16160
Szczegóły |
Tytuł |
16160 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16160 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16160 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16160 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
Stanisław Vincenz NA WYSOKIEJ POŁONINIE
Pasmo I PRAWDA STAROWIEKU
Pasmo II
NOWE CZASY
Księga I: ZWADA
Księga II: LISTY Z NIEBA
Pasmo III BARWINKOWY WIANEK
ч£
Stanisław Vincenz NA WYSOKIEJ POŁONINIE
PRAWDA STAROWIEKU
OBRAZY, DUMY I GAWĘDY Z WIERCHOWINY HUCULSKIEJ
POGRANICZE
SEJNY 2002
/
Czy starożytne podania mogą zawierać dla nas jakąś prawdę? Które? Oto, że w kataklizmach nieraz już nastąpiła zagłada rodu ludzkiego, tak że pozostały tylko nieznaczne jego szczątki... Rozważmy zatem jeden z wypadków, który powstał po kataklizmie... Oto, że ci, którzy uniknęli zagłady, byli to nie więcej niż jacyś górscy ludzie, pasterze gdzieś po szczytach. Ocalały malutkie iskry życia, resztki rodzaju ludzkiego. Naprzód samotność usposobiła ich przyjaźnie, życzliwie, lubili się wzajemnie. Nie było wśród nich ani biedaków, ani kłótni wynikłej z biedy. Nie znając złota ani srebra nigdy nie stali się bogaczami. A w społeczeństwie, w którym ani bogactwo, ani ubóstwo nie zamieszka, najłacniej jeszcze można znaleźć obyczajność najrzetelniejszą. Zatem co w podaniach słyszeli, że to piękne, a tamto brzydkie, to w prostoduszności swej uważali za najbardziej prawdziwe i temu wierzyli, a uważając za prawdę, co się opowiada o bogach i ludziach, żyli podług tego.
PLATO: PRAWA (NOMOI 677/ST)
Щ$Ш$Ш::
"»......'■........■"■*"»*'f
KSIĘGA I
ZA GŁOSEM TREMBITY
m w »
u r r r
i
rt\
Щ г г Ш
^
а и г i* и і
г cj ш г г г ^
Г Г г іСГГ/г J II
ZA GłO S £ M T RE MBIT Y
9
Od pierwowieku, w wyroków noc. Piorun, las i wodospad, trzej szumni posłańcy, radeczkę radzą, jak począć trembitę. W rewaszach starowieku przekazane tak:
„Weź na trembitę suchar ze smereki, zdartej przez piorun, skruszonej piorunem. Wydrąż go w trąbę, szczelnie spleć i ściśnij łykiem z brzeziny spod wodospadu, z piany i z szumu."
I tak tłumaczy rewasz dawniej, dziś i jutro:
„Niech ma trembita gromu moc, donośność! Wodą wygrana, niechaj się osłucha z wszelaką tajnią wód, rodem z puszcz. Niechaj zagarnia, niech łączy jak woda."
Z takim zamysłem sporządzona trembita, wyrzutnia dla grotów, co mają przeciąć dal, wyciąga się niezmiernie długo: trzy metry przeszło. A zbiera się, ściska w przekrój znikomy: w ustniku niespełna cal, w wydechu zaledwie trzy cale. Sucha, gładko spleciona łykiem, aż błyszcząca, leciutka, choć długa. Wytworna jak dziewczyna górska, a oporna jak gdyby niema. Człek nieświadomy gry nie wie co z nią począć, dopiero dla piersi mistrza, dla tchu wataha dostępna.
Z pioruna, z lasu, z szumu wód, z wyrocznej nocy poczęta, rozdziera zapory. Z niej wytryskują jutrzenki, gody radosne i smutne, z niej wylewają się pory roku, lata i wieki. Ona, wyroczna postać kraju i ludzi Wierchowin, dzisiaj się światu ogłasza.
Odzywa się na uroczystości świąteczne: na Boże Narodzenie, na Święty Wieczór i podczas Pasterki przez całą noc rozbrzmiewa rozgłośnie po górach z chaty do chaty, a głos przelatuje przez niedostępne i zaśnieżone, samotne puszcze. Chadza za kolędnikami, którzy ze światłem i z muzyką wspinają się po wąskich i stromych ścieżynach. Góry i puszcze drzemią zacisznie uśpione w śniegu, a glos skrzypeczek wnikliwie wije się wśród nocy. Wtóruje im potężnie trembita.
Kolęda potęguje ten spokój snu zimowego i wzmaga poczucie błogiego bezpieczeństwa.
W Święty Wieczór jest tak, jakby się leżało na łonie Bożym. Czas się zatrzymał. Świat i Bóg jest tak dobry, że nawet Archijudę, wodza czortów, Archanioł
PRAWDA ST ARO WIE KU
spuszcza z łańcucha, aby się poprawił. I ludzie nie boją się go wtedy, zwłaszcza że kolęda broni wsi przed jego mocą.
Na Wielkanoc trembita radośnie głosi Alleluja. Przez zimę, przez posty i po Wielkiej Nocy milczy trembita. Dopiero gdy święty Jurij zazieleni ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym - a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny - odzywają się trembity. I pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy, wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypia-stowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki - i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje. I konie przeróżne, całe ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, karę, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju -chód połoniński. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota.
Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód - jak ich zwą mieszanników - ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. Toteż dzieci, których tato jest watahem i przebywa latami na połoninie, niepokoją się po nocach, czy go nie zagarnęły mgły na tamten bok, a jesienią witają go tak radośnie, jak gdyby wrócił z tamtego świata. A te dzieci, których tato nie żyje, pocieszają się mówiąc, że może - któż wie? - wrócił na łato do swoich dawnych dziedzin i wędruje w chmurach za trzodami.
ZA GłOSEM TREMBITY
Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami. I pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja.
