradza� nie tylko l�dowisko, ale i przyby�e z przestrzeni kosmicznej statki, ludzi, kt�rzy na nich przylecieli, �wiaty, z kt�rych przybywali, a tak�e reszt� kosmosu. Mur opasy- wa� wszech�wiat, Anarres by�a poza murem, na wolno�ci. Ogl�dany z przeciwnej strony, mur opasywa� Anarres; otacza� ca�� planet� - wielk� koloni� karn�, odci�t� od innych �wiat�w, od innych ludzi, poddan� kwarantannie. Drog� ku l�dowisku zbli�a�a si� gromada ludzi, inna skupi�a si� ju� w miejscu, w kt�rym droga przecina�a mur. Ludzie przychodzili tu cz�sto z pobliskiego miasta Abbenay w nadziei ujrzenia statku kosmicznego, b�d� tylko by zobaczy� mur. Ostatecznie by� to jedyny graniczny mur w ich �wiecie. Nig- dzie indziej nie mieliby okazji ogl�da� tablicy z napisem �Wst�p wzbroniony." Mur przyci�ga� szczeg�lnie m�odych. Gromadzili si� pod nim, przesiadywali na jego koronie. Mo�na si� by�o poga- pi� na brygady wy�adowuj�ce pod magazynami skrzynie z ci�a- r�wek g�sienicowych. Mo�na si� by�o natkn�� na frachtowiec na p�ycie wyrzutni. Frachtowce l�dowa�y na Anarres tylko osiem razy w roku; nikomu pr�cz zatrudnionych w Porcie syndyk�w ich przybycia nie zapowiadano, wi�c gdy gapie mieli do�� szcz�cia, by na takie wydarzenie trafi�, byli zrazu bardzo podnieceni. Oto siedzieli na murze, a w oddali tkwi�a na l�dowisku ona - masywna, czarna wie�a w�r�d krz�taniny jezdnych d�wig�w. A potem zjawi- �a si� jaka� kobieta z ochrony magazyn�w i o�wiadczy�a: �Zamy- kamy na dzisiaj, bracia". Nosi�a opask� Defensywy - widok r�w- nie rzadki, co widok statku kosmicznego. Wzbudzi�o to dreszcz emocji. Cho� wyg�osi�a swe o�wiadczenie tonem �agodnym, nie podlega�o ono dyskusji. By�a dru�ynow� i gdyby si� jej sprzeci- wiono, otrzyma�aby wsparcie od swojej dru�yny. I tak zreszt� nie by�o na co patrze�. Obcy - przybysze z innych �wiat�w - nie wy- chylali nos�w ze statku. �adne widowisko. R�wnie ma�o zajmuj�ce by�o ono i dla oddzia�u Defensywy. Je- go dru�ynowej marzy�o si� czasem, �eby kto� cho� spr�bowa� przele�� przez mur albo cz�onek obcej za�ogi wyskoczy� ze statku, albo �eby jakie� dziecko z Abbenay spr�bowa�o podej�� do frach- towca, aby go sobie obejrze� z bliska. Lecz nic takiego si� nigdy nie zdarzy�o. W og�le nic si� nigdy nie zdarza�o. Gdy si� wi�c zda- rzy�o, nie by�a na to przygotowana. Kapitan frachtowca Czujny zwr�ci� si� do niej z pytaniem: - Czy temu t�umowi chodzi o m�j statek? Dru�ynowa spojrza�a we wskazanym kierunku i stwierdzi�a, �e przy bramie zgromadzi� si� istotnie prawdziwy t�um - ze sto, je�li nie wi�cej os�b. Stali tam, po prostu stali -jak ludzie podczas G�o- du na stacjach towarowych. Przestraszy�a si�. - Nie. Oni, tego, protestuj� - wyja�nia�a powoli swoim ubogim ajo�skim. - Protestuj�, tego, no wiesz. Pasa�er? - Chcesz powiedzie�, �e przyszli tu z powodu tego drania, kt�- rego mamy st�d wywie��? Maj� zamiar spr�bowa� zatrzyma� jego czy nas? S�owo �dra�", nieprzet�umaczalne na jej j�zyk, nic dla dru�yno- wej nie znaczy�o, wzi�a je za obc� nazw� swojego narodu, nie spodoba�o jej si� jednak jego brzmienie - ani ton g�osu kapitana, ani sam kapitan. - M�g�by� pilnowa� swego nosa? - zapyta�a kr�tko. - Jasne, do cholery. Po�pieszcie si� tylko z wy�adunkiem re- szty towaru. I dawajcie mi na pok�ad tego drania. Nam byle banda Oddich krzywdy nie zrobi. Poklepa� rzecz, kt�r� nosi� u pasa - metalowy przedmiot podo- bny do zdeformowanego cz�onka - i spojrza� pob�a�liwie na nie uzbrojon� kobiet�. Dru�ynowa zerkn�a ch�odno na fa�liczny przedmiot; wiedzia- �a, �e to bro�. - Za�adunek zako�czymy o 14 - o�wiadczy�a. - Dopilnuj, �eby za�oga nie opuszcza�a pok�adu. Start o 14.40. Je�li b�dziecie po- trzebowali pomocy, dajcie zna� na Wie��. Oddali�a si�, nim zd��y� si� odci��. Gniew wzm�g� jej stanow- czo�� wobec swojej dru�yny i t�umu. - Zej�� mi z drogi t - rozkaza�a, zbli�ywszy si� do muru. - Nadje�d�aj� ci�ar�wki, jeszcze si� komu co stanie. Na bok! M�czy�ni i kobiety z t�umu wdali si� z ni� w dyskusj�, spierali si� te� mi�dzy sob�. Dalej przechodzili przez drog�, a niekt�rzy zapu�cili si� nawet poza obr�b muru. Mimo to oczy�cili w ko�cu jako tako drog�. Je�li dru�ynowej brakowa�o do�wiadczenia w pa- nowaniu nad t�umem, im brakowa�o do�wiadczenia w byciu nim. Cz�onkowie spo�ecze�stwa - a nie cz�stki kolektywu - nie ulegali zbiorowym emocjom; uczu� by�o w�r�d nich tyle, ile os�b. Nie na- wykli ponadto do tak stanowczych polece�, nie nabyli te� zwycza- ju sprzeciwiania si� im. Ich brak do�wiadczenia ocali� pasa�erowi �ycie. Niekt�rzy z nich przybyli tam z zamiarem zabicia zdrajcy. Inni � aby zapobiec jego wyjazdowi, obrzuci� go obelgami, b�d� tylko z ch�ci obejrzenia go sobie; i w�a�nie ci inni pokrzy�owali proste i z�owrogie zamiary morderc�w. �aden z nich nie mia� broni pal- nej, jedynie paru by�o uzbrojonych w no�e. Dla tych ludzi napa�� r�wna�a si� napa�ci fizycznej; pragn�li dosta� zdrajc� w swoje r�- ce. Spodziewali si�, �e przyb�dzie pod ochron�, w jakim� poje�dzie. Kiedy usi�owali przeszuka� ci�ar�wk� i k��cili si� z jej rozw�cieczonym kierowc�, ten, na kt�rego czekali, przyszed� sa- motnie drog�. Kiedy go rozpoznali, by� ju� w po�owie l�dowiska, odprowadzany przez pi�ciu syndyk�w Defensywy. Ci, kt�rzy za- mierzali go zabi�, pu�cili si� w po�cig - za p�no - i zacz�li rzuca� za nim kamieniami - nie ca�kiem za p�no. Ugodzili go tylko w ra- mi�, gdy ju� dochodzi� do statku, dwufuntowy krzemie� trafi� jed- nak w g�ow� jednego z Defensywy i po�o�y� go trupem na miej- scu. Zamkn�y si� w�azy. Dru�yna Defensywy zawr�ci�a, unosz�c martwego towarzysza; nie zadali sobie trudu, �eby zatrzyma� pro- wodyr�w t�umu, gnaj�cych w stron� statku, jedynie dru�ynowa, poblad�a ze zgrozy i w�ciek�o�ci, przeklina�a ich siarczy�cie, a oni omijali j� w biegu. Dopad�szy frachtowca, szpica po�cigu rozpro- szy�a si� i stan�a w niezdecydowaniu. Milczenie statku, nag�e ru- chy olbrzymich