15735
Szczegóły |
Tytuł |
15735 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15735 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15735 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15735 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARY MORRISSY
MATKA PEARL
Przełożyła DOROTA STADNIK
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA
Tytuł oryginału: Mother ofPearl
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Redakcja: Stanisława Staszkiel
Redakcja techniczna: Sławomir Kusz
Korekta: Marianna Molak
FILIA V\ Oj _ a 13
hGb&Q
Copyright © Mary Morrissy 1996
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2002
© for the Polish translation by Dorota Stadnik
ISBN 83-7319-072-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2002
'Cc. J/0/ЛОСЯ,
Część pierwsza
Zaczęło się od cienia na płucach. Irenę Rivers miała osiemnaście lat, od niedawna pracowała jako kasjerka w Confectioner Hall (była szybka w rachunkach). Wszędzie wokół królowała jesień. Rdzawa i złocista. Figlarny wiatr zuchwale harcował po ulicach. Fale o srebrnych grzbietach tańczyły w ostatniej godzinie przed zapadnięciem zmroku. „Queen Bea" wpływała do portu. Niebieski pas na kominie niczym ozdobna wstążka upodabniał liniowiec do gigantycznego, pływającego prezentu. Kolos sunął majestatycznie wzdłuż bezładnej masy domów na nabrzeżu. Pasażerowie tłumnie wylegli na pokład i osłaniając oczy przed ostrym słońcem, machali serdecznie - jednak Irenę odwracała się plecami do morza.
Wnętrze szpitala brunatnoceglaste, smętne jak kościół. Ruchoma aparatura niczym tabernakulum chroniące wszechwidzące oko. Irenę czuła chłód ekranu przylegającego do jej piersi, słyszała wark-liwe polecenia obsługi - unieść podbródek, nabrać powietrza, wstrzymać oddech - i spodziewała się najgorszego. Nie musiała nawet patrzeć na zamglone, niebieskawe zdjęcie swoich płuc z dorodnymi
9
naciekami infekcji. W chwili gdy dostała się w objęcia maszyny, która uczyniła ją przezroczystą, cień położył się nie tylko na jej płucach, lecz również na jej życiu.
Granitefield. Przesądnie nikt nie nazywał tego miejsca sanatorium, choć sama wzmianka o Granitefield sygnaUzowała śmierć i chorobę, o której nikt nie śmiał głośno mówić. Irenę witano tam z otwartymi ramionami. Pielęgniarki wskazywały ją jako dowód na uleczalność z choroby. Mówiły o niej „nasza Irenę". Nikt inny tak jej nie nazywał. Matka, przerażona myślą, że Irenę mogła zarazić rodzinę (choć było na odwrót; to lata spędzone w zawilgoconym domu na nabrzeżu wpłynęły na jej stan), nie chciała jej znać. Uważała, że zhańbiła rodzinny dom. Jej choroba mówiła o ubóstwie i braku higieny. Bracia nie śmieli odwiedzać Irenę. Musieliby tłumaczyć się ze swej nieobecności matce, owładniętej obsesyjnym strachem przed zarażeniem. Zamiast tego pomogli wyszorować pokój siostry i spalić jej pościel. Wspomnienia związane z matką zawstydzały ich. Pamiętali utarczkę w kuchni sprzed prawie dwudziestu lat, ostatniego dnia pobytu ojca na lądzie. Ojciec... Latarnik, mieszkaniec wyniosłej skały z niestałym horyzontem, wyznaczanym nastrojami rozszalałego morza, więzień żywiołów, poddany jedynie ciągłym rozbłyskom światła i falom rozbijającym się o jego twierdzę, wyobcowany, zadumany, milczący człowiek. Porter wprawiał go w posępny nastrój, ale dopiero ludzie sprawiali, że wpadał w szał. Po miesiącach odosobnienia hałaśliwe puby,
10
zatłoczone nabrzeża, ciasny i obskurny dom były dla niego torturą. Czasem pośrodku tego ludzkiego mrowia słyszał ryk fal i oślepiony na chwilę snopem światła swej gigantycznej latarni ulegał nagłemu atakowi furii. Wtedy rzucał się na tego, kto był akurat pod ręką. Tamtego pamiętnego dnia Jack chciał interweniować, ale scena, jaką ujrzał - matka na stole kuchennym z szeroko rozłożonymi nogami, wielkimi białymi piersiami na wierzchu, zmiętoszo-ną spódnicą wokół ocienionego krocza, ojciec poruszający się na niej w przód i w tył - tak nim wstrząsnęła, że odwrócił się i uciekł. Potem, przycupnąwszy na podwórku przy kuchennym okienku, w nabożnym lęku pożerał wzrokiem dwie niewyraźne postacie, tarzające się wśród rozbitych jajek. Więc tak to robili. Wtedy już ostatecznie syn zostawił matkę samą sobie.
Dla Irenę ojciec zawsze był pustelnikiem w wieży na niedostępnej skale nazywanej Spaniard, gdzie spędził ponad połowę życia. Wyobrażała go sobie na tym wysuniętym w morze skrawku lądu, jak dumny i groźny tkwi na szczycie swojej latarni, jedynym stałym punkcie pośród wzburzonych fal. Gdy szalał sztorm, do jej pokoiku na piętrze na Mariner's Quay dobiegało nocą przeciągłe wycie syren mgłowych. Ich echo zostało w niej i przerodziło się w trwający całe życie strach przed odludnymi miejscami. Leżąc w zimnej pościeli, wsłuchana w wiatr bijący o dach domu, Irenę wyobrażała sobie ojca jako ranne zwierzę, ryczące tam na styku lądu i wody. Ogarniała ją wtedy przeraźliwa litość i myśli jej biegły ponad bezpiecznym portem, kluczyły ostrożnie między zatoczkami wzdłuż zdradliwego,
11
postrzępionego wybrzeża, mijały góry o barwie ostryg, by w końcu wzlecieć nad gniewne morze. Irenę wiedziała, że litość to bardzo krucha więź, podszyta strachem i smutkiem, niknąca w zderzeniu z dominującą obecnością ojca. Oczekiwanie na jego przybycie do domu - nawet mury zdawały się drżeć przed nim - było jak groźba nawałnicy o sile dziesięciu stopni. Swoim małym synom William Rivers wydawał się równie potężny co wieża, z której do nich zstępował. Bez względu na to, jak się starali, nie widzieli jego głowy. Kiedy dorośli, paniczny lęk, jaki w nich wzbudzał, zmienił się przewrotnie w szacunek. Krążyli wokół niego i przyglądali mu się ukradkiem, unikając jego twardych spojrzeń.
Ellen Rivers, udręczona atakami mężowskiej furii i trudami samotnego życia, usługiwała mu z cierpką rezygnacją. Mówiła mało, oddając się raczej gorzkim rozmyślaniom, które jeszcze pogłębiały jej zgorzknienie. Pochodziła z wioski położonej u ujścia rzeki, teraz całkowicie wyludnionej. Mieszkańców zabrały głód i emigracja. Rodzina Ellen opuściła wieś jako ostatnia. Ellen, niczym żona Lota, oglądała się za siebie, wracając pamięcią do tego dnia. Widziała zrujnowany falochron, puste, walące się domy, a czasem jedynie ich resztki - pokrzywione dachy pogrążające się w mokradłach - i przeklinała swoją głupią lojalność i beznadziejną miłość. Tylko Irenę nie zaznała gniewu ojca. Choć nie traktował jej łaskawiej niż pozostałych, nigdy nie podniósł na nią ręki. W rodzinie Riversów oznaczało to wyjątkową pobłażliwość.