Dzień w dzień raduje się połoninka, słuchając trembity, bo to jej własny głos, a smuci się, banuje dopiero jesienią, kiedy w święto Bogarodzicy gazdowie przychodzą po swoje trzody i następuje „rozłączenie". Gazdowie i gazdy-nie obliczają się z watahem i odchodzą ze swoim pożytkiem i z trzodami do chat na wieś lub do zymarek. Konie, obładowane jasnymi drewnianymi ber-benicami, napełnionymi bryndzą i masłem, bądź objuczone pstrymi besaha-mi, idąc w doły, ostrożnie stąpają po wertepach. Trembity grają, głosząc rozłączenie, smucąc się łagodnie, a także połoninka, jak mówi pieśń, zostaje zasmucona, gdyż owieczki odchodzą. Boteje rozsypały się, własność powróciła, wspólnota zostaje w chmurach i czeka, wiatr jesienny wspomina ją swoimi trembitami. Po płajach i po zakątach kosodrzewiny drepce Mara, zagląda tu a tam, odwiedza owcze kosziery i wzdycha. Któż wie, czy to duch zły, czy tylko błędny, stęskniony? I znów milkną trembity na czas dłuższy, chyba że inny, równie ważny urząd spełniają. A spełniają go - takie są wyroki niebios -przez cały rok. Gdy ktoś umrze, odzywają się trembity koło chat. Inną nutę grają, inaczej wyciągają, tęsknie a sumnie zawodzą. Ale i wtedy jest w nich zew łagodności i łaska błękitu, wyglądającego nad ciemnym szczytem spoza ponurej chmury. Jeśli jadąc w pobliżu osad huculskich, zobaczycie wieczorem ognie koło chaty i usłyszycie łkanie trembity, wiedzcie, że jak głosi pieśń „już się komuś śpiewanka skończyła". Lecz myśl nasza, lecąc teraz wspomnieniem za głosem trembity, nie unosi nas tym razem ku sprawom smutnym, przeciwnie, ku radośnie pogodnym, ku dawności starowieku.
PRAWDA STAROWIEKU
ROZŁĄCZENIE
1
Było to w roku 1887, jesienią, na połoninie Kiziej pod Czarnohorą. Wiatr dobrze wiał, dął, wył, buszował przez kilka dni, chłostał, hulał i trzaskał po lasach, nałamał drzew i gałęzi, aż wreszcie wymiótł i wyczyścił niebo z chmurzysk. Pogoda złota stanęła na niebie - cicho, łagodnie, ciepło.
Trembity grały na „rozłączenie". Gazdów i ludzi z dolin było dużo, a połonina rozbrzmiewając okrzykami zmieniła się. Radosne nawoływania szły z góry na górę, z połoniny na połoninę, od stai do stai, od koliby do koliby, od kosziery do kosziery. Daleko rozchodziło się donośne „wiwkanie", jeden drugiemu odhukiwały okrzyki śpiewne i przeciągłe naśladowania głosu trembity. Latały te głosy z Kiziej na Pohoriwkę, z Pohoriwki na Gadżynę, z Gadżyny na Maryszeską, z Maryszeskiej na Młaki i Psariwkę, z Psariwki na Oziernyj i Ko-strycz. Cały świat połoniński się nawoływał. Zdawało się, że te ogromne przestrzenie są jakoś połączone ze sobą na ten jeden dzień, a za głosem myśl ludzka polatywała z połoniny na połoninę, przeskakując nieprzystępne bory, puszczę wielkodrzewną i dziedziny staroniedźwiedzie, a także gęstwiny młodo-drzewu, jary, przepaście i berda. Tam to gdzieś siedzi niedźwiedź, który tego lata upolował sobie niejedną jałówkę, ale uszedł zręcznie rohatyny lub strzału. Siedzi w przepaściach leśnych, w syhlach albo gaurach, słyszy te głosy, szczurzy uszy albo śwista i dmucha z podniecenia. A wilk podnosi nos do góry i węszy. I nadal grają trembity, a starowieczne pistolety i krócice, błyskające ogniem, strzelają rozgłośnie i nadal głosy nawołują się z połoniny na połoninę.
Rano, raniutko słońce wstało. Skaliste żebra, oszronione leciutko pyłem śnieżnym, jak twarda zbroja lub kolczuga z lekka posrebrzana. Połonina faluje łagodnie, a potok Kizia, rodząc się na żebrach skalnych, spienionymi wodami skacze i hula wśród kiedrowego lasu. I wyśpiewuje. Na połoninie wykute w skale krzesło. Tam to siadywał przed laty najsłynniejszy z rycerzy-opryszków -Dobosz.
Na Doboszowym krześle, nad starym lasem kiedrowym, zakędzierzawio-nym, gdzie widać to prościutkie zielone i strzeliste, skupione w sobie drzewa, to znów wielkodrzewy rozczapierzone wężowo, nieraz wichrem i mrozem spalone do żółtości, tam siedzi sobie dobry gazda z Jasienowa, Foka Szumejo-wy, o którym pieśni do dziś dnia przetrwały. Kurzy fajkę i słucha, jak szumi puszcza w dole. Tam w dole, to prabór jak kościół uprzątnięty, przejrzysty, o potężnych kolumnach, to znów jakby wertep piekielny zawalony wiatroło-
ZA GłOSEM TREMBITY
13
mami, wywrotami potwornych korzeni, z ziemi wyrwanych wraz ze złomami skał, zarosły gąszczami, maliniakami, poryty dołami i pieczarami po wyrwanych korzeniach, zalany moczarami. Dobry las, Boży las, Bóg go sadził, a leśni duchowie lub niauki - wodnice z jezior podszczytowych - piastują go, przysłuchują mu się. I chyba Bóg jeden ścinać go będzie wichrami, gromami, choć zowie się, że to pańska własność.
Foka w swym życiu dużo gęstwin leśnych wyciął, wykarczował, niemało połonin z nich wyrobił. Niejedną carynkę sianokośną zagrodził tam, gdzie przedtem wilki się gnieździły. Niejedno i dla siebie i dla pana-sąsiada zrobił, a także gazdom-sąsiadom pomagał, doradzał. Ale teraz pomyślał: no, tutaj naszym sztukom koniec, amen! Ten las zostanie i wiecznie mu być! Ani ja, ani sam pan, ani cesarskie „felwartery" nie dadzą mu rady. Nie damy i koniec. Bo nawet, gdybyś go ściął, na dół nie ściągniesz, nie wywieziesz i zgnije ci ścięte drzewo. Niech zostanie! Tak potrzeba, bo gdzie mu być, jak nie tutaj, gdzie się ta chudoba leśna i Boża podzieje.