szkielet�w suwnic, niezwyk�y widok spalonej zie- mi, nadludzka skala otoczenia zdezorientowa�y ludzi. Wybuch pa- ry czy gazu z czego�, co by�o po��czone ze statkiem, przerazi� niekt�rych; spogl�dali niepewnie na rakietowe dysze - olbrzymie, czarne tunele nad ich g�owami. Z daleka dobieg�o ostrzegawcze wycie syreny. Najpierw jedna osoba, potem druga zawr�ci�y w stron� bramy. Nikt ich nie zatrzymywa�. W dziesi�� minut l�do- wisko opustosza�o, t�um wraca� sznureczkiem drog� do Abbenay. Nic si� ostatecznie takiego nie zdarzy�o. Tymczasem na Czujnym wydarzenie goni�o wydarzenie. Od momentu, gdy Wie�a zacz�a odlicza� czas do startu, wszystkie czynno�ci nale�a�o wykonywa� migiem. Kapitan kaza� przywi�- za� i zamkn�� pasa�era - razem z lekarzem - w mesie za�ogi, �eby si� nie pl�tali pod nogami. By� tam ekran, wi�c - je�li mieli ochot� - mogli sobie ogl�da� start. Pasa�er mia� ochot�. Widzia� pole, opasuj�cy je mur, a za mu- rem dalekie zboczafae Theras, usiane krzewami holum i rzadkimi, srebrzystymi krzaczkami ksi�ycoro�li. Wszystko to run�o nagle w zawrotnym tempie w d� ekranu. Pasa�er poczu�, jak co� wt�acza mu g�ow� w mi�kki zag��wek. Przypomina�o to badanie u dentysty: g�owa odchylona do ty�u, szcz�ka rozwarta si��. Nie m�g� z�apa� tchu, zrobi�o mu si� s�abo, czu�, jak ze strachu rozlu�niaj� mu si� trzewia. Ca�e jego cia�o krzycza�o do pot�nych si�, kt�re go pojma�y w swe w�adanie: Nie teraz, jeszcze nie teraz, poczekajcie*. Ocali�y go oczy. To, na co z uporem patrzy�y i o czym mu dono- si�y, wyrwa�o go z kleszczy trwogi. Na ekranie ukaza� si� bowiem widok niezwyk�y: rozleg�a, jasna kamienna r�wnina. By�a to pu- stynia, widziana z g�r nad Wielk� Dolin�. Jakim cudem znalaz� si� znowu w Wielkiej Dolinie? Pr�bowa� t�umaczy� sobie, �e znajduje si� w statku powietrznym. Nie, w kosmicznym. Skraj r�wniny za- pali� si� blaskiem podobnym do l�nienia �wiat�a na wodzie, daleko na morzu. W�r�d tych pusty� nie by�o jednak wody. Na co wi�c patrzy�? Kamienna r�wnina nie by�a ju� r�wnin�, ale nieck�, ol- brzymi� mis� pe�n� s�o�ca. Gdy si� jej z zachwytem przygl�da�, pocz�a stawa� si� p�ytsza, wylewa� z siebie �wiat�o. Naraz prze- ci�a j� jaka� linia - abstrakcyjna, geometryczna, doskona�y prze- kr�j ko�a. Za tym �ukiem otwiera�a si� ciemno��. Jej czarne t�o wy- wr�ci�o ca�y obraz na nice, ukaza�o go w negatywie. To, co realne, kamienne, nie by�o ju� wkl�s�e i wype�nione �wiat�em, ale wypuk- �e, odbijaj�ce, odrzucaj�ce �wiat�o. Nie r�wnina to ju� by�a ani mi- sa - ale sfera, kula bia�ego kamienia, oddalaj�ca si�, zapadaj�ca w ciemno��. Jego �wiat. - Nie rozumiem - powiedzia� g�o�no. Kto� mu odpowiedzia�. Przez chwil� nie dociera�o do niego, �e osoba stoj�ca obok jego krzes�a zwraca si� do niego, odpowiada mu, bo przesta� ju� rozumie�, co to takiego odpowied�. W pe�ni �wiadom by� tylko jednej rzeczy: swojej ca�kowitej izolacji. �wiat usun�� mu si� spod n�g, zosta� sam. Bardziej ni� �mierci ba� si� zawsze tego w�a�nie. Umrze� zna- czy utraci� siebie i po��czy� si� na powr�t z reszt� bytu. On zacho- wa� siebie, a reszt� utraci�. Zdo�a� wreszcie podnie�� wzrok na stoj�cego obok cz�owieka. By� on oczywi�cie mu obcy. Odt�d wszyscy b�d� ju� mu obcy. Cz�owiek ten co� m�wi� w obcym j�zyku, po ajo�sku. S�owa uk�a- da�y si� w jaki� sens. Szczeg�y mia�y sens; jedynie ca�o�� go nie mia�a. M�wi� co� o pasach, kt�rymi przypi�to go do fotela. Pomaj- strowa� przy nich. Fotel wyprostowa� si� tak nagle, �e pasa�er - sko�owany i oszo�omiony - omal ze� nie wypad�. Tamten pyta�, czy kto� nie zosta� ranny. O kim on m�wi? �Czy jest pewien, �e nie zosta� ranny?" Uprzejm� form� zwracania si� do drugiej osoby jest w j�zyku ajo�skim trzecia osoba liczby pojedynczej. Ten cz�owiek ma na my�li jego, nikogo innego. Nie rozumia�, dlaczego mia�by zosta� ranny; obcy m�wi� co� o rzucaniu kamieniami. Ale przecie� kamie� nigdy nie osi�gnie celu - pomy�la�. Spojrza� na ekran, szu- kaj�c na nim ska�y, bia�ego, zapadaj�cego w ciemno�� g�azu, ale ekran by� pusty. - Czuj� si� dobrze - odpowiedzia� w ko�cu. Tamtego to nie uspokoi�o. - Prosz� ze mn�. Jestem lekarzem. - Czuj� si� dobrze. - Zechce pan uda� si� ze mn�, doktorze Szevek! - Ty jeste� doktorem - odpowiedzia� po chwili. - Ja nie. Nazy- wam si� Szevek. Lekarz - niski blondyn - zmarszczy� nieow�osion� twarz w gry- masie zaniepokojenia. - Pan powinien przebywa� w swojej kabinie, sir - niebezpie- cze�stwo infekcji - nie powinien si� pan styka� z nikim opr�cz mnie, przez dwa tygodnie poddawa�em si� dezynfekcji, wszystko na darmo, niech diabli wezm� tego ca�ego kapitana! Prosz� za mn�, sir. Inaczej mnie uczyni� odpowiedzialnym... Szevek spostrzeg�, �e niski m�czyzna jest zatroskany. Nie by�o mu go �al, nie czu� wsp�czucia; lecz nawet tu, gdzie si� znalaz�, w ca�kowitej samotno�ci, obowi�zywa�o to jedno, jedyne prawo, jakie w og�le uznawa�. - Dobrze - powiedzia� i wsta�. Kr�ci�o mu si� w g�owie i bola�o go prawe rami�. Zdawa� sobie spraw�, �e statek musi by� w ruchu, cho� nic o tym nie �wiadczy- �o; tu� za burtami statku zalega�a cisza, straszna, martwa cisza. Do- ktor poprowadzi� go przez ciche metalowe korytarze do jakiego� pomieszczenia. By�o bardzo ciasne, o �lepych, spojonych z blach �cianach. Zrobi�o na Szeveku odpychaj�ce wra�enie, przypomnia�o mu miejsce, o kt�rym wola�by zapomnie�. Zatrzyma� si� w drzwiach. Lekarz b�aga� jednak i nalega�, wi�c wszed� do �rodka. Usiad� na ��ku podobnym do p�ki - wci�� oszo�omiony, po- gr��ony jakby w letargicznym �nie - i bez zaciekawienia przygl�- da� si� lekarzowi. Czu�, �e powinien by� zaciekawiony; oto pier- wszy Urrasyjczyk, jakiego ogl�da� na oczy. By� jednak zanadto zm�czony. Gdyby si� po�o�y�, natychmiast by zasn��. Poprzedniej nocy - zaj�ty przegl�daniem papier�w - nie k�ad� sie ani na chwile. Przed trzema dniami odprowadzi� Takver i ma�� do B�ogiego Dostatku i od tamtej pory