Stan Irenę pogorszył się podczas jednej z najbardziej sztormowych zim, jakie kiedykolwiek nawiedziły kraj. Wysłano ją do Granitefield pod koniec
12
listopada. Ojciec, uwięziony na swojej skale, zszedł na ląd dopiero po Nowym Roku. Usłyszał wtedy, że okoliczności zmusiły Irenę do wyjazdu. Musiała „odejść". A to wskazywało na niechciane dziecko.
- Czego innego można się było po niej spodziewać? - rzuciła mu w twarz matka Irenę z nieukrywaną satysfakcją. - To przecież twój a córka.
Jazda była szaleńcza. Autobus podskakiwał i kołysał się na boki. Wycieraczki dziarsko przywarły do przedniej szyby. Bagaże przewalały się nad głowami. Pot spływał Irenę po plecach. Szary krajobraz. Granitefield. Kamienna budowla (stąd jej nazwa) z okra-towanymi zębami okien. Z burych pól wyrastało ku niebu parę drzew. Wzgórza miały kolor sińców.
- Wstrzymać oddech, moi drodzy, to zaraźliwe! - mruknął j eden z pasażerów, gdy w końcu zatrzymali się przed bramą wjazdową. Dalej nie śmieli podjechać. Wysiadając z autobusu, Irenę wiedziała, że śledzą ją ponure i zaciekawione spojrzenia pasażerów z twarzami przylepionymi do ubłoconych szyb. Godziła się na czekającą ją bezsenność, gorączkę, odrętwienie ogarniające całe ciało, ale nie mogła znieść potępiającego wzroku tych, którzy zawczasu skazali ją na śmierć. Autobus zakręcił i wpadłszy w ogromną kałużę, ochlapał ją błotem od stóp do głów. Irenę poczuła się jak opluta. Wstrząsnął nią nagły atak kaszlu. Bolało. Próbowała złapać oddech, lecz zachmurzone niebo nie obdarzyło jej porcją powietrza, do której miała święte prawo. Usta wypełniła jakaś ciecz. Irenę przyłożyła do nich chusteczkę, która zabarwiła się szkarłatem. Umrę tutaj, udławię się własną krwią, pomyślała.
13
Umieścili ją w przebieralni. Biały pawilon o zadziwiających okapach. Pełnia lata. Minęło już trochę czasu. Jest dzieckiem, trzymają ją tutaj, nie pozwalają się bawić. Na zewnątrz eksplozja błękitu. Irenę słyszy głuche odgłosy kroków na pomoście. Skądś dochodzą dźwięki jakiejś małej orkiestry. A może to niewyraźne zawodzenie kataryniarza? Łopot chorągiewek, wrzaski kąpiących się ludzi. Popisy chudego chłopca, który skacze z mola z szeroko rozpostartymi ramionami, z odchyloną głową, dziko wymachując nogami w powietrzu. Irenę nadstawia uszu w oczekiwaniu radosnego plusku, ale ten nie nadchodzi. Zamiast tego otwierają się drzwi białego pomieszczenia i nagle to ona znajduje się w wodzie, zdana na łaskę morza bólu, wysokich, pobłyskujących fal, które na jej oczach rozpryskują się na tysiące drobinek. Statek idzie na dno, przełamany wpół. Irenę, przycupnięta na dziobie łodzi ratunkowej, jest drżącym z zimna rozbitkiem. Góry lodowe, białe i straszne jak ból, z jękiem i zgrzytem napierają na łupinkę, chcą ją zmiażdżyć. Rozlega się potworny trzask, gdy góry lodu, teraz już rekiny z szeroko otwartymi paszczami, wgryzają się w przeżarte słoną wodą wręgi, utrzymujące łódź w całości. Deski się rozstępują. Irenę pogrąża się w otchłani...
Powiedzieli, że operacja uratowała jej życie. Za sprawą gigantycznej pary nożyc straciła jednak cztery żebra. Lekarze usunęli płyn zalegający w płucach. Irenę czuła teraz w tym miejscu zadziwiającą pustkę. Za wszechwidzącymi promieniami rentgenowskimi, wędrującymi przez jej niebieskawe wnętrz-
14
ności, podążyły ręce chirurga, który wdarł się do jej wnętrza, ugniatając jej delikatne, czerwone, pulpo-wate serce. Bez żeber Irenę czuła się pozbawiona części pancerza chroniącego ją przed światem. Nie chodziło o samo okaleczenie, lecz o fakt, że naruszono przybytek, jakim było jej ciało. Zrujnowana konstrukcja, niczym na wpół zniszczony budynek, ukazała wszystkim barwę ściany kominowej i wystrój salonu.
Jako pacjentka Irenę nauczyła się zabijać czas. Opanowała sztukę dobrze znaną więźniom - umiejętność zaśnięcia o każdej porze. Tym sposobem można było przespać cały dzień, a szczególnie długie ponure popołudnia, spokojne i ciągnące się w nieskończoność, nużąco ciche po ruchliwych i hałaśliwych porankach. Pobudka była o świcie. Budził ich dźwięk rozsuwanych kotar, trzepania poduszek, szczęk wózków ze śniadaniem. Na ich tacach lądowała breja z żółtek i słabo przypieczona grzanka o uniesionych bokach.
- Herbata! - Bridget wrzeszczała z kuchni jak zawiadowca stacji odprawiający pociąg.
- Lekarstwa!
Tak wyglądał ich dzień.
O ósmej przychodziły sprzątaczki zmywać podłogę. Szczęk wiader i stukot szczotek kojarzył się z bojowymi sygnałami kroczącej naprzód armii. Żwawo poruszały się po kolejnych salach, sięgając pod łóżka i we wszystkie zakamarki. To codzienne sprzątanie Irenę traktowała jak karę. Tak jakby podejrzewano ich, że w nocy przemycili tu zarazki.
15
Niezauważeni przez codziennych najeźdźców, pacjenci leżeli uwięzieni we własnych łóżkach - wysoko nad ziemią - podczas gdy podłogę, po której chodzili, poddawano zabiegowi oczyszczania. Irenę była przekonana, że gdyby w trakcie tych zabiegów spuściła n0gi na podłogę, one też zaznałyby ślepego błogosławieństwa ścierki. A potem pojawiali się lekarze...
później, powodowana uczuciem osamotnienia, szczelnie opatulona i wyprawiana na werandę po łyk świeżego powietrza, Irenę nauczyła się grać w karty. Robili to jak dzieci, które w czasie deszczu nie mają nad morzem nic lepszego do roboty. Łóżko obok niej zajmowała zakonnica, siostra Baptysta. Rozdawała po bożemu, przyciskając karty do piersi.
- A teraz partyjka pokera - mówił CharUe Piper. _ Mam ochotę na odrobinę prawdziwego hazardu.