Foka ma odebrać swoją trzodę na połoninie i należną mu bryndzę. Ma także sprawdzić stan trzód dziedzica z Krzyworówni i odbiór bryndzy dla niego. Ale nie myślcie, by w kraju rozległych dolin, długich stoków górskich, ktoś, jedynie dla wełny i dla bryndzy, wiele razy z dołu w górę i z góry w dół mozolił nogi końskie czy swoje. Powiadają przecie: „nie dla bryndzy bryndza, nie dla wełny wełna, ani pieniądz nie dla pieniądza". Od dawna bowiem osiedla na Wierchowinie odosobnione jak wysepki w puszczy, choć poddane temu odosobnieniu, tak jakoś napięte są tuhą-tęsknotą do samego ludzkiego obcowania, jak naciągnięta do strzału cięciwa. Łączą je właściwie tylko plaje, szlaki dalekobieżne, niepozorne, lecz trwałe, co prawda dla wozów i kół nieprzydatne, lecz dla jazdy konnej dogodne. Te płaje ukryte, to kościec społeczeństwa i mapa dawności. Ale to wiedzcie, krajanie, i opowiedzcie w świecie wynalazcom, że na płajach tych taka tęsknota zatula oczy i nagle je otwiera, że widać od razu na zakręcie nie tylko tych ludzi, do których zajdzie się w ciągu dnia, ale i tych, którzy są całkiem daleko. Cóż dziwnego, że jeden z junaków starowie-ku, złotokędziorny pan watażko Dmytro z płaju pod Kremenystym na Hoło-wach, dojrzał starego cesarza chrześcijańskiego, który tak troskał się o nasz lud. A tamtemu drugiemu, staremu kudłaczowi, co się zwał Andrijko, z płaju na Dancerskim, poprzez skały otworzyła się od razu droga do Rzymu - tam gdzie pępek ziemi - a na jej końcu zaświecił bielutką głowiną główny chrześcijanin, sam papa-rymski, dziadek najmilszy, co wciąż dostępu do nieba pilnuje. Ach, na tych płajach tak samotnie, cicho, aż głucho pustynnie, że napada z lo-
14
PRAWDA STAROWIEKU
tu - jak na jagnię sęp, co zalatuje do nas z Siedmiogrodu, czarny z żałobnymi wisiorkami u lotek - taka sama tęsknota, co zaraz porywa i niesie wszystkie życzenia, co zaledwie kwilą. I zaraz zjawi się nie tylko papa-rymski i cesarz chrześcijański, to już łatwizna, ale ci wszyscy, których na żadnych płajach ziemskich nie spotkacie. Kości ich gdzieś nad Amurem albo w Alpach włoskich, w Londynie albo w Nowym Jorku, a te osoby same nie gdzie indziej, lecz po naszych płajach właśnie się przechadzają. Dawność obecna cieleśnie na płajach dniem, a nocą jeszcze bardziej. To nie przywidzenie żadne, i dawność, to nie przeszłość. Bo tak już jest, że im dawniejszy płaj, im więcej pokoleń po nim dreptało - lasem czy grzbietem, brzegiem czy stokiem, w opłotkach czy połoniną - tym pewniejszy, bo tak wydrążony a gładki, że nawet w noc ciemną nie wypuści człowieka ani kania. Ośrodki gazdowskie bywają zresztą samowystarczalne, a choć odległe, nawet zawiane - nie śniegiem koniecznie, lecz samą dalą, puszczą, a także gdzieś wysoko mgłami - wcale nie są bezprawne, jakby u jakichś Cyklopów. To niewątpliwe, że każdy na swoim własnym, osobnym prawie, bo powiada się: „Co pagórek, to insza ustanowa", lecz w tym rzecz, że prawa i ustanowy każdego zakątka bez sprzeciwu poddały się jednemu powszechnemu prawu gościnności, gdyż mieszkańcy zakątków, rodziny samotne i ludzie samotni, czy wiedzą czy nie wiedzą o tym, tęsknią do obcowania, do ludzi. Dawniej więcej niż dziś, bo ze wzrostem ludności zbliżyli się przestrzennie. Lecz w owe czasy same spotkania, tak rzadkie w niektóre pory roku, nawet jeśli kierowały się podług gospodarstwa, były świętem. Więcej jeszcze niż wełny i bryndzy szukano nowin, słów, spojrzeń.
A oto tym razem, na dzień Rozłączenia Foka ma przed sobą rolę osobliwą. Ma zaprosić cały naród połoniński, gdzie kogo spotka, na wesele najstarszej córki dziedzica z Krzyworówni. I to dopiero początek dobrowolnego obowiązku. Bo jako jeden ze starostów weselnych przyrzekł przygotować i urządzić wszystko, co należy, do weselnego przyjęcia Hucułów. To zresztą nie jednorazowa grzeczność. Gospodarstwo, a nawet życie Foki i dziedzica spojone nie od dziś, Foka tyle nauczył się od pana, a pan tyle jemu zawdzięczał. Wesele córki dziedzica, to dla Foki, którego jedynaczka Hafija zmarła przed laty, obowiązek )дк %dyby wobec własnej соїкі. Idzie огл ku kolibie poionińskie^, a raczej ku ko-SX\exom, tam %dzie uwi^ą się dziesiątki mieszanników, gazdów z Żabiego, z Hołów, z Zełenego, z Krzyworówni i z Jasienowa. Zaledwie dojrzą Fokę, że ustrojony dla zapraszania, odwrócą się od swoich spraw, zamilkną, czekają. A on poczeka, aż go otoczą, i prosi jakby na swoje wesele:
„Ludzie delikatni, gazdowie chrzczeni, pobratymi z dawien dawna! Dziedzic, dziedziczka, panna i ja, prosimy was wszystkich na wesele, które zacznie
ZA GłOSEM TREMBITY
15
się na Pokrowę. Kto przyjdzie z daleka, pomieszczenie znajdzie, niech go o to głowa nie boli. Będą wielkie muzyki huculskie z Żabiego, z Jasienowa i z Holów. I będą trzy muzyki cygańskie z Bukowiny i z Węgier. I żydowska dla panów aż z Kołomyi. Będą nabożeństwa i służba Boża, będą zabawy i komedie różne, i także ognie będą w powietrzu jak gwiazdy lub kwiaty świecące. Będą księża z całych gór i polscy księża z Kosowa i aż z Kołomyi. Będą panowie ze Lwowa, z Wiednia, z Warszawy, ze Słobody-Ropy, z Węgier, z Anglii i z Ameryki. I będą Żydzi z całych gór, sam rabin przyjedzie z Kosowa. Będą gazdy zewsząd, ludzie bogaci i biedni, nawet stary Fudor Giełeta, co to z panem niegdyś wojował, przyjść obiecał. Każda wiara według starej prawdy, podług miary, każda na swoim miejscu, jak godzi się w rodzinie."