by� nieustannie zaj�ty - bie- ga� do wie�y radiowej, by naradza� si� z lud�mi z Urras, omawia� plany i mo�liwy rozw�j wypadk�w z Bedapem i towarzyszami. Przez te wszystkie gor�czkowe dni po wyje�dzie Takver mia� wra- �enie, �e nie panuje nad tym, co robi - �e to, co robi, panuje nad nim. Znalaz� si� w r�kach innych. Jego w�asna wola nie istnia�a. Nie musia�a. To ona zainicjowa�a to wszystko, doprowadzi�a do tej chwili i stworzy�a te �ciany, kt�re go teraz wi�zi�y. Jak dawno te- mu? Lata. Pi�� lat temu, w Chakar, w g�rach, gdy w ciszy nocy powiedzia� do Takver: �Pojad� do Abbenay i zburz� te mury". A nawet wcze�niej; du�o wcze�niej, w Kurzawie, w latach g�odu i rozpaczy, kiedy to przyrzek� sobie, �e odt�d jego uczynkami b�- dzie kierowa� wy��cznie jego w�asny, wolny wyb�r. Wype�niaj�c to przyrzeczenie, znalaz� si� tutaj: w tej chwili poza czasem, w tym miejscu poza ziemi�, w tym ciasnym pokoju, w tym wi�zieniu. Lekarz obejrza� jego st�uczony bark (siniec zdumia� Szevek; by� tak napi�ty i tak si� �pieszy�, �e nie zdawa� sobie sprawy z zaj�� na lotnisku, nawet nie poczu�, �e ugodzi� go kamie�). Doktor odwr�- ci� si� do niego ze strzykawk� w r�ku. - Nie chc� tego - powiedzia� Szevek. M�wi� po ajo�sku wolno i mia� z�� wymow� (przekona� si� o tym, rozmawiaj�c przez radio), ale pod wzgl�dem gramatycz- nym wys�awia� si� dosy� poprawnie; wi�ksz� trudno�� sprawia�o mu rozumienie ni� m�wienie. - To szczepionka przeciw odrze - wyja�ni� lekarz, mimo uszu (zwyczajem medyk�w) puszczaj�c sprzeciw pacjenta. - Nie chc�. Tamten zagryz� warg�, nast�pnie zapyta�: - Czy pan wie, co to takiego odr�, sir? - Nie. - To taka choroba. Zaka�na. U doros�ych cz�sto powa�na. Nie znacie jej na Anarres; �rodki profilaktyczne zapobieg�y jej przenie- sieniu, gdy zasiedlano wasz� planet�. Na Urras jest powszechna. Mog�aby pana zabi�. Podobnie jak dziesi�tki innych pospolitych zaka�nych chor�b wirusowych. Nie jest pan uodporniony. Czy jest pan prawor�czny? Przytakn�� odruchowo. Lekarz ze zr�czno�ci� prestidigitatora wbi� ig�� w jego prawe rami�. Szevek w milczeniu zni�s� ten oraz nast�pne zastrzyki. Nie mia� prawa do podejrze� ani protest�w. By� na �asce i nie�asce tych ludzi; po�wi�ci� swe przyrodzone pra- wo do podejmowania decyzji. Utraci� je - wraz ze swoim �wiatem, �wiatem Obietnicy, nagim kamieniem. Lekarz m�wi� co� jeszcze, lecz go nie s�ucha�. Przez wiele godzin - a mo�e dni - trwa� w jakiej� pustce, ja�o- wej i m�cz�cej pr�ni bez przesz�o�ci ani przysz�o�ci. �ciany opi- na�y go ciasno. Panowa�a za nimi cisza. Od zastrzyk�w bola�y go ramiona i po�ladki; dosta� jakiej� gor�czki, kt�ra - nie podni�s�szy si� na tyle, by zacz�� majaczy� - poprzesta�a na zawieszeniu go w otch�ani mi�dzy �wiadomo�ci� a nie�wiadomo�ci�, na ziemi ni- czyjej. Czas przesta� p�yn��. On sam sta� si� czasem - i tylko on. By� rzek�, strza�� i kamieniem. Ale nie porusza� si�. Rzucony ka- mie� zawis� nieruchomo w powietrzu. Usta�o nast�pstwo dni i no- cy. Lekarz to gasi�, to zn�w zapala� �wiat�o. Nad ��kiem Szeveka wbudowany by� w �cian� zegar; jego wskaz�wka - niczego nie mierz�c - wlok�a si� od jednej do drugiej z dwudziestu cyfr tarczy. Obudzi� si� z tego d�ugiego, g��bokiego snu obr�cony twarz� do zegara, wi�c zbada� go sennym spojrzeniem. Wskaz�wka min�- �a w�a�nie pi�tnast�, co powinno oznacza� (je�li �w zegar odmie- rza� czas od p�nocy, jak 24-godzinowe zegary na Anarres), �e by- �o wczesne popo�udnie. Wczesne popo�udnie w przestrzeni mi�- dzy dwoma �wiatami? No tak, przecie� na statku p�ynie czas pok�adowy. Fakt, �e to poj��, niezmiernie podni�s� go na duchu. Usiad�; nie kr�ci�o mu si� ju� w g�owie. Wsta� z ��ka i sprawdzi� stan swej r�wnowagi: by�a zadowalaj�ca, cho� podeszwy jego st�p nie przywiera�y zbyt mocno do pod�ogi. Pole grawitacyjne statku musi by� do�� s�abe. Nie ucieszy�o go to odkrycie; potrze- bowa� stabilno�ci, solidno�ci, uchwytnego faktu. W poszukiwaniu tych�e przyst�pi� do metodycznych ogl�dzin pokoiku. �lepe �ciany kry�y mas� niespodzianek, ukazuj�cych si�,za do- tkni�ciem pulpitu: umywalk�, sedes, lustro, biurko, krzes�o, szaf- k�, p�ki. Kilka elektrycznych urz�dze�, po��czonych z umywal- k�, stanowi�o dla niego zupe�n� zagadk�; okaza�o si�, �e woda nie przestaje p�yn��, gdy si� puszcza kurek, ale dopiero wtedy, gdy si� go zakr�ci - oznaka, oceni�, albo wielkiego zaufania do natury lu- dzkiej, albo wielkich zapas�w gor�cej wody. Przyj�wszy to drugie za�o�enie, umy� si� od st�p do g��w, a nie znalaz�szy r�cznika, wy- suszy� si� przy pomocy jednego z owych tajemniczych urz�dze�, kt�re wydmuchiwa�o przyjemny, �askotliwy strumie� gor�cego powietrza. Nie znalaz�szy swojego ubrania, w�o�y� z powrotem to, w kt�rym si� obudzi�: lu�ne, wi�zane w pasie spodnie i niekszta�t- n� tunik� - jedno i drugie jaskrawo��te, w niebieskie kropeczki. Przejrza� si� w lustrze. Uzna� sw�j wygl�d za ma�o zach�caj�cy. Czy tak si� ubieraj� na Urras? Na pr�no szuka� grzebienia, zado- woli� si� wi�c zapleceniem w�os�w w warkocz i tak przygotowa- ny, zamierza� wyj�� z pokoju. Nie m�g�. Drzwi by�y zamkni�te. Jego pocz�tkowe niedowierzanie zmieni�o si� w z�o��, w�cie- k�o��, �lep� furi�, jakiej jeszcze nigdy nie do�wiadczy�. Szarpa� nieruchom� klamk�, t�uk� pi�ciami w �liski metal drzwi, potem odwr�ci� si� i nacisn�� przycisk, kt�rego doktor poleci� mu u�y- wa�, gdyby czego� potrzebowa�. �adnego efektu. Na pulpicie in- terfonu pali�o si� te� wiele innych r�nokolorowych, numerowa- nych guzik�w; uderzeniem d�oni nacisn�� je wszystkie naraz. �cienny g�o�nik zabe�kota�: - Kto u licha tak ju� id� wy��cz od dwadzie�cia dwa... Krzykiem zag�uszy� ten be�kot: - Otw�rzcie drzwi! Uchyli�y si�, wetkn�� g�ow� doktor. Na widok jego nieow�osio- nej, zaniepokojonej, ��tawej twarzy Szevek och�on�� z gniewu i wycofa� si� w zalegaj�cy w jego duszy mrok. - By�y zamkni�te - wyja�ni�. - Przepraszam, doktorze