Charlie Piper. To nazwisko będzie prześladować Irenę. Charlie Piper sprzedawał gaśnice. Handel i gaszenie to mój sport, mawiał. Próbował uciec łodzią na drugą stronę jeziora. Uważał, że uda mu się oszukać śmierć, kiedy po prostu rzuci jej wyzwanie. To była mroźna noc. Odepchnął łódź od spróchniałego pomostu i zaczął wiosłować po spokojnej tafli jeziora, miękko rozgarniając wodę na boki. Napotkał jednak silny prąd i opadł z sił. Znaleźli go skulonego w łodzi zapijanej w trzcinie niedaleko przeciwległego brzegu. Prawie udało mu się dotrzeć na drugą stronę.
- Nie o to nam chodzi, panie Piper - odpowiadała giostra Baptysta cierpkim tonem. - Gramy dla zabawy.
16
Mimo braku nagrody oddawała się grze z całą gorliwością.
- Moje! - wołała, z radością zgarniając zwycięskie karty. Gra budziła w niej dzikie instynkty, a zwycięstwo podsycało upór i zachłanność.
Pan Powers rzucał uważne spojrzenia zza okularów. Szczęki mu drgały. Był dyrektorem szkoły, choć w Granitefield, o czym przekonała się Irenę, nie miało wielkiego znaczenia, kim się było przedtem. Wyobrażała sobie pana Powersa, niegdyś korpulentnego, dziś wychudzonego mężczyznę, jak kroczy dostojnie między rzędami ławek, tłukąc w nie trzciną, albo wyczytuje - a raczej wykrzykuje - listę obecności. Swoich uczniów zna tylko z nazwiska. Kiedy nie przechadza się między ławkami, staje na końcu klasy, by chłopcy nie wiedzieli, gdzie jest w danym momencie. I czeka, aż któryś z nich jako pierwszy zerknie przez ramię do tyłu...
Ale nadszedł czas zemsty. Pan Powers gnębił swoich podopiecznych, a ci zarazili go chorobą.
Przy kartach brakowało mu sprytu. Kolejną straconą okazję kwitował kwaśną miną, lecz grał dzielnie dalej, przeświadczony już jednak o swojej klęsce.
- Niech pan bierze kartę z wierzchu - warczała na niego siostra Baptysta.
Nękany bezlitośnie, chyłkiem wycofywał się przed końcem rozgrywki.
Netta Cavendish przy kartach stawała się drażliwa i skora do kłótni. Za swój obecny stan winiła lata tańca. Mówiła, że trociny, którymi posypywano parkiet, podrażniły jej drogi oddechowe. Do tego doszły jeszcze powroty na rowerze do domu nad ' ^ліашт ^deszczu. Jak każdy pacjent w Granitefield,
! 0 !] 17
Netta musiała jakoś usprawiedliwić swoją chorobę. Żadne z nich, zauważyła Irenę, nie potrafiło uznać jej za ślepy traf losu. Wszystko tłumaczyli tym, co zrobili, albo tym, czego nie zrobili.
- Dałaś mi tylko sześć - narzekała Netta.
W nieskończoność trzęsła się nad kartami, zanim którąś odłożyła. Dotykała jednej, potem drugiej, przerażona koniecznością dokonania wyboru. Umarła prawie tak samo. Nie potrafiła porzucić nadziei, ponieważ czuła, że niesłusznie dzieje jej się krzywda.
Wyniki zapisywała Matka Pięciu Chłopców. Istna Amazonka; szeroka w pasie, rozrośnięta w barach od ciężkiej pracy na roli, z wielkimi dłońmi. Nosiła męskie robocze buty z rozwiązanymi sznurowadłami. Trudno było sobie wyobrazić, żeby tak potężne ciało zmogła jakakolwiek choroba. A jednak kiedy dopadał ją atak kaszlu, przypominała dąb, potężny i straszny, skrzypiący groźnie w czasie nawałnicy. Irenę nigdy nie poznała jej imienia.
- Jestem matką pięciu chłopców - zwykła mówić. - Pascala, Mikeya, Florence'a, Billa i małego Toma.
Nigdy się nie pokazali. Piątka silnych chłopów, z których była tak dumna, nie pojawiła się nawet wtedy, gdy ich matka umarła, z trzaskiem zwaliwszy się w ciemność.
Tymczasem siostra Baptysta grała dalej. Jedynie Irenę, wytrwała i nieustępliwa, mogła jej dorównać.
W czasach klęski głodu w Granitefield mieścił się przytułek. Pozostały po nim wysokie ściany, błękitne korytarze pociągnięte wapnem, a w jednej z przybudówek ogromny żelazny kocioł, w którym gotowa-
18
no owsiankę. Wszystko nosiło tutaj podwójną nazwę, jak na drogowskazach w zapomnianym miejscowym języku. Oddział zakaźny - tak brzmiała oficjalna nazwa - pacjenci nazywali Obozem. Znajdowali tam schronienie prątkujący, bezimienni i odizolowani od świata, póki znów nie wypchnięto ich, mrużących oczy, na słońce. Stamtąd trafiało się do Pałacu - jak szumnie mówił o nim personel - kamiennego budynku widocznego z drogi. Dla chorych były to po prostu Sale. Teren opadający w stronę jeziora nazywano Boiskiem. Rano, gdy trawa nosiła jeszcze ślady szronu, siostra dyżurna - a czasem sama siostra przełożona - wiodła tamtędy wężyk pacjentów na codzienną przechadzkę. Wysiłek służył zdrowiu, rześkie powietrze miało regenerować ich chore płuca i zmaltretowane nakłuciami klatki piersiowe. Nawet ich ciała, siedliska zarazków i gruzełków, nie należały do nich. Stanowili pstrokaty tłumek. Dzienne ubrania - najpierw warstwa trykotu, potem wełny, na to płaszcz, na głowie czapka - wkładali na regulaminowe piżamy. Niczym targane wiatrem strachy na wróble maszerowali para za parą w dół posypanej żwirem ścieżki, prowadzącej na brzeg jeziora. Potem żwawo wokół niego. Ich wysiłkom towarzyszyło krakanie wron oblegających rosnące w pobliżu drzewa. A oni, jak więźniowie skuci jednym łańcuchem, wędrowali dalej w poszukiwaniu zajęcia. Czasem Irenę bała się, że zostaną wyprowadzeni w jakieś nieznane, zapomniane miejsce i tam porzuceni. Albo jeszcze gorzej.
Trasa, którą wędrowali piechurzy, usiana była sekretnymi kryjówkami - do połowy wypalone woodbines chowano w skrytkach we frontowej
19
balustradzie, whisky tkwiła przymocowana pod pomostem - i już samo to porcji obowiązkowych codziennych ćwiczeń na świeżym powietrzu nadawało charakter fascynującej wycieczki. Dla nich, przyczajonych w wilgotnym lesie pełnym opadłych liści, łyk alkoholu czy pospieszne zaciągnięcie się dymem były jak haust wolności. Smak życia.
Niezdatni do normalnego funkcjonowania, nabywali innych umiejętności. Popołudniami w świetlicy wsłuchiwali się w trzaski radia. Odbiór był zawsze fatalny.
- To z powodu naszego położenia geograficznego - twierdził pan Power s.