„Temu to grzecznie, czemnie was prosimy, zapraszamy! Kogo zobaczycie, proście, całe góry proście! Powiedzcie, że pan, pani dziedziczka i sam Foka ja-sienowski zaprasza. A kto z was łaskawy, kto z innych połonin ciekawy - przekazujcie - niech się zatrzyma koło Czerdaka, ja tam ludzi będę traktował i zapraszał na wesele".
Chód poloniński i Rozłączenie to prawie święto, ale wesele to większe święto, jednorazowe, zawsze inne. Zanim ludzie wynaleźli sobie teatry, bale, kluby, zebrania, koncerty, mieli wesele. A w górach huculskich dwa-trzy dni wesela, a jeśli dobrze pójdzie tydzień weselny, zastępuje inne zabawy i potrzeby. Cóż dopiero w owe czasy, cóż dopiero wesele córki dziedzica! Od takich wesel liczy się czas, podobnie jak jedni od stworzenia świata, a drudzy od Narodzenia Pańskiego, a inni jeszcze od niedawna, od wojny pruskiej, kryj nas święta Pokrowo! Bo wesele obiecuje nowy świat, nowe życie, tak jak tydzień stworzenia, jak świąteczny tydzień Narodzenia, a od kiedy jacyś wyskoczki Prusy, o których nikt nie słyszał dotąd, zagięli biednego cesarza w koźli róg, na koniec świata bardzo pokazuje.
Mieszannicy odwrócili uwagę od tego, po co przyszli. Żaden z nich nie gapił się ani na ogony, ani na dojki krowie, na bryndzę ani na rewasz, ani nawet na cielątka, bo na to zawsze czas, a święto ludzkie weselne najważniejsze. Ileż rąk z przodu, z tyłu, z obu boków wyciągało się do Foki, a on sam obracał się, jak mógł, jedną parą rąk ściskał każdą rękę, obdzielając wszystkich tak rzetelnie, że przypominał obraz mistrza kosowskiego, cud nie byle jaki, samo „My-chajłowe czudo", a jak z obrazu widać cud serdeczności. Na tym to obrazie kosowskim ów wielki święty ma tyle rąk w różnym kolorze, jakby go naokoło gałęzie i konary obrosły. I to wcale nie głupio, bo jeśli byle drzewo może mieć tyle rąk, to i człowiek serdeczny, tym bardziej taki, co zaprasza na wesele podług starej prawdy, byłby szczęśliwy, gdyby mu tyle z serca wyrosło, aby podawał
16
PRAWDA STARÓW 1EKU
naokoło przynajmniej z dziesięć naraz, i to tak konarzyście i tęgo, aby nikogo z gości nie wypuścić. Po rąk uściskach chór uprzejmości pomrukiwał coś, jeszcze nie wiadomo co. A z niego dopiero coraz śmielsze życzenia wylatywały: „Obyście setki lat doczekali, że tak o nas dbacie." - „Obyście gazdowali na ziemi, a królowali w niebiosach." - „Oby cię, synku, Hospodnia ręka strzegła, taj błogosławiła" - dudnił któryś starzec. Z życzeń płynęły słowa uznania grzeczne, serdeczne nawet na zapas, ale w sam raz, bez żadnej poufałości: „Aleście czemni, Foko!" - „Aleście wspaniali!" - „Udałeś się nam, synku" - domruczał ten sam starzec. Gdy już rozgrzali się, uchodziło pytać coraz śmielej: któryż to kneź-narzeczony? Jakiego rodu? Skąd? Czym się zajmuje?
Foka odpowiadał, co wiedział, a o zajęciach narzeczonego, że odkrywa i wydobywa maszynami z ziemi ropę naftową, wyjaśnił zwięźle tyle, co chciał, aby nie zaleciało ad tego zapachem jakiejś mody nowej, kto wie jakiej. Nie dopytywali zatem, bo skoro Foka ręczy, także takiemu przypatrzeć się warto. Tym żywiej pytali, kto będzie kucharzyć na weselu i jakie muzyki zaproszono.
Foka wyliczał chętnie, a gdy wspomniał skrzypka Suchońskiego z Hołów, szmer przeszedł przez tłum: „Suchońkij, Suchońkij". Podniecali się jeszcze więcej, kłopotali się jeden przez drugiego, jak zdążyć na wesele, aby nie spóźnić. Im dłużej stali, tym swobodniej rozpytywali, nie szczędząc czasu, lecz Foka już spoglądał ku słońcu, jak każdy gazda, co liczy się z czasem. Spoglądał też ku samej kolibie, bo chociaż w dzień rozłączenia koniec gospodarstwa połonińskie-go, a pasterze snują się po koszierach oddani obliczeniom i rozdzieleniu trzód, nie warzą już sera, Foka miał także w kolibie coś ważnego do spełnienia.
Tam bowiem zamknął się starzec Maksym z Jaworza, umyślnie zaproszony, aby uczestniczył w zagaszaniu watry. Gdy inni uwijali się w słońcu, Maksym sam jeden siedział w ciemnej kolibie. Inaczej mogłoby stać się coś niedobrego, czy to że duchy leśne obrażą się, potem zwąchają się z ogniem i z tego bieda, czy też, że sam ogień się obrazi. Maksym był pustelnikiem, mieszkał sam na stoku przeciwległego pasma, na śródleśnej polanie zwanej Jaworze. Szanowano go bezprzykładnie, bo nie tylko był znachorem, przemównikiem i wieszczunem, ale miał oczy najlepsze, jak mówiono rachmańskie. Nakłaniał do wiary rachmańskiej, aby nikt nikogo nie sądził ani słowem nieżyczliwym, ani spojrzeniem, ani prądem złości z dala nie dosięgał. I choć nie był groźny jak inni przemawiacze, sama jego obecność onieśmielała.