Szevek - wzgl�dy ostro�no�ci - zaka- �enie - �eby nie dopu�ci� innych... - Nie dopu�ci�, nie wypu�ci� - na jedno wychodzi - stwierdzi�, patrz�c na doktora nieobecnym spojrzeniem jasnych oczu. - �rodki bezpiecze�stwa... - Bezpiecze�stwa? Czy musz� by� trzymany w tym pudle? - Proponuj� mes� oficersk� - zaoferowa� spiesznie lekarz, chc�c go udobrucha�. - Nie jest pan g�odny? Mo�e chcia�by si� pan ubra� i poszliby�my do mesy? Szevek przyjrza� si� jego strojowi: obcis�e niebieskie spodnie, wsuni�te w buty, kt�re zdawa�y si� r�wnie g�adkie i delikatne jak sama tkanina; fioletowa tunika z przodu rozci�ta, zapinana na sre- brn� p�tlice; pod spodem, widoczna jedynie przy szyi i nadgar- stkach, ol�niewaj�co bia�a koszula z dzianiny. - To ja nie jestem ubrany? - spyta� Szevek. - Och, pi�ama wystarczy, naturalnie. Na statku nie bawimy si� w ceregiele! - Pi�ama? - To, co pan ma na sobie. Ubranie do spania. - Ubranie, w kt�rym si� �pi? - Tak. Szevek zamruga� powiekami. Powstrzyma� si� od komentarza. Zapyta�: - Gdzie jest moje ubranie? - Pa�skie ubranie? Wyczy�ci�em je - sterylizacja - mam nadzie- j�, �e nie ma pan nic przeciwko temu... Zajrza� do skrytki w �cianie, kt�rej Szevek nie odkry�, i wyj�� z niej zawini�t� w bladozielony papier paczk�. Rozpakowawszy stare ubranie Szeveka (wygl�da�o na bardzo czyste i jakby nieco skurczone), zmi�� zielony papier, nacisn�� jaki� inny guzik i - wrzuciwszy papier do pojemnika, kt�ry si� otworzy� - u�miechn�� si� niepewnie. - Prosz�, doktorze Szevek. - Co si� sta�o z papierem? - Z papierem? - Z tym zielonym papierem. - Ach, wyrzuci�em go do zsypu. - Do zsypu? - Anihilacja. Zostanie spalony. - To wy palicie papier? - Mo�e zostanie tylko wyrzucony w przestrze�, nie orientuj� si�. Nie jestem lekarzem kosmicznym, doktorze Szevek. Dost�pi- �em zaszczytu s�u�enia panu z racji mojego do�wiadczenia w kon- taktach z go��mi z innych �wiat�w, ambasadorami z Terry i Hain. Przeprowadzam zabiegi odka�aj�ce i adaptacyjne dla wszystkich obcych, przybywaj�cych do A-Io; co nie znaczy, ma si� rozumie�, aby pan by� obcy w tym samym znaczeniu. Popatrzy� na Szeveka z pokor�; ten nie wszystko zrozumia�, wyczu� jednak pod warstw� s��w zatroskanego, nie�mia�ego, do- brego z natury cz�owieka. - Niewykluczone - powiedzia� Szevek - �e mieli�my wsp�lna babk�, dwie�cie lat temu, na Urras. W�o�y� stare ubranie; wci�gaj�c przez g�ow� koszul�, spo- strzeg�, jak doktor wpycha do �zsypu" ��to-niebieskie �ubranie do spania". Zastyg� z ko�nierzykiem wy�ej nosa; po czym, przecis- n�wszy g�ow�, przykl�kn�� i otworzy� pojemnik. By� pusty. - Ubrania te� palicie? - Och, to tanie pi�amy, jednorazowe - zdj�� i wyrzuci�, wy- chodzi taniej ni� pranie. - Wychodzi taniej - powt�rzy� Szevek. Powiedzia� to z tak� zadum�, z jak� paleontolog przygl�da si� skamielinie, kt�ra pozwala mu datowa� ca�� geologiczn� warstw�. - Obawiam si�, �e pa�ski baga� zgin��, kiedy pan bieg� przez lotnisko - mam nadziej�, �e nie by�o tam nic wa�nego. - Nie mia�em �adnego baga�u. - Cho� ubranie Szeveka niemal ca�kiem sp�owialo i nieco si� skurczy�o, nie przesta�o na niego pa- sowa�; poczu� przyjemny, znajomy dotyk szorstkiej tkaniny z w��- kien holum. Poczu� si� znowu sob�. Usiad� na ��ku twarz� do do- ktora i powiedzia�: - Widzisz, ja wiem, �e wy nie traktujecie rze- czy tak jak my. W waszym �wiecie, na Urras, trzeba je kupowa�. Przybywam do waszego �wiata bez pieni�dzy, nie mog� nic kupi�, powinienem wi�c przywie��. Lecz ile m�g�bym przywie��? Ubra- nia, owszem, mog�em wzi�� ze sob� dwa ubrania. Ale jedzenie? Jak�e m�g�bym zabra� ze sob� wystarczaj�co du�o jedzenia? Ani przywie��, ani kupi�. Je�li mam prze�y�, b�dziecie musieli mi to wszystko da�. Jestem Anarresyjczykiem, sprawi�, �e Urrasyjczycy zaczn� si� zachowywa� jak Anarresyjczycy: dawa�, nie sprzeda- wa�. O ile zechcecie. Oczywi�cie, nie ma konieczno�ci zachowy- wania mnie przy �yciu! Jestem �ebrakiem, jak widzisz. - Ale� sk�d�e, ale� sk�d! Jest pan naszym najczcigodniejszym go�ciem. Prosz� nie os�dza� nas po za�odze tego statku, to ciemni, t�pi ludzie - nie wyobra�a pan sobie nawet, jakie przyj�cie zgotuje panu Urras. Ostatecznie, jest pan s�awnym na ca�y �wiat, na ca�� galaktyk�, naukowcem! I pierwszym u nas go�ciem z Anarres! Za- pewniam pana, �e wszystko to si� zmieni, jak tylko wyl�dujemy na lotnisku Peier. - Nie w�tpi� w to - zgodzi� si� Szevek. Podr� na Ksi�yc zajmuje zwykle cztery i p� dnia w ka�d� stron�, tym razem przed�u�ono jednak czas powrotu o pi�� dni po- trzebnych do adaptacji pasa�era. Zesz�y one Szevekowi i doktoro- wi Kimoe na szczepieniach i rozmowach. Kapitanowi Czujnego za� na utrzymywaniu statku na orbicie wok� Urras i miotaniu przekle�stw. Gdy ju� musia� odezwa� si� do Szeveka, czyni� to z opryskliwym lekcewa�eniem. Doktor, sk�onny poszukiwa� przyczyny wszystkiego, po�pieszy� z gotowym wyja�nieniem: - Przywyk� traktowa� cudzoziemc�w jak istoty ni�sze, rodzaj p�ludzi. - Odo nazywa�a to tworzeniem pseudogatunk�w. Tak. S�dzi- �em, �e na Urras ju� si� tak nie my�li, macie tu przecie� tyle j�zy- k�w i narod�w, a nawet go�ci z innych uk�ad�w s�onecznych. - Nader niewielu, jak d�ugo podr�e mi�dzygwiezdne b�d� tak kosztowne i powolne. Lecz to si� mo�e zmieni� - doda� doktor Ki- moe z widoczn� intencj� przypochlebienia si� Szevekowi b�d� (co mu si� nie uda�o) poci�gni�cia go za j�zyk. - Wydaje mi si�, �e drugi oficer si� mnie boi. - Ach, w jego przypadku to bigoteria. Jest fanatycznym wy- znawc� Epifanii. Co noc odmawia godzinki. Sko�czenie t�py umys�. - Wi�c dla niego jestem?... - Gro�nym ateist�. - Ateist�!! Dlaczego? - No c�, bo jest pan odonianinem z Anarres - na Anarres nie ma religii. - Nie ma religii? Czy my tam jeste�my z kamienia? - Mam na my�li religi� pa�stwow�: ko�cio�y, wyznania... - Kimoe �atwo si� peszy�. Cechowa�a go typowa dla lekarzy chwiej- na pewno�� siebie, a Szevek