A jakość odbioru była taka, jakby tkwili na dnie
kopalnianego szybu. Głos napływał falami i zanikał
przy akompaniamencie świstów. Radiem zajmował
się Ernie Troubridge. Był robotnikiem portowym,
r póki węglowy pył nie zniszczył mu płuc. Bez przerwy
wędrował z odbiornikiem po całym pomieszczeniu, ustawiał go wysoko i nisko, przechylał w jedną, potem w drugą stronę, by zminimalizować zakłócenia. Z wieszaka na ubrania skonstruował prowizoryczną antenę, która sterczała w górze jak zwichrowana batuta. Ernie upierał się, że dzięki temu wyraźniej słychać. Noszenie grającej skrzynki stało się jego zajęciem. A znalazłszy dla niej jakieś miejsce, niecierpliwie zaczynał kręcić gałkami za każdym razem, gdy nadający audycję celowo, jak się wydaje, zmieniali pasmo. Od czasu do czasu walił pięścią w politurowaną obudowę radia, które - urażone ob-cesowym traktowaniem - podporządkowywało się jego woli, by znów wypowiedzieć posłuszeństwo, gdy tylko Ernie odwrócił się do niego plecami. Jaką
20
przyjemność miał ze słuchania, Irenę nigdy nie potrafiła zrozumieć. Wiadomości albo szarpały mu nerwy, albo potwierdzały jego najgorsze przypuszczenia, choć niektóre z nich kwitował triumfalnym, Aha!", niczym pokerzysta po zwycięskim zagraniu. Lubił słuchać ostrzeżeń o nadchodzącym sztormie.
- Czeka nas zła pogoda, kapitanie - pokpiwał z niego Charlie Piper, stając w drzwiach świetlicy i rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
Charlie prowadził własny interes, kwitnący czarny rynek papierosów i pomarańczy, pogmatwany system pożyczania pieniędzy na lichwę. Każdy miał u niego dług. Ernie Troubridge, zgięty w półmroku jak człowiek zanoszący błagalną modlitwę do rozwścieczonego, mściwego boga, ignorował te odzywki.
- Tyne, Dogger, German Byte... powoli opadają.
Irenę Rivers przypominała sobie wtedy utraconego ojca, samotnie czuwającego na skraju lądu i stawiającego czoło burzom.
W świetlicy kwitła drobna wytwórczość. Betty Long zajadle dziergała na drutach, z zaciśniętymi ustami, jakby pracowała na akord. Na wzór miała dwie podniszczone rzeczy - cytrynowy kaftanik i parę niebieskich bucików.
- Och, Irenę, spójrz! -wołała, przejęta zgubionymi oczkami.
Irenę delikatnie pruła robótkę do miejsca usterki i Betty znów przystępowała do dzieła. Irenę nigdy się nie dowiedziała, dla kogo były te rzeczy. Zważywszy na ich ilość, Betty mogłaby ubrać cały sierociniec. Irenę przypuszczała jednak, że Betty odkłada
21
gdzieś te słodkie drobiazgi, szykując wyprawkę dla dzieci, których nigdy się nie doczeka.
Przy karcianym stole przykrytym zielonym ryp-sem Isla Forsyth tworzyła obrazki z muszelek, Babę Wrafter naszywała aplikacje, Mary Cantalow wznosiła katedry z zapałek, siostra Baptysta szydełkowała. Coś małego i skomplikowanego. Osłony na kielichy, domyślała się Irenę. Pewnego razu, przy pokazywaniu Irenę jakiegoś złożonego wzoru, spytała słodkim głosem:
- Jesteś jedną z nas, prawda, moja droga?
Irenę posłała jej twarde spojrzenie. Ta przymilna mina, te obłudne oczy spragnione wyznania... Nie odpowiedziała. Gdyby przyznała, w co wierzy, siostra Baptysta byłaby wstrząśnięta. Boga nie ma. Jest tylko zdrowie i choroba. A jedynymi wybawcami są nieznajomi ludzie o dobrych sercach, którzy tną twoje ciało i zostawiają rany.
Doktor August Clemens. Te słowa Irenę umieszczała w modlitwie. Doktor August Clemens. Funkcja, jaką pełnił, wyłączała go z kręgu pacjentów, lecz tak naprawdę był jednym z nich. Suchotnikiem. Jego też otworzyli kiedyś jak muszlę, on też wypacał gorączkę, był wożony na wózku na świeże powietrze, gdzie zsiniały z zimna, szczękając zębami, wdychał lodowate lekarstwo. Jedynym dziedzictwem choroby u tego krępego, krzepkiego mężczyzny był silny rumieniec, choć równie dobrze można go było przypisać wesołemu usposobieniu. Śmigał po korytarzach w powiewającym fartuchu, z ręką w nieustannym geście pozdrowienia. Rumiany, rudowłosy, jakby pobłogosławiony barwami zewnętrznego świata. Pan na włościach, jak nazywali go niektórzy obrażeni pacjenci, zazwyczaj wtedy gdy wytropił ich palarnię albo przyłapał na hazardzie. Przy upiornej chorobie jego czerstwe zdrowie wydawało się niemal obelgą, prowokacyjnym gestem, wymachiwaniem pięścią przed obliczem Boga. Wobec doktora Clemensa Irenę żywiła ten rodzaj lojalności, jaką może odczuwać tylko bezgranicznie wdzięczny człowiek. Doktor był jej pierwszym wybawcą. Drugim miał być Stanley Godwin.
23
- Dobre wieści, moja droga!
Doktor Clemens siedział okrakiem na krześle w swoim niewielkim gabinecie. Spiczasto zakończona broda przetykana srebrnymi nitkami muskała jego krzepkie przedramiona. Trzymał w ręku plik niebieskawych zdjęć rentgenowskich.
- Wszystko czyste!
Mówił skrótami. Po każdym jego zdaniu Irenę wręcz spodziewała się usłyszeć: „Kropka!".
- Możesz wracać do domu.
Irenę siedziała bez słowa, bawiąc się paskiem szlafroka. Nadeszła chwila, która budziła w niej śmiertelny strach. Wyleczenie. Ostateczne i nieodwołalne. W ciągu sześciu lat spędzonych w Granitefield osiągnęła wewnętrzny spokój, znalazła sens życia, co odpowiadało jej usposobieniu. Wrogi świat był daleko. Irenę nie wyobrażała sobie powrotu w jego objęcia; czekał ją tam los sieroty pozostawionej samej sobie.
- Co ty na to? - Doktor Clemens domagał się odpowiedzi.
Irenę skierowała wzrok ponad niego. Przez brudne okratowane okno widziała lśniącą taflę jeziora. Drzewa przybrane zielenią pełni lata zwracały się ku niej z wyrzutem. Kudłaty chłopiec - poznała go, był na oddziale С - puszczał nad brzegiem latawiec. Podrzucał w powietrze czerwony trójkąt, po czym zrywał się do szaleńczego biegu, odwijając sznurek z blaszanej puszki. Niestety, wiatr był za słaby i za każdym razem latawiec powoli opadał, lądując sponiewierany u stóp chłopca.
- Nie masz nic do powiedzenia?