Wstępując z Foką do mrocznego wnętrza trzeba przypomnieć, że połoniń-ska koliba, a raczej staja, jest budynkiem prostokątnym w „klucze" złożonym z bierwion, które niezupełnie szczelnie przylegają. To daje jej przewiew nieustanny i chociażby podczas słoty natłoczyło się czy to pasterzy czy mieszań-
ZA GłOSEM TREM ВITY
ników, czy wędrowców z płajów, gdzie milami i dniami nie znajdziesz ni chaty ni dachu, wiatr poloniński przewieje zaduchę i dym. Staja nie ma pieca ani okien, oświeca ją tylko watra, co płonie nieustannie na ubitej ziemi. A choć dym uchodzi sobie przez otwór w umyślnie podniesionym skrzydle dachu, tak go dużo i tak gęsty, że przeciska się także przez szpary między bierwionami. Patrząc z zewnątrz, cała staja dymi nieustannie, zewnątrz dymem otulona. W krótszym boku prostokąta znajduje się wejście, drzwi jednoskrzydłe wąskie a tak niskie, że jeśli ktoś wchodząc choć trochę hardo trzyma głowę, uderzy się o odrzwia tak, że zaraz spokornieje. Gdy się wejdzie, watra naprzód oślepi jasnością, potem dymem zawrze oczy i gdy oddalić się nieco, po kątach ciemno do cna i dymno.
Między watrą a stają jest takie współżycie, że gdy pasterze oddalą się, węgle ugaszonej watry zimują sobie pod dachem i żadna ulewa ni roztopy ich nie roz-myją. Na wiosnę wystarczy iskra lub węgielek z watry zwanej żywą, a po odgarnięciu popiołu stare węgle ożyją i rozgrzeją. Czasami z konieczności gasi się watrę nagle, zalewając wodą. I wówczas jak zawsze, gdy przemoc ludzka miesza żywioły, zasyczą one na siebie wzajemnie z wściekłością. Sparzona woda ulatnia się, a watra cichnie wśród syku. Ale nie myślcie, że to całkiem bezpiecznie. Bo najgorętsze węgle jałowcowe albo z kosodrzewu, choćby je zalano wodą tak zimną i pewną jak Doboszowa, wybłyskują nienawistnie, dają sobie znaki. Za-węszy to wiatr albo inny jaki duch, zacznie dąć i kusić, a węgle mogą się rozhuśtać, rozhulać i spalą staję. Przez to samo i watra przepadnie, bo bez dachu ulewy, śniegi i roztopy rozmieszą ją w błoto. Cierpliwość i gaszenie po dawnemu przez świadomego, pożyteczne dla watry samej, dla stai i przez to dla ludzi.
Gdy Foka wszedł do stai, światło słoneczne wtargnęło. Zobaczył na chwilę postać chudą, wyniosłą, o długach białych włosach, o spokojnych siwych oczach. Po czym Foka zamknął drzwi, zostali obaj w mroku, tylko zarysy postaci odcinały się w świetle, co sączyło się przez szpary. Maksym kończył rozmowę z watrą. Człowiek był widzialny, a z watry tylko węgle jak oczy gasnące to otwierały się, to zamykały, to syczały, to szeptały.
Wędrując śladami Foki przypomnijmy jeszcze, co mówi watra sama o sobie i o kraju.
Najstarszym, najbardziej czcigodnym piastunem człowieka w puszczach i pustkowiach górskich jest ogień. Watra - stara nazwa ogniska u wszystkich pasterzy i górali, w niezmierzonych pasmach karpackich, u Rumunów, Rusinów, Węgrów, Seklerów, Polaków, Serbów, Sasów i Niemców. Watra to najstarsza macierz pasterza i górala. Powiada huculska kolęda, że po urodzeniu Jezusa „Bogarodziczka watrę skrzesała, nad tą waterką Chrysta ogrzała".
18 PRAWDA ST ARO W I E KU
I Hucuł od lat najmłodszych umie i lubi rozniecać watrę. Robi to łatwo, prędko i przy każdej sposobności, podobnie jak nowoczesny człowiek zapala papierosa. W pustkowiach leśnogórskich, gdzie wilgoć wstaje nieustannie, watra jest nieodzownym towarzyszem, przeto Hucuł przy najkrótszym odpoczynku w lesie, na połoninie, przy drodze, także nad rzeką roznieca watrę. Paliwo jest wszędzie, więc jadąc czy idąc górami połonińskimi widzi się po wszystkich szczytach i zboczach, nieraz z wielkiej odległości, fontanny i języki płomieni, siwe lub białe dymy watry, snujące się po lasach, połoninach, ca-rynkach. Czasem wiatr skądś zaniesie wonny i krzepki zapach watry niewidzialnej. A gdy podchodzi się do stai, przedzierając się nieraz przez zawory kłód i głazów olbrzymich, z daleka już słychać wesołe trzaskanie watry; a gdy wejdzie się do wnętrza, słychać jak niespokojnie wciąż watra śpiewa, zawodzi, męczy się w spalaniu, wtóruje wichrowi połonińskiemu na nutę odwieczną. Szczególnej ważności jest ta watra połonińska, podsycana pieczołowicie, gdyż musi bez przerwy płonąć przez całe lato na ubitej ziemi, od pierwszego rozniecenia, a nie wolno jej dać zgasnąć ani na chwilę. Olbrzymie kłody kosodrzewiny, jałowca i świerka stanowią jej pokarm, a oczy przybysza, nieprzywykłe do gryzącego dymu, ronią łzy bez przerwy. Lecz choćby natłoczyło się luda nad miarę, chociażby jakiś chory czy zakażony się znalazł, dym tak go wytrawi, a ogień wyparzy chorobę, że nie odważy się pokazać rogów ani nawet rożków.
Tylko raz do roku i tylko na połoninie rozpala się watrę żywą. Dawniej zapalano ją także w chacie, w Wielki Czwartek zwany Żywnym, i przechowywano ogień aż do wyruszenia w połoniny. Żywej watry na połoninie nie roznieca się ani krzesiwem ani też zapałkami siarkowymi, lecz innym prastarym sposobem. Oto bierze się suche okrągłe drewienko i na jednym końcu rozkłuwa się je na krzyż. W tę szparę wsuwa się hubkę i tymże końcem zakłada się polanko w okrągły ciasny otwór z boku pionowej kłody, tkwiącej w ziemi. Drugi koniec polanka wkłada się w jamkę deszczułki, którą się je przytrzymuje, po to, aby ciasno obracało się w kłodzie. Następnie polanko owija się mocnym powrozem, a dwóch ludzi фхфс oba końce powrozu, wprawia polanko w ruch
wirujący, aż się zajmie.