nieustannie j� burzy�. Doktor wik�a� si� w wyja�nieniach ju� po dw�ch, trzech postawionych mu prze- ze� pytaniach. Niekt�rych relacji - oczywistych dla jednego - dru- gi nawet nie dostrzega�. Na przyk�ad to dziwne zagadnienie wy- �szo�ci i ni�szo�ci. Szevek orientowa� si�, �e poj�cie wy�szo�ci - wzgl�dnej wysoko�ci - by�o dla Urrasyjczyk�w wa�ne; w swoich pismach cz�sto u�ywali s�owa �wy�szy" w znaczeniu �lepszy", okre�laj�c w ten spos�b to, co Anarresyjczyk nazwa�by �istotniej- szym". Ale co ma wsp�lnego bycie wy�szym z byciem obcym? Je- szcze jedna ze stu zagadek. - Rozumiem - odrzek� Szevek; wyja�nia�a si� kolejna zagadka. _ Wy nie uznajecie religii poza ko�cio�ami, podobnie jak nie uz- najecie moralno�ci poza prawem. Wiesz, nigdy nie by�em w stanie tego zrozumie�, czytaj�c wasze ksi��ki. - No c�, w dzisiejszych czasach ka�dy o�wiecony cz�owiek przyzna, �e... - Utrudnia to sam j�zyk - ci�gn�� Szevek, d���c tropem swoje- go odkrycia. - W prawickim wyrazu religia u�ywa si� rzadko. Jak to m�wicie: sporadycznie. Nie jest cz�sto u�ywany. Oczywi�cie, stanowi jedn� z Kategorii: Czwart� Modalno��. Niewielu ludzi �wiczy si� w u�ywaniu wszystkich Modalno�ci. S� one jednak oparte na naturalnych dyspozycjach umys�u, a chyba nie s�dzicie na serio, �e zostali�my pozbawieni dyspozycji religijnej? �e mo�e- my uprawia� fizyk�, odci�ci od najg��bszej wi�zi ��cz�cej cz�o- wieka z kosmosem? - Ale� nie, sk�d�e znowu... - To oznacza�oby istotnie robienie z nas pseudogatunku! - Ludzie wykszta�ceni z ca�� pewno�ci� to rozumiej�, ci ofice- rowie to ignoranci. - To znaczy, �e wysy�acie w kosmos samych bigot�w? Wszystkie ich rozmowy przebiega�y podobnie: doktora wy- cie�cza�y, Szeveka nie zadowala�y, by�y jednak dla obu ogromnie zajmuj�ce. Dla Szeveka stanowi�y jedyne �r�d�o poznania �wiata, kt�ry na� czeka�. Statek i umys� Kimoe by�y jego mikrokosmo- sem. Na pok�adzie Czujnego nie by�o ksi��ek, oficerowie unikali go, za�og� trzymano z dala od niego. Co si� tyczy doktora, przed- stawia� on sob� - cho� inteligentny i niew�tpliwie pe�en dobrych ch�ci - gmatwanin� uprzedze�, bardziej nawet zbijaj�c� z tropu ni� te wszystkie urz�dzenia, utensylia i udogodnienia, kt�rymi nafaszerowany by� statek. Co do tych ostatnich, bawi�y one Szeve- ka; wszystko tu by�o takie bogate, stylowe i pomys�owe; umeblo- wanie g�owy Kimoe nie wydawa�o si� mu jednak r�wnie wyszuka- ne. Wygl�da�o na to, �e my�li doktora nie by�y w stanie kroczy� prost� drog� - zmuszone by�y obchodzi� to, unika� tamtego, aby wpa�� na koniec na �cian�. Wok� wszystkich jego my�li wznosi�y si� bowiem �ciany, a on sam - cho� stale si� za nimi chowa� - spra- wia� wra�enie, jakby nie zdawa� sobie sprawy z ich istnienia. Tyl- ko raz przez te wszystkie dni, kt�re ze sob� przegadali mi�dzy jed- nym a drugim �wiatem, Szevek dostrzeg� na tych �cianach rysy. Zapyta� Kimoe, dlaczego na statku nie ma kobiet, na co �w od- rzek�, �e prowadzenie kosmicznego frachtowca to zaj�cie nie dla kobiet. Wiedza wyniesiona z lekcji historii i pism Odo pozwoli�a Szevekowi umie�ci� t� tauto�ogiczn� odpowied� we w�a�ciwym kontek�cie; o wi�cej nie pyta�. To doktor zwr�ci� si� do niego z py- taniem - dotyczy�o Anarres. - Czy to prawda, doktorze Szevek, �e w waszym spo�ecze�- stwie kobiety traktowane s� na r�wni z m�czyznami? - To by�oby marnotrawstwo - odpowiedzia� ze �miechem Sze- vek, po czym, u�wiadomiwszy sobie absurdalno�� takiej ca�kowi- tej r�wno�ci, roze�mia� si� po raz wt�ry. Doktor zawaha� si�, najwyra�niej szukaj�c drogi obej�cia ja- kiej� przeszkody w swym umy�le, po czym wyja�ni� z widocznym zmieszaniem: - Ach nie, nie mia�em na my�li seksu; oczywi�cie, �e wy... one... chodzi�o mi o kwesti� ich spo�ecznego statusu. - Czy status znaczy to samo co klasa! Kimoe spr�bowa� wyja�ni�, co znaczy s�owo status, a gdy mu si� to nie powiod�o, wr�ci� do poprzedniego tematu. - Czy naprawd� nie ma u was r�nicy mi�dzy prac� m�czyzn i kobiet? - No c�, naprawd�; by�aby to bardzo mechaniczna podstawa podzia�u pracy, nie wydaje ci si�? Cz�owiek wybiera sobie prac� zgodn� z jego zainteresowaniami, talentem, si�� fizyczn� - co ma do tego p�e�? - M�czy�ni s� fizycznie silniejsi - z profesjonalnym zna- wstwem stwierdzi� doktor. - Zwykle tak, a ponadto s� wi�ksi; lecz jakie� to ma znaczenie w dobie maszyn? Ale nawet gdyby�my nie mieli maszyn, gdyby- �my musieli kopa� szpadlami i d�wiga� ci�ary na grzbietach, m�czy�ni pracowaliby mo�e szybciej - ci wi�ksi - ale kobiety pracowa�yby wytrwa�ej... Nieraz marzy�em, �eby by� tak wytrzy- ma�y jak kobieta. Kimoe patrzy� na Szeveka, uprzejmie wstrz��ni�ty. - Ale� to utrata wszystkich kobiecych cech: delikatno�ci... Utrata m�skiego szacunku dla samego siebie... No i nie b�dzie pan chyba udawa�, �e w pa�skiej dziedzinie kobiety panu dor�w- nuj�? W fizyce, matematyce, na polu intelektualnym. Nie b�dzie pan chyba obstawa� przy tym i zni�a� si� do ich poziomu? Szevek siedzia� w mi�kkim, wygodnym fotelu, b��dz�c wzro- kiem po oficerskiej mesie. Ekran wype�nia�a - nieruchoma na tle czarnej przestrzeni - jasna krzywizna Urras, niczym niebiesko- zielony opal. Przez ostatnie dni Szevek z�y� si� z tym pi�knym wi- dokiem i sam� mes�, ale teraz jaskrawe kolory, ob�e kszta�ty foteli, dyskretne o�wietlenie, stoliki do gier, telewizyjne ekrany i puszy- ste wyk�adziny wyda�y mu si� r�wnie obce jak w chwili, gdy zoba- czy� je po raz pierwszy. - Nie s�dz�, abym musia� udawa�, Kimoe - powiedzia�. - Zna�em, oczywi�cie, nadzwyczaj inteligentne kobiety, zdolne rozumowa� nie gorzej od m�czyzn - wyrzuci� z siebie doktor, �wiadom, �e prawie krzyczy; bije pi�ciami w zamkni�te drzwi i krzyczy - oceni� to w duchu Szevek... Szevek zmieni� temat, nie przesta� jednak o tym my�le�. Ta kwestia wy�szo�ci i ni�szo�ci musi by� kwesti� centraln� w �yciu spo�ecznym Urrasyjczyk�w. Je�li Kimoe, �eby zachowa� szacu- nek dla samego