Doktor Clemens wpatrywał się w nią badawczo. Nie mogła znieść tej dobroci i zrozumienia w jego
24
oczach. Rozumiał aż za dobrze, co wprawiało ją w zakłopotanie. Nie chciała tak łatwo dać się rozszyfrować.
- Nie chcesz odejść, prawda? Żałośnie pokręciła głową.
- Przecież jesteś młoda, przed tobą całe życie. Możesz to wszystko zostawić za sobą. Ze mną jest inaczej, to praca mojego życia. Rozumiesz?
Irenę potaknęła. To akurat rozumiała. Osobliwość powołania nie była dla niej niczym nowym. Wystarczyło przypomnieć sobie ojca.
- Tylko wariat albo pijak wybrałby pracę w takim miejscu. - Doktor Clemens machnął potężną ręką (nie przypominała ręki chirurga, raczej spękane łapsko kapitana statku) w stronę wysokich, brudnych ścian, krzywo stojącego biurka, którego kulawa noga wspierała się na opasłym tomie literatury medycznej. Drobinki kurzu fruwały w powietrzu, skąpane letnim światłem. Z korytarzy dochodził szczęk basenów dla chorych. - Albo nieuleczalnie chory... - dodał.
Jakaś natrętna mucha bzyczała wokół niego. Opędził się machnięciem ręki.
- Tak - powiedział smutno - właśnie dlatego tu jestem.
Irenę powierzono pracę w kuchni razem z Bridget i Annie. Annie była żylastą dziewczyną, miała chudą twarz i zbieżnego zeza. Patrząc na nią, miało się wrażenie, że jakiś mały owad na stałe usadowił się na jej nosie. Annie, podobnie jak Irenę, została przygarnięta przez doktora Clemensa. Irenę odkryła, że
25
to nieUczna grupa. Jakaś pielęgniarka tutaj, sprzątaczka tam, przemycone do personelu na stanowisko wynalezione specjalnie dla nich.
- Potrzebujemy cię - doktor zwykł powtarzać Irenę, mając na myśU swój sekretny zespół. - Musisz przezwyciężyć rozpacz. Jesteś na pierwszej linii frontu.
Co do Bridget, to przyszła z zewnątrz. Do niej należały ciężkie prace. Krzepka i wytrzymała obierała ziemniaki, stawiała na ogniu i ściągała z niego ogromne kotły. Irenę, Annie i Bridget pracowały w obszernym mrocznym pomieszczeniu w piwnicy. Zapalały gaz i przez cały dzień trzymały na ogniu kotły z bulgocącą zawartością. Harowały od świtu do zmroku. Irenę uwielbiała kuchenne hałasy i parę. Po latach przymusowej bezczynności czuła, jakby nagle znalazła się przy taśmie montażowej w zakładach zbrojeniowych i stała się częścią wojennego wysiłku. Cały budynek zdawał się pocić - zaparowane okna, para skraplająca się na ścianach, pokryte tłustą warstewką czarne i czerwone płyty podłogowe. Z radością witała strużki potu spływające po czole. Nie była to już ani oznaka gorączki, ani zapowiedź dłuższego leżenia w łóżku. Lubiła atmosferę kuchni, skalę tego pomieszczenia. Połyskliwe naczynie do gotowania na parze, przepastna lodówka z drzwiami o wymiarach samolotowego luku, emaliowane pojemniki z napisem MĄKA albo CUKIER, z umocowanymi na stałe pokrywkami i czerpakiem wielkości szufli w środku. Praca - do tej pory nie miała jej zbyt wiele - dawała Irenę mnóstwo zadowolenia. Każdego dnia zaczynała od nowa, zyskiwała potwierdzenie, że życie naprawdę toczy się dalej. Spokój wczesnych go-
26
dżin porannych ustępował późniejszej bieganinie, gorączce i panice przy kotłach z kipiącą zawartością albo nerwom z powodu kończących się zapasów. Nadchodził zgiełk pory obiadowej. Pospieszne wynoszenie i wnoszenie jedzenia, chaos, kolizje, nieuniknione rozlewanie zawartości naczyń. A potem zanurzenie rąk w wodzie z mydUnami, godzinne szorowanie i miły dla oka efekt czystości. Irenę najbardziej lubiła godziny popołudniowe, gdy nastawała przejmująca cisza, a one rozsiadały się przy wyczyszczonym kuchennym stole i popijając herbatę, skubały resztki.
Czasem zakłócała spokój prośba o herbatę z biura siostry przełożonej. Często to właśnie siostra przełożona przekazywała złe wieści. Twierdziła, że herbata pomaga w takich chwilach. Przynajmniej jej pomaga, myślała Irenę, próbując wyobrazić sobie siostrę przełożoną (nazywała się Nancy Biddulph; Irenę zaskoczyło, że ta kobieta w ogóle ma jakieś imię; Charlie Piper nazywał ją Matterhorn) mówiącą o czymś tak nieuchwytnym i bezmiernym jak śmierć. O wiele swobodniej czuła się, obcując z namacalnymi i wstydliwymi przejawami życia. Głośny bąk w łóżku po kąpieli, błyskawiczne wyciągnięcie termometru z odbytnicy. Siostra przełożona traktowała chorobę z rubasznym, nieco marynarskim poczuciem humoru.
Kiedy Irenę przygotowywała kanapki dla bUskich zmarłego, czasem wyobrażała sobie, że gościem siedzącym w biurze siostry przełożonej jest jej matka, która postanowiła upomnieć się o wyleczoną córkę. Irenę upinała włosy, zdejmowała fartuch i krocząc z zastawioną tacą pogrążonymi w ciszy korytarzami,
27
ćwiczyła najbardziej zachęcający i miły uśmiech. W jej wersji ich ponownego połączenia matka była wytworna i lepiej sytuowana (w oczach Irenę tylko wzbogacenie się mogło tłumaczyć nagłą wylewność uczuć), odziana w modny kapelusz i białe rękawiczki. Ściągałaby je z gracją, palec po palcu, w nerwowym oczekiwaniu, podczas gdy Irenę zbliżałaby się do niej z porcelanową zastawą w drżących rękach. Ale ta perspektywa była tak oszałamiająca i rozkosznie nieznośna, że z chwilą znalezienia się pod drzwiami siostry przełożonej Irenę mogła jedynie zastukać i wykrztusiwszy: „Herbata, proszę pani", postawić tacę i uciec.
- Znałem kiedyś jedną Irenę - zagadnął pewnego dnia Charlie Piper, gdy Irenę przyniosła mu tacę z obiadem. - Niezły był z niej numer, mówię ci. Miała zwyczaj...
- Wystarczy, panie Piper - przerwała siostra Dowd, trzymająca między palcami jego chudy nadgarstek. Badała mu puls. Charlie znów leżał na oddziale zwanym Obozem. Było to krótko po jego nieudanej próbie ucieczki. Irenę położyła mu tacę na kolanach. Charlie puścił do niej oko. Jego wygłupy pasowały zdrowemu mężczyźnie. Tutaj trąciły makabrą.
- Ojej! - wykrzyknął falsetem na widok deseru. Była niedziela. - Ciasto z owocami!
Nacisnął palcem blade jabłka, które wypłynęły z wnętrza i rozlały się po talerzu wraz z sokiem. To były spady, które Irenę i Annie pozbierały z ziemi.