Gdy ogień żywy pocznie się i narodzi, znaczy to, że żyć zaczęła staja, że połonińskie życie się poczęło. Ogień żywy jest tętnem stai, staja cielesną po-
krywą watry.
Gdy polanko zajęło się, odgarnia się z popiołu tęgie węgle zeszłoroczne, węgle jałowcowe, kosodrzewne, dawniej także cisowe. Zaledwie dotknie się ich płonącym żywym polankiem, rozjarzą się gwałtownie, wystarczy kilka sucharów, by wybuchnęła watra. Watra stara i nowa zarazem.
ZA GlOSEM TRE MB[TY
19
Po wielu latach dziewięćdziesięcioczteroletni Matij Zełenczuk z rodu Iwan-kowych, rówieśnik Foki, choć nieco młodszy, tak pouczał nas młodych o rozniecaniu watry żywej: „Ci, co kręcą polanko muszą się dobrze napocić, tak namęczyć, że ledwie dyszą. Jeszcze pierwej nim żywa watra zadymi, oni są już na pół martwi. Ale gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, tobym wam pokazał przedstawienie to, że aż hej."
Gaszenie watry polonińskiej, rozstawanie się z ogniem, który całe lato grzał i karmił pasterzy i był ich warsztatem codziennej pracy, tym bardziej nabiera cech obrzędu.
Po wejściu Foki Maksym przerwał rozmowę z watrą. Lecz watra westchnęła znów i niezwłocznie Maksym stęknął nad nią miłosiernie i doszeptał:
„Choć gaśniesz - nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą - przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz - nie zgaśniesz, nie zginiesz - a zaśniesz."
Watra zacichła, węgle zamykały się bez szelestu. Maksym poczekał chwilę, wzniósł oczy i ręce w górę i modlił się:
„Ojcze święty, pozwój mi odejść do chat ziemskich w spokoju, niech ogień twój święty nie szkodzi mi nigdy. Jeśliby zaś szkoda zeń przyszła, spraw, by w nich nie zgasła wiara, cierpliwość i śmiałość. I niechaj wszelkie twory nie-spętane i hulające na uwięzi trzyma twa święta moc. Amen."
Otwarli drzwi na oścież, światło wtargnęło i Foka zwrócił się do Maksyma z powagą, cicho, dostojnie.
- Sławien-jeś, Maksymie! Bądźcie łaskawi, nie pogniewajcie się, nie odmówcie. Pan dziedzic, pani i ja Foka prosim was, ojcze Maksymie, na wesele. Pobłogosławcie młodym. Od waszych dłoni szczęście spływa, światło na wszystkich.
Maksym, który zwykle bardzo mało mówił, popatrzył z pobłażliwym uśmiechem na Fokę, skinął głową i nic nie odpowiedział. Znaczyło to, że się zgadza.
Foka skłonił się przed starcem, wyszedł z koliby. Oczy obmyte łzami od dymu zabłysnęły ponownie. Spieszył się, powędrował jeszcze do Doboszowej krynicy, oddalonej o pół godziny od stai. Tam nabrał do drewnianej baryłki wody ze źródła. Tak obiecał pannie młodej. Na weselu nie powinno braknąć wody czarnohorskiej, a panna młoda chciała tę wodę spod szczytów poświęcić i zabrać ze sobą w dalekie strony. Bo pieśń weselna tak głosi:
A bodaj ta mołoderika taka wesełeńka, Tak jak u tij Czomohori woda studeneńka.
20
PRAWDA STAROW1E KU
„Woda studeneńka" - gdyby ją nalać do metalowej manierki, nie można by jej chyba długo utrzymać w rękach, bo i tak Foka niosąc ją w cisowej berbenicz-ce zmarzł rychło w ręce jakby od bryły lodu, przytwierdził przeto baryłeczkę sprzążką do grubego pasa. Doboszowa krynica jest bowiem lodowata latem nawet w największy upał, za to nie zamarza w zimie i jest wówczas jedynym źródłem, które można odgrzebać spod warstw śniegu. „Woda wesełeńka" - bo w ponurym kotle czarnohorskim wypływa nagle bardzo obficie spośród olbrzymich głazów, grubo pokrytych mchem. Wybiega niespodzianie, zagwarzy, zanuci, błyśnie i znów się skryje. Zdradza tym wytryskiem, że w głębiach nieruchomych skał toczy się i czai morze podziemne, co tu i ówdzie błyśnie okiem morskim i zaraz zażmurzy się. Bo idąc w górę głazami dosłyszeć można w skale szemranie i dudnienie. Dlatego w słońce czy w mróz, w letnie południe czy w zimowy poranek, Doboszowa krynica, rodem z wód podziemnych, nie troszczy się o prawa świata słonecznego. Za to ma sławę wody wieszczej i jest gdzieś przemównik taki z siłami podziemnymi zmówiony, co zna słowo, by przemienić ją, a raczej przywrócić jej moc, co scala, co do życia przywraca i odmładza. Zanim zjawi się taki, podziemne gwarzenie z piersi ziemi wyciąga z piersi człowieka przechodzącego obok źródła westchnienie: „Tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cala, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa." - Zapewne w niejednej chacie, i kto wie jak daleko od Czarnohory, przechowuje się dla ciężkiej godziny, dla choroby, nawet dla umierających, wodę ze źródła Doboszowego. A gdyby ktoś na obczyźnie miał ze sobą tę wodę, nawet pod starość, to kto wie.
Powoli, łagodnie szemrząc spływała fala ludzi i bydła ku dolinom. Zaledwie weszli z płajów połonińskich w puszcze, pastuchy i gazdowie, trzymali, zwłaszcza z tyłu pochodu, broń w pogotowiu, stare rusznice i szerokopyskie muszkiety, gdyż wiedzieli, że wilcza łaja puści się jak zwykle za trzodami i towarzyszyć im będzie aż do osad i wsi, starając się urwać co można. Ze wszystkich połonin napływały podobne fale i spotykały się na płajach lub też dalej już na drodze nad Czeremoszem. Foka zatrzymał się tam, gdzie Bystrzec wpada do Czeremoszu, w karczmie zwanej Czerdak, gdzie poprzednio zamówił większą ilość piwa, dużo kołaczy żydowskich i tytoniu, celem ugoszczania ciągnących ze wszystkich połonin ludzi, których zamierzał prosić na wesele.