siebie, musi uwa�a� po�ow� ludzkiego gatunku za ni�sz�, jak�e mog� mie� dla siebie szacunek kobiety - a mo�e z kolei one za ni�szych uwa�aj� m�czyzn? I jaki te� mo�e to mie� wp�yw na ich �ycie p�ciowe? Z pism Odo wiedzia�, �e g��wnymi instytucjami seksualnymi Urrasyjczyk�w (w ka�dym razie przed dwoma wiekami) by�y �ma��e�stwo" - partnerstwo u�wi�cone i narzucane przez prawne i ekonomiczne sankcje - oraz �prostytu- cja" - kt�ra wydawa�a si� jedynie poj�ciem szerszym - czyli kopu- lacja w trybie ekonomicznym. Odo pot�pia�a i jedno, i drugie; a jednak sama by�a �zam�na". W instytucjach tych mog�y zreszt� zaj�� w ci�gu dwustu lat wielkie zmiany. Je�li Szevek ma zamiesz- ka� na Urras, w�r�d Urrasyjczyk�w, lepiej, �eby si� tego dowie- dzia�. Dziwne, �e nawet seks - od tylu lat �r�d�o tak wielkiej przyje- mno�ci, rozkoszy i szcz�cia - stawa� si� dla� z dnia na dzie� zie- mi� nieznan�, po kt�rej porusza� si� musia� ostro�nie, ze �wiado- mo�ci� w�asnej niewiedzy; tak to si� jednak w�a�nie przedstawia�o. Za dzwonek alarmowy pos�u�y� mu nie tylko niezwyk�y wybuch oburzenia i wzgardy doktora Kimoe, ale i wcze�niejsze niejasne odczucia, na kt�re �w epizod rzuci� nowe �wiat�o. Ju� na pocz�tku pobytu na pok�adzie Czujnego, podczas tych d�ugich godzin, kt�re mu up�yn�y w gor�czce i rozpaczy, zwraca�o jego uwag� - cza- sem w spos�b przyjemny, a czasem dra�ni�cy - trywialnie proste doznanie: mi�kko�� ��ka. Cho� by�a to tylko koja, jej materac ugina� si� pod jego ci�arem z pieszczotliw� elastyczno�ci�. Mate- rac poddawa� si� tak uparcie, �e Szevek zawsze zasypia� ze �wia- domo�ci� tego faktu. Zar�wno przyjemno��, jak i rozdra�nienie by�y zdecydowanie erotycznej natury. Do tego ten �r�cznik", dmu- chaj�cy strumieniem gor�cego powietrza: podobny efekt - �asko- tanie. I kszta�ty mebli w mesie oficerskiej, te g�adkie, op�ywowe kr�g�o�ci, do kt�rych przymuszono oporne drewno i stal, g�adko�� i delikatno�� powierzchni i materia��w - czy i one nie by�y po tro- sze perwersyjnie erotyczne? Zna� siebie dostatecznie dobrze, by wiedzie�, �e kilka dni bez Takver, nawet prze�ytych w tak wielkim stresie, nie mog�o go a� tak pobudzi�, by dopatrywa� si� kobiety w ka�dym blacie sto�u. Chyba �e naprawd� by�a w nim zakl�ta. Czy�by wszyscy stolarze na Urras �yli w celibacie? Przesta� �ama� sobie nad tym g�ow�; wkr�tce si� przekona. Na chwil� przed zapi�ciem pas�w do jego kajuty wszed� doktor, �eby sprawdzi� dzia�anie r�nych szczepionek, z kt�rych ostatnia - przeciwko d�umie - doprowadzi�a Szeveka do md�o�ci i wpra- wi�a w oszo�omienie. Kimoe da� mu kolejn� pigu�k�. - To pana o�ywi przed l�dowaniem - o�wiadczy�. Szevek ze stoickim spokojem po�kn�� proszek. Kimoe, zapina- j�c apteczk�, odezwa� si� nagle z po�piechem: - Doktorze Szevek, nie s�dz�, abym mia� jeszcze przyjemno�� opiekowa� si� panem - cho� to niewykluczone - gdybym jednak nie mia�, chcia�bym powiedzie�, �e to... �e ja... to by� wielki dla mnie zaszczyt. Nie dlatego, �e... ale dlatego, �e nabra�em szacun- ku... nauczy�em si� ceni�... jako istota ludzka... pa�sk� dobro�, prawdziw� dobro�... Poniewa� do bol�cej g�owy nie przysz�a Szevekowi �adna sto- sowniejsza odpowied�, wyci�gn�� r�k�, uj�� d�o� tamtego i rzek�: - Spotkajmy si� wi�c znowu, bracie! Kimoe potrz�sn�� nerwowo jego r�k� (zwyczajem Urrasyjczy- k�w), po czym szybko wyszed�. Po jego odej�ciu Szevek u�wiado- mi� sobie, �e zwr�ci� si� do niego po prawieku - nazwa� go am- mar, bratem - w j�zyku, kt�rego tamten nie rozumia�. �cienny g�o�nik odklepywa� komendy. Szevek, przywi�zany do koi, s�ucha� ich ot�pia�y i oboj�tny. Uczucia zwi�zane z wej�ciem w atmosfer� pot�gowa�y ot�pienie; poza nadziej�, �e nie b�dzie musia� wymiotowa�, niewiele wi�cej dociera�o do jego �wiadomo- �ci. Nie zauwa�y�, kiedy wyl�dowali, u�wiadomi� mu to dopiero Kimoe, kt�ry wpad� i zaprowadzi� go w po�piechu do mesy oficer- skiej. Ekran, na kt�rym od tylu dni ja�nia�a spowita chmurami Ur- ras, by� pusty. Mesa za� by�a pe�na ludzi. Sk�d oni wszyscy si� wzi�li? Stwierdzi� zaskoczony, z rado�ci�, �e mo�e sta�, chodzi� i �ciska� wyci�gni�te d�onie. Skoncentrowa� na tych czynno�ciach ca�� sw� uwag�, nie dbaj�c o ich sens. G�osy, u�miechy, d�onie, s�owa, nazwiska. Powtarzane w k�ko jego imi�: dr Szevek, dr Szevek... Teraz on i ci wszyscy nieznajomi schodz� po jakiej�kry- tej pochylni; podniesione g�osy, s�owa echem odbijaj� si� od �cian. Zgie�k g�os�w cichnie. Obce powietrze owiewa mu twarz. Podni�s� oczy; schodz�c z rampy na r�wny grunt, potkn�� si� i omal nie upad�. W odst�pie mi�dzy pocz�tkiem kroku a jego po- stawieniem nasz�a go my�l o �mierci; zrobiwszy za� �w krok, sta� ju� na nowej ziemi. By� szary, bezkresny wiecz�r. Gdzie� daleko za l�dowiskiem p�on�y zamglone niebieskie �wiat�a. Zimne, pe�ne aromat�w po- wietrze owia�o mu twarz i d�onie, wci�gn�� je - wilgotne i mi�kkie - w nozdrza, gard�o i p�uca. Nie by�o dla niego obce. By�o powie- trzem �wiata, z kt�rego przyby� jego lud. Powietrzem domu. Kto� uj�� go pod rami�, gdy si� potkn��. O�lepi� go blask refle- ktor�w. Filmowano dla wiadomo�ci scen� powitania: pierwszy cz�owiek z Ksi�yca - szczup�a, wysoka posta� w t�umie dygnita- rzy, profesor�w, agent�w ochrony; kszta�tna, kud�ata g�owa sztyw- no wyprostowana (aparaty fotoreporter�w mog�y uchwyci� ka�dy JeJ rys), jak gdyby przybysz usi�owa� spojrze� ponad jupiterami w niesko�czone niebo, powleczone mg��, zasnuwaj�c� gwiazdy, Ksi�yc i wszystkie inne �wiaty. Dziennikarze pr�bowali si� prze- drze� przez kordony policji. �Czy w tej historycznej chwili chcia�- by pan z�o�y� jakie� o�wiadczenie, doktorze Szevek... " Zostali natychmiast odepchni�ci. Otaczaj�cy go ludzie zmusili go, by ru- szy! dalej. Niemal zaniesiono go do czekaj�cej limuzyny; do ostat- niej chwili stanowi� �atwy, wyra�ny cel dla fotoreporter�w za spra- w� swojego wzrostu, d�ugich w�os�w oraz dziwnego wyrazu