- Też coś! - rzuciła siostra Dowd gniewnie, puściła rękę Charliego i wyszła. Charlie skwitował jej odwrót
28
uniesieniem brwi. Dawał wyraz swoim opiniom wyrazistą mimiką, jednocześnie kpiarską i pełną dezaprobaty dla samego siebie.
- Też coś! - przedrzeźniał siostrę Dowd.
0 kobietach mówił jak skazaniec. O Glorii, telefonistce, zamkniętej w dyżurce w głównym holu. Pragnął jej, podniecały go jej pełne lśniące wargi, pomalowane paznokcie, pieprzyk wysoko na lewym policzku. I szklana przegroda, która ich dzieliła.
Prawili sobie złośliwości.
- Jak się dzisiaj ma wasza lordowska mość? - wołała zza szyby Gloria.
- O, wracam do sił, kochanie - odpowiadał - a wszystko na twój widok.
1 nagle uległ jakiejś niewytłumaczalnej przemianie. Pewnego wieczora, gdy Irenę przyszła po tacę, wyskoczył ku niej zza drzwi.
- Aha! - krzyknął. - Przestraszyłem cię, przyznaj się!
Zatrzasnął drzwi i zaklinował klamkę, podstawiając krzesło.
- Teraz cię mam!
Irenę poczuła nagły niepokój. Ale to był przecież tylko Charlie Piper.
- Irenę - wyszeptał, przesuwając czubkami palców po jej policzku. W jego oczach malowało się pożądanie. - Irenę...
Przyciągnął ją do siebie, wtulił policzek w zagłębienie jej szyi, wczepił palce we włosy na karku. Ogarnęła ją fala dziwnego gorąca. Dlatego nie zawołała o pomoc. To tylko żart, wmawiała sobie. Za
29
chwilę Charlie wybuchnie śmiechem, zadowolony z udanego psikusa. Poczuła w uchu jego język. Zaczął miętosić ubranie na jej piersi. Żartobliwym gestem próbowała go odepchnąć, lecz była w nim twarda nieustępliwość przewlekle chorego człowieka. Wsadził jej rękę pod bluzkę. Wtedy trzasnął guzik.
- To już tak dawno - dyszał. - Błagam.
Ponad jego ramieniem Irenę zauważyła przyniesioną mu wcześniej tacę. Jedzenie było nietknięte. Utkwiła w niej wzrok, gdy druga ręka Charliego Pipera wędrowała ku jej kroczu. Popychał ją w stronę łóżka, unieruchomioną w mocnym uścisku. I nagle, zupełnie niespodziewanie, puścił ją. Opadł na brzeg łóżka, jakby uszły z niego wszystkie siły. Trzymał jej dłonie w swoich.
- Chcę tylko popatrzeć.
Spełniła tę prośbę w milczeniu. Najpierw rozpięła tunikę i zsunęła ją z ramion. Potem rozpięła pasek u spódnicy, która opadła na podłogę wokół jej stóp. Ostrożnie zabrała się za rozpinanie bluzki, zmiętoszo-nej przez Charliego. Zauważyła dziurę po wyrwanym guziku. Zdejmowana bluzka lekko szeleściła. Teraz przyszła kolej na halkę, przedmiot wstydu Irenę. Była zszarzała i postrzępiona na brzegach od częstego prania, do tego rozdarta pod pachą. Irenę odpięła pończochy i spuściła je do samych kostek. Potem sięgnęła do zapięcia gorsetu. Powoli, z namaszczeniem odpinała każdą haftkę, choć w normalnych okolicznościach uwalniała się z gorsetu, nie dbając o rozpięcie go do końca. W skupieniu kontynuowała rytuał. Ze stoickim spokojem dotknęła zapięcia biustonosza na plecach. Mocowała się z nim przez chwilę, po czym ostrożnie uniosła piersi i uwolniła je z miseczek.
30
Biustonosz spadł ze smętnym pacnięciem. Wreszcie majtki (reformy; matka zawsze mówiła „reformy", przypomniała sobie Irenę). Bez emocji zsunęła je na uda, aż same opadły niżej, dołączając do stosu ubrań oplatających jej buty. Właśnie, buty. Zapomniała o butach. Przez cały czas Irenę nie spuszczała wzroku z tacy. Widziała, że jajko na twardo zabarwiło się sokiem z buraczków.
Charlie Piper ręką doprowadził się do orgazmu. Zacisnął mocno powieki, odrzucił głowę w tył, nabrzmiałe żyły na szyi tętniły i pulsowały.
Żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Irenę zebrała rozrzucone ubrania, wycofała się w kąt i niezdarnie zaczęła się ubierać. Charlie siedział ze spuszczoną głową. Irenę obeszła łóżko, by sięgnąć po tacę. Czekało na nią jeszcze dziesięć innych tac. Była już spóźniona. Na szafce obok łóżka stała popielniczka. Jaskrawożółta w kanarkowym odcieniu, z zielonym napisem PAMIĄTKA Z SAINT HELIER wokół brzegu. Przelotnie musnęła ją palcem. Charlie odwrócił się w jej stronę.
- Neilus Grundy - pospieszył z wyjaśnieniem. - Zawalił z ostatnią zapłatą. Nie żeby była mi tu potrzebna. Albo tam gdzie chodzę załatwiać te sprawy.
Twarz mu się ożywiła.
- Dalej, weź ją sobie. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Będziesz miała po mnie pamiątkę.
Charlie Piper musiał powiedzieć innym. W każdą niedzielę po nabożeństwie mężczyźni zbijali się w gromadę i prowadzili między sobą ożywione rozmowy. Nieprzyzwoite rozmowy, jak przypuszczała Irenę. Ubrani w wyświecone garnitury i koszule z przetartymi kołnierzykami (na podstawie kroju i fasonu ubrań Irenę potrafiła określić, od kiedy ich właściciel jest mieszkańcem Granitefield) stawali się mężczyznami, jakimi byli w świecie na zewnątrz. Odzyskiwali dawną postawę, choć ich ubrania były teraz zdecydowanie za luźne. Stali w grupkach przed kaplicą, taksując wzrokiem kobiety, które również stroiły się na tę okazję. One nie zdawały się na garderobę, z jaką przyjechały do Granitefield. W dniach odwiedzin siostry dostarczały im pożyczone sukienki, czasem uczynny konserwator przemycił parę szpilek. Jeśli doktor Clemens uważał, że sobotnie wieczorki towarzyskie w świetlicy zaspokajają potrzeby jego pacjentów, to srodze się mylił. Prawdziwe życie towarzyskie kwitło w niedzielne poranki podczas mszy. Między ławkami krążyły liściki, wyznaczano terminy schadzek, wymieniano zalotne spojrzenia. Panował nastrój tłumionej wesoło-
32
ści, którą wyczuwało się w ich głosach wzlatujących ku wysokiemu sklepieniu kaplicy. Śpiewali z pasją, mimo kaszlu, na chwałę nie Boga, lecz zdrowia. I przeżycia. A po mszy dawali upust swojej woli przetrwania', flirtując i plotkując albo obłapiając się rozpaczliwie w lesie za Obozem.