Czerdakami zwano niegdyś strażnice, które miały za zadanie nie przepuszczać ludzi uciekających z okolic zadżumionych przez przejścia górskie. Czerda-
ZA GłOSEM TREMBITY
21
ków tych, które nieraz leżały już rozwalone po lasach i puszczach, obawiano się zabobonnie, mówiono, że leżą tam pomarli na dżumę i wszedłszy do tych roz-walin można by ją zbudzić. Ale w owych czasach Czerdak przy ujściu Bystrze-ca był wprawdzie samotną, ale zupełnie pogodną przystanią, gdzie po zejściu z górskich pustkowi i bezdroży można było pokrzepić się piwem, bułką żydowską, dostać tytoniu i usłyszeć najnowsze wiadomości ze świata. Wódki widywano na Czerdaku mniej jeszcze niż w najsurowszym klasztorze, bo także piwo sprowadzano z Kosowa tylko na tak wielkie i rojne uroczystości, jak połoniński chód, rozłączenie i chram bystrzecki na świętej Anny. Poza tym, o ile nie było w pobliżu robót leśnych, Czerdak był schroniskiem bezpłatnym, jakby klubem i świetlicą, nie karczmą. Arendarstwo Czerdaka, to honor nie interes. Toteż arendarz Etyk i jego rodzina widywali głównie takich gości, co chronili się chociażby na galeryjkę od ulewy i zawiei, a nie takich, co by zamawiali coś, kupowali i płacili. Przywykli do tego, bo sami jak wszyscy inni paśli i doili krowy, sadzili ziemniaki, później kukurydzę, o tym tylko rozmawiali, radzi takim gościom i wdzięczni, że ich nie zapominają, odwiedzają. I cóż by mógł Etyk sprzedać w swej gospodzie? Mamałygę, mleko i bryndzę, to co każdy miał u siebie w chacie. Tylko raz na tydzień, jeśli się ktoś pośpieszył, mógł nabyć wielkie dziwo, białe bułki, bo Ety czka piekła co tygodnia. Czasem, nie częściej niż raz na miesiąc, Etyk sylabizował i tłumaczył swym gościom gazetę, która zwała się „Niedziela", a rzadziej pozostawione przez któregoś z leśników czasopismo „Łowiec". Na żydowskie święta Etyk stawał się uroczysty, opowiadał, ale tylko wybranym, podania o Żydach górskich, o chasydach, o wielkim Rabinie i młodziutkim Jekely, co szukał jego śladów i Bożej księgi w skałach. Etyk wyznawał, że jest podwójnie szczęśliwy, że nie mieszka ani na szczycie gdzieś pod wiatrem i w chmurach, ani na wsi, ni w miasteczku, w hałasie. Między ludźmi, bo na rozdrożu, a przecież „cicho". Prawdę mówiąc, ani między ludźmi ani cicho. Samotna gospoda Etyka posiadała dwie gościnne izdebki, w każdej po dwa łóżka. Rzadcy bywalcy gospody, co sypiali na dobrych łóżkach, chwalili je, ale skarżyli się na huk Bystrzeca, że po nocach nie dawał im spać.
Na wesele w Krzyworówni wybierał się Etyk z rodziną jak inni. Tym gorliwiej pomagał Foce w traktowaniu i zapraszaniu.
Uroczyście, z naciskiem i poważnie powtarzał Foka formułkę zaprosin, łagodnie wciągając ludzi do karczmy lub podchodząc z wysoką szklanicą do przechodzących. Dwóch starych gajowych dworskich z Krzyworówni i dwaj przybrani synowie Foki, jak się mówi hodowańcy, byli mu w tym pomocni. Zaproszeniom i ugaszczaniu towarzyszyły radosne okrzyki i grzeczne wiwaty na zdrowie gazdy Foki, dziedziców i panny młodej. Co chwila odzywały się trem-
22 PRAWDA STA ROW 1 E KU
bity, bez końca wiły się tęskne koloratury fujarek. Znów tyle rąk witało się z Foką z wszystkich stron, a on znów uwijał się jeszcze ruchliwiej niż na połoninie, jak gdyby mnożyły mu się ręce na podobieństwo gałęzi, podług sławnego a prawdziwego obrazu z Kosowa. Przecie z ugaszczaniem samym był kłopot niemały. Co komu podał szklanicę, zachwalając, że piwo dobrze chłodzone, a Etyk uwijając się jak ojciec rodzony i najmita w jednej osobie, powtarzał: „oj, jak chłodzone, sam lód", a tamten zaproszony nadymał się honornie: „Nie, dziękuję, nie mogę, za gorąco". Inny znów gość przechwalał się: „Zostawcie, nie siłujcie, napiłem się ja tego piwa w swym życiu". A kto mógł wiedzieć, czy kiedy w ogóle pokosztował piwa. Napracował się Foka, zmęczył się prawie, toteż młodzi hodowańcy, gdy to spostrzegli, dalejże łapać ludzi za porządkiem za plecy, przychylali szklanki do ust, aż każdy, czy chciał czy nie chciał, gol-gol wypił. Nie żartował także dworski pobereżnik Łukien, co choć człek niezły -dużo sierot trzymał w chacie - krzykliwy był taki, że wszystkich kłusowników wypłoszył. Co krzyknął któremu gościowi do ucha, to tamten łykał piwo, o mało się nie zachłysnął. Etyk cmokał, z zakłopotania, a Foka spojrzał kwaśno i zaraz zaprzestali, a drugi pobereżnik Semen, jak to Bojko, ciężki i zgodliwy, tłumaczył: „Oj, tak zapraszać trzeba, zapraszać długo". Widząc to goście ocenili, że Foka nie szczędzi czasu, szanuje obyczaj, a mody nowej się strzeże. Popijali raźnie. Jeszcze długo ciżba ludzka tłoczyła się wokół Czerdaka, po galeryjkach, na schodkach i u zejścia na drogę. Zatrzymywały ją pogwarki, opowiadania, szeregi ciekawych zapytań i nowin. Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.
I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymar-kach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby,
ZA GlOSEM TREM ВITY
23
nie są pozbawiani miernika wysiłku i pracy, nieznanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami", nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.
Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czer-daka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłamał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Wam. Amen."
Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebięta, najniesforniejsze ze wszelkiej młodzi, jak zawsze odstawały i odlatywały. Skoro jednak konie z gromady zwęszyły obce konie obok Czerdaka, zarżały całym stadem jak gdyby gromem i zaraz odpowiadały im konie od Czerdaka. Widocznie górskie konie, podobnie jak ludzie, podminowane są tęsknotą do sobie podobnych a odległych. Dlatego na targach górskich, kiedy sprowadzi się sporo koni z najdalszych zakątków, gdzie pasły się dotąd same, taki grzmot toczy się przez cały dzień, jakiego chyba na żadnych innych targach się nie słyszy. Myśli się mimo woli, że dlatego utożsamiają u nas grom
24
PRAWDA ST ARÓW IE К U
z koniem w powiedzeniach i w zagadkach jak ta: „Kiń biłobokij zabrył w Dunaj hłybokij, jak zairżał weś świt zaznał." Lecz mówi się także, że raj koński na ziemi na tym samym się zasadza co ludzki: raj, dopóki z daleka, a z bliska biją się i kąsają. W pośpiechu przeto wybiegano z Czerdaka, aby odpędzić konie ze stada, tłoczące się ku koniom uwiązanym, na to, aby tuha końska po ziszczeniu nie uszkodziła jednako tęskniących i wytęsknionych.
Aby przybliżyć ten koński świat, prowadząc dzisiaj ku dalekiemu krajowi swoich i obcych, nie tylko tych, co przemierzyli niegdyś jego płaje, także tych, co o nich zaledwie słyszeli, a nie zawąchali ni żywicznych zapachów ni dymów, nie zasłyszeli grzmotu stada piersi końskich, ukażmy najstarszego prze-wodnika-konia. Bo powiadają o dawnej Wierchowinie: „las, Hucuł i koń". Las chronił, Hucuł parł przed siebie, koń prowadził. Jakiż koń!
Piękne i szlachetnie plemiona lub jednostki ludzkie są w wielkiej mierze, lub tak nam się przynajmniej wydaje, niespodzianym stopem sprzeciwieństw czy odległych różnic, jakby dziećmi jakiegoś cudownego przypadku. Podobnie piękna i mocna rasa koni huculskich wydaje się nam dziełem owych cudownych boskich sztukmistrzów, działających w przyrodzie, których my z nieświadomości nazywamy „przypadkami". Tak różne cechy w sobie łączy. Z jednej strony nieoczekiwaną tęgość, muskularność i siłę, z drugiej - zgrabność taneczną, prawie akrobatyczną, rozwagę, wytrawną ostrożność w badaniu niebezpieczeństw terenu, ale także ogień i nieokiełzaną wściekłość dzikiego mustanga, który potrafi atakować groźnego nawet wroga, stając dęba, to uderzając przednimi nogami, to wierzgając. I łagodność cicho czułych, wyrzeczonych oczu, jakby uśmiechniętych przebaczająco.
Dzieckiem jeszcze marzyłem nieraz o tym, by stać się koniem: takim spokojnym, łagodnym srokaczem, którego białe plamy śniegiem się wydają przy kontraście pasów brunatnych lub czarnych. Lub takim dumnym karoszem, o bujnej grzywie, rżącym radośnie, jak cyrkowiec stającym co chwila dęba, to znów wierzgającym psotnie w powietrzu. Przeskakuje płoty jeden po drugim, ale kiedy trzeba - i sam to widziałem - przechodzi ostrożnie, krok za krokiem, po zgniłej, śliskiej desce wysoko nad urwiskiem ponad spienioną głębią. Albo delikatnym bułankiem o białej grzywie z ledwo dostrzegalnymi żyłkami i kropeczkami. Takim, co wrażliwy, rozpieszczony, nerwowy jak dostojna panienka. Wyciąga szyję jak łabędź, spogląda przed siebie lękliwie, drży cały, a cudownie śmiały w biegu i w galopie. Marzyłem o tym jak o szczęściu prawdziwym: jakież to ziszczenie piękna być koniem.
Kilku wiernych i czułych przyjaciół zyskałem pośród koni. A były tam także inne, podziwu godne istoty końskie, o których przyjaźni nawet marzyć nie
ZA GłOSEM TREMBITY
śmiałem, tylko w cichości podziwiałem ich piękną dumę, cudowną poezję ruchu i rytmu, którą posiadały w każdym calu. A potem - będąc chłopcem - chciałem już tylko opiewać konie i przyjaźń moją rozszerzyłem na wszystkie konie, starałem się odgadnąć duszę, charakter i dolę każdego konia, którego spotykałem.
Wiele utworów muzycznych oddawało mi rytm i piękno koni: wir bitwy, gonitwy stada po rozległych połoninach, zmaganie się z wilkiem; ale także rytm cichego pochodu po miękkim trawiastym płaju, rytm pojenia i kąpieli, rytm cichy paszy nocnej i zaciszne ciepło stajni końskiej. Toteż z żalem spostrzegałem z czasem, jak wiele sztuk potrzeba, aby oddać poezję konia.
Z pieśnią o koniu dobrym, wiernym, śmiałym i pewnym, ale dumnym, łatwym do urażenia, bo właściwie nigdy nie był ujeżdżony, o koniu-przewodniku, o koniu-stróżu należy przystąpić do opisu Wierchowiny i jej dawności. Jest taka pieśń, stara kolęda, która nam śpiewa przy zwrocie roku, gdy świat się odnawia:
Któryż to piastun, co dziecię kołysze, A uszkiem złotym szept serca słyszy? W gwiazdy spogląda i z gwiazd miarkuje, A w skałach progi kopytem kuje, Ponad śnieg jako płomień wylata, A ślad ogonem srebrnym zamiata?
Gdzie Hucuł, tam i koń, nie ma Hucuła, nie byłoby człowieka w górach, w czarnych puszczach i złotych czapach połonińskich, gdyby nie koń. Przebywanie wielkich odległości, przynoszenie ciężarów do rozrzuconych i wysoko obok pastwisk górskich położonych chat huculskich nie byłoby możliwe bez konia. Wertepy i berda, zwory i jary, wszystko to w dużym stopniu nieosiągalne bez konia, gdyż pasąc się od źrebięcia po wąwozach, gąszczach, stromiznach, huculskie konie panują nad lękiem, a osiągają przy tym zdolność przechodzenia miejsc niebezpiecznych, bo umieją wspinać się, czołgać i przysiadać w stopniu rzadko spotykanym w rodzie końskim.
Lecz prawdę mówiąc, wierzchowcem jest koń huculski głównie dla swoich, dla tych, co go karmili w chacie i pieścili od źrebięcia. Dlatego nie