twa- rzy, na kt�rej �al miesza� si� z rado�ci� przypominania sobie rzeczy znajomych. Wie�e miasta - olbrzymie drabiny przy�mionego �wiat�a - gi- n�y w g�rze we mgle. Wysoko nad g�owami przelatywa�y poci�gi - �wietliste, turkocz�ce wst�gi. Masywne �ciany ze szk�a i kamie- nia ujmowa�y w burty fasad ulice t�tni�ce ruchem tramwaj�w i aut. Kamie�, stal, szk�o, �wiat�o elektryczne. �adnych twarzy. - To Nio Esseia, doktorze Szevek. Zdecydowali�my jednak, �e lepiej oszcz�dzi� panu na pocz�tek miejskich t�um�w. Pojedziemy prosto do uniwersytetu. W ciemnym, wy�o�onym mi�kkim obiciem wn�trzu samocho- du znajdowa�o si� pr�cz Szeveka pi�ciu m�czyzn. Wskazywali mu co znamienitsze budowle, nie by� jednak w stanie rozr�ni� we mgle, kt�ry z olbrzymich, widmowych, przemykaj�cych w ty� gmach�w by� S�dem Najwy�szym, a kt�ry Muzeum Narodowym, kt�ry Dyrektoriatem, a kt�ry Senatem. Przeci�li jak�� rzek�, a mo- �e uj�cie rzeki; z ty�u za nimi dr�a�y na czarnej wodzie miliony rozmytych we mgle �wiate� Nio Esseii. Droga sta�a si� ciemniej- sza, mg�a zg�stnia�a, kierowca zmniejszy� pr�dko��. Reflektory o�wietla�y mg�� jak cofaj�c� si� przed pojazdem �cian�. Szevek. pochylony z lekka do przodu, patrzy� przez szyb�. Jego wzrok - podobnie jak umys� - nie skupia� si� na niczym; poniewa� w wy g�adzie Szeveka przebija�y rezerwa i powaga, pozostali m�czy�ni �ciszyli g�osy, szanuj�c jego milczenie. C� to za g�sta ciemno��, kt�ra przez ca�y czas biegnie wzd�u� drogi? Drzewa? Czy to mo�liwe, aby od wyjazdu z miasta jechali w szpalerze drzew? Przypomnia� sobie ajo�skie s�owo �las". Wi�c nie od razu wyjad� na pustyni�. Drzewa ci�gn�y si� i ci�gn�y, z jednego wzg�rza wbiega�y na nast�pne i nast�pne, rozci�ga�y si� bezkresnym obszarem w s�odkim ch�odzie mg�y - las porastaj�cy ca�y �wiat, rojowisko �ywych istot splecionych w nieustannej wal- ce ciemny szelest li�ci w�r�d nocy. A gdy samoch�d wyjecha� z zalegaj�cych w dolinie rzeki opar�w mg�y na czystszy prze- stw�r, przed oczami zachwyconego Szeveka mign�a czyja� twarz, spogl�daj�ca na� z mroku przydro�nego listowia. D�uga jak jego rami� i widmowo bia�a, nie przypomina�a �adnej z ludzkich twarzy. Z otwor�w, b�d�cych zapewne nozdrzami, bu- cha�y k��by pary, nie spos�b te� by�o w�tpi�, �e to, co z niej wyzie- ra�o, by�o potwornym okiem. Wielkie, ciemne i smutne - a mo�e cyniczne? - zal�ni�o w �wietle reflektor�w. - Co to by�o? - Chyba osio�. - Zwierz�? - Tak, zwierz�. Na Boga, prawda! To� tam u was nie ma du- �ych zwierz�t! - Osio� to rodzaj konia - wyja�ni� drugi m�czyzna, za� inny sprostowa� stanowczym, starczym g�osem: - To b y � ko�, os�y nie osi�gaj� takich rozmiar�w. Radzi by nawi�za� z nim rozmow�, ale on znowu pogr��y� si� w milczeniu. My�la� o Takver. Zastanawia� si�, co dla niej znaczy- �oby to wygl�daj�ce z mroku, aksamitnie czarne, pe�ne �a�o�ci spojrzenie. Zawsze wierzy�a, �e �ycie jest jedno, cieszy�o j� pokre- wie�stwo z rybami w jej laboratoryjnych zbiornikach, ciekawa by�a dozna� istnie� nie nale��cych do gatunku ludzkiego. Ona by wiedzia�a, jak odpowiedzie� na spojrzenie tego oka w ciemno�ci. - Przed nami Ieu Eun, doktorze Szevek. Spory t�um tam na pa- na oczekuje: marsza�ek, paru dyrektor�w, naturalnie rektor, roz- maite tuzy. Lecz je�li czuje si� pan zm�czony, ograniczymy cere- monia� powitalny do niezb�dnego minimum. Ceremonia� powitalny ci�gn�� si� kilka godzin. Szevek nie by� w stanie przypomnie� sobie p�niej jego przebiegu. Poprowadzo- no go z ciasnego, ciemnego pud�a samochodu do przestronnego, rz�si�cie o�wietlonego pud�a pe�nego ludzi - setek os�b zgroma- dzonych pod z�ocistym sufitem, u kt�rego wisia�y kryszta�owe �y- randole. Przedstawiono go ka�demu z zebranych. Wszyscy byli od niego ni�si - i nieow�osieni. G�owy kilku kobiet by�y wr�cz ca�- kiem �yse; zrozumia� wreszcie, �e Urrasyjczycy musz� goli� w�osy - �w delikatny, puszysty meszek porastaj�cy cia�a przedstawicieli Jego rasy - a tak�e goli� g�owy. Ow�osienie zast�powa�y im cu- downe stroje, fantastycznych kszta�t�w i kolor�w. Kobiety nosi�y si�gaj�ce do pod�ogi suknie; piersi mia�y ods�oni�te, ich talie, szy- je i g�owy zdobi�y klejnoty, koronki i tiule. M�czy�ni ubrani byli w spodnie i p�aszcze (czy mo�e tuniki), czerwone, niebieskie, fio- letowe, z�ociste i zielone, o rozci�tych r�kawach, sp�ywaj�ce ka- skadami koronek, b�d� d�ugie togi - karmazynowe, ciemnozielone i czarne - kt�re rozchyla�y si� na wysoko�ci kolan, ukazuj�c bia�e po�czochy ze srebrnymi podwi�zkami. Szevekowi przypomnia�o si� inne ajo�skie s�owo (tego, co oznacza�o, nigdy nie widzia� na oczy, podoba�o mu si� jednak jego brzmienie): �splendor". Tych ludzi otacza� splendor. Przyst�piono do wyg�aszania m�w. Mar- sza�ek senatu pa�stwa A-Io, m�czyzna o zimnych, dziwnych oczach, wzni�s� toast: �Za now� er� braterstwa mi�dzy naszymi Bli�niaczymi Planetami i za ery tej zwiastuna - naszego znakomi- tego i najczcigodniejszego go�cia, doktora Szeveka z Anarres!" Rektor uniwersytetu odby� z Szevekiem urocz� rozmow�, pier- wszy dyrektor pa�stwa mia� do� powa�n� przemow�, przedsta- wiono go ambasadorom, astronautom, fizykom, politykom oraz dziesi�tkom innych os�b, z kt�rych ka�da nosi�a - zar�wno przed, jak i po nazwisku - tasiemcowe tytu�y i zaszczytne miana, ka�da te� gaw�dzi�a z nim chwil�; nic z tego, co m�wi�y, nie zapisa�o mu si� wszelako w pami�ci, a ju� najmniej to, co im odpowiada�. Ockn�� si� p�n� noc�; pada� ciep�y deszcz, a on - w towarzystwie kilku m�czyzn - szed� przez jaki� wielki park, czy mo�e skwer. Pod sto- pami czu� spr�ysto�� �ywej trawy; pami�ta� owo doznanie ze spa- cer�w po Tr�jk�tnym Parku w Abbenay. To �ywe wspomnienie i ch�odny, szeroki powiew nocy otrze�wi�y go. Jego dusza wysz�a ze skorupy. Przewodnicy wprowadzili go do jakiego� gmachu, a nast�pnie do �jego" -jak to okre�lili - pokoju. Przestronny (m�g� mie� z dziesi�� metr�w d�ugo�ci) by� najwyra�niej �wietlic�, nie dzieli�y go bowiem przepierzenia i nie sta�y w nim ��ka; towarzysz�cy Szevekowi trzej m�czy�ni mu- sieli by� zatem jego wsp�lokatorami. Bardzo pi�kna to by�a �wiet- lica, ca�� jedn� �cian� wype�nia� rz�d okien, z kt�rych ka�de prze- dziela�a smuk�a kolumienka, wznosz�ca si� na kszta�t drzewa i podw�jnym �ukiem rozchylaj�ca si� u szczytu. Pod�og� wy�cie�a� karmazynowy dywan, na otwartym za� kominku w dalekim ko�cu pokoju p�on�� ogie�. Szevek przeszed� przez pok�j i stan�� przed kominkiem. Nigdy dot�d nie widzia�, by kto� ogrzewa� dom spala- j�c drewno, nie by� ju� jednak w stanie niczemu si� dziwi�. Wysta- wi� r�ce do przyjemnego ciep�a, a potem usiad� przy kominku na �awie z polerowanego marmuru. Najm�odszy z m�czyzn, kt�rzy z nim przyszli, usiad� naprze- ciw niego po drugiej stronie kominka. Pozostali dwaj pogr��eni wci�� byli w rozmowie - rozmawiali o fizyce, Szevek nie stara� si� jednak �ledzi� toku ich dyskusji. M�ody m�czyzna rzek� cicho: - Zastanawiam si�, jak si� pan musi teraz czu�, doktorze Sze- vek. Szevek rozprostowa� nogi i pochyli� si� do przodu, �eby poczu� �ar ognia na twarzy. - Czuj� si� oci�a�y. - Oci�a�y? - Zapewne z powodu grawitacji. Albo zm�czenia. - Spojrza� na tamtego, w blasku kominka nie m�g� jednak dojrze� wyra�nie jego twarzy, dostrzega� jedynie po�ysk z�otego �a�cucha i soczyst� jak krwisty klejnot czerwie� togi. - Nie znam twojego imienia. - Saio Pae. - A, Pae. Czyta�em twoje artyku�y na temat paradoksu. - M�- wi� ci�ko, ospale. - Musi tu by� jaki� barek, w pokojach starszych pracownik�w wydzia�u zawsze si� znajdzie kredensik z trunkami. Mo�e mia�by pan ochot� napi� si� czego�? - Owszem, wody. M�ody cz�owiek przyni�s� szklank� wody, pozostali dwaj r�w- nie� zbli�yli si� do kominka. Szevek wypi� wod� �apczywie, po czym zapatrzy� si� na trzyman� w r�ku szklank� - delikatne cacko o szlachetnym kszta�cie, chwytaj�ce z�ocon� kraw�dzi� blask p�o- mieni. By� �wiadom obecno�ci tych trzech m�czyzn, kt�rzy cze- kali na co� w postawie pe�nej szacunku - opieku�czy, maj�tni. Spojrza� na nich, przenosz�c wzrok z jednej twarzy na drug�. Patrzyli na� wyczekuj�co. - Wi�c oto mnie macie - powiedzia� z u�miechem. - Macie swojego anarchist�. Co z nim zamierzacie zrobi�? Rozdzia� drugi Anarres W kwadratowym oknie w bia�ej �cianie l�ni czyste, puste niebo. Na niebie �wieci s�o�ce. W pokoju jest jedena�cioro dzieci, w wi�kszo�ci umieszczo- nych (po dwoje i troje) w du�ych, wy�cie�anych kojcach i zapada- j�cych - w�r�d wiercenia si� i gaworzenia - w sen. Dw�ch najstar- szych ch�opc�w bawi si� na pod�odze: ruchliwy grubasek rozbiera uk�adank�, a drugi - guzowaty brzd�c - siedzi w ��tym kwadra- cie padaj�cego z okna �wiat�a i z powa�nym, gapiowatym wyra- zem twarzy wpatruje si� w promie� s�o�ca. W przedpokoju jedno- oka, siwow�osa matrona rozmawia z wysokim, smutnym, trzy- dziestoletnim m�czyzn�. - Jego matka dosta�a przydzia� do Abbenay - m�wi m�czy- zna. - Chce, by on tu zosta�. - Zatrzymujemy go wi�c w ��obku na sta�e, tak, Palat? - Tak. Ja wracam do noclegowni. - Nie martw si� o niego, on nas tu wszystkich zna! A Kompo- prac z pewno�ci� wy�le ci� nied�ugo tam, dok�d i Rulag, prawda? Skoro jeste�cie partnerami i oboje in�ynierami. - Tak, ale ona jest... Widzisz, o ni� wyst�pi� Centralny Instytut In�ynierii. Ja nie jestem a� tak dobry. Rulag ma wa�ne zadanie do spe�nienia. Kobieta skin�a g�ow� i westchn�a. - Mimo to... - zacz�a z przekonaniem, po czym umilk�a. Ojciec przygl�da� si� guzowatemu ch�opczykowi, kt�ry - zaj�ty obserwowaniem �wiat�a - nie zauwa�y� jego obecno�ci w przed- pokoju. Tymczasem grubasek ruszy� �wawo w stron� ch�opczyka, cho� - z powodu mokrych i opadaj�cych pieluch - porusza� si� krokiem osobliwym, jakby w kuckach. Zbli�y� si� z nud�w (lub w celach towarzyskich), znalaz�szy si� wszelako w s�onecznym kwadracie, odkry�, �e tam ciep�o. Usiad� wi�c ci�ko obok zaga- pionego kolegi, spychaj�c go w cie�. Niemy zachwyt guzowatego malca w jednej chwili zmieni� si� we w�ciek�o��. Odepchn�� intruza i krzykn�� z gniewn� min�: - Uciekaj st�d! Podbieg�a przedszkolanka. Podnios�a grubaska. - Nie wolno popycha� innych, Szev. Ch�opczyk wsta�. Na jego twarzyczce p�on�o s�o�ce i z�o��. Pieluchy osun�y si�. - Moje! - zawo�a� wysokim, d�wi�cznym g�osikiem. - Moje ��one�ko! - Ono nie jest twoje - wyja�ni�a jednooka kobieta z wyrozu- mia�o�ci� ca�kowitego przekonania. - Nic nie jest twoje. S�onecz- ko jest po to, �eby z niego korzystano. Nale�y si� nim dzieli�. Je�li nie b�dziesz si� nim dzieli�, nie b�dziesz m�g� z niego korzysta�. Podnios�a roze�lonego malca w �agodnych, stanowczych r�- kach i posadzi�a go poza s�onecznym kwadratem. Grubasek siedzia� i przypatrywa� si� ch�opcu oboj�tnie. Guzo- waty ch�opczyk zatrz�s� si� ca�y. - Moje ��one�ko! - krzykn�� i wybuchn�� p�aczem. Ojciec wzi�� go na r�ce i przytuli�. - No, ju� dobrze, Szev - uspokaja� go. - Przecie� wiesz, �e nie mo�na mie� niczego na w�asno��. Co si� z tob� dzieje? G�os mu si� �ama� i dr�a�, jakby i jemu zbiera�o si� na p�acz. Ch�opczyk - szczup�y, d�ugi i lekki jak pi�rko - zanosi� si� w jego ramionach od p�aczu. - Niekt�rzy nie umiej� bra� �ycia takim, jakim ono jest - stwierdzi�a jednooka kobieta, przygl�daj�c si� im ze wsp�czu- ciem. - Wezm� go teraz ze sob�. Rozumiesz, jego matka dzi� wyje�- d�a. - Oczywi�cie. Mam nadziej�, �e nied�ugo dostaniecie wsp�lny przydzia� - powiedzia�a kobieta z melancholijnym wyrazem twa- rzy, mru��c zdrowe oko i zarzucaj�c sobie grubaska na biodro ni- czym worek ziarna. - Szev, do widzenia, skarbie. Jutro pobawimy SK w ci�ar�wk� i kierowc�, chcesz? Malec nie wybaczy� jej jeszcze. Obejmowa� ojca za szyj� i szlo- cha�, kryj�c twarz w ciemno�ci po utraconym s�o�cu. Orkiestrze potrzebne by�y tego ranka do pr�by wszystkie �awki; w du�ej sali o�rodka kszta�ceniowego wycina�a ho�ubce sekcja ta- n