Irenę nigdy nie miała kogoś do pary. W pierwszych latach w Granitefield chciała tylko jak najszybciej wyzdrowieć i wyrwać się stamtąd. Sądziła, że to jedynie kwestia powrotu do tego samego miejsca, w którym tamto życie się zatrzymało. Jak gdyby godzinna przerwa na lunch, w trakcie której wyszła z Confectioner Hall zrobić prześwietlenie, po prostu rozciągnęła się w czasie. Przed wyjściem Irenę poprosiła Julię Todd o odłożenie dla niej rożka ze śmietaną. Lubiła sobie wyobrażać, że rożek, owinięty w pergamin wysmarowany od środka śmietaną i dżemem, jak gdyby nigdy nic czeka na jej powrót na półeczce pod kasą. Wychodząc, Irenę miała na sobie służbowy strój: pasiasty fartuszek i białą czapeczkę Miss Muffet. Podczas pierwszych miesięcy w Granitefield nie dawało jej spokoju, że ich nie zwróciła. Bała się, że przez to nie będzie mogła wrócić do pracy. Ciekawiło ją, kto przyszedł na jej miejsce i czy obliczenia im się zgadzają. Co tydzień sprawdzała w gazecie informacje o swoim stanie zdrowia. Każdy pacjent miał swój numer i krewni - nawet jeśli nie mogli go odwiedzić - zawsze wiedzieli, jak się ma. B4704: prątkujący. B4704: stan krytyczny. B4704: wyleczony. Zastanawiała się, czy Jack albo Sonny kiedykolwiek otworzyli gazetę na tej stronie i odszukali jej numer. Czy w ogóle wiedzieli, co oznaczają te cyferki? A ojciec? Kiedy była mała, zachodził ją
33
od tyłu i podrzucając wysoko w powietrze, wołał: „Co słychać u mojej dziewczynki?". Albo chował twarz z zagięciu jej szyi i wydawał z siebie rozmaite pomruki. Dlaczego przestałam go obchodzić? - myślała Za co ta kara i kiedy przyjdzie przebaczenie? Zadręczała się tymi pytaniami, lecz nie znajdowała odpowiedzi. Mijały miesiące, a kiedy w Gramtefield nie zjawił się nikt z domu ani z pracy, Irenę zaczęła zdawać sobie sprawę, że do tamtego życia nie ma powrotu. Ono toczy się dalej, ale już bez mej.
Pierwszy był Arthur Baxter. Pewnego niedzielnego poranka podszedł do niej z pudełkiem czekoladek.
- To dla ciebie - oznajmił.
Był potężnie zbudowanym mężczyzną o smutnej, obwisłej twarzy. Skóra na rękach, w których kurczowo ściskał czekoladki, była naciągnięta i błyszcząca, ale z twarzy zwieszała się w fałdach niczym źle dopasowany płaszcz.
- Dziękuję, Arthur, ale dlaczego... Podarunek, zwłaszcza w Granitefield, był dla niej
rzadkim i cudownym zjawiskiem, jak uśmiech ukochanej osoby.
- Pomyślałem, że mogłabyś mi pomoc - odparł, ciągle dzierżąc w dłoniach czekoladki.
- Naprawdę? - spytała Irenę. - A w jaki sposób? Posłał jej zakłopotane spojrzenie.
- Charlie Piper mówi, że możesz oddać mi pewną przysługę...
34
Wszystko odbywało się zawsze w ciemnościach. W kotłowni na tyłach Obozu, w pomieszczeniu, gdzie opróżniano i dezynfekowano spluwaczki, albo w kostnicy. W trakcie rozbierania Irenę rozpamiętywała, ile razy robiła to w obecności doktora Clemensa, kiedy opukiwał ją i naciskał miejsce po miejscu, uważnie wsłuchując się w odgłosy dochodzące z zajętych płuc. Nie zwracał uwagi na powłokę zewnętrzną, na jej piersi, nagie plecy, gęsią skórkę na przedramionach. Widział tylko zbiór sinawych organów, z wizerunkiem których Irenę tak często miała do czynienia, że zaczęła rozpoznawać siebie wyłącznie po nich. Bała się, że pewnego dnia spojrzy w lustro i zobaczy jedynie błękitny szkielet, kraty żeber i dwie gruszkowate torby płuc. Obserwowanie jej w trakcie rozbierania było odarte z wszelkich powabów erotyzmu. Irenę czuła, jak niewiele odsłania. Przecież już ją widziano na wylot, i to po sam szpik.
Prątkujący okazywali niezmienną wdzięczność. Zamknięci przez cały dzień w ciasnych klatkach swoich pokoików, z rękami unoszonymi do mierzenia pulsu i opuszczanymi zaraz po jego sprawdzeniu, z ustami jako naczyniem na termometr, z klatkami piersiowymi i plecami służącymi za poduszkę na igły, łaknęli dotyku, który trwa. Tęsknili za kimś, kto się przy nich zatrzyma, położy im rękę na ciele, przeciągnie dłonią po mostku, po karku, muśnie łuk brwi pogładzi zakłóconą linię żeber i nędzny cień bioder i pośladków. Irenę miała swoje zasady. Nigdy nie pozwalała im w siebie wejść. Jeśli chcieli rozkoszy, sami musieli się do niej doprowadzić. Dotykała ich, ale im nie wolno było tknąć jej palcem. Pozostawała dziewicą. Ratowała siebie. Gorąco wierzyła, że to jej powołanie, życiowa misja.
35
Początkowo imiona kojarzyła z twarzami. Billy Ratchett, Mossie Watling, Matthew Bennett. Mat-thew podarował jej nylony, Mossie perfumowane mydło. Billy Ratchett niechcący zostawił jej kalendarz otwarty na miesiącu jego śmierci. Na ilustracji widniała typowa szwajcarska chata. Tłem dla drewnianego szczytu dachu był błękitny firmament.
- Fantastyczne sanatorium w niebie - powiedział kiedyś z ponurym uśmiechem.
Phil Morgan, John Conway, Jim Thorpe... Potem wszyscy się zatarli, zlali w jedną całość. Procesja okaleczonych, których Irenę wspominała z czułością bezradnej matki nieobecnych, tułaczych synów.
Davy Bly pracował w pralni. Tutaj poddawano torturom brudne rzeczy. Piżamy, pościel i ręczniki wychodziły z niej cienkie i zgniecione, jakby one również zapadły na wyniszczającą śmiertelną chorobę. Ich męczarnie wydawały się lustrzanym odbiciem uciążliwego cyklu zastrzyków i łamania żeber, który przechodzili ich właściciele. Davy, kolejny podopieczny doktora Clemensa, napełniał wnętrza nieczułych maszyn, pracujących na okrągło, turkoczących cicho jedna przez drugą. Pomrukiwały i dygotały w takiej synchronii, jakby miały za sobą wspólną musztrę. Wznoszące się i opadające w iluminato-rach drzwiczek fale mydlin oraz ciągłe dudnienie upodabniały pralnię do piekielnej kabiny mieszczącej się gdzieś głęboko we wnętrznościach statku, tuż obok maszynowni. Irenę nigdy nie lubiła Davy'ego. Jego wytrzeszczone oczy i pijacka twarz nie budziły zaufania. Łakome spojrzenie i ślina gromadząca się
36
w kącikach ust sprawiały, że wydawał się jej obleśny, poza tym widziała, jak Davy dotyka różnych rzeczy, na przykład wnętrza pralek - robił to w taki sposób, jakby odczuwał przy tym jakąś sekretną przyjemność.
Załatwiał rozmaite sprawy dla „chłopaków", jak ich nazywał. Pożyczał na obstawianie koni, przemycał alkohol. Jako pacjentka Irenę potajemnie kibicowała takiej anarchii. Teraz widziała w niej sprzeniewierzanie się obowiązkom. Davy, również były pacjent, stał na pierwszej linii, a nie traktował swoich obowiązków poważnie. Któregoś wieczora przyparł ją do muru, gdy przyniosła z kuchni kosz poplamionych ścierek do naczyń. Lata doświadczeń wyczuliły Irenę na apetyty mężczyzn. Nabrała czujności dzikiego zwierzęcia. Nikt więcej już nie zaskoczył jej tak jak Charlie Piper tamtego dnia. W chwili gdy przekroczyła próg zaparowanej pralni, wyczuła napiętą gotowość Davy'ego. Wiedziała, że na coś się zanosi.
- Więcej kuchennych brudów, co? - rzucił dziwnie groźnym tonem. Stał obok jednej z pralek z założonymi rękami i miną człowieka, który właśnie rzucił wyzwanie. Nawet w tym hałasie czai się jakaś groźba, pomyślała Irenę. Łoskot pralek wtórował pulsowaniu złych zamiarów Davy'ego.
- Gdzie mam to postawić?
- Gdzie chcesz - powiedział z głupkowatym uśmiechem. - Do tej pory nie robiłaś trudności, prawda?
- O co ci chodzi?
- Poznałem się na tobie. Wiem, co wyprawiasz. Podniósł rękę i przez moment Irenę myślała, że ją
uderzy. Ale on tylko wycelował palec w górę.
37
- Paradujesz naokoło, panno świętoszkowata, i patrzysz z góry na takich jak ja, co świadczą chłopakom przysługi. A co w tym złego, że dorobię parę szylingów na boku? Za to ty!...
Dźgnął ją palcem. Miał czyste ręce, a tego Irenę się nie spodziewała.
- Jesteś zwykłą latawicą. A Charlie Piper jest twoim alfonsem! - oblizał wargi i posłał jej triumfalny
uśmiech.
Irenę nawet przez głowę nie przeszło, że za informację o niej Charlie każe sobie płacić. Z wrażenia zrobiło jej się słabo. Dotarło do niej, że została oszukana, jej zajęcie sprofanowane, życiowa misja skalana. Zrobili z niej dziwkę. Postawiła wiadro na ziemi.
- Czego chcesz?
- Ciekawe, co by na to powiedział twój kochany doktor Clemens...
Irenę zadrżała. W żadnym razie nie mogła pozwolić żeby doktor się dowiedział. Nie zrozumiałby, że robiła to dla niego; że była to jej mała odpłata za jego ofiarę. Podzieliłby zdanie Davy'ego - że Irenę Rivers sprzedaje się za prezenty.
- Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia, prawda?
Л
Kiedy Irenę ujrzała Stanleya Godwina, od razu wiedziała, że ten mężczyzna jest świadkiem umierania kogoś bliskiego. Zdrowi ludzie czuwający przy chorych przejmują symptomy ich choroby. Mają rozgorączkowane spojrzenie, skłonności do niezdrowych wypieków. Stan czuwania przyprawia o wycieńczenie i osłabienie. Przypominają wtedy pacjenta w ostatnim stadium suchot. Trawionego przez chorobę. Irenę znała się na tym. Żyła w Granitefield już od dziesięciu lat.
Stanley przyjeżdżał do Granitefield dwa razy w tygodniu. Podróż ze stolicy trwała dość długo. Jego matka pojechała na południe opiekować się chorą siostrą, tymczasem sama zachorowała i teraz w zupełnie obcym miejscu stanęła w obliczu śmierci. Jak w wielu innych sprawach, Stanley winił siebie. Był mocno zbudowanym mężczyzną o łagodnej naturze. Miał czterdzieści siedem lat. Włosy rzedniały mu na czubku głowy. Już niedługo miało się odsłonić całe ciemię, pofałdowane i delikatne jak głowa dziecka. Jego ciało, mocne i krzepkie dzięki latom fizycznej pracy, przesłaniało wrodzoną właściwość: pragnienie spokoju, świętego spokoju. Spędzał godziny ze swoją
39
matką, z którą nie dało się już rozmawiać (choć kiedy jeszcze mogła mówić, odwiedziny Stanleya i tak naznaczone były długimi, miłymi obojgu chwilami ciszy). Czytał jej ustępy z Biblii albo po prostu siedział bez słowa, jak człowiek pochłonięty żarliwą modlitwą. Tymczasem w środku cały był rozdygotany. Rozumiał nieuchronność czekającej go straty. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić swojego życia po śmierci matki. Mężczyzna w średnim wieku u progu ofiarowanej mu, a niechcianej wolności...
Matka wychowała go sama. O ojcu nigdy się nie mówiło i Stanley dorastał, prawie nie wierząc w jego istnienie. Matka wydawała mu się wystarczająco potężna i tajemnicza, niczym przestronna katedra, by stworzyć go bez niczyjego udziału. Nigdy nie odczuwał w domu pustki. Nie ciekawił go człowiek, który nigdy się nie zmaterializował, który istniał tylko i wyłącznie dlatego, że Stanley wiedział, iż musi istnieć. On i matka spędzili razem prawie połowę wieku, starannie dzieląc między siebie obowiązki. Stanley zarabiał na życie. Matka gotowała, szyła i cerowała. Ich związek wynikał z konieczności i nie wymagał wielkich zabiegów. Mężczyzna i jego matka. Wracał do domu przesyconego zapachem schnącego prania, gorącego posiłku na stole. Do domu, w którym nie zadawano pytań. Oboje rozumieli zasady niepisanej umowy, jaką zawarli.
Heather Godwin podejrzewała, że kiedy Stanley był młodszy, miewał okazje, z których nie skorzystał; musiały być jakieś dziewczyny, kiedyś nawet - tego była pewna - miał sposobność wyemigrować do Nowego Świata. Tyle że Stanley nigdy o tym nie mówił,
40
a ona go nie wypytywała. Ale matka nie wiedziała, że wybierając dziewczynę, wybrałby także Nowy Świat.
Nazywała się Rosę Toper. Chodzili razem na filmy. Stanley lubił kino, siadywał blisko ekranu (choć Rosę skarżyła się, że dostaje kurczów szyi), na wyciągnięcie ręki od wielkich, ziarnistych twarzy, w huku dźwięków z ekranu. Rosę siadała obok niego, władczym gestem brała go pod rękę i opierała mu głowę na ramieniu. Stanleya paraliżowała ta bliskość. Wcale jej nie szukał. Budziła w nim strach. Czuł się sterroryzowany, wprawdzie w najbardziej czuły sposób, niemniej jednak sterroryzowany. Rosę niezauważalnie brała go we władanie. To ona wymogła na Stanleyu zaproszenie do wspólnego wyjścia. Zdany na własną inicjatywę, nie zrobiłby nic. Rosę prac